Nie oszukujmy się: wywiad MSW PRL nie mógł dysponować takimi zasobami jak amerykańska CIA czy sowiecka KGB, ani wykazać się takimi sukcesami jak NRD-o...
17 downloads
28 Views
3MB Size
N
ie oszukujmy się: wywiad MSW PRL nie mógł dysponować takimi zasobami jak amerykańska CIA czy sowiecka KGB, ani wykazać się takimi sukcesami jak NRD-owska Stasi czy izraelski Mosad. I my mieliśmy jednak swoich rodzimych Jamesów Bondów, a raczej Hansów Klossów. Jakkolwiek ich działalność daleko odbiega od wizerunku filmowego i literackiego, rzeczywistość czasami potrafi być bardziej zaskakująca niż fikcja. W książce tej znalazły się portrety dziesięciu szpiegów komunistycznego wywiadu. Niektóre z ich sylwetek możemy odtworzyć ze szczegółami, inne zaś jedynie naszkicować. Niedostępność wielu źródeł – choćby sowieckich – nierzadko uniemożliwia wniknięcie we wszystkie niuanse opowiadanych historii; w wielu przyszli historycy odkryją być może drugie, a nawet trzecie dno. Są wśród nich szpiedzy-celebryci, cyniczni koniunkturaliści, szczęściarze i pechowcy, nieszczęśliwi kochankowie i stare panny, mężczyźni i kobiety po przejściach, brawurowi spryciarze, brutalni obłudnicy, ujmujący inteligenci, wreszcie ludzie z gruntu zwyczajni. W ich historiach przewijają się naziści, komuniści i kapitaliści, księża i opozycjoniści, pokątni kanciarze i piękne kobiety, zdrajcy i potrójni agenci. Wraz z naszymi szpiegami podróżujemy od Sajgonu przez Genewę do stolicy Meksyku, śledzimy mroczne sekrety Gestapo, łapczywość sowieckiego wywiadu wojskowego, działania CIA i FBI, a wreszcie kręte ścieżki operacyjnych przedsięwzięć „naszego” Urzędu Bezpieczeństwa (UB) i Służby Bezpieczeństwa (SB). Szukamy drogi w mroku ciągłych podejrzeń, niedomówień, zdrad, chciwości i walki o przetrwanie. Zdarza się, że mdlejemy w oparach absurdu. Wielu bohaterów tej książki łączy charakterystyczna cecha: trudno czasem stwierdzić, dla kogo tak naprawdę pracowali. Niektórzy w swym życiu zdążyli obsłużyć kilku panów – nierzadko jednocześnie. Lęk przed zdradą nieustannie towarzyszy zresztą pracy każdego szpiega. Z dzisiejszej perspektywy często nie sposób odróżnić tak zwanego przewerbowania (czyli przejścia agenta na ciemną stronę mocy) od zamierzonej prowokacji wywiadowczej (tak zwanej kombinacji operacyjnej), polegającej na wniknięciu sprawdzonego agenta w struktury służb specjalnych penetrowanego państwa pod pozorem nawiązania z nimi współpracy. Pytania są niekiedy ciekawsze niż odpowiedzi. Wybraliśmy przykłady z różnych epok komunistycznej Polski. Skupiliśmy się przy tym na działaniach, które pochłaniały polski wywiad w największym stopniu: penetracji polskiej emigracji politycznej, zachodnich Niemiec, USA i Watykanu. Większość naszych bohaterów (z dwoma wyjątkami) była tak zwanymi nielegałami. Nielegałowie stanowili najbardziej elitarną i zarazem wystawioną na największe niebezpieczeństwo kategorię szpiegów. Piszemy o nich obszerniej poniżej. Drugą podstawową grupę, którą też staramy się przybliżyć, tworzyli kadrowi oficerowie wywiadu, pracujący w placówkach dyplomatycznych
ludowej Polski rozsianych po całym świecie. Szpiedzy-dyplomaci w porównaniu z nielegałami znajdowali się w komfortowej sytuacji. Nie dość, że w swej oficjalnej pracy korzystali z wysokiego statusu i materialnych dobrodziejstw dyplomatycznego życia, to jeszcze cieszyli się immunitetem. W kraju, w którym pracowali, nie można im było nawet wręczyć mandatu za złe parkowanie, a tym bardziej skazać za szpiegostwo. Mogli co najwyżej obawiać się przymusowego odesłania do kraju i wiążącej się z tym utraty dewizowych diet oraz… dochodów z drobnego przemytu. Czasem zasady te łamano, ale zdarzało się to raczej rzadko. Szpiedzy-dyplomaci tworzyli tak zwane rezydentury wywiadowcze w ambasadach, konsulatach i innych rodzajach placówek dyplomatycznych. Na czele każdej z nich stał starszy oficer nazywany rezydentem. Najważniejsze działały w największych zachodnich państwach. Była to dość prosta gra: zachodnie służby kontrwywiadowcze były świadome, że co najmniej połowa personelu komunistycznych placówek pracuje dla wywiadu; zarazem w placówkach tych doskonale wiedziano, że te służby to wiedzą. Przez cały okres ludowej Polski nie zmieniała się lista państw należących do priorytetowych celów wywiadu „placówkowego” i nielegalnego. Znajdowały się na niej RFN, USA, Wielka Brytania, Francja oraz Watykan (Włochy), czyli główne kraje Zachodu i „Centrala” Kościoła katolickiego, a także Austria, Belgia, Kanada, Szwajcaria, Dania, Jugosławia i Szwecja – te ostatnie głównie przez wzgląd na dogodniejsze tutaj warunki do pracy wywiadu niż w krajach wymienionych najpierw „głównych przeciwników”. Agenci pracujący na co dzień w Niemczech często zatem odbywali spotkania ze swymi oficerami prowadzącymi i przekazywali zdobyte materiały w Belgradzie, Wiedniu czy Kopenhadze. Oczywiście w każdej większej placówce dyplomatycznej mieszczącej się w pozostałych państwach również pracowali oficerowie wywiadu, ale nielegałowie trafiali tam wyłącznie wtedy, gdy należało to do ich „legendy przerzutu”. Praktycznie w całym okresie swego istnienia wywiad PRL poświęcał też sporo wysiłku działaniom charakterystycznym raczej dla policji politycznej: infiltracji własnego społeczeństwa, a zwłaszcza struktur hierarchii kościelnej i środowisk opozycyjnych, a nawet kręgów zbliżonych do władzy, takich jak na przykład marionetkowe Stronnictwo Demokratyczne – partia satelicka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR). Zainteresowania te w sposób zasadniczy odróżniały PRLowski wywiad od analogicznych służb zachodnich. Światowe szpiegostwo nie mogłoby istnieć bez różnego rodzaju informatorów. Korzystał z nich rzecz jasna także wywiad PRL. Z jednej strony byli to zwerbowani i odpowiednio wynagradzani agenci, z drugiej zaś różni ludzie wykorzystywani – jak to określano w wywiadowczym slangu – „kapturowo”, czyli bez ich wiedzy. Istniała też całkiem spora „szara strefa”, złożona z tych, którzy świadomie unikali stawiania ostatecznych kropek nad „i”. Ocena „kto był kim?”, wobec
poczynionych w latach 1989–1990 zniszczeń i utajnienia sporej części wytworzonych niegdyś przez wywiad materiałów, pozostaje dziś jedną z najbardziej kontrowersyjnych i trudnych spraw związanych z pracą historyka zajmującego się dziejami służb specjalnych. Często okazuje się ona po prostu niemożliwa. Nigdy zatem nie poznamy pełnej listy prawdziwych agentów PRL-owskiego wywiadu. W naszej książce piszemy o nich ostrożnie i ściśle trzymając się ustalonych faktów, takie czy inne oceny pozostawiając czytającym te słowa.
*** Niecierpliwi czytelnicy mogą teraz pominąć poniższe akapity i od razu przejść do lektury niezwykłych historii zwykłych szpiegów albo zwykłych historii niezwykłych szpiegów. Tutaj chcemy w wielkim skrócie przyjrzeć się „nielegalnym” strukturom wywiadu Polski Ludowej. Pomoże to – podobnie jak minisłownik terminologii wywiadowczej, umieszczony na końcu – lepiej zrozumieć działania większości naszych bohaterów. Skąd wziął się pomysł na nielegałów? W przypadku służb krajów komunistycznych niejako wprost z niedawnej historii „międzynarodowego ruchu robotniczego”, wspieranego przez bolszewicką Moskwę. Komunistyczni aktywiści, szpiedzy i dywersanci, podróżując po międzywojennej Europie, udawali handlowców, przedsiębiorców, uciekinierów, studentów, gastarbeiterów czy artystów. Niektórzy wręcz kradli czyjąś prawdziwą tożsamość. Dzięki temu byli trudniejsi do namierzenia, ale też bardziej narażeni na ewentualne represje: takiego szpiega lub dywersanta można było aresztować i skazać w normalnym trybie. Nierzadko oznaczało to śmierć. Wywiad nielegalny szczególnie upodobały sobie służby Izraela, a także państwa bloku wschodniego. Amerykanie pozostawali (przynajmniej w okresie zimnej wojny) sceptyczni w stosunku do tej metody, wskazując na ogrom kosztów i pracy przy nikłych nieraz rezultatach. Nawet słynny Markus Wolf, szef wywiadu Stasi – złowrogiego wschodnioniemieckiego Głównego Zarządu Rozpoznania (Hauptverwaltung Aufklärung, HVA), przyznawał po latach: „żartowaliśmy między sobą, że nim nasi nielegałowie staną się przydatni operacyjnie, zapomnimy, kim byli albo po co ich wysłaliśmy”. To jednak właśnie Berlin (Wschodni) i Moskwa wiodły prym w produkowaniu nielegałów. Polski wywiad komunistyczny próbował się załapać do tej grupy – z różnym skutkiem. Pierwsi polscy nielegałowie pojawili się już bezpośrednio po wojnie, zarówno w wywiadzie wojskowym (Oddziale II Sztabu Generalnego), jak i w Departamencie VII osławionej bezpieki (Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, MBP), od 1947 roku połączonych pod kierownictwem generała Wacława Komara.
W wywiadzie MBP nie wyodrębniono jednostki specjalizującej się w wywiadzie nielegalnym, ale poszczególne komórki terytorialne departamentu starały się prowadzić tego typu działalność. Stalinizacja aparatu represji z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych i przeprowadzone w jej ramach dogłębne czystki szybko zresztą zniwelowały wszystkie wyniki dotychczasowej pracy wywiadu „na odcinku nielegalnym”. Musiała być ona zorganizowana od nowa, rzecz jasna w oparciu o wzory sowieckie. Co więcej, w obliczu słabych wyników „placówkowych” rezydentur wywiadowczych (czyli szpiegówdyplomatów działających w polskich ambasadach i konsulatach), których problemem były częste ucieczki pracowników i liczne wpadki, a także wobec coraz bardziej skutecznych działań zachodniego kontrwywiadu, potrzeba zastąpienia „dyplomatów” nielegałami stawała się wręcz paląca. Ostatecznie w 1954 roku zaczęto, z pomocą sowieckich przyjaciół, formowanie odrębnej struktury, zajmującej się wyłącznie tymi sprawami. Zbiegło się to w czasie z reorganizacją całego aparatu represji, związaną dla odmiany z kiełkującą destalinizacją. Pod koniec 1954 roku MBP wyzionęło ducha, zastąpione przez Komitet do spraw Bezpieczeństwa Publicznego, czyli krótkotrwałe „polskie KGB”. Służba wywiadowcza stanowiła jego Departament I. „Fabryka nielegałów” miała się odtąd mieścić w Wydziale I tegoż departamentu. Numeracji i zadań owego pionu (wraz z Wydziałem I) nie zmieniła likwidacja Komitetu po przełomie październikowym 1956 roku i wcielenie jego struktur do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW). Ta najtajniejsza i najbliżej współpracująca z Moskwą komórka wywiadu „polskiego KGB” miała się zajmować doborem, szkoleniem i przerzutem na Zachód „operacyjnych pracowników dla pracy w rezydenturach nielegalnych i grupach agenturalnych, werbunkiem agentury w kraju i za granicą [oraz] przygotowaniem materialnych warunków i przykrycia dla rezydentur nielegalnych i grup agenturalnych”. Według ambitnych planów kierownictwa wywiadu przewidywano zorganizowanie w krótkim czasie kilkudziesięcioosobowej grupy nielegałów, którzy mieli tworzyć tak zwane nielegalne rezydentury operacyjne i łącznościowe w najważniejszych zachodnich państwach. Dodatkowo wydział miał przejąć najbardziej wartościową agenturę obsługiwaną do tej pory przez rezydentury „placówkowe”. Nie jest pewne, w jakim stopniu udało się te plany zrealizować, ale raczej w niewielkim. Od samego początku bowiem pojawiły się spore problemy kadrowe. Organizatorzy pionu – major Władysław Michalski i pułkownik Józef Czaplicki (p.o. szefa wywiadu) – dość żałośnie skarżyli się kierownictwu „polskiego KGB” i najwyższym czynnikom partyjnym, że „spośród pracowników wydziału połowę (6 referentów) stanowią zeszłoroczni absolwenci Szkoły Departamentu, którzy nie posiadają żadnego doświadczenia operacyjnego [...], nie pracowali w ogóle zawodowo oraz mają
bardzo skromne doświadczenie życiowe”. Potrzeba zapewnienia nielegałom odpowiednich „dokumentów legalizacyjnych”, czyli wszelkiego rodzaju przedmiotów, które uwiarygadniałyby ich fałszywą tożsamość (przede wszystkim dokumentów osobistych), a także konieczność wyposażenia ich w gadżety szpiegowskie (atrament sympatyczny, specjalistyczne aparaty fotograficzne, odbiorniki radiowe, specjalnie zabezpieczone i zamaskowane pojemniki do przechowywania materiałów szpiegowskich itp.) sprawiły, że pod koniec 1956 roku z podstawowego Wydziału I wypączkował Wydział I A, zajmujący się właśnie kwestiami technicznymi, logistycznymi i łącznościowymi. Na jego czele stanął stary komunista, weteran wojny domowej w Hiszpanii, podpułkownik Roman Melchior. W obu wcieleniach „nielegalnego” pionu do końca lat pięćdziesiątych pracowało już ponad czterdzieści osób, których podstawowym zadaniem stało się wysyłanie i obsługiwanie nielegałów. Wydział I i Wydział I A pochłaniały olbrzymie fundusze – nie tylko na utrzymanie nielegałów, lecz także na nieustanne zakupy najróżniejszych towarów „legalizacyjnych” i szpiegowskich gadżetów: od zachodnich maszynek do golenia i papierosów po miniaturowe aparaty fotograficzne i niezbędne do nich specjalistyczne klisze. Trzeba było sięgać po twardą walutę, głównie zachodnioniemieckie marki. Tymczasem – przynajmniej z początku – korzyści z tych inwestycji były nikłe. Po prostu brakowało odpowiednich kandydatów zarówno na kadrowych oficerów, jak i na agentów. Z kolei ci już przerzuceni zmagali się z cywilizacyjnym szokiem, jakim było dla nich życie na Zachodzie, i praktycznie nie prowadzili żadnej poważniejszej działalności operacyjnej. Jeden z tych oficerów, operujący najpewniej we frankofońskiej części Kanady, skarżył się, że z powodu kłopotów materialnych i trudności w znalezieniu pracy musi harować jako domokrążca, taszcząc od domu do domu ciężką walizę z próbkami towarów. Zdecydowanie nie było to życie w stylu Jamesa Bonda. W 1957 roku przebywało na Zachodzie jedynie siedmiu nielegałów, kadrowych oficerów wywiadu MSW, w większości mało doświadczonych i o wątpliwych kwalifikacjach. Rok później udało się wysłać kolejnych sześciu, a w 1959 roku – jeszcze trzech. Pod koniec tego roku za granicą przebywało w sumie trzynastu nielegałów (część zdążyła już wrócić do Polski). Co więcej, już w 1960 roku praktycznie cała z mozołem organizowana praca poszła na marne. Zniweczyła ją zdrada jednego człowieka – kapitana Władysława Mroza, najpierw organizatora „pracy po linii nielegalnej”, a później ochotnika do podobnej misji we Francji, skąd wywodziła się jego żona. Został on wykryty, a następnie zwerbowany przez kontrwywiad francuski (Direction de la Surveillance du Territoire , DST). Ujawnił wszystkie znane mu tajemnice wywiadu MSW, w tym charakterystyki innych nielegałów, o których istnieniu wiedział. To była prawdziwa katastrofa. Jak jeszcze zobaczymy, dotknęła ona bezpośrednio jednego z naszych bohaterów. Marny los spotkał
także samego Mroza, który został zamordowany w Paryżu przez byłych kolegów w zemście za zdradę. Jednocześnie wywiad gorączkowo ewakuował „spalonych” nielegałów z Zachodu. Tutejsze służby zamierzały ich zwerbować tak samo jak Mroza albo też aresztować w świetle fleszy i wykorzystać w antykomunistycznej propagandzie, czego Warszawa chciała za wszelką cenę uniknąć. Jakkolwiek udało się ich wywieźć na czas, wieloletnia praca kilkudziesięciu ludzi obróciła się wniwecz. Jakby tego wszystkiego było mało, w 1961 roku uciekł na Zachód wraz z kochanką pułkownik Michał Goleniewski, szef Wydziału VI Departamentu I MSW, specjalizującego się w wywiadzie naukowo-technicznym. Od dwóch lat współpracował z CIA i zdradził mnóstwo tajemnic pracy wywiadu MSW. Co prawda w kolejnych latach przejawiał oznaki niezrównoważenia psychicznego (podawał się za syna ostatniego rosyjskiego cara!), niemniej i jego nielojalność okazała się dla komunistów bardzo szkodliwa. Sekwencję problemów zakończyło tajemnicze samobójstwo wiceszefa wywiadu pułkownika Zbigniewa Dybały. Podejrzewany o zdradę, zażył cyjanek, skądinąd przeznaczony pierwotnie dla kapitana Mroza. Warto zwrócić uwagę, że opisany kryzys wywiadu PRL przypadł akurat na kulminacyjny moment zimnej wojny, związany z rozpoczęciem budowy muru berlińskiego (w sierpniu 1961 roku) i kryzysem kubańskim (w październiku 1962 roku), podczas którego floty amerykańska i sowiecka stanęły naprzeciw siebie nieopodal wybrzeży Kuby. Wywiad MSW PRL właśnie wtedy, kiedy był najbardziej potrzebny, zajmował się lizaniem własnych ran i był nieprzygotowany do działania w warunkach ewentualnej wojny. Sytuacja wymagała radykalnych posunięć. Szef wywiadowczego Departamentu I MSW, pułkownik Witold Sienkiewicz, stracił stanowisko. Zastąpił go pułkownik Henryk Sokolak, główny organizator zabójstwa Mroza. Sokolak rozpoczął bezlitosne czystki personalne w Centrali i rezydenturach wywiadowczych, skupiając się zwłaszcza na oficerach pochodzenia żydowskiego. Rządzący twardą ręką dyrektor rozwiązał też najważniejszy dla nas Wydział I i Wydział I A. Ukształtował się też wtedy ostatecznie podział struktury Departamentu I MSW na jednostki operacyjne i tak zwane ogólnodepartamentalne, czyli pomocnicze (to jest informacyjno-analityczne, szkoleniowe, sztabowe, techniki wywiadowczej, archiwum itd.). W skład jednostek operacyjnych wchodził wywiad polityczny (złożony z trzech wydziałów niejako językowo-terytorialnych – niemieckiego, anglosaskiego i romańsko-watykańskiego), wywiad naukowo-techniczny (później podzielony na szereg specjalistycznych wydziałów), odrębny wydział zajmujący się infiltracją emigracji politycznej i zwalczaniem tak zwanej dywersji ideologicznej (np. Radia Wolna Europa), wydział kontrwywiadu zagranicznego, wreszcie niewielka komórka trudniąca
się dezinformacją (czyli szerzeniem różnego rodzaju czarnej propagandy między innymi za pośrednictwem prasy). „Produkcją” nielegałów, nadal uważaną za bezwzględny priorytet wywiadu MSW, zajęły się teraz przede wszystkim wydziały językowo-terytorialne, przy czym większe sukcesy w tej dziedzinie odnosił jedynie Wydział V, skupiający się głównie na infiltracji RFN. Przełom nastąpił w 1970 roku, kiedy listę jednostek operacyjnych Departamentu I MSW uzupełniono o odrębny, elitarny wydział przeprowadzający rekrutację, szkolenie, wysyłkę i obsługę nielegałów. W ten sposób powstał Wydział II (w 1977 roku przemianowany na Wydział XIV). O jego znaczeniu najlepiej świadczy fakt, że pod koniec lat siedemdziesiątych pochłaniał około 20 procent ogółu wydatków operacyjnych całego wywiadu. Centrala nielegałów, w ramach dodatkowej konspiracji, otrzymała odrębną, utajnioną siedzibę, z dala od pozostałych komórek wywiadu ulokowanych w bloku „D” gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW) przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Ten tajemniczy budynek był nazywany „obiektem 100” i „obiektem Piaski”. W istocie była to całkiem spora budowla, ogrodzona płotem, mieszcząca się przy ulicy Smyczkowej w Warszawie. Co może zaskakiwać, tuż obok znajdowała się część ruchliwego kampusu Uniwersytetu Warszawskiego, a wścibscy studenci nie raz zwracali uwagę na umundurowaną straż Jednostek Nadwiślańskich MSW, chroniącą sąsiednią posesję. Kamuflaż okazał się więc niezbyt udany. Struktura Wydziału II/XIV do dziś pozostaje zagadkowa. Niejasności pogłębia celowa dezinformacja, stosowana nawet w wewnętrznej resortowej dokumentacji. Wiemy jednak, że interesująca nas jednostka składała się z wyspecjalizowanych zespołów. W ramach Wydziału II (a potem XIV) działał zatem zespół „operacji wtórnikowych” (o tak zwanych wtórnikach piszemy w rozdziale poświęconym Jerzemu Kaczmarkowi), zespół do spraw legalizacji, zespół do spraw naboru, zespół do spraw przygotowania kadry „N” (czyli właśnie nielegałów) oraz zespół kurierów „N”. Zapewne najważniejsza była komórka nazywana umownie „eksploatacją źródeł” – chodziło tu o kontakty z samymi nielegałami przebywającymi w terenie. Ci zaś z reguły nie tworzyli – z oczywistych względów konspiracyjnych – większych struktur organizacyjnych. Najczęściej działali jako wolni strzelcy, tworząc jednoosobowe komórki, nazywane „ogniwami nielegalnymi”. Co prawda w dokumentacji resortowej pojawiają się tajemnicze „nielegalne rezydentury”, z założenia zespołowe, najprawdopodobniej jednak były one zupełnie wyjątkowym zjawiskiem, a może miały się uaktywniać dopiero w wypadku wojny. W każdym razie na żadne ślady ich praktycznego działania nie udało się jak dotąd natrafić. Ilu polskich nielegałów działało w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych? Szczegółową odpowiedź na to pytanie wraz z odpowiednim wykazem personalnym chciałyby zapewne poznać
i współczesne zachodnie służby specjalne. Od początku funkcjonowania Wydziału II/XIV przewidywano, że zatrudni on aż sześćdziesięciu etatowych nielegałów. W 1983 roku, w związku z koniecznością rozpracowania kanałów łączności struktur podziemnej Solidarności z Zachodem, liczbę tę zwiększono do dziewięćdziesięciu. Podobny limit etatowy pozostał aktualny aż do 1989 roku. Jak owe wytyczne miały się do rzeczywistości? Brak tu jednoznacznych źródeł. Historyk musi niczym detektyw składać rozproszone i pośrednie informacje w większą całość. Można zaryzykować twierdzenie, że w dwóch końcowych dekadach PRL prawdziwych nielegałów funkcjonowało „w terenie” kilkunastu, nie więcej jednak niż dwudziestu. Inni zapewne byli dopiero przygotowywani do „przerzutu”. Nie były to więc liczby znacząco większe niż w momencie zdrady kapitana Mroza. Dla porównania warto zauważyć, że na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych KGB dysponowała prawdziwą armią ponad stu kadrowych nielegałów. Tak przynajmniej szacowali to Amerykanie z CIA. Kim byli polscy nielegałowie epoki dojrzałego PRL? Pierwszym z kryteriów, jakim winien odpowiadać kandydat na kadrowego nielegała, miało być rzecz jasna „bezgraniczne oddanie dla Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”, któremu to uczuciu powinna towarzyszyć „postawa moralnopolityczna w duchu zasad etyki socjalistycznej”, a także „nieskazitelna przeszłość” połączona z „nienagannym postępowaniem w życiu osobistym i działalności społecznej”. Inne kryteria były już bardziej przyziemne. U doświadczonych esbeków wskazywano zatem na „wysokie walory operacyjne”, a w przypadku resortowych „żółtodziobów” na takie cechy charakteru jak „przedsiębiorczość, odwaga i spryt”. Obowiązkowa była też „szczerość i prawdomówność”, przede wszystkim jednak „wobec przełożonych”. Pożądana była również znajomość języków zachodnich lub zdolność do ich szybkiego opanowywania, wreszcie dobry stan zdrowia, w tym psychicznego. Zasadniczo zakładano, że nabór powinno się prowadzić „wśród osób młodych wiekiem” (do trzydziestu pięciu lat). I w tym przypadku pozostawiano wszak furtkę dla kandydatów „prezentujących duże doświadczenie, umiejętności i zdolności w pracy operacyjnej”, znających przy tym dobrze przynajmniej jeden z języków zachodnich. Z zachowanych i dostępnych materiałów dotyczących naboru do wywiadu nielegalnego pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku wynika, że rzeczywiście sięgano po sprawdzoną agenturę SB i analizowano rozmaite „interesujące przypadki”, na przykład obserwując pod kątem werbunku osoby pochodzenia japońskiego. Kandydatów na kadrowych nielegałów szukano też metodycznie wśród „najlepszych absolwentów szkół wyższych, którzy zgłaszają akces do objęcia stanowisk kierowniczych w gospodarce narodowej”, a także wśród „prymusów szkół średnich”, „laureatów olimpiad przedmiotowych”, zwycięzców turniejów „młodych mistrzów techniki” i „konkursów wynalazczości”, wreszcie – last but not least – pośród tych, którzy planowali naukę w „szkołach
teologicznych” (czyli w seminariach duchownych). W praktyce działał również nieformalny mechanizm poszukiwania kandydatów na kadrowych nielegałów w rodzinach i towarzyskim otoczeniu aktualnych i byłych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa PRL. Wywiadowcza praktyka nie zawsze nadążała za wytycznymi. Nierzadko dochodziło do „ukadrowienia” (czyli zaocznego zatrudnienia w MSW) przebywającego już na Zachodzie agenta, który dopiero w trakcie swej pracy dla warszawskiej Centrali przechodził – w miarę możliwości – przeszkolenie wywiadowcze. Było tak w przypadku dwóch opisanych w naszej książce utalentowanych amatorów – Andrzeja Czechowicza i Mariana Zacharskiego. Dzisiaj uchodzą oni za najbardziej znanych polskich szpiegów epoki PRL. Ich przypadki, a także historie ich różnych kolegów i koleżanek, opisane w kolejnych rozdziałach, składają się na zbiorowy portret polskiego nielegała.
*** Opowieści zawarte w tej książce oparliśmy przede wszystkim na przechowywanych w archiwum IPN materiałach źródłowych, często niezbadanych do tej pory przez historyków. Rzecz jasna bez wszechstronnej pomocy udzielanej nam przez naszych kolegów archiwistów, na czele z dyrektorem pionu archiwalnego IPN Rafałem Leśkiewiczem, nie udałoby się nam do nich dotrzeć. Bardzo im dziękujemy, żałując, że nie sposób ich tutaj wszystkich wymienić. Popularnonaukowa forma książki uniemożliwiła opatrzenie tekstu odnośnikami do dokumentów i istniejących opracowań. Niemniej dołożyliśmy wszelkich starań, by zachować wierność warsztatowi historyka oraz skonstruować narrację według prawideł wnioskowania historycznego i krytyki źródeł, zgodnie z zasadami przyjętymi w pracach stricte naukowych. Jednocześnie chcielibyśmy bardzo podziękować tym naukowcom i dziennikarzom, których wcześniejsze publikacje pozwoliły wzbogacić tekst i uzupełnić niektóre wątki. Staraliśmy się przywoływać w tekście ich nazwiska i możliwie wiernie oddawać ich ustalenia i odkrycia. Wielu z nich wolno nam zaliczyć w poczet naszych przyjaciół i kolegów, z którymi dzielimy wspólne naukowe pasje, z innymi jednak – z różnych względów – nie bardzo nam po drodze. Niemniej musimy podkreślić, że wiele zawdzięczamy zwłaszcza: Witoldowi Bagieńskiemu, Markowi Barańskiemu, Lwowi Bausinowi, Sławomirowi Cenckiewiczowi, Marianowi Chabrosowi, Jerzemu Diałowickiemu, Andrzejowi Gąsiorowskiemu, Cezaremu Gmyzowi, Andrzejowi Grajewskiemu, Janowi Lareckiemu, Pawłowi Machcewiczowi, Andrzejowi Paczkowskiemu, Leszkowi Pawlikowiczowi, Henrykowi Piecuchowi, Peterowi Rainie, Róży Romaniec, Zbigniewowi Siemiątkowskiemu, Piotrowi Zychowiczowi i Janowi Żarynowi.
Problematyka książki wiąże się niekiedy z tematami drażliwymi i osobistymi. Staraliśmy się więc możliwie w najbardziej oględny i delikatny sposób opisywać podobne wątki, tak aby nikogo nie urazić. W przypadkach kilku drugorzędnych postaci zdecydowaliśmy się wręcz na zniekształcenie rzeczywistych nazwisk – o ile nie miało to wpływu na autentyzm danej historii. Zdajemy sobie przy tym sprawę, że dokumentacja stworzona przez komunistyczny aparat represji jest jednostronna i niewolna od zniekształceń, przejaskrawień i po prostu błędów. Zawiera też – jak już wspominaliśmy – olbrzymie luki. Część ważnych archiwaliów została zniszczona, inne dokumenty pozostają nadal ściśle chronioną tajemnicą. W miarę naszych możliwości, ugruntowanych doświadczeniem, wiedzą i warsztatem badawczym, usiłowaliśmy ominąć wszystkie źródłowe pułapki. Jeśli gdzieś się to nie udało, zapewniamy, że nie uczyniliśmy tego świadomie.
I JARZMO HISTORII
S
ą ludzie, dla których szpiegostwo, a może wprost zdrada, jest solą życia. Pociąga ich dreszcz, jaki wiąże się ze szpiegowską grą, ale nie gardzą też pieniędzmi oferowanymi za ich dwuznaczne usługi. Jedną z tych osób niewątpliwie był Jan Kaszubowski: Polak, Niemiec, a może Kaszub, na pewno człowiek z etnicznego pogranicza. Agent Gestapo infiltrujący AK i agent wywiadu komunistycznego w zachodnich Niemczech. Szpiegowskie usługi oferował zresztą każdemu, kto chciał: od polskiego przedwojennego wywiadu (popularnej „dwójki”), poprzez nazistowską tajną policję, następnie sowiecki wywiad i kontrwywiad, polskie komunistyczne Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, aż po powojenne służby zachodnioniemieckie. Nigdy zapewne się nie dowiemy, ile razy w życiu przekroczył granicę zdrady i czy zawsze wiedział, dla kogo właściwie pracuje.
Poliglota bez tożsamości Choć o Kaszubowskim sporo już napisano (przede wszystkim piórem gdańskiego historyka Andrzeja Gąsiorowskiego), w jego biografii wciąż jest ukrytych wiele zagadek. Urodził się w 1902 roku w miejscowości Bolesławowo (niegdyś Neugut) na Kaszubach. Jego ojciec był ogrodnikiem i leśnikiem w majątku niemieckiego ziemianina Wernera Modrowa. Trudno określić, czy była to rodzina bardziej spolonizowana, czy zniemczona. Kaszubowski na pewno znał język polski, ale lepiej posługiwał się niemieckim. W domu prawdopodobnie mówiło się po kaszubsku. Ojciec Jana po powrocie z Rosji (gdzie trafił jako jeniec podczas I wojny światowej) zaczął go również uczyć języka rosyjskiego. Ta lingwistyczna wszechstronność bardzo przydała się mu później. Rozmycie tożsamościowe najlepiej ukazuje zachowanie Kaszubowskiego podczas jednego z przesłuchań, jakie prowadził w 1942 roku, kiedy to w mundurze gestapowca recytował z pamięci długie ustępy Pana Tadeusza. Niedługo po odzyskaniu niepodległości przez Polskę matka Jana, Cecylia Kaszubowska, przeniosła się wraz z dziećmi do Wolnego Miasta Gdańska, gdzie podówczas większość mieszkańców przyznawała się do niemieckości. Jej mąż pozostał w Bolesławowie. W nowym domu Kaszubowscy otrzymali obywatelstwo gdańskie. O tych wyborach decydowały czynniki ekonomiczne: w dużym mieście łatwiej było zdobyć pracę. W 1923 roku Jan, czy też może już Johannes (Hans), ożenił się w Gdańsku z Gertrudą Kreft, będącą wówczas w zaawansowanej ciąży. W sumie z tego związku urodziła się czwórka dzieci. Jeden z synów zmarł po roku, a drugi – w tragicznych okolicznościach na początku 1945 roku. Był to dramatyczny okres. W rejon Gdańska i Bolesławca zbliżali się Rosjanie, wypierając Niemców. Wspomniana rodzina Modrowów, panicznie bojąc się nadejścia Sowietów i ich nagłośnionych przez
goebbelsowską propagandę okrucieństw, zdecydowała się popełnić zbiorowe samobójstwo. W tym czasie Kaszubowski, obawiając się ciężkich walk w miastach na Wybrzeżu, wywiózł żonę z dziećmi do jednej z kaszubskich wsi. W maju 1945 roku do Gertrudy dotarła nieprawdziwa informacja o rozstrzelaniu jej Jana (czy też Hansa) przez Rosjan. Zrozpaczona, w akcie desperacji, oblała siebie oraz czteroletniego – najmłodszego – syna benzyną i podpaliła. Została uratowana, ale dziecko zmarło. Po tych wydarzeniach nie powróciła już do równowagi psychicznej. Można tylko domniemywać, jak tragedia rodzinna wpłynęła na psychikę naszego bohatera. Według komunistycznego wywiadu był przywiązany do swych bliskich. Fakt ten być może zadecydował o wysłaniu go po wojnie z ryzykowną (dla wywiadu) misją do Niemiec: spodziewano się, że pozostawienie w kraju rodziny będzie „smyczą”, która nie pozwoli mu na zerwanie współpracy.
W służbie przedwojennej III Rzeszy? Do tych dramatycznych wydarzeń było jeszcze daleko, kiedy młody Jan-Hans żenił się z Gertrudą. W Wolnym Mieście Gdańsku Kaszubowski obracał się w środowisku niemieckim. Parał się kupiectwem, pracował w różnych firmach, między innymi jako ekspedient w Optimusie, sprzedawca artykułów spożywczych w Triumfie czy komiwojażer Elektroluxu. Próbował się również dokształcać: chodził na wieczorowe kursy handlowe, studiował psychologię na Politechnice Gdańskiej. Uczył się angielskiego, francuskiego i szwedzkiego (przez pewien czas pracował w szwedzkiej firmie). Jak na owe czasy powodziło mu się bardzo dobrze. Dorobił się samochodu, nieźle strzelał i lubił polować, nierzadko wraz z oficerami gdańskiej policji. Jak widać, już wówczas posiadł wiele umiejętności niezmiernie przydatnych w życiu szpiega. Najważniejszą spośród nich była zapewne zdolność łatwego nawiązywania znajomości i wchodzenia w relacje z ludźmi interesującymi z punktu widzenia wywiadu. W jakimś sensie świetnie pasował do prawdziwego szpiegowskiego kłębowiska żmij, jakim był międzywojenny Gdańsk. Pewne przesłanki sugerują, że mógł wkroczyć w ten świat jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy. Być może jednym z zadań potencjalnego agenta niemieckiego wywiadu, a może na początek gdańskiej policji, była infiltracja polskich tajnych stowarzyszeń działających w Wolnym Mieście. Już po wojnie, w czasie przesłuchań na UB mówił o takich kontaktach, sugerując jednak, że chciał z nimi współpracować po prostu z dobrej woli. Wątek ten jest pełen niejasności. Można sądzić, że przełomowe znaczenie miało podjęcie przez niego pracy w charakterze przedstawiciela handlowego w przedsiębiorstwie samochodowym Bernarda Kannenberga w latach 1937–1939. Firma ta sprzedawała samochody w Gdańsku i w regionie Pomorza, w związku z czym
Kaszubowski sporo jeździł po okolicy, w tym po polskim województwie pomorskim. Co znamienne, u Kannenberga pracowało wielu byłych oficerów armii niemieckiej, a zatem firma była najprawdopodobniej wykorzystywana jako dogodna przykrywka dla działań o charakterze szpiegowskim. Czyżby więc Kaszubowski już wcześniej współpracował z niemieckim wywiadem? Przypadkowych ludzi raczej tu nie zatrudniano. Fakt, że wybór padł właśnie na niego, może sugerować, iż posada ta była w pewnym sensie nagrodą za nieznane nam szpiegowskie zasługi sprzed 1937 roku.
Wożąc pana komendanta Tezę o współpracy z niemieckimi służbami wzmacnia fakt, że krótko po wybuchu wojny Kaszubowski został osobistym szoferem i tłumaczem nazistowskiego komendanta policji w świeżo okupowanej Gdyni. Od samego początku swojej pracy na rzecz niemieckiej policji musiał być świadkiem (a może wręcz czynnym uczestnikiem) popełnianych przez nią zbrodni, takich jak rozstrzeliwanie zakładników wywodzących się z polskich elit na Pomorzu. Sam zresztą przyznawał, że jego praca wykraczała poza obowiązki zwykłego kierowcy. Kaszubowski był również po trosze służącym, sekretarzem, tłumaczem, dostawcą, ogrodnikiem i funkcjonariuszem do specjalnych poruczeń. Trudno nie przypuszczać, że takie funkcje powierzano tylko sprawdzonym i zaufanym ludziom. Jak twierdził, rzekomo robił co tylko było możliwe, aby uchronić niektórych Polaków przed aresztowaniami. Po kilku miesiącach Kaszubowski został przeniesiony do podlegającego policji niemieckiej w Gdyni tak zwanego sztabu osiedleńczego, a następnie do placówki przesiedleńczej, znajdującej się pod zwierzchnictwem policji w Gdańsku. Jak mówił, nadal pełnił zasadniczo funkcję szofera. Tam otrzymał prawo noszenia munduru SS, choć formalnie do tej paramilitarnej, okrytej złowrogą sławą formacji rzekomo nie wstąpił. Takie przypadki się zdarzały, prawo do noszenia munduru bez przynależności do SS otrzymał także na przykład Ludwik Kalkstein-Stoliński, najsłynniejszy chyba agent Gestapo w szeregach AK. Chociaż trudno czynić go odpowiedzialnym za decyzję o przeprowadzeniu zbrodniczych wysiedleń polskiej ludności z Pomorza, z całą pewnością miał w nich swój osobisty udział. Uczestniczył w typowaniu polskich gospodarstw przeznaczonych do wywłaszczenia i przejęcia przez Niemców „repatriowanych” z ziem zajętych przez Związek Sowiecki w wyniku paktu RibbentropMołotow. Mogło się wówczas zdarzyć, że pomógł w kilku przypadkach – być może nie całkiem bezinteresownie – tej czy innej polskiej rodzinie, na pewno nie była to jednak reguła. Zapewne też nie przestał być czujnym „uchem i okiem” nazistowskich służb specjalnych. Skądinąd trudno się
dziwić: w szeregach niemieckich „repatriantów” musieli się znaleźć rozmaici szpiedzy, przede wszystkim sowieccy.
Pochwała od Himmlera Najprawdopodobniej już w roku 1941 – nie wiadomo dokładnie kiedy, informacje na ten temat są sprzeczne – w życiu Kaszubowskiego doszło do kolejnego przełomu. Został mianowicie „ukadrowiony” i stał się pełnoprawnym funkcjonariuszem gdańskiego Gestapo. Nie przypadkiem zapewne jego bezpośrednim przełożonym był SS-Hauptsturmführer, a zarazem komisarz kryminalny Johannes (Hans) Joachim Leyer. Ten ostatni z całą pewnością był od dawna dobrze znany Kaszubowskiemu, przed wojną pełnił bowiem funkcję inspektora gdańskiej policji (i zarazem był oficerem wywiadu niemieckiego). Potem, już w czasie okupacji, objął funkcję szefa placówki Gestapo w Gdyni, czyli ówczesnym Gotenhafen. W końcu awansował na stanowisko kierownika wydziału do spraw zwalczania ruchu oporu w kierownictwie Gestapo (Gestapo-Leitstelle) na Pomorzu z siedzibą w Gdańsku. Nie ulega wątpliwości, że Kaszubowski został wtedy wynagrodzony za dotychczasową współpracę z niemieckimi służbami specjalnymi i zasługi w „umacnianiu niemczyzny” na ziemiach wcielonych do III Rzeszy. Szybko wkradł się w łaski samego naczelnika wspomnianego najważniejszego wydziału gdańskiego Gestapo, a był nim nie byle kto, bo SS-Sturmbannführer, a zarazem dyrektor kryminalny dr Jakob Löllgen (czasem występujący też jako Loellgen). Ten „zasłużony” zbrodniarz hitlerowski był między innymi jednym z głównych sprawców masakry Polaków w Bydgoszczy we wrześniu 1939 roku. Zdaje się, że Kaszubowski pośredniczył w korupcyjnych interesach Löllgena, a być może również uczestniczył w wykupywaniu więźniów z katowni gdańskiego Gestapo. Obydwa nazwiska warto zapamiętać. W przesłuchaniach, jakim był poddawany po wojnie, Kaszubowski upierał się, że zawsze był „dobrym Polakiem”, który na polecenie polskiego podziemia odgrywał rolę Konrada Wallenroda – czy może Hansa Klossa – i siał dywersję w szeregach wroga. Prawda była inna. Kaszubowski stał się jednym z najbardziej znanych i energicznych gestapowców na Pomorzu. Zajął się rozpracowywaniem polskich grup konspiracyjnych, tworzonych przez ZWZ-AK, Szare Szeregi czy największą lokalną organizację – Gryf Pomorski. Śledził żołnierzy polskiego podziemia, urządzał na nich zasadzki i obławy, przygotowywał prowokacje, werbował tajnych współpracowników. Brał udział w regularnych walkach z partyzantką, i to z bronią w ręku. Prowadził także brutalne przesłuchania i uczestniczył w torturowaniu więźniów. Zachowały się świadectwa, że nie stronił od bicia, również kobiet.
W ostatecznym rozrachunku jego działania okazały się wręcz śmiertelnie skuteczne. W wyniku bezpośrednich działań Kaszubowskiego i jego kompanów z gdańskiego Gestapo dziesiątki osób trafiły do więzienia i obozów koncentracyjnych, duża część z nich już stamtąd nie wróciła. Gestapowiec nie raz gościł w obozie koncentracyjnym Stutthof. Pozostaje przy tym prawdą, że i w tym okresie pomagał (często osobiście) niektórym z zatrzymanych osób. Bezwzględność i brak skrupułów przegrywały niekiedy z ludzkimi odruchami. Te ostatnie zresztą mogły być wyrachowaną grą w „dobrego policjanta”, a zwalniani ludzie – zwerbowanymi informatorami Gestapo albo przynętą mającą doprowadzić do podziemnych „grubych ryb”. Na początku marca 1944 roku właśnie za sprawą podobnego podstępu udało mu się dotrzeć do Józefa Dambka, przywódcy Gryfa, którego z zimną krwią zastrzelił. Za ten czyn dostał pochwałę od samego Heinricha Himmlera, nadzorcy służb bezpieczeństwa III Rzeszy. Jako gestapowiec rzeczywiście nawiązał pewne, nie do końca dziś jasne, relacje z podziemnym wywiadem i kontrwywiadem polskim na terenie Wybrzeża i Kaszub. Jak się wydaje, tak jak w przypadku Dambka, były one związane z pracą operacyjną na rzecz Gestapo, a nie – jak sugerował po wojnie – z chęcią współdziałania z polskim podziemiem. Zajmował się na przykład rozpracowaniem drogi przerzutowej struktur Polskiego Państwa Podziemnego z Warszawy przez Gdynię lub Gdańsk do Sztokholmu. Jakkolwiek by było, pozostaje niezbitym faktem, że Niemcom udawało się, raz za razem, zrywać z trudem nawiązywane sieci łączności i przerzutu kurierów polskiego podziemia na Zachód przez Szwecję. Wywoływali tym samym stan permanentnej niemal „malarii” (tak określano w tajnej polskiej korespondencji zagrożenie „wsypą”). Niewiele brakowało, by w gestapowską sieć wpadł, wraz z kompletem tajnych instrukcji z Londynu, słynny „Kurier z Warszawy” – Jan NowakJeziorański. Szczęśliwie omyłkowo dostał się na szwedzki statek płynący nie do „zapowietrzonej” Gdyni, ale do Szczecina, skąd przyszły wieloletni dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa wrócił do Warszawy. Jeszcze ciekawszy jest wątek ewentualnego podjęcia współpracy Kaszubowskiego z Moskwą. W zakresie jego obowiązków jako funkcjonariusza Gestapo było oczywiście zwalczanie organizacji komunistycznych i sowieckich grup dywersyjnych, które stopniowo, wraz z sowiecką kontrofensywą na froncie wschodnim, nasilały swą działalność. Niewątpliwie uczestniczył w tego typu operacjach, na czele z akcją „Piorun”, nadzorowaną przez znanego nam już komisarza Leyera. Polegała ona na przewerbowywaniu schwytanych sowieckich agentów, przede wszystkim radiotelegrafistów, co umożliwiało zarówno dezinformację strony sowieckiej, jak i przechwytywanie kolejnych zrzutów. Jednak po klęsce stalingradzkiej, kiedy stawało się jasne, że wojna może zostać przegrana przez Niemcy, nastawienie Kaszubowskiego (i nie tylko jego) przeszło znamienną ewolucję. To właśnie
wtedy zaczął bardziej energicznie demonstrować swą życzliwość dla niektórych więźniów, pomógł wybranym osobom uniknąć rozstrzelania. Nie był to jedynie ludzki odruch, ale też kalkulacja polityczna. Amerykanie z CIA byli przekonani (opierając się głównie na zeznaniach słynnego uciekiniera z polskich służb specjalnych pułkownika Michała Goleniewskiego – wcześniej sowieckiej wtyczki w wywiadzie PRL, a później kandydata na… cara Rosji), że przywołany wyżej patron Kaszubowskiego, czyli dr Löllgen, został już w 1943 roku zwerbowany przez wywiad sowiecki na podstawie tak zwanych materiałów kompromitujących. Popełnił bowiem jakieś finansowe nadużycia (może chodziło po prostu o wspomniane łapówki). Podobne wykroczenia nie były tolerowane przez Himmlera, który i pod tym względem był fanatykiem, groźnym także dla swoich podwładnych. Celem werbunku miało być dotarcie do samego szefa Gestapo, nie mniej osławionego SSGruppenführera (generała porucznika) Heinricha Müllera. A ten podobno zaginął w Berlinie w maju 1945 roku, co do dziś jest źródłem rozmaitych spekulacji. CIA całkiem serio traktowała informacje pochodzące od różnych oficerów komunistycznych służb specjalnych, którzy uciekli na Zachód, twierdzących, że Müller został rzeczywiście – właśnie za pośrednictwem Löllgena – zwerbowany przez sowieckie służby specjalne, a po wojnie przerzucony do Moskwy. Udzielał rzekomo tak cennych informacji, że w nagrodę pozwolono mu później wyjechać do Argentyny. Se non è vero, è ben trovato*) – mówi znane włoskie przysłowie, które można uznać za motto ludzi zajmujących się kluczowym zadaniem każdego wywiadu, czyli dezinformowaniem przeciwnika. Na pewno hipoteza, że Kaszubowski już od 1943 roku pomagał dr. Löllgenowi w jego domniemanej współpracy z NKWD, wydaje się dość karkołomna. Ten ostatni musiałby bowiem być kompletnym szaleńcem, żeby w podobnej sytuacji zaufać osobnikowi w typie Kaszubowskiego. Jest jednak prawdopodobne, że przez sam fakt bliskiej współpracy z gdańskim szefem Gestapo, chcąc nie chcąc, znalazł się wówczas w orbicie wielkiej gry wywiadów, której dynamika i jego musiała prędzej czy później wciągnąć w swój wir.
Nazista kolaboruje z Sowietami Przypuszczenia te w pewnym sensie uprawdopodobniają dalsze losy Kaszubowskiego, znanego przecież Polakom na Pomorzu jako wyjątkowo szkodliwy i gorliwy agent Gestapo. Tymczasem wojenna klęska dotychczasowych mocodawców nie przeszkodziła mu w kontynuowaniu szpiegowskich pasji. Tyle tylko, że przełożonych z tajnych służb jednego totalitarnego państwa wymienił na przełożonych reprezentujących drugie mocarstwo.
Transformacja nie przebiegła jednak zupełnie bezboleśnie. W zeznaniach dla Rosjan aresztowany Kaszubowski tłumaczył, że w styczniu 1945 roku uciekł z Gestapo, ukrywał się i został nawet zaocznie skazany przez Niemców na karę śmierci. W relacji tej widać elementy autokreacji. Przyszły agent komunistycznego wywiadu rzeczywiście zbiegł, ale kilka tygodni później, a jego zniknięcie nie wywołało poruszenia w strukturach Gestapo. Nie jest wykluczone, że całe wydarzenie zostało sfingowane, a nowym zadaniem sprawdzonego i doświadczonego funkcjonariusza stało się właśnie… przeniknięcie do sowieckich służb specjalnych. Byłaby to kolejna operacja infiltracyjna na wzór tych, które prowadził przeciw Polakom. Nie wiemy dokładnie, co Kaszubowski porabiał w pierwszych miesiącach 1945 roku. Pamiętajmy, że doszło wtedy do rodzinnej tragedii i śmierci syna. Czy wydarzenia te jakoś wpłynęły na jego postępowanie? Nie znamy odpowiedzi. W każdym razie na początku marca 1945 roku znalazł się w bronionej przez Niemców Gdyni. Nie wiadomo, co tam robił i na czyje zlecenie. Krótko po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną (pod koniec marca) został aresztowany przez Smiersz. Wyjaśnijmy, że ta budząca powszechną grozę nazwa była skrótem od hasła „smiert szpionam”, czyli „śmierć szpiegom”. W okresie II wojny światowej oznaczała sowiecki kontrwywiad wojskowy, na którego czele stał osławiony Wiktor Abakumow, stalinowski zbrodniarz, a zarazem późniejsza ofiara komunizmu. I do niego jeszcze wrócimy. Mogło być i tak, że to Kaszubowski sam się zgłosił ze swoimi usługami. Tak czy inaczej, Sowieci nie ufali nikomu, a zwłaszcza byłym gestapowcom. Zaczęła się seria przesłuchań prowadzonych przez śledczych Smiersza. Nie może dziwić, że Kaszubowski okazał się nad wyraz chętny do współpracy – ratował po prostu własną skórę. Co znamienne, treść jego zeznań odnosiła się do tych samych spraw, które wcześniej były interesujące dla Niemców. Tak jak dotychczas tropił polskie podziemie zbrojne dla nazistów, tak teraz obiecywał robić to samo dla komunistów. Przekazywał dane dotyczące Gryfa Pomorskiego i innych grup polskiego podziemia. To bardzo ciekawy wątek, pokazujący, że zaciekli, reprezentujący dwa oblicza totalitaryzmu przeciwnicy, toczący wyniszczającą wojnę totalną, mieli również wspólnych wrogów – walczących o swą wolność Polaków. Kim był człowiek skłonny do takich działań? Bezwzględnym cynikiem? Może po prostu wyzbytym wszelkiej ideologii i etyki koniunkturalistą, który w każdej sytuacji starał się wyjść na swoje. Siłą rzeczy starania te prowadziły do tragedii wielu innych ludzi. Jedynym nowym – ale za to niezwykle ważnym – elementem donosicielskiej aktywności Kaszubowskiego na rzecz Sowietów stało się identyfikowanie pomniejszych członków i współpracowników nazistowskich służb specjalnych. W wyniku donosów Kaszubowskiego, pisanych dla Smiersza, a później i dla polskich ubeków, zidentyfikowano i aresztowano licznych
agentów Gestapo. Niektórych, skądinąd, zwerbował sam Kaszubowski. Znów jednak istnieje też równoległa, nie do końca zresztą sprzeczna z powyższą narracja opisana w najtajniejszych materiałach CIA i zachodnioniemieckiego wywiadu BND (Bundesnachrichtendienst). Wedle niej znany nam szef Smiersza, Wiktor Abakumow, zaplanował wielką operację prowokacyjną wobec zachodnich służb specjalnych, której celem było objęcie kontrolą sowieckiego wywiadu i kontrwywiadu niemieckiej sieci wywiadowczej tworzonej na zapleczu frontu wschodniego. Jej realizatorami, agentami sowieckimi, mieli być znani nam już dr Löllgen i Leyer, przy udziale jeszcze jednego wielokrotnie przewerbowanego gestapowca pochodzącego z Bydgoszczy – Alaricha Brossa – którego jeszcze przedstawimy w tej opowieści. Według owej teorii trochę mniejszą, ale też istotną rolę napisano w Moskwie i dla Kaszubowskiego. Na razie znalazł się jednak na czas jakiś na szpiegowskim bocznym torze.
Narodziny „Larsena” Na razie Kaszubowski realizował się w zupełnie innej roli – zaangażowanego agenta Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego „ludowej” Polski. Już w lipcu 1945 roku został bowiem przekazany przez Smiersz polskim towarzyszom, co nie było w tych czasach niczym niezwykłym. O ile wcześniej był przesłuchiwany przez Rosjan, o tyle teraz zajęli się nim funkcjonariusze nie mniej osławionej polskiej bezpieki. I na nich musiał wywrzeć pozytywne wrażenie. Wydał kolejnych agentów Gestapo. Kreował się na antyfaszystę (naprawdę!), który przeniknął w szeregi złowrogich nazistów. Przyznawał, że wbrew sobie walczył z polskim niepodległościowym podziemiem zbrojnym, ale w nowej sytuacji politycznej polskim komunistom to zbytnio nie przeszkadzało. Kaszubowski potrafił wręcz tłumaczyć, że dzięki zwalczaniu organizacji takich jak AK czy Gryf na Pomorzu mogło się wzmocnić podziemie prokomunistyczne, z którym rzekomo skrycie sympatyzował. Dawał nawet ubekom do zrozumienia, że w jakiejś formie współpracował z wywiadem sowieckim. Wczuwając się w sposób myślenia i oczekiwania nowych patronów, był zdolny na zawołanie udowadniać tak absurdalne tezy jak rzekoma współpraca Gestapo z wywiadem brytyjskim za pośrednictwem… Gryfa Pomorskiego. Trudno przypuszczać, by przesłuchujący Kaszubowskiego oficerowie uwierzyli we wszystkie te zapewnienia. Świadczy o tym fakt, że w sierpniu 1945 roku został przewieziony z Wybrzeża do stolicy i osadzony w więzieniu MBP na Pradze. Nowe polskie służby specjalne ostatecznie uznały go jednak za cennego informatora i dobry materiał na agenta – choćby ze względu na znajomość języków. Zaproponowano mu współpracę, a Kaszubowski oczywiście od razu się zgodził. Nowi mocodawcy zastanawiali się nad wystąpieniem z tą ofertą zdecydowanie dłużej. Zapewne już wtedy
mimo wszystko budziła ona opory niektórych wysokich funkcjonariuszy MBP. Nie od razu też wypuszczono nowego agenta z więzienia. Wciąż oceniano jego przydatność, być może wykorzystywano go także jako tak zwanego agenta celnego, który miał donosić na współwięźniów. Weryfikowano ponadto jego zapewnienia, że w czasie wojny pomagał Polakom. Udało się z pewnością dotrzeć do paru osób, które zeznały na korzyść byłego gestapowca. Ostatecznie Kaszubowski został zwolniony w październiku 1945 roku. Wtedy zapewne otrzymał pierwszy ze swych pseudonimów – „Kersten”, zmieniony potem na „Larsen”, pod którym zdobył swoją dwuznaczną szpiegowską sławę. Po krótkim pobycie w Gdyni i Sopocie został wysłany do Wrocławia, by pracować jako agent tamtejszego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. O decyzji tej mógł zadecydować rosnący wśród polskiej ludności ściągającej na tak zwane Ziemie Odzyskane, lęk przed… wilkołakami.
Na tropie wilkołaków Wilkołaki (niem. Wehrwolf) to nazwa partyzanckiej organizacji niemieckiej stworzonej przez Heinricha Himmlera. Organizacja ta, po części wzorowana na strukturze i metodach funkcjonowania polskiej AK, miała w założeniu działać na zapleczu frontu wschodniego w wypadku zajęcia przez Sowietów „rdzennych ziem niemieckich”. Początkowo zajmowała się tak zwanym płytkim wywiadem (to jest operacjami rozpoznawczymi o charakterze lokalnym, a mówiąc po wojskowemu – wywiadem taktycznym) i dywersją pozafrontową. Od 1945 roku działalność Wilkołaków sprowadzała się do aktywności niewielkich grup zbrojnych, operujących głównie na polskich Ziemiach Odzyskanych. Za cel brały one sobie dezorganizację polskiej administracji na tych terenach, a przede wszystkim przeciwdziałanie wysiedleniom ludności niemieckiej. W rzeczywistości Wehrwolf liczył najwyżej kilka tysięcy członków i nie był organizacją ani zbyt aktywną, ani zbyt skuteczną. Wspominany już lęk ludności polskiej, podsycany przez komunistyczną propagandę, był jednak całkiem rzeczywisty. Niewiele wiemy o tym epizodzie z działalności „Larsena” i jego uczestnictwie w rzekomej lub prawdziwej walce z niemieckimi Wilkołakami. W swym jawnym życiu ściągnął do Wrocławia rodzinę i zaczął zajmować się drobnym handlem. W tajnym wcieleniu starał się być może zinfiltrować nielegalne organizacje niemieckie (takie jak Wehrwolf), wyszukiwać ukrywających się nazistów, mógł także być wykorzystywany do rozpracowywania antykomunistycznej partyzantki. Występował również jako świadek w procesach złapanych zbrodniarzy wojennych, co zresztą ponownie zwróciło uwagę polskiego komunistycznego wymiaru sprawiedliwości na jego gestapowską przeszłość.
Babuszka z Gestapo? Nowi mocodawcy z MBP obronili go jednak przed kłopotami. Co więcej, „Larsena” czekał awans. Około 1947 roku został przejęty przez centralne struktury komunistycznego kontrwywiadu (Departamentu I MBP), a następnie przez wywiad (Departament VII). Świetna orientacja w strukturach nazistowskich, doskonała znajomość języka i dotychczasowa donosicielska aktywność skłoniły oficerów MBP do rozważenia możliwości wysłania Kaszubowskiego jako agenta do znajdujących się pod okupacją czterech mocarstw Niemiec. Sprawa była poważna: osobiście zaangażowało się w nią kilku wysokich funkcjonariuszy resortu bezpieczeństwa, w tym ówczesny dyrektor kontrwywiadowczego Departamentu I MBP, oficer NKWD i rodowity Rosjanin o polskim nazwisku – pułkownik Adam Gajewski. Amerykanie z CIA byli przekonani, że w istocie Kaszubowski został wówczas zwerbowany przez wywiad sowiecki z zadaniem kontrolowania wspomnianego wyżej dr. Löllgena i jego siatki. Jest więc całkiem prawdopodobne, że Kaszubowski stał się podwójnym szpiegiem – polskim i sowieckim. Jeżeli to prawda, to na wzór słynnych rosyjskich ludowych laleczek mieszczących się jedna w drugiej można go określić mianem wywiadowczej „babuszki”. Oczywiście zarówno w Moskwie (gdzie znano całość sprawy), jak i w Warszawie (gdzie być może zdawano sobie sprawę tylko z jej części) musiano wiedzieć o ryzyku i rozumiano, że za granicą „Larsen” może się po prostu „urwać” albo dać się po raz kolejny zwerbować, tym razem służbom „wolnego świata”: brytyjskim, francuskim czy amerykańskim. Szansę na zachowanie wierności widziano w szantażowaniu go nagłośnieniem jego zbrodniczej nazistowskiej przeszłości oraz w tym, że pod „opieką” UB pozostawił w Polsce rodzinę i… ponoć śliczną kochankę, kasjerkę w kinie na Pomorzu. Dostrzegano w nim przy tym cechy charakteru, które rodziły nadzieję na wychowanie dobrego szpiega. W notatce z października 1947 roku jedna z funkcjonariuszek Departamentu VII MBP, wyznaczona do prowadzenia sprawy „Larsena”, stwierdzała, po rozmowie z agentem w Warszawie, że jego opowieści o poświęcaniu się dla idei i wiernej służbie Polsce w mundurze Gestapo były wyssane z palca. Wprost nazywała go „kombinatorem i kanciarzem”, lubiącym pieniądze. Dodawała jednak, że cechują go duży spryt, wrodzona inteligencja i zdolności aktorskie. „Larsen” na pewno był bezczelny i czuł się pewnie w trakcie rozmów z oficerami MBP: wyprosił od przesłuchującej go funkcjonariuszki dodatkowe pieniądze, choć już wcześniej dostał w Departamencie I sumę pokrywającą koszty podróży i pobytu w stolicy (w istocie funkcjonariuszka doskonale o tym wiedziała, chciała tylko sprawdzić rzetelność „Larsena”). Okazało się, że to właśnie te cechy charakterologiczne – pewność siebie, wygadanie, spryt
i całkowita bezideowość – zostały w resorcie bezpieczeństwa odebrane jako predestynujące „Larsena” do kariery agenta komunistycznego wywiadu. Nie oznaczało to jednak całkowitego zaufania: w bezpiece wciąż tliły się podejrzenia o możliwą współpracę „Larsena” z Anglikami. Z pełną mocą odżyją one dopiero kilka lat później. Tymczasem podczas spotkania w październiku 1947 roku Kaszubowski został poproszony o przygotowanie planu wyjazdu do Niemiec. Agent był gotowy już po dwóch dniach. Proponował, by MBP spreparowało mu zaświadczenie z komunistycznego obozu pracy (na nazwisko Kassner, którego nieraz używał w czasie pracy w Gestapo i które było po prostu zniemczoną wersją jego własnego). W obozie tym miał przebywać jako volksdeutsch. Według tego scenariusza, po tym jak „Kassner” rzekomo zadeklarował narodowość niemiecką, został zwolniony i otrzymał zgodę na emigrację. Namawiał również swych mocodawców, żeby przekazali mu w ramach planu pewną sumę pieniędzy na przekupienie polskich urzędników granicznych, by ci przepuścili osobisty bagaż emigranta. „Larsen” zamierzał się następnie przedostać do amerykańskiej strefy okupacyjnej – wpadł na kilka pomysłów na ulokowanie się w tym rejonie przy pomocy krewnych i znajomych. W Polsce żona agenta miała rozpowszechniać plotkę, że jej mąż uciekł z obawy przed aresztowaniem, sam Kaszubowski zaś zamierzał występować w roli Niemca prześladowanego przez Polaków. Czyli odwrotnie niż w czasie wojny. Tradycyjnie pragnął także dostać od MBP nieco więcej pieniędzy na urządzenie się w nowym miejscu. Październikowy plan Kaszubowskiego nie został przyjęty bezkrytycznie. Decyzja o jego wysłaniu do Niemiec zapadła jednak definitywnie.
Wyprawa do Berlina Po raz kolejny Kaszubowski przyjechał do Warszawy na początku grudnia 1947 roku. W kawiarni hotelu „Polonia” spotkał się z tajemniczym oficerem wywiadu MBP o pseudonimie „Jago”, który przekazał mu adres mieszkania wynajętego na miesiąc specjalnie dla „Larsena”. Kaszubowski do początku 1948 roku odbywał tam regularne szkolenie w zakresie szyfrowania, fotokopiowania i sporządzania tajnych skrytek. Nie przypominało ono raczej scen z filmów szpiegowskich i gadżetów Jamesa Bonda, a bardziej zajęcia plastyczne dla przedszkolaków. „Larsen” dostał bowiem do dyspozycji nożyczki, klej do papieru, pędzel i puste pudełka po lekarstwach. Całymi dniami uczył się pilnie przyklejać w tych ostatnich podwójne dno. Tuż po Nowym Roku „Larsen” wraz z „Jago” udał się do Zgorzelca. Tam przedstawiciel Centrali wywiadu MBP pokazał szefowi tamtejszej placówki granicznej specjalny list napisany
w Warszawie, na podstawie którego Kaszubowski miał zostać przerzucony przez granicę. Jednocześnie warszawska Centrala poinformowała swych sowieckich towarzyszy, w jakim charakterze Kaszubowski jechał do Niemiec, i prosiła o zagwarantowanie mu swobody poruszania się po sowieckiej strefie okupacyjnej. Zgodnie z tak zwaną legendą „Larsen” po przekroczeniu granicy trafił do obozu dla uciekinierów. Przebywał w nim tylko przez dwa tygodnie, po czym udał się do Berlina, gdzie zgłosił się pod adres, który poznał w czasie szkolenia w Warszawie. Na spotkaniu z oficerami wywiadu (nie wiemy, czy tylko polskimi, czy także sowieckimi) otrzymał 22 000 marek na dobry początek. Jeszcze w styczniu 1948 roku do Berlina na parę dni przyjechał „Jago” i spotkał się z „Larsenem”, by omówić plan dalszych działań, sposoby łączności oraz dostarczyć kolejną porcję pieniędzy. Ustalono, że agent będzie otrzymywał stałe wynagrodzenie w wysokości 800 dolarów miesięcznie, co było sumą, która wydawała się niebotyczna jak na warunki polskie, a i w Niemczech robiła wtedy spore wrażenie. Można powiedzieć, że komunistyczna Polska zapewniła byłemu funkcjonariuszowi Gestapo i niewątpliwemu zbrodniarzowi wojennemu luksusowe życie w Niemczech w zamian za nader wątpliwą – jak zobaczymy – tajną współpracę. Być może w ten sposób finansowała też jego działania w ramach operacji przeprowadzanej przez wywiad sowiecki.
Szpieg na krótkiej smyczy W łączności z Warszawą postanowiono wykorzystać niezorientowanego w sytuacji przyjaciela „Larsena”, Ernsta Kahlego, zamieszkałego w środkowych Niemczech w sowieckiej strefie okupacyjnej. Kaszubowski przesyłał mu spreparowane według opisanej wyżej metody pudełka z lekarstwami, które potem odbierał rzekomy znajomy, w rzeczywistości łącznik wywiadu z Berlina. Kahle nie wiedział, że pudełka mają podwójne dno i ukrywają pisane na specjalnej bibułce raporty wywiadowcze. W podobny sposób Centrala kontaktowała się z „Larsenem”. Ów tajemniczy łącznik zostawiał u Kahlego paczki z jedzeniem, tytoniem i cygarami oraz puste pudełka na lekarstwa – oczywiście z pracowicie wyklejonym podwójnym dnem – zawierające tajne instrukcje. Komunikacja w obie strony miała się odbywać w języku niemieckim, co było kolejnym zabezpieczeniem przed dekonspiracją warszawskich mocodawców „Kerstena” vel „Larsena”. Spodziewano się, że wymiana paczek będzie następowała dwa razy w miesiącu, a więc bardzo często. W rzeczywistości jednak dochodziło do niej dużo rzadziej. Nie wiemy, czy Kaszubowskiemu udało się zorganizować kolejne dwa punkty kontaktowe u niczego nieświadomych znajomych. Dodatkowo wywiad miał zorganizować jeszcze jedną skrzynkę kontaktową, nieznaną samemu „Larsenowi”. Oprócz tego przewidziano bezpośrednie spotkania szpiega z oficerami prowadzącymi
na terenie Berlina (we wschodnich sektorach). Między majem 1950 a lutym 1951 roku doszło do dziewięciu takich kontaktów – odbywały się zatem dość często. Zgodnie z instrukcjami wywiadu, które nieco zmodyfikowały i uzupełniły pierwotny plan Kaszubowskiego, „Larsen” po przyjeździe do Berlina miał się skontaktować z niejakim Theodorem Holländerem, Niemcem zamieszkującym brytyjską strefę okupacyjną (z którym już od jakiegoś czasu utrzymywał kontakt korespondencyjny), i wejść z nim w spółkę wydawniczą, a konkretnie – nawiązać współpracę przy wydawaniu pisma „Gastwirtzeitung”. Była to specjalistyczna gazeta skierowana do właścicieli niezliczonych niemieckich knajp i wyszynków. Jednocześnie „Larsen” powinien się postarać o paszport międzystrefowy (pozwalający swobodnie się poruszać między strefami okupacyjnymi), a także zbliżyć się do środowisk Ślązaków i innych Niemców wysiedlonych z nowych granic Polski. Kaszubowskiemu dano ponad pół roku na aklimatyzację. Oficerowie wywiadu MBP mieli do niego ograniczone zaufanie, zamierzano go więc ściśle kontrolować oraz nie ujawniać przed nim innych agentów i siatek polskich na terenie Niemiec. Plan operacyjny, ustalony jeszcze przed wyjazdem „Larsem”, zakładał, że jeden z tajnych współpracowników (a może i funkcjonariuszy) polskiego wywiadu da się nawet zwerbować „Larsenowi”, zyskując tym samym możliwość kontrolowania jego poczynań. Pomysł ten jednak najpewniej nie został zrealizowany, a na początku 1949 roku (czyli rok po osiedleniu się Kaszubowskiego w Niemczech) w raporcie sporządzonym zapewne w Centrali wywiadu MBP alarmowano, że: „coraz bardziej paląca staje się konieczność kontroli Larsena. Możliwość szybkiego znalezienia odpowiedniego człowieka w okresie obecnym – równa się zeru”. Dano sobie aż rok na rozwiązanie tego problemu, przy czym stwierdzono, że ów „agent kontrolny” powinien być Niemcem lub cudzoziemcem z Zachodu, co miało pogłębiać jego konspirację. Jako jednego z kandydatów widziano Niemkę „z dobrej rodziny”, nazywaną „Billy”, która pracowała „w naszej placówce handlowej”. „Billy” zapewne nawiązała znajomość z Kaszubowskim. Nic więcej na ten temat nie wiemy – oprócz tego, że jednocześnie polski wywiad podejrzewał ją o kontakty z Amerykanami. W grze wywiadowczej nie było miejsca na nadmierną ufność.
Poeta wywiadu przy pracy Fakt, że zachowały się jedynie szczątkowe dokumenty z najciekawszego dla nas okresu życia Kaszubowskiego w Niemczech (w latach 1948-1952), poważnie ogranicza możliwości opisania pracy tego szpiega. Niestety nie możemy stwierdzić, ile doniesień „Larsen” przekazał do Warszawy.
Na pewno nie był tylko chwalony, z czasem zaczęto coraz bardziej podejrzliwie odnosić się do jego raportów. Stało się jasne, że nadsyłane informacje, choć często sensacyjne, były przekazywane w tak ogólnikowej i niejasnej formie, iż okazywały się praktycznie nieprzydatne w konkretnych posunięciach wywiadowczych. Przekonał się o tym major Maks Minc (później znany jako Darewski), oficer prowadzący z wywiadu MBP, który spotkał się z „Larsenem” pod koniec maja 1950 roku. Przysłuchując się wywodom agenta i jego odważnym planom, Minc utwierdzał się w przekonaniu, że poza efektownymi pozorami „Larsen” ma niewiele do zaoferowania. Być może zresztą był on uprzedzony do swego agenta jako były działacz młodzieżówki Komunistycznej Partii Niemiec (Kommunistische Partei Deutschlands, KPD), a zarazem Żyd pochodzący z Polski. W pewnym momencie nie wytrzymał i przerwał kolejną perorę Kaszubowskiego słowami: „Tymczasem widzimy tylko poezję, żądamy natomiast namacalnych faktów”. Zamierzenia „Larsena”, by wykorzystać biuro detektywistyczne, w którym przez jakiś czas pracował, do działalności wywiadowczej na rzecz Polski, Minc nazwał „lipą”. Co ciekawe, wspólnik „Larsena” w tym biurze miał być agentem wywiadu... watykańskiego. Kaszubowski chciał go rzecz jasna zwerbować, ale major Minc powoli miał już tego dość. Równie niechętnie oficer potraktował wywody „Larsena” o działalności przedstawicieli emigracyjnego rządu RP na terenie Niemiec: oficer polecił, by agent nie zajmował się wielką polityką, tylko konkretami. Kaszubowski wyglądał na obrażonego. W raporcie ze swej berlińskiej podróży major Minc odtworzył niepokojący wzór postępowania „Larsena”: z reguły początkowo rysował on przed Centralą śmiały plan rozpracowania jakiegoś obiektu czy osoby. Kiedy wywiad domagał się rozpoczęcia realizacji zadania, agent zaczynał piętrzyć trudności i sugerować, że z przyczyn niezależnych od niego nie jest w stanie dokonać zamierzonej inwigilacji. By zatrzeć ten przykry fakt, wymyślał nowy, śmiały plan i cała zabawa zaczynała się od początku. Robił to zresztą bardzo sprawnie i wywiad MBP nie od razu zorientował się w tej taktyce.
Wywiadowczy detektyw Po kilku miesiącach od przerzutu z Polski Kaszubowski osiadł najpierw w północnych, a potem w zachodnich Niemczech, w brytyjskiej strefie okupacyjnej. Mieszkał między innymi w Kolonii i Hamburgu. Funkcjonował tam pod znanym już nam nazwiskiem, a więc jako Hans Kassner. Kierował działem akwizycji we wspomnianej wyżej „Gazecie Knajpianej”. Jak stwierdzano z aprobatą w jednym z tajnych raportów wywiadu MBP, „będąc w ciągłych rozjazdach, styka się z restauratorami i szynkarzami. Jest obecny podczas zebrań i posiedzeń odbywających się w
zakładach gastronomicznych”. W Warszawie zakładano widać, nie bez racji, że wszystko, co w Niemczech ciekawe, a czasem groźne, nie może się obyć bez kufla piwa, białej kiełbasy i golonki. O wiele ciekawsza od gastronomicznej przykrywki Kassnera była jego praca na rzecz owego tajemniczego biura detektywistycznego w Kolonii, noszącego nazwę Rhein-Ruhr Auskunftei und Detektei. Z posadą tą naturalnie wiązało się poznawanie różnych regionów Niemiec i samych Niemców, niejako od podszewki. Znów pojawia się jednak pytanie: na czyje zlecenie działał detektyw „Larsen”? Właścicielem biura był dr Wilhelm Schmitz (były wysoki oficer SS i Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy [Reichssicherheitshauptamt, RSHA], a następnie informator wywiadu brytyjskiego i amerykańskiego), wspólnikami zaś, obok Kaszubowskiego... niezrównani dr Löllgen i jego przyjaciel, były komisarz Leyer. Amerykańskie podejrzenia co do szpiegowskiej działalności całej tej grupy na rzecz Sowietów uprawdopodobniły fakty ustalone później przez niemiecki kontrwywiad BfV (Bundesamt für Verfassungsschutz, dosłownie: Federalny Urząd Ochrony Konstytucji). Inna sprawa, że śledztwu prowadzonemu przez służby RFN z nieznanych przyczyn nagle ukręcono łeb w roku 1961; skądinąd ku wielkiemu zdziwieniu amerykańskich „starszych braci” z CIA.
Szpieg to samotny myśliwy Tak czy inaczej, od wywiadu MBP Kaszubowski otrzymał nieco tylko skromniejsze zadanie zbudowania od zera własnej siatki wywiadowczej, interesującej się szczególnie blisko kontaktami niemieckich Ślązaków i gdańszczan z Polską, a także niemieckimi organizacjami podziemnymi działającymi w sowieckiej strefie wpływów. Chociaż „Larsen” zarzekał się, że udało mu się stworzyć obiecaną sieć, nie przekazał jednak na jej temat właściwie żadnych danych. Przekonywał, że jej wykorzystywanie nastręcza wielu problemów, na przykład z weryfikacją uzyskiwanych doniesień i informacji. Zauważał przy tym, że Polska traktowana jest przez Niemców z wielką niechęcią i z tego względu werbunek tutejszych mieszkańców na potrzeby polskiego wywiadu był niezwykle trudny. Jak można sądzić, w istocie „Larsen” nie zbudował żadnej sieci, a jego informatorami byli po prostu znani nam współpracownicy biura detektywistycznego dr. Schmitza. Sam agent przekonywał warszawską Centralę wywiadu MBP, że skuteczniejszą metodą jest praca w pojedynkę. W niezamierzenie humorystyczny sposób powoływał się na swe doświadczenie myśliwego i twierdził, że trudniej jest upolować jednego wilka czy dzika niż całe stado. Dzięki tym umiejętnościom i talentowi aktorskiemu – który sobie przypisywał – miał stworzyć „sztab informatorów” nieświadomych swej roli. Ów „sztab”, scharakteryzowany przez Kaszubow- skiego w jednym z raportów, liczył jedenaście osób, * w większości byłych oficerów SS i Gestapo. Miały ich
łączyć z „Larsenem” zależności finansowe. Wywiad MBP nawet postanowił zapytać o tych ludzi „radzieckich przyjaciół”. Ci jednak jedynie potwierdzili, że osoby te rzeczywiście istnieją i nie są wytworem wyobraźni agenta. Kim byli? Jak łatwo się domyślić, na samym początku listy figurował dr Löllgen.
Pierwsze Skrzypce >Zwróćmy uwagę, że „Larsen” przyjechał do Niemiec w bardzo ważnym momencie: w 1948 roku stało się pewne, że nie powstanie jedno niemieckie państwo, a skłóceni alianci przystąpili do budowania struktur dwóch odrębnych bytów niemieckich. We wrześniu 1949 roku w wyniku tych procesów powstała Republika Federalna Niemiec (RFN), miesiąc później zaś – Niemiecka Republika Demokratyczna (NRD). Ewolucja ta wpłynęła na zmianę priorytetów Kaszubowskiego-Kassnera. Z nielicznych zachowanych materiałów zawierających doniesienia „Larsena” można wywnioskować, że szybko skupił się na tworzonych już od 1948 roku strukturach służb specjalnych przyszłego RFN. Sporządził na przykład obszerną, choć ogólnikową notatkę o niemieckim Federalnym Urzędzie Ochrony Konstytucji zajmującym się kontrwywiadem. Zauważył w niej, że urząd zatrudniał wielu byłych oficerów Gestapo i innych nazistowskich służb specjalnych. Co zresztą – jak dziś wiemy ponad wszelką wątpliwość – było prawdą. „Larsen” przekonywał, że dał się zwerbować, by w ten sposób infiltrować nowe służby. Obok niego samego (otrzymał ponoć pseudonim „Kolleg”), wśród agentów BfV znaleźli się liczni znajomi Kaszubowskiego, zresztą ci sami co zawsze, na czele z dr. Löllgenem i komisarzem Leyerem. Oprócz rozpracowywania formujących się służb specjalnych RFN „Larsen” robił to, co do tej pory dla różnych mocodawców: identyfikował byłych funkcjonariuszy Gestapo i Abwehry, ustalał, gdzie zamieszkali po wojnie i gdzie zostali zatrudnieni. W warszawskiej Centrali z satysfakcją podkreślano, że Kaszubowski odnalazł prawie wszystkich najważniejszych gestapowców z Gdańska. Poznał też życiorysy niektórych innych nazistów działających na Wybrzeżu. Na przykład ustalił, że jeden z oficerów Abwehry po wojnie przebywał przez jakiś czas w Islandii (gdzie miał być szkolony przez Amerykanów), a potem osiadł w Hamburgu i założył sklep z czekoladą. Agent nie ograniczał się najpewniej do biernej obserwacji: starał się wniknąć w to środowisko i miał w tym spore osiągnięcia, co nieco dziwiło jego polskich mocodawców – przecież sam argumentował, że Niemcy wydali na niego w 1945 roku wyrok śmierci. Jego doniesienia doprowadziły na przykład do zlikwidowania siatki wywiadowczej działającej na rzecz zachodnich Niemiec na terenach NRD. W kwietniu 1950 roku grupa ta została „wyaresztowana” (jak pisano)
przez służby sowieckie. Polski wywiad komunistyczny i sowieckich mocodawców „Larsena” znacznie bardziej interesowały jednak wstępne informacje, jakie uzyskał na temat tak zwanej Organizacji Gehlena, czyli odradzającego się – za amerykańskie pieniądze – zachodnioniemieckiego wywiadu. Generał Reinhard Gehlen, rówieśnik Kaszubowskiego, od 1942 roku stał na czele wydziału Obce Armie Wschód (Fremde Heere Ost ) w hitlerowskim Sztabie Generalnym Wojsk Lądowych (Oberkommando des Heeres, OKH), którego zadaniem było między innymi wysyłanie agentów na tereny Związku Sowieckiego z zadaniem szerzenia dywersji i prowadzenia działalności szpiegowskiej. Pod koniec wojny współtworzył również wzmiankowane już struktury Wehrwolfu. W 1945 roku został schwytany przez Amerykanów, którym od razu zaoferował usługi, a także bezcenne archiwum swojej komórki. Oferta została przyjęta i już wkrótce Gehlen przystąpił do tworzenia organizacji wywiadowczej (nazwanej z czasem jego imieniem), która stała się podstawą funkcjonujących do dzisiaj niemieckich służb wywiadowczych – BND. Na ten temat jednak „Larsen” nie potrafił wiele więcej powiedzieć. W jednym z raportów przedstawił ogólnikowy schemat strukturalny organizacji. Brak konkretnych danych zastępował typowymi dla siebie sensacyjnymi, acz praktycznie niesprawdzalnymi uwagami. Gehlen miał na przykład dokonać udanych werbunków wśród przedstawicieli sowieckich władz okupacyjnych. Ale poza obietnicami przeniknięcia do środowiska związanego z Gehlenem, w czym miał mu oczywiście pomagać niezawodny dr Löllgen, Kaszubowski nie miał Warszawie właściwie nic do zaoferowania. Być może zresztą rzeczywiście podówczas szykował się do kolejnej zmiany pracodawcy, a może tylko wykonywał instrukcje z Moskwy, nieznane w Centrali wywiadu MBP. W każdym razie wedle raportu kontrwywiadu BfV z 1958 roku miał on zostać zwerbowany przez wywiad zachodnioniemiecki pod pseudonimem „Robert Skrypietz” („Skrzypiec”). Później jednak w niemieckich służbach postanowiono uznać ten fakt za niebyły, o czym przekonano też CIA. Skądinąd sam Kaszubowski w swoich zeznaniach na UB uczynił z owego tajemniczego „Skrzypca alias Lewandowskiego” zupełnie inną osobę – agenta warszawskiego Gestapo. Czy była to zamierzona dezinformacja?
Zaplątani w tajną sieć „R” Wydaje się, że zasadnicze znaczenie zarówno dla sowieckich, jak i polskich mocodawców Kaszubowskiego- Kassnera miało jego zaangażowanie w inwigilację tajemniczej sieci „R” (Rücken-Netz, czyli sieci zaplecza nieprzyjaciela). Struktura ta – jak można sądzić – najprawdopodobniej podlegała kontroli (co najmniej od końcowych miesięcy wojny) sowieckiego
kontrwywiadu, o czym już tutaj wspominaliśmy. Pierwotnie sieć „R” była kolejną supertajną inicjatywą hitlerowskiego wywiadu, mającą na celu prowadzenie działań dywersyjnych i szpiegowskich na tyłach wroga. Jednym z jej organizatorów miał być SS-Sturmbannführer Alarich Bross, dotąd pracujący w Finlandii. Dzięki Kaszubowskiemu polski aparat bezpieczeństwa uzyskał wiele szczegółowych informacji o działaniach, organizacji i ludziach sieci „R”. Dotyczyły one na przykład szkoleń agentów sieci, a także systemu łączności. Z punktu widzenia Moskwy były to zapewne wiadomości pozwalające weryfikować już posiadane dane i kontrolować operacje innych agentów. Polscy towarzysze mogli o tym w ogóle nie wiedzieć. Według doniesień „Larsena” Amerykanie pragnęli wykorzystać Brossa do odtworzenia sieci „R” w nowych, powojennych warunkach. Struktury odrodzonej sieci miały powstawać przede wszystkim w Niemczech, na wypadek rozpętania III wojny światowej. Gdyby całe Niemcy dostały się w takiej wojnie pod okupację Rosjan, agenci Brossa mieli się uaktywnić. Śmiałe plany zakładały ponowną aktywność dywersyjną na terenach konsolidującego się bloku wschodniego oraz Finlandii. Zaplecze organizacji mieli tworzyć byli oficerowie SS i Wehrmachtu, werbowani przez Brossa z polecenia Amerykanów. Sieć agenturalna została podobno wyposażona w radiostacje zapewniające łączność. Agenci działali w kilkuosobowych grupach i w razie wojny mieli podjąć aktywność na podlegającym im terenie. Ułatwiała ją rozbudowywana systematycznie sieć schronów z bronią i lekarstwami. Kaszubowskiemu udało się nawiązać bliską znajomość z Brossem, a ten nawet zaproponował znajomemu kierowanie placówką sieci „R” w Berlinie Zachodnim. Agent widział tu szanse na przygotowanie interesującej gry operacyjnej, póki co – jak zapewniał polskich przełożonych – zajął jednak wymijające stanowisko i zgodził się tylko na udzielanie Brossowi rad, by nie stracić z nim kontaktu. Wspomniany wyżej major Minc bardzo nieufnie podchodził do propozycji „Larsena”, by ewentualnie włączyć się w organizację komórki sieci „R” skierowanej na Polskę. Oficer prowadzący Kaszubowskiego był coraz bardziej skłonny podejrzewać, że oszukuje on swych warszawskich zwierzchników i w istocie pracuje dla amerykańskich mocodawców Alaricha Brossa. Ten akurat wątek możemy częściowo zweryfikować. Bross rzeczywiście był agentem amerykańskiego Department of the Army Detachment – DAD (poprzednika CIA) i pracował dla tej organizacji dokładnie w interesujących nas tutaj latach 1950-1953. Co jeszcze ciekawsze, opinia, jaką Bross cieszył się u jankesów, idealnie pasuje do „naszego” Kaszubowskiego. Bross był bowiem uważany przez swego amerykańskiego oficera prowadzącego za w jakimś stopniu kompetentnego, przez wzgląd na długie doświadczenie, co niestety jednocześnie było jego największą słabością, jako że był dobrze znany w naszym „biznesie”, a też i trudny do prowadzenia (zadaniowania). Jest również podobno znany w brytyjskich, niemieckich i sowieckich kręgach [wywiadowczych]. [...] Zawsze miał w każdym momencie na podorędziu niemal
nieskończoną ilość planów różnych kombinacji operacyjnych, które wymagają „tylko” olbrzymiej sumy pieniędzy i jego samego jako dyrygenta. Dla przeprowadzenia owych kombinacji miał też zwykle potencjalnych wykonawców gotowych do działania, to jest w praktyce podobnych mu starych drani, albo jakieś młode damy, które uległy jego czarowi. Zawsze demonstrował absolutne posłuszeństwo i gotowość do współpracy, a potem robił co chciał, mnożąc niekończące się żądania finansowe. Wyniki natomiast nigdy nie były zbyt zachwycające.
Jak widać, zbieżność opinii amerykańskiego oficera i jego polskiego odpowiednika (znanego nam majora Minca) na temat metod działania ich agentów – tak blisko przecież z sobą współpracujących – jest co najmniej zastanawiająca. Czy dwaj wytrawni gracze i zdolni oszuści – Bross i Kaszubowski – wspólnie grali różnym służbom wywiadowczym na nosie? Można tylko zauważyć, że prowadzenie wywiadu jest rzeczą bardzo kosztowną, a Amerykanie do dziś mają opinię utracjuszy psujących szpiegowski rynek. Tak czy inaczej, chętnych na ich zielone banknoty niewątpliwie nie brakowało w zniszczonych wojną Niemczech. Co poniektórych można by wręcz uznać po prostu za nader skuteczną zorganizowaną grupę wywiadowczych naciągaczy, do tego pozostającą pod kontrolą Moskwy.
Upadek „Larsena” W wywiadowczym biznesie nic jednak nie jest pewne i dane raz na zawsze. Natura relacji między Brossem a Kaszubowskim zaczęła z czasem coraz bardziej niepokoić majora Minca, ale nie tylko jego. Jak pamiętamy, wysłanie „Larsena” do Niemiec od początku nie podobało się wielu oficerom wywiadu MBP. Z biegiem lat poziom nieufności wobec „Larsena” rósł, podobnie jak obawy przed paraliżującymi skutkami ewentualnej dekonspiracji. Sprawy te rozpatrywano na najwyższych szczeblach MBP, co świadczy o wadze, jaką przywiązywano do misji niepewnego agenta. Winnym tego stanu rzeczy był po części sam „Larsen”, który w jednym z raportów zdradził nieopatrznie, że Bross rozmawiał w jego sprawie z kierownictwem powstającego wywiadu zachodnioniemieckiego. Choć agentowi chodziło o pokazanie, że może przeniknąć do tych struktur, to jednak mimowolnie skierował podejrzenia na samego siebie. Podobny wydźwięk miały informacje „Larsena” o współpracy Brossa z wywiadem francuskim. Szpieg sugerował, że włączy się w te kontakty w celu wykrycia komórek francuskich służb na terenie Polski. Dla Warszawy takie zapewnienia były kolejnymi sensacjami konfabulującego agenta (liczącego na naiwność swych mocodawców), zarazem jednak zmuszały do zastanowienia się, co tak naprawdę łączyło go z Francuzami. W pewnym momencie – w trakcie 1950 roku – miarka zaczęła się przebierać. W raporcie z czerwca tego roku major Minc stwierdzał dobitnie, że Kaszubowski znacznie przeceniał znaczenie Brossa. W donosach agenta Bross stawał się prawdziwym asem wywiadu, odpowiedzialnym za
francuskie, amerykańskie, brytyjskie i zachodnioniemieckie siatki wywiadowcze; mającym nieograniczone możliwości i niezwykłe wpływy. Uderzała przy tym bliskość relacji Brossa i Kaszubowskiego. Jak alarmował Minc, „on informuje Larsena o wszystkim; mieszka i żre [sic!] u niego; uchodzi za asa wywiadu, o którego ubiegają się niemal wszyscy, za którym gonią wszystkie wywiady! Lecz rzekomo nie wie nic o działalności Larsena”. Wniosek był oczywisty: „uważam to za niemożliwe; jestem przekonany, że chodzi tu o ukartowaną grę, której nie rozpoznaliśmy dotychczas. Jest możliwe, iż ubijają oni od początku wspólny interes”. Mincowi nie chodziło koniecznie o zdradę i współpracę z zachodnimi służbami. Argumentował, że Ka- szubowski mógł wykorzystywać Brossa do osiągnięcia korzyści finansowych. Jest prawdą, że „Larsen” namawiał warszawskich mocodawców, by ci nadsyłali mu więcej pieniędzy, które mógłby pożyczać Brossowi; jednocześnie przekonywał, iż nie mógł Niemca zwerbować, bo ten nigdy nie wybaczyłby mu, że do tej pory był wykorzystywany bez własnej wiedzy. „Larsen” proponował ponadto wywiadowi kolejne inicjatywy biznesowe, mające stanowić przykrywkę dla szpiegowskiej działalności, a w istocie oznaczające zwykłe finansowanie przez Warszawę inwestycji sprytnego szpiega. Te cwaniackie numery stały się zbyt oczywiste dla funkcjonariuszy UB. Uwagi majora Minca siłą rzeczy wpływały na ocenę wywiadowczej aktywności „Larsena” w kierownictwie MBP. Czyżby tylko pozorował współpracę? Czyżby, jako prowokator zachodnich służb (albo podwójny agent), próbował siać dezinformację? Czyżby został zwerbowany przez Brossa? Takie pytania coraz częściej zadawali sobie oficerowie z Warszawy. Podejrzenia o współpracę z zachodnimi wywiadami, pojawiające się już od 1945 roku, wciąż narastały. Nad „Larsenem” powoli zbierały się czarne chmury. Raport majora Minca z czerwca 1950 roku był prawdopodobnie przełomowy. Choć oficer nie zarzucił Ka- szubowskiemu zdrady wprost, zanegował wartość jego raportów, wskazał na konfabulacje i hochsztaplerstwo. Zwrócił także uwagę na nie najlepszy stan psychofizyczny „Larsena”. Szpieg miał wykazywać oznaki wyczerpania nerwowego i według Minca zażywał perwitynę (pochodną amfetaminy, stosowaną na przykład przez lotników). Na zakończenie Minc dodawał złowróżbnie: „coraz bardziej odnoszę wrażenie, że Larsen nie prowadzi czystej gry [...]. Jeśli natomiast tej jasności nie osiągniemy, musi L[arsen] zostać – według mnie – sprowadzony do Warszawy i osądzony za popełnione przez niego stare i nowe przestępstwa”.
Zaciskanie pętli Jak wspominaliśmy, polskie służby już od 1945 roku podejrzewały Kaszubowskiego o współpracę w czasie wojny z wywiadem brytyjskim: bądź w charakterze podwójnego agenta, bądź angielskiej
wtyczki w Gestapo. Nie potrafiły jednak tych podejrzeń uzasadnić, a dodatkowo nie przeszkadzały one w ubeckiej karierze „Larsena”. Do czasu. Jego pobyt w RFN przyczynił się do umocnienia zarzutów: zdano sobie sprawę, że nikt w Niemczech nie interesował się Kaszubowskim, mimo iż poruszał się on stosunkowo swobodnie i nie zachowywał się zbyt dyskretnie. Skoro obracał się w kręgu służb specjalnych, dlaczego nie wzbudził ich ciekawości? Oficerowie prowadzący „Larsena” w Niemczech po pewnym czasie zrozumieli również, że ich agent kontaktował się z osobami, które nawiązały współpracę nie tylko z Brytyjczykami, lecz także z nowymi służbami zachodnioniemieckimi, a wcześniej z francuskimi i amerykańskimi. Pojawiło się pytanie, czy Kaszubowski nie postąpił podobnie. Sam „Larsen” mógł mieć niechętny stosunek do polskich służb: przecież nie podjął współpracy z przyczyn ideowych, tylko w celu uniknięcia skazania za swe zbrodnie z czasów wojny; Warszawa nie chciała przy tym wypuścić rodziny agenta z Polski, co prawdopodobnie mocno go frustrowało. Mogło mu się również bardzo nie podobać obcesowe traktowanie przez majora Minca i zakręcenie kurka z pieniędzmi, związane z krytyczną oceną doniesień „Larsena”: w styczniu 1951 roku wynagrodzenie agenta spadło do 200 dolarów. Zastanawia brak wyczucia warszawskich mocodawców „Larsena”: przecież takie działanie tylko pogłębiało jego niechęć do polskiej Centrali i pchało go w ramiona służb zachodnich. Zapewne chciano po prostu zmusić agenta do lepszej pracy i pokazać mu, że konfabulacje nie będą dłużej tolerowane. Nie wydaje się, by decyzja o zdradzie była dla niego w tych okolicznościach zbyt trudna. Gdy dodamy do tego omawiane już dwuznaczne wątki szpiegowskiej kariery „Larsena”, zrozumiemy, że jego sytuacja stała się naprawdę skomplikowana. W lutym 1951 roku w piśmie dyrektora Departamentu VII MBP (czyli wywiadu) Witolda Sienkiewicza do wiceministra bezpieczeństwa publicznego Mieczysława Mietkowskiego powtórzyły się zarzuty, które kilka miesięcy wcześniej sformułował major Minc: donosy „Lar- sena” były efektowne, ale niepraktyczne i przy uważnej lekturze okazywały się po prostu nieprzydatne, nieaktualne i naprowadzały na ślepe tropy. Agent poza tym nie wywiązywał się ze swych zadań, sztucznie rozdmuchiwał sprawy błahe, a lekceważył te istotne. Nawet tak oczywisty sukces, jakim było wspominane naprowadzenie na zachodnioniemiecką siatkę wywiadowczą w NRD, okazał się wątpliwy: kontrwywiad sowiecki wiedział o tej strukturze znacznie wcześniej. Kaszubowski mógł więc „sprzedać” częściowo rozpracowaną już grupę na polecenie zachodnich służb, które chciały w ten sposób umocnić zaufanie Polaków do swojego agenta. W obliczu zagadki, czy „Larsen” postępował w taki, a nie inny sposób tylko z powodu swej
bufonady, sprytu lub nieudolności, czy też zachowanie to było przejawem celowych działań dezinformacyjnych zleconych przez obcy wywiad, Sienkiewicz skłaniał się ku tej drugiej wersji. Skoro sam szef wywiadu tak negatywnie oceniał jednego ze swych szpiegów, jego los zdawał się przesądzony. Klamka zapadła: Sienkiewicz sugerował, że Kaszubowski w każdej chwili może się wymknąć spod kontroli, a jego dalszy pobyt w Niemczech jest niewskazany. Zalecał go aresztować i uwięzić w kraju. Dyrektor Sienkiewicz chciał, by aresztowanie zostało dokonane 3 marca 1951 roku w lokalu konspiracyjnym we wschodnim Berlinie, gdzie „Larsen” miał przyjść na umówione spotkanie. Co znamienne, w zatrzymaniu mieli uczestniczyć towarzysze sowieccy. Rosjanie mieli przewieźć podejrzanego agenta do polskiej granicy i tam we wskazanym punkcie przekazać go UB. Nie jest pewne, czy ten plan został zrealizowany. Według innych danych zatrzymanie nastąpiło dopiero w lutym 1952 roku – wtedy też wszczęto śledztwo. Wcześniej czy później, radykalne środki, zalecane przez Sienkiewicza, zostały zastosowane mimo braku niezbitych dowodów na zdradę „Larsena”. Dowody nie były konieczne – wywiad MBP miał po prostu dość odgrywania roli naiwnego sponsora, a zaobserwowane niepokojące zjawiska były na tyle poważne, by więcej nie ryzykować. Co ciekawe, jego polscy mocodawcy odnieśli wrażenie, że „Larsen” bał się raczej aresztowania przez służby sowieckie – chyba nieprzypadkowo.
Sowiecka pułapka czy żydowska zemsta? Ostatecznie Kaszubowski przyjechał do Berlina 25 lutego 1952 roku i zamierzał w ustalonym miejscu spotkać się z wysłannikami swoich warszawskich zwierzchników. Miał na sobie porządny skórzany płaszcz – zapewne ten sam, który nosił jako gestapowiec. Tym razem wezwanie okazało się pułapką. Na „Larsena” czekali bowiem z ponurymi minami oficerowie wywiadu MBP zajmujący się jego sprawą – znany nam już major Minc i jego przełożony, naczelnik wydziału, major Stanisław Rogulski. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu Kaszubowski został aresztowany. Miał wówczas powiedzieć: „Panowie, popełniacie straszny błąd. Może uda się to jeszcze naprawić. Narzućcie mi płaszcz na ramiona, aby zakryć kajdanki na rękach”. Wyraźnie liczył na to, że „nieporozumienie” da się wytłumaczyć i zaraz wróci do wywiadowczej gry. Wierny gestapowski płaszcz na nic się nie przydał. Kaszubowskiego poddano przeszukaniu i wtrącono do celi. Znaleziono przy nim niewiele gotówki, ale za to skonfiskowano złoty zegarek, złoty sygnet, pozłacaną zapalniczkę, złotą spinkę do krawatu z perłą, złoty łańcuszek, wieczne pióro ze stalówką wykonaną z czternastokaratowego złota oraz parę innych cennych drobiazgów. Komunistycznemu szpiegowi z Gestapo wyraźnie się powodziło – do tego momentu.
Co ciekawe, z odtajnionych ostatnio amerykańskich analiz i interpretacji, powstałych w latach sześćdziesiątych XX wieku, wyłania się zupełnie inny obraz podstępnego aresztowania Kaszubowskiego w Berlinie. Jak wiemy, zdaniem CIA „Larsen” był – równolegle do pracy dla wywiadu MBP – wykorzystywany także przez wywiad sowiecki, w domyśle z zadaniem „pilnowania” kontrolowanej przez Sowietów wspomnianej wyżej sieci „R”, a właściwie tkwiących w niej dr. Löllgena, Leyera i Brossa, uznawanych przez CIA i BND (oczywiście poniewczasie) za grupę agentów sowieckich. Wszystko szło doskonale aż do roku 1949, kiedy to przed tą grupą otworzyły się nowe perspektywy. Zaczęto bowiem organizować przywoływany wyżej zachodnioniemiecki kontrwywiad BfV, szukając fachowców drogą „werbunku łańcuszkowego”, czyli wśród znajomych i poleconych „specjalistów” wywodzących się z tajnych służb III Rzeszy. Tymczasem Kassner-Kaszubowski wyrobił już sobie tak dobrą opinię w kręgach byłych nazistowskich funkcjonariuszy, że był rzeczywiście brany pod uwagę jako kandydat na jedno z poważnych stanowisk w nowej służbie. Okazało się jednak, że na to samo miejsce wywiad sowiecki miał innego pretendenta, a polski podwójny agent mógł stanowić dla niego zagrożenie czy też po prostu konkurencję. Niepotrzebny pionek musiał więc rzekomo zniknąć z wywiadowczej szachownicy na polecenie z Moskwy – stąd aresztowanie. Rozczarowany major Rogulski, który miał nadzieję na wielki wywiadowczy sukces, nawet nie krył swojej wściekłości na „radzieckich przyjaciół”, o czym później opowiedzieli Amerykanom i Francuzom znani nam uciekinierzy z komunistycznych służb – pułkownik Michał Goleniewski i kapitan Władysław Mróz. Niebawem Rogulski odszedł ze służby w wywiadzie MBP (sam zresztą usilnie o to zabiegał), podobnie zresztą jak wspomniany major Minc. Trudno ocenić, ile prawdy jest w tej wersji. Inną jeszcze, nader charakterystyczną, interpretację nagłego przerwania operacji „Larsena” znajdujemy w kanonicznej, choć tajnej historii wywiadu PRL, napisanej w latach siedemdziesiątych XX wieku. Jej autor, pułkownik Marian Chabros, odzwierciedlając najwyraźniej instytucjonalną pamięć wywiadu PRL i dzieląc się niedostępną profanom wiedzą „korytarzową”, z wyraźną irytacją pisał wprost: agent posiadał duże możliwości pracy dla polskiego wywiadu, gdyż miał objąć poważne stanowisko w wywiadzie RFN. Łączność osobową z Larsenem utrzymywali nasi pracownicy z reguły pochodzenia żydowskiego. Doprowadziło to do wzajemnych konfliktów, do rosnącej niechęci agenta w stosunku do przedstawicieli polskiego wywiadu. W rezultacie ten cenny agent został ściągnięty do Polski, gdzie wytoczono mu proces za uprzednią działalność w gestapo. Analiza materiałów i dokumentów sprawy w sposób jednoznaczny wskazuje na zemstę ze strony Żydów zatrudnionych w naszym aparacie.
Oczywiście ta interpretacja więcej mówi o samym wywiadzie MBP, a później MSW PRL, a także o ewolucji, horyzontach i światopoglądzie jego kadr niż o najbardziej nas interesującej sprawie Kaszubowskiego.
Nazistowski pies na łańcuchu Trzy dni po aresztowaniu Kaszubowski został przewieziony do Warszawy i trafił do tymczasowego aresztu MBP, a następnie do więzienia na Mokotowie i w pomorskiej miejscowości Sztum. Po kilku tygodniach znalazł się w Gdańsku. Na razie wywiadowi brakowało niezbitych dowodów jego zdrady, założono jednak, że celowo nie wykonywał poleconych mu zadań i ujawnił przed Anglikami swą prawdziwą rolę w Niemczech. Zaczęły się przesłuchania, prowadzone najpierw przez wywiadowczy Departament VII MBP, a następnie przez owiany ponurą legendą stalinowski Departament Śledczy, pod kierownictwem sadystycznego Józefa Różańskiego. W śledztwo zaangażowała się wierchuszka resortu bezpieczeństwa, na czele z wiceministrem, generałem Mieczysławem Mietkowskim, generałem Romanem Romkowskim i dyrektorem supertajnego Departamentu X MBP (inwigilującego samą partię komunistyczną) Anatolem Fejginem. Dobitnie świadczy to o powadze, z jaką traktowano tę sprawę. Powaga ta mogła się wiązać nie tylko z byłym już szpiegiem, lecz także z intrygami snutymi przez komunistyczną elitę, której stawką była władza. „Larsen” wspominał bowiem nieraz o marszałku Michale „Roli” Żymierskim, a Fejgin wraz ze swoim departamentem przygotowywał się właśnie do aresztowania Żymierskiego. Co ciekawe, w początkowej fazie śledztwa za priorytetowe uznano operacyjne wykorzystanie zatrzymanego szpiega. Wypytywano go dokładnie o te same sprawy co do tej pory: byłych gestapowców, niemieckie grupy wywiadowczo-dywersyjne itp. Stwierdzono widocznie, że w czasie przesłuchań Kaszubowski może być mniej skłonny do konfabulacji niż w nadsyłanych dotąd donosach. Tymczasem jednak formalną podstawą wszczęcia śledztwa stał się dekret z sierpnia 1944 roku dotyczący „zbrodniarzy faszystowsko-hitlerowskich”. Kaszubowski, ze swą gestapowską przeszłością i szpiegowską teraźniejszością, znalazł się w potrzasku. Warto zwrócić uwagę, w jak bardzo instrumentalny sposób komunistyczne służby specjalne traktowały sprawę „Larsena”. Póki darzono go elementarnym zaufaniem, problem nazistowskiej przeszłości agenta zdawał się nie istnieć. Gdy tylko nabrano poważniejszych podejrzeń, sytuacja diametralnie się zmieniła. Wyciągając na światło dzienne współpracę Kaszubowskiego z Gestapo, zrealizowano zarazem pogróżkę, którą sformułowano przed jego wyjazdem do Niemiec: groźba ujawnienia jego niechlubnej przeszłości miała nie dopuścić do tego, by zerwał się ze smyczy. Już w początkowej fazie śledztwa nie mogło oczywiście zabraknąć wątków szpiegowskich. Logika przesłuchań powodowała, że teraz oskarżano „Larsena” o współpracę ze wszystkimi potencjalnymi środowiskami, z którymi zetknął się w swym życiu. Już przed wojną miał pracować jednocześnie dla służb specjalnych II RP, a także dla Niemiec (tych demokratycznych i tych
hitlerowskich). Nie zabrakło też później oczywistych związków z Gestapo i niejasnych, nieautoryzowanych przez wywiad MBP, relacji z wywiadami zachodnimi. Sam Kaszubowski przyznał, zapewne po wyczerpujących przesłuchaniach, że w latach 1950-1951 współpracował z wywiadem francuskim pod pseudonimem „Otto Kadereit”. Oto kolejny przydomek do jego bogatej kolekcji.
Zemsta Himmlera Zgodnie z praktyką z czasów stalinizmu „Larsenowi” kilkakrotnie przedłużano okres tymczasowego aresztu i zmieniano miejsce uwięzienia. Areszt trwał ostatecznie dwa i pół roku. Kaszubowski ani razu nie przyznał się do najważniejszych zarzucanych mu czynów: zbrodni nazistowskich. W październiku 1954 roku w Sądzie Wojewódzkim w Gdańsku rozpoczął się wreszcie jego proces. Nie zyskał on charakteru pokazowej rozprawy, wykorzystywanej przez komunistyczną propagandę, nie stał się zarazem procesem kapturowym, wykonywanym praktycznie na miejscu egzekucji. Jak na warunki stalinowskie procedura sądowa była prowadzona w cywilizowany sposób, a obrona zyskała swobodę w powoływaniu świadków. Wspólną przyczyną takiego stanu rzeczy była zapewne współpraca (jakkolwiek krytykowana) „Larsena” z MBP i brak niezbitych dowodów jego zdrady. Dlatego też, podobnie jak w czasie śledztwa, formalną podstawą wszczęcia procesu stała się wojenna przeszłość oskarżonego. Rozprawa, zainicjowana na początku października 1954 roku, przeciągnęła się do niemal miesiąca. W tym czasie Kaszubowski składał obszerne zeznania, starając się przedstawić swą rolę w okresie wojny w możliwie korzystnym świetle i ukrywając wiele kompromitujących go faktów. Nie przyznał się do zabicia Dambka (szefa Gryfu Pomorskiego), utrzymywał, że nie uczestniczył w aresztowaniach, przesłuchaniach ani przesiedleniach. Próbował ratować skórę. Liczni świadkowie, powołani przez prokuraturę, nie ułatwiali mu jednak tego zadania. Mówili, że okrutnie bił więźniów obu płci. Niektórzy z tego powodu zmarli. „Larsen” w bezpośredniej konfrontacji ze swymi ofiarami miał niewiele do powiedzenia. W mniejszości – ale jednak – znalazły się zeznania działające na korzyść Kaszubowskiego. Czy mocodawcy „Larsena” z UB starali się amortyzować upadek swojego agenta? Czy gwałtowny atak Kaszubowskiego na organizację Gryf Pomorski, przeprowadzony na zakończenie procesu, był uzgadniany z MBP i miał na celu obniżenie wymiaru kary? Bardziej prawdopodobne wydaje się inne wyjaśnienie tej taktyki: „Larsen”, któremu nie brakowało sprytu, samodzielnie stwierdził, że oczernianie polskiego podziemia niepodległościowego – w czym celowali przecież powojenni komuniści – może mu się opłacić.
Obrana forma procesu i linia obrony wykluczały przy tym poruszenie spraw wywiadowczych: współpracy Kaszubowskiego ze Smierszem i UB, a także domniemanej zdrady na rzecz Anglików, Francuzów lub „nowych” Niemców. Doszło w ten sposób do paradoksalnej sytuacji: prawdziwa przyczyna aresztowania niewiernego (jak przypuszczano) czy też zbędnego (dla Polaków albo dla Rosjan) agenta ani razu nie została sformułowana na sali sądowej. Co ciekawe, w załączonych do sprawy aktach już wtedy zabrakło niektórych przesłuchań. Czyżby dyskretnie wycofano te, w których pojawiały się wątki wywiadowcze? Czy również w inny sposób naciskano na skład sędziowski? Tego nie wiemy. W każdym razie wyrok nie był łagodny: sąd przychylił się do wniosku oskarżenia i uznał Kaszubowskiego za winnego zbrodni hitlerowskich, w tym torturowania Polaków i zsyłania do niemieckich obozów koncentracyjnych. Skazano go na dożywocie. W uzasadnieniu pojawił się między innymi wątek wyróżnienia otrzymanego od Himmlera, którego nie udało się „Larsenowi” zataić. Himmler przesyłał mu zza grobu pocałunek śmierci.
Życie po dożywociu Kolejne odwołania, prośby o ułaskawienie i rozprawy rewizyjne niczego nie zmieniły, podobnie jak pismo do marszałka Polski, sowieckiego Polaka, Konstantego Rokossowskiego, w którym córka Kaszubowskiego, Maria, broniła swego ojca. Po ponadrocznej więziennej tułaczce skazaniec osiadł w słynnym więzieniu we Wronkach, gdzie zaczął pracować jako bibliotekarz (co było pewnym przywilejem). Nie sprawiał problemów, oceniany był przez służbę więzienną jako człowiek spokojny, zrównoważony i koleżeński. Jednocześnie jednak „Larsen” nieustannie próbował walczyć – na papierze – o swoje. Obrał nową taktykę: podawał się za obywatela niemieckiego i nawet specjalnie kaleczył język polski w kolejnych pismach wysyłanych do różnych instancji sądowych. Wyczuwając polityczną odwilż, uskarżał się również na ciężkie warunki śledztwa i aresztu oraz na niesprawiedliwy proces. Jego działania nieoczekiwanie szybko przyniosły skutek. Już w marcu 1957 roku Rada Państwa złagodziła wyrok do dwunastu lat pozbawienia wolności. Można się zastanawiać, w jakim stopniu ten przełom wynikał z wysiłków Kaszubowskiego, w jakim zaś z przemian politycznych dokonujących się w Polsce. Na pewno pierwszoplanową rolę odegrały w nim służby specjalne. Pewien ściśle tajny dokument z lipca tego roku pozwala choć częściowo wyjaśnić ten wątek. W notatce sporządzonej dla prokuratora generalnego PRL znalazła się informacja, że zarzut dezinformacji i dwulicowości formułowany przez wywiad w stosunku do aktywności „Larsena” w RFN okazał się bezpodstawny. To zatem szpiegowska działalność Kaszubowskiego, a nie nazistowska przeszłość decydowała o jego losie. Sądownictwo znajdowało się niżej w hierarchii
ważności od służb specjalnych. W listopadzie 1957 roku skazańca przeniesiono do więzienia w Strzelcach Opolskich. Niedługo potem kara została ponownie obniżona: skrócono ją zaledwie do 31 grudnia 1958 roku. Dzień przed tym terminem Kaszubowski, po blisko siedmiu latach, odzyskał wolność.
Drugie życie „Ortmanna” Po przejściu przez bramę więzienia w Strzelcach Opolskich Kaszubowski praktycznie zniknął z kart historii. Mamy tylko bardzo skromne przesłanki, które mogą być pomocne w odgadnięciu, co działo się z nim dalej. Wiemy, że przez parę miesięcy mieszkał w Opolu, a potem, w czerwcu 1959 roku, po raz drugi wyjechał do RFN, znów zresztą – jak wynika z niedawno odtajnionych akt wywiadu MSW PRL – w charakterze szpiega. Jak wiemy, do tej pory na użytek polskich służb Kaszubowski posługiwał się pseudonimami „Larsen” i „Kersten”. Teraz do tej listy dodano kolejny, a mianowicie „Ortmann”. Na niewiele jednak to się zdało, mówiąc bowiem najdelikatniej, w niemieckim świecie wywiadu i kontrwywiadu musiał być uważany za człowieka całkiem spalonego. Sam Kaszubowski, po więziennych przeżyciach, również nie był już tak chętny do współpracy (przynajmniej pozornie), jak dziesięć lat wcześniej. Wydaje się, że chciał jak najszybciej wyrwać się spod PRL-owskiej, a może i sowieckiej kurateli: zapewne liczył na pomoc swych (ewentualnych) zachodnioniemieckich mocodawców. Po pewnym czasie przestał się zgłaszać na spotkania. Powód był bardzo prozaiczny: w raporcie wywiadu z 1967 roku stwierdzono, że Kaszubowski poważnie podupadł na zdrowiu i miał problemy z sercem. Dodawano przy tym, że był przesłuchiwany przez Federalny Urząd Ochrony Konstytucji, co w świetle danych posiadanych przez Amerykanów rzeczywiście było prawdą. W takich okolicznościach woli współpracy zabrakło z obu stron. SB zgodziła się nawet na wyjazd żony „Ortmanna” do RFN. Burzliwa biografia Kaszubowskiego powoli stawała się historią.
*** W sprawie Jana Kaszubowskiego niewiele rzeczy jest pewnych. Na pewno współpracował z Gestapo i komunistycznymi służbami specjalnymi (polskimi i sowieckimi). Mógł jednak również służyć Brytyjczykom, Amerykanom, Francuzom i służbom zachodnioniemieckim. Nie można też w pełni wykluczyć relacji z organami II RP i Polskiego Państwa Podziemnego. Nawet jeśli nie wszystkie te scenariusze były prawdziwe, to ich liczba i tak robi wrażenie. Komu Kaszubowski służył tak naprawdę? Z kim się identyfikował? Niewykluczone, że sam tego nie wiedział. Nie
pozostawił relacji o swym życiu. Nie wiemy nawet, kiedy, gdzie i pod jakim nazwiskiem zmarł, Jedna z wersji mówi, że nastąpiło to na początku lat siedemdziesiątych w NRD, gdzie dożywał swych dni pod opieką wschodnioniemieckiej Stasi; inna, że pod koniec lat sześćdziesiątych w RFN. Pewnie nawet gdybyśmy poznali wszystkie tajne dokumenty na jego temat, wciąż trudno byłoby zrozumieć człowieka, który pracował dla policji politycznej obu totalitaryzmów, a najpewniej nie brzydził się też pieniędzmi wywiadów „wolnego świata”. Można sądzić, że po prostu lubił tę grę i wiążące się z nią ryzyko. Chciał się przy tym jak najlepiej urządzić w każdej sytuacji, w jakiej się znalazł. Los sprawił, że sytuacja ta uwzględniała totalną wojnę światową i starcie dwóch okrutnych systemów totalitarnych; a potem Europę zimnej wojny, z wąskim paskiem szpiegowskiej „ziemi niczyjej”, na którym pod fałszywymi nazwiskami grasowali, a czasem znikali bez śladu, Kaszubowski i ludzie mu podobni.
*) Jeżeli to nieprawda, to rzecz jest świetnie zmyślona.
J
eśli ktoś myśli, że gry wywiadów w czasie zimnej wojny to wyłącznie błyskotliwe plany, zimna rywalizacja szpiegów, profesjonalnie zorganizowane służby, schłodzone martini i mrożące krew w żyłach przygody, to po lekturze historii Gustawa Marcusa na pewno zmieni zdanie. Działalność tego niemieckiego szpiega polskiego wywiadu to materiał raczej na sitcom niż powieść sensacyjną – choć nie brak tu również elementów smutnych czy wręcz tragicznych. Humoru (czarnego?) w tej sprawie jest jednak wiele, a jego obiektem są i sam agent, i oficerowie prowadzący jego sprawę, a przede wszystkim skrzecząca w tle polska codzienność czasów stalinowskich.
Śladami pewnego Niemca Gustaw Marcus*) urodził się w 1921 roku w miejscowości Molno w powiecie głogowskim, w chłopskiej rodzinie Paula i Berty z domu Fischer. Ówcześnie rejon ten znajdował się w granicach Niemiec. W 1933 roku Marcus ukończył dwie klasy gimnazjum i rozpoczął terminowanie jako kelner. Jednocześnie przez trzy następne lata uczęszczał do gimnazjum handlowego. W 1938 roku zaczął pracować jako kelner w hotelu w Połczynie-Zdroju (czyli niemieckim Bad Polzin). Po tym jak Niemcy wkroczyli do Związku Radzieckiego w 1941 roku idylla na tyłach frontu się skończyła. Marcus został wcielony do Wehrmachtu i skierowany na wschód. Tam służył w piechocie i dosłużył się stopnia Obergefreitra, który nie ma odpowiednika w Wojsku Polskim: był to stan pośredni między starszym szeregowcem a kapralem. Wybitnej kariery wojskowej więc nie zrobił, tym bardziej że w 1945 roku dostał się do niewoli u Sowietów. Parę lat przesiedział w obozach jenieckich w okolicach Charkowa i z tego okresu niewiele o nim wiemy. W końcu w 1950 roku, kaprysem sowieckiej administracji obozowej, został zwolniony i odesłany, jednak nie do któregoś z państw niemieckich, lecz na polskie Ziemie Odzyskane, zgodnie z miejscem urodzenia widniejącym w jego aktach personalnych. Dostał przydział pracy w kopalni węgla „Mieszko” w Wałbrzychu. Tymczasem jego rodzice zamieszkali w NRD, a brat w RFN. Rodzina została rozrzucona po obu stronach żelaznej kurtyny, Gustaw zaś zaplątał się w niej, osiadając w Polsce.
Ucieczka przed kompromitacją Chcąc nie chcąc, Marcus trafił do kompletnie obcego sobie państwa – pozbawiony rodziny, przyjaciół, nieznający języka polskiego i niemający żadnego zaczepienia w nowym miejscu. Mimo że
próbował, nie zdołał wyjechać do NRD – choćby z tego powodu, iż nie potrafił udowodnić urzędnikom, że i jego rodzice tam zamieszkali. Bezduszna biurokracja na dobre oplotła go swymi mackami. Zrządzeniem losu po kilku miesiącach udało mu się – kelnerowi z zawodu – otrzymać pracę nauczyciela języka niemieckiego w Wałbrzychu w nowo otwartej szkole niemieckiej. Próbował jakoś ułożyć sobie życie: starał się nawet wstąpić do PZPR (zupełnie nie znając polskiego!) i pozytywnie wypowiadał się o nowych władzach. Czynił to również podczas prowadzonych przez siebie lekcji, co nie podobało się niektórym rodzicom. Przykładał się jednak do swych obowiązków dydaktycznych i pod tym względem był chwalony. Było mu ciężko: obcy, polski świat przytłaczał zagubionego, samotnego Niemca. Zaczął nadużywać alkoholu i pożyczać pieniądze od kolegów nauczycieli. Potem zapominał je oddać. Zadłużył się łącznie na ponad 3650 złotych, czyli równowartość kilkumiesięcznej pensji. Jak tłumaczył, po wyjściu z sowieckich łagrów był bez grosza przy duszy, a musiał się jakoś zaopatrzyć w tak podstawowe rzeczy, jak choćby bielizna czy garnitur. Ze swych raczej głodowych poborów (600-700 złotych) nie był w stanie zwrócić wspomnianych długów. Nie chodziło wszak tylko o niespłacone pożyczki: nie rozliczył się również przed Wydziałem Oświaty w Wałbrzychu z dochodu uzyskanego z urządzanych zabaw szkolnych (przekonywał, że pieniądze te przeznaczono na paczki dla sierot). Narastające kłopoty sprawiły, że w 1952 roku wyjechał z Wałbrzycha. Wkrótce znalazł zatrudnienie w małej szkole w niewielkim miasteczku Gościno niedaleko Kołobrzegu, połączonym ze światem urokliwą kolejką wąskotorową. Poczucie obcości jednak nie zniknęło, podobnie jak osobiste problemy i nałogi. W związku z tym szybko wpadł w poważne tarapaty. Pewnego październikowego dnia 1953 roku w stanie kompletnego upojenia alkoholowego wywołał poważny skandal o charakterze obyczajowym. Oskarżono go o próbę gwałtu i to na jednej z uczennic. Zawisły nad nim czarne chmury. Na to tylko czekał miejscowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, od pewnego czasu interesujący się samotnym i zagubionym Niemcem. Funkcjonariusze odwiedzili załamanego Marcusa i postawili przed trudnym wyborem: zaproponowali mu umorzenie sprawy i niekierowanie jej do sądu w zamian za współpracę. Marcus nie wahał się długo. Zgodził się i obiecał, że spróbuje zerwać z piciem. W ten sposób na podstawie tak zwanych materiałów kompromitujących został w lutym 1954 roku bez większych problemów zwerbowany do współpracy, otrzymując pseudonim „Herman”. Nie zwolniono go nawet z nauczycielskiej posady, a w kolejnym roku szkolnym zdobył nagrodę za sumienną pracę. Jak widać, wspomniany skandal został dość skutecznie zamieciony pod dywan, a może załagodzony dzięki interwencji UB i lokalnych władz oświatowych.
Funkcjonariusze powiatowego UB z urzędowym optymizmem dobrze oceniali swego nowego podopiecznego, choć ten nie miał zbyt wiele do roboty: sporadycznie tylko informował o zasłyszanych próbach „nielegalnej emigracji” do Niemiec. Na spotkania – odbywane z reguły na świeżym powietrzu – przychodził regularnie, nie wykazywał oznak dwulicowości i nie doprowadził do dekonspiracji. Chociaż przyznawano, że cechował się przeciętną inteligencją, dostrzegano jego polityczne wyrobienie. Czy taka wzorowa postawa była szczera? Marcus na pewno liczył, że deklarując przywiązanie do PRL i komunizmu, będzie miał większe szanse na kontakt z rodziną: w maju 1954 roku starał się o zezwolenie na wyjazd do NRD, gdzie jego ojciec pracował jako wartownik w fabryce w Gebesee koło Erfurtu. Nie ufano mu jednak i takiego pozwolenia nie otrzymał. W grę wchodziły poza tym wymogi biurokratyczne: podczas wyjazdu do Warszawy, do ambasady NRD, Marcus z powodu braku dowodu osobistego nie został nawet wpuszczony do budynku.
Szpiedzy do bólu zwyczajni Zgodnie z logiką machiny resortu bezpieczeństwa informacja o zwerbowaniu Marcusa i jego charakterystyki znalazły się w wewnątrzresortowym obiegu. Pewnego dnia, już w 1955 roku wiadomość ta trafiła na biurko kapitana Maksymiliana Karnowskiego, oficera zatrudnionego w nowo utworzonej, ale za to najściślej utajnionej komórce wywiadu „polskiego KGB” (Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego), to jest w specjalnym wydziale do spraw tak zwanych nielegałów i nielegalnych agentów. Na razie jednak, jak wiadomo tym, którzy zapoznali się z prologiem naszej książki, organizatorzy tej komórki – major Władysław Michalski i pułkownik Józef Czaplicki (p.o. szefa wywiadu) – narzekali na zerowe doświadczenie, także po prostu życiowe, znacznej części kilkunastoosobowej kadry nieopierzonej jeszcze jednostki. Ofiarą nabywania doświadczenia, nie tylko życiowego, przez oficerów bywali – jak to się zdarza w takich wypadkach – ludzie aż do bólu zwyczajni. Na przykład prowincjonalny nauczyciel języka niemieckiego.
Wywiad swata szpiega Wyjątkowo ambitnemu pośród nich, kapitanowi Karnowskiemu, zapewne również brakowało doświadczenia, ale na pewno nie zaliczał się do osób o małej wyobraźni. W sierpniu 1955 roku sporządził notatkę, w której roztoczył śmiałą wizję wykorzystania „Hermana” właśnie w charakterze
operującego za granicą „agenta nielegala”. Przekonywał, że jego niemieckie korzenie i fakt posiadania rodziny w obu niemieckich państwach predestynują go do pracy wywiadowczej na tym terenie, choć przyznawał, iż tak naprawdę niewiele o Marcusie wie. Mimo to zaproponował posłużenie się nim w kombinacji operacyjnej, polegającej na wejściu w relacje (najlepiej małżeńskie) z Teresą Thalman**), Niemką pochodzącą z Kolonii (położonej w RFN), a zamieszkałą w Polsce. Wywiad przechwycił korespondencję między rodziną Thalmanów, z której wynikało, że Teresa była spadkobierczynią kamienicy oraz hotelu w Kolonii. Mogła zatem stanowić świetny punkt zaczepienia do późniejszej działalności „Hermana” w Niemczech. Według Karnowskiego finałem związku Teresy i Gustawa mogło być przejęcie przez tego ostatniego hotelu w Kolonii (niedaleko znajdowała się stolica RFN, Bonn). Takie zajęcie byłoby wręcz wymarzoną przykrywką dla szpiegowskiej działalności. Co prawda Karnowski nie – sprecyzował jej zakresu, ale sugerował, że Marcus mógłby na przykład fotografować lub przepisywać co cenniejsze dokumenty pozostawiane przez hotelowych gości – o ile oczywiście coś by przy sobie mieli. Sam hotel mógł przy tym służyć jako tak zwany punkt korespondencyjny (adresowy) – czyli miejsce, gdzie przesyłało się listy o ukrytej treści. Taką korespondencję „Herman” powinien potem przywozić na przykład do Berlina. Hotelowe pokoje dałoby się też okablować podsłuchami, co stworzyłoby możliwość dotarcia do intymnego życia gości, wśród których mogli się przecież trafić ważni politycy. Jak się okazało, życie brutalnie zweryfikowało te niewątpliwie wyrafinowane szpiegowskie plany.
Kod misji: węzeł małżeński Spotkanie „Hermana” z kapitanem Karnowskim, podczas którego oficerowie wywiadu zamierzali poinstruować agenta o przydzielonych mu zadaniach, było pierwszym aktem szpiegowskiej farsy. Do rozmowy doszło 9 września 1955 roku w Koszalinie. Karnowskiemu towarzyszył podporucznik Henryk Bieniek z Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Koszalinie. Marcus wciąż nie potrafił porozumiewać się w języku polskim, natomiast i Karnowski, i Bieniek – jak sami przyznali w raporcie ze spotkania – język niemiecki znali bardzo słabo. Można sobie tylko wyobrażać, jak musiała wyglądać ta rozmowa. Jakimś cudem oficerom udało się wytłumaczyć, o co im chodzi, i poinformować Marcusa, że czeka go wyjazd do obcego miasta celem złożenia równie obcej kobiecie poważnej propozycji matrymonialnej. Konkretnie mowa była o Słupsku, gdzie – według wiedzy polskich służb – mieszkała Teresa Thalman. Skądinąd wcześniej w kontaktach z UB Marcus uskarżał się, że nie myśli
o ożenku, tłumacząc się kiepską sytuacją materialną. Spotkania z Teresą Gustaw mógł jednak oczekiwać z nadzieją: w końcu relacja z bogatą mieszczką i rodaczką rokowała miłą odmianę w jego szarym życiu. Jak pruderyjnie pisał w raporcie z września 1955 roku Karnowski: „jeżeli zapoznanie H[ermana] z T[halman] da wynik pozytywny, tzn. że obdarzy T[halman] sympatią i wyrazi chęć związania się z nią, wówczas spowodujemy przeniesienie go na teren Słupska, gdzie mieszka T[halman] [...]. Po dojściu do ożenku [...] zajmiemy się sprawą ich wyjazdu do Niemiec”. Miał to być wyjazd legalny. Na razie ustalono, że „Herman” uda się do mieszkania Thalman pod pretekstem poszukiwań kolegi o wymyślonym nazwisku (który miał mu podać właśnie ten adres) i w ten sposób nawiąże znajomość. Co ciekawe, nie chcąc spłoszyć agenta, nie zamierzano zdradzać przed nim wszystkich szczegółów planu – miał wiedzieć tylko tyle, że powinien się związać z Thalman i zdobyć możliwie dużo informacji o jej krewnych w Niemczech.
Dziecko w bieliźniarce i wódka na kredyt Okazało się, że „Herman” i jego oficerowie prowadzący muszą radykalnie zrewidować swoje plany. Rozpoznanie wywiadowcze w sprawie Thalman okazało się bowiem bardzo złe. Kiedy nasz trzydziestopięcioletni kawaler dotarł do Słupska, najpierw musiał uporać się ze swoimi własnymi problemami bytowymi. A to w stalinowskiej, ultrazbiurokratyzowanej PRL nie było wcale łatwe dla człowieka, który znalazł się w obcym mieście bez delegacji służbowej. Gdy w końcu trafił na ślad swej wybranki, dość szybko zorientował się, że wyobrażona „hotelarka z Kolonii” jest w istocie żyjącą w skrajnej nędzy i zaniedbaniu samotną matką, balansującą na granicy marginesu społecznego, prowadzącą – łagodnie rzecz ujmując – nieustabilizowane życie osobiste. W jej mieszkaniu prócz leżanki, zniszczonej starej szafy, stołu o trzech nogach i dwóch rozsypujących się krzeseł nie było innych mebli. Dziecko Thalman leżało w koszu na bieliznę. Marcus był zszokowany. Swoją historię „Herman” opowiedział podporucznikowi Bieńkowi (po części zapewne na migi) podczas spotkania na jednej z koszalińskich ulic, do którego doszło 7 lutego 1956 roku. Warto przytoczyć fragmenty notatki z tej rozmowy, która została w niezrównanie koślawy sposób przetłumaczona na język polski, w stylu będącym czymś pośrednim między operacyjną nowomową służb specjalnych, sienkiewiczowskimi opisami sarmackich przygód a automatycznymi tłumaczeniami oferowanymi przez współczesne przeglądarki internetowe. „Herman” przybył do Słupska 4 lutego przez Białogard o godzinie osiemnastej. Pierwsza moja droga była do internatu [dla nauczycieli niemieckich] w sprawie załatwienia sobie z noclegiem. Jednak sprawę tą nie załatwiłem, gdyż celem uzyskania zgody na przenocowanie w internacie trzeba okazać się delegacją, a bez takowej już dzisiaj
nie można korzystać z noclegu, wobec czego noc z soboty na niedzielę przesiedziałem w poczekalni dworcowej w Słupsku.
Wcześniej jednak około godziny 19.00 udałem się w drogę [celem] odnalezienia podanego mi adresu panny Thalman Teresy [...]. Wszystko poszło tak, jak omawialiśmy to, tylko dużo lepiej sobie to wyobrażałem, a było jednak dużo gorzej. Po wejściu do niej posługiwałem się otrzymanym tłumaczeniem, mówiąc, że szukam niejakiego Herberta Halik [...]. Thalman nie była w stanie udzielić mi odnośnie jego informacji. W toku tej rozmowy, która się szybko rozwinę-, ła, zaproszono mnie o zajęcie miejsca – dowiedziałem się całą historię tej kobiety i odnośnie jej biedy, w której to żyje. Pani Thalman była zamężną obywatela narodowości polskiej, jednak obecnie jest rozwódką, posiada córkę w wieku 8 miesięcy, a jak się później dowiedziałem, znów istnieje jakiś związek pomiędzy nią a obywatelem polskim. Thalman nigdzie nie pracuje, żyje z zarobku podjętej pracy jako praczka bielizny i prócz tego zajmuje się pracą na drutach, poza tym kto wie, z czego jeszcze więcej żyje. W toku naszej żywej rozmowy zaproponowałem jej udanie się na kolację, zaznaczając jednocześnie, że Słupsk nie jest mi znany [...]. Zaprowadziła mnie Thalman do hotelu „Central” w Słupsku, co, jak musiałem stwierdzić, musi należeć do najlepszych restauracji w Słupsku.
Przed wyjściem Thalman założyła podniszczoną sukienkę, znoszone buty i płaszcz, którego lata świetności dawno minęły a dziecko pozostawiła u sąsiadki – kobiety zdecydowanie lekkich obyczajów. Towarzyszka „Hermana” wyglądała zresztą na głodną – kierując się ludzkim uczuciem, agent zamówił jej dwie porcje jedzenia, a także butelkę wina i piwo. A o tym, co było dalej, raportował w taki oto sposób: do godz. 22.00 wszystko było w najlepszym porządku. Później jednak wkroczyło w nasz porządek dwóch nieznanych mi mężczyzn, którzy siedzieli niedaleko od nas przy stoliku, korzystając niewąsko z wódki. Jeden musiał to być kochanek Thalman, a drugi według wypowiedzi jej miał być pracownikiem UB. Jeśli bym nie postąpił w dobry sposób, to nie wiem, czy Słupsk opuściłbym przy życiu. Thalman zapytała się mnie, czy przyjemnie będzie mi, kiedy ci osobnicy przyjdą do naszego stolika, na co ja, widząc, jaka stworzyła się atmosfera, jedynie mogłem pozwolić, omijając skutki, jakie mogły zaistnieć. Następnie dałem im do zrozumienia, że Thalman zapoznałem tylko przypadkowo, a nie jestem jej kochankiem. Wieczór ten kosztował mnie z wstępem, garderobą, jedzeniem i piciem 214,50 zł. [...]. Przed przyjściem tych dwóch mężczyzn do naszego stolika, to przy ich stoliku zrobili rachunek, którego nie pokryli, ten rzekomy z UB ulotnił się i jako zastaw kelnerka zabrała jego płaszcz.
Mimo rozżalenia (zmniejszonego później wypłaceniem mu 500 złotych przez UB w ramach rekompensaty) w „Hermanie” obudziły się rycerskie tony: pani Thalman była bardzo uprzejma i dała do zrozumienia, że chętnie by wyjechała do Niemiec i nie przeciwstawiałaby się moim zamiarom wydostania jej z tej biedy, niedostatku i otoczenia w Słupsku. Około godziny 2.00 udaliśmy się do domu, to znaczy ja udałem się na dworzec. Uprzednio jednak umówiliśmy się na spotkanie w niedzielę na dworcu, na co się zgodziła i przybyła, wobec czego przez dwie godziny przeprowadzaliśmy różne rozmowy, w trakcie których dowiedziałem się, że ma posiadać w N[iemczech] Z[achodnich] większe sumy pieniężne oraz w Köln posiada duży hotel, który w tej chwili jest nieczynny. Ojciec jej ma być ciężko chorym [...]. Miał do niej napisać w liście, żeby jak najszybciej przyjechała, gdyż jakaś ciotka zamierza jej wszystko zabrać. Jednak przejrzysty i dokładny obraz z tego wszystkiego nie jestem w stanie sobie zrobić. Następnie podała mi jej adres i zamierzamy sobie przesyłać listy, a jak będzie możliwość, to również zamierzamy się spotkać w Koszalinie. Z mężczyzną, z którym współżyje, to ten zamierza się z nią według jej oświadczenia ożenić, jednak Thalman nie chce do tego dopuścić.
„Herman” obiecał, że wybada możliwości zatrudnienia Teresy w żłobku w Gościnie, gdzie jej dziecko będzie miało opiekę, a ona sama – bezpłatny nocleg i niewielką pensję. Na pożegnanie Thalman podziękowała nowemu znajomemu i gorąco go prosiła, by wyciągnął ją z położenia, w jakim się znalazła. Następnie, zapewne pełen sprzecznych uczuć, Marcus wrócił przez Koszalin do Gościna.
Ulotny miraż hotelu Prawdziwa twarz Teresy Thalman zaskoczyła „Hermana”, kapitana Karnowskiego i podporucznika Bieńka. Sprawa nie była jednak jeszcze całkowicie przegrana. Teresa wydawała się chętna do kontynuowania znajomości. Sam „Herman” w rozmowie z Bieńkiem stwierdził, że gdyby nie zaniedbanie, byłaby kobietą o nieprzeciętnej urodzie. Dostrzegał w niej ślady dobrego wychowania i umiejętność prowadzenia poważnych rozmów, które niestety na co dzień nie mogły się w jej położeniu społecznym ujawnić. Przyznawał, że Teresa mu się podoba, a i z jej strony dostrzegł „pewne przywiązanie” – jakkolwiek dziwnie by to brzmiało po pierwszym spotkaniu. Ogólnie Marcus nie miał nic przeciwko stopniowo odsłanianym przed nim planom ożenienia go z panną Thalman. Sugerował zarazem, by do ewentualnego ślubu doszło jeszcze przed wyjazdem do Niemiec, ponieważ na miejscu, w obliczu przejęcia przez Thalman hotelu, mogli się pojawić nowi reflektanci i kawalerowie, przez co „Herman” mógłby zostać odrzucony. Jak widać, nie był zbyt pewnym siebie amantem. Mimo to deklarował chęć podtrzymania relacji. O ile jednak zacieśnienie relacji wydawało się teraz dość łatwe, o tyle pracownicy wywiadu zaczęli się zastanawiać, czy w ogóle warto ją (z operacyjnego punktu widzenia) kontynuować. Chodziło mianowicie o realność owego hotelu w Kolonii. Już podczas rozmowy z Teresą „Herman” zaczął podejrzewać, że historia z hotelem jest „trochę bajeczna”. Marcusa dziwiło, dlaczego Thalman nie stara się usilnie o wyjazd, skoro ma takie perspektywy w zachodnich Niemczech. Istotnie, dość szybko okazało się, że informacje o hotelu były wyssane z palca. Jak z biegiem czasu ustaliły służby – przy pomocy niemieckich towarzyszy ze Stasi – ojciec Teresy był osobą niezrównoważoną psychicznie i jego urojenia miały niewiele wspólnego z rzeczywistością. Pod adresem, gdzie rzekomo znajdował się hotel, czyli planowany ośrodek szpiegowskich działań wywiadu „polskiego KGB”, ziała tylko wielka dziura po alianckiej bombie. Tymczasem 17 lutego 1956 roku doszło do kolejnego spotkania Thalman z „Hermanem”, tym razem w Koszalinie. W mało romantycznej scenerii dworcowej poczekalni nowi znajomi przesiedzieli do trzeciej w nocy, kiedy to Thalman odjechała nocnym pociągiem do Słupska. Podczas rozmowy Teresa opowiadała o swym trudnym i nieustabilizowanym życiu, a w pewnym
momencie niedwuznacznie zasugerowała ślub i wyjazd do Niemiec. Mimo to w kolejnych tygodniach obiecująca relacja zaczęła wygasać. Dlaczego? Być może Gustaw wystraszył się zbytniej bezpośredniości „kobiety po przejściach”. Jak dość cynicznie przekonywał podporucznika Bieńka na kolejnym spotkaniu w Koszalinie, mógł się z nią ożenić, tylko jeśli rzeczywiście miała źródło dochodu w Kolonii, w innym wypadku, jak stwierdził, „nonsensem byłoby się związać, a po wyjeździe do Niemiec mieć puste ręce”. Na takie dictum Bieniek doszedł do wniosku, że stosunek „Hermana” do Teresy był „chwiejny”. Jego rycerskie odruchy miały najwyraźniej granice. Mimo niepowodzenia i błędnego rozpoznania główny pomysłodawca uczynienia z Marcusa agenta wywiadu – Maksymilian Karnowski, teraz już major – nie zamierzał rezygnować. Wkrótce wymyślił nowy, równie genialny plan.
Wierny jak zawiany szpieg Trudno zrozumieć, dlaczego oficer UB/SB z takim uporem forsował wykorzystanie swojego agenta. Czy nowymi pomysłami pragnął zatrzeć pierwsze niepowodzenia? Może nie chciał przyznać się do porażki i wciąż stawiał na pechowego szpiega, by udowodnić, że się nie pomylił? Albo nie miał innego agenta, który pomógłby w jego karierze? Jakkolwiek by było, strategia ta okazała się nie tylko błędna, lecz także szkodliwa dla ambitnego, acz w gorącej wodzie kąpanego majora. W lipcu 1956 roku Karnowski zaproponował nową operację. „Herman” miał się teraz stać jej obiektem, a nie aktorem. Chodziło o tak zwaną kombinację sprawdzającą, która służyła weryfikacji rzeczywistych poglądów i postawy agenta oraz stwierdzeniu, czy deklarowana przez niego chęć współpracy jest szczera. Karnowski zamierzał wykorzystać fakt, że z „Hermanem” skontaktowała się pewna organizacja charytatywna z Lubeki, wspomagająca Niemców zamieszkałych w Polsce. Teraz oficer wymyślił, aby „Hermana” odwiedził podstawiony funkcjonariusz, udający pracownika tej organizacji, który – wedle wymyślonej przez Karnowskiego „legendy” – miał rzekomo akurat przebywać w Polsce z misją wsparcia dla rozdzielonych przez wojnę niemieckich, rodzin. O swym przybyciu ów „Karl” (jak go umownie nazwano) miał powiadomić Marcusa listownie. W celu uwiarygodnienia oszustwa list zaopatrzono w pieczątkę urzędu pocztowego w Lubece. Dalsze postępowanie było uzależnione od reakcji „Hermana”. Mógł on poinformować swych mocodawców z polskiego wywiadu o planowanym spotkaniu albo nie. Gdyby zdecydował się donieść o dziwnej wizycie, miał otrzymać instrukcje odpowiedniego zachowania wobec „Karla”. Major nie wykluczał, że „Herman” może przemilczeć fakt otrzymania listu z propozycją spotkania.
Byłoby to wtedy bezpośrednim dowodem na jego nierzetelność i w ten sposób kombinacja spełniłaby swą funkcję. „Karl” – w istocie doświadczony oficer wywiadu biegle posługujący się językiem niemieckim – podczas rozmowy z „Hermanem” miał za zadanie celowo pytać o sprawy, które kojarzyły się z zainteresowaniami typowo szpiegowskimi: o aktywnie działających w regionie Niemców, pobliskie instalacje wojskowe, umocnienia obronne, stan gospodarki itp. Jak bezpośrednio pisał Karnowski, „pracownik powinien wytworzyć atmosferę sprzyjającą do zwierzenia się przez »Hermana« z jego spraw osobistych i poglądów politycznych. W tym celu stawia 1/4 litra wódki”. Jak widać, UB wcale nie zamierzało pomagać Marcusowi w wyjściu z alkoholowego nałogu. Przede wszystkim jednak czekano na reakcję „Hermana”. Gdyby wykazał chęć dalszych spotkań z „Karlem”, ten miał się umówić z Marcusem, ale nie przyjść. Nie wiemy, jaką karę przewidziano dla „niewiernego” szpiega, ale na pewno miała być ona dotkliwa. Mógł na przykład rozstać się nagle ze swym zawodem nauczyciela.
„Herman” wylewa swe żale „Herman” szybko zdał pierwszy test. W sierpniu 1956 roku na planowym spotkaniu z podporucznikiem Bieńkiem w Koszalinie z autentycznym zaskoczeniem wyznał, że otrzymał tajemniczy list z Lubeki. Przyniósł go nawet Bieńkowi, zaznaczając, że do tej pory nikomu go nie pokazał. Stwierdził, że za listem coś się kryje i będzie to można zweryfikować, tylko jeśli zgodzi się na proponowane spotkanie. Nie chciał jednak podjąć żadnej decyzji bez konsultacji z UB. Bieniek udał, że się zastanawia. Wreszcie przyznał, że sprawa wygląda podejrzanie. Zgodnie z instrukcją polecił „Hermanowi” doprowadzić do spotkania. Ponowny kontakt z UB agent miał podjąć tylko w wypadku, gdyby tajemniczy autor listu zdradził się ze swymi szpiegowskimi intencjami. Wtedy powinien starać się wyciągnąć z rozmówcy możliwie najwięcej informacji i umówić się na kolejne spotkanie, co dałoby służbom czas na zorganizowanie aresztowania „szpiega”. W rozmowie z Bieńkiem Marcus był mocno zdenerwowany i zamartwiał się, by nieoczekiwany gość nie odkrył jego związków z PRL-owskim wywiadem oraz by nie zorientował się, że jego gospodarz próbuje powiadomić o spotkaniu polskie służby. Bieniek podkreślał (czyżby podszkolił swój niemiecki?), że „Herman” powinien bardzo uważać i w żadnym wypadku nie zdradzić, dla kogo pracuje. Spotkanie Marcusa z podstawionym Niemcem z Lubeki nie poszło jednak tak, jak oczekiwali tego i prowokatorzy, i sam „Herman”. Już początek akcji nie rokował dobrze. W sobotę 18 sierpnia 1956 roku do Gościna przyjechał oficer wywiadu z Centrali w Warszawie – Jerzy Gryt. Była to
postać o niezwykle ciekawym życiorysie, zasługująca na osobną opowieść. Syn Wilhelma Gryta, górnika z Katowic-Załęża, w 1941 roku został jako volksdeutsch zmobilizowany do armii niemieckiej. Trafił na front wschodni, a ściślej: do owianych złą sławą oddziałów zajmujących się zwalczaniem sowieckiej partyzantki. Tutaj w pewnym momencie z żołnierza Wehrmachtu przedzierzgnął się w komunistycznego partyzanta i przyjął pseudonim „Żorż”. Z punktu widzenia sowieckich służb okazał się niezwykle cennym nabytkiem. Jako dywersant aż siedem razy był zrzucany na spadochronie z różnymi misjami na tyły armii niemieckiej. W tym charakterze brał udział między innymi w szturmie na Berlin. Posiadał ponadto niezwykły talent lingwistyczny, który pozwalał mu przekonywająco naśladować różne dialekty języka niemieckiego. Po wojnie został przekazany polskim towarzyszom i od razu podjął pracę w wywiadzie MBP. Jego prawdziwą pasją były jednak zapasy w stylu klasycznym. Co szczególnie nietypowe, służbę w aparacie bezpieczeństwa Gryt dzielił z karierą sportową, i to na poziomie zawodniczym. Był nawet uczestnikiem igrzysk olimpijskich w Helsinkach w 1952 roku. Ze służby w wywiadzie PRL zwolniono go pod koniec roku 1961 w stopniu kapitana. Ale nie stała mu się krzywda, został bowiem działaczem sportowym, czyli w komunistycznej Polsce prawdziwym „królem życia”. Na środkowe Pomorze Jerzy Gryt przyjechał jednak nie jako gwiazda polskich zapasów, ale aby przekonująco zagrać rolę „Karla”, tajemniczego Niemca, władającego nienagannym „Hochdeutsch” w jego odmianie hanowerskiej, do tego odzianego w rzucający się w oczy, bo ewidentnie pochodzący ze „zgniłego Zachodu”: „płaszcz gabardynowy, posiadający od spodu na całej długości zamek błyskawiczny”. Ów „służbowy sprzęt” zapewne wydano Grytowi ze słynnego tajnego magazynu nielegałów znanego jako „CS” (cele specjalne), „w którym pełno było odzieży i wszelkich drobiazgów codziennego użytku, posegregowanych według rozmiarów, zastosowań i – co najważniejsze – według krajów pochodzenia; magazyn ten był zaopatrywany przez specjalnego pracownika, który nic nie robił innego, tylko jeździł po świecie i zwoził najrozmaitsze przedmioty według listy zapotrzebowania: od papierosów i maszynek do golenia do walizek, teczek i chusteczek”. Jak widać, wywiad PRL był gotowy na każdą okoliczność i potrafił sobie radzić z problemami z zaopatrzeniem nagminnie występującymi w polskich sklepach. Z rozpoznaniem krajowego terenu bywało jednak gorzej. „Karl” otrzymał w Centrali niedokładny adres zamieszkania „Hermana”, więc do końca dnia wałęsał się w spektakularnym służbowym płaszczu po wiejskich drogach, próbując namierzyć swą ofiarę. Obaj panowie spotkali się dopiero nazajutrz tuż po godzinie dwunastej. Wpadli na siebie przypadkiem na drodze. Wymieniwszy uprzejmości, „Karl” z „Hermanem” postanowili porozmawiać na miejscu – usiedli więc sobie w polu na trawie. Pierwsze lody zostały szybko
przełamane za pomocą zakupionej za służbowe pieniądze „ćwiartki”. Niecodzienne spotkanie, a przede wszystkim napięcie psychiczne, lata spędzone w osamotnieniu w Polsce, trudne warunki życiowe, obcość otoczenia, wymagające osobistego poświęcenia zadania polskiego wywiadu – wszystko to sprawiło, że czara goryczy „Hermana” się przelała. Rozmowa szybko przeistoczyła się w tyradę niemieckiego nauczyciela, który po prostu musiał się komuś wyżalić. Od pewnego momentu przestał już dbać o to, że tym kimś jest podejrzana osoba z Lubeki, być może agent zachodnich służb. Pragnął się wyspowiadać. W ojczystym języku. „Herman” wśród cichego śpiewu ptaków i odgłosów późnego lata siedział więc na trawie i narzekał. Narzekał na władze RFN, które pozostawiły na pastwę losu Niemców w Polsce. Narzekał i na samych niemieckich autochtonów, wyrzucając im, że się polonizują i wynaradawiają, zakorzeniając się w nowej ojczyźnie, a ich dzieci zaczynają zapominać języka Rilkego. Narzekał na swoją sytuację materialną i zawód nauczycielski, choć przyznawał, że pozwala mu on przynajmniej spełniać obowiązek dobrego Niemca i uczyć dzieci ich rodzimej, najpiękniejszej mowy. Narzekał wreszcie na Polskę i Polaków – zły stan gospodarki, przekręty, pijaństwo, prześladowanie Niemców. Niemal nie zauważył, że nieco zbity z tropu Gryt zaczął go mało subtelnie wypytywać o pobliskie obiekty wojskowe, stacje radarowe oraz miejsca stacjonowania wojsk polskich i sowieckich. „Herman” właściwie zbył te pytania i w pierwszym odruchu nie zwrócił na nie uwagi. Zmęczony swymi żalami dobrego Niemca, postanowił jednak odprowadzić rozmówcę (spowiednika?) do stacji wspomnianej wąskotorówki w Gościnie. Pomógł mu kupić bilet (Gryt udawał, że bardzo słabo zna język polski), a nawet postawił piwo w (dworcowym bufecie i kupił papierosy. Panowie umówili się na kolejne spotkanie w środę o godzinie dwunastej na dworcu w Kołobrzegu. „Herman” obiecał zdobyć do tego czasu dokładniejsze informacje dotyczące spraw wojskowych. W tym momencie najprawdopodobniej już ochłonął. Połykając w końcu haczyk prowokacji majora Karnowskiego, zorientował się, że miał do czynienia z zachodnioniemieckim szpiegiem. Pożałował swojego wybuchu. Pocieszał się, że poza „Karlem” nikt się o nim nie dowie. Nie wiedział, jak bardzo się mylił.
„Twarz czerwonawa z wypiekami na skroniach” „Herman”, wielce podenerwowany, zjawił się na dworcu w Koszalinie w umówioną środę już o godzinie jedenastej. Pół godziny później ukazali mu się dwaj znajomi funkcjonariusze UB, by dać do zrozumienia, że wszystko jest pod kontrolą. Skąd się wzięli? Przestraszony swego wybuchu Marcus
od razu bowiem powiadomił swych mocodawców o spotkaniu z „Karlem” (sprytnie, jak mu się wydawało, ukrywając swe zwierzenia) i poprosił o pomoc. Południe minęło, jednak prowokator – tak jak było ustalone w planie operacyjnym – się nie pojawił. To tylko pogłębiło zdenerwowanie Marcusa, który w następnych tygodniach prosił swych mocodawców o wytężone poszukiwania osoby, którą podejrzewał o współpracę z zachodnioniemieckim wywiadem. Na kolejnych spotkaniach „Herman” podawał rysopis poszukiwanego („twarz czerwonawa z wypiekami na skroniach”), głośno wyrzucał sobie także, że nie śledził Gryta, po tym jak ten udał się do Kołobrzegu. Podkreślał, że podejrzany Niemiec doskonale mówił po polsku (Gryt nie nabrał więc Marcusa w tej kwestii) i mylił się co do szczegółów swej biografii. Rozgorączkowany „Herman” zaczął w zdenerwowaniu podejrzewać kilku znajomych Niemców o współpracę ze środowiskami wypędzonych. Robił wszystko, by zapomnieć o swoim wybuchu podczas feralnej rozmowy na trawie. Tymczasem Gryt litościwie ocenił, że „Herman” nie wypowiadał się negatywnie o ustroju komunistycznym i nie wierzył, by ziemie zachodnie miały z powrotem zostać wcielone do Niemiec. Pozostał w sumie lojalny wobec polskich służb. Prowokator dodawał jednak, że Marcus był szczerym niemieckim patriotą, którego zupełnie nic nie łączyło z Polską. Czuł się pokrzywdzony i pozostawał w Gościnie tylko dlatego, że nie mógł wyjechać do Niemiec. Można zatem powiedzieć, że zdał podstawowy test. Ale na asa wywiadu PRL nie miał zadatków.
Major Karnowski wpada we własne sidła Niestrudzony major Karnowski nie zamierzał tak łatwo rezygnować ze swojego pupila. Przyszła polityczna odwilż i przemiany października 1956 roku znacznie ułatwiające możliwości repatriacyjne dla zamieszkałych w Polsce Niemców. Na to czekał „Herman”, który wreszcie zwietrzył szansę powrotu do ojczyzny i rodziny. W listopadzie rzucił pracę i zaczął się przygotowywać do drogi. Nadarzającą się okazję dostrzegł też wywiad – wyjazd Marcusa mógł się stać nowym początkiem jego pracy jako agenta-nielegała. Major Karnowski wpadł jednak w sidła własnej prowokacji. W pewnym sensie okazała się ona zbyt udana. Od spotkania z „Karlem” „Herman” był bowiem absolutnie przekonany, że zdradził przed polskim wywiadem agenta służb RFN. Domyślał się, że Polacy aresztowali „Karla”. Teraz więc śmiertelnie obawiał się, że może z tego powodu był inwigilowany i aresztowany w Niemczech Zachodnich. Zamierzał, mimo perspektyw lepszego życia na Zachodzie, udać się do rodziców do „bratniego” NRD i – żeby było śmieszniej – usilnie prosił o przekazanie opieki nad nim towarzyszom ze Stasi.
Doszło tym samym do zupełnie niecodziennej sytuacji – wywiadowczej komedii pomyłek czy też kolejnego aktu szpiegowskiej tragifarsy. Z jednej strony major Karnowski i jego koledzy namawiali niesfornego agenta do wyjazdu do kapitalistycznego RFN, bo tylko w ten sposób jego emigracja mogła przynieść jakiekolwiek „korzyści operacyjne”. Z drugiej – „Herman”, obawiając się o swoje bezpieczeństwo i do końca grając rolę, jaką wyznaczono mu w ubeckiej prowokacji, upierał się na powrót do NRD, wciąż pamiętając o swej „zdradzie” i zdekonspirowaniu zachodniego „szpiega”. Starając się rozwiać te wątpliwości, Karnowski przekonywał, że polskie służby nic nie powiedzą niemieckim towarzyszom o jego współpracy, jednocześnie bagatelizował sprawę „Karla”, którą przecież sam sprokurował. „Herman” był nieugięty i ostatecznie postawił na swoim. Wyjechał do wschodnich Niemiec i do końca żył w przeświadczeniu, że zdemaskował zachodnioniemieckiego agenta. Do RFN zapewne nigdy nie pojechał. Pozostał nielegałem niespełnionym – i to przede wszystkim z winy polskich służb. Przez pewien czas major Karnowski nie dawał jeszcze za wygraną. Na spotkaniu w grudniu 1956 roku – przed ostatecznym wyjazdem „Hermana” do NRD – ustalił sposoby łączności między warszawską Centralą a wyjeżdżającym agentem. Ostatecznie zgodził się także poinformować o jego chęci współpracy kolegów ze Stasi. „Herman” poznał więc dwa hasła wywoławcze, które miały rozpocząć jego relacje z którąś ze służb w nowym miejscu pobytu. Przez kolejne dwa lata major Karnowski pracowicie pisał scenariusze kolejnych kombinacji operacyjnych, z których coraz bardziej jawnie podśmiewano się na korytarzach Centrali wywiadu MSW. W końcu brutalna prawda o tym, że sprawa „Hermana” definitywnie nie będzie miała dalszego ciągu, dotarła i do jej głównego promotora. Nieszczęsny oficer uderzył się mocno w piersi i wystąpił z głęboką samokrytyką połączoną z prośbą o przeniesienie do innej komórki, mniej wymagającej od elitarnego wydziału do spraw nielegałów. Jak z nutą filozoficznej zadumy tłumaczył w owym piśmie: „Dotychczas niepowodzenia oceniałem z właściwym zrozumieniem i pracowałem z zamiłowaniem i optymizmem. Natomiast niepowodzenie prowadzonej przeze mnie sprawy »Hermana« spowodowało u mnie poważny kryzys, w rezultacie czego moje spojrzenie stało się pesymistyczne”.
*) Nazwisko zostało nieznacznie zmodyfikowane. **) Nazwisko zostało nieznacznie zmodyfikowane.
4
grudnia 1974 roku zupełnie anonimowa dla opinii publicznej pięćdziesięcioletnia kobieta, Halina Szymańska, córka Waltera, została w trybie nadzwyczajnym odznaczona przez Przewodniczącego Rady Państwa PRL prof. Henryka Jabłońskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi w wykonywaniu obowiązków służbowych”. Nie sprecyzowano, na czym te obowiązki miały polegać. Nie wyjaśniono też, jak to było możliwe, by w państwie deklarującym politykę ateizmu i antyfaszyzmu tak wysokie odznaczenie otrzymała gorliwie praktykująca katoliczka i osoba uznawana przez hitlerowskie Niemcy za rodowitą córkę Rzeszy. Tylko Jabłoński nie był zdziwiony Wiedział, że nagradza jednego z najbardziej zasłużonych szpiegów PRL. Jednak nawet jemu nie zdradzono szczegółów z zaskakującego życia Szymańskiej.
Śląska Niemka Alice Kraffczyk – bo pod takim imieniem i nazwiskiem Halina Szymańska funkcjonowała przez większość życia – urodziła się w 1925 roku w górniczym Beuthen (czyli w Bytomiu) jako drugie, młodsze dziecko Heleny i Waltera Kraffczyków. Ojciec Alice pracował jako technik budowy maszyn. Późniejszy Bytom leżał wówczas po niemieckiej stronie Górnego Śląska, niedaleko granicy z II RP. Niemiecka tożsamość rodziny Kraffczyków nie może jednak budzić wątpliwości, a od niemieckiego Bytomia do Orderu Odrodzenia Polski droga była jeszcze bardzo daleka. I wiodła przez wojnę. W 1931 roku Alice poszła do podstawówki, a osiem lat później rozpoczęła naukę w Miejskiej Szkole Handlowej w Beuthen. Wybuch wojny początkowo niewiele zmienił w życiu Kraffczyków – przecież Niemcy wygrywali. Alice spokojnie dokończyła średnią szkołę handlową, zdobywając kwalifikacje dyplomowanej sekretarki i księgowej. W takim właśnie charakterze w 1941 roku podjęła pracę we Wrocławiu – czyli wciąż niemieckim Breslau.
Alicja zaskakuje po raz pierwszy Tymczasem front wschodni, rozciągnięty niedawno pod Moskwę i góry Kaukazu, od drugiej połowy 1943 roku ze złowrogą systematycznością zaczął się zbliżać do Śląska. Jeszcze w tym samym roku osiemnastoletnia Alice została powołana do wojskowej służby medycznej w charakterze pomocy pielęgniarskiej Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Miejscem jej pracy stał się wojskowy szpital we Wrocławiu-Breslau. Gdy front zaczął bezpośrednio zagrażać miastu, szpital
został ewakuowany na dalekie tyły frontu, do (jeszcze) bezpiecznego miasta Hof w Bawarii. Ku zaskoczeniu otoczenia Alice nie zamierzała szukać schronienia w głębi Niemiec i w styczniu 1945 roku – tuż przed rozpoczęciem obrony „twierdzy Wrocław” (niem. Festung Breslau) – zgłosiła się na ochotnika do służby pielęgniarskiej w zagrożonym mieście. W tym samym czasie w odwrotnym kierunku podążały na piechotę dziesiątki tysięcy wylęknionych niemieckich wrocławian, którym nazistowskie władze nakazały przymusową ewakuację. Wielu z nich straciło później życie w wyniku nalotów dywanowych na niemieckie miasta przeprowadzanych przez Amerykanów i Brytyjczyków. Zachowanie Kraffczyk było aktem niezwykłej odwagi: musiała sobie zdawać sprawę z tego, co żołnierze sowieccy robili z niemiecką ludnością cywilną na zdobytych przez siebie terenach – szczególnie z młodymi kobietami. Nie mogła nie słyszeć o tysiącach brutalnych gwałtów i morderstw. Eksponowanie wschodnich okrucieństw Armii Czerwonej stanowiło bowiem jeden z lejtmotywów goebbelsowskiej propagandy. Mimo to postanowiła stanąć w szeregach obrońców Festung Breslau. Co nią kierowało? Można sądzić, że było to głębokie uczucie – miłość do ojczyzny, a może tylko jednego z jej obrońców. Jako osoba wierząca mogła się też kierować chęcią pomocy bliźniemu w potrzebie. Kilkanaście dni po jej przybyciu zaczęło się oblężenie. Kraffczyk znalazła zajęcie w tak zwanym szpitalu bunkrowym, po pewnym czasie została jednak sekretarką w samym sztabie obrony miastatwierdzy. Do takich miejsc raczej nie dopuszczano osób całkiem przypadkowych. Zapewne zadziałały tutaj jakieś więzi społeczne (czyli po prostu znajomości). Zaangażowanie Alice w beznadziejną obronę Festung Breslau nie było wszak całkowite. Gdy więc na początku maja 1945 roku w chaotycznych chwilach poprzedzających kapitulację miasta nadarzyła się okazja do ucieczki, skorzystała z niej. Trzeba zdać sobie sprawę, jak trudne to było zadanie: twierdza Breslau była otoczona ze wszystkich stron, w tym samym czasie kapitulował też Berlin. Mimo to Alice wraz z uzbrojoną grupą oficerów sztabu jakimś cudem prześliznęła się przez linię wojsk sowieckich i przedarła się przez lasy i szczyty Sudetów na teren Czech, docierając aż do walczących jeszcze wojsk Grupy Armii „Środek” feldmarszałka Ferdinanda Schörnera. Zaledwie kilka dni później, po ogłoszeniu bezwarunkowej kapitulacji „Tysiącletniej Rzeszy”, oddziały te złożyły broń. I tym razem Kraffczyk miała dużo szczęścia, trafiła bowiem do amerykańskiego, a nie sowieckiego obozu jenieckiego. Jej umiejętności i doświadczenia pielęgniarskie okazały się bardzo przydatne. W kolejnych tygodniach pracowała w służbie sanitarnej kilku obozów przeznaczonych dla niemieckich jeńców wojennych, położonych na terenie dawnej zachodniej Rzeszy oraz Francji.
Stosunki towarzyskie agentki „Haliny” Mogło by się wydawać, że losy Kraffczyk ułożą się analogicznie do dziesiątków tysięcy podobnych przypadków i młoda pielęgniarka zamieszka gdzieś w nowych granicach Niemiec, pozostawiając za sobą swoją dawną małą ojczyznę, która stała się teraz polskimi Ziemiami Odzyskanymi. Tak zrobił brat Alice. Ona nie była jednak osobą tuzinkową i po raz drugi zdecydowała się na krok w odwrotnym kierunku, niż nakazywał rozsądek. Otóż na początku 1947 roku zwróciła się do Polskiej Misji Repatriacyjnej w Monachium z prośbą o zezwolenie na powrót do ojczystego Beuthen – teraz już polskiego Bytomia – gdzie wciąż mieszkali jej rodzice. Raz jeszcze przedłożyła pomoc innym nad osobiste bezpieczeństwo i życiową wygodę. W Bytomiu na pewno nie żyło jej się łatwo. Kraffczyk miała trudności ze znalezieniem pracy. Być może dopiero tutaj poznała w zadowalającym stopniu język polski. Najpierw zatrudniła się jako służąca i opiekunka do dzieci pewnego oficera „ludowego” Wojska Polskiego. Potem przez jakiś czas pozostawała bez stałego zatrudnienia. Wreszcie w 1950 roku na dłużej zaczepiła się w miejskich zakładach energetycznych jako robotnica-monterka, doświadczając na własnej skórze, jak wygląda życie socjalistycznej emancypantki. Wtedy właśnie podjęła kolejną zaskakującą decyzję. Rozpoczęła swoje drugie, niejako równoległe życie – komunistycznej agentki. W 1952 roku nawiązała tajną współpracę z Powiatowym Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego w Bytomiu, otrzymując pseudonim „Halina”. Co ją do tego skłoniło? Być może przymus, a może jej własne przekonania lub po prostu chęć przystosowania się do czasów, w których przyszło jej żyć. Jak wreszcie jej głęboko katolicki światopogląd przetrawił fakt owej współpracy? Nie znamy niestety odpowiedzi na żadne z tych pytań. Pierwszym celem „Haliny” stało się rozpracowanie specjalistów z Holandii i Francji zatrudnionych w elektrowni znajdującej się Miechowicach (dzisiejszej dzielnicy Bytomia), nieopodal miejsca pracy Kraffczyk. Z powodu braku dostępu do tak zwanej teczki pracy „Haliny” (czyli dossier, w którym gromadzono dokumentację aktywności danego agenta, taką jak donosy, notatki ze spotkań itp.) nie możemy stwierdzić, w jaki sposób przebiegała owa inwigilacja. Wiemy, że zasadniczo opierała się na „stosunkach towarzyskich”, jakie Alice utrzymywała z tymi cudzoziemcami. „Halina” szybko okazała się bardzo przydatna w inwigilacji innego, znacznie liczniejszego środowiska: tak zwanych autochtonów, czyli Niemców wciąż mieszkających na polskim Śląsku. Była w końcu jedną z nich i wykorzystywała swe znajomości. Ponownie nie znamy jednak
szczegółów. Nie ulega wątpliwości, że „Halina” cieszyła się dobrą reputacją w lokalnym UB. Określano ją jako „szczerą i obowiązkową”, a napływające od niej doniesienia, weryfikowane przez innych agentów, okazywały się prawdziwe.
Coraz głębiej w króliczej norze „Halina”, dzięki dobrej opinii, jaką zyskała w powiatowym UB (a potem SB), została zauważona w dalekiej Warszawie. W lutym 1957 roku Centrala zadecydowała o przejęciu perspektywicznego agenta przez Departament I (czyli pion wywiadu w MSW). Wtedy też sprawie Kraffczyk nadano kryptonim „Alice” – o tyle zaskakujący, że przecież zbieżny z jej własnym imieniem, co raczej słabo spełniało wymogi konspiracji. Awans w hierarchii szpiegów nie wynikał tylko i wyłącznie z dobrej opinii dawnej „Heleny”. Z punktu widzenia wywiadu niewątpliwie dysponowała ona wieloma cechami predestynującymi ją do przyszłej roli „nielegalnej agentki” w RFN. Była rodowitą Niemką, a także wciąż stosunkowo młodą, dynamiczną kobietą, niebojącą się trudnych wyzwań, jednocześnie mogącą się pochwalić bogatym już doświadczeniem życiowym i bardzo przydatnym w wywiadzie – choć ciężkim do zdefiniowania i wyuczenia – życiowym szczęściem. Na razie jednak zaliczano ją do kategorii „agentek perspektywicznych” i postanowiono przerzucić do zachodnich Niemiec w sposób raczej standardowy, a więc drogą łączenia niemieckich rodzin, z pierwszym „przystankiem” w NRD. Na skutek liberalizacji politycznej i postępującej destalinizacji łączenie rodzin stało się na tyle powszechną akcją, że przemycanie w jej ramach osób „sterowanych” nie było wielkim problemem. Nie ulega wątpliwości, że wyjazd rodziny Kraffczyków za Odrę był w najdrobniejszych szczegółach wyreżyserowany przez wywiad MSW w ramach odpowiedniej „kombinacji operacyjnej”. Zapewne był jednocześnie zgodny z życzeniem rodziców Alice i jej samej. W każdym razie Kraffczyków nie trzeba było długo przekonywać: jeszcze w tym samym 1957 roku rodzina opuściła Bytom i udała się do wschodniego Berlina, gdzie mieszkał Günther, brat Alicji. Günther potrafił odnaleźć się w powojennej rzeczywistości: wstąpił do partii komunistycznej i został dyrektorem gimnazjum. Nie miał pojęcia, że jego siostra świadczy komunistycznej władzy o wiele większe usługi. Przez kilka miesięcy „Alice” pracowała w Berlinie jako pomoc biurowa w państwowym przedsiębiorstwie budowlanym. Szybko jednak, wykonując polecenia wywiadu, zostawiła swoją rodzinę i przeniosła się (nie było to jeszcze zbyt trudne) do Niemiec Zachodnich. Siedemdziesięcioletni rodzice nie żyli już zresztą długo: Walter odszedł w 1960 roku, a Helena rok później.
Szpieg, co obłudy nie znosił Przez pierwsze dwa lata pobytu w RFN Alicja pracowała jako sekretarka w zakładach cementowoazbestowych w miejscowości Wanne-Eickel (niedaleko Dortmundu). To stanowisko nie zapewniało najlepszych perspektyw szpiegowskich. Wydawało się wówczas, że jej agenturalna kariera jest skończona, a życiowa trajektoria ustabilizuje się wreszcie i zamieni prędzej czy później w banalny dobrobyt niemieckiej Hausfrau, wymuszając tym samym skierowanie sprawy „Alice” do przepastnego archiwum wywiadu PRL. I znów jednak dała o sobie znać jej niezwykła zdolność do niespodziewanych i zarazem niebanalnych życiowych „zwrotów akcji”. W marcu 1960 roku agentka zyskała nagle wielką szansę kontynuowania swojego podwójnego życia, które chyba powoli stawało się już jej drugą naturą. Dzięki protekcji bliskiego krewnego otrzymała propozycję pracy w charakterze sekretarkimaszynistki w Sztabie Wojsk Lotniczych Ministerstwa Obrony RFN. Prawdopodobnie zagrała tu także jej wojenna karta z okresu obrony Festung Breslau i walk Grupy Armii „Środek”, bardzo silnie zakorzenionych w niemieckim myśleniu historycznym. A może spotkała w Bonn jakichś znajomych z tego okresu czy też z alianckich obozów jenieckich, w których niegdyś pracowała jako pielęgniarka? Niezależnie od powodów, dzięki propozycji zawodowej złożonej Kraffczyk, wywiad MSW całkowicie przypadkowo trafił na żyłę złota. Okazja była tym cenniejsza i niespodziewana, że zaistniała nie w wyniku jakiejś skomplikowanej „kombinacji operacyjnej”, a raczej dzięki obrotności i osobistemu zaangażowaniu samej agentki. Brak dostępu do większości materiałów archiwalnych odnoszących się do jej osoby, a zwłaszcza do „teczki pracy”, uniemożliwia zarówno dokładną rekonstrukcję tej sprawy, jak i pełne odtworzenie szpiegowskiej działalności „Alice”. W każdym razie zastępca dyrektora Departamentu I MSW, pułkownik Leszek Guzik, a także oficer prowadzący dzielnej agentki, podpułkownik Roman Medyński, nie mogli się jej nachwalić. Ten ostatni, analizując po latach swoją współpracę z najważniejszą ze swych podopiecznych, napisał: „możemy stwierdzić, że jest ona współpracownikiem szczerym, odważnym i oddanym naszej służbie. Współpracę z nami traktuje poważnie, zadania przyjmuje chętnie i stara się w miarę swych możliwości i umiejętności je wykonać. Po linii operacyjnej jest dość zaradna, a nawet pomysłowa. Współpracuje z pełną świadomością konsekwencji wynikających z tej współpracy. Jest więc ostrożna i dba o swoje bezpieczeństwo. Jest typem człowieka prostolinijnego. Nie znosi fałszu i obłudy. Jest pracowita zarówno w miejscu pracy, jak i w domu”. Czy osoba prostolinijna, która nie znosi fałszu i obłudy, może być dobrym szpiegiem?
Poprzestańmy tutaj jeszcze raz na konstatacji, że osobowość i droga życiowa Alice Kraffczyk kryły w sobie wiele tajemnic i zaskakujących sprzeczności.
Elegancka turystka z minoxem Za sprawą ściśle tajnego raportu, jaki udało nam się odnaleźć, sporządzonego przez wspomnianego pułkownika Medyńskiego, potrafimy mimo wszystko odtworzyć niektóre aspekty niebezpiecznej pracy „Alice” w sztabie odradzającej się, potężnej zachodnioniemieckiej Luftwaffe. Medyński pisał z prawdziwym podziwem: dostarczała nam materiały dotyczące struktury organizacyjnej i obsady personalnej poszczególnych wydziałów sztabu lotnictwa NRF [czyli RFN], jego działalności, baz zagranicznych, sprzętu powietrznego wraz z danymi technicznymi, urządzeń elektronowych zainstalowanych na poszczególnych typach samolotów, baz naprawczych rozmieszczonych zarówno w NRF, jak i krajach NATO, rozmieszczenia stacji radarowych itp.
Drugi okres jej agenturalnej aktywności wiązał się z kolejnym miejscem pracy, nie mniej interesującym z punktu widzenia wywiadu MSW, a mianowicie z Sekretariatem Pełnomocnika Parlamentarnego Bundeswehry. „Otrzymywaliśmy – wspominał te czasy pułkownik Medyński – struktury organizacyjne i obsady personalne Ministerstwa Obrony i sztabów poszczególnych rodzajów broni, ich zakresy działania, a w początkach lat siedemdziesiątych także materiały dotyczące Urzędu Kanclerza, jego grup roboczych, ich zakres obowiązków”. Wobec tak bogatej tematyki poruszanej w informacjach wywiadowczych pochodzących od „Alice” nie może dziwić, że były one przekazywane do wywiadu wojskowego, czyli Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, a także do „przyjaciół radzieckich”, których w materiałach wewnętrznych wywiadu określano często skrótem PR. Na podstawie wspomnianego raportu możemy również przynajmniej częściowo odtworzyć metody pracy przyszłej Haliny Szymańskiej oraz sposoby jej łączności z Centralą w Warszawie. Jak pisał pułkownik Medyński: informacje te „Alice” uzyskiwała poprzez sporządzanie dodatkowych kopii z pisanych przez siebie pism i innych dokumentów, które trafiały do jej rąk. Z pism, z których nie mogła dokonać odpisu, wynotowywała najważniejsze dane, a następnie sporządzała z tego raporty. Wszystkie te materiały fotografowała minoxem i filmy odpowiednio zakamuflowane przekazywała na spotkaniach kurierowi.
Minox to słynny miniaturowy aparat fotograficzny, wynaleziony przez pewnego łotewskiego Niemca jako luksusowy gadżet, elegancki drobiazg łatwo mieszczący się w damskiej torebce. Wynalazca nie spodziewał się zapewne, że jego aparat zainteresuje nie tylko eleganckie damy. Od czasów II wojny światowej stał się podstawowym narzędziem pracy każdego szanującego się
szpiega. Wywiadowcza kariera minoxa (w kolejnych wcieleniach) trwała aż po kres zimnej wojny. Ważnym elementem szpiegowskiej działalności „Alice” było to, że w czasie pobytu w RFN agentka kilkakrotnie wyjeżdżała za granicę: była między innymi w Indonezji, Izraelu i Japonii. Te oficjalnie turystyczne wyjazdy miały zapewne swój wywiadowczy wymiar. Podobne podróże pozwalały bowiem, poza zasięgiem lokalnego kontrwywiadu (w tym przypadku nader czujnego Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji), na dłuższe spotkania oficerów prowadzących z ich podopiecznymi. Takie dłuższe rozmowy wykorzystywano nie tylko do pogłębionej wymiany informacji, lecz także do szkolenia i indoktrynacji agenta oraz do wyposażenia go w nowe wywiadowcze gadżety. Bezpośrednie spotkania służyły ponadto – co nie mniej istotne – do pogłębiania więzów, również osobistych, z oficerami z dalekiej Centrali. Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że przy okazji oficerowie ci mogli zwiedzić pół świata i poznać turystyczne walory bogatego Zachodu. Zawsze warto łączyć przyjemne z pożytecznym, a podróże na pewno kształcą – także funkcjonariuszy wywiadu.
Gustowna bielizna i podejrzane modlitewniki W listopadzie 1973 roku Kraffczyk, wykonując instrukcje z Warszawy, przeniosła się do bońskiego MSZ, co z wywiadowczego punktu widzenia miało przynieść dodatkowe wymierne korzyści w postaci dostępu do jeszcze ciekawszych informacji. Przygotowany plan operacyjny zakładał bowiem zatrudnienie „Alice” w Wydziale Konsularnym ambasady RFN w Warszawie na stanowisku sekretarki i tłumaczki. Docelowo miała się ona znaleźć w składzie obsługi zachodnioniemieckiego ataszatu wojskowego, dopiero tworzonego w tej młodej, działającej od 1972 roku placówce dyplomatycznej. Od początku pracy w MSZ, jeszcze w Bonn, Kraffczyk dostarczała bardzo interesujące, szczególnie kontrwywiad PRL (Departament II MSW), dane o powiązaniach niemieckich dyplomatów z zachodnioniemieckimi służbami specjalnymi, przede wszystkim z BND. Jeśli „Alice” wyjechała z Polski za namową wywiadu MSW, w podobny sposób także do Polski wróciła. Doszło tym samym do niecodziennej sytuacji, w której zagraniczny „nielegalny agent” PRLowskiego wywiadu zaczął funkcjonować w stolicy Polski. Zapętlenie biografii Kraffczyk doprowadziło też do innego qui pro quo: nowa urzędniczka ambasady, intensywnie kontrolowanej przez polskie służby, stała się obiektem rozpracowania przez niczego nieświadomy kontrwywiadowczy Departament II MSW. Otrzymała pseudonim „Ameba” – jak widać, nie miała specjalnego szczęścia do kryptonimów. Zapętlenie było tym większe, że przecież wspomniane wyżej informacje pochodzące od „Alice” były bardzo przydatne dla kontrwywiadu. Oczywiście wywiad nie zdradzał kolegom z
kontrwywiadu źródła swoich cennych przecieków z niemieckiego MSZ, a później z ambasady RFN. Działania kontrwywiadu, bądź co bądź „bratniej” struktury tego samego resortu spraw wewnętrznych PRL, przypominały więc – w imię zachowania w najściślejszej konspiracji tożsamości „nielegalnej agentki” – gonienie własnego ogona. W ramach tego zadziwiającego rozpracowania kontrwywiad MSW zdobył informację, że Kraffczyk pracowała uprzednio w bońskim ministerstwie obrony, a teraz szykowała się do objęcia posady w ataszacie wojskowym. Oficerowie tej służby nie zdawali sobie jednak sprawy, że świadczyło to nie tyle o jej związkach z niemieckimi służbami specjalnymi (jak podejrzewano), ile wynikało z inspiracji ze strony kolegów z wywiadu. Ci ostatni mogli naśmiewać się po cichu z niewiedzy pracowników pokrewnej służby. Funkcjonariusze kontrwywiadu na pewno zachowywali pełną powagę. „Alice”-„Ameba” stała się obiektem intensywnego rozpracowania, mającego ustalić, czy faktycznie nie współpracuje z niemieckimi służbami (o co kontrwywiad podejrzewał zresztą niemal każdego zachodniego pracownika placówek dyplomatycznych). Co najmniej dwukrotnie dokonywano rewizji jej osobistych rzeczy, najpierw w hotelu MDM (9 listopada 1973 roku), gdzie zatrzymała się po przyjeździe do Warszawy, a sześć dni później w pensjonacie „Zgoda”, gdzie zamieszkała na stałe. Skutek przeszukań nie był imponujący: znaleziono tylko dużą liczbę różnorodnej odzieży i bielizny, z czego wyciągnięto wniosek, że cechuje ją wysoki gust estetyczny. Nie odnaleziono za to żadnych notesów, dokumentów czy jakichkolwiek śladów sugerujących wywiadowczą działalność „Ameby”. Dokonujący włamania funkcjonariusze przyznali przy tym, że nie udało im się otworzyć wszystkich szafek znajdujących się w mieszkaniu w „Zgodzie”: wytrychy okazały się niewystarczające. Być może w celu ukrycia skromnych rezultatów włamań wykonano aż w pięciu egzemplarzach kopie dwóch znalezionych w rzeczach Kraffczyk modlitewników: polskiego i niemieckiego. Z pewną dozą desperacji liczono być może, że służą one do szyfrowania tajnych wiadomości. Kontrwywiad nie tylko nie wpadł na trop powiązań Kraffczyk ze służbami niemieckimi (bo takich najprawdopodobniej nie było), lecz także nie natrafił na najmniejszy ślad rzeczywistej współpracy „Alice” z PRL-owskim wywiadem. Jak podkreślono w notatce Wydziału III Departamentu II MSW, rozpracowującego ambasadę RFN, w całym okresie pobytu Kraffczyk w Polsce „nie uzyskano danych, by zajmowała się działalnością sprzeczną ze statusem pracownika Ambasady”. Słusznie więc uznawano ją w polskim wywiadzie za ostrożnego i utalentowanego szpiega. Funkcjonariusze kontrwywiadu nawet nie podejrzewali, jak bardzo się mylili, a wtajemniczeni oficerowie z Departamentu I MSW mogli sobie winszować, że wystrychnęli kolegów na dudka.
W kierunku wywiadowczej emerytury W toku inwigilacji kontrwywiadowi udało się przynajmniej odnotować nieco plotek na temat Kraffczyk. Nie można im oczywiście w pełni ufać. W myśl tych doniesień była uważana przez swoich kolegów i koleżanki z ambasady za osobę introwertyczną i nerwową. Nie zgodziła się na przykład na zamieszkanie na parterze w służbowym bloku pracowników ambasady, ponieważ hałas uliczny mógł wpłynąć na jej spokojny sen, a tym samym efektywność w pracy. Dlatego też przez cały okres swojego pobytu w Warszawie mieszkała w pensjonacie „Zgoda”. Kraffczyk – pracownicę ambasady – miała również cechować skłonność do konfliktów oraz niskie kompetencje i nieumiejętność radzenia sobie z obowiązkami. Ponoć trzymała się na uboczu i z nikim nie przyjaźniła. Być może wynikało to po prostu z ostrożności doświadczonego szpiega. Według kolegów dyplomatów zdradzała także objawy wyczerpania psychicznego. Zapewne wiązało się ono z graniem przez „Alice” kilku jawnych i ukrytych ról naraz. Jednocześnie jednak w ambasadzie podkreślano jej ludzkie i rozsądne podejście do wielu spraw, nieuleganie panice. Mimo wszystko już od końca 1974 roku zaczęto myśleć o jej zwolnieniu z placówki. Nerwowość „Alice” wynikała być może też z pogarszającego się stanu zdrowia. Ostatecznie w kwietniu 1976 roku Kraffczyk została odwołana z ambasady RFN w Warszawie. Wróciła do Niemiec, a dwa lata później przeszła na rentę zdrowotną. Z punktu widzenia wywiadu PRL stała się osobą nieprzydatną. Została więc wycofana z tak zwanej czynnej sieci źródłowej.
Szpieg do adopcji W tym jednak przypadku PRL-owskie służby zdecydowały się postąpić po dżentelmeńsku i nie opuścić zasłużonej agentki. Pod koniec maja 1974 roku, kiedy ze względów zdrowotnych możliwości operacyjne Kraffczyk spadły niemal do zera, a ona sama wykazywała coraz wyraźniej wspomniane oznaki nerwowości i wyczerpania, zastępca szefa Departamentu I MSW pułkownik Leszek Guzik wysłał pismo do swego zwierzchnika, wiceministra spraw wewnętrznych generała Mirosława Milewskiego, w którym upomniał się o wierną agentkę. Pisał, że właściwie całe swe życie oddała polskiemu wywiadowi, a co więcej, „podstawą współpracy z naszą służbą jest jej lojalność wobec Polski i związki, jakie wytworzyły się między nią a Centralą od 1957 roku. Warto również zaznaczyć, że zbliża się ona do wieku 50 lat, jest samotną bez rodziny, gdyż z jedynym bratem zamieszkałym w NRD nie utrzymuje na nasze polecenie od lat żadnych kontaktów. W tym stanie rzeczy nie ukrywa przed nami, że jesteśmy dla niej jedyną przystanią w przyszłości, że praca dla nas stanowi dla niej treść życia”.
Jeżeli traktować serio powyższą wzruszającą opowieść, „Alice” ńie miała już na świecie nikogo poza swoimi oficerami prowadzącymi, a jej jedyną ojczyzną pozostawała Centrala wywiadu MSW w Warszawie. W związku z tym pułkownik Guzik przekonywał, że zabezpieczenie przyszłości „Alice” jest moralnym obowiązkiem wywiadu; choć być może słowo „moralność” brzmiało w kontekście operacji tajnych służb MSW PRL nieco egzotycznie. Konkretnie zaś prosił o uregulowanie sprawy jej wynagrodzenia i wyróżnienia za dotychczasową pracę. Namawiał wreszcie do „ukadrowienia” Kraffczyk – czyli zatrudnienia jej na stałym etacie w wywiadzie MSW. Działanie to, opisane szczegółowo w odpowiednich przepisach wewnętrznych, można nazwać „adopcją szpiegów”. Nagradzano w ten sposób zwłaszcza zasłużonych agentów, ale nie tylko. Procedura ta pozwalała również, stosunkowo niewielkim kosztem, podnieść (przynajmniej w ujęciu statystycznym) liczbę najwyżej cenionych funkcjonariuszy wywiadu – właściwych nielegałów, stanowiących najściślejszą elitę każdej tego typu służby, zwłaszcza w krajach bloku sowieckiego.
Jak Alicja ponownie stała się Haliną Cytowana wyżej wzruszająca opowieść o losach wiernej „Alice” miała za zadanie poruszyć i rzeczywiście chyba poruszyła nawet kamienne serce ministra Milewskiego. Kierownictwo MSW uznało argumenty pułkownika Guzika za słuszne. Kraffczyk jeszcze w lipcu 1974 roku na polecenie swych warszawskich mocodawców zwróciła się (oczywiście w sposób tajny) do dyrektora Departamentu Kadr MSW z prośbą o uregulowanie stosunku służbowego w formie zaliczenia jej do pracowników resortu. Jak dowodziła: ze Służbą Bezpieczeństwa związana jestem od 22 lat. W okresie tym starałam się wykonywać nakładane na mnie obowiązki i zadania w miarę moich możliwości sumiennie i z rozwagą. W tym stanie rzeczy przyjęcie mnie w poczet kadrowych pracowników MSW będzie logiczną konsekwencją istniejących od wielu lat związków.
Jej podanie w błyskawicznym tempie zostało rozpatrzone pozytywnie: w tym samym miesiącu Alice Kraffczyk, występująca teraz w dokumentacji kadrowej MSW pod nowym nazwiskiem (tak zwanym legalizacyjnym) jako Halina Szymańska, została formalnie starszym sierżantem MO z pensją 1400 złotych miesięcznie (szybko podwyższoną o 500 złotych i systematycznie rosnącą w kolejnych latach). Zgodnie z zasadami przyjętymi w podobnych przypadkach, zaliczono jej wstecz pięć lat pracy, co pozwalało na zwiększenie wynagrodzenia i przyszłej państwowej emerytury. Żeby było jeszcze ciekawiej, w myśl zalegalizowanej dokumentacji Szymańska formalnie pracowała na etacie starszego oficera, bo tylko takie (lub wyższe) stanowiska przewidywano dla funkcjonariuszy wywiadu MSW działających na tak zwanej nielegalnej stopie. Niedługo potem otrzymała – jako polski starszy sierżant Halina Szymańska – wspomniane
odznaczenie państwowe. W uzasadnieniu prośby o odznaczenie pisano między innymi: od kilkunastu lat realizuje w warunkach nielegalnych w jednym z państw kapitalistycznych na Zachodzie zadania wywiadowcze na rzecz PRL. Pokonując szereg piętrzących się trudności i przeszkód, udało się jej przeniknąć do jednego z najważniejszych, wyjątkowo dokładnie chronionych obiektów przeciwnika. Pracując na tym obiekcie i realizując zadania wywiadowcze, narażona jest na ciągłe ryzyko. Praca jej, prowadzona w osamotnieniu we wrogim środowisku, wymaga ogromnego hartu, ideowości, czujności, samozaparcia, dużych umiejętności konspiracyjnych oraz wielkiego wysiłku umysłowego, a często fizycznego [...]. Przekazywane przez nią informacje wywiadowcze mają istotne znaczenie dla posunięć politycznych i obronności naszego kraju.
Przewodniczący Rady Państwa prof. Henryk Jabłoński, choć nieświadomy (jak wspominaliśmy) jej prawdziwej tożsamości, zdawał sobie sprawę, że nagradza wybitnego szpiega, infiltrującego „obiekt” przeciwnika. Nie spodziewał się jednak zapewne, że ów „obiekt przeciwnika” – czyli ambasada RFN – znajdował się pod jego nosem, w Warszawie. Nowe personalia wybrano oczywiście ze względu na konieczność zachowania konspiracji. Czy to przypadek, że legalizacyjne imię „Halina” było takie samo jak pierwszy pseudonim, który obrała, rozpoczynając współpracę z polskimi służbami? Z kolei nazwisko „Szymańska”, kojarzące się ze słynną polską agentką z okresu II wojny światowej, zostało dobrane raczej przypadkowo. Od tej pory w dokumentacji ewidencyjno-finansowej istniała tylko Halina Szymańska, o starszej sierżant Alice Kraffczyk mówiono zaś wyłącznie w najtajniejszych dokumentach wywiadu MSW, kierownictwie resortu spraw wewnętrznych oraz – z innych powodów i w innym kontekście – w niczego nieświadomym pionie kontrwywiadu. Od końca 1974 do początku 1976 roku położenie Kraffczyk-Szymańskiej było zupełnie nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Przez ten czas funkcjonowała równolegle jako niemiecki urzędnik w ambasadzie RFN w Warszawie (Alice Kraffczyk); polski sierżant MO, nagrodzony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (Halina Szymańska); współpracownik PRLowskiego wywiadu („Alice”), a także podejrzana „Ameba”, rozpracowywana przez kontrwywiad MSW.
Agent w stanie spoczynku Wyjazd Kraffczyk do Niemiec w kwietniu 1976 roku nie zmienił jej relacji z MSW. Była prawdopodobnie jedynym sierżantem MO pełniącym czynną stałą służbę na Zachodzie. Od czasu do czasu odwiedzał ją inny nielegał, działający w RFN, o pseudonimie „Orion”. Mimo braku możliwości działań operacyjnych – a więc nieprzydatności dla celów wywiadowczych – polskie służby lojalnie płaciły jej pensję aż do momentu, kiedy zostały w 1990 roku przekształcone w Zarząd Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa już niepodległej III Rzeczpospolitej.
Szymańska-Kraffczyk odpłacała polskim służbom takim samym zaufaniem: w wywiadzie zauważano, że pozytywnie wypowiada się o komunistycznej władzy. Nigdy też nie zdradziła otoczeniu, kim była przed przejściem na rentę. Trzeba przy tym pamiętać, że wypłacana w złotówkach pensja MSW na niewiele mogła się zdać mieszkającej w Niemczech agentce w stanie spoczynku. W jej działaniach trudno doszukać się motywacji materialnych. 31 lipca 1990 roku starszy sierżant Halina Szymańska została formalnie zwolniona ze służby w Departamencie I MSW, który w tym właśnie dniu został zlikwidowany. Zmarła prawdopodobnie we wrześniu lub październiku 1997 roku. Niewiele wcześniej Polska i RFN stanęły po tej samej stronie barykady jako sojusznicy w ramach NATO.
*** Sprawę „Alice” trudno uznać za typową. Zachowane dokumenty sugerują, że wszystkie sukcesy, jakie udało się jej osiągnąć, wynikały przede wszystkim z jej osobistego zaangażowania i inicjatywy, a nie z wyrafinowanych gier i koncepcji operacyjnych wywiadu. Wydaje się, że to, co robiła, robiła z wewnętrznego przekonania, a może wręcz zamiłowania. To z grona tego typu postaci rekrutują się szpiedzy doskonali. Nie jest przypadkiem, że przez dziesięciolecia czynnej (a potem biernej) służby dla UB/SB nie zaliczyła ani jednej wpadki – w przeciwieństwie do większości swoich bardziej znanych kolegów szpiegów, których gwiazdy świeciły jasno, ale krótko. Śledząc losy Kraffczyk, nie sposób uciec od powracającego pytania: co kierowało jej wyborami? W swoim życiu nie raz pokazała, że lubi iść pod prąd, czasem by nieść komuś bezinteresowną pomoc. Może uznała, że należy przeciwdziałać podziałowi Europy i uchylać żelazną kurtynę? W motywacjach wielu szpiegów można przecież odnaleźć pragnienie zasypania przepaści między wrogimi mocarstwami stertą raportów i donosów. Być może Alicja pragnęła pojednania między Polakami i Niemcami? Modliła się wszak w obydwu znanych sobie językach. Można powiedzieć, że w jakimś sensie jej modlitwy zostały wysłuchane: współcześnie jej dwie ojczyzny – polska i niemiecka – zmieniły się na tyle, że nie muszą się już wzajemnie szpiegować. Choć i tak pewnie nadal to robią.
B
ycie wtórnikiem stanowiło najwyższy szpiegowski stopień wtajemniczenia. O ile zwykły nielegał jedynie skrzętnie ukrywał swoją przynależność do wywiadu (używając lub nie używając fałszywych dokumentów osobistych), o tyle wtórnik szedł o krok dalej: dosłownie wcielał się w kogoś innego; czasem od dawna zmarłego. Niekiedy mógł wręcz prowadzić żywot równoległy, podobnie jak słynny bohater szpiegowskiego serialu z czasów PRL – kapitan Hans Kloss. Właśnie w ten sposób Jerzy Kaczmarek, germanista i oficer wywiadu MSW, został sobowtórem Heinza Petera Arnolda, żyjącego w Polsce syna Niemki i rosyjskiego żołnierza. Pewnego dnia Arnold „cudownie” się odnalazł i wyruszył do RFN, by poznać „swoją” nigdy niewidzianą matkę. A przede wszystkim, by rozpocząć decydujący akt tragedii, której nie powstydziliby się Sofokles ani Szekspir.
Historia kapitana Jerzego Kaczmarka jest na tyle skomplikowana, interesująca i wieloznaczna, że zainspirowała pułkownika Henryka Bosaka – dawnego oficera wywiadu MSW PRL, a obecnie autora poczytnych powieści szpiegowsko-erotycznych – do napisania książki pod tytułem Wnuk generała. Bohaterem tej historii jest niejaki porucznik Wieczorek, absolwent germanistyki (literacki sobowtór Kaczmarka), który w ramach pełnej przygód wywiadowczej „kombinacji operacyjnej” wcielił się w postać wnuka pewnego generała Bundeswehry. W tym przypadku fikcja i rzeczywistość spotkały się w połowie drogi, a my spróbujemy opowiedzieć tę prawdziwą historię, pokazując przykład autentycznej operacji wtórnikowej, która przyniosła wiele prawdziwego bólu uczestniczącym w niej zwykłym ludziom.
Wielki powrót nielegałów Zanim jednak opiszemy, w jaki sposób młody Jerzy Kaczmarek został zakwalifikowany do najbardziej elitarnej grupy szpiegów PRL – tak zwanych kadrowych nielegałów – i wyruszył na swoją tajną misję, warto poświęcić parę zdań tej wąskiej kategorii funkcjonariuszy i ich miejscu w działaniach wywiadu MSW w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Ten złoty wiek nielegałów poprzedziła najpierw „epoka kamienia łupanego” w drugiej połowie lat pięćdziesiątych (o której pisaliśmy na przykładzie tragikomicznej historii agenta „Hermana”), a potem „wieki ciemne”, czyli lata sześćdziesiąte. W dekadzie Gomułki odpowiedni wydział wywiadu MSW, jako kompletnie zdekonspirowany, został po prostu rozwiązany. Dekonspiracja nastąpiła w wyniku zdrady jednego z oficerów
„nielegalnego” pionu, wysłanego do Francji w charakterze nielegała. Był nim kapitan Władysław Mróz, którego poznamy bliżej przy okazji historii Eugeniusza Młodowskiego. Po tej straszliwej klęsce wywiad MSW lizał swe rany przez długie dziesięć lat. Działania szpiegowskie były co prawda nadal prowadzone, głównie w tak zwanych wydziałach terytorialnych (co z kolei opisujemy w historii „Lakara”), jednak ich skalę i skuteczność wciąż uznawano za dalece niewystarczające. Panaceum na ten problem miała się okazać reorganizacja wywiadu MSW, w wyniku której u progu lat siedemdziesiątych nie tylko ponownie powołano osobny Wydział II Departamentu I MSW zajmujący się nielegałami, lecz także przeznaczono na jego działalność odpowiednie, niebagatelne środki, również w deficytowej „twardej walucie”.
Wtórnicy są wśród nas Jednym z priorytetów nowo powołanego Wydziału II stało się fabrykowanie wtórników, czyli oficerów posługujących się w trakcie swojej pracy operacyjnej za granicą tożsamościami innych ludzi – żyjących bądź już zmarłych. Na początku lat siedemdziesiątych komunistyczne MSW natarczywie domagało się od funkcjonariuszy resortu w całym kraju, aby poświęcili „maksymalną uwagę i wysiłek operacyjny zagadnieniu wyszukiwania w kraju i za granicą kandydatów na wtórników i sytuacji nadających się do realizowania kombinacji wtórnikowych”. Odnosiło się to w szczególności do placówek SB na Ziemiach Odzyskanych, gdzie można było liczyć na „dogodne operacyjnie sytuacje wtórnikowe, wynikające z faktu zamieszkiwania w przeszłości ludności niemieckiej na tych terenach”. Tłumacząc to na normalny język, wypada napisać, że dramatyczne wydarzenia końcowego okresu II wojny światowej i masowe przemieszczenia ludności, do jakich doszło w następstwie zmagań zbrojnych, stanowiły naturalną pożywkę dla służb specjalnych. Tragedia społeczności niemieckiej i autochtonicznej z okresu 1944-1945, spowodowana brutalnością żołnierzy Armii Czerwonej wkraczającej na Mazury, Pomorze i tak zwane Ziemie Zachodnie, stwarzała dla komunistycznego wywiadu bardzo duże możliwości – jakkolwiek cynicznie by to zabrzmiało. Masowe gwałty dokonywane przez żołnierzy sowieckich na Niemkach i niepewny los tysięcy dzieci urodzonych w wyniku tej przemocy albo też po prostu porzuconych bądź zaginionych wskutek wojennej zawieruchy tworzyły właściwą przestrzeń do tak zwanych kombinacji wtórnikowych. Za poszukiwanie owych „sytuacji wtórnikowych” w ramach wspomnianego „nielegalnego” wydziału Centrali wywiadu MSW odpowiadał początkowo pułkownik Zenon Kubaś, a następnie pułkownik Jerzy Plesnar. Co ciekawe, lwia część aktywności ich komórki bardzo przypominała pracę typową dla naukowców zawodowo parających się historią. Oficerowie wywiadu nielegalnego
PRL całymi dniami wertowali bowiem katalogi bibliotek i inwentarze archiwalne różnych lokalnych instytucji naukowych, rzecz jasna sięgając też raz po raz do kartotek i teczek przechowywanych w Biurze „C” MSW (czyli resortowym archiwum). Wykrywali w ten sposób różne przypadki ludzi ze sporej listy osób pochodzenia niemieckiego urodzonych w latach 1937-1948, a zamieszkałych w Polsce. Chodziło tutaj przede wszystkim o „dzieci pochodzenia niemieckiego, które w wyniku wojny, ewakuacji, ucieczki lub wysiedlenia zagubiły się lub straciły rodziców i nie odnalazły ewentualnie nie nawiązały dotąd bezpośrednich kontaktów z krewnymi za granicą”. Uwagę funkcjonariuszy przyciągali ponadto „wychowankowie Państwowych Domów Dziecka, zakładów wychowawczych, domów opieki i sierocińców będących pod opieką zakonów lub kleru”, a także „osoby poszukiwane przez Niemiecki Czerwony Krzyż lub rodziny zamieszkałe w NRF za pośrednictwem konsulatów PRL [...] oraz za pośrednictwem ambasad NRD i NRF”. Szczególnie interesujące z punktu widzenia potrzeb wywiadu „nielegalnego” były niemieckie dzieci adoptowane w Polsce po wojnie, które „nie znają swego pochodzenia, a ich dane osobiste zostały zatarte lub sądownie zmienione”. Jako najbardziej perspektywiczne (choć słowo to nie jest dobrane najlepiej) postrzegano również przypadki zmarłych dzieci, zwłaszcza tych, które „przed śmiercią nie odnalazły swych krewnych za granicą i rodzina lub krewni o ich śmierci nie wiedzą”. W tej ostatniej kwestii bez zażenowania wskazywano na „dogodne możliwości wykorzystania osób zmarłych do realizowania kombinacji wtórnikowych”. Okazało się przy tym, że prowadzona w latach 1955-1960 przez Niemiecki Czerwony Krzyż akcja poszukiwania niemieckich dzieci, które zaginęły pod koniec wojny, zakończyła się fiaskiem, mimo iż w archiwum PCK i kuratoriach okręgów szkolnych zachowały się „dokładne spisy wychowanków domów dziecka, zakładów specjalnych oraz dzieci adoptowanych i przebywających w rodzinach zastępczych”. Skąd więc to niepowodzenie? Otóż strona polska, a konkretnie władze oświatowe i Polski Czerwony Krzyż, świadomie zajęły stanowisko, że fakt ewentualnej adopcji niemieckiego dziecka przez polską rodzinę powinien być zatajony ze względu na jego dobro. W istocie stwarzało to bardzo korzystną sytuację z punktu widzenia planów wywiadowczych komunistycznych służb i traktowanych przez nie jako priorytetowe kombinacji wtórnikowych. Działalność wtórników należała bez wątpienia do największych tajemnic komunistycznego wywiadu. Tak naprawdę dopiero w ostatnich latach historycy zaczynają odkrywać, że do podobnych sytuacji dochodziło w prawdziwym życiu, a nie tylko w sensacyjnych filmach i literaturze w stylu opowieści o agencie J-23. Kto wie, jak wielu żyjących dziś jeszcze obywateli zjednoczonych Niemiec i innych krajów Unii Europejskiej, Izraela, USA czy Kanady to tak naprawdę bohaterowie nigdy niewykrytych kombinacji wtórnikowych komunistycznych wywiadów. Możemy się jedynie domyślać, że w ramach ścisłej współpracy odpowiednich służb MSW PRL i
sowieckiego KGB w co lepsze życiorysy niemieckich dzieci wyposażano także sowieckich wtórników-nielegałów. A i dziś dawne polskie Kresy Wschodnie wciąż obfitują w „dogodne operacyjnie sytuacje wtórnikowe” (przynajmniej z punktu widzenia wywiadu rosyjskiego), wynikające z faktu zamieszkiwania w przeszłości na tych terenach ludności polskiej. Może zatem złodzieje tożsamości są nadal wśród nas?
Pechowa kariera Kaczmarka seniora Wiemy już, że jednym z dwóch bohaterów niniejszej opowieści jest rodowity Polak, Jerzy Kaczmarek – dość wysoki blondyn urodzony w Poznaniu w listopadzie 1951 roku. Sześć lat wcześniej, kiedy Armia Czerwona przetaczała się jeszcze przez terytorium przyszłej ludowej Polski, ojciec Jerzego, Stanisław, wstąpił na służbę do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (WUBP) w Poznaniu. Stanisław w czasie wojny pracował między innymi jako parobek wypasający bydło u niemieckiego gospodarza i jako uczeń w firmie dekarskiej. Teraz, w nowej rzeczywistości i w nowej roli, szybko awansował. Gdy Jerzy był jeszcze niemowlęciem, Stanisław dosłużył się już stopnia porucznika i stanowiska zastępcy naczelnika jednego z wydziałów WUBP w Poznaniu. W 1955 roku został jednak dyscyplinarnie wyrzucony ze służby za brak czujności rewolucyjnej, nie doniósł bowiem na swojego szefa. Co jest pewną ciekawostką, stanowisko po Kaczmarku seniorze wkrótce objął porucznik Mieczysław Czempiński, ojciec jednej z późniejszych gwiazd polskiego wywiadu – Gromosława. Tymczasem Stanisław Kaczmarek był zmuszony odejść do cywila, gdzie znalazł zatrudnienie jako kierownik działu zbytu w przedsiębiorstwie zajmującym się przetwórstwem pasz. Nie stała mu się zresztą większa krzywda. Zaczął zarabiać zupełnie niezłe pieniądze, przynajmniej jak na ówczesne warunki. Oboje rodzice Jerzego należeli do PZPR, deklarowali się jako bezwyznaniowi i szczerze – jak można sądzić – utożsamiali się z nowym systemem, widząc w nim swoją życiową szansę, a także szansę awansu dla swych dzieci. Nagła zmiana trajektorii kariery Stanisława Kaczmarka nie wyrzuciła go zatem poza obręb PRLowskiej elity, nie mówiąc nawet o przejściu na stronę „wrogą”, to jest opozycyjną. W ten sposób niezbyt udatny ubecki epizod w życiu ambitnego poznaniaka, jakkolwiek mocno pechowy, w przyszłości mógł się przysłużyć jego synowi. W dokumentach dotyczących rodziny Kaczmarków można znaleźć informacje, że Stanisław wychował swych dwóch synów w duchu materializmu. Przeszłość ojca i owo swoiście państwowotwórcze wychowanie jego synów stanowiły dla PRLowskich służb specjalnych ważną informację w sytuacji, kiedy wiele lat później jednemu z nich
zaproponowano „ciekawą pracę” w wywiadzie MSW. Kaczmarek senior uzyskał zresztą w 1957 roku – po zmianach politycznych wynikłych z poststalinowskiej odwilży – anulowanie kary sprzed dwóch lat. Okazało się, że o niewłaściwym postępowaniu przełożonego wiedziało całe kierownictwo poznańskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Do pracy w służbach Stanisław jednak już nie powrócił. W 1969 roku jego syn Jerzy ukończył z bardzo dobrymi wynikami IV Liceum Ogólnokształcące w Poznaniu. W tym czasie aktywnie udzielał się w koncesjonowanym przez władze PRL harcerstwie, gdzie przyjął pierwszy ze swoich licznych pseudonimów – „Orion”. Była to jeszcze zupełnie niewinna harcerska zabawa. Jerzy wstąpił poza tym do Związku Młodzieży Socjalistycznej (ZMS) działającego przy szkole. Był zapalonym płetwonurkiem i pływakiem, lubił grać w koszykówkę. Sprawność fizyczna na pewno była atutem w oczach oficerów wywiadu. Po maturze Kaczmarek rozpoczął studia germanistyczne na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza. Już wcześniej poznał język niemiecki, teraz zaś opanował go do perfekcji. Nauka szła mu bardzo dobrze – był wyróżniającym się studentem, aktywnie działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich (ZSP), regularnie otrzymywał stypendia za dobre wyniki w nauce. Dzięki rekomendacji resortu szkolnictwa wyższego w 1970 roku wyjechał na dłuższy czas do Lipska, znajdującego się ówcześnie w NRD, i kontynuował naukę na tamtejszym Uniwersytecie imienia Karola Marksa przez kolejne cztery lata. Jednocześnie już w 1972 roku zaczął się starać o przyjęcie w szeregi PZPR. Wraz z zakończeniem studiów i po powrocie do Polski pojawiło się pytanie: co dalej miałby robić w życiu ten ambitny młody człowiek? W Poznaniu wymarzonym miejscem pracy dla aktywnych i ambitnych ludzi, dobrze znających języki obce, były w tym czasie Międzynarodowe Targi Poznańskie. Coroczna impreza podlegała co prawda ścisłej kontroli politycznej i operacyjnej, ale jednak stanowiła namiastkę innego, zachodniego świata. Oferowała przy tym możliwości zawierania ciekawych kontaktów zagranicznych i dobrze rokowała jako potencjalne źródło wysokich zarobków. Kaczmarek marzył zapewne, aby się tu znaleźć i obracać się w wielojęzycznym tłumie handlowców rozdających kolorowe prospekty i wymieniających się wizytówkami. Na razie nie było mu to jednak dane. Jak enigmatycznie napisano w jednej z opinii na jego temat, w początkach 1974 roku zaczął się nim interesować wywiad MSW, który nie tylko – podobnie jak analogiczne służby na całym świecie – miał swoich werbowników pośród kadry dydaktycznej szkół wyższych, lecz także dysponował niepisanym prawem pierwokupu w przypadku interesujących go absolwentów. Kaczmarek jako wykształcony, inteligentny i perfekcyjnie władający językiem niemieckim młody człowiek był łakomym kąskiem zwłaszcza dla „nielegalnego” wydziału wywiadu MSW. Dodatkowo w jego przypadku już pierwsze sprawdzenie (które zapewne dokonało się najpierw
drogą nieoficjalną, niejako „towarzyską”, na przykład za pośrednictwem „dynastii” Czempińskich) musiało wykazać, że trafił się „swój”. Człowiek, który nie tylko szczerze, a nie na pokaz, akceptuje rzeczywistość PRL, lecz także jest skłonny związać swoje losy z aktywnym, nawet ryzykownym działaniem na rzecz jej utrwalenia. Mimo znakomitych referencji – a może właśnie z ich powodu – potencjalny kandydat na nielegała został bardzo skrupulatnie sprawdzony. Przez pewien czas śledzono między innymi członków jego rodziny, dokładnie sprawdzano ich biografie. Ostrożności przecież nigdy za wiele.
Ciekawa i ruchliwa” praca W końcu, najpewniej w jakiejś poznańskiej kawiarni, nad szklanką kawy po turecku i kieliszkiem koniaku Ararat, w kłębach wonnego dymu z carmenów, padła propozycja. Jej przyjęcie nie było jednak łatwą decyzją, nawet dla „resortowego dziecka”, jakim był Kaczmarek. Dlaczego świeżo upieczony absolwent germanistyki zdecydował się ostatecznie odegrać trudną rolę nielegała? Był przecież człowiekiem z dużymi perspektywami, dobrze wykształconym, znakomicie ulokowanym politycznie. Mógł śmiało liczyć na godziwą (jak na warunki PRL) pracę i karierę, także poza aparatem bezpieczeństwa, który kiedyś „wypluł” jego ojca. Można powiedzieć, że chciał po prostu dostatnio żyć na Zachodzie. Ale czy musiał z tego powodu wstępować do wywiadu SB i wcielać się w inną osobę? Czyżby więc działał z pobudek ideowych? Może uważał, że wywiadowi się nie odmawia? Albo też chciał pójść w ślady ojca i niejako spełnić jego przerwane w pół ubeckie ambicje? Może wreszcie pragnął doświadczyć przygody na wzór słynnego filmowego wtórnika, kapitana Hansa Klossa, bohatera kultowego już wtedy serialu? Poza wszystkim był wówczas bardzo młodym i niedoświadczonym człowiekiem. W odpowiedzi na pytania testowe zadawane mu przez oficerów wywiadu w 1974 roku – jeszcze przed rozpoczęciem kombinacji wtórnikowej z jego udziałem – argumentował, że w wywiadzie pociągała go możliwość posługiwania się językiem niemieckim oraz „ciekawa i ruchliwa” praca. Po latach z kolei przyznawał, że działalność tajnych służb fascynowała go zawsze, a dzięki wstąpieniu na służbę do wywiadu MSW mógł się poczuć jak bohater filmów akcji. Być może chciał również ponownie wyrwać się z Poznania, gdzie po przyjeździe z Lipska zamieszkał z rodzicami. Jak się potem okazało, musiał zapłacić wysoką cenę za swoje młodzieńcze decyzje. Na razie jednak wszystko szło jak z płatka. W kwietniu 1974 roku Kaczmarek rozpoczął wspomnianą serię testów psychologicznych, które potwierdziły jego zdolność do logicznego myślenia, niezłą pamięć wzrokową, odpowiedzialność i wewnętrzną dyscyplinę. Po ich pozytywnym ukończeniu w sierpniu złożył oficjalne podanie o pracę w SB, pisząc: „uprzejmie proszę o przyjęcie
mnie do pracy w aparacie Służby Bezpieczeństwa [...]. Moim pragnieniem byłaby praca w służbie wywiadowczej z pozycji nielegalnej, gdzie mógłbym pracować dla dobra Ojczyzny”. W materiałach resortowych w celu konspiracji nadano mu na pewien czas nowe nazwisko – Wolski. Już dwa miesiące po doręczeniu podania (będącego tak naprawdę finalizacją rozpoczętego o wiele wcześniej procesu werbunkowego) mógł złożyć esbeckie ślubowanie, obiecując „stać na straży wolności, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa Polskiego, dążyć ze wszystkich sił do ugruntowania ładu wewnętrznego [...] i z całą stanowczością, nie szczędząc swych sił, zwalczać jego wrogów”. Dla większości Polaków słowa te brzmiałyby nie jak ślubowanie, tylko jak groźba. Wywiad nie miał zamiaru wyznaczyć nieprzygotowanego amatora do tak trudnego zadania jak kombinacja wtórnikowa. Tuż po wstąpieniu do SB Kaczmarek rozpoczął więc intensywny, indywidualny kurs szpiegowania pod kątem przyszłej pracy w Niemczech. Szybko opanował wywiadowcze techniki fotograficzne (sam był fotografikiem amatorem), wywiadowczą łączność radiową, a także posługiwanie się tajnopisem i różnymi typami szyfrów. Umiejętności te zdobył mimo braku zainteresowania sprawami technicznymi. Uczył się również języka angielskiego. Według przełożonych cechowały go inteligencja, dyscyplina i sumienność. Był zarazem i skromny, i pewny siebie. Jednocześnie, obok tajnego szkolenia, już jesienią 1974 roku rozpoczął jawną pracę w Głównym Urzędzie Geodezji i Kartografii w Warszawie, mieszkając w Józefowie pod Otwockiem. W ewidencji administracyjnej MSW stał się teraz Jerzym Janickim – była to jedna z wielu tożsamościowych przemian w życiu Kaczmarka.
Szekspir przebywa do Lęborka Tymczasem jego „dawca sytuacji” – jak określano ludzi, których życie kradli agenci wtórnikowi – żył sobie spokojnie w Polsce, na Wybrzeżu, z żoną i córką, jako Janusz Holski*). Był adoptowanym dzieckiem polskiej rodziny, ale w rzeczywistości owocem tragicznej i niemożliwej do spełnienia miłości dwojga niedawnych zażartych wrogów – Hildegardy Arnold, zamężnej Niemki z Lęborka (czyli dawnego niemieckiego Lauenburga), i oficera Armii Czerwonej, stacjonującego krótko po wojnie w tym mieście. Ich syn urodził się w roku 1946, a jedno z imion na chrzcie – Piotr (Peter) – otrzymał po biologicznym ojcu. Romeo i Julia doprawdy mieli o wiele łatwiej. Kiedy bezwzględny rozkaz wezwał wspomnianego oficera na łono sowieckiej ojczyzny, a sama Hildegarda trafiła na listę osób wysiedlanych za Odrę, młoda matka stanęła wobec strasznej decyzji. W Niemczech czekała na nią nie tylko rodzina i perspektywa powrotu do jakiej takiej normalności, lecz także mąż, fanatyczny
hitlerowiec, dla którego zawinięty w becik malutki Heinz Peter był wcieleniem zdrady i upadku, zarówno III Rzeszy, jak i własnej żony. Hildegarda ze złamanym sercem pozostawiła zatem niemowlaka w pomorskim sierocińcu i odjechała do ojczyzny, dręczona przez straszne wyrzuty sumienia. Po pewnym czasie mały Heinz, odtąd Janusz, został adoptowany przez wspomnianą polską rodzinę Holskich. Arnold, nieświadomy (jak się okazało: do czasu) losów swoich prawdziwych rodziców, wychowywał się jako Polak, a nawet odbył służbę w doborowych „niebieskich beretach”, czyli w istniejących w tamtych czasach oddziałach szturmowych polskiej piechoty morskiej. Od rozstania Hildegardy z Peterem i synkiem minęło jeszcze wiele lat, zanim funkcjonariusze wywiadu PRL w ramach ich „naukowych” kwerend dostrzegli w przypadku Arnolda potencjał na dogodną kombinację wtórnikową. Zgodnie z wewnętrznymi procedurami Wydziału II Departamentu I MSW została ona zatwierdzona do realizacji. W największym skrócie, zgodnie z bardzo dokładnie rozpisanym scenariuszem kombinacji, w postać Heinza Petera Arnolda, wokół którego roztoczyła teraz swoje kontrolne macki gdańska SB, miał się wcielić znany nam już dobrze Kaczmarek-WolskiJanicki. Ten ostatni chyba wówczas jeszcze nie rozumiał, że nie znalazł się – tak jak sobie wymarzył – w przygodowym filmie akcji, ale w zapoczątkowanej jeszcze w latach czterdziestych szekspirowskiej, a może wręcz greckiej tragedii, w której nie było miejsca na łatwy happy end.
Przepoczwarzenie W kwietniu 1976 roku fałszywy Arnold – czyli Kaczmarek-Janicki – realizując tak zwany plan przykrycia, pojawił się nagle w Bydgoszczy, gdzie rozpoczął pracę jako nauczyciel języka niemieckiego w jednej z tutejszych szkół średnich. Według przyjętego scenariusza szybko, dzięki Czerwonemu Krzyżowi, nawiązał kontakt korespondencyjny ze „swoją” niemiecką matką, Hildegardą, od lat bezskutecznie poszukującą syna i targaną wyrzutami sumienia. Zaczęła się regularna wymiana listów. Wtórnik okazał się nader przekonujący. W rezultacie Hildegarda, w materiałach wywiadu MSW nieładnie nazywana „legalizacyjną matką”, zaczęła go namawiać do przyjazdu do RFN, a rzekomy Heinz Peter oczywiście nie mógł jej odmówić. Zaangażowanie młodego szpiega bardzo doceniał PRL-owski wywiad. Zauważano jego inwencję i własną inicjatywę, chwalono „duży hart i odporność na trudne warunki” życia w Bydgoszczy, a jednocześnie dostrzeżono jego takt, kulturę i skromność. W nagrodę za poświęcenie „dla dobra Ojczyzny” w 1977 roku dopuszczono go do egzaminu na pierwszy stopień oficerski MO. Kaczmarek zdał go z bardzo dobrym wynikiem i awansował z plutonowego na podporucznika
(cztery lata później został porucznikiem). Teraz mógł już ruszać do Niemiec. Z tej okazji Kaczmarkowi przyznano do kolekcji jeszcze jeden pseudonim: „Niki”. Miał się nim posługiwać w korespondencji z warszawską Centralą. Warto wspomnieć, że Kaczmarek ostatecznie nie otrzymał zadania werbowania „własnych” agentów (choć początkowo były takie plany). Świetne zakonspirowanie wtórnika i znalezienie przezeń perspektywicznej z punktu widzenia wywiadu MSW pracy w RFN było celem samym w sobie; wszelkie obarczone zbyt dużym ryzykiem działania stanowiły zagrożenie, groziły dekonspiracją i ostatecznym fiaskiem skomplikowanej kombinacji, w którą zaangażowano wiele sił i środków. W swoim legalnym życiu rzekomy Arnold miał budować własną pozycję zawodową i rozszerzać krąg znajomych, rozwijając w ten sposób możliwości działań wywiadowczych. Aktywność informacyjna (donosicielska) początkowo miała być ograniczona do stosunkowo bezpiecznego wykorzystania indywidualnych możliwości samego nielegała. Docelowo widziano przed nim karierę w Bonn, urzędniczą lub polityczną, najlepiej „na styku ze służbami specjalnymi przeciwnika”. Realizacja takiego celu mogła uświęcać wiele środków, choć po dziś dzień nie wiemy, czy wszystkie.
Tajemniczy zawał serca – po raz pierwszy Wyjazd porucznika Kaczmarka, czyli rzekomego Arnolda, „do niemieckiej ojczyzny” nastąpił w lutym 1978 roku. Cała kombinacja nie zaczęła się jednak zbyt szczęśliwie. Pierwszy, zapoznawczy kontakt Hildegardy z „synem” nie mógł być przełomowy – sytuacja i w naturalnych warunkach byłaby przecież niezręczna. Oboje od razu umówili się na kolejne spotkanie. Ono również odbyło się bez przeszkód, a w Hildegardzie ożyły tłumione do tej pory emocje. Targały nią sprzeczne uczucia: niedowierzania i szczęścia, radości i skrępowania. Z punktu widzenia wywiadu MSW nie mogło być lepiej. Ale „Niki” nie doczekał się następnej rozmowy z „matką”. Pięćdziesięcioośmioletnia Hildegarda zmarła bowiem na atak serca w taksówce, którą wracała ze spotkania z „synem”. Nagła śmierć Hildegardy nie zatrzymała realizacji kombinacji wtórnikowej, w której główną rolę grał jej cudownie odnaleziony „syn”. Wręcz przeciwnie – „Niki” uwolnił się od praktycznie jedynej osoby, która mogła mu jakoś pokrzyżować plany. Uwolnił się też zapewne od napięcia psychicznego, związanego z udawaniem potomka Bogu ducha winnej kobiety. Czy to wyzwolenie było tylko szczęśliwym (dla niego) zbiegiem okoliczności? Czy powodem zgonu był nadmierny stres i silne emocje wywołane spotkaniem z cudownie odnalezionym, a niegdyś porzuconym „dzieckiem”?
Okoliczności tej śmierci sprawiają, że wygląda ona podejrzanie. Rodzina prawdziwego Arnolda do dziś nie wyzbyła się tych podejrzeń.
„Niki” gra dalej Mimo przeżytej tragedii rodzina Arnoldów przyjęła „Heinza Petera” z otwartymi ramionami i pomogła mu urządzić się w świeżo odzyskanej ojczyźnie. „Niki” w trybie przyspieszonym uzyskał obywatelstwo RFN, korzystając z preferencyjnej polityki Bonn względem odnalezionych synów niemieckiej ziemi. Już po kilku miesiącach, dzięki wstawiennictwu brata Hildegardy (aktywnego działacza partii socjaldemokratycznej), udało mu się dostać posadę w Bremie w federalnym urzędzie emigracyjnym do spraw tak zwanych późnych przesiedleńców – czyli Niemców, którzy nie wyjechali do ojczyzny bezpośrednio po 1945 roku, tylko w kolejnych latach i dekadach. Było to stanowisko, które oferowało wiele możliwości wywiadowczych. Kaczmarek w ramach swych obowiązków służbowych każdego dnia przeglądał aplikacje osób starających się o osiedlenie w RFN. Rzekomy „Arnold” mógł również dokonywać wszechstronnych sprawdzeń w dokumentacji i kartotekach różnych urzędów centralnych i lokalnych RFN, co skrupulatnie wykonywał. Chętnie także oferował pomoc mniej gorliwym kolegom, którzy nie przepadali za grzebaniem w zakurzonych teczkach i kartotekach, na przykład w tak zwanym Urzędzie do spraw Rejestracji w Giessen i wielu innych podobnych jednostkach niemieckiej administracji. Na podstawie tych kwerend sporządzał szczegółowe raporty. Szybko też, jako człowiek zaangażowany w swej oficjalnej pracy i chętnie pomagający innym, Kaczmarek-Arnold stał się osobą znaną w urzędzie i bardzo łubianą przez innych pracowników. Widziano w nim potencjał na dużą urzędniczą karierę w szeregach dążącej wciąż do perfekcji niemieckiej biurokracji. W rzeczywistości Kaczmarek-Arnold był znacznie doskonalszym pracownikiem, niż to sobie wyobrażali jego przełożeni i koledzy z pracy. Z podobną gorliwością pracował bowiem na obu swoich etatach. Za dnia z zapałem wykonywał swe urzędnicze obowiązki, a nocami regularnie nadsyłał do Departamentu I MSW cenne raporty szpiegowskie. Szczególne znaczenie miały dostarczane przezeń tak zwane wyprzedzające informacje o przesiedleńcach z krajów „demokracji ludowej”, którzy znaleźli się w obszarze zainteresowań zachodnioniemieckiego kontrwywiadu BfV – Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji. Ustalił aż osiemdziesiąt cztery nazwiska przesiedleńców mających według niemieckich służb działać na rzecz KGB, a także kilka osób spośród podejrzanych o związki z NRD-owską Stasi. Nie może więc dziwić, że wiele pochodzących od niego informacji wywiadowczych trafiło również do wschodniego Berlina i Moskwy. W tej pracy nie zawsze chodziło tylko o udział w ewidentnych szpiegowskich rozgrywkach.
Polski agent na bieżąco dostarczał też swoim mocodawcom szpiegowskie „prognozy pogody”, to jest informacje o zmieniającej się dynamicznie tak zwanej sytuacji wywiadowczej, czyli na przykład o obowiązujących aktualnie zachodnioniemieckich przepisach dotyczących zasad wydawania dowodów tożsamości albo o formularzach, które musieli wypełniać ludzie starający się o obywatelstwo niemieckie. Te dane pozwalały wywiadowi modyfikować wymyślane legendy dla agentów i wymieniać szpiegowskie wyposażenie, z tak zwanymi dokumentami legalizacyjnymi na czele. Informował ponadto Warszawę o strukturach partii socjaldemokratycznej SPD i podawał charakterystyki jej działaczy. Został zresztą lokalnym aktywistą tej partii w Bremie. Po 13 grudnia 1981 roku „Niki” zaczął również donosić na temat działaczy rozgromionej w Polsce „Solidarności”, którzy znaleźli się w Niemczech. Był bez wątpienia bohaterem jednej z najbardziej udanych kombinacji wtórnikowych. Udanych jednak tylko do czasu.
Tajemnica dziadka do orzechów Posiadanie tak świetnie zakonspirowanego „kreta” w niemieckim urzędzie emigracyjnym było niewątpliwie dużym sukcesem polskiego wywiadu. I chociaż warszawska Centrala wywiadu MSW zarzucała niekiedy „Nikiemu” brak systematyczności i pewną powierzchowność, to na ogół bardzo pozytywnie oceniała jego pracę. Chwalono go zwłaszcza za perfekcyjne opanowanie metod szpiegowskich: umiejętność tworzenia mikrofotografii, czyli tak zwanych mikratów (sfotografowanych kartek papieru zmniejszonych do postaci kropki), posługiwania się tajnopisem czy też sprawność w używaniu szyfrów. „Niki” szyfrował swoje informacje wywiadowcze za pomocą gamy losowej, czyli jednorazowych miniaturowych kart kodowych sklejonych w niewielkie bloczki. Owe bloczki Kaczmarek przechowywał w specjalnym schowku umieszczonym wewnątrz uchwytu niewinnego z pozoru dziadka do orzechów. Zaszyfrowane i zminiaturyzowane raporty wywiadowcze przekazywał specjalnym „nielegalnym” łącznikom. Najprawdopodobniej stosował przy tym znaną ze szpiegowskich filmów technikę tak zwanego błyskawicznego przekazania materiałów (w skrócie BPM), do czego używano dwóch identycznych teczek z zamaskowaną w środku skrytką (albo innych tego typu gadżetów), którymi „przypadkowo” wymieniano się w jakimś umówionym, najlepiej zatłoczonym miejscu, na przykład barze szybkiej obsługi. Do sporządzania tajnopisów Kaczmarek używał z kolei specjalnego kołonotatnika nasączonego substancją chemiczną o kryptonimie „Indra”. Wykorzystując karty notatnika jako kalki, mógł
umieszczać tajną zaszyfrowaną treść w zwykłych listach wysyłanych normalną drogą pocztową na ustalone prywatne adresy w Polsce. Ich rzeczywista zawartość uwidaczniała się dopiero po poddaniu zapisanej niewinną treścią kartki działaniu odpowiedniego odczynnika. Dla większego bezpieczeństwa listy te były wysyłane najczęściej z terenu Holandii. Oprócz tego na wyposażeniu szpiegowskim „Nikiego”, ulokowanym w mieszkaniu oficera w Bremie, znajdowała się specjalistyczna aparatura radiowa ze słuchawkami, dzięki której fałszywy Arnold mógł odbierać na falach krótkich instrukcje wywiadowcze. Aparatura ta była podłączana do zwykłego radia, które „Niki” kupił na miejscu. Dysponował ponadto wysokiej klasy aparatem fotograficznym i dobrze wyposażoną ciemnią. Kaczmarek od czasu do czasu bywał w Polsce i wtedy przekazywał informacje osobiście. Odbywał też wówczas dodatkowe szkolenia. Nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób organizowano tego typu podróże – dwustronny „przerzut” cennego szpiega groził przecież dekonspiracją, wymagał więc specjalnych przygotowań. Najpewniej Kaczmarek posługiwał się po prostu innym kompletem dokumentów, wykorzystując do nagłej zmiany tożsamości swoje dość częste „turystyczne” wyjazdy do Jugosławii i wsparcie belgradzkiej rezydentury wywiadu MSW, którą zresztą przez pewien czas kierował znany nam już szpieg, a później autor poczytnych powieści – pułkownik Henryk Bosak. Podczas pobytu w PRL Kaczmarek spotykał się poza tym ze swoimi prawdziwymi rodzicami, a nawet planował się w Polsce ożenić. Wybranka jego serca nie miała chyba pojęcia, z iloma „osobami” naraz musiałaby dzielić łoże. Trzeba zresztą przyznać, że sam agent zachował się w tak intymnej przecież sprawie jak ożenek niezwykle lojalnie w stosunku do swych kolegów z wywiadu. W jednym z raportów wywiadowczych pisał: „proszę zbadać (z dużą dozą delikatności) jako ewentualną kandydatkę na moją żonę następującą osobę” – i tu podawał dane osobowe pewnej dwudziestojednoletniej pracowniczki poznańskiego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. To postępowanie zapewne nie było na rękę PRL-owskiemu wywiadowi. Osobiste kontakty z Polską i bliskimi były ryzykowne i groziły dekonspiracją. Pozwolono na nie jednak Kaczmarkowi, uznając to za konieczne ustępstwo na rzecz ofiarnego przecież szpiega. Niestety nie wiemy, jak wyobrażano sobie przyszłą „kombinację matrymonialną” i przerzucenie wspomnianej wybranki do RFN pod jakąś niebudzącą podejrzeń „legendą”. Oficerowie wywiadu pamiętali zresztą o rodzinie Kaczmarka: na przykład w styczniu 1985 roku, tuż przed jego aresztowaniem, przelano na konto bankowe rodziców szpiega bardzo dużą jak na ówczesne warunki sumę 6000 marek zachodnioniemieckich, stanowiącą część jego szpiegowskiego wynagrodzenia.
Tajemniczy zawał serca – po raz drugi
Szpiegowska idylla „Nikiego” trwała blisko siedem lat. Pewnego dnia została jednak brutalnie przerwana: 14 marca 1985 roku agenci BfV wtargnęli do mieszkania fałszywego Arnolda i zanim ten zorientował się, o co chodzi, został aresztowany, a lokal poddano rewizji. Szybko znaleziono wywiadowcze utensylia, a dziadek do orzechów wraz z innymi na pozór niewinnymi przedmiotami trafił do dalszych analiz. Szczególnie dokładnie przyglądano się notesom z zapisanymi telefonami i adresami. Co się stało? Dlaczego Kaczmarek wpadł? Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że jego działalność to prawdziwy popis szpiegowskiego profesjonalizmu, o całe lata świetlne wyprzedzającego przaśną epokę majora Karnowskiego i jego agenta „Hermana”. Prowadzący sprawę „Nikiego” starali się wręcz dmuchać na zimne. Zauważyli na przykład, że używany przezeń tajnopis „Indra” jest nie pierwszej świeżości i może być wykryty za pomocą specjalnego urządzenia ESDA używanego przez zachodnie kontrwywiady. Planowano zatem go wycofać i przeszkolić Kaczmarka w używaniu innej metody. Zachowywano dużą przezorność. I w tej sprawie okazało się jednak, że – wedle znanego powiedzenia – najsłabszym ogniwem każdego ludzkiego działania jest zawsze sam człowiek. W historii „Nikiego” tym najsłabszym ogniwem operacji wtórnikowej stało się wykorzystanie żyjącego „dawcy sytuacji” – prawdziwego Arnolda. Doszło do tego zadufanie Centrali MSW we wszechmoc własnego „aparatu” pozwalające sądzić, że wszechstronna kontrola, jakiej poddawany był prawdziwy Heinz Peter, jest szczelna, a gdańskie służby „tajne i dwupłciowe” – skuteczne. Prawda była inna. Otóż rzeczywisty Arnold, nierzucający się w oczy pracownik jednej z trójmiejskich spółdzielni inwalidów, znany innym (i sobie) jako Janusz Holski, w pewnym momencie obudził się z czterdziestoletniego snu i zaczął szukać swojego prawdziwego „ja”. Od przybranych rodziców dowiedział się w końcu prawdy o swoim pochodzeniu. Bez większego trudu dotarł do dokumentów poświadczających ten fakt. Trzeba podkreślić, że wywiad MSW, choć mógł to zrobić, nie zadbał o „wyczyszczenie” archiwów i zapisów w księgach parafialnych. W ten sposób nici prowadzące do niewygodnej prawdy nie zostały na czas przerwane. Pewnego sierpniowego dnia 1984 roku Holski poznał grupę zachodnioniemieckich turystów, którzy tłumnie wówczas odwiedzali polskie Wybrzeże. Nie jest pewne, czy znał ich już wcześniej, czy też dopiero teraz nawiązał przypadkową znajomość. Konsekwencje tego niewinnego spotkania okazały się bardzo bolesne dla polskiego wywiadu. Prawdziwy Arnold wpadł bowiem na pomysł, by poprosić owych turystów o pomoc w poszukiwaniach swej zaginionej niemieckiej rodziny, unikając tym samym w pełni kontrolowanych przez SB oficjalnych dróg tego typu starań (na przykład przez PCK).
Znajomi okazali się sumienni i po powrocie do RFN zaczęli rozpytywać o rodzinę Arnoldów, wysłali też pisma do zajmujących się podobnymi sprawami instytucji, między innymi Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Okazało się, że jakiś Heinz Peter Arnold już dawno odnalazł swoich bliskich w zachodnich Niemczech. O tej zaskakującej sytuacji szybko dowiedział się niemiecki kontrwywiad. Dla funkcjonariuszy BfV stało się oczywiste, że ów niemiecki Arnold najprawdopodobniej jest komunistycznym nielegałem. Taka okazja trafiała się bardzo rzadko. W siedzibie niemieckiego kontrwywiadu natychmiast rozdzwoniły się telefony. Wkrótce zaczęto montować sieć, w którą mieli wpaść współpracownicy zdemaskowanego szpiega i on sam. „Niki” został na razie poddany ostrożnej obserwacji. Już jednak po dziesięciu dniach misternej operacji podjęto decyzję o jej przerwaniu i natychmiastowym aresztowaniu polskiego szpiega. Nastąpił bowiem przeciek do mediów. Co znamienne, bardzo krótko po tym, jak cała sprawa wyszła na jaw, targany silnymi emocjami Janusz Holski (czyli prawdziwy Arnold), niespełna czterdziestoletni mężczyzna, zmarł nagle na zawał serca. Taką przyczynę zejścia wpisano w oficjalnym akcie zgonu. Była to już druga taka śmierć związana z wtórnikowymi działaniami Jerzego Kaczmarka. Czy można tu mówić o przypadku?
Szpiegowska Nemezis Prawdziwy Arnold nie cieszył się szczególnie dobrym zdrowiem, miewał problemy z sercem, poza tym sytuacja, w której się niespodziewanie znalazł, musiała stanowić dla niego prawdziwy wstrząs. Nagle dowiedział się, że jego matka nie żyje, a jakiś szpieg ukradł mu tożsamość, życie, biografię i rodzinę. Te uwarunkowania skłaniałyby do postrzegania jego zgonu w kategoriach naturalnych. Warto jednak zwrócić uwagę, że – chcąc nie chcąc – poznał on jedną z największych tajemnic polskiego (i ogólnie komunistycznego) wywiadu: realizowanie operacji wtórnikowych i kradzieży ludzkich tożsamości. Była to w PRL bardzo niebezpieczna wiedza. Być może zbyt niebezpieczna w opinii funkcjonariuszy wywiadu MSW. Czy to zatem przypadek, że w ramach akcji wtórnikowej dotyczącej Jerzego Kaczmarka poniosły podobną śmierć dwie osoby, które najbardziej zagrażały powodzeniu mistyfikacji? Nie rozstrzygniemy tych wątpliwości, dopóki nie zostanie odtajniony komplet materiałów odnoszących się do tej operacji wywiadowczej i szerzej, do całokształtu działalności wydziału nielegalnego Departamentu I MSW. A to może się dokonać jedynie za sprawą prokuratorskiego śledztwa w sprawie tej ewentualnej zbrodni komunistycznej. Jedno jest pewne: Januszowi Holskiemu nigdy nie było pisane poznać osobiście swojej prawdziwej rodziny. Co jeszcze smutniejsze, niemiecka rodzina Arnoldów, mocno sparzona trudnym doświadczeniem z oszustem wywiadu MSW, nie chciała mieć nic wspólnego z odnalezioną w końcu
„polską” gałęzią swojej rodziny, czyli z jego żoną i córką.
Na kłopoty – Stasi Tymczasem porucznik Kaczmarek trafił do aresztu w Bremie pod zarzutem prowadzenia działalności wywiadowczej na rzecz obcego państwa. Świadomy całkowitej dekonspiracji – w końcu znaleziono jego wyposażenie szpiegowskie – ujawnił swoją prawdziwą tożsamość, stopień służbowy i rzeczywiste powody pobytu w Niemczech. Zgodnie z przebytym w Warszawie przeszkoleniem odmówił jednak składania zeznań, zadeklarował wolę powrotu do Polski i czekał na rozwój sytuacji. Sprawa przed sądem mogła trwać długo, zwłaszcza że Niemcom nie udało się przechwycić jego raportów wywiadowczych i przykładów korespondencji z Warszawą. Niewątpliwie aresztowanie „Nikiego” wywołało popłoch wśród polskich służb. Z rezydentur wywiadowczych w Berlinie i Kolonii słano do Warszawy alarmistyczne szyfrogramy, między innymi analizujące to, ile o całej sprawie wiedziały media. Oficjalnie strona polska dowiedziała się o aresztowaniu dopiero 25 marca 1985 roku po południu, kiedy to na portiernię ambasady PRL w Kolonii zadzwonił urzędnik niemieckiego MSZ. Portier nie mógł się dogadać z rozmówcą po niemiecku, wezwał więc na pomoc I sekretarz wydziału konsularnego Marię Szymańską (niemającą nic wspólnego ze znaną nam Haliną Szymańską). Urzędniczka od razu sporządziła notatkę służbową z rozmowy, według której niemiecki rozmówca informował, że aresztowany Kaczmarek prosił o powiadomienie ambasady o sytuacji, w jakiej się znalazł. Następnego dnia rano notatka trafiła na biurko kierownika działu prawnego Stanisława Kantorskiego, który przekazał ją oficerowi wywiadu o pseudonimie „Walski”. Dziwnym trafem był nim jeden z najstarszych specjalistów do spraw nielegałów w szeregach wywiadu MSW, pułkownik Marian Wolny. Polski wywiad, gorączkowo szukając wyjścia z sytuacji, zwrócił się do bratniej służby z NRD o pomoc w wybraniu odpowiedniego adwokata dla zdekonspirowanego szpiega. Wschodnioniemieccy towarzysze zaproponowali mecenasa Heinricha Hannovera. Więzień odbywał regularne spotkania z adwokatem, a oprócz tego rozmawiał z wtajemniczonym w sprawę pracownikiem PRL-owskiego konsulatu. Nie wiemy, o kogo chodziło, może o „Walskiego”. Przybysz zapewniał „Nikiego”, że Warszawa o nim nie zapomniała, i nakazywał mu dalsze zachowywanie milczenia. Tymczasem mecenas Hannover dobrze troszczył się o swego klienta: załatwił mu prenumeratę kilku niemieckich tygodników, a nawet małe radio. Wkrótce potem polskie MSW skierowało do Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego NRD, czyli osławionego Stasi, kolejną prośbę: chodziło o możliwość podjęcia z niemieckimi władzami negocjacji w sprawie uwolnienia Kaczmarka, a ściślej: wymienienia go za jednego z zachodnich
szpiegów złapanych na terenie bloku wschodniego. Sprawa wymagała zaangażowania najważniejszych ludzi ze służb wywiadowczych obu państw: szef MSW Czesław Kiszczak osobiście zwrócił się do kierującego Stasi generała Ericha Mielkego o pomoc. Trudno o lepszy dowód dużego znaczenia sprawy Kaczmarka. Mielke, twórca sukcesów wschodnioniemieckich służb, wykazał zrozumienie i odpowiadając Kiszczakowi, pisał: „podzielam Wasz pogląd [...], że towarzysz kapitan Jerzy Kaczmarek zasłużył na zwolnienie z więzienia w RFN”.
Most szpiegów Wspomniane wymiany szpiegów nie były niczym nowym w historii służb specjalnych. Szczególne nasilenie tego procederu nastąpiło właśnie w latach osiemdziesiątych. Wymiany organizowano wtedy między innymi na słynnym „moście szpiegów” – Glienicke, łączącym Berlin z Poczdamem. Po raz pierwszy zdecydowano się na ten krok jeszcze na początku lat sześćdziesiątych: 10 lutego 1962 roku Amerykanie przekazali Rosjanom sowieckiego szpiega Rudolfa Abla, a w zamian w kierunku przeciwnego końca mostu udał się słynny pilot Francis Gary Powers, aresztowany dwa lata wcześniej, po tym jak pilotowany przez niego samolot szpiegowski U-2 został zestrzelony nad terytorium Związku Sowieckiego. Kolejna, znacznie większa akcja odbyła się 12 czerwca 1985 roku, trzy miesiące po aresztowaniu Kaczmarka. Czwórka komunistycznych szpiegów przetrzymywanych na Zachodzie – Penyu B. Kostadinov, Alice Michelson, Alfred Zehe, a także „nasz” Marian Zacharski – została wymieniona za aż dwudziestu trzech zachodnich agentów aresztowanych w bloku wschodnim. Wątek ten pojawi się jeszcze na dalszych kartach książki. Kaczmarek, w międzyczasie awansowany zaocznie na stopień kapitana MO, załapał się na trzecią i ostatnią już w historii zimnej wojny wymianę na „moście szpiegów”, przeprowadzoną w samo południe 11 lutego 1986 roku. Co ciekawe, Jerzy Urban, rzecznik rządu PRL, zdradził dokładny czas wymiany, co nie spodobało się Stasi, podkreślającej w rozmowach z polskimi kolegami, że nawet kanclerz RFN Helmut Kohl był bardziej powściągliwy w informowaniu mediów o tej delikatnej sprawie. Kaczmarek znalazł się w doborowym towarzystwie, między innymi obok słynnego czechosłowackiego małżeństwa nielegałów: Hanny i Karela Koecherów. Po drugiej stronie mostu czekał między innymi więzień polityczny i obrońca praw człowieka Natan Szczarański, który potem został wpływowym politykiem w Izraelu. Ogólnie pięciu komunistycznych szpiegów zostało wymienionych na cztery osoby przetrzymywane przez komunistów. Akcję bezpośrednio transmitowały amerykańskie i zachodnioniemieckie stacje telewizyjne. „Wyzwoloną” piątkę
szpiegów przetransportowano do tajnej rezydencji wywiadu Stasi w podberlińskim Zeuthen. Podjęto ich tam „małym przyjęciem” – jak pisali oficerowie wywiadu z polskiej ambasady we wschodnim Berlinie.
Nielegał we własnym kraju Wpadka Kaczmarka przyczyniła się do zwiększenia podejrzliwości władz niemieckich wobec „cudownie” odnajdowanych wojennych sierot. W latach osiemdziesiątych działalność wtórników zaczęła zresztą zamierać. Upływ czasu sprawiał, że coraz trudniej było znaleźć odpowiednich kandydatów. Ponadto rozwój technologii – a zwłaszcza badań DNA – zwiększał ryzyko wykrycia oszustwa. Nie były to już jednak problemy Kaczmarka. Po szczęśliwym powrocie do kraju trzydziestopięcioletni agent nie zamierzał rezygnować ze szpiegowskiej kariery. Można powiedzieć, że pozostał nielegałem – tyle że wewnętrznym. Pełnił teraz funkcję w formacji określanej w żargonie wywiadowczym mianem „drugiej linii”: tworzyli ją ci oficerowie wywiadu, którzy zostali ulokowani na terenie PRL w tak zwanych instytucjach przykrycia jako legalni pracownicy legalnych firm, przedsiębiorstw, biur itp. Z polecenia Centrali wywiadu MSW Kaczmarek rozpoczął legalną pracę w administracji Międzynarodowych Targów Poznańskich. Jednocześnie pozostał oficerem wywiadu i pracował w Departamencie I na tak zwanym etacie niejawnym. Może jednak przynajmniej po części zrealizował w końcu swój pierwotny życiowy plan.
Żarcie po żarciu Wiele lat po upadku komunizmu polsko-niemiecka dziennikarka Róża Romaniec, krewna prawdziwego Arnolda, dzięki swej determinacji i długotrwałemu indywidualnemu śledztwu odnalazła w Polsce szpiega, który ukradł kiedyś biografię jednego z jej bliskich. Zaproponowała mu spotkanie. O dziwo Kaczmarek, mieszkaniec Poznania ciągle związany z tutejszymi targami, zgodził się na rozmowę, a nawet na użycie kamery. To wtedy przyznał się, że pracując dla wywiadu, czuł się jak James Bond. Twierdził, że praktycznie nic nie wiedział o osobie, w którą się wcielił, i że w istocie niewiele go obchodziła. Powiedziano mu jedynie, że był to bardzo schorowany człowiek, który już długo nie pożyje. Kaczmarek jednocześnie kategorycznie zaprzeczył, jakoby miał jakikolwiek związek z tajemniczymi atakami serca towarzyszącymi całej sprawie. Wyraził też przekonanie, że kradzież tożsamości to normalna procedura wykorzystywana przez służby specjalne
po dziś dzień. Nie wiemy, czy po zdjęciu tej maski rzeczywiście wciąż wierzy, że przyszło mu zagrać w przygodowym filmie akcji, a nie w prawdziwej tragedii, za której sprawą do końca życia będzie nosił w sobie cząstkę przedwcześnie zmarłego Heinza Petera Arnolda.
*) Nazwisko zostało zmienione.
II CEL: EMIGRACJA
E
ugeniusz Młodowski rozpoczął swą współpracę ze służbami specjalnymi od kontrwywiadu MBP. W 1951 roku został przerzucony do Berlina Zachodniego, gdzie przeniknął do jednego z amerykańskich ośrodków wywiadowczych. W wyniku jego donosów aresztowano w Polsce kilkadziesiąt osób i wydano kilka wyroków śmierci. W nagrodę za dzielną służbę został wysłany z nową tajną misją do Londynu. Tutaj komunistyczny wywiad postanowił zainwestować sporą sumę pieniędzy w całkiem kapitalistyczną spółkę na czele z własnym agentem, produkującą męskie koszule.
Miłe złego początki Eugeniusz Młodowski urodził się w listopadzie 1921 roku w porządnej kamienicy w centrum warszawskiej Pragi, niedaleko ogrodu zoologicznego. Był spowinowacony z Augustem Zaleskim, późniejszym wieloletnim i kontrowersyjnym prezydentem RP na uchodźstwie, a także ze znanym językoznawcą prof. Konradem Górskim. Ojciec, Władysław Młodowski, pracował w MSZ, a pod koniec lat dwudziestych był urzędnikiem w polskim konsulacie w Szczecinie. Eugeniusz pozostał tam krótko: na skutek choroby (zapalenie stawu biodrowego) został wysłany na kurację do Szwajcarii, gdzie spędził cztery lata. W 1932 roku powrócił do Polski i zamieszkał z rodziną w Warszawie, tym razem na Żoliborzu, na nowo zbudowanym osiedlu przy ulicy Słowackiego. Mimo odnowienia się choroby nie wyjechał ponownie za granicę. Już po wybuchu wojny, w 1940 roku, zdał maturę na tajnych kompletach i rozpoczął studia na podziemnym wydziale prawa, przerwane jednak po kilku miesiącach z powodu problemów materialnych. W zamian rozpoczął pracę w organie administracyjnym Generalnego Gubernatorstwa: Inspektoracie Finansowym Warszawa II. W międzyczasie ożenił się ze swą rówieśniczką Haliną, z domu Perkowską. Jak sam pisał w swym życiorysie sporządzonym na potrzeby Urzędu Bezpieczeństwa, nie wziął udziału w powstaniu warszawskim, ponieważ nie należał do żadnej organizacji politycznej i wojskowej. Być może przyczyną owego braku patriotycznego zaangażowania było jego częściowo tylko wyleczone inwalidztwo. Nie jest jednak wykluczone, że z jakichś powodów nie cieszył się zaufaniem w konspiracyjnych kręgach Żoliborza. Kiedy powstanie upadło, Młodowski trafił do obozu przejściowego w Pruszkowie, a po wypuszczeniu zamieszkał u krewnych w podwarszawskim Ursusie. Jak wielu innych warszawiaków utrzymywał się z drobnego handlu. Po zajęciu ruin stolicy przez wojska sowieckie i polskie w styczniu 1945 roku przeniósł się z powrotem na Żoliborz, gdzie zamieszkał z żoną i rodzicami. Życie
powoli wracało do normy. Eugeniusz rozpoczął pracę w dzielnicowym starostwie grodzkim, jego ojciec powrócił do MSZ, a Halina otrzymała zatrudnienie w Komendzie Głównej MO. W ten sposób komunistyczny aparat bezpieczeństwa zapewne po raz pierwszy pojawił się w życiu Młodowskich. Nie znamy motywacji Haliny. Nie wiemy, czy skorzystała po prostu z nadarzającej się okazji pracy, czy był to wybór motywowany ideologicznie. Młodowscy na pewno opowiedzieli się po stronie nowej władzy. Jeszcze w pierwszej połowie 1945 roku Eugeniusz został przyjęty do Polskiej Partii Robotniczej. Znowu trudno określić, czy chodziło o koniunkturalizm i chęć awansu, czy o względy ideowe, co nie musiało się zresztą wykluczać. W każdym razie awans przyszedł szybko. Po krótkim, tajemniczym epizodzie w Legnicy, gdzie Młodowski miał rzekomo pracować w urzędzie skarbowym (przypomnijmy, że Legnica stała się centralnym ośrodkiem wojsk sowieckich w Polsce), wrócił w sierpniu 1945 roku do stolicy, wstąpił do Szkoły Konsularno-Dyplomatycznej przy MSZ (z polecenia warszawskich struktur partyjnych), a następnie, idąc w ślady ojca, został zatrudniony w Wydziale Zachodnim MSZ.
Z ministerstwa do kontrwywiadu To właśnie wtedy skontaktowały się z nim służby specjalne, prawdopodobnie kontrwywiadowcze, działające ówcześnie jako Departament I Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Dokładnej daty nie znamy, prawdopodobnie stało się to w 1946 roku lub rok później. Pierwszy związek ze służbami nie był zresztą zbyt udany: nawiązany kontakt po pewnym czasie się urwał, i to z winy kontrwywiadu, który nie wykazywał w tym czasie wiele entuzjazmu wobec nowego agenta. Rozmowy się skończyły, a numer telefonu, pod który Młodowski miał dzwonić w razie potrzeby, okazał się nieaktualny. Tymczasem w 1946 roku Młodowski rozpoczął przerwane w czasie wojny studia prawnicze i porzucił pracę w MSZ, pragnąc skupić się na studiowaniu. Miał też inne, bardziej przyziemne plany. Jeszcze w czasie zatrudnienia w resorcie spraw zagranicznych nawiązał wiele kontaktów z personelem zachodnich konsulatów, które teraz wykorzystywał przy pośredniczeniu – odpłatnym – w wydawaniu wiz osobom posiadającym paszporty emigracyjne. Posunął się nawet do sfałszowania dokumentów belgijskich i z tego powodu został w marcu 1948 roku aresztowany. W więzieniu przesiedział kilkanaście miesięcy i prawdopodobnie wtedy został ponownie zwerbowany przez kontrwywiad – tym razem już na serio. Po wypuszczeniu po raz kolejny powrócił na studia, które ukończył ostatecznie w 1951 roku. Jeszcze przed aresztowaniem, w 1947 roku, rozwiódł się i na powrót zamieszkał z rodzicami. Zwerbowanego już na dobre w 1948 roku agenta prowadziło w kolejnych latach kilku oficerów,
między innymi Tadeusz Mikuszewski. W czasie pracy dla kontrwywiadu Młodowski posługiwał się paroma pseudonimami: „Konrad”, „Janicki” i wreszcie „James Steward”. Początkowo był wykorzystywany do działań na znanym sobie terenie: obracał się wśród warszawskich dyplomatów i pracowników ambasad. W połowie 1950 roku został wprowadzony w środowisko osób, które kontrwywiad podejrzewał o działalność na rzecz wywiadów zachodnich. Polecono przy tym agentowi, by zorientował się w istniejących nielegalnych kanałach przerzutowych na Zachód. Miał nie tylko je spenetrować, lecz także wykorzystać do stworzenia sobie samemu możliwości wyjazdu za granicę. Skoro kontrwywiad myślał o „przerzuceniu” za granicę swego agenta, musiał wyrobić sobie o nim dobre zdanie. Służby wiązały pewne nadzieje z jego kontaktami zagranicznymi: siostra matki, Zofia, wdowa po urzędniku MSZ, mieszkała w Irlandii (jej mąż był bratem wspomnianego Augusta Zaleskiego). W Londynie przebywali zaś dobrzy znajomi rodziny – państwo Faleńscy. To właśnie Irlandia i Wielka Brytania staną się w przyszłości sceną wywiadowczych poczynań Młodowskiego. Wpierw jednak, z polecenia kontrwywiadu, trafił do Berlina Zachodniego.
Przerzut przez tamę Przerzut „Stewarda” do Berlina został skrupulatnie przygotowany przez fachowców z kontrwywiadowczego Departamentu I MBP. Pod koniec maja 1951 roku Młodowski wraz z oficerem nadzorującym akcję kapitanem Tadeuszem Szadkowskim (notabene autorem kilku tomów wspomnień o swym szpiegowskim i nieszpiegowskim życiu) wyjechał samochodem do Żar. Tam przejął go agent o pseudonimie „Autor”, odpowiedzialny za załatwienie przerzutu „Stewarda”. Zawiódł jednak jeden z pośredników, który miał czekać na „Gienia z Warszawy”, i cała akcja stanęła pod znakiem zapytania. Ale Szadkowski nie zamierzał rezygnować: pojechał wraz ze „Stewardem” do Nysy i poprosił o pomoc znanego mu kierownika komórki kontrwywiadowczej w strukturach Wojsk Ochrony Pogranicza (WOP) w miejscowości Tuplice. Tydzień po wyruszeniu z Warszawy Młodowski został wieczorem przewieziony w pobliże zasieków granicznych umiejscowionych przy tamie na Nysie. Odprowadzający go kapitan Szadkowski i oficer WOP upewnili się, czy w pobliżu nie przechodzą patrole wschodnioniemieckiej straży granicznej, po czym kazali agentowi przejść przez tamę. Szadkowski jeszcze przez godzinę tkwił w miejscu, nasłuchując ewentualnych odgłosów zatrzymania „uciekiniera”. Gdy nic takiego się nie wydarzyło, rozpoczął podróż powrotną do Warszawy.
Dekonspirując podziemie Tymczasem „Steward” na piechotę dostał się do Cottbus, a stamtąd, cały czas na własnych nogach, szczęśliwie dotarł do Berlina Zachodniego – czy raczej nieszczęśliwie, z punktu widzenia blisko stu osób, które w wyniku jego późniejszych donosów zostały aresztowane. Ostatecznym celem wyprawy było nawiązanie kontaktu z którymś z zachodnich ośrodków wywiadowczych zajmujących się Europą Wschodnią. „Steward” świetnie wywiązał się z wyznaczonych mu zadań. W ciągu kilku miesięcy skontaktował się z jednym z amerykańskich centrów wywiadowczych i wkrótce został tam zatrudniony. Więcej wiarygodnych szczegółów dotyczących tego ośrodka nie znamy. Orientujemy się za to w skali sukcesów „Stewarda” (albo też szkód, jakie wyrządził). Wiemy, że dzięki jego informacjom Urząd Bezpieczeństwa rozbił cztery antykomunistyczne grupy konspiracyjne. Jak wspominaliśmy, jego praca w amerykańskiej instytucji pozwoliła polskim służbom dokonać co najmniej kilkudziesięciu aresztowań w Polsce i wydać pięć wyroków śmierci. Czy agent zdawał sobie z tego sprawę? Na pewno wiedział o wykonaniu wyroku na Joachimie Schaaku pseudonim „Fuchs”, przywódcy zbrojnej organizacji Mazurskie Siły Wyzwoleńcze, a później amerykańskim agencie w NRD i PRL, ponieważ kontrwywiad go o tym poinformował. Ogólnie trudno przypuszczać, by agent nie był świadomy tego, jakie skutki może mieć jego donosicielska działalność. Szpieg z wyrzutami sumienia nie jest jednak dobrym szpiegiem. A Młodowskiego chwalono. Oceniano go jako zdyscyplinowanego i sumiennego. Ale w sprawach mniejszej wagi (w ocenie agenta) i osobistych miał się cechować samowolą i rozrzutnością. Nie zmieniono o nim ogólnie dobrego zdania nawet wtedy, kiedy ów amerykański ośrodek wywiadowczy zdecydował się nagle w październiku 1953 roku zwolnić Młodowskiego z zajmowanego stanowiska. Czy pojawiły się jakieś podejrzenia w stosunku do niego? Jeśli tak, nie mogły być duże: wraz ze zwolnieniem „Steward” otrzymał odprawę w niebagatelnej wysokości 1200 dolarów (za taką sumę można było w Polsce przeżyć wiele miesięcy). Udzielono mu również pomocy w zgromadzeniu dokumentacji potrzebnej do dalszej podróży na Zachód. Wyjeżdżając z Niemiec, posługiwał się własnym nazwiskiem i całkowicie legalnym niemieckim paszportem dla cudzoziemców.
„Na pamiątkę dla Tadzika” Dlaczego „Steward” po prostu nie wrócił do kraju? PRL-owskie służby wymyśliły dla niego inny scenariusz i wpadły na nowy pomysł wykorzystania swego tak skutecznego agenta. W związku z
utratą możliwości wywiadowczych na terenie Niemiec Młodowski miał się udać na Wyspy, aby kontynuować swoją działalność w innych rejonach zachodniego świata. Realizując ten plan w praktyce, agent trafił najpierw do Irlandii, gdzie zatrzymał się w Dublinie u swojej ciotki, szwagierki Augusta Zaleskiego. Włączył się tam w pracę przedstawicielstwa emigracyjnego rządu RP, na polecenie kontrwywiadu próbując budować sieć kontaktów. Perspektywy pracy agenturalnej na Zielonej Wyspie nie były jednak duże, więc po kilku miesiącach – dzięki wstawiennictwu rodziny i znajomych – uzyskał wizę wjazdową i prawo pobytu w Wielkiej Brytanii. Mocodawcy z Warszawy dali mu pół roku na aklimatyzację na nowym terenie działań. W tym czasie miał praktycznie zaprzestać kontaktów z UB – sporadycznie tylko w listach do rodziców przesyłał za pomocą umownych wyrażeń i zwrotów podstawowe informacje związane z urządzaniem się w nowym kraju. Po okresie przejściowym – znowu za pomocą ustalonego kodu – powiadomił o gotowości podjęcia pracy wywiadowczej. Od tej pory każdego trzeciego i dwudziestego trzeciego dnia miesiąca o godzinie piętnastej oczekiwał w określonym przez siebie w liście miejscu, trzymając w ręku numer amerykańskiego magazynu „Life”. Pewnego razu – nie wiemy dokładnie kiedy – oczekiwanie przyniosło rezultaty. Do „Stewarda” podszedł oficer wywiadu (zapewne pracujący w londyńskiej rezydenturze przy ambasadzie PRL) i zagadnął ustaloną formułką: „Przepraszam, czy pan Zakrzewski?”. Młodowski odparł: „Pomyłka – niestety nie”. Mimo to oficer pokazał mu fotografię przedstawiającą słońce z odręcznie napisaną na odwrocie dedykacją: „na pamiątkę dla Tadzika – słoneczko – 7.X.53”. W ten nieco surrealistyczny sposób kontakt został nawiązany. Po przyjeździe do Anglii „Steward” nie omieszkał się spotkać ze swym znanym powinowatym – prezydentem Zaleskim. Dzięki koneksjom rodzinnym zyskał łatwe dojścia do wielu inicjatyw emigracyjnych. Również tych biznesowych: Zaleski polecił go Marcelemu Karczewskiemu, współwłaścicielowi i dyrektorowi drukarni w Newtown. Karczewski pomógł protegowanemu zakupić akcje firmy, co znacznie ułatwiło Młodowskiemu otrzymanie zezwolenia na pobyt stały i pracę w Zjednoczonym Królestwie. „Steward” osiadł w Newtown. Choć aż do końca 1956 roku posługiwał się paszportem niemieckim, wyrażał gotowość pozostania na stałe w Anglii i starania się o status poddanego brytyjskiej królowej. Dzięki pracy w drukarni „Stewardowi” udało się nawiązać luźny, zawodowy kontakt między innymi z generałem Władysławem Andersem czy liderem emigracyjnej Polskiej Partii Socjalistycznej Adamem Ciołkoszem. Nie można jednak przeceniać znaczenia tych relacji.
Tajnopisy i mikraty
Obrotny agent wzbudził tymczasem zainteresowanie wywiadu (czyli ówczesnego Departamentu VII MBP). Po kilku miesiącach aklimatyzacji na Wyspach został ostatecznie w kwietniu 1954 roku przekazany tej służbie. W kolejnych latach współpracy z wywiadem „Stewarda” prowadziło kilku oficerów, między innymi Roman Broż, a także Władysław Mróz, który wprowadzi jeszcze wiele zamieszania w życie swego podopiecznego. Przekazanie agenta nie odbyło się zresztą bez zgrzytów. Wywiad miał za złe kontrwywiadowi, że ten nie skonsultował decyzji o wysłaniu „Stewarda” do Irlandii i metody przerzutu. W takim strofowaniu uwidaczniało się charakterystyczne dla PRL-owskiego (i pewnie nie tylko) wywiadu poczucie wyższości. Roman Broż, który odpowiadał za przejęcie „Stewarda”, krytykował również taktykę postępowania, którą kontrwywiad zlecił agentowi: Młodowski miał w Irlandii i Wielkiej Brytanii opowiadać o swoich powiązaniach z Amerykanami, by w ten sposób wzbudzić zainteresowanie ośrodków polonijnych i zachodnich służb specjalnych. Być może przemyśliwano więc strategię występowania „Stewarda” pod „obcą flagą” amerykańskiego wywiadu. O metodzie tej opowiemy więcej, opisując historię Andrzeja Madejczyka, innego bohatera tej książki. Tutaj tylko zwróćmy uwagę, że w tym przypadku wywiad nie uznał tego pomysłu za dobry. Według Broża takie zachowanie mogło co najwyżej wzbudzić zainteresowanie brytyjskiego kontrwywiadu i doprowadzić do odkrycia powiązań gadatliwego Polaka z komunistycznym wywiadem. Broż widział jednak w Młodowskim dobrego kandydata do zadania przygotowania gruntu pod stworzenie rezydentury nielegalnej (czyli grupy nielegałów) na terenie Wielkiej Brytanii i Irlandii. Wywiad nie spodziewał się, że sam „Steward” będzie skutecznym agentem źródłowym (czyli dostarczającym zgromadzone przez siebie informacje), postrzegał go raczej w roli tak zwanego agenta przykrycia (zapewniającego odpowiednią legendę właściwemu nielegałowi) czy też typownika (wskazującego kandydatów do werbunku) lub łącznika (gwarantującego komunikację między poszczególnymi ogniwami siatki wywiadowczej w danym kraju). W związku z tymi planami „Steward” odbył specjalistyczne szkolenie, najprawdopodobniej w samej Wielkiej Brytanii, za pośrednictwem oficerów ulokowanych w polskiej ambasadzie w Londynie. Nauczył się reprodukować dokumenty, tworzyć tajnopisy i mikrofotografie, odbywał także regularne rozmowy szkoleniowe. Kurs trwał – w nieregularnych odstępach – co najmniej kilka miesięcy i zakończył się w grudniu 1956 roku. W ten sposób z utalentowanego amatora „Steward” stał się przynajmniej częściowym profesjonalistą, nie został jednak przyjęty w poczet kadr wywiadu, formalnie pozostając tajnym współpracownikiem. Nie zasłużył jeszcze na „ukadrowienie” przez wywiad. W późniejszym o rok raporcie Romana Broża wyszkolenie „Stewarda” uznano za
„wystarczające”. Codzienność zweryfikowała wszak teoretyczne przygotowanie agenta. Olbrzymie kłopoty sprawiało Młodowskiemu sporządzanie mikratów, które starał się tworzyć w ciemni, jaką zorganizował u siebie w domu. Okazało się, że klisze brytyjskie miały inną specyfikację niż polskie, na których do tej pory pracował. Dlatego też podczas jednego z londyńskich spotkań kapitan Mróz przekazał mu duży zapas polskich klisz. Prozaiczne problemy szpiegowskiej „kuchni” rzadko znajdują odzwierciedlenie w literaturze sensacyjnej.
Fabryka koszul Rok 1956 przyniósł dwa ważne wydarzenia w życiu „Stwarda”. Drukarnia w Newtown dawała coraz mniejsze dochody, coraz gwałtowniejsze stawały się za to sprzeczki Młodowskiego z jego wspólnikiem Karczewskim. Ostatecznie w lutym „Steward” odsprzedał akcje drukarni i przeniósł się do Londynu, gdzie do spółki z pewnym Anglikiem założył na zakupionej specjalnie posesji firmę Cunnat, produkującą nylonowe męskie koszule wysokiej jakości. Produkcja ta była zlecana przez firmy zewnętrzne – dlatego Cunnat nie występował pod własną marką. Drugie wydarzenie miało charakter osobisty: w grudniu zawarł związek małżeński z obywatelką RFN Gizelą Trotz, opiekunką do dzieci, którą poznał jeszcze w Berlinie. Już wcześniej wykorzystywał adres panny Trotz do korespondencji z wywiadem i przyznawał, że miała ona pewne pojęcie o jego niejawnej działalności. Zarzekał się jednak, że pojęcie to było bardzo ogólne i związane z Amerykanami (co było częścią pierwotnej legendy „Stewarda”). Gizela jeszcze przed ślubem pośredniczyła w przekazaniu funduszy SB swemu narzeczonemu. Zataił on wszak prawdziwą naturę tego przedsięwzięcia, wymyślając historyjkę o aresztowaniu wspólnika z Niemiec, który był winien Młodowskiemu pieniądze. Przekazanie nastąpiło w teatrze, a Gizela otrzymała fundusze z rąk bliżej nieznanych kobiet posługujących się językiem angielskim. Przyszła pani Młodowska miała zauważyć, że były one mocno zdenerwowane. Co ciekawe, założenia nowej firmy „Steward” nie konsultował z mocodawcami z Warszawy, w sprawie ślubu zaś uprzejmie zapytał o zgodę Centralę wywiadu MSW. Samowolna decyzja biznesowa agenta wywołała wściekłość warszawskiej Centrali. W sumie jednak wywiad uznał założenie fabryki koszul za dogodną okazję do stworzenia „Stewardowi” dobrego „przykrycia” – czyli legalnej sfery działalności, która usprawiedliwiała jego obecność w Londynie i osłaniała pracę wywiadowczą. Firma funkcjonowała zresztą coraz lepiej – już kilka miesięcy później Młodowski mógł zaciągnąć kredyt i kupić dom jednorodzinny pod Londynem. Inwestycję w dom i firmę znacznie ułatwiła pomoc finansowa wywiadu, który jeszcze w 1954 roku przesłał swemu nowemu agentowi niebagatelną sumę 7000 dolarów. Pieniądze te zostały
wykorzystane do rozbudowy „instytucji przykrycia”. Fabryka koszul szybko zaczęła przygotowywać blisko dwa tysiące sztuk tygodniowo. Po kilku miesiącach istnienia Cunnat zatrudniał już pięćdziesięciu pracowników, z których połowa pracowała w fabryce, a pozostali – we własnych domach. Jak niezbyt gramatycznie donosił kapitan Mróz, oprócz Polaków pracowali tam ludzie „narodowości murzyńskiej i innych kolorowych, jako że ci ludzie są najbardziej wydajni i solidni”. Dla Cunnatu szyła także żona Młodowskiego. Wartość firmy w 1957 roku wynosiła około 8000 funtów, a długi (te oficjalne – bankowe) zostały szybko spłacone. „Steward” stał się samowystarczalny: nie potrzebował wynagrodzenia od wywiadu, a nawet opłacał z własnej kieszeni część kosztów operacyjnych (na przykład wysyłkę korespondencji). „Instytucja przykrycia” funkcjonowała więc świetnie. Należało teraz pomyśleć o zadaniach wywiadowczych dla „Stewarda”. Wpierw jednak trzeba było ustalić sposoby łączności.
Szpiegów rozmowy o pieniądzach Zbiór reguł rządzących kontaktami „Stewarda” z warszawską Centralą był typowy dla procedur funkcjonujących w polskim wywiadzie. Wyjątkowy był tylko rozmach działań. Miejsca osobistych spotkań, w których brał udział sam naczelnik Wydziału I Departamentu I MSW (od 1954 roku obsługującego nielegałów i „nielegalnych” agentów wywiadu) major Władysław Michalski, wyznaczano w Berlinie Wschodnim, Brukseli, Paryżu czy Zurychu, a także oczywiście w Londynie. Do takich rozmów dochodziło jednak sporadycznie – między 1954 a 1957 rokiem odbyło się tylko sześć spotkań, obsługiwanych przez majora Michalskiego i kapitana Mroza (po dwa w Polsce i Brukseli, a po jednym w Berlinie i Londynie). W Brukseli miejscem spotkania był przystanek tramwajowy znajdujący się przy fontannie na placu de Brouckere w centrum miasta. O godzinie dziewiętnastej do „Stewarda” miał podejść oficer wywiadu i zapytać po niemiecku: „Gdzie znajduje się Zionskirche?” (chodziło o ewangelicki kościół, który naprawdę znajdował się w Berlinie). Agent odpowiadał po polsku: „Zaraz za rogiem”. Dodatkowym elementem rozpoznawczym było pismo „Life”, które miał trzymać na widoku „Steward”. Podobny dialog przewidziano podczas spotkań w Berlinie. Miały się one rozpoczynać o godzinie dziesiątej wieczorem na skrzyżowaniu ulic Rheinsberger Strasse i Swinemünder Strasse, które rzeczywiście znajdują się opodal wspomnianego ewangelickiego kościoła. Taki sam scenariusz obrano dla spotkań w Londynie (na peronie stacji metra Goodge Street o godzinie dziewiętnastej) i Zurychu (na środku balustrady umieszczonej na cyplu nad Jeziorem Zuryskim, znów
o dziewiętnastej). Do spotkania w Londynie doszło zgodnie z planem 5 listopada 1955 roku. Po rytualnej wymianie zdań agent i oficer wywiadu z ambasady PRL rozmawiali kolejno w dwóch lokalach mieszczących się w okolicy Hyde Parku i na Piccadilly Circus. Pochłonęły ich przede wszystkim szczegółowe sprawy związane z drukarnią w Newtown. „Stewarda” oprócz pieniędzy interesowało własne bezpieczeństwo. Zwierzał się kapitanowi Mrozowi ze swoich lęków i obaw przed wpadką. Pytał, jak ma się zachować w razie nieszczęścia. Zdenerwował się niedawną wizytą oficera brytyjskiego kontrwywiadu, który prowadził rutynowe rozmowy z cudzoziemcami starającymi się o stały pobyt w Anglii. Jak jednak zapewniał Centralę oficer prowadzący, agent nie zdradzał oznak paniki i wypowiadał się rzeczowo. Czy jest możliwe, by Młodowski – wbrew zapewnieniom swoim i Mroza – „pęki” i już wtedy poszedł na współpracę z Brytyjczykami? Nigdy się tego nie dowiemy, ale nie wydaje się to bardzo prawdopodobne. Za dobrze mu się wiodło. Niepokój Młodowskiego udzielił się po części jego mocodawcom. Mróz przyznawał, że podczas pobytu w Londynie kilkakrotnie spostrzegł, iż ktoś go śledzi. Podkreślał jednak, że na spotkanie ze „Stewardem” przyszedł „czysty”, bez „ogona”. Na raporcie oficera ktoś dopisał przy tym zapewnieniu odręczne słowa: „Czy na pewno?”. Takiej pewności do końca nie miał sam Mróz, który zrezygnował z zaplanowanego drugiego spotkania ze „Stewardem”, a w swym raporcie narzekał na nieprofesjonalną pracę rezydentury wywiadowczej znajdującej się w ambasadzie PRL w Londynie. Do kolejnego spotkania kapitana Władysława Mroza z podopiecznym doszło na początku sierpnia 1956 roku w Brukseli. Oficer wywiadu przybył do stolicy Belgii 2 sierpnia, a dwa dni później, zgodnie z przyjętym schematem, spotkał się ze „Stewardem”. Tak jak w Londynie, panowie przeprowadzili rozmowy w dwóch lokalach znajdujących się w pobliżu umówionego miejsca kontaktu: między Porte de Namur i Place Louise. Następną rozmowę zorganizowano 5 sierpnia, tym razem w jednym z otaczających Brukselę parków i znajdującej się tam restauracji. Nazajutrz nastąpił kolejny kontakt – w jakimś lasku w połowie drogi między Antwerpią a Brukselą; a ściślej: w oberży nieopodal miejscowości Mechelen. Ostatnia, czwarta rozmowa odbyła się 8 sierpnia znów w jednym z brukselskich lokali. Tym razem kapitan Mróz ani razu nie zauważył za sobą „ogona”. Oficer i jego agent przegadali w Belgii kilkanaście godzin, poruszając zarówno tematy operacyjne, jak i osobiste. Oczywiście nie mogli nie rozmawiać o interesach. To właśnie wtedy Mróz porządnie zrugał podopiecznego za samowolną akcję związaną z firmą Cunnat. Stanowiło to clou ich dyskusji. „Steward” z kolei dużo mówił o swojej ciotce z Irlandii (chciała się osiedlić w Londynie i zamieszkać u Eugeniusza, czego ten pragnął uniknąć) oraz o mieszkającej w Polsce matce. Pewnym utrudnieniem w tych spotkaniach był fakt, że Młodowski przybył do Brukseli ze swą narzeczoną Gizelą – zapewne musiał się jej gęsto tłumaczyć z długich nieobecności. Jak dodawał
kapitan Mróz, jego agent był zmuszony do sporządzania raportów dla niego nocami w hotelu. Kwestie szpiegowskie ponownie znalazły się na drugim planie i wiązały się z prozaicznymi nieraz sprawami. „Steward” bardzo narzekał na jakość przesyłanych mu klisz (były zakurzone, zlepione i źle pocięte) oraz mikrofotografii. Jedne z mikratów, przemycone w papierosie, przesiąkły nikotyną, zbrązowiały i skruszyły się, przez co były praktycznie niemożliwe do odczytania. Mróz również miał powody do narzekania. Dwadzieścia pięć zdjęć, które „Steward” przekazał swemu oficerowi, miało niewielką wartość: agent uwiecznił na nich między innymi Gizelę, ciotkę, swego angielskiego wspólnika z Cunnatu, pewnego przedwojennego oficera parającego się trenowaniem koni, a także protest zorganizowany przez polską emigrację w Londynie z okazji wizyty Nikity Chruszczowa. Do tego doszło nieco dokumentacji personalnej i handlowej, związanej z działalnością biznesową Młodowskiego. Obaj panowie rozstali się z mieszanymi uczuciami.
Multiwitamina i pozdrowienia od Słoneczka Na co dzień łączność między „Stewardem” a Centralą zapewniał system martwych skrzynek (czyli ukrytych miejsc, w których chowane były raporty wywiadowcze, instrukcje czy wynagrodzenie) obsługiwany przez funkcjonariuszy wywiadu działających legalnie jako dyplomaci w ambasadzie PRL. Martwe skrzynki obsługujące „Stewarda” umieszczono w kilku męskich ubikacjach w Londynie. Jedna z nich znajdowała się w budynku kina Odeon niedaleko stacji metra Marble Arch za rezerwuarem wody, w kabinie pierwszej, po prawej stronie. Zgodnie z opracowanym systemem łączności „Steward” miał wkładać swoje raporty do schowka za tym rezerwuarem w każdą pierwszą sobotę kolejnego miesiąca przed godziną czternastą. Informację zwrotną z potwierdzeniem odbioru materiałów otrzymywał następnego dnia w niedzielę w innym umówionym miejscu. Dodatkową informację o pozostawieniu lub pobraniu materiałów z martwej skrzynki dostarczali tajni łącznicy – ponownie pracownicy ambasady PRL w brytyjskiej stolicy. Mieli oni każdorazowo umieszczać specjalny znak na schemacie podziemnej kolejki wiszącej za kasą biletową na stacji metra Great Portland Street. Tym znakiem był narysowany ołówkiem krzyżyk. Kiedy Młodowski składał materiały szpiegowskie, zakreślał krzyżyk kółkiem. Po zabraniu donosów łącznicy powinni krzyżyk przekreślić lub zmazać. W praktyce często nie wywiązywali się z tego obowiązku. Kapitan Władysław Mróz, który spotkał się ze „Stewardem” w Londynie, narzekał na tchórzostwo łączników i własnoręcznie sprawdził, że starcie czy narysowanie krzyżyka nie było żadnym problemem. Podobne skrzynki i podobny system ich obsługiwania zastosowano w innym kinie Odeon przy Finchley Road, kinie Cameo Victoria przy metrze Victoria (pierwsza kabina po prawej stronie w
toalecie), a także w kinach Classic i Courage niedaleko High Road. Agent miał z nich korzystać rotacyjnie. Szybko okazało się, że schowek przy Cameo Victoria nie spełnia wymogów bezpieczeństwa z bardzo prostego powodu: drzwi wybranej toalety się nie zamykały. Pozostałe skrzynki sprawdziły się w praktyce. Dodatkowym sposobem informowania o pozostawieniu materiałów szpiegowskich było wysłanie pod adres podany przez warszawską Centralę listu z informacją o przesyłce pewnej liczby butelek z multiwitaminą. Podana liczba oznaczała numer wykorzystanej martwej skrzynki. Przewidziano również sygnał alarmowy na wypadek zerwania przez „Stewarda” kontaktu: miał się do jego mieszkania (niezależnie od miejsca) zgłosić funkcjonariusz wywiadu i złowieszczo ogłosić: „Przynoszę pozdrowienia od Słoneczka”. Czy świadomie nawiązywano do szyfru zastosowanego kilka lat wcześniej przez kontrwywiad? Powolny, miesięczny tryb przekazywania informacji (wydłużający się nieraz dwukrotnie) nie zadowalał warszawskich funkcjonariuszy. Narzekano, że w ten sposób doniesienia „Stewarda” z reguły są przedawnione, a agent nie może być skutecznie prowadzony. Zwracający uwagę na ten problem kapitan Broż przyznawał jednak, że winę za ten stan rzeczy ponosi głównie Centrala. I Młodowskiemu zarzucano bierność oraz brak inicjatywy. Nie była to do końca prawda: „Steward” podczas jednego ze spotkań z kapitanem Mrozem sugerował, że mógłby sporządzać raporty dźwiękowe, które w formie „drutu magnetofonowego” przesyłałby w paczkach do Polski. Chodziło na pewno o jakąś formę szyfrowania wiadomości dźwiękowych, z którymi zapoznał się na szkoleniu. Pomysł nie został jednak wprowadzony w życie. Inną roboczą formą łączności były tak zwane adresy kontaktowe, czyli umówione miejsca, na które „Steward” adresował listy i paczki skrywające materiały szpiegowskie. Chował tam na przykład większe partie mikrofilmów w paczkach gumy do żucia. W tej korespondencji obowiązywał ustalony szyfr. Młodowski miał pisać w trzeciej osobie (co było zabezpieczeniem na wypadek przejęcia tych listów przez zachodnie służby czy nieświadomy sytuacji polski kontrwywiad) i występować jako „Stefan”. Warszawska Centrala otrzymała sympatyczny pseudonim „Zosia” („Zosia” dziękowała też w zwrotnych listach za paczki, co było potwierdzeniem odbioru materiałów szpiegowskich). Martwe skrzynki oznaczano liczbą butelek multiwitaminy, fabrykę koszul nazywano zaś „Franciszkiem”. Londyn został „morzem”, Bruksela – „górami”, a Berlin – „jeziorem”. Przewidziano również określone zwroty ukrywające proste komunikaty. Skarżenie się na reumatyzm oficerowie wywiadu odczytywali jako „jestem sprawdzany, obserwowany i rozpracowywany”. Gruźlica płuc oznaczała dekonspirację lub wsypę. Kiedy zaś „Stewardowi” dopisywało zdrowie, to wszystko było w porządku. Gdy pisał o „pomocy od Antoniego”,
przekazywał informację o otrzymaniu propozycji współpracy ze strony Anglików. Na Amerykanów wskazywała „pomoc od Adama”. Ewentualna propozycja od byłych oficerów przedwojennego wywiadu RP kontynuujących swą działalność w Londynie była „pomocą od Doroty”, a od polityków sanacyjnych – „pomocą od Stefana”. Gdy „Steward” chciał się spotkać, pisał o wyjeździe na urlop lub odpoczynek. Miejsce (góry, jezioro czy morze) oznaczało miasto spotkania. Chęć pilnego przekazania ważnych materiałów zgłaszał jako „wysyłanie paczki”. Dodatkowo do niektórych paczek i listów dołączano pieczołowicie sporządzane przez „Stewarda” mikrofotografie. Znajdowały się z reguły na zewnętrznej stronie pocztówek. Odpowiednio umieszczona data informowała, że dana pocztówka zawiera mikraty. Oczywiście ustalono konkretną listę adresów (w obie strony), na które miała być wysyłana niewinna z pozoru korespondencja. „Steward” sugerował, by wykorzystywać rozpowszechniony w Wielkiej Brytanii zwyczaj wynajmowania adresów przez kioski i małe sklepiki. Za niewielką opłatą godziły się one na odbieranie korespondencji osób, które zgłaszały taką chęć. Zdarzało się, że dorabiający w ten sposób kioskarz miał kilkudziesięciu klientów, którzy raz na jakiś czas odbierali swoją korespondencję. Metoda była prosta i bezpieczna, choć warszawscy mocodawcy „Stewarda” przez cały okres współpracy nie byli zadowoleni z jakości komunikacji ze swoim szpiegiem. Okazało się przy tym, że korespondencyjna forma komunikacji padła ofiarą PRL-owskiej gospodarki niedoboru: pracowicie przygotowywane w formie mikrofotografii raporty, kamuflowane w atrakcyjnych paczkach zawierających najczęściej poszukiwane na polskim rynku kosmetyki i witaminy, parę razy po prostu zniknęły na poczcie lub w urzędzie celnym, padając łupem łapczywych urzędników. Komunistyczny ustrój walczył niekiedy sam z sobą.
Zadania dla gnuśnego szpiega Kapitan Broż w 1957 roku z przekąsem zauważał, że „Stewardowi” nie udało się zrealizować jeszcze ani jednego celu postawionego przed nim przez kontrwywiad. Nie zainteresowała się nim żadna zachodnia służba. Nie powiodła się też próba nawiązania poważniejszych relacji ze strukturami emigracyjnymi, choć początki wydawały się obiecujące. Wywiad, nie chcąc pozostawać w tyle za kolegami z kontrwywiadu, postawił przed przejętym agentem własne zadania. Jak się okaże, nie przyniosą one wiele korzyści. Zadania te zostały przekazane „Stewardowi” podczas pierwszego spotkania z nowymi mocodawcami, do którego doszło w Berlinie jeszcze w 1954 roku. Miały one mimo wszystko skromny charakter: „Steward” powinien najpierw urządzić się w Wielkiej Brytanii, zainwestować kapitał w firmę stanowiącą przykrywkę dla jego szpiegowskiej działalności, a następnie zbliżyć się do otoczenia prezydenta
Zaleskiego, co miały ułatwić koneksje rodzinne. Mimo skrytykowania kolegów z kontrwywiadu utrzymano zalecenie sugerowania przez Młodowskiego kontaktów ze służbami amerykańskimi. Jak można się domyślić, sam „Steward” był najbardziej zainteresowany realizacją dwóch pierwszych zadań. Zajęło to jednak nieco czasu i wymagało – jak pisano w dokumentacji wywiadu – sporo cierpliwości i uporu funkcjonariuszy. „Steward” nie był łatwym współpracownikiem i prawdopodobnie coraz śmielej radził sobie z mocodawcami z odległej Warszawy. Dlatego też zwlekał z realizacją dalszych poleceń. Roman Broż w pewnym momencie stwierdził prosto z mostu, że mimo swych koneksji rodzinnych Młodowski „nie ma danych do stania się emigracyjnym działaczem politycznym”. Pewna sytuacja zdawała się przeczyć tej tezie. W 1955 roku z inspiracji „Stewarda”, który akurat w tej sprawie zastosował się do instrukcji z Centrali, drukarnia w Newtown zwróciła się do słynnego uciekiniera (w języku służb nazywanego detektorem) – Józefa Światły – z propozycją wydania jego pamiętników. Światło, wicedyrektor tajnego Departamentu X Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (inwigilującego komunistyczną partię) w 1953 roku wybrał wolność i później na falach Radia Wolna Europa zaczął demaskować praktyki Urzędu Bezpieczeństwa. Rewelacje Światły wstrząsnęły posadami aparatu bezpieczeństwa i oburzyły aktyw PZPR, który zdał sobie sprawę, że był infiltrowany przez własne służby. Propozycja drukarni stanowiła kolejną próbę dotarcia do chronionego przez Amerykanów byłego funkcjonariusza bezpieki w ramach operacji o kryptonimie „Kogut”. Jej wszystkich szczegółów wciąż nie znamy. Czy propozycja spotkania ze Światłą w celu omówienia rzekomej publikacji, jaką wystosowała drukarnia, nie była przygotowaniem do zamachu na tak szkodliwego dla polskich służb detektora? Tego nigdy nie będziemy wiedzieć na pewno, bowiem Światło na tę propozycję nie zareagował. Trzeba więc było inaczej zagospodarować krnąbrnego szpiega, który nie okazał się tak skuteczny jak kilka lat wcześniej w Niemczech. Właśnie w tym samym 1955 roku uznano, że nie nadaje się na tak zwanego agenta źródłowego, który dostarczałby cennych i tajnych informacji. W związku z tym nakazano mu dotrzeć do osób, które wywiad mógłby zwerbować (zarówno Anglików, jak i Polaków, na przykład przedwojennych oficerów) oraz przygotować grunt do ściągnięcia na Wyspy bardziej użytecznego oficera wywiadu. „Steward” coraz bardziej zapalał się jednak do roli biznesmena, a nie szpiega. W Warszawie zauważono, że nie przykłada się do wykonywania nowych obowiązków. Również sam wywiad, który zainwestował w swego agenta spore kwoty, bardziej przejmował się ich losem niż działalnością „Stewarda”. W rezultacie w czasie wspomnianych sporadycznych spotkań rozmawiano głównie o pieniądzach. Kapitalistyczne myślenie przenikało, jak widać, do PRL-owskich służb
specjalnych już w latach pięćdziesiątych.
Za krótki romans z „Sabą” Po prawie trzech latach współpracy z wywiadem Młodowski mógł się pochwalić tylko jednym konkretnym operacyjnym osiągnięciem: pod koniec 1956 roku „wszedł w bliższy kontakt” – jak pruderyjnie pisano w materiałach SB – z pracownicą brytyjskiego ministerstwa wojny, która otrzymała pseudonim „Saba”, a miała na imię Sylwia. „Saba” miała dostęp do tajnych materiałów i, jak opowiadał kapitanowi Mrozowi „Steward”, lubiła „łakocie, prezenty i ludzi z pieniędzmi”, a ponadto była „bardzo ładną kobietą”. Cóż, romantyzmu w tym opisie niewiele. Głód informacji ze strony wywiadu musiał być bardzo duży: błyskawicznie, jeszcze w grudniu 1956 roku, zorganizowano specjalne spotkanie ze „Stewardem” w Warszawie, do której trafił przez Berlin Wschodni. Przeszedł tam dodatkowe szkolenie operacyjne, przedyskutowano sposoby na lepszą wzajemną komunikację, a także dokładnie omówiono możliwości, jakie dawała znajomość z „Sabą”. I tutaj sporo miejsca poświęcono jednak sprawom firmy Cunnat. O interesy trzeba było dbać. Gorączkowe przygotowania na nic się jednak nie zdały. Okazało się, że „Saba” wkrótce wyszła za mąż, przez co cała sprawa „odpadła”, jak odnotowywano w żargonie operacyjnym. Niezrażony niepowodzeniami „Steward” regularnie opisywał za to swe postępy w prowadzeniu fabryki koszul. Ale warszawska Centrala miała go powoli dość. W 1957 roku kapitan Broż bez sentymentu pisał, że jego podopieczny był leniwy, tchórzliwy i samowolny. Choć „Steward” sporządził do tego czasu dziesiątki doniesień, nie przedstawiały one większej wartości. Dwa lata później Broż określił go jako „typ mieszczański, lubiący bardzo wygodne życie”. Z przekąsem podkreślał jego „drobnomieszczański charakter” i zauważał silny antysemityzm – „Steward” miał odmawiać nawet rozmowy z ludźmi o semickim wyglądzie. Oficer spodziewał się zarazem, że agent Młodowski mógłby nie spełnić żądania wywiadu MSW powrotu do kraju.
Podwójnym agent? Gnuśność „Stewarda”, ryzykowne zadania (przyznawanie się do związków z Amerykanami groziło realnym zainteresowaniem zachodnich służb) i opisywane już niepokoje wywiadu związane z okolicznościami opuszczenia RFN sprawiły, że we współpracę z agentem wkradło się podejrzenie: a może zaczął on pracować dla drugiej strony? Kapitan Broż zwracał w 1957 roku uwagę, że Młodowski został zwolniony z pracy w amerykańskim ośrodku wywiadowczym w RFN bez
powodu, a zwierzchnicy rozstali się z nim ozięble i starali się go izolować do momentu opuszczenia Niemiec. Czyżby nabrali w stosunku do niego podejrzeń? Czy zwolnienie z pracy miało związek z wpadkami siatek szpiegowskich w Polsce, które zaczęto łączyć z Młodowskim? Niemcy (i Amerykanie) pozwolili mu jednak wyjechać, a nawet mu w tym pomagali. Czyżby zatem został przewerbowany i zdradził komunistów? Albo zaczął służyć dwóm panom? A może dał się zwerbować w Wielkiej Brytanii przez tamtejszy kontrwywiad, skoro przechwalał się wśród znajomych swoimi specjalnymi dojściami? W związku z tymi podejrzeniami zaczęto starannie grzebać w jego życiorysie. Zwrócono uwagę, że nie raz skarżył się na słabą odporność na ból – był więc łatwy do złamania przez wroga. Przypomniano też sobie epizod z aresztowaniem jeszcze z lat czterdziestych. Zastanawiano się, czy to już wtedy Młodowski nie zapałał nienawiścią do komunistycznych służb. Zadając sobie tego typu pytania, oficerowie wywiadu tym energiczniej zabrali się za odzyskiwanie kapitału włożonego w fabrykę koszul. Do 1958 roku „Steward” miał spłacić zainwestowane przez wywiad pieniądze, a potem dzielić się zyskami. Utworzono dla niego konto bankowe w PKO, gdzie miał przelewać część funduszy. Agenta można było stracić – pieniędzy nie. Jak podliczono, między 1954 a 1957 rokiem leniwy szpieg kosztował ludową Polskę około 7500 dolarów (na tę sumę składały się koszty podróży, „dopłaty na utrzymanie” itp.). Do tego dochodziło kilkadziesiąt tysięcy złotych kosztów dodatkowych, na przykład renta wypłacana comiesięcznie matce „Stewarda” w wysokości 1800 złotych (co stanowiło równowartość niezłej pensji). Wobec zaistniałych podejrzeń i nikłej aktywności „Stewarda” w 1957 roku postanowiono jeszcze bardziej ograniczyć obowiązki agenta. Od tej pory miał już tylko przygotowywać grunt pod przybycie nielegała z prawdziwego zdarzenia, który zająłby się organizowaniem siatki szpiegowskiej w Wielkiej Brytanii. „Stewardowi” pozwolono jeszcze niezobowiązująco typować osoby nadające się do werbunku. Nie może dziwić, że jednocześnie nakazano mu „dbanie o rozwój obecnej firmy”. Wywiad postarał się przy tym o poprawę łączności: do roli łącznika zamierzano wykorzystać tajnego współpracownika znajdującego się wśród marynarzy zatrudnionych na statkach kursujących między Londynem a Gdynią. Równolegle w konspiracji przed „Stewardem” szukano sposobów zweryfikowania jego lojalności.
Ściąganie „Kuzyna” Tym razem wydawało się, że „Steward” energicznie przystąpił do wykonywania ograniczonych
zadań, jakie mu powierzono. Wiosną 1958 roku miał gotowy plan ściągnięcia do Londynu kadrowego nielegała, nazywanego w materiałach wywiadu MSW „Kuzynem”. W istocie nie była to konkretna osoba: wybór kandydata miał dopiero nastąpić. Tematy te omawiał kapitan Roman Bróż na spotkaniu ze „Stewardem”, do którego doszło na początku kwietnia 1958 roku w Brukseli. Młodowski przyleciał samolotem na koszt polskich służb. W zamian przedstawił scenariusz kombinacji operacyjnej, dzięki której „Kuzyn” mógłby osiąść na Wyspach. Otóż „Steward” poznał w Londynie polską emigrantkę, Katarzynę Wątor, która dostawała od czasu do czasu zlecenia od Cunnatu. Jej mąż był żołnierzem generała Andersa, a teraz pracował w fabryce. Wątorowie – nie wiedząc o wywiadowczym podłożu całej sprawy – zgodzili się udawać, że „Kuzyn”, którego Młodowski przedstawiał jako swego krewnego, jest członkiem ich rodziny. Miało to pomóc w jego ściągnięciu do Anglii. Młodowski tłumaczył, że sam tego zrobić nie może, obiecał też odwdzięczyć się Wątorom za przysługę. Ci przyrzekli, że napiszą do „Kuzyna” list (w stylu sugerującym regularną korespondencję rodzinną) proponujący mu spędzenie urlopu w Londynie. Sprawa wyglądała na stosunkowo łatwą. Jak jednak „Kuzyn” miał się na dłużej zaczepić w Zjednoczonym Królestwie? I na to pytanie „Steward” miał odpowiedź: obiecywał, że szybko załatwi mu pracę, a nawet ożeni z wytypowanymi przez siebie kandydatkami – obywatelkami brytyjskimi. Za najlepszą partię uznał pewną panią o imieniu Frieda, która – jak sugerował (ponownie nie wykazując się wielką delikatnością) – „marzy o założeniu rodziny, a ze względu na swoją urodę i figurę nie ma szans na szybkie zamążpójście”. Miał poza tym na oku jeszcze dwie kobiety, których pozycja społeczna nie budziła wszak jego entuzjazmu: były kelnerkami. W każdym razie okazuje się, że niespełniony szpieg miał ciągoty do swatania. I to brukselskie spotkanie nie mogło obyć się bez poruszenia wątku biznesowego. W tej dziedzinie „Steward” był najbardziej elokwentny i konkretny. Po raz kolejny udało mu się wyciągnąć od SB sporo pieniędzy: otrzymał tym razem 7000 dolarów amerykańskich na wykupienie akcji spółki Avanti i przejęcie jej na potrzeby Cunnatu. Powinno to zabezpieczyć i rozwinąć interesy fabryki koszul, która zamierzała przejąć również dystrybucję hurtową. Przed wspólnikami Młodowski miał tłumaczyć nagły zastrzyk gotówki albo spieniężeniem aktywów, które rzekomo trzymał w Szwajcarii bądź Belgii, albo po prostu ukryć fakt otrzymania tak dużej sumy. Co ciekawe, „Steward” nie był skłonny przekazać swego biznesu „Kuzynowi” po przybyciu tego ostatniego do Wielkiej Brytanii. Jak tłumaczył, chodziło o konspirację, w istocie jednak pewnie nie chciał wypuszczać z ręki dochodowego interesu. Jeszcze ciekawsze jest to, że kapitan Broż zachował się podczas rozmowy bardzo pasywnie. Mimo swego krytycznego stosunku do „Stewarda” zgodził się na wszystkie jego propozycje, nawet na postulat, by zostawić mu jak najwięcej swobody w realizacji planu ściągnięcia „Kuzyna”. Funkcjonariusz bez ceregieli przekazał swojemu agentowi
pieniądze. W notatce dla przełożonych Broż tym razem bronił Młodowskiego przed ewentualnymi oskarżeniami i przekonywał, że powodzenie akcji z „Kuzynem” stało się „ambicją i punktem honoru” „Stewarda”. Czy nie było to robienie dobrej miny do złej gry? Inwestując znaczne sumy z budżetu wywiadu MSW, oficerowie prowadzący „Stewarda” stali się niejako jego zakładnikami: chcąc wypaść dobrze w oczach przełożonych, nie mogli zbyt negatywnie oceniać swego agenta. A może po prostu mieli w tych inwestycjach swój bardziej prywatny interes? W każdym razie w podsumowaniu swojego raportu Broż radził jak najszybszy wybór kandydata na „Kuzyna”. Cała kombinacja napotkała jednak zaskakującą przeszkodę. Do akcji wkroczył bowiem kapitan Mróz.
Ucieczka kapitana Mroza Zdrada Władysława Mroza to jedna z największych porażek PRL-owskiego wywiadu w całej jego historii. Została już wielokrotnie i szczegółowo opisana (między innymi przez Leszka Pawlikowicza, Piotra Zychowicza i jednego z piszących te słowa), dlatego tutaj streścimy ją tylko pokrótce, pokazując, w jaki sposób wpłynęła na życie „Stewarda”. Według niektórych badaczy, co powiela popularna internetowa Wikipedia, dziewiętnastoletni Władysław Mróz trafił w 1944 roku do Kujbyszewa jako jeden z najmłodszych uczestników słynnego elitarnego kursu wywiadowczego, organizowanego przez sowieckich towarzyszy dla przyszłej komunistycznej elity ubeckiej w Polsce. Jak ustalił historyk wywiadu Witold Bagieński, jest to po prostu nieprawda, choć rzeczywiście późniejszy kapitan Mróz spędził wojnę w Związku Sowieckim. W istocie do wywiadu MBP wszedł za sprawą swej wcześniejszej służby w Milicji Obywatelskiej (ówczesny odpowiednik policji) i to dopiero w roku 1950. Tutaj zajmował się poza tym odbieraniem poczty dyplomatycznej i przewożeniem materiałów wywiadowczych od oficerów obsługujących siatki szpiegowskie. Oficerowie ci działali z tak zwanej pozycji legalnej, czyli pracowali „na dyplomatycznym przykryciu” w różnych zagranicznych placówkach ludowej Polski. Mróz był nawet przez pewien czas adiutantem i pupilem samego szefa wywiadu, pułkownika Witolda Sienkiewicza, wileńskiego Polaka i zaufanego Moskwy, byłego komunistycznego partyzanta. Dzięki tym doświadczeniom i zdobytemu zaufaniu kierownictwa w 1954 roku wszedł do wąskiego grona funkcjonariuszy wywiadu, którzy otrzymali zadanie stworzenia w bliskiej współpracy z „przyjaciółmi radzieckimi” (a właściwie pod ich nadzorem) odrębnej struktury wywiadu, zajmującej się wyłącznie nielegałami (o statusie agentów lub funkcjonariuszy MBP). W
ramach swej pracy poznał później dane personalne większości z nich. Ze względów rodzinnych (jego żona Leokadia urodziła się w Paryżu) od 1957 roku kapitan Mróz zaczął myśleć o próbie pogodzenia obowiązków zawodowych z nostalgią małżonki. Zaproponował zatem swym przełożonym, że sam podejmie się misji kadrowego nielegała. Propozycja, trochę chyba „po znajomości”, została zaakceptowana przez kierownictwo wywiadu MSW. Trzeba podkreślić, że wyjazd oficera w podobnym charakterze oznaczał pogwałcenie podstawowych reguł konspiracji. Mróz wyjechał pod własnym nazwiskiem, korzystając z prawa żony do francuskiego obywatelstwa. Była to bardzo słaba legenda, a brak ostrożności jest tym bardziej zastanawiający, że Mróz specjalizował się właśnie w tworzeniu rozbudowanych legend dla swoich nielegałów. Przede wszystkim jednak złamano fundamentalną zasadę, zgodnie z którą przed rozpoczęciem swej misji nielegał powinien być w zasadzie odizolowany od codziennej pracy Centrali. Tymczasem wyjeżdżał oficer, który posiadł głęboką wiedzę o działalności, ludziach i metodach pracy zarówno wywiadu MSW PRL jako takiego, jak i jego najtajniejszej komórki zajmującej się werbowaniem i prowadzeniem nielegałów. Każdy błąd musiał się w tej sytuacji zakończyć katastrofą. Jako klasycznego nielegała Mroza nie chronił bowiem żaden immunitet, a francuskie służby bezpieczeństwa miały zasłużoną w Europie sławę wyjątkowo brutalnych i bezwzględnych. Po przezwyciężeniu rozmaitych problemów, także zdrowotnych, w 1959 roku rodzina Mrozów osiadła na północnych przedmieściach Paryża. Zgodnie z planem Władysław zaczął okres aklimatyzacji, po którym mógłby podjąć działania operacyjne. Paryska sielanka nie trwała jednak długo: francuski kontrwywiad (DST) szybko zdobył informację o powiązaniach Mroza z komunistycznymi służbami. Źródłem przecieku mógł być podpułkownik Michał Goleniewski, który w 1958 roku zaczął współpracować z CIA, wciąż pełniąc obowiązki w PRL-owskim wywiadzie. W każdym razie Francuzi szybko dowiedzieli się, że Mróz kilka lat wcześniej pracował w charakterze kuriera dyplomatycznego. Doskonale wiedzieli, że takiej funkcji nie powierzano przypadkowym osobom. Mróz został więc wezwany na przesłuchanie przez Wydział VII Prefektury (policji), ściśle współpracujący z francuskim kontrwywiadem. Podczas przesłuchania zdenerwowany Polak pękł: poprosił o bezpośrednią rozmowę z ważnym urzędnikiem DST. W paryskiej centrali kontrwywiadu przyznał się do pracy na rzecz wywiadu PRL i poprosił o azyl. Francuzi zagrali na zwłokę i przez kolejne dni poddawali Mroza dokładnym przesłuchaniom. W pewnym momencie zdali sobie sprawę, jak ważną osobę udało im się złapać. Ostatecznie Mróz zdradził nazwiska wszystkich szpiegów, których znał. Na tej podstawie udało się później Francuzom aresztować ponad dwadzieścia osób – obywateli francuskich: polityków, ludzi kultury, przedsiębiorców. Pieczołowicie budowana siatka tajnych współpracowników komunistycznego
wywiadu legła w gruzach, choć nie stało się to od razu: na prośbę Mroza agentów nie aresztowano, tylko zmuszano do współpracy. Rewelacje Mroza przekonały także Francuzów o głębokiej infiltracji DST ze strony komunistycznych służb. Defektor zdradził ponadto nazwiska znanych sobie agentów z Wielkiej Brytanii i Izraela. Wśród nich na pewno znalazł się „Steward” – Mróz był przecież swego czasu jego oficerem prowadzącym. Znaczenie Mroza było zbyt duże, by nie pokusić się o operacyjną kombinację. Dlatego nie zgodzono się przyznać mu azylu i nagłośnić sprawy, tylko zaproponowano mu przewerbowanie. Miał, jak gdyby nigdy nic, nadal udawać oficera wywiadu, donosząc o wszystkim Francuzom. Była to bardzo niebezpieczna gra, ale Mróz nie miał wyjścia. Zgodził się. Po raz drugi ustalony stan rzeczy nie trwał długo. Już latem 1960 roku KGB poinformowało polskich towarzyszy z wywiadu MSW o poważnym przecieku we Francji. Krąg podejrzanych nie był szeroki, ale początkowo nie liczono się ze zdradą sprawdzonego i godnego zaufania kapitana Mroza. Postanowiono jednak – obawiając się, że ów przeciek zagraża mu osobiście – odwołać go do Polski. Mróz, inspirowany przez DST, zaczął odkładać wyjazd i mnożyć powody zwłoki, ignorował też – jak nigdy – polecenia Warszawy. Być może zdawał sobie sprawę, że takie postępowanie go pogrąża, lecz pod naciskami Francuzów niewiele mógł zrobić. Wobec takiego zachowania polski wywiad doszedł do logicznego wniosku, że to Mróz jest zdrajcą. Decyzja była błyskawiczna i radykalna: należy go jak najszybciej zlikwidować, zanim ujawni wszystko, czego się dowiedział przez lata pracy w Centrali wywiadu PRL. Liczono się z tym, że już to zrobił, nie zamierzano jednak ryzykować. Zapadła jednocześnie decyzja o ewakuacji wszystkich najcenniejszych agentów i kadrowych nielegałów, o których działalności Mróz wiedział lub mógł wiedzieć. Jakkolwiek ta akcja w sumie zakończyła się sukcesem, w jej wyniku wywiad MSW został pozbawiony – i to na długie lata – swych najcenniejszych „nielegalnych” aktywów. Na wypadek możliwej wojny w Europie, która wówczas wisiała na włosku (z racji kryzysu berlińskiego i kubańskiego), byłby praktycznie ślepy i głuchy. Od tego czasu przeprowadzono w sumie trzy próby zamachu na Mroza. Pierwsza – otrucie cyjankiem – i druga, nieznana dzisiaj próba, zakończyły się fiaskiem. Trzeci pomysł likwidacji zatwierdził sam szef wywiadu, pułkownik Witold Sienkiewicz, dyrektor Departamentu I MSW. Plan zakładał skłonienie podstępem Mroza do takiego działania, które uniemożliwiłoby obserwację przez DST (zakładano, że cenny defektor jest dobrze pilnowany). W tym celu w październiku 1960 roku warszawska Centrala przesłała „swojemu” nielegałowi nieprawdziwą informację o poważnym wypadku ojca. Kilka dni później Mróz spotkał w Paryżu starego znajomego z Warszawy – oczywiście nieprzypadkowo.
Tak jak zakładał plan, Mróz zapragnął przekazać znajomemu list do rodziców w Polsce. Ten wyznaczył mu spotkanie następnego dnia, 27 października 1960 roku, późnym wieczorem. Jednocześnie rezydent wywiadu w ambasadzie PRL w Paryżu zorganizował w tym dniu uroczystą kolację w ambasadzie, by odwrócić uwagę DST. Mróz pojawił się na spotkaniu zgodnie z umową. Tutaj już czekała na niego grupa byłych kolegów. Po brutalnej „rozmowie” dobito go strzałem z pistoletu kaliber 7.62. Kula utkwiła nad jego prawym uchem.
Zdrada Wpływ ucieczki kapitana Mroza na życie „Stewarda” był niewątpliwie bardzo znaczący. Niestety również bardzo trudny do odtworzenia. Po 1960 roku dokumentacja dotycząca londyńskiego szpiega zasadniczo się urywa. Dysponujemy jedynie szczątkami informacji. Jest niemal pewne, że zdrada Mroza doprowadziła do dekonspiracji Młodowskiego. Być może doszło do niej już w 1959 roku, kiedy wywiad nie zdawał sobie jeszcze sprawy z podwójnej roli, jaką zaczął odgrywać Mróz. „Steward”, podobnie jak francuski defektor, został najprawdopodobniej przewerbowany. Stało się zatem to, co wywiad podejrzewał już wcześniej. Przez pewien czas zapewne odgrywał rolę podwójnego agenta. Po przecieku z KGB i ostatecznej wpadce Mroza przebywający jak gdyby nigdy nic na wolności „Steward” w naturalny sposób stał się bardzo podejrzany. Co znamienne, Centrala wywiadu MBP nie podjęła naturalnego w tej sytuacji postanowienia o zerwaniu wszelkich kontaktów. Zapadła za to inna, zaskakująca decyzja o rozpoczęciu „operacyjnych” starań o odzyskanie zainwestowanych w agenta pieniędzy. Traktowano go więc bardzo delikatnie. Doszło w ten sposób do absurdalnej sytuacji: oficerowie wywiadu MSW udawali naiwnych i starali się podtrzymać kontakty z kłopotliwym szpiegiem, wiedząc, że praktycznie na pewno został on przewerbowany. Uznano widocznie, że lepiej udać głupiego niż stracić cenne dewizy zainwestowane w fabrykę koszul. Kapitalistyczna spółka komunistycznych służb z podwójnym agentem (teraz już przede wszystkim informatorem brytyjskiego kontrwywiadu MI-5) trwała zatem w najlepsze, co można niewątpliwie uznać za prawdziwy wykwit wywiadowczej perwersji. Co więcej, taki perwersyjny układ utrzymał się przez dobrych kilka lat. Centrala wywiadu MSW kontynuowała z pozoru normalne kontakty z Młodowskim. „Steward” tymczasem z rosnącą bezczelnością zwlekał z przesyłaniem wywiadowi zysków z tekstylnego biznesu. Żądał pokwitowań i paszportu dla matki. W tym zadziwiającym okresie sprawę niesfornego szpiega powierzono majorowi Tadeuszowi
Dyrczowi, młodemu wówczas oficerowi o wysokich wywiadowczych kwalifikacjach, które zdobył na specjalnym kursie w Moskwie. W swoim raporcie z grudnia 1962 roku major Dyrcz zwracał uwagę Centrali na „wybitnie złą wolę” Młodowskiego i jego granie na zwłokę. Ze złością pisał, że agent żadnego pokwitowania nie otrzyma, ale sugerował pozytywne ustosunkowanie się do jego prośby o paszport dla matki i przekonywał, żeby zbytnio go nie ponaglać. Kończył za to złowróżbnym wnioskiem: „jeśli [Młodowski] będzie nadal zwlekał ze zwrotem pieniędzy i postępował złośliwie, postaramy się o to, żeby odpowiednie władze dowiedziały się o jego działalności na terenie Niemiec”. Gdy w grę wchodziły pieniądze, zasady konspiracji operacyjnej przestawały się liczyć. Najprawdopodobniej jednak taki szantaż nie mógł się okazać skuteczny, a „Steward” dawno już opowiedział całą swą sekretną historię Brytyjczykom. Szpiegowsko-biznesowe negocjacje i targi z Młodowskim ciągnęły się więc przez długie miesiące i lata. Ostatecznie do końca 1963 roku wywiadowi udało się odzyskać większość zainwestowanej sumy. Wywiad wspaniałomyślnie postanowił zostawić byłemu agentowi kilkaset funtów z racji trudnej sytuacji finansowej, w jakiej się znalazł. Rewindykacje wywiadu MSW przyczyniły się być może do kłopotów fabryki koszul, swoją rolę odegrała zapewne również twarda konkurencja na rynku pracy. Czy w Warszawie przyjęto kłopoty niewiernego szpiega ze złośliwą satysfakcją? Informacja o problemach finansowych „Stewarda” pod koniec lat sześćdziesiątych to ostatnia wiadomość, jaką dysponujemy na jego temat. W 1968 roku sprawa kłopotliwego agenta trafiła do archiwum wywiadu MSW.
*** Na przykładzie historii Eugeniusza Młodowskiego można zaobserwować, jak obosieczną i niebezpieczną bronią w pracy wywiadowczej są pieniądze, a zwłaszcza te inwestowane w komercyjne przykrywki dla szpiegowskiej działalności. Aparat bezpieczeństwa PRL włożył spory wysiłek i duże kwoty w twardej walucie najpierw w przerzut swego agenta na Wyspy Brytyjskie, a następnie w finansowanie jego inwestycji w fabrykę koszul. Kombinacja ta miała stworzyć dogodne „przykrycie” dla nielegalnej działalności wywiadowczej, a być może też stanowić źródło dodatkowych prywatnych dochodów dla zaangażowanych w nią oficerów, tymczasem okazała się niebezpieczną pułapką, skutecznie paraliżującą działalność wywiadu MSW na jednym z newralgicznych obszarów. Odkładając na bok inne zadania i narażając się na poważne ryzyko dekonspiracji, spora grupa funkcjonariuszy wywiadu MSW starała się zatem odzyskać zainwestowane w Londynie środki, z
dość połowicznym sukcesem. O jakichkolwiek informacyjnych zyskach z tej operacji nie mogło być nawet mowy. Oficerowie brytyjskiego kontrwywiadu MI-5 musieli się temu przyglądać z niemałą wesołością.
D
ziałalność Andrzeja Czechowicza często przedstawia się jako jeden z największych sukcesów wywiadu MSW PRL w inwigilowaniu polskiej emigracji politycznej i jej kontaktów z krajem, a także w rozpracowaniu mechanizmów amerykańskiej wojny psychologicznej. Sukces ten był jednak niejednoznaczny Ten szpieg z przypadku, w istocie zagubiony na Zachodzie polski emigrant, przeniknął do personelu Radia Wolna Europa w Monachium, ale nie osiągnął znaczącej pozycji. Powrócił do Polski w świetle fleszy, stając się pupilem propagandy PRL. Reżimowe media latami wykorzystywały jego przypadek do opiewania sukcesów komunistycznych służb specjalnych i ich rzekomej wszechmocy, co stało się przedmiotem kpin i dowcipów krążących wśród przekornych Polaków. Studenci jeszcze długo śpiewali wesołą piosenkę, której genderowym bohaterem był „Mata Hari z MSW”, co „zdjęcia robił aparatem marki Druh”.
Kresowianin, niedoszły historyk, uchodźca polityczny Andrzej Czechowicz-Lachowicki, bo tak brzmi pełne nazwisko gwiazdy polskiego szpiegostwa, urodził się w sierpniu 1937 roku w Świecianach, miasteczku położonym około 80 kilometrów na północny wchód od polskiego przed wojną Wilna (dziś dokładnie na granicy litewsko-białoruskiej). Honorowym obywatelem miasteczka był Józef Piłsudski, co w tym akurat przypadku miało swoje głębokie uzasadnienie. Zułów – rodzinny majątek Piłsudskich (a wcześniej Billewiczów) – mieścił się nieopodal, podobnie jak należące do Czechowiczów Kołodno (dziś po stronie białoruskiej). Rodzice Andrzeja – Olga i Zbigniew – wywodzili się zatem dokładnie z tego samego środowiska co Marszałek; z kręgów głęboko patriotycznego kresowego ziemiaństwa. Poza tym byli po prostu w pewnym czasie sąsiadami Piłsudskich, odwiedzającymi się wzajemnie z okazji rozmaitych uroczystości rodzinnych, kuligów i polowań. To właśnie Czechowiczowie-Lachowiccy herbu Ostoja podnieśli w 1863 roku sztandar powstańczy w tej okolicy, stając na czele miejscowej „partii”. W jej szeregach nie zabrakło też i Andrzeja Czechowicza, pradziada naszego bohatera. Wspomnijmy, że nie było to pochodzenie, które budziłoby specjalną ufność wśród komunistycznych służb specjalnych. Wstęp podobnych osób w szeregi „regularnych” funkcjonariuszy wywiadu MSW był wprost formalnie zakazany. Do września 1939 roku rodzice Andrzeja nadal gospodarowali w swoim majątku. Kiedy wybuchła wojna, a na Kresy zwaliła się sowiecka inwazja, Zbigniew, zmobilizowany jako kapral i walczący w szeregach artylerii konnej w składzie Wileńskiej Brygady Kawalerii, trafił do niemieckiego Stalagu XI-B, a później „na roboty” do rolnika koło Hanoweru. Dla bogatego
polskiego ziemianina było to wielkie upokorzenie; w ten sposób jednak przeżył wojnę i uniknął niechybnej śmierci z rąk NKWD. Jego żona Olga została wraz z dziećmi wywieziona do północnego Kazachstanu. Zaledwie kilkuletniemu Andrzejowi i jego siostrze, kilkumiesięcznej Bożenie, udało się przetrwać wyniszczającą podróż i pobyt na zesłaniu, gdzie niedawna dziedziczka została zwykłą kołchoźnicą. Olga musiała zbierać w stepie kiziak (nawóz zwierzęcy) na opał i imać się różnych zajęć, aby przetrwać. W 1946 roku udało się jej wraz z dziećmi szczęśliwie wrócić do Polski, już jednak nie do rodowego Kołodna, wcielonego teraz do sowieckiej Białorusi, ale na Ziemie Odzyskane; do Świbia w rolniczej części Górnego Śląska. Tutaj rodzina połączyła się po długiej rozłące. Ojciec zaczął pracować jako księgowy w miejscowym PGR-ze, matka pozostała zaś w domu. W 1953 roku Czechowiczowie przeprowadzili się do Starej Wsi w powiecie grójeckim, gdzie w pobliskim PGR Drozdy Zbigniew dochrapał się posady głównego księgowego. Młody Andrzej poszedł do liceum ogólnokształcącego w Grójcu. Uczył się dobrze, działał również w Związku Młodzieży Polskiej i był przewodniczącym koła naukowego. Po maturze udało mu się dostać na studia do Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Tam od razu wstąpił do Związku Studentów Polskich (ZSP). Zamieszkał w legendarnym akademiku przy ulicy Kickiego na Pradze. Kilkakrotnie wyjeżdżał do NRD na praktyki. Niewątpliwie studiował „w ciekawych czasach” i ciekawym miejscu, czyli w Warszawie w dobie odwilży. Uczestniczył między innymi w studenckich protestach po zamknięciu reformistycznego pisma „Po Prostu” w październiku 1957 roku. Naukę ukończył w roku 1962. Stanął przed podobnym wyborem jak Jerzy Kaczmarek: co robić dalej? Co prawda dostał się w tym czasie na kolejne studia (germanistykę), jednak wobec braku perspektyw zawodowych po paru miesiącach zdecydował się na radykalny krok: postanowił nie wracać do kraju z letniego wyjazdu turystycznego do Wielkiej Brytanii w 1963 roku. Stąd przedostał się do RFN i na jesieni tego roku wystąpił tam z prośbą o azyl polityczny. Stosunkowo szybko, po okresie pobytu w obozie przejściowym w Zirndorfie pod Norymbergą, taki status otrzymał. Zadecydowało jego ziemiańskie pochodzenie, które w oczach niemieckich urzędników mogło świadczyć o przeżywanych w PRL represjach. Notabene galicyjska gałąź rodziny cieszyła się tytułem Freiherr, odpowiadającym baronowi, który Czechowicz mógł sobie w Niemczech dodać do nazwiska. Ani mu w głowie były jednak podobne pomysły. Jak tłumaczył sam zainteresowany, chciał przede wszystkim poprawić status materialny swój i swojej rodziny, tym samym na zawsze zapomnieć o skrajnej biedzie, jakiej zaznał w Kazachstanie. Próbował zresztą najpierw zostać w Wielkiej Brytanii, lecz wyjechał tam legalnie, nie miał więc większych szans na
otrzymanie azylu politycznego. Poznani w Londynie polscy marynarze współpracujący ze Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów namówili go na wyjazd do RFN, przekonując, że zyskawszy status uchodźcy, nie będzie miał większych problemów z przedostaniem się do Kanady. Czechowicz myślał o wyborze tego kraju jako miejsca docelowego swej migracji, ponieważ mieszkali tam jego dalsi krewni. Do tej pory jego życiorys robił wrażenie typowej biografii naznaczonej wojną, cieniem totalitaryzmu i nieprzystosowania do „ludowego” charakteru powojennej Polski. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, stał się osobą bardzo ważną, choć może do końca nie zdawał sobie z tego sprawy. W kwietniu 1965 roku udało mu się bowiem spełnić najskrytsze życzenie (a właściwie marzenie) komunistycznych szpiegów wszelkiej maści; i to bez żadnych skomplikowanych i kosztownych „kombinacji operacyjnych”: dostał propozycję etatowej pracy w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa – instytucji, którą propaganda PRL uznawała, nie bez podstaw, za swego głównego ideologicznego przeciwnika.
Obiekt „Szerszenie”, czyli Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa Ta dziś już historyczna instytucja zasługuje na parę słów, przeznaczonych dla młodszych czytelników, którzy mogą jej po prostu nie pamiętać. Ci starsi kojarzą ją na pewno, stanowiła bowiem podobnie nieodłączną cechę szczęśliwie minionej rzeczywistości PRL jak samochód „Syrenka”, pralka „Frania”, papierosy „Caro”, zimna „gruźliczanka” z owocowym sokiem z ulicznego saturatora czy wspominany tutaj wielokrotnie serial telewizyjny o komunistycznym agencie Hansie Klossie i jego złowrogim (choć uwielbianym przez widzów) przeciwniku, „gestapowcu” Hermannie Brunnerze. W początkach 1949 roku w Stanach Zjednoczonych pojawiła się koncepcja dotarcia do mieszkańców krajów, które miały nieszczęście znaleźć się po drugiej stronie żelaznej kurtyny, ze swoistą promocją wartości Zachodu – wolności i demokracji. Ważną rolę mieli w tej akcji odegrać wywodzący się ze zniewolonych krajów działacze polityczni i społeczni. W połowie 1949 roku powołano w tym celu specjalny Komitet Wolnej Europy, w którego skład wchodzili między innymi późniejszy prezydent USA generał Dwight Eisenhower i nie mniej słynny wojenny as amerykańskiego wywiadu Allen Dulles (późniejszy szef CIA). Jednym z pomysłów działaczy Komitetu było uruchomienie radia docierającego do mieszkańców bloku wschodniego. W 1950 roku rozpoczęto tworzenie pierwszych krótkich audycji, nagrywanych w Nowym Jorku i nadawanych z Niemiec.
Z punktu widzenia Waszyngtonu cała ta inicjatywa była elementem wojny psychologicznej skierowanej przeciwko Moskwie i odpowiedzią na postępującą brutalną komunizację państw Europy Środowo-Wschodniej. Konieczność rozbudowy tego typu działań stała się wręcz paląca po wybuchu wojny koreańskiej w czerwcu 1950 roku, która łatwo mogła się zamienić w ogólnoświatowy konflikt. Politycy amerykańscy zaczęli wówczas gromadzić środki na cele walki ideologicznej z zagrożeniem komunistycznym w drodze zbiórki publicznej pod sztandarem Krucjaty Wolności (ang. Crusade for Freedom). Powołanie potężnej rozgłośni – Radia Wolna Europa (RWE; i bliźniaczego Radia Swoboda nadającego do narodów Związku Sowieckiego) – było jednym z głównych założeń tej krucjaty. Środki ze wspomnianej zbiórki nie mogły jednak wystarczyć. Deficyt bardzo kosztownej operacji propagandowej od samego początku pokrywano ze środków państwowych, co stanowiło stały pretekst do ataków propagandy komunistycznej, oskarżającej Komitet Wolnej Europy i związane z nim radio o to, że jest w istocie przybudówką amerykańskiego wywiadu – Centralnej Agencji Wywiadowczej (znanej po dziś dzień na świecie jako CIA). I rzeczywiście, obecnie nie ulega wątpliwości, że działalność RWE, dysponującej siecią krajowych i zagranicznych współpracowników i informatorów, była traktowana przez amerykański wywiad jako cenne źródło informacji o sytuacji w krajach za żelazną kurtyną, a związki Radia z CIA nie były wyssane z palca. W oczach (a raczej uszach) przeciętnego Polaka nie miało to jednak większego znaczenia. RWE stała się symbolem przekazu wolnej i niezależnej od komunistów informacji, systematycznie (i niezbyt skutecznie) zagłuszanej przez władze ludowe kosztem olbrzymich nakładów dosłownie idących w powietrze. Paradoksalnie to komuniści byli jednocześnie najbardziej pilnymi słuchaczami tak intensywnie zwalczanej i zagłuszanej przez siebie stacji. Audycje RWE często bowiem dotykały spraw ich bezpośrednio dotyczących, na przykład układów personalnych w partii, które dla reżimowych mediów były absolutnym tematem tabu. W 1951 roku oddano do użytku – jak z łezką w oku wspominał Marek katyński, jeden z długoletnich pracowników sekcji polskiej, a później jej szef – „budynek radia stojący wśród drzew na skraju ogromnego parku, który rozciąga się od śródmieścia Monachium wzdłuż Izary, daleko aż za miasto. Adres radia brzmiał Ogród Angielski 1”. Ów zbudowany od podstaw potężny gmach wyposażono w specjalistyczne studia, połączone z siecią urządzeń nadawczych o dużej mocy, rozstawionych po całej Europie. Pierwsze nadawane stąd programy były skierowane do obywateli stosunkowo świeżo skomunizowanej Czechosłowacji. Na swoje audycje, nadawane w podobnym wymiarze, Polacy musieli czekać jeszcze ponad rok, dokładnie do zakazanego wtedy w Polsce święta narodowego – 3 maja 1952 roku. Wcześniej, w grudniu 1951 roku, szefem polskiej rozgłośni Wolnej Europy (wówczas
nazywającej się Głosem Wolnej Polski) został Jan Nowak-Jeziorański, legendarny „Kurier z Warszawy”, doświadczony (jeszcze z czasów wojny) specjalista od spraw wszelkich form propagandy; bezwzględny szef i przenikliwy polityk, którego lodowatego spojrzenia obawiali się zarówno jego podwładni, jak i teoretycznie decydujący tutaj o wszystkim Amerykanie. Dał on się mocno we znaki komunistom już w początkach swej radiowej kariery, kiedy w 1954 roku udało mu się przekonać swoich amerykańskich patronów do zgody na propagandowe wykorzystanie Józefa Światły. Ten wspomniany już zbiegły na Zachód oficer UB, wicedyrektor supertajnego Departamentu X Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, inwigilującego członków partii (w tym jej kierownictwo), zaczął regularnie gościć na falach RWE. Audycje z udziałem Światły, prowadzone przez redaktora Zbigniewa Błażyńskiego, związanego notabene z przedwojennym polskim wywiadem, skompromitowały UB i przyczyniły się do rozwiązania MBP jeszcze w tym samym roku. Nienawiść komunistycznej Warszawy do samego Nowaka i do kierowanej przezeń stacji radiowej jeszcze wzrosła, kiedy w latach sześćdziesiątych po władzę w PRL starała się sięgnąć nacjonalistyczno-komunistyczna frakcja tak zwanych partyzantów z ówczesnym wiceministrem MSW generałem Mieczysławem Moczarem na czele. Nowak-Jeziorański był głęboko przekonany, że dojście do władzy tej ekipy, opierającej się na ludziach wywodzących się z aparatu bezpieczeństwa i komunistycznej partyzantki z czasów wojny (stąd nazwa), stanowi wielkie zagrożenie; i to nie tylko dlatego, że „partyzanci” niemal wprost wypisali na swoich sztandarach kompromitujące dla Polski hasła antysemickie. Nowak obawiał się również powtórzenia nad Wisłą scenariusza rumuńskiego, gdzie w nieco podobny sposób do władzy doszedł osławiony komunistyczno-narodowy satrapa Nicolae Ceauşescu. Wolna Europa robiła zatem wszystko, co w jej mocy, aby zatrzymać pochód „partyzantów”. Zwalczanie tak szkodliwej (z punktu widzenia komunistycznego establishmentu i jego aparatu bezpieczeństwa) instytucji jak RWE stanowiło priorytetowe zadanie dla wywiadu MSW, którego bezpośrednim nadzorcą był przecież sam przywódca „partyzantów”, czyli generał Moczar. Komunistyczny wywiad wręcz marzył o infiltracji obiektu „Szerszenie” – taki bowiem kryptonim nadano „polskojęzycznej” stacji w tajnej ewidencji wywiadu MSW. Zadanie to nie było jednak proste. Sekcja polska RWE skupiała grupę doświadczonych konspiratorów z czasów wojny (na czele z samym Nowakiem), którzy ostrożność mieli we krwi. Przezorność pozwoliła im szczęśliwie przeżyć wojnę, i to mimo zaangażowania w dziesiątki śmiertelnie niebezpiecznych podziemnych działań, misji i przedsięwzięć. Nie można też zapominać o systemach bezpieczeństwa wprowadzonych przez samych Amerykanów, którym także nie można było odmówić profesjonalizmu.
Czechowicz spadł więc oficerom SB jak manna z nieba.
Od żołnierza emigracyjnej armii polskiej do pracownika RWE Jego krótka biografia, opowiedziana powyżej, skłania do zadania co najmniej dwóch pytań. Po pierwsze, jak to się stało, że Czechowiczowi udało się przeniknąć do tak ściśle strzeżonej instytucji jak RWE? Po drugie, kiedy właściwie i w jaki dokładnie sposób został szpiegiem wywiadu MSW? Dzisiaj możemy szczegółowo odpowiedzieć na te pytania, przede wszystkim dzięki publikacjom Pawła Machcewicza poświęconym walce władz PRL z RWE i osobie samego Czechowicza. Historyk ten, opierając się na tajnych dotąd materiałach wywiadu MSW i wielu innych źródłach, nie tylko rozmontował, element po elemencie, „legendę” komunistycznego agenta-celebryty, lecz także – w miarę możliwości – ustalił, jak było naprawdę. Tym samym tak mocno zdenerwował Czechowicza, że ten odwołał się do sądu, broniąc „swojej”, czyli resortowej wersji zdarzeń. I my dorzucimy do tej historii swoje trzy grosze, odkrywając nieco nowych wątków. Nie ulega dziś wątpliwości, że uciekając z kraju, nasz bohater nie myślał ani o Wolnej Europie, ani tym bardziej o karierze „arcyszpiega”. Liczył po prostu na zdecydowaną poprawę swojej sytuacji materialnej, najlepiej w odległej Kanadzie. Obie sprawy, w pewien sposób z sobą związane, musiały dojrzeć. W czasie pobytu w obozie przejściowym w Zirndorfie Czechowicz poznał korespondenta Radia Wolna Europa, Genadiusza (Romana) Kotorowicza, skądinąd Ukraińca. Dziennikarz zajmował się pozyskiwaniem od uchodźców rozmaitych informacji zza żelaznej kurtyny. Prawdziwie zasłużył się Polakom w połowie lat pięćdziesiątych, uzyskując od wracających ze Związku Sowieckiego byłych jeńców niemieckich informacje o oficerach i żołnierzach AK wciąż zagubionych w bezkresie „Archipelagu Gułag” (czyli w sowieckich łagrach, opisanych później w słynnej książce Aleksandra Sołżenicyna). Obaj panowie zaprzyjaźnili się i nawiązali współpracę. Czechowicz, biegle władający językiem niemieckim i rosyjskim, wygadany i wykształcony, wyróżniał się na tle innych uciekinierów. Zaczął pomagać przedstawicielowi Wolnej Europy w rozmowach z uchodźcami, przygotowywaniu audycji i ogólnie w zbieraniu informacji, także tych o charakterze w istocie wywiadowczym. Za każdą relację otrzymywał 25 marek. Wdzięczny Kotorowicz, gdy nadarzyła się okazja, zarekomendował kolegę do pracy w rozgłośni. Przez następne długie miesiące Czechowicz musiał jednak czekać na wolny etat. Jednocześnie od momentu przyjazdu świeży uchodźca był sprawdzany i przesłuchiwany – jak
każdy emigrant polityczny – przez zachodnioniemieckie instytucje imigracyjne, a także lokalne służby kontrwywiadowcze. Żmudna procedura migracyjna, niepewność materialna i brak szybkich perspektyw znalezienia stałej pracy frustrowały ufnego w szczodrość Zachodu Czechowicza. Czteromiesięczny pobyt w wieloosobowych obozowych barakach (oprócz Zirndorfu przez krótki czas mieszkał też w obozie przejściowym w Münsterze) stanowił dla młodego uchodźcy twarde zderzenie z przyziemną rzeczywistością wymarzonego Zachodu. W dodatku sprawa jego planowanego wyjazdu do Kanady nie posuwała się do przodu. Mając dość tych przeszkód, kiepskich warunków życiowych, wciąż czekając na ewentualne zatrudnienie w Monachium, rozmyślając nad „Kanadą pachnącą żywicą”, a także poddając się ogólnej rezygnacji, w 1964 roku Czechowicz zaciągnął się, z braku lepszego pomysłu, do służby w Polskich Kompaniach Wartowniczych, stacjonujących w Niemczech od czasów zakończenia II wojny światowej. W służbie tej pracowało wielu polskich weteranów wojennych, a właściwie ci z nich, którzy z różnych przyczyn nie mogli sobie znaleźć cywilnej pracy i miejsca w życiu po demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Niektórzy praktycznie nie opuścili rejonu koszar od 1945 roku, starzejąc się w biedzie i zapomnieniu w szeregach formacji będącej żałosnym szczątkiem potężnego niegdyś i doborowego wojska. Czechowicza skierowano do bazy w Dolnej Saksonii. Nie potrafił jednak zagrzać tam długo miejsca. Ciężka i nużąca służba, niski żołd i poczucie beznadziejności, potęgowane obserwacją smutnego losu polskich żołnierzy-emigrantów, okazały się nie do wytrzymania. Nie było to zajęcie, na które liczył, uciekając z Polski. Wreszcie któregoś wrześniowego dnia 1964 roku Czechowicz doznał załamania nerwowego i postanowił nawiązać kontakt z Polską Misją Wojskową w Berlinie Zachodnim, pełniącą funkcję quasi-ambasady PRL w zachodnich Niemczech, a zarazem rozbudowanego ośrodka wywiadowczego – zarówno wywiadu wojskowego (Zarządu II Sztabu Generalnego WP), jak i wywiadu MSW. Niedoświadczony jeszcze w swym przyszłym „fachu” Czechowicz pewnie nawet nie wiedział, jakie de facto funkcje pełni Misja Wojskowa. Trudno go zatem uznać za tak zwanego oferenta, jak w wywiadowczym żargonie nazywano rozmaitych samorodnych ochotników do roli szpiegów. Terminu tego używano głównie w stosunku do obywateli polskich, którzy oferowali (stąd nazwa) zachodnim wywiadom swoje usługi, najczęściej przychodząc do ambasad rozlokowanych w Warszawie. Zgłaszając się do berlińskiej Misji, Czechowicz nie miał wiele do zaoferowania, poza ogólną skruchą i wyrzutami sumienia uciekiniera z ludowej ojczyzny. Nawet nie przeszło mu przez myśl, że ta desperacka decyzja sprawi, iż w ciągu pięciu lat z rozpaczającego nad swym losem uchodźcy zostanie wykreowany na gwiazdę komunistycznego wywiadu. Na razie napisał długi, osobisty list do berlińskiej Misji, wyznając swe „grzechy”, deklarując
chęć poprawy oraz pragnienie powrotu do kraju. Żalił się, że to polonijni „mądrale” i „przeklęci informatorzy” z Londynu namówili go do wystąpienia o azyl w Niemczech. „Zatraciłem zupełnie poczucie rzeczywistości, nie zwracałem zupełnie uwagi na to, jaki jest kapitalizm” – pisał, przekonując, że znienawidził „cały ten Zachód”. Rozpaczał, że w Niemczech „roi się od hitlerowców i innych bandytów i zboczeńców”. Krytykował też „kłamców z Wolnej Europy”, odwiedzających obóz w Zirndorfie (w ten zatem sposób oceniał znajomość z Kotorowiczem). Z samokrytyką przyznawał: „ja w ogóle nie wiem, co mam ze sobą zrobić, bo mam wyższe wykształcenie, a postąpiłem jak najgłupszy analfabeta. Wstyd mi się w ogóle przyznać, że mogłem zrobić takie świństwo”. Przekonywał, że jest gotów odkupić swe winy. Doświadczony personel misji potraktował tę obietnicę dosłownie. Doskonale wiedział, jak rozwiązać dylematy Czechowicza: zamierzał wykorzystać skruchę uciekiniera do celów wywiadowczych. Wtedy właśnie, w styczniu 1965 roku, Czechowicz został zaproszony na rozmowę, podczas której usłyszał polecenie: miał wykraść mapę sztabową przechowywaną w jego jednostce wartowniczej w Dolnej Saksonii, a także zdobyć o tej formacji jak najwięcej danych. Jednocześnie rozpoczęto sprawdzanie wyjątkowego interesanta, obawiając się możliwej prowokacji zachodnich służb. Zanim uciekinier zdążył zrealizować te wytyczne, otrzymał w tym samym styczniu 1965 roku dwa pisma podpisane przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego i jego amerykańskich zwierzchników, informujące o możliwości zatrudnienia go w RWE: „komunikuję uprzejmie, że otwierają się możliwości stałego zatrudnienia pana” – pisał „Kurier z Warszawy”. Podekscytowany Czechowicz natychmiast pojechał do Monachium, gdzie spotkał się z majorem Ludwikiem Łubieńskim, byłym sekretarzem przedwojennego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, znanym popularnie jako „Lulu”. Łubieński stwierdzał w wystawionej po spotkaniu opinii, zawartej w liście do Nowaka, że jego rozmówca zrobił na nim „jak najlepsze wrażenie. Jest rozgarnięty, choć jeszcze młody”. Sprawa była przesądzona. Przygoda Czechowicza z Radiem Wolna Europa zaczęła się od praktyki dziennikarskiej. Dostawiono dla niego biurko w jednym z pokojów i kazano segregować stare wycinki prasowe z polskich gazet. W czasie praktyki pomógł przygotować kilka audycji, które zostały pozytywnie ocenione przez personel placówki. Ostatecznie jednak po kilku miesiącach został zatrudniony nie jako dziennikarz, lecz jako badacz-researcher w Wydziale Studiów i Analiz ( Research and Analysis Department) – odrębnej strukturze RWE, podlegającej bezpośrednio Amerykanom. Poza pracą dokumentacyjnoarchiwalną Wydział był odpowiedzialny za sieć pozyskujących informacje przedstawicieli rozgłośni w najważniejszych stolicach Europy i świata. Pod niepozorną nazwą kryła się więc struktura
parawywiadowcza. Szefem polskiej komórki Wydziału Studiów był Kazimierz Zamorski, człowiek inteligentny i samodzielnie myślący; nie zawsze też pozostający w najlepszych relacjach z Janem Nowakiem-Jeziorańskim. Można powiedzieć, że w tym momencie swego życia Czechowicz miał prawdziwe powody do radości, a zarazem do kolejnych pretensji do samego siebie, tym razem o niewczesną, żenującą kapitulację wobec władz PRL, których przecież w duchu nie kochał.
Bolesne szpiega początki W Centrali wywiadu MSW nagłe zatrudnienie początkującego szpiega w samej paszczy lwa wydawało się zbyt piękne, aby nie krył się w tym jakiś haczyk. Na przykład wyrafinowana afera inspirowana przez „emigracyjną Dwójkę” (wywiad), której legendarny, wywodzący się z międzywojnia profesjonalizm i umiejętności wywiadowcze były ciągle przedmiotem (ukrytego) podziwu niedouczonych szpiegów z Warszawy. W Misji w Berlinie i w Warszawie długo analizowano więc przypadek Czechowicza. Podekscytowanie nadarzającą się okazją ostatecznie przeważyło nad obawą przed ewentualną dezinformacją i Centrala postanowiła podjąć grę. Uczyniła to w charakterystyczny dla siebie sposób. Kończył się jeden z październikowych dni 1965 roku. Niedługo przed północą w monachijskim mieszkaniu Czechowicza rozległ się nagle sygnał domofonu. Zaintrygowany lokator podszedł do drzwi i zapytał przez głośnik, kto tam. Usłyszał męski głos, który przedstawił się i oznajmił, że jest znajomym rodziców Andrzeja. Czechowicz wpuścił niespodziewanego gościa. Ten zaś, od razu przechodząc na „ty”, kazał włączyć głośno telewizor, radio oraz pokazać, gdzie jest łazienka. Tam odkręcił wszystkie krany. Po tych czynnościach, które miały ochronić rozmówców przed ewentualnym podsłuchem, pewny siebie przybysz bez zbędnych wstępów wyjaśnił, że jest oficerem wywiadu „ludowej ojczyzny” i przyjechał werbować swego gospodarza. Spokojnym, nieznoszącym sprzeciwu głosem oznajmił, że każde polecenie wywiadu MSW ma być wykonywane z bezwzględnym posłuszeństwem, a wywiadem rządzą żelazne reguły i dyscyplina. Ich nieprzestrzeganie miało grozić poważnymi konsekwencjami. Na koniec groźny werbownik bez owijania w bawełnę zaszantażował swego rozmówcę, grożąc mu ujawnieniem feralnego pisma skierowanego do Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie. Oznaczałoby to jego całkowitą kompromitację w oczach zwierzchników z RWE i, rzecz jasna, błyskawiczne rozstanie z tą instytucją. Postawiony pod ścianą Czechowicz nie miał wyboru: pod przymusem zgodził się na współpracę. Umówił się też na spotkanie w Wiedniu, gdzie w ustalonym dokładnie czasie i miejscu miał się
stawić, trzymając pod pachą egzemplarz tygodnika „Quick”. Zapewne nie spodziewał się jeszcze, w jak dużym stopniu ta podjęta w silnym stresie decyzja zmieni jego życie. Nie wiemy do końca, kim był ów skuteczny „werbownik”. Możliwe, że chodziło o majora Stanisława Markiewicza, jednego z absolwentów elitarnego kursu dla szpiegów w Moskwie, a ówcześnie pracownika Wydziału VIII wywiadu MSW, zajmującego się tak zwaną dywersją ideologiczną i zwalczaniem polskiej emigracji politycznej. W każdym razie to właśnie majora Markiewicza wyróżnił sam generał Moczar, obok szefa tego wydziału podpułkownika Edwarda Jankiewicza, specjalną nagrodą pieniężną za realizację sprawy „Gama” (a taki był wedle ustaleń Pawła Machcewicza kryptonim „rozpracowania operacyjnego” dotyczącego osoby Czechowicza). Notabene majorowi Markiewiczowi nie było dane w pełni skorzystać z owoców swego sukcesu, który mógł być zwrotem w jego dotąd dość niemrawej karierze. Zmarł nagle w 1967 roku, prawdopodobnie w wyniku zawału, którego doznał po tym, jak wykryto, że jego syn zaangażował się w działania tajnej, radykalnej organizacji młodzieżowej o nazwie Polska Armia Podziemna, dążącej do zbrojnego obalenia systemu komunistycznego w Polsce. Jak widać, działania wywiadu MSW na rzecz utrwalenia władzy ludowej w naszym kraju miały wiele cech przypisywanych pracom Syzyfa.
Po godzinach w jaskini lwa W opisany wyżej sposób Czechowicz został – chcąc nie chcąc – cennym i niezwykle obiecującym ogniwem siatki wywiadowczej tkanej przez zajmujący się „dywersją ideologiczną” Wydział VIII wywiadu MSW za pośrednictwem Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim. W ramach obowiązków służbowych w RWE wciąż opracowywał wycinki prasowe i pomagał przygotowywać materiały do audycji. W niektórych z nich sam występował, używając „herbowego” pseudonimu „Bogdan Ostoja”. Patriotyczni przodkowie w kontuszach i czamarach zapewne przewracali się w grobach, śledząc z niebiańskich wyżyn dziennikarsko-szpiegowskie wyczyny swego potomka. Czechowicz na pewno nie zaliczał się do grupy najważniejszych polskich pracowników RWE, nie był dziennikarzem, reporterem czy komentatorem politycznym. Nie miał zatem żadnego wpływu na linię programową stacji. Niepozorna rola „szarej myszki”: analityka i dokumentalisty, jaką przyszło my odgrywać, z punktu widzenia wywiadu MSW była jednak nawet lepszym rozwiązaniem. Nie rzucała się bowiem w oczy, a wiązał się z nią stały i niebudzący podejrzeń dostęp do zasobu informacyjnego Wydziału Studiów i Analiz RWE, w tym bezcennych kartotek rozgłośni. Należy podkreślić, że jako historyk z wykształcenia nasz bohater był dobrze przygotowany do podobnej pracy, także z punktu widzenia czysto profesjonalnych umiejętności: sprawnego i szybkiego poruszania się wśród dokumentacji typu archiwalnego. Co ciekawe, odtworzony na podstawie
doniesień Czechowicza system porządkowania i archiwizowania informacji przez RWE został następnie zastosowany w... Wydziale Analityczno-Informacyjnym wywiadu MSW. Uczyć można się i od wroga. Materiały nieobjęte klauzulą tajności Czechowicz po prostu kserował. Inaczej miała się rzecz z tymi uznawanymi za poufne czy też tajne. Szukając pretekstu do pozostawania w biurze po godzinach pracy zapisał się za zgodą swych legalnych przełożonych na studia w Monachium. Zajęcia odbywały się dwa-trzy razy w tygodniu, tak samo często Czechowicz musiał odpracowywać czas wykorzystany na naukę. Wtedy właśnie, pracując do późnego wieczora, fotografował przy użyciu miniaturowego szpiegowskiego aparatu co cenniejsze materiały, również te przechowywane w zamkniętych stalowych szafach. Radził sobie nawet – za pomocą żelazka, które trzymał w biurku, i mokrego ręcznika – z kopertami zaklejonymi taśmą i opatrzonymi parafkami. Dogodnym alibi dla tej działalności był zarazem fakt, że do jego obowiązków zaliczało się także niszczenie wyselekcjonowanej dokumentacji. Czechowicz, zamiast niszczyć, prywatyzował. Kserując, fotografując, prasując i prywatyzując, „arcyszpieg” wykradł i przekazał oficerom wywiadu MSW ogółem kilkadziesiąt tysięcy stron najróżniejszych materiałów. Obejmowały one cały wachlarz zagadnień: od problematyki czysto politycznej, poprzez sprawy partii, dyplomacji, wojska, środków masowego przekazu, Kościoła katolickiego i kościołów innych wyznań, kultury narodowej, aż po kwestie społeczno-ekonomiczne. W sumie więc Czechowicz paradoksalnie dostarczał więcej wiadomości o sytuacji wewnętrznej w PRL niż o samym RWE. Kluczowe znaczenie miały informacje identyfikujące krajowych i zagranicznych informatorów rozgłośni. Z punktu widzenia SB środowisko to tworzyli nie tylko groźni agenci CIA, lecz także członkowie władz partyjnych podejrzewani o używanie „wrogiej rozgłośni” w wewnętrznych rozgrywkach na szczeblach władzy przede wszystkim do zwalczania „partyzantów” i osobiście generała Moczara. Do zdemaskowanych przez Czechowicza kontaktów informacyjnych RWE (nie zawsze do końca świadomych tej roli) zaliczali się ludzie znani i nieznani. Poczynając od Wacława Dudzika, skromnego szofera w koszalińskim PKS, a kończąc na rozpoznawanych w całej Polsce dziennikarzach, artystach i intelektualistach o bardzo zróżnicowanych poglądach na świat. Byli wśród nich między innymi publicyści i działacze katoliccy (Konstanty Łubieński, Marek Skwarnicki, Stefan Wilkanowicz, Wacław Auleytner, Antoni Marylski, Wiesław Mysłek, Jerzy Braun, Andrzej Micewski, Halina Żulińska, Jacek Woźniakowski), dziennikarze (Janusz Stefanowicz, Leszek Kołodziejski, Witold Jankowski, Stanisław Głąbiński), filozof i historyk idei Andrzej Walicki, pisarz Witold Wirpsza, prawnik Manfred Lachs, wybitny malarz Jan Cybis, historyk Rafał Karpiński, literaturoznawca Samuel Sandler, archeolog Tadeusz Koziełł-Poklewski, muzykolog Adam Sutkowski, tłumacz Krzysztof Jeżewski, aktor i wykładowca szkoły teatralnej Władysław
Krasnowiecki, wreszcie polski pracownik ONZ Józef Nichols vel Chmielnicki. Do tej listy należy jeszcze doliczyć od dawna wymienianych w tym kontekście – literaturoznawcę z Uniwersytetu Jagiellońskiego profesora Wacława Kubackiego, dziennikarza „Trybuny Ludu” Mariana Podkowińskiego i kontrowersyjnego polityka Feliksa Widy-Wirskiego. Równie cenne były fotografowane przez Czechowicza raporty pisane przez sieć współpracowników terenowych rozgłośni, sporządzane z rozmów z Polakami przebywającymi czasowo na Zachodzie, a także z uciekinierami czy emigrantami z Polski. Sprawozdania te były wykorzystywane zarówno w działalności informacyjnej, jak i do pogłębionej analizy nastrojów i sytuacji politycznej w Polsce, tak przez redakcję sekcji polskiej RWE, jak i amerykańskie służby. Dostęp do oryginalnej dokumentacji wytworzonej przez monachijską rozgłośnię miał dla PRLowskiego wywiadu dużą wartość z jeszcze jednego powodu. Na ich podstawie można było bowiem produkować wyglądające nader wiarygodnie „fałszywki”, a te z kolei mogły służyć dezinformacji i kompromitowaniu Radia Wolna Europa. Były to najważniejsze – obok infiltracji – cele akcji wywiadu MSW wymierzonych w rozgłośnię. Odpowiadała za to specjalna komórka wywiadu MSW – Inspektorat „I” – kierowana przez pułkownika Stanisława Boreckiego. Dzięki dostarczonym przez Czechowicza papierom firmowym RWE ludzie Boreckiego potrafili rozsyłać sfingowane pisma amerykańskiego kierownictwa, na przykład informujące sekcję polską o rzekomych planach przeniesienia jej siedziby ze światowego Monachium na głęboką turecką prowincję. Prowokacje tego typu wprowadzały dużo zamieszania, choć bardziej przypominały złośliwe żarty niż poważne ataki. Czechowicz miał do zaoferowania coś jeszcze: własne spostrzeżenia na temat stosunków panujących w pracy. W ciągu kilku lat intensywnej aktywności w niewielkim zamkniętym kręgu poznał nieźle, a czasem bardzo dobrze, praktycznie wszystkich polskich pracowników RWE. Nawiązał wiele znajomości, a nawet przyjaźni. Czy mogły one być szczere? Sam Czechowicz przyznawał w swych „resortowych” wspomnieniach, że do niektórych ludzi zbliżył się dlatego, iż byli interesujący z punktu widzenia wywiadu, a więc zrobił to tylko po to, by wyciągnąć od nich jak najwięcej informacji. Innych pewnie po prostu osobiście lubił, co w niczym nie zmienia faktu, że w praktyce odgrywał rolę tak zwanego typownika, czyli zajmował się działalnością nazywaną w wywiadowczym slangu „naprowadzaniem” na osoby nadające się do zwerbowania.
O sztuce werbowania w słonej wodzie Na życzenie wywiadu MSW agent starał się ustalać, co jego koledzy i koleżanki robią poza biurem: jak spędzają wolny czas, gdzie jeżdżą na wakacje, jakie mają słabości, ukryte skłonności i nałogi.
Rozglądał się za malkontentami i nieudacznikami niezadowolonymi z pełnionych w radiu funkcji; tych bowiem zawsze łatwiej przekonać do zdrady. Z uwagą też słuchał plotek rozsiewanych przez rozmaite „złe języki”. Wywiad najbardziej interesowały kompromitujące wątki obyczajowe, jako że mogły stanowić podstawę do zaszantażowania danej osoby (na podstawie tak zwanych materiałów kompromitujących nazywanych też z rosyjska dwuznacznie „kompromatem”), a przez to do jej zwerbowania. Bardzo cenne były ponadto szczegółowe informacje o dokładnym miejscu i czasie wakacyjnych wyjazdów pracowników RWE poza Monachium: można wtedy było próbować do nich dotrzeć i zaproponować współpracę, a nawet porwać lub dokonać innej formy zamachu. Podobne plany dotyczyły na przykład dyrektora Rozgłośni Polskiej Jana Nowaka-Jeziorańskiego, a prawdopodobnie także jego zastępcy i następcy Zygmunta Michałowskiego. Jak pisał w swej pracy o „monachijskiej menażerii” przywoływany już tutaj Paweł Machcewicz, czasami okoliczności takich podchodów bywały mocno niecodzienne. Tak stało się w przypadku jednego z ważniejszych redaktorów RWE, który miał zwyczaj spędzania urlopu w Hiszpanii, gdzie pasjami oddawał się pływaniu. Szło mu tak dobrze, że przy spokojnym morzu oddalał się nawet o dwa-trzy kilometry od brzegu. Pewnego razu jego śladem popłynęło dwóch oficerów wywiadu MSW – ale łódką. Zbliżyli się do redaktora, w chwili gdy był już grubo ponad kilometr od lądu. Bezpardonowo go zaatakowali, przyłożyli mu wiosłem, lekko podtopili i siłą wciągnęli na pokład. Potem jednak dali mu suchy ręcznik, poczęstowali koniakiem i bez ogródek powiedzieli, kim są. Zażądali od nieszczęsnego pływaka, by zaczął przekazywać im informacje na konkretne tematy, które wyliczyli. Zdenerwowany redaktor znalazł się w trudnej sytuacji. Ciężko było zdecydować się na odmowę wobec takiej „propozycji”, złożonej na środku morza przez dwóch osiłków z wywiadu. Postawiony pod ścianą (a raczej: na wodzie) dziennikarz, chcąc nie chcąc, opowiedział im, siedząc w łódce, między innymi o tajnej konferencji Nowaka-Jeziorańskiego z Amerykanami. Czechowiczowi nie udało się uczestniczyć w tej naradzie, więc nie mógł o niej poinformować swych mocodawców. Można powiedzieć, że pechowy redaktor musiał nadrobić zaległości monachijskiego „kreta” wywiadu MSW.
Widokówka dla agenta Nie ulega wątpliwości, że Czechowicz prowadził bardzo ryzykowną grę. Musiał zdawać sobie sprawę, że Amerykanie kontrolowali struktury Radia Wolna Europa przy pomocy swoich agentów i swojej „techniki operacyjnej”. Chodziło nie tylko o oficjalną ochronę. Centralna Agencja
Wywiadowcza miała świadomość, że polska (i nie tylko) rozgłośnia była niezwykle łakomym kąskiem dla komunistycznych służb, dlatego starała się intensywnie szukać potencjalnych „kretów”. Takich jak Czechowicz. Było to prawdziwą obsesją ówczesnego szefa kontrwywiadu CIA Jamesa Jesusa Angletona. Wywiad MSW doskonale to rozumiał i uznawał, że bezpośrednie spotkania tak cennego agenta z oficerami wywiadu w Monachium byłyby zbyt niebezpieczne. Zdecydowano się więc na inny, bardziej międzynarodowy rodzaj łączności. Ze swoimi mocodawcami z wywiadu Czechowicz kontaktował się tylko w dużych miastach europejskich – Paryżu, Rzymie, Wiedniu. Starano się unikać powtarzania rozmów w tych samych miejscach. Do spotkań dochodziło w weekendy – tylko wtedy Czechowicz miał nieco wolnego czasu i mógł się wymknąć na krótko z Monachium, pod pozorem swych powszechnie znanych w radiu pasji: oddawaniu się roli turysty-samochodziarza i Don Juana-podrywacza. Nie było to zresztą najlepsze rozwiązanie: regularne wypady zagraniczne mogły w końcu zaciekawić jego kolegów z pracy, a przez to wzbudzić podejrzenia wśród funkcjonariuszy kontrwywiadu CIA. Na szczęście w RWE zatrudniano wielu różnych oryginałów, nasz bohater ginął zatem w tłumie. Terminy i konkretne miejsca spotkań były ustalane bardzo prosto i zarazem skutecznie: co jakiś czas Czechowicz otrzymywał widokówkę. Widniejący na niej zabytek – na przykład opera paryska czy wiedeńska – był wyznaczonym miejscem kontaktu. Do daty umieszczonej na przesyłce agent musiał dodać równo czternaście dni. W ten sposób wiedział już, kiedy i gdzie ma wyznaczone spotkanie. Cała ta międzynarodowa procedura, choć nieskomplikowana, była dla wywiadu MSW bardzo kosztowna. Specjalnie dla Czechowicza z Centrali w Warszawie wysyłano w teren kilku oficerów, których jedynym zadaniem było obsłużenie umówionego spotkania. Najczęściej wyjeżdżali „pod legendą” (jak można by powiedzieć w żargonie wywiadu) handlowców czy dziennikarzy. Ze względów bezpieczeństwa starano się nie korzystać z oficerów pracujących w ambasadach poszczególnych krajów. Czyniono tak również dlatego, że nie chciano wtajemniczać zbyt wielu osób w sprawę, a poza tym placówki PRL były ściśle kontrolowane i monitorowane przez zachodnie służby kontrwywiadowcze, słusznie więc liczono się z tym, że pracownik rezydentury wywiadowczej w danej ambasadzie mógł przywlec za sobą „ogon”. Nie bez znaczenia jest, że pracownikom Centrali wywiadu MSW przydawały się po prostu sowite diety wypłacane w twardej walucie. Po nawiązaniu kontaktu w pobliżu jakiejś turystycznej atrakcji określano bardziej już kameralne miejsce właściwego spotkania, podczas którego Czechowicz miał przekazać ukradzione bądź sfotografowane materiały, w zamian dostając wynagrodzenie i instrukcje. Do takich spotkań
dochodziło na przykład na plaży, w trakcie oglądania meczu czy w czasie seansu kinowego. Agent i kurier udawali, że się nie znają. Nie wymieniali ani jednego słowa. Siadali obok siebie i potajemnie, korzystając, dajmy na to, z przyciemnionego światła sali kinowej, wymieniali się materiałami, po czym bez patrzenia na siebie opuszczali seans. Czasem stosowano zbliżoną technikę, notabene zapożyczoną od gangów kieszonkowców, którzy dokładnie opracowali sposób postępowania ze skradzionymi portfelami. Otóż w jakimś zatłoczonym miejscu publicznym, chociażby na stacji kolejowej, Czechowicz błyskawicznie przekazywał kopertę z dokumentami (czy też kliszami) mijającemu go niby przypadkiem człowiekowi (w wywiadzie technikę tę nazywano właśnie, jak już wspomnieliśmy, „błyskawicznym przekazaniem materiałów” albo w skrócie BPM). Ten natychmiast przekazywał niebezpieczną przesyłkę kolejnemu mężczyźnie. Wszystko po to, by zmylić ewentualną obserwację zachodnich służb kontrwywiadowczych i nie dopuścić do schwytania szpiega na gorącym uczynku. Cała procedura mogłaby przypominać kiepską powieść szpiegowską czy film sensacyjny, gdyby nie fakt, że była jak najbardziej realna. Po tego typu stresującej akcji Czechowicz często raz jeszcze spotykał się ze swoim oficerem prowadzącym – albo tylko „w przelocie” na kawę, albo na wystawnym obiedzie bądź kolacji, oczywiście na koszt przybysza z Warszawy. Wtedy rozmówcy po prostu udawali znajomych. Agent uzupełniał ustnie informacje przykazane wcześniej na piśmie czy w formie filmowych klisz. Przekazywanie materiałów wywiadowczych w miejscu publicznym byłoby zbyt ryzykowne, dlatego oddzielano raporty ustne od pisemnych. Między łykami kawy Czechowicz opowiadał o bieżącej sytuacji w polskiej rozgłośni, pewnie przy okazji zwierzając się również ze swoich problemów i lęków. A te musiały być niemałe. Oficer z Centrali odgrywał zatem po części rolę psychoterapeuty i powiernika całkiem prywatnych spraw prowadzonego przez siebie agenta. Czechowicz do dzisiaj ze szczegółami pamięta te chwile. Zawsze wchodził do umówionego lokalu sam i dłuższy moment czekał, aż obsługujący spotkanie oficerowie nie sprawdzą, czy nie był śledzony. To zresztą był tylko jeden z powodów, o którym wywiad informował swojego szpiega. Innym, bardziej dyskretnym, było sprawdzenie, czy Czechowicz nie przeszedł na drugą stronę i za namową zachodnich służb nie przyprowadził dyskretnie na spotkanie jakiegoś obcego funkcjonariusza. W grze wywiadów przezorności nigdy za wiele.
Pracowite hotelowe noce Centrala wywiadu MSW była bardzo zadowolona z pracy swojego pupila. Chwalono go za opanowanie, żelazne nerwy i systematyczność. Był traktowany na specjalnych warunkach – podpisano z nim rodzaj umowy, obchodząc się z nim trochę jak z funkcjonariuszami wywiadu
pracującymi za granicą. Próbowano też ten samorodny talent oszlifować. Czechowicz regularnie, dwa-trzy razy w roku, przechodził krótkie kursy szkoleniowe, podnosząc swe szpiegowskie kwalifikacje. Szkolenia odbywały się w niepozornych hotelach, zbudowanych w nierzucających się w oczy miejscach, zawsze poza terytorium RFN. Czechowicz wyjeżdżał tam pod pozorem wypoczynku urlopowego. Podczas zajęć hotelowych agent uczył się zasad bezpieczeństwa. Informowano go na przykład, by w razie zauważenia, że jest śledzony, nie dawał niczego po sobie poznać. Wymagało to rzeczywiście dobrej kontroli nad emocjami. Fakt śledzenia uzmysławiał przecież szpiegowi, że jest podejrzany. Próby gubienia „ogona” byłyby jednak pośrednim przyznaniem się do winy. Czechowicz podczas kursów był ponadto proszony o sporządzanie dodatkowych, bardzo szczegółowych raportów. Wymagania były duże: instrukcje szpiegowskie zawierały w takim wypadku zwykle po czterdzieścipięćdziesiąt detalicznych pytań. Agent zamykał się wtedy w pokoju hotelowym, sięgał po pióro i przez całą noc żmudnie odpowiadał, najlepiej jak potrafił. Dobra opinia nie mogła wybawić Czechowicza od losu innych szpiegów: wzmiankowanej już tajnej kontroli i inwigilacji, które miały sprawdzić wiarygodność „kreta” i wykryć jego ewentualną zdradę. To szpiegowanie w szpiegowaniu uprawiali inni agenci i informatorzy wywiadu MSW, którzy mieli dostęp do Czechowicza od strony służbowej i towarzyskiej. Ten zaś, nieświadomy ich roli, donosił na nich w swoich raportach. Dotyczyło to chociażby jego przyjaciela, aktora Janusza Koryzmy (kryptonim „Kamera”), najpierw spikera, a potem zwykłego gońca w RWE. Co ciekawe, Koryzma został zwerbowany przez wywiad MSW w wyniku „naprowadzenia” (rekomendacji) Czechowicza. Koło się zamykało, a wszyscy nieświadomie kontrolowali wszystkich.
Błąd bez konsekwencji Specyfika pracy „kreta” polega na tym, że niewielki, drobny, ale z czasem nieunikniony błąd czy pomyłka z reguły powodują pożar, w wyniku którego szpieg staje się „spalony”. Historia Czechowicza i w tym wymiarze jest jednak wyjątkowa. Pewnego dnia do RWE wpłynęło tajne pismo sporządzone przez Komunistyczną Partię Austrii w reakcji na inwazję wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, do której doszło w sierpniu 1968 roku. Czechowicz, pracujący po godzinach, zaczytał się tak bardzo, że przegapił zmianę wartowników w budynku radia, która odbywała się codziennie o godzinie dziesiątej wieczorem. Szpieg w panice uświadomił sobie nagle, że został zamknięty w pomieszczeniach Wydziału Studiów na noc. Sytuacja była poważna: rano przecież musiałby się gęsto tłumaczyć, dlaczego pozostał w biurze na noc. Jak wiemy, RWE znajdowała się w centrum ideologicznej walki i była zabezpieczana
przez CIA – szpieg mógł narobić sobie naprawdę dużych kłopotów. Walcząc ze strachem i snem, Czechowicz przypomniał sobie, że Ignacy Klibański – jeden z pracowników rozgłośni, ponadsześćdziesięcioletni stary kawaler nazywany przez wszystkich Ignasiem – ma zwyczaj przychodzenia do pracy pół godziny przed wszystkimi i przyrządzania sobie na miejscu śniadania. Wystraszony „kret” wiedział, że Ignaś otworzy rano drzwi. Niecierpliwie przeczekał całą noc. Godziny dłużyły się niemiłosiernie. Wreszcie zaczęło świtać, a później Czechowicz usłyszał kojące dźwięki otwieranych drzwi. Do budynku wszedł Ignaś i zaczął krzątać się przy śniadaniu. Czechowicz podkradł się bliżej. Gdy usłyszał, że Klibański poszedł do łazienki po wodę, natychmiast wybiegł z budynku. Tym razem skończyło się tylko na strachu.
Niespodziewana ewakuacja „Krecie” życie agenta zostało jednak gwałtownie przerwane dwa i pół roku później. Był początek marca 1971 roku. Pewnej nocy Czechowicz, szykując się właśnie do snu, otrzymał telefonicznie zakamuflowaną, ustaloną na taką okazję informację, że musi natychmiast uciekać. Niewiele myśląc, zebrał kilka niezbędnych rzeczy i wybiegł z domu. Ze ściśniętym żołądkiem pojechał do Salzburga. Tam od dwóch oficerów z Centrali usłyszał, że w kierownictwie MSW podjęto decyzję o jego ewakuacji. I tym razem agent zachował żelazne nerwy: wiele ryzykując, po cichu wrócił do Monachium, spakował walizkę i zabrał wszystkie oszczędności. Następnego dnia został ściągnięty do Polski okrężną drogą przez Czechosłowację, z wykorzystaniem rozbudowanej po „praskiej wiośnie” rezydentury wywiadu MSW w Pradze. Przez te kilkadziesiąt szalonych godzin Czechowicz nie wiedział, o co chodzi. Nikt nie wyjaśnił mu powodów nagłej ewakuacji. Więcej, pewne ślady wskazują na to, że nieco wcześniej obiecywano mu swoistą wywiadowczą stabilizację, a więc „ukadrowienie” i długie jeszcze trwanie na Zachodzie w roli nielegała – kolegi innych bohaterów tej książki, między innymi Jerzego Kaczmarka, Alice Kraffczyk czy Andrzeja Madejczyka. W każdym razie zdążono go jeszcze przenieść do nowo powstałego, supertajnego Wydziału II Departamentu I MSW (zajmującego się właśnie nielegałami) i nadać nowy kryptonim: „Remus”. Nie może zatem dziwić, że Czechowicz był oszołomiony i zdezorientowany. Przez te kilka lat przyzwyczaił się do niebezpiecznego, ale dostatniego życia w zachodnich Niemczech. Teraz wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Musiał nagle opuścić swoją towarzyszkę życia Betty – nieco starszą od niego i dość zamożną Niemkę poznaną w Monachium – nie podając jej żadnego wytłumaczenia ani nawet nie informując o wyjeździe.
Co tak naprawdę się stało na początku marca 1971 roku? Dlaczego tak użyteczny agent został nagle odwołany? Najprawdopodobniej nie doszło w tym przypadku do dekonspiracji, a sam „kret” nie popełnił żadnego brzemiennego w skutki błędu. Czego się przestraszono? Dokumenty i zachowane materiały, choć różnorodne, zaskakująco milczą na ten temat. Nie ma ani jednego śladu sugerującego jakąś wpadkę. W takim razie w grę mogła wchodzić tylko wielka polityka. W Polsce na przełomie grudnia 1970 i stycznia 1971 roku doszło do wstrząsów na samym szczycie aparatu partyjno-państwowego: w wyniku brutalnie stłumionych protestów robotniczych na Wybrzeżu władzę utracił Władysław Gomułka, pociągając w dół swoich ludzi. Czechowicz mógł być ofiarą nie do końca rozszyfrowanych dziś przetasowań kadrowych na szczytach władzy. Znawca problematyki wywiadu PRL, a zarazem były szef Agencji Wywiadu III RP Zbigniew Siemiątkowski sugeruje, że reżyserem ewakuacji Czechowicza był rezydent wywiadu w Paryżu pułkownik Zygmunt Orłowski, który później zorganizował wizytę Edwarda Gierka we Francji i omal nie został dyrektorem wywiadowczego Departamentu I MSW. Sam Gierek po latach przekonywał, że Czechowicz był „granatem w ręku” Mieczysława Moczara, który walczył z Gierkiem o schedę po Gomułce. Ukazanie skuteczności aparatu bezpieczeństwa poprzez eksponowanie „asa wywiadu” w RWE wzmacniałoby pozycję Moczara, który jeszcze niedawno kierował resortem spraw wewnętrznych. Wydaje się jednak, że ważniejszą grę prowadził Franciszek Szlachcic, świeżo upieczony szef MSW (pełnił tę funkcję zaledwie od lutego 1971 roku), a Czechowicz był „granatem” w jego, a nie Moczara, ręku. Szlachcic wyrastał wówczas na przywódcę własnej frakcji, w pewnym sensie „modernistyczno-ubeckiej”, od jego imienia zwanej „franciszkanami”. Niewykluczone też, że ucieczka Czechowicza i jego rewelacje dotyczące roli CIA w funkcjonowaniu RWE miały związek z jeszcze większą kombinacją wywiadowczo-propagandową, planowaną przez moskiewskie KGB. W jej ramach zamierzano doprowadzić do likwidacji Radia Wolna Europa i Radia Swoboda jako przeżytków zimnej wojny, na fali szerszego międzynarodowego odprężenia (fr. détente), jakie dawało się wówczas zauważyć w Europie i na świecie. Jeśli przypuszczenia te są trafne, mielibyśmy w historii powrotu Czechowicza uderzający dowód wyższości względów politycznych nad czysto wywiadowczymi.
Triumfalny powrót „spalonego” agenta Po przyjeździe do kraju „Remus” został zaprowadzony do tajemniczego mieszkania konspiracyjnego. Nie miał pojęcia, co stanie się z nim dalej. Musiały odżyć wszystkie strachy, jakie trawiły go, kiedy był politycznym uchodźcą.
Tymczasem w najwyższych kręgach państwowych zapadła decyzja: ze względów propagandowych Czechowicz będzie gwiazdą. Kilka dni po ucieczce z Monachium komunistyczne media na zawołanie (i to dosłownie) rozpoczęły akcję propagandową, rozpisując się o powrocie zasłużonego szpiega, bohatera ludowej Polski Andrzeja Czechowicza, który sam stawił czoło imperialistom z Radia Wolna Europa. Sytuacja była wyjątkowa: oto polskie służby, wbrew obowiązującym w grze wywiadów regułom, zdecydowały się na całkowitą dekonspirację swojego dobrze ukrytego agenta. Uznano, że jego wyreżyserowane „spalenie” przyniesie większe korzyści natury propagandowej niż dalsze wykorzystywanie operacyjne. Była to decyzja zdumiewająca. Dopiero teraz przebywający w konspiracyjnym mieszkaniu Czechowicz został błyskawicznie ukadrowiony – czyli już całkowicie włączono go w poczet funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, i to od razu w stopniu kapitana. Dzięki temu jego postać wyglądała poważniej. Ukadrowienie ułatwiło też budowanie legendy Czechowicza jako doświadczonego oficera, rzekomo pracującego dla wywiadu już od ukończenia studiów. W taki oto sposób z niedoszłego emigranta najpierw zrobiono szpiega (w 1965 roku), a teraz, po sześciu latach – oficera wywiadu i celebrytę. Nasz bohater był oszołomiony, zwłaszcza że od razu wypłacono mu równowartość pensji stosunkowo wysokiego stopniem funkcjonariusza wywiadu MSW (inspektora), licząc od 1963 roku, i zaliczono ten okres do wysługi lat w wymiarze półtora etatu. Nie było chyba żadnego innego przypadku równie błyskawicznej, jednodniowej kariery w komunistycznych służbach specjalnych. A przecież jeszcze tak niedawno skruszony uchodźca pisał rozpaczliwy list, błagając polskie władze o wybaczenie. Udało nam się ustalić, że tuż po powrocie „kapitana” na zlecenie wspomnianego ministra Szlachcica opracowano pod kierunkiem Wiesława Beka, szefa Biura Prasy KC PZPR, szczegółowy „plan działań”, czyli kampanii propagandowo-informacyjnej związanej z powrotem bohatera wywiadu. Na początek planowano konferencję prasową (a właściwie dwie – dla dziennikarzy zagranicznych i krajowych), a zaraz potem – podjęcie walki propagandowej z RWE z główną rolą partyjnego organu „Trybuna Ludu” i jej czołowego dziennikarza Bohdana Rolińskiego. W dłuższej perspektywie przewidywano dalsze drążenie tematu przez najważniejsze dzienniki (takie jak „Sztandar Młodych”, „Żołnierz Wolności”, „Ekspress Wieczorny”) i tygodniki (między innymi „Panorama Śląska”, „Panorama Północy”, „Prawo i Życie”). Wywiady radiowe z byłym szpiegiem miał przeprowadzić ówczesny radiowy gwiazdor Sławomir Szoff. W Biurze Prasy KC postanowiono rzucić na propagandowy front najlepszych krajowych specjalistów od problematyki szpiegowskiej i sensacyjnej. Nakręcenie filmu o misji Czechowicza zamierzano zlecić słynnemu reporterowi Krzysztofowi Kąkolewskiemu i Andrzejowi Konicowi –
reżyserowi Stawki większej niż życie (serialu o kapitanie Klossie). W podobnym duchu temat miał podjąć na łamach tygodnika „Perspektywy” Witold Szymanderski, autor wielu powieści z serii 07 zgłoś się, na podstawie których powstał popularny serial milicyjny o poruczniku Borewiczu. Zgodnie z planem nieoczekiwana i zawrotna kariera naszego szpiega zaczęła się od serii konferencji prasowych, zorganizowanych 10 marca 1971 roku w Warszawie. Świeżo upieczony kapitan opowiadał – w takim stopniu, w jakim pozwoliły mu na to służby – o swojej wywiadowczej działalności, szczególnie dobitnie podkreślając związki Radia Wolna Europa z CIA (a także na przykład z „ośrodkami syjonistycznymi”). Nie chodziło jedynie o oczernianie RWE. Jak pisaliśmy, zaledwie kilka tygodni wcześniej, w grudniu 1970 roku, wojsko i milicja strzelały do robotników na Wybrzeżu. Czechowicz miał więc również odwrócić uwagę opinii publicznej od kompromitujących komunistyczną władzę krwawych wydarzeń. Tajemniczo stwierdzając, że dysponuje listą sekretnych informatorów RWE z Polski, Czechowicz miał ponadto wzbudzić strach w środowiskach sprzyjających Zachodowi, zwłaszcza w kręgach inteligenckich i twórczych. Stefan Kisielewski pisał w swych dziennikach: „podobno wykrył polskich informatorów [R]WE, ale nie mówi jakich. Będzie z tego pewno nieskończony szantaż, bo każdego da się oskarżyć, a dowody trzymać w kieszeni (lub też wcale ich nie mieć)”. I rzeczywiście, w następnych miesiącach MSW przeprowadziło dużą kampanię „grożenia palcem” osobom, których związki z RWE ujawnił „arcyszpieg”. W duchu wczesnogierkowskiego liberalizmu mniej lub bardziej ewidentne winy postanowiono jednak darować. Bezprecedensowym gestem było także przesłanie obszernej kolekcji „szpiegowskich” materiałów RWE dotyczących Kościoła polskiego do dyspozycji Episkopatu Polski. Wydaje się przy tym, że wywołane kampanią propagandową wokół powrotu Czechowicza przekonywanie o infiltracji RWE ze strony polskich służb rzeczywiście mogło podziałać zniechęcająco na tych Polaków, którzy do tej pory byli skłonni do kontaktowania się z przedstawicielami rozgłośni. Szczególnie dotyczyło to osób rekrutujących się ze środowisk twórczych. W każdym razie chwilowym zwycięzcą całej gry został, jak się wydaje, Franciszek Szlachcic, awansowany w grudniu 1971 roku na członka Biura Politycznego PZPR i sekretarza KC PZPR. Mógł się teraz upajać zasłużoną opinią skutecznego, ale „dobrego ubeka” i śnić sen o władzy w kraju. Już trzy lata później prawdopodobny autor scenariusza powrotu Czechowicza utracił jednak względy Gierka i wylądował na politycznym aucie jako prezes Polskiego Komitetu Normalizacji i Miar.
Wdzięczność szpiega W kolejnych miesiącach Czechowicz – zgodnie z przyjętymi w MSW ustaleniami – na dobre
zagościł w audycjach radiowych, programach telewizyjnych i na łamach prasy. Media trąbiły o jego sukcesie i o sukcesie polskiego wywiadu, naśmiewały się z „antykomunistycznego dogmatyzmu i prymitywności” środowiska Wolnej Europy. Wychwalano za to odwagę, ideowość i ofiarność bohatera wywiadu. Czechowicz skromnie dziękował, przyznając, że praca szpiega kosztowała go dużo nerwów, zdrowia i wymagała wielkiego poświęcenia. Na pochwały odpowiadał tyradami przeciw zgniliźnie Zachodu, przeciw cynicznym służbom specjalnym RFN i USA czy zdeprawowanym polskim emigrantom politycznym. Bez pardonu atakował personalnie swoich byłych współpracowników i kolegów. Jak mówił, pracują tam: „[...] ludzie, którzy nie ukrywają swojego cynizmu. Dostali się do sutej kasy i choć przez radio mówią po polsku, szpiegowskie raporty piszą do swych przełożonych po angielsku”. Ostro krytykował między innymi Genadiusza (Romana) Kotorowicza – swego pierwszego protektora – nazywając go agentem najpierw hitlerowców, a później CIA. Z kolei Kazimierz Zamorski, w istocie subtelny intelektualista, a zarazem wieloletni mentor i przełożony, miał według Czechowicza mieć „mentalność i sposób myślenia policjanta wiejskiego posterunku”. Jedną z byłych koleżanek oskarżył zaś o pełnienie funkcji kapo w nazistowskim obozie koncentracyjnym w czasie wojny. Byłemu „kretowi” w RWE na pewno nie można zarzucić posiadania nadmiernych skrupułów. Nie obyło się oczywiście bez ewidentnych manipulacji związanych z jego nader elastyczną biografią. Padały między innymi stwierdzenia, że już sam wyjazd młodego absolwenta historii w 1963 roku był częścią wywiadowczej kombinacji MSW. Medialny bohater, patrząc prosto w oko kamery, przekonywał, że został komunistycznym szpiegiem, kierując się patriotyzmem, który wyniósł z domu. Tworzył przy tym dość ekwilibrystyczne konstrukcje, zestawiając rodzinną pamięć o przodkach uczestniczących w powstaniu styczniowym oraz podziw dla powstańców warszawskich walczących z Niemcami z pragnieniem pracy dla komunistycznego wywiadu. Dowodził też, że po ukończeniu w 1962 roku studiów sam zgłosił się do SB, gdzie przeszedł gruntowne, wszechstronne szkolenie, obejmujące skomplikowane testy teoretyczne, a także sprawnościowe, przygotowujące go niemal do roli Jamesa Bonda, a na pewno Hansa Klossa. Już wtedy wraz z przełożonymi oficerami rzekomo szczegółowo planował sposoby przeniknięcia do monachijskiego gniazda „Szerszeni”. Przy takim tłumaczeniu jego późniejsze życie azylanta i wartownika w armii brytyjskiej stawało się dowodem na niezwykłą ofiarność w służbie kraju: pełen poświęcenia bohater rzekomo zgodził się dzielić trudy emigracyjnego życia, realizując swą wywiadowczą misję. Agent demonizował zarazem znaczenie Biura Studiów i Analiz RWE, w którym rozpoczął pracę, czyniąc z tego wydziału po prostu komórkę amerykańskiego wywiadu. Ta mieszanina kłamstw i odpowiednio przyprawionej prawdy przynosiła pewne skutki: do redakcji gazet i telewizji młodzi chłopcy (a nawet trochę dziewcząt) spontanicznie przysyłali listy,
deklarując pragnienie pójścia w ślady prawdziwego Hansa Klossa. Nowo powołana elitarna szkoła wywiadu w mazurskich Starych Kiejkutach nie mogła zatem narzekać na brak chętnych. Co warte podkreślenia, owe propagandowe skutki miały mimo wszystko ograniczony zasięg, a znacznej części opinii publicznej cała kampania przypominała raczej komedię czy parodię niż reklamowanie osiągnięć niezwyciężonej SB. Ataki na RWE były na tyle niewybredne i niewyszukane, że częściej budziły uśmiech politowania niż akceptację. Komentujący na bieżąco całą sytuację Mieczysław Rakowski, ówcześnie redaktor naczelny tygodnika „Polityka”, zanotował w swoim dzienniku, że władze sknociły sprawę Czechowicza. Po kraju zaczęły krążyć dowcipy, na przykład: „Na jakie grupy dzieli się ludność Polski? Na inteligentów, półinteligentów, ćwierćinteligentów i na asów wywiadu”. Stefan Kisielewski tak za to komentował rewelacje kapitana: [...] ogłoszono z ogromnym trzaskiem, że oficer polskiego wywiadu, Andrzej Czechowicz, pracował szereg lat w Wolnej Europie, teraz powrócił i będzie opowiadał rewelacje. Istotnie pokazał się w telewizji, wygląda trochę na debila, choć ma wyższe wykształcenie [...]. Jego rewelacje jak na razie prezentują się zgoła skromnie: że Wolna Europa jest na utrzymaniu amerykańskim i że zbiera od Polaków informacje. Nie jest to straszna nowość [...]. Ten „as wywiadu” [...] właściwie nic konkretnego do powiedzenia nie ma, choć daje do zrozumienia, że ma.
Niewiele później „Kisiel” dodawał: „[...] sprawa na razie wygląda okropnie głupio, bo ten facet nic inteligentnego powiedzieć nie potrafi [...]. Produkuje się teraz na łamach »Żołnierza Wolności«, plotąc rzewne, pseudopatriotyczne bzdury, z których nic dorzecznego nie wynika”.
Trudne żyjcie resortowego celebryty Oszałamiający, jednodniowy awans, nagły zastrzyk gotówki oraz utonięcie w światłach fleszy i falach eteru zaliczało się zapewne do blasków życia kapitana Czechowicza. Jeszcze w 1971 roku otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, w następnych latach wręczono mu również Złotą Odznakę „Za zasługi w ochronie porządku publicznego” i Srebrną Odznakę „W służbie narodu”. Czy szukający pieniędzy uchodźca polityczny mógł na początku lat sześćdziesiątych przewidywać, że jego życie pokona tak karkołomne zakręty? Sława, oprócz blasków, miała też jednak swoje cienie. Czechowicz nie czuł się komfortowo. Doskonale wiedział, że stał się teraz znany nie tylko w całej Polsce, lecz także w RFN. Nie było na świecie służby specjalnej, która by o nim nie usłyszała. Jego szpiegowska kariera była więc przekreślona. Zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie wyjedzie na Zachód. Przecież jako powszechnie znany szpieg nie miałby tam nic do roboty, nawet jeżeli litościwie udzielono by mu dyplomatycznej wizy. Ten stan rzeczy dostrzegały osoby niezwiązane z resortem spraw
wewnętrznych. Stefan Kisielewski zauważał: [...] zdumiewająca to rzecz: facet jest spalony na zawsze, twarz jego zna cała Polska i zagranica, nigdzie nie będzie się mógł pokazać ani nic w swojej „branży” robić, tymczasem ma dopiero trzydzieści cztery lata. Co o tym wszystkim sądzić, jaki tego cel – żeby powiedzieć ludziom, że Wolną Europę utrzymują Amerykanie i że zajmuje się ona zbieraniem wiadomości? Niepojęcie to głupie, ale Rosja karmi swą ludność podobnymi idiotyzmami od długich lat.
Były analityk RWE zapewne słyszał też dowcipy krążące na swój temat. Po upadku komunizmu sam zaczął krytykować sposób przeprowadzenia kampanii propagandowej wokół powrotu z Monachium. Jego postać budziła kontrowersje nawet w strukturach aparatu bezpieczeństwa. Dowodzi tego pewien incydent, który przydarzył się naszemu kapitanowi pod koniec listopada 1977 roku. Czechowicz tankował właśnie samochód na stacji benzynowej przy Trakcie Lubelskim na wysokości Starej Miłosnej. Nagle do auta zbliżył się wyraźnie pijany, niewysoki major piechoty WP i nieproszony rozsiadł się na przednim siedzeniu. Głośno i ordynarnie zażądał, by nieznany mu Czechowicz zawiózł go do Warszawy. Po gwałtownej wymianie zdań kapitan kazał intruzowi opuścić pojazd, ale ten ani myślał to uczynić. Zdenerwowany nie na żarty oficer szybkim krokiem zawrócił w stronę stacji benzynowej, chcąc telefonicznie sprowadzić kogoś z jednostki, w której służył awanturnik. Nie mógł jednak uzyskać połączenia. Jeszcze bardziej zdenerwowany wrócił do auta, chwycił majora za fraki i wyrzucił go na ulicę. Wtedy do szamoczącej się dwójki podszedł pewien milicjant w cywilu, który znał Czechowicza. Nie zwracając uwagi na rozpaczliwe gesty kapitana, wykrzyczał pijanemu majorowi, że poważył się zaatakować bohatera polskiego wywiadu. W rezultacie pijany żołnierz jeszcze bardziej się wściekł i z pianą na ustach zaczął obrzucać Czechowicza wyzwiskami: „Aaa, to ty jesteś ten chu... To ty żerujesz na oficerach! Taki skur...syn jak ty już dawno powinien przestać istnieć!”. Wściekły Czechowicz z piskiem opon oddalił się i pojechał do Rembertowa do jednostki Wojskowych Sił Wewnętrznych, by złożyć skargę na awanturnika. Obiecano natychmiastowe wysłanie patrolu, sam Czechowicz również wrócił na miejsce zdarzenia. Tymczasem jednak major rezolutnie się ulotnił, zatrzymując jakąś nysę, która zawiozła go do Warszawy. Sfrustrowany Czechowicz napisał skargę do samego dyrektora Departamentu I MSW i na tym sprawa się skończyła.
Dyplomata i wykładowca Po głośnym powrocie z Monachium nasz „as wywiadu” rozpoczął pracę jako prawdziwy już funkcjonariusz wywiadowczego Departamentu I MSW w Warszawie. Regularnie jeździł po
zakładach pracy w całej Polsce, opowiadając po raz tysięczny swoją historię. Z biegiem czasu nawet reżimowe media straciły zainteresowanie wyeksploatowanym szpiegiem. O jego kolejnych wojażach donosiło tylko – o, ironio losu! – Radio Wolna Europa. Czechowicz jeździł także za granicę, oczywiście jedynie do tak zwanych bratnich krajów. Był między innymi w Czechosłowacji i Niemczech Wschodnich. Przyjeżdżano też do niego. Na przykład w 1972 roku „na kilkudniowe konsultacje” do warszawskiego eks-agenta przyjechał tajemniczy „pisarz radziecki przygotowujący książkę na temat ośrodków dywersji”. Co ciekawe, zatrudniając go tak naprawdę dopiero w 1971 roku w wywiadzie, kierownictwo tej służby sfałszowało jego historię zawodową. Według części dopuszczonej do biurokratycznego obiegu dokumentacji resortowej był podporucznikiem MO już od 1963 roku, co było ewidentnym kłamstwem (w rzeczywistości w momencie ukadrowienia został od razu kapitanem, majorem w 1976 roku, a podpułkownikiem sześć lat później). Pracując w stolicy, Czechowicz ożenił się z młodszą o dziesięć lat Marią Magdaleną, pracownicą Instytutu Badania Współczesnych Problemów Kapitalizmu, córką pułkownika Wojska Polskiego (a wcześniej powstańca warszawskiego). Doczekał się dwójki dzieci. Obronił również na Wojskowej Akademii Politycznej w Warszawie doktorat poświęcony zachodnioniemieckim instytucjom propagandowym. Po kilku latach, w 1978 roku, wyjechał jako rezydent wywiadu do dalekiej Mongolii, pełniąc oficjalnie funkcję I sekretarza ambasady w Ułan Bator. W dokumentacji wywiadu zaczął występować pod pseudonimem „Abad”. Był to tak naprawdę tylko gest wobec zasłużonego funkcjonariusza – wszyscy i tak wiedzieli, kim jest. W dokumentach resortowych bardzo ciekawie motywowano tę decyzję: zwracano uwagę, że Mongolia nie pozostawała w kręgu działań operacyjnych wywiadu. Co więcej, egzotyczny wyjazd miał uchronić Czechowicza przed „wzrostem agresywności sił opozycyjnych w PRL”. Po czterech latach pobytu w egzotycznym kraju, z dala od karnawału „Solidarności”, „Abad” powrócił do Warszawy już w bezpiecznym dla niego okresie stanu wojennego. Były szpieg nie przeżył swego wygnania zbyt dobrze. Nie potrafił wdrożyć się w pracę dyplomatyczną, tak diametralnie różną od jego doświadczeń z Monachium. Powrót do kraju niewiele zmienił w jego „spalonym” życiu zawodowym. Wyjazd na Zachód wciąż był niemożliwy, a senne placówki dyplomatyczne, takie jak ta w Mongolii, nie były długotrwałym rozwiązaniem. Zaproponowano więc Czechowiczowi pracę w Akademii Spraw Wewnętrznych w Legionowie – kuźni kadr oficerskich SB. Z braku innych możliwości były szpieg przyjął tę ofertę. Jako adiunkt uczelni opowiadał studentom stacjonarnym i zaocznym o „działalności zachodnich ośrodków dywersji”, prowadził ponadto szkolenia w różnych częściach kraju. Jego pracę dydaktyczną
oceniano wysoko. Próbował również doskonalić swój warsztat funkcjonariusza SB: w 1984 roku z wynikiem dobrym zdał egzamin „z zakresu stosowania środków przymusu bezpośredniego”, czyli bicia. Po trzech latach postanowiono pozwolić mu na kolejny służbowy wyjazd: we wrześniu 1985 roku został mianowany na stanowisko konsula w nowo utworzonym Konsulacie Generalnym PRL w Rostocku. Znów mógł zatem pojechać do Niemiec – ale tylko wschodnich. Z tej okazji otrzymał nowy pseudonim: „Wort”. W tym dawnym hanzeatyckim mieście zasłużony funkcjonariusz spędził jedynie dwa lata, odwołany przedwcześnie i w trybie pilnym w wyniku krytycznej oceny jego działalności. Ponownie okazało się, że były pracownik RWE zdecydowanie nie sprawdza się jako dyplomata i urzędnik. Zarzucano mu niesubordynację, nieustanne krytykowanie swego przełożonego, konsula generalnego (twardogłowego generała Norberta Michty), a także nadmierną podejrzliwość i konfliktowość. Sam Michta został zresztą odwołany wraz z Czechowiczem, oskarżany o brak zdolności kierowniczych, wybuchowość oraz nadużycia finansowe. Można sobie tylko wyobrażać, w jakim stanie ten skłócony duet pozostawił rostocką placówkę. Niezadowolony Czechowicz po cichu powrócił do Warszawy, długo pozostając bez przydziału. Skłonność do konfliktów i duża ambicja w połączeniu z brakiem możliwości pracy w jedynej dziedzinie, na jakiej tak naprawdę się znał – czyli szpiegostwie – sprawiały, że nie za bardzo wiedziano, co z nim zrobić. Pięć minut sławy ciągnęło się za nim jak cień: jeszcze w marcu 1988 roku nie otrzymał od MSW zgody na wyjazd turystyczny do Grecji, uznany za zbyt ryzykowny. W resorcie niechciany już przez nikogo „as wywiadu” wegetował do lipca 1990 roku, kiedy to, wraz z rozwiązaniem SB, odszedł ze służby. Próbował jeszcze popracować w policji, jednak w 1991 roku ostatecznie go zwolniono i wysłano na bardzo przyzwoitą emeryturę.
Uderzając w legendę „Kuriera z Warszawy” Mogliśmy się przekonać, że jeśli w 1971 roku Czechowicz stracił możliwości infiltracji środowiska Radia Wolna Europa, to po powrocie do kraju mógł przynajmniej je oczerniać. Osiągnął na tym polu wymierne sukcesy, trwalsze i zapewne bardziej znaczące niż wcześniejsze szpiegowskie raporty. W 1974 roku z inspiracji SB wydał poczytną książkę Siedem trudnych lat (przetłumaczoną też na niemiecki), w której bez ceregieli, a za to z dużą bezczelnością zaatakował Jana NowakaJeziorańskiego. Autor opublikował w niej dokument z 1970 roku podpisany przez byłego nazistę Johanna Kassnera (przypadkowa zbieżność z niemiecką wersją nazwiska znanego nam Jana Kaszubowskiego), w którym padło stwierdzenie, że legendarny „Kurier z Warszawy” pracował w
latach 1940-1942 jako zarządca majątku zrabowanego Żydom przez Niemców. Czechowicz „zapomniał” dodać, że Jeziorański sprawował tę funkcję z polecenia polskiego podziemia jako przykrywkę dla swej konspiracyjnej działalności. Już od momentu swojego powrotu szpieg rozgłaszał wszem wobec, że Nowak został „kupiony” przez CIA. W wywiadach dla reżimowych mediów nazywał go „satrapą”, „gangsterem”, „dzierżymordą”. Nawiasem mówiąc, wielu jego byłych kolegów z Ogrodu Angielskiego przyjmowało te epitety co najmniej ze zrozumieniem. Czechowicz na pewno narobił swemu byłemu przełożonemu dużo kłopotów. Wspomniany dokument z 1970 roku stał się podstawą do „demaskatorskiej” publikacji, na łamach prawicowego pisma „Rheinischer Merkur”, autorstwa Joachima Georga Görlicha, mieszkającego w RFN śląskiego kompozytora i dziennikarza. Publikację tę promowano następnie metodami wywiadowczymi, po prostu rozsyłając ją, komu się tylko dało. Dziwnym trafem Görlich był bliskim znajomym bohatera kolejnej z naszych historii – Andrzeja Madejczyka, agenta nielegała wywiadu MSW o pseudonimach „Madera” i „Lakar”. Wściekły Nowak wytoczył Görlichowi proces przed sądem niemieckim, który przegrał, nie był bowiem w stanie udowodnić, że autor tekstu w „Rheinischer Merkur” źle zacytował książkę Czechowicza. Sam Jeziorański w wypowiedzi dla Polskiej Agencji Prasowej z 2002 roku tak podsumował całą sprawę naszego „asa wywiadu”: „Czechowicz był najmniej szkodliwy ze wszystkich, bo był tak prymitywny i reprezentował tak niski poziom, że bardziej szkodził bezpiece aniżeli nam swymi wystąpieniami”. Były szpieg oburzył się na te słowa i nawet wytoczył PAP i samemu Jeziorańskiemu proces sądowy o zniesławienie, przekonując, że był zasłużonym pracownikiem polskiego wywiadu. Jak widać, sam uwierzył we własną legendę. Proces jednak przegrał, choć może miał trochę racji.
*** Czechowicza – przynajmniej w początkach jego wywiadowczej biografii – można określić mianem szpiega mimo woli. W ostatecznym rozrachunku jego historię trzeba jednak uznać za jeden z rzeczywistych sukcesów wywiadu MSW PRL, zarówno w planie wywiadowczym, jak i propagandowym. Czechowicz niewątpliwie okazał się nader utalentowanym wywiadowczym naturszczykiem. Nie sposób jednocześnie uciec od komentarza, że był on w istocie osobą bardzo odległą od profilu typowego absolwenta szkoły wywiadu MSW: od pochodzenia społecznego zaczynając, a kończąc na wykształceniu i „luzackim” sposobie bycia. I tym razem wywiadowi MSW,
jak przysłowiowej ślepej kurze, trafiło się przypadkowe „ziarno” – podobnie jak w innych opisanych w tej książce historiach czołowych „asów wywiadu” PRL, z Andrzejem Madejczykiem i Marianem Zacharskim na czele.
O
d początków swego istnienia wywiad PRL za głównego przeciwnika uznawał Niemcy Zachodnie, a w tychże Niemczech – obsadzony przez niedawnych hitlerowców tutejszy wywiad oraz nie mniej w przeświadczeniu polskich komunistów groźne centrum „dywersji ideologicznej” – Radio Wolna Europa. Do listy głównych wrogów dochodził jeszcze Watykan: dla kierowników wywiadu PRL niebezpieczny ośrodek „klerykalnej dywersji” finansowany przez byłych nazistów z Bonn. Za sprawą jednego tylko agenta-nielegała, Andrzeja Madejczyka (posługującego się pseudonimami „Madera”, „Karol” i „Lakar”), PRL-owskim służbom udało się za jednym razem ustrzelić myśliwski triplet, czyli skutecznie spenetrować wszystkie trzy wrogie ośrodki i jeszcze kilka pomniejszych na dodatek. A dopomogli w tym pewien pisarz z Londynu, tajemniczy muzyk, gadatliwy zakonnik, niemiecki zbrodniarz wojenny, zaginiona Bursztynowa Komnata i szczypta marihuany.
Zagadki i tajemnice Sprawa Andrzeja Madejczyka do dziś pozostaje w dużej części tajemnicą, a większość zachowanych materiałów jest wciąż utajniona i przechowywana w zbiorze zastrzeżonym archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, chronionym przez uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy Biura Ochrony IPN. „Zbiór zastrzeżony” przebywa za ciężkimi pancernymi drzwiami, nie gorszymi od tych, jakie chronią bogactwo Ameryki w Fort Knox. Dziś dysponujemy tylko fragmentami odtajnionych dokumentów z najprawdopodobniej bardzo obszernych materiałów dotyczących naszego bohatera. Formalnie nawet sama tożsamość „Lakara” pozostaje wciąż państwową tajemnicą, jednak dzięki relacjom żyjących świadków można stosunkowo łatwo ją odszyfrować. Z powodu tych ograniczeń rekonstrukcja jego fascynujących losów często prowadzi do formułowania pytań, na które brak odpowiedzi. W wielu miejscach jesteśmy skazani na frustrujące dla historyka domysły budowane na wątłych przesłankach. Częściowo musimy też, z braku innych źródeł, ufać relacjom ludzi niebędących raczej na co dzień specjalistami od prawdy i obiektywizmu. Niedawno udało nam się w końcu ustalić, że Andrzej Madejczyk, syn Ludwika i Stanisławy z domu Bartłomiejczyk, urodził się 27 lipca 1929 roku w Piotrkowie Trybunalskim i że było to jego prawdziwe, a nie „legalizacyjne” nazwisko, jak to bywało w przypadku wielu innych nielegałów. Nie wiemy jednak prawie nic na temat otoczenia, w którym przyszedł na świat i się wychował. Nie wiemy zatem, kim byli jego rodzice, czy miał rodzeństwo itp. W czasie wojny i niemieckiej okupacji, na którą przypadła wczesna młodość Madejczyka,
Piotrków pozostał w granicach Generalnego Gubernatorstwa, traktowanego jako „rezerwat dla Polaków”. Pewne przesłanki wskazują na to, że Madejczyk pochodził z rodziny o korzeniach niemieckich, albo też podawał się później za taką osobę. Niewiele wiemy o szkołach, do których chodził, studiach (odbytych podobno we Wrocławiu), zdobytym zawodzie i wykształceniu, pierwszych miejscach pracy. Dostępne dane nie pozwalają też jednoznacznie zdefiniować jego poglądów na świat, łącznie z narodową identyfikacją i rzeczywistym stosunkiem do wprowadzanego po wojnie w Polsce komunizmu. Wiemy jedynie, że był agnostykiem, a może wręcz ateistą, co rzuca ciekawe światło na jego późniejsze przyjaźnie w kręgach polskich duchownych. Po wojnie przez jakiś czas udzielał się w harcerstwie, otarł się też o powojenne podziemie niepodległościowe, za co po raz pierwszy miał trafić za kraty. Wyszedł na wolność w wyniku amnestii w 1947 roku. W latach pięćdziesiątych został z kolei oskarżony o jakieś nadużycia, w czasie gdy pracował jako urzędnik w jednym z ministerstw (wedle innych źródeł sprawa miała znów charakter polityczny). Z tego powodu ponownie trafił na pewien czas do więzienia. W tym zapewne momencie zaczęła się jego dynamicznie rozwijająca się relacja z komunistycznym aparatem bezpieczeństwa. Opisana poniżej sensacyjna historia więziennych przygód Madejczyka znana nam jest dziś niestety głównie z dwóch późnych, bo pochodzących z 2005 roku, relacji. Po pierwsze, z opowieści redaktora Marka Barańskiego, gwiazdy PRL-owskiej propagandy epoki stanu wojennego, a następnie, już w wolnej Rzeczypospolitej, między innymi podpory antyklerykalno-nihilistycznego pisma „Nie”. Po drugie, z wywołanej być może przez tę pierwszą relacji śląskiego muzyka Joachima Georga Görlicha, przywołanego niżej w różnych kontekstach i to wielokrotnie. Była to osoba rzeczywiście nader bliska Madejczykowi i jego sprawom. Jakkolwiek obydwu „świadków historii” bardzo wiele dzieliło, jedną cechę na pewno mieli wspólną, a mianowicie mocno elastyczny stosunek do pojęcia prawdy. A to powinno skłaniać historyka do ostrożności. Mimo wszystko, „z pewną taką nieśmiałością”, opowiedzmy za Görlichem i Barańskim początki interesującej nas historii.
(Sterowane) rozmowy z katem Los, a może raczej wspomniany aparat bezpieczeństwa, sprawił, że Madejczyk trafił jako więzień do celi zajmowanej przez osławionego zbrodniarza hitlerowskiego Ericha Kocha, w słynnym Zakładzie Karnym nr 1 przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Ten zażarty nazista, zaufany Hitlera, w swoim czasie pełnił funkcję namiestnika führera w Prusach Wschodnich (partyjnego gauleitera NSDAP, a później też państwowego nadprezydenta). W 1941 roku został mianowany Komisarzem Rzeszy na
Ukrainie i zwierzchnikiem tutejszych struktur nazistowskiego aparatu represji. Odpowiadał zarówno za deportacje setek tysięcy ludzi do obozów zagłady, jak i za masowe mordy popełniane na miejscu. Kiedy w wyniku sowieckiej kontrofensywy powrócił do Prus Wschodnich, obiecał Hitlerowi obronę tych ziem do ostatniej kropli krwi – raczej jednak nie własnej. Ostatecznie okazał się bowiem życiowym pragmatykiem i zdołał uniknąć śmierci w walce, a także (początkowo) uwięzienia przez zwycięskich aliantów. Ukrywał się skutecznie, przy pomocy innych nazistów, aż do 1949 roku, kiedy to został zatrzymany przez Brytyjczyków okupujących Hamburg. Choć Moskwa chciała go dla siebie, został ostatecznie przekazany Polakom. Proces zbrodniarza rozpoczęto dopiero latem 1958 roku. Niecały rok później wydano na niego wyrok śmierci. Kary jednak nie wykonano, oficjalnie powołując się na... zły stan zdrowia skazańca. Koch dożył w więzieniu w Barczewie sędziwego wieku i zmarł śmiercią naturalną w 1986 roku, zdążywszy jeszcze poznać tutaj bliżej bohaterów „Solidarności” na czele z Władysławem Frasyniukiem, a także liderów Konfederacji Polski Niepodległej (KPN) na czele z Leszkiem Moczulskim. Z tym ostatnim łączyła go swoista nić, niewidoczna zapewne dla nich obu. Obydwa końce tej nici trzymał Andrzej Madejczyk – o czym jeszcze napiszemy. Można sądzić, że Madejczyk trafił do celi Kocha jako tak zwany agent celny. Nie był jednak zwykłym kapusiem, który miał donosić służbie więziennej na swoich towarzyszy niedoli. Wywiad MSW miał wobec niego zupełnie inne plany. Raczej też nie był tajemniczym agentem „Lux”, o którym nie wiemy nic poza tym, że siedział z Kochem od końca marca 1963 roku do połowy roku następnego, bo w tym samym okresie – jak udało się ostatnio ustalić – nastąpił już „przerzut” Madejczyka na Zachód. Jest jednak wysoce prawdopodobne, że owego „Luxa” osadzono w celi Kocha jako „agenta pomocniczego” zabezpieczającego całą operację. Jakkolwiek było, wiemy na pewno, że pułkownik Stanisław Kwieciński, przeszkolony w Moskwie, przystojny brunet z zabójczym wąsikiem, szef tak zwanego zespołu „N” (nielegałów) w składzie Wydziału V (niemieckiego) Departamentu I MSW, z jakichś operacyjnych powodów dokładnie śledził, co się dzieje w celi Kocha na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, W styczniu 1963 roku poprosił natomiast o zarejestrowanie w najściślej strzeżonej tajnej księdze wywiadu MSW (tzw. dzienniku rejestracyjnym) „nielegalnego” agenta, którego sprawie nadano kryptonim „Madera”. Tym razem nie ma wątpliwości, że pod tym kryptonimem krył się Madejczyk. Początków opisywanej tutaj operacji należy zatem szukać w latach 1961-1962, kiedy w wywiadzie MSW porządkowano i ustawiano na nowo działalność „nielegalną”. Działo się to po opisanej już tutaj dokładniej zdradzie kapitana Mroza, która doprowadziła do jej kompletnego resetu. Wiemy ponadto, że sprawę „Madery” przejął później (po 1965 roku) wyróżniający się oficer zespołu „N” major Konrad Biczyk.
Wydaje się też bardzo prawdopodobne, że w celi Kocha Madejczyk rzeczywiście realizował scenariusz napisany w Wydziale V, który przewidywał, iż nowo pozyskany agent ma wejść w rolę ucznia i wychowanka byłego hitlerowskiego dygnitarza. I tak też się stało. „Madera” pilnie pobierał lekcje języka i kultury niemieckiej w wersji byłego gauleitera Prus Wschodnich, który zapewne uważał to za formę aktywnej „regermanizacji” współwięźnia przedstawiającego się jako Niemiec z pochodzenia. Wzajemne zrozumienie ułatwiał szczerze wyznawany przez obydwu radykalny antysemityzm – i to nazywając rzecz raczej łagodnie. W ten sposób zrodziła się niezwykła więzienna przyjaźń pomiędzy komunistycznym agentem i hitlerowskim zbrodniarzem, prawdopodobnie osobiście zatwierdzona „do realizacji” przez ówczesnego szefa wywiadu MSW pułkownika Henryka Sokolaka, skądinąd byłego więźnia hitlerowskiego kacetu w Buchenwaldzie, który – jako dawny kiler obozowej komunistycznej organizacji – niewątpliwie powiesiłby Kocha na najbliższej latarni, gdyby ten tylko wpadł wcześniej w jego ręce. W ramach misternej gry wywiadowczej, prowadzonej w dusznej celi historycznego więzienia na Rakowieckiej, Madejczyk często snuł marzenia o wyjeździe do niemieckiego Vaterlandu. Koch postanowił wyjść mu naprzeciw i ofiarował współwięźniowi listy polecające, adresowane między innymi do członków jego rodziny w RFN, a także – jak można sądzić – do różnych osób ze średniego szczebla dawnego nazistowskiego establishmentu w Prusach Wschodnich; być może również tych, którzy pod okiem Amerykanów rekonstruowali niemieckie służby specjalne. Koch miał ponadto powierzyć Madejczykowi zeszyt w kratkę zawierający jego testament. Owe listy okazały się kluczem do szpiegowskiej kariery Madejczyka, a jednocześnie „polisą na życie” wojennego zbrodniarza, skazanego przez polski sąd na nigdy niewykonaną karę śmierci. Owa „polisa” ułatwia zrozumienie wyjątkowej pobłażliwości bezwzględnej zazwyczaj „ludowej” sprawiedliwości wobec niemieckiego zbrodniarza wojennego oraz masowego mordercy setek tysięcy polskich i sowieckich obywateli.
Tajemnica Bursztynowej Komnaty Inspirowana przyjaźń Madejczyka z Kochem dość nieoczekiwanie rzuca zupełnie nowe światło na sprawę poszukiwań słynnej Bursztynowej Komnaty, bardzo natężonych właśnie w tym czasie. Na początku XVII wieku pruski władca Fryderyk I Hohenzollern zamówił u gdańskich mistrzów oszałamiający, bursztynowy wystrój jednej z komnat swego pałacu w Charlottenburgu (pod Berlinem). Niewiele później car Rosji Piotr I otrzymał to dzieło w darze. Trafiło ostatecznie do rezydencji w Carskim Siole pod Petersburgiem (Leningradem), skąd zostało zrabowane przez Niemców w 1941 roku i wywiezione do Królewca. Trzy lata później ślad po nim zaginął. Po 1945
roku Bursztynowa Komnata urosła do symbolu utraconego skarbu, stając się czymś w rodzaju „sowieckiego Świętego Graala”. Poszukiwało jej wielu amatorów przygód, dziennikarzy, urzędników, radiestetów i jasnowidzów, profesjonalnych szpiegów i zwykłych szaleńców. O tych poszukiwaniach często gęsto pisano na łamach prasy, zarówno polskiej, jak i sowieckiej. Dziś można sądzić, że takie postępowanie miało na celu zasugerowanie opinii publicznej (choć oczywiście nie wprost), że wyjątkowa łagodność w traktowaniu Kocha wynikała właśnie stąd, iż nazista znał miejsce ukrycia skarbu albo przynajmniej dysponował informacjami, które umożliwiłyby odnalezienie bezcennego zabytku. W istocie to działanie należy uznać za tak zwaną maskirowkę, czyli operację maskującą, zorganizowaną zresztą przy pomocy towarzyszy z KGB, którzy nawet odwiedzali i przesłuchiwali więźnia w Barczewie, aby rzecz całą uprawdopodobnić. Wiedza o prawdziwym powodzie oszczędzenia Kocha była oczywiście „tajemnicą specjalnego znaczenia”, o której wiedziało tylko kilka osób w Warszawie i, rzecz jasna, paru towarzyszy w Moskwie.
Brawurowa „ucieczka” na Zachód Serdecznie pożegnawszy się ze swym niezwykłym „przyjacielem spod celi”, Madejczyk opuścił w końcu mury więzienia na Rakowieckiej. Teraz – zgodnie z odpowiednim podręcznikiem wywiadu nielegalnego – należało przejść do realizacji przygotowanej uprzednio „legendy przerzutu”. W tym przypadku mocodawcy „Madery” z Wydziału V popuścili nieco wodze fantazji, a może nawet trochę przesadzili, bowiem historia ucieczki Madejczyka z PRL jako żywo przypomina przygody Jamesa Bonda, który właśnie w tych czasach święcił pierwsze triumfy w kinach na Zachodzie. Otóż Madejczyk miał skraść paszport pewnego duńskiego dyplomaty i na podstawie tego dokumentu, po odpowiedniej charakteryzacji w zakładzie fryzjerskim, dostać się na pokład samolotu lecącego do Kopenhagi, zakupiwszy uprzednio bilet w kasie na lotnisku. Wydarzyło się to w sierpniu 1963 roku. Po wylądowaniu w Danii Madejczyk przedostał się bez większych już problemów na terytorium RFN, gdzie poprosił o azyl polityczny. Otrzymał go i osiadł w Kolonii, gdzie ostatecznie zamieszkał w niewielkim trzypiętrowym domu przy zielonej Grubenbecherstrasse. Jak później opowiadał różnym znajomym, w przyśpieszeniu starań o azyl bardzo pomogła mu przypadkowo poznana w pociągu Rosemarie (czyli dla Polaków Róża), młoda Niemka, urodzona w Berlinie, ale wychowana w Polsce, skąd wyjechała w 1958 roku. Niedługo potem została ona panią Madejczyk, a niebawem też matką jego dwóch córek; jak się z czasem okazało bardzo uzdolnionych muzycznie. Żona „Madery” skarżyła się później (już w latach osiemdziesiątych) swemu dobremu znajomemu, ojcu Konradowi Hejmo, że jej mąż, zamiast wychowywać córki, marnował czas na liczne podróże i na
przegrywanie jakichś taśm w domu. Nie były to bynajmniej taśmy z piosenkami popularnych wówczas Bitelsów oraz Stonesów.
Nazistowski łańcuszek świętego Antoniego – czyli jak zostać agentem BND Nie znamy instrukcji operacyjnych, jakie miał realizować nasz bohater po przybyciu do RFN. Niemal na pewno obejmowały one pierwotnie infiltrację środowisk byłych nazistów i tak zwanych wypędzonych z polskich Ziem Odzyskanych. Za ich pośrednictwem Madejczyk powinien wejść w kontakt z zachodnioniemieckim wywiadem BND, wywodzącym się wprost od Organizacji Gehlena, a zatem – zgodnie z popularnym w wywiadzie MSW wyobrażeniem – służby obsadzonej przez fachowców z byłej Służby Bezpieczeństwa SS (Sicherheitsdienst, SD), Centrali Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), nazistowskiego MSZ, Abwehry, Waffen-SS czy Gestapo. Dzięki przeprowadzonemu ostatnio przez niemieckiego historyka profesora Christopha Rassa metodycznemu pomiarowi „poziomu nazizmu w BND” wiemy dziś, że to wyobrażenie niespecjalnie odbiegało od rzeczywistości. Co więcej, powszechnie stosowaną przez zachodnioniemiecką służbę metodą pozyskiwania nowych oficerów i agentów był – jak ustalił inny niemiecki historyk Gerhard Salter – werbunek łańcuszkowy (niem. Kettenrekrutierung), czyli poszukiwanie kandydatów do werbunku w kręgu nazistowskich „krewnych i znajomych królika”. Przypomina to zresztą tradycyjną metodę „łańcuszka świętego Antoniego” czy współczesne metody marketingu bezpośredniego, stosowanego chociażby przez firmy Amway czy Avon. Wydaje się, że byli naziści z BND paradoksalnie skopiowali tę technikę ze sposobu działania niektórych siatek konspiracyjnych w okupowanej Europie, a konkretnie z systemu opierającego się na „osobach kontaktowych”, za których pośrednictwem małe grupy (bądź pojedynczy działacze) komunikowały się z organizacją (na przykład AK), zasadniczo nie znając innych jej członków. I tutaj listy od Ericha Kocha okazały się niezwykle pożyteczne. Pozwalały bowiem włączyć się w „konspiracyjny” łańcuszek BND i dowolnie dodawać do niego własne ogniwa. Nie wiemy dokładnie, jak przebiegał werbunek Madejczyka przez zachodnioniemiecki wywiad, ani też kiedy dokładnie to się stało. Można sądzić, że odbyło się to stosunkowo krótko po jego przybyciu do Niemiec. Nie wiemy także, czy i jaką rolę odegrała w tym rodzina Kocha (na przykład jego siostrzenica Anna Ruth Hausman-Sattler), która opiekowała się Madejczykiem w pierwszych miesiącach jego pobytu nad Renem. Nie można wykluczyć, że cała rzecz została przeprowadzona za pośrednictwem Polaków utrzymujących kontakt z BND, takich na przykład jak przywołany poniżej
major Stefan W. Kozłowski (korespondent „Kultury” paryskiej w Niemczech, były szef wywiadu Narodowych Sił Zbrojnych, w dokumentacji wywiadu MSW występujący pod kryptonimem „As”). Inną odpowiedź na interesujące nas pytanie podpowiada znany nam już dobrze Görlich. Sugerował on mianowicie, że ze środków rządzonego przez socjaldemokratów landu Nadrenii Północnej-Westfalii (a w istocie BND) zorganizowano w Düsseldorfie niewielką organizację wsparcia dla uciekinierów i wychodźców z Polski, a na jej czele postawiono Madejczyka. Miała ona stanowić „przykrywkę” dla jego działań na kierunku emigracyjnym, nie tylko zresztą na terenie Niemiec. Zapewne miał po prostu na myśli bliskie wówczas związki „Madery” z wywodzącym się z ruchu narodowego tutejszym czołowym działaczem polskim – Dominikiem Marcolem (skądinąd zwerbowanym później przez wywiad MSW z „naprowadzenia” Madejczyka). Ta niezbyt dokładna informacja może jednak wskazywać na związki Madejczyka z mieszczącym się w tym samym mieście tajemniczym instytutem badawczym zajmującym się studiami wschodnimi (niem. Forschungsdienst Osteuropa) połączonym pod jednym adresem z równie tajemniczym Urzędem do spraw Cudzoziemców Bezpaństwowców (niem. Büro für Heimatvertriebene Ausländer). W rzeczywistości była to ważna, „przykrywkowa” organizacji zachodnich wywiadów (w ostatecznym rozrachunku właśnie BND) kierowana przez profesora Gerharda von Mende – bałtyckiego Niemca, specjalisty turkologa, „zasłużonego” jako organizator tak zwanych Legionów Wschodnich na służbie III Rzeszy, niegdyś bliskiego doradcy czołowego ideologa nazistów Alfreda Rosenberga. Co szczególnie ciekawe, bliskimi współpracownikami von Mendego byli: Walter Schenk, niegdyś oficer Służby Bezpieczeństwa SS w okupowanych Łodzi i Krakowie, a później, po 1941 roku, szef ekspozytury SD we Lwowie, a także Walter von Conradi, w czasie wojny niemiecki propagandysta działający na kierunku rosyjskim, teraz uznawany za oficera BND. Nie można wykluczyć, że to właśnie oni, a zwłaszcza ten ostatni, stanowili „zaginione ogniwo” łączące siedzącego wówczas w znanym więzieniu w Barczewie Ericha Kocha z wywiadem federalnych Niemiec. W każdym razie na pewno ich organizacja interesowała się nie tylko problematyką kaukaską, ale też polską i węgierską. Nie wiemy, co właściwie Madejczyk opowiedział, tym czy innym, oficerom BND o swoim dotychczasowym życiu i jak odebrali oni historię jego niezwykłych przygód w Polsce i poza nią. Trudno sobie jednak wyobrazić, żeby w siedzibie wywiadu RFN w Pullach koło Monachium nic nie wiedziano o powiązaniach Madejczyka z Kochem, siedzącym z wyrokiem śmierci w komunistycznym więzieniu. Co więcej, nie można wykluczyć, że ideowi pobratymcy byłego gauleitera, teraz z szeregów BND, świadomie podjęli grę z wywiadem MSW, rzucając w ten sposób swoiste koło ratunkowe siedzącemu w Barczewie zbrodniarzowi wojennemu. Możemy się przy tym domyślać, do czego praktycznie mógł być BND potrzebny ich nowy agent, z
którym – zgodnie z niemieckim obyczajem i porządkiem prawnym – zawarto solenną pisemną umowę, precyzyjnie określającą wzajemne prawa i obowiązki informatora i pozyskującej go służby wywiadu RFN. Na polecenie i za pieniądze swoich nowych sekretnych mocodawców miał się zająć infiltracją polskiej emigracji, w tym zwłaszcza ostro zwalczających się organizacji polskich w Niemczech, w szczególności popieranego przez władze PRL Związku Polaków „Zgoda”, ale też antykomunistycznego Zjednoczenia Polskich Uchodźców – ZPU. Podobnie interesujące dla BND i rządzącej w zachodnich Niemczech chadecji były sprawy polskiego Kościoła, a ściślej – jego wpływy w Watykanie i relacje z Kościołem niemieckim. Stosunki między Kościołami i możliwości działania Episkopatu Polski miały dla wszystkich dużą wagę polityczną, wynikającą głównie z problemu wciąż nieuregulowanego statusu zachodnich granic Polski oraz leżących za nimi diecezji polskiego Kościoła. Niemcy chcieli mieć ponadto wgląd w sytuację w takich polskich placówkach, organizacjach i instytucjach emigracyjnych, jak Rozgłośnia Polska RWE, redakcja „Kultury” paryskiej czy środowisko londyńskich niezłomnych, wciąż uznających autorytet rządu RP na uchodźstwie. Żywo interesował ich – co ciekawe – krąg młodych wówczas polskich działaczy emigracyjnych o poglądach chadeckich, w których rządzące wówczas w Niemczech Zachodnich bratnie partie CDU/CSU być może już wtedy widziały perspektywicznych partnerów na Wschodzie. „Dziwnym” trafem były to wszystko sprawy i informacje, które bardzo interesowały również wywiad MSW. W Centrali w Warszawie spodobała się „łańcuszkowa” metoda pracy, którą pozwolono Madejczykowi stosować i doskonalić. Z czasem sieć jego kontaktów, powstała niejako na niemieckiej licencji, została w Warszawie ochrzczona mianem „ogniwa wywiadowczego”. Madejczyk mógł teraz, w pewnym sensie zalegalizowawszy swą sytuację specyficznego podwójnego agenta, pobierać wynagrodzenie od obydwu mocodawców, którzy przy okazji – za jego sprawą – mogli teraz zaglądać sobie w karty. W każdym razie na pewno tak robiła Centrala wywiadu MSW w odniesieniu do BND. Jest też wysoce prawdopodobne, że analogiczną grę prowadziła służba zachodnioniemiecka, która przejrzała grę swych polskich rywali. Co znamienne, wszystkim stronom ten układ zapewne odpowiadał – i to aż po rok 1989. I kto mówi, że gra wywiadów jest tajna?
Pierwsze ogniwo – ksiądz Juliusz Janusz Niewątpliwie jednym z pierwszych ważnych ogniw w łańcuszku, jaki starał się zmontować Madejczyk, był znany w Niemczech polski duchowny, ksiądz kapitan Juliusz S. Janusz, dziekan i proboszcz polskiej parafii w Mannheim, a zarazem kapelan Polskich Oddziałów Wartowniczych operujących przy wojskach brytyjskich i amerykańskich. Tych samych, w których służył przez krótki
czas inny as wywiadu PRL – Andrzej Czechowicz. Ksiądz Janusz, pasjonat inicjatyw charytatywnych Kościoła, jako człowiek niezwykle uczynny i przyjazny ludziom, chciał pomóc nowemu przybyszowi z Polski w urządzeniu się na Zachodzie i znalezieniu swego miejsca w tutejszych polskich środowiskach. Zapewne jednak, jako były więzień niemieckich obozów koncentracyjnych w Buchenwaldzie i Dachau, nie byłby zachwycony, gdyby więcej wiedział o powiązaniach swego nowego podopiecznego z jego poprzednim mentorem, Erichem Kochem, i bliskich związkach z jego rodziną. W każdym razie to za pośrednictwem księdza Janusza udało się „Maderze” nawiązać pierwsze cenne kontakty zarówno w polskich kręgach emigracyjnych, jak i w środowiskach kościelnych. Jednako interesujących – jak już wiemy – dla wywiadu MSW i dla BND. O znaczeniu księdza Janusza najlepiej świadczy fakt, że jego osobistym przyjacielem był biskup Władysław Rubin (późniejszy kardynał), główny wówczas duszpasterz polskiej emigracji.
Drugie ogniwo – Roman Orwid-Bulicz, czyli o sztuce korespondencji Madejczykowi dość szybko udało się również nawiązać kontakty w tak zwanym polskim Londynie, kluczowym ośrodku polskiej politycznej emigracji. Wypracował on wówczas metodę pracy dostosowaną do specyfiki funkcjonowania polskiej emigracji politycznej, wykorzystując do tego... zwykłą pocztę. Podróże, zwłaszcza międzynarodowe, były niezmiernie kosztowne. Polskich emigrantów, nierzadko z trudem wiążących koniec z końcem, zazwyczaj nie było na nie stać. Znaczna część ich działań politycznych, łącznie z wymianą poufnych i delikatnych informacji, odbywała się więc drogą korespondencyjną (co skądinąd jest dziś błogosławieństwem dla historyków). I znów wystarczyło się jedynie włączyć w łańcuch polskich powiązań. Ta forma kontaktów owocowała jednak niekiedy bezpośrednimi znajomościami. Jednym z pierwszych ogniw wykorzystywanych przez Madejczyka okazał się bywający dość często w Niemczech Roman Orwid-Bulicz, znany wówczas emigracyjny pisarz i publicysta, autor powieści o nader charakterystycznych tytułach Jeśli jutro wojna... i Europa nie odpowiada. Obaj panowie szybko przypadli sobie do gustu. Wszystko jednak można powiedzieć o „Maderze”, ale na pewno nie to, że był lojalnym przyjacielem gościa z Londynu. W szczegółach informował zatem Warszawę o domniemanych powiązaniach Orwida-Bulicza z BND, a konkretnie ze wzmiankowanym już majorem Stefanem W. Kozłowskim, kierującym ponoć polską komórką łącznikową tej służby. Więcej, powtarzając jakieś niedorzeczne plotki, Madejczyk oskarżył Orwida-Bulicza przed komunistyczną Warszawą o to, że ten „[...] nawiązał kontakt z handlarzami narkotyków (chodzi o jakiegoś Żyda z
Polski, który w Köln [Kolonii] w nocnym lokalu zajmuje się handlem Mirhuana-Mirchuana [tak w tekście – W.B., P.P.] i stał się głównym dostawcą tego narkotyku do Londynu, dla swoich przyjaciół politycznych”. Już niebawem „Madera” mógł sporządzić całościowy raport o „nastrojach wśród emigracji polskiej w Anglii” opracowany między innymi na podstawie „listów Karola [czyli siebie samego] do Orwida-Bulicza”, a także drugiego, nieznanego nam korespondenta z Niemiec, określanego jako „E”. Orwid-Bulicz pisał na przykład do Madejczyka w październiku 1966 roku: [...] jestem szczęśliwy, że chwilowo nie muszę się spotykać z emigracyjnymi wariatami typu [Aleksandra] Bregmana. Londyn to polski emigracyjny grajdołek. A przy tym ponury. Tutejsi Polacy w bardzo specjalny sposób zdziwaczeli, niczego nie rozumieją, niczego się nie nauczyli, zatrzymali się w rozwoju i bredzą stale na ten sam temat: Odra i Nysa, uznanie granicy przez NRF, a Niemcy Zachodnie to wylęgarnia nowego hitleryzmu, militaryzmu, słowem – niebezpieczna beczka prochu...
Tymczasem Orwid-Bulicz był zdania, że: [...] stosunki polsko-niemieckie w obecnym układzie międzynarodowym skurczyły się do problemu marginesowego i nie mogą być rozważane bez uwzględniania całokształtu różnorakich konfliktów. [...] Obopólne animozje polsko-niemieckie hamują dokonujące się w Europie procesy i utrudniają znalezienie koniecznych rozwiązań.
Dziś brzmi to jak całkiem rozsądna analiza sytuacji politycznej, wówczas jednak uznawano Orwida-Bulicza za groźnego – z punktu widzenia interesów PRL – „germanofila” czy wręcz niemieckiego agenta, obok takich znanych działaczy polskiego Londynu jak Kazimierz Okulicz, Wiesław Wohnut, pułkownik Adam Sawczyński, profesor Tytus Komarnicki, Jerzy Zdziechowski, wspomniany Aleksander Bregman, Stanisław Sopicki czy wreszcie jedyny bogacz w tym towarzystwie – Tadeusz Zabłocki, właściciel znanej firmy wysyłkowej Tazab. Możemy sobie tylko wyobrazić tych wszystkich poważnych i nie najmłodszych już wtedy polityków, w ciemnych garniturach i tużurkach, jak siedzą w Ognisku Polskim w Londynie i z rozkoszą zaciągają się niemiecko-żydowską marihuaną prosto z Kolonii.
„Madera” donosi znad Renu Dla tego samego okresu w archiwum IPN można odnaleźć całkiem sporo różnych, czasem bałamutnych, informacji wywiadowczych pochodzących od „Madery” (maskująco piszącego o sobie jako o „Karolu”). Większa część z nich dotyczy spraw organizacji polskich w Niemczech, ale nie tylko. Zachowała się na przykład czwarta strona obszerniejszego raportu, opartego na doniesieniach Madejczyka i dotyczącego najprawdopodobniej BND, zawierająca informacje na temat zwalczania przez zachodnioniemiecki wywiad – na polecenie jego szefa generała Reinharda Gehlena – świeżo wówczas powstałej, neofaszystowskiej partii NPD (Nationaldemokratische Partei Deutschlands).
W owym raporcie można przeczytać między innymi: „[...] sprawa NPD, tzw. jej atakowania, była niejednokrotnie inspirowana przez BND w całym ubiegłym okresie [...]. Zresztą sprawami NPD Karol zająłby się chętnie w szerszym aspekcie w oparciu o materiały i informacje od »H«, gdyby Was to interesowało”. „H” to zapewne skrót od kryptonimu „Harski”, odnoszącego się do jednego z ważnych źródeł Wydziału VIII Departamentu I MSW, to jest jednostki zajmującej się tak zwaną dywersją ideologiczną (czyli zwalczaniem polskiej emigracji, RWE i „Kultury” paryskiej). Ów „Harski” obracał się wówczas w Niemczech w tych samych kręgach co Madejczyk. Oficerem odpowiedzialnym za jego sprawę był legendarny w strukturach wywiadu PRL podpułkownik Henryk Wróblewicz, dziś już nieżyjący. Wedle naszej wiedzy pod tym kryptonimem krył się doktor Stanisław Kudlicki, działacz PPS (Polskiej Partii Socjalistycznej) w Niemczech, korespondent RWE w Berlinie, a także autor piszący o sprawach polsko-niemieckich. Nie będziemy jednak w tym miejscu wyciągać ostatecznych wniosków odnośnie do charakteru relacji „Harskiego” z wywiadem MSW, nawet jeżeli podpułkownik Wróblewicz twardo i konsekwentnie pisał o nim per „agent”. Wracając do sprawy samego „Madery”, można stwierdzić, że te wczesne doniesienia są interesujące również dlatego, iż w pewnym stopniu rzucają światło na jego światopogląd. Oczywiście nigdy nie możemy być do końca pewni, kiedy kończą się poglądy samego agenta, a zaczynają wyobrażone przezeń poglądy odbiorców jego doniesień z opanowanego przez formację „narodowo-komunistyczną” wywiadu MSW (czyli „partyzantów”, względnie „moczarowców”, od nazwiska ich przywódcy generała Mieczysława Moczara). Jak interpretować raporty dotyczące konszachtów „syjonistów” i „nazistów” albo zapewnienia o rzekomej sympatii, jaką cieszą się w emigracyjnych dołach patriotyczne i antyniemieckie hasła podnoszone przez generała Moczara i jego zwolenników skupionych w kontrolowanej przezeń głównej kombatanckiej organizacji w PRL – ZBOWiD (Związek Bojowników o Wolność i Demokrację)? We wrześniu 1966 roku Madejczyk lał miód na serca swych mocodawców z Warszawy, wysyłając tam następujący fragment korespondencji pomiędzy dwoma polskimi emigrantami, zdobyty podstępem. Autor listu, znany nam Orwid-Bulicz, pisał: Moczar i jego grupa kokietują Polaków w wolnym świecie, lansując twierdzenie, że ideowe różnice są i muszą pozostać, ale to nie jest ważne. Liczą się tylko uczucia patriotyczne, miłość ojczyzny, polskość i poczucie narodowej wspólnoty. Takie są hasła, zachodzi jednak pytanie, o co tu naprawdę chodzi? Zdaniem moich informatorów Warszawa doszła do przekonania, że politycznie emigracja nie odgrywa żadnej roli, a więc przestała być groźna. Machnęła więc ręką na polityczne kierownictwo, lekceważy je, a kokietuje „masy” [...]. Nawet Andersa przestali zwalczać... Interesująca zmiana.
W lipcu 1969 roku Madejczyk donosił z kolei o przygotowywanej w RFN kampanii przeciwko Kościołowi katolickiemu w Polsce. Miały w niej zgodnie współpracować różne antypolskie ośrodki: „koła przesiedleńcze” i związane z nimi „nacjonalistyczne” kręgi niemieckiego kleru (z
cichym poparciem tutejszego episkopatu), zachodnioniemiecki wywiad BND (kierujący się chęcią storpedowania nowej, postrzeganej jako zbyt ugodowa, polityki Watykanu wobec państw komunistycznych), a także ośrodki „międzynarodowego syjonizmu”, przez co „Madera” rozumiał szczerze znienawidzony przez niego krąg ludzi pochodzenia żydowskiego wygnanych z PRL na fali wydarzeń Marca 1968 roku. Nic dodać, nic ująć – przynajmniej z punktu widzenia warszawskich „partyzantów”.
Trzecie ogniwo, czyli utwory różne na fagot mistrza Görlicha Na samym początku swego pobytu w Niemczech Madejczyk poznał również Joachima Georga Görlicha, wywodzącego się z Głogówka (wcześniej Oberglogau) na Śląsku niemieckiego kompozytora, pedagoga, dyrygenta i dziennikarza. Ten ostatni, po swoim wyjeździe z Polski pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku, oprócz pisania koncertów na fagot (między innymi na cześć późniejszego papieża Benedykta XVI), intensywnie zajmował się polityką i dziennikarstwem politycznym, aktywnie działając w kręgach tak zwanych wypędzonych, ale pisząc też obszernie na tematy polskie między innymi na łamach prawicowego pisma „Rheinischer Merkur” (związanego w kanclerzem RFN Konradem Adenauerem). Görlich swego czasu był współpracownikiem polskiej sekcji radiostacji Deutsche Welle, a także wielu czasopism, przedsięwzięć i organizacji „wypędzonych” na czele z ich naukowo-analitycznym zapleczem (think tankiem, jak by powiedzieli Anglosasi) znanym jako Göttinger Arbeitskreis, gdzie skądinąd uchodził za... reprezentanta BND. Był wreszcie współpracownikiem agencji prasowej czy też – jak kto woli – służby informacyjnej koncernu Springera, osławionej w zachodnich Niemczech ASD (Axel Springer Inlanddienst). Obaj panowie – Görlich i Madejczyk – niespecjalnie się lubili, ale też nie mogli bez siebie żyć, intensywnie wymieniając się informacjami, a zapewne również z zapałem szpiegując jeden drugiego dla trudnej do określenia liczby polskich i niemieckich służb „tajnych i dwupłciowych”. Görlich dobrze wiedział (opowiadał bowiem o tym na prawo i lewo), że Madejczyk ma związki z BND. Nie przeszkadzało to oczywiście w szczegółowym naświetlaniu „Maderze” różnych interesujących go kwestii, w tym sytuacji wewnętrznej i polityki tak zwanych organizacji ziomkowskich, skupiających niemieckich „wypędzonych” z polskich Ziem Zachodnich. Dość powiedzieć, że śląski kompozytor był blisko związany z symbolami tego ruchu: posłem do Bundestagu Herbertem Czają i innym znanym działaczem przesiedleńczym profesorem Georgiem Smolką. Z kolei „Madera” uważał swego śląskiego partnera za agenta niemieckiego kontrwywiadu – Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji, UOK (niem. Bundesamt für Verfassungsschutz , BfV).
Znany nam major Biczyk informował w związku z tym w czerwcu 1968 roku swoich przełożonych: [...] w ramach sprawy 4015 [kryptonim cyfrowy „Madery” – W.B., P.P.] ustalone zostało, że Görlich współpracuje z UOK. Przedmiotem współpracy jest Związek Polaków „Zgoda”. Görlich pochodzi ze Śląska, do NRF [Niemieckiej Republiki Federalnej] wyjechał w ramach akcji łączenia rodzin. W NRF zajmuje się publicystyką. Należy do grupy skrajnie prawicowych i antypolsko nastawionych dziennikarzy. Niezależnie od konfidencjonalnej współpracy Görlicha z UOK, parokrotnie publikował pod różnymi nazwiskami prowokacyjne informacje o wywrotowej działalności „Zgody” w NRF. Nie wyklucza się, że artykuły te pisane były z inspiracji UOK.
Dzięki swym bliskim relacjom z Görlichem jesienią 1968 roku Madejczyk mógł w szczegółach raportować do Warszawy o tym, jak jego kolega starał się storpedować starania polskich księży działających w Niemczech o to, aby niemieccy katolicy uznali w końcu trwałość granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Cel ten realizował między innymi drogą publikacji odpowiednich przecieków na łamach pisma „Das Wort”. Jak pisał „Madera”: [...] jest on [Görlich – W.B., P.P.] już od kilku miesięcy pracownikiem tego pisma, które związane jest z kręgami przesiedleńczymi. Celem tej notatki było: systematyczne organizowanie nagonki na polskich księży rekrutujących się z tzw. „Towarzystwa Chrystusowego [dla Polonii Zagranicznej]”, [...] w tym sensie, że Towarzystwo to jest od dawna związane z polskimi czynnikami politycznymi (komunistycznymi) i polskim MSW. W ten sposób księża ci mieliby wykonywać pod płaszczykiem pracy duszpasterskiej robotę polityczną dla polskich władz komunistycznych. W tym duchu od dawna organizuje nagonkę polityczną Görlich.
Śląski kompozytor robił tym samym, zdaniem „Madery”, z zakonu chrystusowców, założonego przez Sługi Boże kardynała Augusta Hlonda i ojca Ignacego Posadzego, przykrywkową organizację polskiego komunistycznego wywiadu. „Madera” nie ukrywał oczywiście, skąd pochodzą jego informacje: [...] w ten sposób zagadnienia te ujmował Görlich w rozmowie ze mną po sporządzeniu tej notatki, o czym mnie niezwłocznie zawiadomił. Temu samemu celowi służyła notatka, jaka^ukazała się w biuletynie „Intern[-Informationen]” [...]. Notatkę tę w całości opracował także Görlich.
Dodajmy, że ów biuletyn był wydawanym w Szwajcarii organem neonazistów, rozsyłanym następnie pocztą w RFN. Nie można wykluczyć, że w opisanym powyżej raporcie Madejczyk chwycił za rękę... Centralę wywiadu MSW w Warszawie, demaskując przed nią jej własne operacje dezinformacyjne przeciwko polskiemu Kościołowi i jego aktywności na emigracji. Operacje zresztą w swej istocie antypolskie, bo skierowane przeciwko uznaniu przez RFN granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. O ich istnieniu wiemy dzięki ustaleniom Pawła Machcewicza, autora książki o zwalczaniu RWE, podobnie jak o tym, że te same kręgi przesiedleńców i przywołany wyżej biuletyn „Intern” były wykorzystywane w działaniach dezinformacyjnych i dezintegracyjnych wywiadu MSW, skierowanych przeciwko zespołowi polskiej sekcji RWE i jej dyrektorowi Janowi NowakowiJeziorańskiemu.
Dopaść „Kuriera z Warszawy” Dwuznaczna i być może nie do końca świadoma współpraca Madejczyka i Görlicha w dziedzinie inspiracji i dezinformacji osiągnęła swój niewątpliwy szczyt, kiedy we wrześniu 1974 roku na łamach wspomnianego konserwatywnego pisma „Rheinischer Merkur” ukazał się tekst, w którym Görlich, powołując się na napisane przez specjalistów z MSW „wspomnienia” innego z naszych „bohaterów” – Andrzeja Czechowicza, oskarżył Jana Nowaka-Jeziorańskiego o kolaborację z Niemcami i pełnienie funkcji zarządcy zrabowanego Żydom mienia w okupowanej Warszawie. Uderzenie było celne i natychmiast zmobilizowało rozlicznych wrogów Nowaka, także w szeregach pracowników kierowanej przezeń stacji. W swych wspomnieniach Jan Nowak-Jeziorański pisał: Po ogłoszeniu artykułu Görlicha – wzięty zostałem w dwa ognie. Z jednej strony, huraganowy ogień w reżymowej prasie, radio i telewizji. Z drugiej – taki sam ogień huraganowy w pismach i pisemkach niemieckich przesiedleńców i neohitlerowców, którzy mieli ze mną swoje porachunki.
Atak z tej drugiej strony niemal na pewno był sterowany zdalnie także przez wywiad MSW, co najmniej za wiedzą, a pewnie i pełną akceptacją, zachodnioniemieckich służb specjalnych. Co prawda Nowak zgromadził oświadczenia wybitnych świadków swej bohaterskiej okupacyjnej aktywności w szeregach AK i wszczął postępowanie przed niemieckim sądem, ale proces ostatecznie przegrał. Nie ulega wątpliwości, że cała sprawa poważnie naruszyła autorytet „Kuriera z Warszawy” i walnie przyczyniła się do jego odejścia z pełnionej przez ćwierć wieku funkcji dyrektora Sekcji Polskiej RWE. Ten właśnie fakt można uznać za jeden z większych sukcesów niezwykłej spółki z wywiadem w tle, to jest Madejczyka i Görlicha.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu Starania Madejczyka na „polskim” kierunku kościelnym w Niemczech, a wcześniej jego zasługi w rozpracowaniu niemieckiej Polonii zostały niewątpliwie zauważone i docenione, nie tylko w dalekiej Warszawie, lecz także w siedzibie BND w Pullach. Dlatego też wśród niemieckich oficerów pojawiła się idea, być może zręcznie podsunięta przez samego zainteresowanego, zarzucenia jego wywiadowczej sieci w znacznie bogatszym łowisku, a mianowicie bezpośrednio w Rzymie. W niedługim czasie – na początku lat siedemdziesiątych – Madejczyk zasłużył sobie na dogodną „przykrywkową” synekurę w rzymskim przedstawicielstwie Deutsche Banku. Rozpoczął się
w ten sposób na wpół włoski etap jego życia. „Rewizjoniści z Bonn” zaczęli powoli usuwać się w cień, ważniejsza stawała się teraz możliwość przeniknięcia do polskich kręgów we Włoszech i do środowisk polskich księży. W październiku 1978 roku, kiedy na tronie Piotrowym zasiadł Polak, Jan Paweł II, zadanie to stało się nagle zdecydowanie priorytetowe. Przekonując swych niemieckich mocodawców (zapewne z inspiracji warszawskich) do rzymskiego planu, Madejczyk powoływał się na swoje kontakty i wpływy w „kościelnych” Niemczech. I rzeczywiście, od dawna i nie przypadkiem był on stałym bywalcem tak zwanego Biura Katolickiego przy niemieckiej Konferencji Episkopatu (niem. Kommissariat der deutschen Bischöfe – Katholisches Büro): komórce odpowiedzialnej za kontakty polityczne niemieckiego Kościoła, funkcjonującej ówcześnie w Bonn. Działalność Madejczyka na kierunku kościelnym niewątpliwie ułatwiały referencje uzyskane od wspomnianego wyżej księdza Juliusza, choćby w czasie wizyty przyjaciela tego ostatniego, biskupa Władysława Rubina, w parafii w Mannheim (we wrześniu 1970 roku), a także pomoc dalekiego powinowatego „Madery”, księdza Franciszka Mączyńskiego (rektora Instytutu Polskiego w Rzymie). W ten sposób Madejczyk nawiązał wiele cennych znajomości wśród mieszkających w Wiecznym Mieście Polaków, nie tylko – choć przede wszystkim – stanu duchownego. Jako że był świetnym i do tego wypłacalnym kompanem, niestroniącym od kieliszka i wesołego knajpianego życia, do tego zawsze mającym na podorędziu najnowsze anegdoty i plotki, nie mógł narzekać na brak popularności w tym środowisku. Watykańskie tropy w działaniach podwójnego agenta BND i wywiadu MSW zaczęły się jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych. Warto przyjrzeć się chwilę od kuchni operacjom zachodnioniemieckiego wywiadu w Watykanie w ważnym okresie poprzedzającym podpisanie przez PRL i RFN układu dotyczącego uznania granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. „Madera” informował w tym czasie dokładnie Warszawę o otrzymanych od konkurencyjnej służby tak zwanych zainteresowaniach operacyjnych w Stolicy Apostolskiej (czyli w istocie o swoich zadaniach wyznaczonych w Pullach). W odpowiednim raporcie wywiadu MSW z października 1970 roku czytamy: [...] ze sprawdzonego źródła 4015 otrzymaliśmy dane dotyczące zainteresowań BND w odniesieniu do polityki wschodniej Watykanu. Konkretne zagadnienia [...] dotyczą: – Jakie są w Watykanie echa zawartego układu z Jugosławią i utworzenia nuncjatury w Belgradzie [...]?, – Jakie następne posunięcia w ramach polityki – wschodniej planuje Watykan? – Czy [...] w najbliższym czasie nie nastąpi zawarcie podobnych układów [...] z Węgrami, a może i z Czechosłowacją? […] – Jak oceniane jest przez Episkopat Polski podpisanie układu Jugosławia – Watykan i jakie reakcje fakt ten spowodował w Polsce? – Jaki jest stosunek Watykanu i jakie panują tam plany i nastroje w związku z ewentualnym zawarciem układu PRL – NRF?
Jak w związku z takim układem ma zamiar zachować się polski episkopat i jakie plany następnych posunięć są tam rozważane? – Jakie od strony Watykanu i episkopatu już dzisiaj przewiduje się konsekwencje polityczne w skali europejskiej?
W dalszej części raportu informowano z kolei, że: [...] sprawy stosunków [międzypaństwowych] Polska – Watykan BND nie brało w ogóle pod uwagę, aczkolwiek zaznaczono, że wszystko, co dotyczy PRL i polskich środowisk emigracyjnych oraz w ogóle spraw polskich, jest interesujące i należy o tym meldować.
Podwójny agent nie zamieszkał na stałe we Włoszech, przyjeżdżał tutaj jednak dość często, aby „zapolować” na informacje cenne dla jego mocodawców z Pullach i Warszawy. Madejczyk wciąż słabo posługiwał się językiem niemieckim; większość z jego wywiadowczych raportów dla BND zawierało zatem jedynie nagłówek, a także różne uściślenia i uwagi w tym języku. W informacji (z niem. Notiz) dla BND nr 10 z 1971 roku Madejczyk wprost wyjaśniał, mocno łamaną niemczyzną, że z powodu braku czasu i skomplikowanej problematyki musi się posłużyć językiem polskim. Struktura i treść informacji przygotowywanych przez Madejczyka na potrzeby Pullach nieco różniła się od tych wysyłanych tylko do Warszawy. Poszczególne informacje były uszeregowane w punktach, a na końcu każdego punktu znajdowało się niezakodowane nazwisko źródła danej informacji (z niem. Informationsquelle). Przykładowo o reakcjach Watykanu na tragedię na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku Madejczyk pisał, powołując się na działacza chadeckiego Konrada Sieniewicza i dziennikarza Dominika Morawskiego (o których poniżej). Co ciekawe i symptomatyczne, w przypadku wielu raportów dostarczanych Niemcom Madejczyk powoływał się na Bolesława Piaseckiego, tajemniczego szefa prorządowej organizacji „katolików świeckich” – PAX, nader wysoko cenionego w Moskwie. W BND kojarzono go zapewne równie dobrze, jeszcze z czasów wojny i okresu międzywojennego, jako czołowego przywódcę polskich nacjonalistów.
O metodzie „Madery”, czyli życie podwójnego agenta pod zmienioną flagą W większości znanych nam spraw Madejczyk dawał swym kontaktom dość wyraźnie do zrozumienia, że współpracuje z wywiadem zachodnioniemieckim, czasem jednak posługiwał się alibi w postaci „instytucji przykrycia”, która firmowała jego działania. Swego czasu napisał wręcz na przykład (o sobie w trzeciej osobie), że „opowiada historyjki o współpracy z Instytutem w Köln [Kolonii] podlegającym MSZ w Bonn”, wystawiając jednocześnie swemu informatorowi (którym był ojciec Hejmo) rachunek za informacje dostarczone BND; przy czym – żeby było zabawniej – środki na ten cel pochodziły z tajnych kont wywiadu MSW w Warszawie. Jak widać, Madejczyk stosował autorską odmianę klasycznej techniki operacyjnej wywiadu
znanej jako „werbunek pod zmienioną flagą”. Podręcznikowo, posługujący się tą metodą oficer (werbownik) podaje się za przedstawiciela służby wywiadu, pochodzącego z kraju z różnych względów darzonego sympatią przez potencjalnego agenta. Przykładowo, werbując amerykańskiego dyplomatę pochodzenia żydowskiego, oficer wywiadu KGB mógłby się posłużyć „flagą” izraelskiego Mosadu. Po uzyskaniu od agenta pierwszych tajnych informacji, „zmienioną flagę” w zasadzie można zdjąć, dany wywiad dysponuje już bowiem „materiałem kompromitującym” wydobytym od agenta w postaci dostarczonych przezeń materiałów. Za skuteczniejsze informacyjnie uchodzi jednak kontynuowanie tej maskarady tak długo, jak to tylko możliwe. Tymczasem Madejczyk wcale nie musiał „zmieniać flagi”, ponieważ rzeczywiście był agentem BND, działającym według znanej nam metody, zgodnie z którą nie tylko mógł, ale wręcz powinien dysponować „łańcuszkiem” własnych informatorów. Nie chwalił się jedynie tym, że jest w istocie podwójnym agentem, a co za tym idzie, że dostarcza pozyskiwane informacje nie tylko do siedziby wywiadu RFN w Pullach, lecz także do komunistycznej Warszawy. Wyrafinowana gra wywiadowcza prowadziła do zupełnie niecodziennej sytuacji: niechętni PRL działacze emigracyjni, w większości nieskorzy do współpracy z żadnym wcieleniem komunistycznego aparatu bezpieczeństwa, byli nierzadko godzinami, dobrowolnie i jawnie, przesłuchiwani przez agenta wywiadu MSW. Było to rzecz jasna możliwe tylko dlatego, że ów agent występował pod flagą zachodnioniemiecką. Spotkania z członkami swego „łańcuszka” „Madera” (a później „Lakar”) odbywał czasem w ich własnych mieszkaniach, czasem w pokojach hotelowych (na przykład w Rzymie), wreszcie – z bardziej zaprzyjaźnionymi – w swoim domu w Kolonii. Co ciekawe, większość z tych osób nie miała nic przeciwko jawnemu rejestrowaniu spotkań. Na innych, którzy mieli podobne opory, też był sposób, i to nader prosty. Madejczyk telefonował do nich i te rozmowy nagrywał na podłączony do aparatu magnetofon. Zdarzało mu się przy tym – w dodatku dość często – prosić o wyraźne odczytanie co bardziej interesujących fragmentów listów i dokumentów.
W sieci „Madery” W sieci wyrafinowanej, acz niekiedy bezczelnej gry Madejczyka wpadło w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wiele znaczących ofiar, które – w większości najprawdopodobniej zupełnie bez swej wiedzy – stały się źródłami informacji dla wywiadu MSW PRL, a przy okazji – czasem nieco bardziej świadomie – zachodnioniemieckiego BND. W grupie tej znalazły się tak wpływowe i znane osobistości, jak ojciec Konrad Hejmo (między innymi dyrektor Ośrodka dla Pielgrzymów Polskich Corda Cordi), ksiądz Bogumił Lewandowski (szef Delegatury Biura Prasowego Episkopatu Polski),
Dominik Morawski (współpracownik „Kultury” i BBC), Zdzisław Najder (przyszły dyrektor Sekcji Polskiej RWE) czy Maciej Pstrąg-Bieleński (przedstawiciel KPN na Zachodzie). Oprócz tego Madejczyk utrzymywał mniej lub bardziej zażyłe relacje z Piotrem Jeglińskim (szefem wydawnictwa Editions – Spotkania), Karolem Wagnerem (korespondentem Wolnej Europy w Rzymie), a także Konradem Sieniewiczem, Jerzym Kulczyckim i Stanisławem Gebhardtem (czołowymi przedstawicielami emigracyjnego Stronnictwa Pracy) oraz z ojcem Piotrem Rostworowskim, przyjacielem Jana Pawła II. Bardzo cennym „nabytkiem” Madejczyka okazał się dziennikarz i aktor Dominik Morawski. Można sądzić, że „Madera” vel „Lakar” wydobył od niego setki interesujących wywiad MSW informacji i rzymskich plotek. Trudno zresztą mieć do Morawskiego o to pretensje. Jego życiową pasją, jak każdego rasowego żurnalisty, było po prostu zdobywanie i przekazywanie informacji, a Madejczyk potrafił nie tylko zręcznie je przechwytywać, lecz także odpowiednio wykorzystać w codziennej działalności wywiadowczej. Tak naprawdę każde z wymienionych wyżej ogniw „łańcucha Madejczyka” to temat na odrębną wielostronicową opowieść. Tutaj ograniczymy się tylko do kilku najbardziej interesujących wątków.
Szpiegując szefa Wolnej Europy Jedną z ważniejszych osobistości, które pozostawały dość długo w bliskiej relacji z Madejczykiem, był Zdzisław Najder, wybitny znawca twórczości Josepha Conrada (właśc. Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego), działacz antykomunistycznej opozycji i założyciel elitarnej organizacji podziemnej – Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, a od 1982 roku jeden z kolejnych następców Jana Nowaka-Jeziorańskiego na stanowisku szefa rozgłośni polskiej RWE, skazany za to zaocznie w PRL na karę śmierci. To właśnie Najder wspominał po latach z pewnym zażenowaniem, że – uznawał rozmowy z „Lakarem” za szansę dotarcia do zachodnioniemieckich polityków z ideą pojednania pomiędzy obydwoma narodami. Historię owych relacji opisał zresztą szczegółowo w swoich wspomnieniach, którym dodatkowego smaczku dodaje fakt, że sam ich autor na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych miał epizodyczny kontakt ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Zostało to następnie wywleczone na widok publiczny w ogniu bezpardonowej walki politycznej już w czasach III Rzeczypospolitej. Wróćmy jednak do Madejczyka i jego relacji z Najderem. Szef Sekcji Polskiej RWE wspominał: Wiosną 1979 r. odwiedzaliśmy razem z żoną jej rodzinę [...] pod Florencją i zapuściliśmy się aż do Rzymu [...]. Podczas spotkania w kawiarni przy via del Plebiscito Dominik [Morawski] powiedział, że jest tu dla mnie niespodzianka. Okazało się, że mamy wspólnego znajomego, którego ja pamiętałem jak przez mgłę: Andrzeja Madejczyka, w roku 1946 harcerza w Piotrkowie
Trybunalskim. Nie widziałem go od ponad 30 lat, on dawne czasy i nasze kontakty zdawał się pamiętać znacznie lepiej. Wyjechał z Polski bodaj około 1960 r., „wybrał wolność” i obecnie mieszkał w RFN, pracując w Deutsche Bank – ale bywał bardzo często w Rzymie, bo pełnił jakieś funkcje doradcze przy ks. [Juliuszu] Januszu [...]. Z tej racji Dominik znał go dobrze i od dawna. Mój ongisiejszy druh ogromnie się naszym spotkaniem podniecił i umówił się na dłuższą rozmowę. Okazał się bardzo żywo zainteresowany nastrojami politycznymi w Polsce; o mnie coś już musiał wiedzieć od Dominika, który domyślał się lub wiedział, że pisuję pod pseudonimami do „Kultury”. Sam Madejczyk dawał do zrozumienia, że w kościelnych środowiskach Rzymu czuje się swojsko. W późniejszych czasach chętnie (i zwykle z odrobiną protekcjonalizmu) wymieniał znajomych pracujących w Kurii Rzymskiej. Mnie to nie interesowało, natomiast chętnie podjąłem rozmowę na temat stosunków polsko-niemieckich i możliwości pojednania między Polakami a Niemcami [...]. Zainteresowanie Madejczyka było dla mnie całkiem naturalne: był Polakiem, który osiadł w Niemczech. Chętnie mówił o RFN „my” (choć niemal zawsze z jakimś akcentem, którego do końca nie potrafiłem określić: ironii? autoironii? podziwu? dystansu? Kładłem to na karb kompleksów emigranta-obywatela niemieckiego). Najwidoczniej zajmował się zagadnieniami politycznymi. Na wszelki wypadek sprawdziłem po jakimś czasie u mojego starego przyjaciela Staszka Gebhardta [...]: tak, Madejczyk pracował dla Bundesnachrichtendienst (BND), zachodnionieniemieckiego wywiadu. No to niech sobie pracuje, oni też walczą z komuną – a ja mu żadnych tajemnic państwowych nie zdradzę, bo ich nie znam!
Zauważmy, że Gebhardt był wówczas aktywnym działaczem chadeckiej międzynarodówki, animowanej w dużej mierze przez Niemców z CDU/CSU. Mógł zatem krążące wokół Madejczyka plotki i pogłoski wiarygodnie zweryfikować u osób rzeczywiście wtajemniczonych w podobne arkana. Najder, który w tym czasie mieszkał jeszcze w Polsce, tak kontynuował swoją opowieść: [...] podczas dwu bodaj spotkań wiosną 1979 r. Andrzej cieszył się ze wznowionej znajomości, wypytywał o przemyślenia, poprosił o zgodę na nagrywanie. Czemu nie? Wygłaszałem tylko własne poglądy. Było to już w rok po otrzymaniu propozycji objęcia dyrekcji Rozgłośni Polskiej RWE [...]. Moje perory na temat koniecznego powiązania polskich aspiracji niepodległościowych z problemem niemieckim [...] tak Madejczyka zainteresowały, że zamarzył o nowych spotkaniach i wystarał mi się o stypendium w rzymskiej fundacji kierowanej przez Stanisława Augusta Morawskiego (seniora polskiej emigracji we Włoszech). To stypendium pozwoliło nam rok później, w kwietniu 1980 r., przejechać przez Grecję; potem promem udaliśmy się do Bari, do Rzymu i z powrotem do Polski. Po drodze spotkaliśmy się znowu z Madejczykiem; uderzyło mnie, że na możliwości pojednania polsko-niemieckiego patrzył sceptycznie. Kładłem to na karb kompleksu Polaka, który stał się niemieckim urzędnikiem [...]. Mój kontakt z Madejczykiem urwał się w listopadzie 1981 r., bo Andrzej obraził się na mnie, kiedy na zadane mi przez telefon jakieś zbyt wścibskie pytanie odpowiedziałem, że coś mi to pachnie wywiadem.
Ochłodzenie stosunków okazało się jednak tylko czasowe, co oczywiście wiązało się z pełnioną wówczas przez Najdera kierowniczą funkcją w Radiu Wolna Europa: [...] w lecie 1982 r. pojawiał się w Rzymie również Andrzej Madejczyk, teraz już nie tylko ze mną pogodzony, ale okazujący przyjazne zainteresowanie. Zdawał się bardzo wiele wiedzieć o bieżącej sytuacji na styku Watykan – PRL i państwo – Kościół w Polsce. Traktowałem go jako dodatkowe źródło informacji.
I vice versa, można by dodać i zacytować dla odmiany najściślej tajną notatkę jednego z czołowych oficerów wywiadu nielegalnego MSW, występującego pod „legalizacyjnym” nazwiskiem „Ryszard Emczyński”, wówczas oficera prowadzącego sprawę Madejczyka. Dokładnie w tym samym czasie pisał on:
[...] działalność Najdera będzie kontrolowana za pomocą naszych źródeł oraz w zależności od potrzeb będziemy wykorzystywać go informacyjnie. Niemniej na prowadzenie działalności operacyjnej wobec niego konieczna jest zgoda kierownictwa Departamentu II [kontrwywiadu] i Departamentu I [wywiadu] MSW.
Można tu raz jeszcze zadać pytanie, czy przypadkiem przypisywana dość powszechnie Najderowi „konfliktowość”, w wyniku której został on w końcu odwołany ze swego radiowego stanowiska w 1987 roku, nie brała się w jakiejś trudnej do określenia części ze znajomości z byłym harcerzem z Piotrkowa i czy nie była wynikiem prowadzonych przez „Lakara” (na polecenie z Warszawy), świadomych i przemyślanych tak zwanych działań dezintegracyjnych. Niewątpliwie polegały one na jątrzeniu i rozdmuchiwaniu przez Madejczyka rozmaitych sporów i konfliktów między Polakami na emigracji, zwłaszcza w zespole Polskiej Sekcji RWE. Wiemy przykładowo, że pewnego razu pokazał on Najderowi poufną korespondencję Dominika Morawskiego, w której ten ostatni ostro krytykował dyrektora Radia Wolna Europa. W takich sytuacjach wywiad MSW mógł tylko zacierać ręce. Gra z Wolną Europą nie okazała się w ostatecznym rozrachunku nadmiernie udana, chociaż na pewno kosztowała wielu z premedytacją skłóconych współpracowników radia sporo nerwów, napsutej krwi i nieprzespanych nocy. Redaktorzy polskiej sekcji wciąż mogli jednak liczyć na codzienne wsparcie potężnego sojusznika w postaci amerykańskich służb specjalnych, kontrolujących i ochraniających stację, traktowaną jako wysunięta placówka „wolnego świata” w walce ze światem „zniewolonym”. Najdera zastąpił w końcu doświadczony dziennikarz Marek katyński, może nie tak błyskotliwy intelektualista, ale na pewno człowiek lepiej zorganizowany. „Monachijska menażeria” działała dalej, skutecznie rażąc słabnący w oczach reżim PRL swym dywersyjnym „wolnym słowem”.
Łowy na Pstrąga Inaczej stało się w przypadku wyłaniających się wówczas w Polsce organizacji niepodległościowych, zwłaszcza tych, które starały się (dość bezkrytycznie) kopiować działania i polityczno-organizacyjne wzorce znane z literatury historycznej poświęconej Józefowi Piłsudskiemu (na przykład kultowych w PRL prac Władysława Poboga-Malinowskiego). Odnosiło się to także do współpracy Komendanta z wywiadami Japonii i Austro-Węgier. Naśladowcy Piłsudskiego, którzy widzieli się może w jego roli na czele narodu, nie do końca chyba rozumieli, że przyszło im działać w zupełnie innych czasach, a historia, jeżeli nawet czasem się powtarza, to w specyficznie zmienionej formie. Niestety kończyło się to dla nich tragicznie, a co najmniej smutno, bo długoletnim pobytem w komunistycznych więzieniach, i to w apogeum „karnawału Solidarności”.
Dość istotną, choć ukrytą przed oczami postronnych rolę odegrał tutaj wywiad MSW, działając jako część szerszego systemu Służby Bezpieczeństwa PRL. Spore sukcesy odniósł tu nasz dwuznaczny „nielegalny” bohater, Andrzej Madejczyk, rozpracowując z włosko-niemieckiej perspektywy zapewne największą z opisanych przed chwilą organizacji – Konfederację Polski Niepodległej (KPN): partię, której twórcą i przywódcą byl samorodny uczeń Marszałka, Leszek Moczulski. Jesienią 1979 roku, krótko po powołaniu Konfederacji, w Niemczech Zachodnich znalazł się oddany wówczas zwolennik Moczulskiego, Maciej Pstrąg-Bieleński. Za pozwoleniem swego przywódcy przedstawiał się jako „członek założyciel KPN oraz przedstawiciel na zagranicę”. Niestety, okazało się, że ten wówczas jeszcze bardzo młody człowiek (ur. 1952), były działacz PAX, wychowany w zamkniętym na świat PRL, miał pewien osobowościowy defekt, właściwie dyskwalifikujący go jako kandydata do podobnej misji. Był mianowicie organicznie niezdolny do nauki języków obcych na poziomie koniecznym do normalnego funkcjonowania w obcym kraju, nie mówiąc już o realizacji jakichkolwiek planów politycznych z udziałem ludzi niewładających językiem polskim. Nie można się więc dziwić, że trochę przypadkowy „ambasador” KPN czuł się za granicą mocno zagubiony. W tej sytuacji zarówno do prostego komunikowania się ze światem zewnętrznym, jak i do jego rozumienia niezbędni byli mu odpowiedni pośrednicy, zdolni powiązać jakoś śmiałe koncepcje „rewolucji bez rewolucji” snute przez przywódcę warszawskich „konfederatów” z przyziemną rzeczywistością polityki prowadzonej w Bonn, Paryżu, Londynie, Rzymie czy Waszyngtonie. Bieleński właściwie natychmiast po swym przybyciu na Zachód wpadł w sidła zastawione przez naszych dobrych znajomych, do których można jeszcze zaliczyć kilku nowych, równie ciekawych graczy w szpiegowski futbol. „Ambasador KPN” za swego pierwszego przewodnika w Niemczech Zachodnich obrał zatem Görlicha, który szybko zwietrzył nadarzającą się szansę i zaoferował niezwykłemu gościowi z Polski pomoc niemieckiej prawicy (CDU/CSU) i środowisk „wypędzonych” na czele z osławionymi Herbertem Czają i Herbertem Hupką, do których należy jeszcze doliczyć trzeciego Herberta z szeregów niemieckiej prawicy – wpływowego pracownika wspomnianego wyżej Katholisches Büro (czyli politycznej ekspozytury niemieckiego episkopatu) Herberta Bechera. Nowi przyjaciele obiecali Bieleńskiemu pomoc w szybkim uzyskaniu azylu politycznego i wystaranie się dla niego o stypendium Fundacji Konrada Adenauera (związanej z niemiecką prawicą), z czego zresztą, trzeba przyznać, uczciwie się wywiązali. Ale w ten sposób opozycyjna polska organizacja, która wypisała sobie na sztandarach hasła niepodległościowego patriotyzmu, za sprawą swego naiwnego przedstawiciela związała się z ludźmi, którzy rzeczywiście pragnęli, tą czy inną drogą, doprowadzić do zmiany europejskich granic na niekorzyść Polski.
Kolejnym przewodnikiem po zdradliwym świecie Zachodu miał być uznawany przez Bieleńskiego za „szefa wywiadu i kontrwywiadu KPN” Konrad Zbigniew Makush-Woronicz, bohater kilku słynnych akcji kontrwywiadu AK, skazany niegdyś na karę śmierci przez komunistyczny sąd, a ówcześnie bywający często za granicą w charakterze światowej klasy specjalisty od... hodowli zwierząt leśnych. Ze względu na tę niecodzienną specjalizację nazywano go (co ciekawe, zarówno w KPN, jak i w wywiadzie MSW) „Niedźwiedziem”, względnie familiarnie „Misiem”. Przedstawiał się on na Zachodzie jako wyjątkowy antykomunistyczny „twardziel”: „[...] reprezentant tych osób w KPN, które zdecydowane są podjąć współpracę z obcym wywiadem w celu uzyskania w zamian poparcia politycznego i finansowego dla działań prowadzonych w kraju”. W wyobrażeniu Bieleńskiego (a pewnie też Moczulskiego) Makush-Woronicz był „żywym łącznikiem” pomiędzy będącymi kontynuacją przedwojennej i wojennej „Dwójki” tajnymi służbami rządu emigracyjnego RP w Londynie a analogiczną formacją KPN. Niestety, wszystko wskazuje na to, że w latach siedemdziesiątych XX wieku „Misio” grał raczej dla przeciwnej drużyny. Znany nam porucznik „Emczyński” pisał w służbowej notatce: [...] w dniu 10 lipca 1980 roku odbyłem rozmowę służbową z tow. ppłk W[acławem] Król[em], Naczelnikiem] Wydziału II Departamentu III MSW. W rozmowie zostałem poinformowany, że ob[ywatel] Konrad Makush-Woronicz [...] jest tajnym współpracownikiem MSW i działał na terenie RFN zgodnie z wytyczonymi zadaniami. Posiada on w kraju i za granicą kontakty z osobami z tzw. opozycji oraz uprawnienia do nadawania najwyższych odznaczeń „rządu londyńskiego” [...]. Płk W. Król poinformował, że może przyjąć zlecenia do realizacji zadań dla Departamentu I przez wyżej wymienione źródło na terenie RFN.
Jakby tego było mało, Bieleński, najwyraźniej za pośrednictwem Görlicha, bardzo szybko nawiązał kontakt z Konstantym Zygfrydem Hanffem, jednym z najbardziej skrajnych polskich działaczy antykomunistycznych na Zachodzie, przywódcą działającej w USA organizacji „Wolna Polska”, o nader interesującym i trudnym do rekonstrukcji życiorysie, obejmującym między innymi służbę w Wehrmachcie (a w istocie w jego służbach specjalnych), więzienny (a może tylko jeniecki) pobyt w Związku Sowieckim, wreszcie działalność agenturalną na rzecz kontrwywiadu MSW PRL. Hanff, polski patriota, choć z pochodzenia pół Niemiec, pół Ormianin, znany był z najdziwniejszych pomysłów politycznych i ogólnie kreatywnego podejścia do rzeczywistości. Po nawiązaniu kontaktu z KPN za pośrednictwem Bieleńskiego Hanff szybko zaproponował powołanie Rządu Tymczasowego RP na terenie kraju, przy czym na stanowisko premiera proponował Leszka Moczulskiego, dla Bieleńskiego przewidując funkcję szefa lub wiceszefa MSZ. Temu ostatniemu idea niezmiernie się podobała, jednak zauważał, nader w tym kontekście rozsądnie, że trzeba się jeszcze z jej realizacją wstrzymać na dwa lata, do czasu dojścia do władzy w USA Ronalda Reagana i umocnienia pozycji KPN w kraju.
Co powie „Ryba” o „Rekinie”? Nie trzeba nawet dodawać, że już niebawem, za sprawą Makush-Woronicza lub Görlicha (albo też obydwu) Bieleński poznał Andrzeja Madejczyka. Ten ostatni najwyraźniej od razu przypadł do gustu młodemu przybyszowi z Polski, przedstawiając się jako doświadczony życiem człowiek sukcesu, o wręcz niewiarygodnych – z perspektywy Bieleńskiego – kontaktach i możliwościach w Niemczech Zachodnich, emigracyjnym Londynie, a także w Watykanie. Chyba też po prostu Bieleński, na swą zgubę, wyczuł w Madejczyku przyjazną duszę; starszego przyjaciela, przy którym nie tylko mógł wreszcie poczuć się bezpiecznie, lecz także uzyskać gotowe odpowiedzi właściwie we wszystkich nurtujących go wówczas kwestiach: od życiowo-finansowych poprzez romantyczno-osobiste po personalno-polityczne. „Pan obraca się w lepszym towarzystwie. Różnych klechów i tajnych służb” – z zazdrością wyznał swego czasu Madejczykowi szczerze mu oddany „ambasador” KPN. W ten sposób „Madera” vel „Lakar” stał się swego rodzaju mentorem i najbliższym zaufanym doradcą „Pełnomocnika Rady Politycznej KPN na Zagranicę” (taki tytuł ostatecznie i nieco samozwańczo przyjął Bieleński). Ich liczne rozmowy „Madera” pracowicie utrwalał, zgodnie ze znaną nam technologią, na setkach metrów taśmy magnetofonowej, przesyłanych do Warszawy. Z punktu widzenia wywiadu MSW wszystko zatem poszło jak z płatka. Wkrótce po zapoznaniu Bieleńskiego „Madera” otrzymał następujące instrukcje od swego oficera prowadzącego: [...] zacieśnij systematyczne kontakty i zabezpiecz sobie dyskretną współpracę z nim. Na wstępie chodzi nam o to, aby uzyskać jak najwięcej informacji o działalności różnych grup opozycji w kraju, a przede wszystkim o ich powiązaniach z „Pytią” [RWE] i „Szulernią” [paryska „Kultura”]. Zachęcaj go do nawiązania bliższej współpracy z „Szulerem” [Jerzy Giedroyc]. Niewykluczone, że uda mu się zbliżyć do „Szulerni” i uzyskać ich zaufanie. Wobec „Szwagra” [BND] zainteresowania swoje możesz uzasadniać, że zamierzasz za jego pośrednictwem nawiązywać kontakty z ludźmi z PRL. W dalszej korespondencji będziemy nazywali go pseudonimem „Ryba”.
Cóż, pseudonim nie może dziwić, skoro pierwszy człon nazwiska Bieleńskiego brzmiał „Pstrąg”. Kolejne instrukcje nadeszły już niebawem. Przewidywały one wynagradzanie Bieleńskiego za informacje o krajowej opozycji, dalsze nagrywanie rozmów z „Rybą” i przesyłanie ich do Centrali, zachęcenie Bieleńskiego do podjęcia – śladem Andrzeja Czechowicza – prób znalezienia pracy w Rozgłośni Polskiej RWE, a przede wszystkim dążenie do kontrolowania przepływu materiałów, informacji i korespondencji Bieleńskiego z krajem. Madejczyk miał jednocześnie ze względów bezpieczeństwa zaniechać kontaktów z Makush-Woroniczem i wstrzymać się z planowanym werbunkiem Bieleńskiego pod „zmienioną flagą” BND. Po krótkim zastanowieniu w Centrali zapadła ponadto pozytywna decyzja w kluczowej sprawie: stworzenia przez „Maderę” kanału łączności między „Rybą” a KPN w kraju, to jest głównie z samym Leszkiem Moczulskim, w odniesieniu do którego posługiwano się kryptonimem „Rekin”. Już niebawem, w czerwcu 1980 roku,
Bieleński pisał do przywódcy KPN: „Drogi Leszku, nadarza się specjalna sposobność przesłania czegoś do kraju [...]. Tej drogi używam po raz pierwszy. Jeżeli sprawdzi się, to w przyszłości odda nam ona nieocenione usługi, Maciej”. Bieleński nie podejrzewał, kto tak naprawdę był prawdziwym beneficjentem tej formy kontaktów. Przesyłkę zawierającą między innymi dwa listy od popierającego KPN działacza jednego z odłamów emigracyjnego PSL Franciszka Wilka, a także korespondencję pomiędzy „Rybą” a Giedroyciem, Görlichem i Hanffem, przekazał (wraz z bukietem kwiatów) na ręce pani Marii („Majki”) Moczulskiej młody oficer wydziału nielegalnego wywiadu MSW, porucznik Ryszard „Polański”. Po opuszczeniu mieszkania Moczulskich „Polański” wykonał, tak jak go uczono w szkole wywiadu MSW w Starych Kiejkutach, półgodzinną „trasę sprawdzeniową”, starając się wykryć ewentualny „ogon”, czyli – jak można mniemać – śledzących go agentów służby wywiadu i kontrwywiadu KPN na czele z Makush-Woroniczem. Na trasie od ulicy Jaracza w Warszawie, gdzie mieszkał przywódca KPN, do głęboko utajnionej siedziby wywiadu nielegalnego na ulicy Smyczkowej nikt jednak go nie śledził. Nie trzeba dodawać, że w tym momencie zatrzasnęła się ostatecznie pułapka zastawiona przez MSW na KPN i jego przywódców. Oficerowie wywiadu MSW mogli już tylko zacierać ręce. Właśnie przez te ręce wkrótce zaczęły przechodzić całe pakiety listów wymienianych przez kierownictwo Konfederacji z jej emigracyjnymi partnerami i zwolennikami, a także spore sumy pieniędzy (wypłacane przez Jerzego Giedroycia z paryskiej „Kultury”) i nie mniej interesujące elaboraty autorstwa „ambasadora” KPN przeznaczone dla krajowych władz organizacji, dotyczące jego emigracyjnych kontaktów. Pstrąg-Bieleński nadsyłał chociażby bogate charakterystyki wielu zasłużonych działaczy emigracyjnych, często wręcz nienawistne, zdradzające w największym stopniu fiksacje, obsesje i kompleksy samego autora. Ich obiektem stał się również Jerzy Giedroyc. Paryski „Książę” w listach Bieleńskiego jawi się jako zapiekły wróg KPN, filosemita, ateista, mason, homoseksualista, a co najgorsze – zwolennik KOR. Podobne materiały były prawdziwym skarbem dla ludzi zajmujących się w wywiadzie MSW tak zwaną działalnością dezintegracyjną, skierowaną przeciwko politycznej emigracji i krajowej opozycji. Wywiad uzyskał ponadto listę „adresów kontaktowych” przedstawicieli KPN w kraju, a także „szpiegowski sprzęt” w postaci neseseru ze skrytką na przewożone listy i inne materiały. Nie ulega wątpliwości, że misja Bieleńskiego, a ściślej poziom jej operacyjnej kontroli przez wywiad MSW i uzyskane w ten sposób „materiały kompromitujące” w dość znaczącym stopniu przyczyniły się do podjętej jeszcze w 1980 roku decyzji «władz PRL o wszczęciu w kraju represyjnych kroków wobec władz KPN, z Leszkiem Moczulskim na czele. Jak można sądzić, ci ostatni zostali wręcz wytypowani do roli wyjątkowo dogodnych kozłów ofiarnych, mających
pokazywać innym ugrupowaniom opozycyjnym w Polsce, przede wszystkim „Solidarności” (poniekąd też władzom w Moskwie), siłę i zdecydowanie władz PRL, a w szczególności skuteczność i wszechwładzę ich aparatu represji. Moczulskiego i innych przywódców KPN, po osadzeniu w areszcie, oskarżono o „wejście w porozumienie z osobami prowadzącymi działalność na rzecz obcych organizacji w celu szkodzenia interesom politycznym PRL”. Zaplanowano odpowiedni polityczny proces pokazowy. Być może bez Madejczyka los przywódców Konfederacji ułożyłby się inaczej. W misternym planie wykorzystywania informacji Bieleńskiego pojawiał się jednak pewien zasadniczy problem, z którym borykają się służby wywiadowcze całego świata. Z wiedzy pozyskanej przez wywiad nielegalny można było korzystać jedynie bardzo ostrożnie, jeśli nie chciało się zdekonspirować tak cennego źródła jak Madejczyk. Dlatego też w propagandowym paszkwilu na temat KPN, opublikowanym w Polsce w 1982 roku przy współpracy z MSW, jak i w akcie oskarżenia wysmażonym w prokuraturze, zabrakło większości informacji i danych pochodzących od „Ryby”, a otrzymanych via „Madera” vel „Lakar”. Wywiad w pewien sposób stawał się więc ofiarą swojego sukcesu: jeśli obfite źródło informacji miało nie wyschnąć, nie należało zbyt głęboko z niego czerpać. Nie zmienia to faktu, że Bieleński stał się wówczas negatywnym bohaterem publikacji w reżimowej prasie, między innymi w „Panoramie Północy” i „Trybunie Ludu”, gdzie tuż po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego ukazał się tekst W świetle archiwum KPN. Na garnuszku obcych wywiadów, oparty na pochodzących od niego materiałach, rzekomo pozyskanych w kraju przez SB. Przy okazji MSW udało się skompromitować Bieleńskiego wobec członków jego własnej organizacji, charakteryzując go jako prowokatora, względnie osobę nieodpowiedzialną. Nieprzypadkowo wyszły przy tym na jaw, a wręcz zostały uwypuklone, przywołane wyżej ostre konflikty pomiędzy działaczami polskimi na Zachodzie, nie tylko z szeregów KPN. Już wcześniej zresztą Moczulski podjął (z więzienia) decyzję o cofnięciu pełnomocnictw dla Bieleńskiego i powołaniu kolegialnej Tymczasowej Rady Koordynacyjnej KPN na Obczyźnie. De facto było to wotum nieufności wobec tego ostatniego, choć proponowano mu „na osłodę” członkostwo w owej Radzie. Emigracyjny działacz KPN z Oslo, Władysław Gauza, nie był tak łagodny jak Moczulski i bez żadnych ogródek napisał wprost do Bieleńskiego w kwietniu 1982 roku: [...] zadaniem, jakie otrzymałeś z MSW i SB, było rozbicie KPN na terenie zagranicznym i sparaliżowanie jej w taki sposób, aby odciąć KPN w kraju od pomocy i poparcia, które było decydujące [...]. Drugim zadaniem, równoległym, było dostarczanie SB dowodów „winy” mających posłużyć za podstawę do wytoczenia kierownictwu KPN procesu. Tego materiału dostarczyłeś nad wyraz dużo [...]. Powierzone Ci zadanie wykonałeś częściowo, ale też jesteś już spalony na zawsze.
Widząc w działaniach Bieleńskiego prowokację w typie stosowanym przez carską Ochranę, Gauza miał w zasadzie rację. Nie rozumiał tylko, że Bieleński jest tutaj raczej bezwolnym narzędziem, a nie świadomym sprawcą, a zatem jego pretensje powinny być skierowane pod adresem Madejczyka, wirtuozersko odgrywającego za kulisami skromną rolę mentora nieszczęsnego „Ryby”. List Gauzy trafił zresztą ostatecznie do Centrali wywiadu MSW jako kolejne szpiegowskie trofeum „Lakara”. Kolejne inicjatywy polityczne, w jakie angażował się Bieleński, były jeszcze bardziej niewydarzone i spenetrowane przez rozmaite tajne służby. Próby znalezienia pracy w RWE czy trwalszego zakotwiczenia się w tajemniczej prawicowej fundacji Western Goals Foundation finansowanej z amerykańskich pieniędzy ponownie zakończyły się niepowodzeniem. Tę ostatnią porażkę „Lakar” skomentował nader złośliwie: fżeleński nie jest w stanie czytać i rozumieć w języku niemieckim i angielskim. Stąd powstaje kuriozalna sytuacja, że siedzi on w »jaskini lwa« i nic nie rozumie, co się tam mówi i załatwia”. Bieleński zdołał jednak wysmażyć wówczas sporą liczbę raportów dla Amerykanów. W jednym z nich demaskuje on siedzącego wówczas w komunistycznym więzieniu Adama Michnika jako trockistę, a zarazem eksponenta jednego z wpływowych lobbies skupiających plutokratów rządzących światem, a mianowicie tak zwanej Komisji Trójstronnej (The Trilateral Commission). Po kilku latach podobnej szarpaniny na marginesie życia Bieleński nasłuchał się jeszcze wielu przykrych słów od swego mentora, któremu zresztą coraz bardziej działał na nerwy. W końcu ten ostatni ograniczył do niezbędnego minimum swoje stosunki z „Rybą”, uznając, że szkoda jego cennego czasu „arcyszpiega PRL” na spotkania i rozmowy z coraz mniej znaczącym i popadającym w dziwactwo Bieleńskim. W odpowiednim raporcie Madejczyk proponował zatem Centrali możliwie rychłe zakończenie sprawy „Ryby”, który w jego mniemaniu: „nie osiągnie nic i nikim już nie zostanie...”. W ten sposób skończyła się ostatecznie, nieco zaskakująca, kariera „ambasadora” KPN na Zachodzie. „Z małą pomocą moich przyjaciół”, jak śpiewali kiedyś Beatlesi.
„Hejnał” – naiwność czy świadoma współpraca? W opowieści o Madejczyku nie może zabraknąć jej najbardziej znanego aspektu: głośnej sprawy ojca Konrada (uprzednio Stanisława) Hejmy. Warto od razu podkreślić, że gdyby nie właśnie ta sprawa, to być może działalność Andrzeja Madejczyka do dziś pozostawałaby ściśle chronioną tajemnicą Agencji Wywiadu RP. W 2005 roku, w czasie pogrzebu świętego Jana Pawła II, kwieciście elokwentny ojciec Hejmo
stał się – za sprawą wszechwładnych mediów elektronicznych – w pewnym sensie twarzą podniosłych i wzruszających uroczystości ku czci zmarłego papieża i wielkiego Polaka, śledzonych ze smutkiem przez miliony rodaków siedzących przed telewizorami i komputerami. Zupełnie niespodziewanie ówczesny prezes IPN profesor Leon Kieres, w chwili słabości, która może zdarzyć się każdemu, ujawnił wtedy publicznie fakt domniemanej współpracy agenturalnej ojca Hejmy z wywiadem MSW PRL. Profesor Kieres opierał się w istocie na dość pobieżnej lekturze teczki ojca Hejmy, podsuniętej mu uprzednio, chyba jako ciekawostka, przez nadgorliwych archiwistów. W wyniku wywołanej w ten sposób burzy medialnej sprawą musiało się zająć ówczesne Kolegium IPN i specjalnie powołana komisja badawcza, złożona z historyków: Andrzeja Grajewskiego, Pawła Machcewicza i Jana Żaryna. Ta ostatnia, niestety działając w wielkim pośpiechu, przeanalizowała dostępne dokumenty i literaturę przedmiotu, dochodząc na tej podstawie do wniosków zbliżonych do tez postawionych przez profesora Kieresa. Wnioski te starał się później podważyć znany publicysta piszący o sprawach kościelnych, Peter Raina. Postawił on sobie za cel udowodnienie, że ojciec Hejmo był w istocie nieświadomą ofiarą: najpierw znanego nam już doskonale „superszpiega” z MSW i BND Andrzeja Madejczyka, a w czasach nowszych – agenturalnych obsesji i nadinterpretacji źródeł dokonywanych przez „historyków IPN” z jego prezesem na czele, człowiekiem o wielkiej skądinąd łagodności. Zarysowane wyżej stanowiska stron przywodzą na myśl słynną „skrzydlatą frazę” rosyjskiego polityka Pawła Milukowa, rzuconą niegdyś przezeń w rosyjskiej Dumie Państwowej pod adresem działań rządu carskiego u progu rewolucji w Rosji: „głupota czy zdrada?”. W przypadku ojca Hejmy wolelibyśmy zadać je w nieco złagodzonej formie. Czy zatem mieliśmy do czynienia tylko z zaskakująco daleko idącą naiwnością gadatliwego zakonnika-plotkarza, czy też ze świadomą współpracą, a może prywatną grą z tajnymi służbami PRL i RFN, motywowaną względami własnej kościelnej kariery? Wyjeżdżając do Rzymu w lutym 1980 roku, aby podjąć tutaj studia doktoranckie na słynnym Angelicum, ojciec Hejmo był już osobą dobrze znaną w „kościelnym” Departamencie IV MSW, nie tylko jako redaktor dominikańskiego pisma „W Drodze” i popularny kaznodzieja akademicki, lecz także jako osoba regularnie i konfidencjonalnie spotykająca się z przedstawicielami SB. Trudno przy tym powiedzieć, czy w tym przypadku cienka granica pomiędzy fraternizacją (określaną w esbeckim żargonie jako „dialog polityczno-operacyjny”) a agenturalną kolaboracją została ostatecznie przekroczona. Nie ulega jednak wątpliwości, że ojciec Hejmo znał kontaktującego się z nim oficera Departamentu IV, majora/podpułkownika Wacława Głowackiego, i to pod jego prawdziwym nazwiskiem. Wiedział, że Głowacki jest funkcjonariuszem MSW. Jak czytamy w jednym z raportów,
w rozmowach ze wspomnianym oficerem ojciec Hejmo: [...] podejmował każdy temat, mówił obszernie i wyczerpująco, niekiedy tylko dawało się zauważyć unikanie z jego strony takich szczegółów jak: daty, nazwiska, miejsca zdarzenia – szczególnie jeśli odnosiło się to do dominikanów i przedstawiania ich w negatywnym wobec władz państwowych oświetleniu [...]. Zdając sobie sprawę z tego, że ma realne możliwości awansu w hierarchii kościoła [...], przyjmował nasze sugestie, że należy szukać z SB wspólnej płaszczyzny porozumienia.
Innymi słowy, można pokusić się o hipotezę, że głównym motywem dla utrzymywania przez ojca Hejmę relacji z SB było jego wysokie mniemanie o sobie i poczucie, że takie kontakty stanowią niezbędny – w warunkach PRL – element gry, która pozwoli mu w przyszłości zająć wysokie stanowiska w polskim Kościele czy też w zakonie dominikanów. Wobec oficerów SB prezentował się zatem jako kościelny liberał, obyczajowy luzak i zwolennik politycznego realizmu w relacjach między państwem a Kościołem. Można przypuszczać, że ta postawa nie była do końca szczera i wynikała z głębokiego przekonania zakonnika, że bez zgody służb jego kościelna kariera będzie bardzo utrudniona. Oczywiście to tylko przypuszczenia – trudno na podstawie jednostronnych źródeł SB wyrokować o postawie i osobowości danej osoby. Ojciec Hejmo na pewno nie był zwykłym donosicielem, choć z perspektywy oficerów SB spełniał wymogi stawiane tajnym współpracownikom, czyli udzielał informacji i słuchał sugestii oficerów, „będących formą zadań”. W tych relacjach nie postawiono jednak kropki nad „i” oraz nie dokonano formalnego werbunku. Nie ulega wątpliwości, że wiele pochodzących od niego danych było bardzo cennych dla SB. Poszerzały one rozeznanie służb w sytuacji wewnątrz Kościoła, a przede wszystkim w zakonie dominikanów. Ostatecznie jednak doszło do formalnej (choć „zaocznej”) rejestracji ojca Hejmy w charakterze tajnego współpracownika Departamentu IV o kryptonimie „Dominik”, ale stało się to dopiero w lutym 1980 roku. Decyzję o rejestracji można interpretować jako formę „zaklepania” źródła na przyszłość przez tę jednostkę, u progu jego wyjazdu do Rzymu. W wywiadzie MSW traktowano zresztą to postępowanie jako poważną profesjonalną niedoróbkę. Jak wytykano w jednym z raportów: „[...] niezaproponowanie mu w sposób jawny współpracy z SB przez Departament IV MSW powoduje, że nie postępuje on zgodnie z przyjętymi zasadami konspiracji i współpracy z wywiadem czy kontrwywiadem”. Czyli po prostu plotkuje o tym na prawo i lewo. Jeśli zatem uznamy ojca Hejmę za współpracownika służb, to na pewno nie w pełni tajnego. Kiedy pod koniec 1981 roku okazało się ostatecznie, że pobyt ojca Hejmy w Wiecznym Mieście potrwa kilka lat i zapewne jeszcze się przedłuży, zgodnie z obowiązującymi w MSW przepisami dokumentację związaną z jego dotychczasowymi relacjami z przedstawicielami Departamentu IV MSW przekazano do Departamentu I MSW (wywiadu). Tutaj, co znamienne, nie trafiły one tam, gdzie zwykle kierowano teczki spraw operacyjnych odnoszących się do księży wyjeżdżających do
Rzymu (czyli do tak zwanego kierunkowego Wydziału III – „natowsko-watykańskiego”), ale do Wydziału XIV, zajmującego się nielegałami. W istocie oba wydziały wywiadu MSW toczyły jeszcze przez jakiś czas spór o to, który z nich może optymalnie wykorzystać potencjalnie bardzo cenne źródło, jakim był ojciec Hejmo. Ostatecznie zwyciężyli nielegałowie. Dlaczego? Jak można sądzić, w kierownictwie wywiadu MSW przyjęto zdroworozsądkowe założenie, że gaduła i plotkarz, a zarazem rozsadzany ambicjami kandydat do wysokich stanowisk w Kościele stanowi wątpliwy materiał na agenta wywiadu politycznego. Potencjalnie jest jednak doskonałym i relatywnie bezpiecznym źródłem informacji dla „ogniwa nielegalnego”, czyli znanego nam „łańcuszka” Madejczyka. Jak dziś wiemy, obydwaj .nawiązali pierwszy kontakt w październiku 1981 roku za pośrednictwem innych „ofiar” „Madery”: księdza Bogumiła Lewandowskiego (szefa Delegatury Biura Prasowego Episkopatu Polski) oraz współpracownika paryskiej „Kultury” Dominika Morawskiego. W dokumentacji wywiadu nielegalnego MSW (a także w korespondencji Madejczyka z BND) występują oni jako nieświadomi informatorzy o kryptonimach: „Lew” i „Hrabia”. Ojciec Hejmo – teraz już nowy „kontakt informacyjny” wywiadu MSW, a zarazem ogniwo łańcuszka informatorów BND pracowicie montowanego przez Madejczyka – otrzymał kryptonim „Hejnał”. Na początku 1983 roku ukręcono ostatecznie łeb próbie alternatywnego wykorzystania ojca Hejmy w ramach sprawy pod kryptonimem „Vox”, prowadzonej przez oficera operacyjnego „Piętro” z rzymskiej „legalnej” rezydentury wywiadu MSW, czyli majora Edwarda Kotowskiego, znanego dziś z licznych publikacji prasowych przede wszystkim autorstwa Cezarego Gmyza. Podobną decyzję argumentowano „bezpieczeństwem źródła”, ale też – co trochę zabawne i zdradzające nieco z codziennej kuchni pracy wywiadu – wcześniejszym „zaklepaniem” ojca Hejmy w ewidencji wywiadu właśnie przez nielegałów. Zgodnie z odpowiednim planem opracowanym w Wydziale XIV wywiadu MSW przez wspomnianego wyżej porucznika „Emczyńskiego”, relacja między ojcem Hejmo a MSW miała przebiegać dwutorowo. Z jednej strony mieli się z nim spotykać w czasie jego wizyt w Polsce, zasadniczo nie ukrywając, kim są, oficerowie MSW, a konkretnie wspomniany wyżej major Głowacki z „departamentu kościelnego” i sam porucznik „Emczyński” z „czternastki”. Z drugiej, w tak zwanym „terenie” „Lakar” miał go obsługiwać „pod flagą BND”. Podobny układ pozwalał dodatkowo wykorzystać „Hejnała” do kontroli wiarygodności „Lakara”. „Dla zachowania konspiracji pracy wywiadowczej – pisał o tym »Emczyński« – nie informujemy ani »Lakara«, ani »Hejnała« o rzeczywistej przyczynie ich kontaktów oraz osobnych związków z Centralą”. Centrala wywiadu MSW zamierzała za pośrednictwem „Lakara” uzyskiwać od „Hejnała” dane dotyczące stosunku Watykanu do władz PRL i „Solidarności”, dialogu Kościół – państwo,
związków Stolicy Apostolskiej z tak zwanymi ośrodkami dywersji ideologicznej (na przykład RWE), ewolucji polityki wschodniej Watykanu, w tym udziału Stolicy Apostolskiej w procesie KBWE, planowanej na rok 1983 wizyty Jana Pawła II w Polsce, wreszcie działalności „Solidarności” w Rzymie.
„Hejnał” nadaje z Rzymu Zapoczątkowana w 1981 roku relacja „Lakara” z jego nowym znajomym w czarno-białym habicie bardzo szybko nabrała koleżeńsko-przyjacielskiego charakteru. Wielkanoc 1982 roku ojciec Hejmo spędził już w gościnnym domu Madejczyka w Kolonii. Pobyt ten pozwolił obu kompanom szybko ugruntować swoją przyjaźń, a może nawet nadać jej wymiar na poły rodzinny, przede wszystkim za sprawą gościnnej małżonki Madejczyka, pani Róży, oraz ich dwóch córek. A to wszystko za zgodą Centrali: zapewne nie tylko w Warszawie, lecz także w Pullach. „Lakar”, korzystając z kłopotów materialnych ojca Hejmy, niemal od razu zaproponował mu wykonanie różnych odpłatnych prac dla strony niemieckiej. Propozycje te maskował początkowo przyjacielską pomocą i przykrywkowym „Instytutem w Köln podlegającym MSZ w Bonn”, a zapewne też pracą na rzecz niemieckiej partii chadeckiej CDU. „Lakar” zaczął więc regularnie zasilać „Hejnała” stosunkowo niewielkimi sumami w markach niemieckich, wypłacanymi w postaci zaliczkowej. Z punktu widzenia wywiadu MSW zaliczki te miały na celu „zdobycie pokwitowań mówiących o jego [„Hejnała”] powiązaniach z BND”. I rzeczywiście, Madejczyk uzyskał z czasem od ojca Hejmy cały plik nieco kuriozalnych kwitów, które mogły stanowić „materiał kompromitujący” do wykorzystania w razie potrzeby. W zamian, jak czytamy w odpowiednim raporcie wywiadu MSW, tylko w okresie 1981-1983 „Hejnał” dostarczył „Lakarowi” pewną liczbę dokumentów wewnętrznych Delegatury Biura Prasowego Episkopatu Polski, a także informował pisemnie bądź ustnie o sprawach watykańskich i dzielił się opiniami na temat stosunków Episkopat – rząd Polski – Watykan. Przekazał w tym czasie „przyjacielowi” siedemnaście pisemnych informacji o łącznej objętości stu piętnastu stron maszynopisu. Rozmowny „Hejnał” trąbił na prawo i lewo. Zadowolony porucznik „Emczyński” proponował nawet ostateczne „dowerbowanie” ojca Hejmy przez wywiad MSW, bez oglądania się na zachowanie BND. Oficerowi wydawało się bowiem, że „Hejnał”, po odpowiednim przeszkoleniu i wyposażeniu w szpiegowski sprzęt, będzie znacznie skuteczniejszym źródłem niż teraz jako kontakt informacyjny „Lakara”. Zdaniem „Emczyńskiego” ojciec Hejmo miał ku temu odpowiednie predyspozycje. Dodatkowo zabezpieczono by się w ten sposób przed skutkami ewentualnego zerwania przez BND współpracy z Madejczykiem, czego się w Warszawie poważnie obawiano.
Przełożeni porucznika „Emczyńskiego” wciąż jednak woleli, aby wszystko pozostało po staremu. Rok po roku „Lakar” nagrywał zatem kolejne setki metrów taśm, zawierających wynurzenia jego zakonnego przyjaciela na wszystkie możliwe tematy związane z zainteresowaniami wywiadu MSW w Watykanie. Od Lecha Wałęsy i „Solidarności” w kraju i na obczyźnie, poprzez wizyty papieża w kraju i ich watykańskie oceny w kontekście relacji Wschód – Zachód, skład personalny i możliwości „polskiego lobby” w Watykanie, pozycję i strategię kardynała Agostina Casarolego, pomoc Kościoła dla Polski między innymi w kwestiach gospodarczych, sytuację w Episkopacie Polski na czele z pozycją kardynała Józefa Glempa, aż po sprawę nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Stolicą Apostolską a PRL. Możliwości ojca Hejmy jako źródła wzrosły niepomiernie w momencie, kiedy w 1984 roku stanął na czele ośrodka dla polskich pielgrzymów Corda Cordi, a także stał się jednym z głównych organizatorów podniosłych „solidarnościowo-kościelnych” uroczystości związanych z wizytami w Rzymie kolejnych grup polskich pielgrzymów. I tak się działo, jak można sądzić, aż do „odstąpienia od klasycznego rozpracowania” Stolicy Apostolskiej przez wywiad MSW w zmienionej sytuacji politycznej po 1989 roku. Na koniec wypada przywołać cytowaną „skrzydlatą frazę” Milukowa, odnoszącą się do naiwności i kolaboracji. W przypadku ojca Hejmy nie potrafimy udzielić łatwej i jednoznacznej odpowiedzi. Być może bardziej odpowiednie będzie nawiązanie w tym miejscu do znanego fragmentu Ewangelii według świętego Mateusza. Ewangelista ostrzegał niegdyś przed tymi, którzy – jak to czynił „Lakar” – „przychodzą w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami”. Tymczasem za ich działania sądzony jest dzisiaj raczej ojciec Hejmo, który za swoje i nie swoje winy trafił do ziemskiego czyśćca.
Z życia gwiazdy wywiadu, czyli wczasy w PRL W latach osiemdziesiątych Andrzej Madejczyk osiągnął już niekwestionowaną pozycję czołowego „asa” wywiadu MSW, w przeciwieństwie do Andrzeja Czechowicza czy Mariana Zacharskiego wciąż pozostającego w czynnej służbie i ściśle zakonspirowanego. W październiku 1982 roku, w trakcie jednego z tak zwanych spotkań instruktażowych, odbywanych regularnie w Belgradzie, z „Lakarem” spotkał się osobiście zastępca szefa wywiadu MSW pułkownik Zbigniew Twerd. Skądinąd wyprawa „pod słońce południa” była dla Twerda niewątpliwą atrakcją – dopiero niedawno przeniósł się bowiem do wywiadu z kontrwywiadowczego Departamentu II MSW, którego funkcjonariusze stosunkowo rzadko wyjeżdżali za granicę. Można się domyślać, że istotnym tematem spotkania było dalsze wykorzystanie „Lakara” w
misternej rozgrywce z BND. Jednocześnie [...] poinformowano „Lakara”, że centrala wysoko ocenia jego wysiłek i wkład pracy w uzyskiwanie dobrych wyników. Podkreślono, że duży procent materiałów i informacji przesłanych do centrali ocenia się jako wartościowe. Również wysoko ocenia się jego działalność operacyjną.
Przede wszystkim zaś wspomniany wysoki oficer osobiście „przekazał »Lakarowi« podziękowania w imieniu kierownictwa resortu za całokształt pracy w ostatnim okresie”. Bardziej wymierną nagrodą, jaką otrzymał „Lakar” za swoją działalność „arcyszpiegowską”, były organizowane specjalnie dla niego – przy sporym logistycznym wysiłku wywiadu MSW – wypoczynkowe wizyty w Polsce o charakterze swego rodzaju „roboczych wczasów”. Wizyty te przygotowywano na polecenie ówczesnego szefa wywiadu generała Zdzisława Sarewicza. Pierwsza z nich nastąpiła w czerwcu i lipcu 1985 roku, druga w tych samych miesiącach roku 1988, a kolejna – w styczniu 1989 roku, kiedy to spotkał się z nim sam generał Sarewicz, co można uznać za niezwykłe wyróżnienie. Do tego spotkania doszło w jakże symbolicznym miejscu: w słynnym ośrodku MSW w Magdalence, tuż przed zakończeniem negocjacji prowadzących do rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu.
*** Kilka lat później Andrzej Madejczyk zmarł nagle na wyjątkowo złośliwą odmianę raka. Wcześniej zdążył jednak zadebiutować – pod pseudonimem Joachim Peltz – na łamach przywołanego tutaj na wstępie antyklerykalnego pisma wydawanego przez Jerzego Urbana. Pisał, rzecz jasna, w odpowiednim dla tego organu tonie, o sprawach dobrze mu znanych: niemieckich służbach specjalnych, polskim Kościele i Watykanie. Jedną z mszy pogrzebowych za duszę zmarłego przyjaciela odprawił w Rzymie ojciec Konrad Hejmo. Jak sugeruje ten ostatni, tuż przed śmiercią do umierającego agenta zgłosili się tajemniczy goście z Polski z propozycją odkupienia za duże pieniądze dokumentacji, którą „Lakar” trzymał w zamkniętych szafach w domu. Zapewne miał na myśli redakcję „Nie”, który to tytuł nie przeszedł duchownemu przez gardło. Chory odmówił jednak przyjęcia tej oferty a już po jego śmierci Róża Madejczyk miała zlecić spalenie tych materiałów. Wedle innej relacji już dawno przejęła je BND. Warto zwrócić uwagę, że Madejczyk – podobnie jak osławiony Marian Zacharski – był w istocie utalentowanym amatorem, który nie przeszedł szkolenia właściwego dla kadrowych funkcjonariuszy wywiadu. Nie zmienia to faktu, że i Madejczyk, i Zacharski byli o niebo skuteczniejsi od większości ich świetnie wyszkolonych „kadrowych” kolegów.
W przeciwieństwie do Zacharskiego, niezwykłym zrządzeniem losu, a może opatrzności, „Lakar” odszedł wraz z ustrojem, któremu służył z taką wytrwałością, choć może trochę wbrew sobie. Do dziś straszy już tylko jako jeden z upiorów zimnej wojny. I to głównie nas, niżej podpisanych, nie dość ostrożnych w słowach strażników narodowej pamięci.
III W PASZCZY LWA
W
tej historii jest wszystko, co powinno składać się na romantyczną szpiegowską love story Romeo to dzielny oficer polskiego wywiadu MSW, a Julia – piękna amerykańska sekretarka bardzo ważnego człowieka. W burzliwych dziejach ich relacji nie brak płomiennego uczucia, dramatycznych wyborów, smutnej rozłąki i zawiści innych; przy czym rolę Capuletich i Montecchich odgrywają szpiedzy i dyplomaci wrogich mocarstw, a w powietrzu wisi morderstwo. Wszystko to dzieje się zaś na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, gdzie słynny sowietolog Zbigniew Brzeziński metodycznie przygotowuje się do rozmontowania Związku Sowieckiego...
Szpiegostwo z miłości Jak pisał w swoich wspomnieniach osławiony arcyszpieg z komunistycznej NRD generał Markus Wolf, „ścisły związek szpiegostwa i historii miłosnych nie jest wymysłem prasy ani tajnych służb i trwa od wieków, jak najstarszy zawód świata”. Powoływał się przy tym na... Biblię, a konkretnie na historię wykorzystania przez starożytnych szpiegów Izraela nierządnicy imieniem Rachab. Wolf dalej tłumaczył, że „jak długo będzie istnieć szpiegostwo, tak długo będą istnieć »Romeowie« uwodzący »Julie«, które mają dostęp do tajemnic”. Inny specjalista od tematu, były oficer wywiadu MSW pułkownik Jan Larecki, w swoich bestsellerowych szkicach z historii seksszpiegostwa poszedł o wiele dalej i rozpisywał się o specjalnej szkole wywiadu KGB, w której młode dziewczyny i młodzi mężczyźni, nie tylko ze Związku Sowieckiego, lecz także z innych „krajów demokracji ludowej”, byli rzekomo poddawani – pod kierunkiem doświadczonej seksagentki w stopniu pułkownika – „specjalnemu treningowi, który miał na celu uwolnić ich od wszelkich seksualnych zahamowań [...] i znajdować przyjemność w każdej możliwej odmianie, nawet perwersyjnej, aktu płciowego; co więcej, jak zachowywać się naturalnie i spontanicznie, mając świadomość, że obserwuje ich i rejestruje ukryta kamera”. A to wszystko, żeby profesjonalnie pełnić funkcję swego rodzaju wywiadowczych „pracowników seksualnych”. W istocie jednak większość służb specjalnych państw komunistycznych, w tym polski wywiad MSW, charakteryzowała raczej daleko idąca wstrzemięźliwość w sprawach miłości i seksu, a właściwie głęboko zakorzeniona obawa przed tą groźną i niekontrolowaną siłą. Stąd też do szkół wywiadu aż do drugiej połowy lat osiemdziesiątych praktycznie w ogóle nie przyjmowano kobiet. Jeżeli takie w wywiadzie pracowały, to jako sekretarki lub w pionach pomocniczych, na przykład w archiwum, przy programowaniu komputerów czy przy „warzeniu” niewidzialnych atramentów. Akceptowano je oczywiście chętnie w roli agentek, ale przypadki ich „ukadrowienia”, takie jak
znanej nam Alice Kraffczyk, zdarzały się bardzo rzadko. Zasadą było też wstrzymywanie się ze zgodą na wyjazd zagraniczny na Zachód tych młodych oficerów, w tym najlepszych absolwentów szkoły wywiadu w Starych Kiejkutach, którzy pozostawali w stanie bezżennym. Dość przypomnieć, że w dramatycznym momencie polskiej historii, w czerwcu 1976 roku (w czasie robotniczych protestów w Radomiu, Płocku i Ursusie), ówczesny szef organizacji partyjnej wywiadu MSW pułkownik Henryk Bosak dosadnie tłumaczył jednemu z młodszych kolegów, dlaczego tak się dzieje. „Kawaler interesu nie zamknie sobie na kłódkę! A na przyjaciółkę nie starczy mu z pensji. Będzie musiał korzystać z dziewczyn podstawionych przez wrogi kontrwywiad”. A dalej wyjaśniał: „niestety nasz wywiad jest socjalistyczny [...], utrzymują go robotnicy, dziś właśnie strajkujący!”. Podobnych zahamowań i ograniczeń z całą pewnością nie miał NRD-owski HVA (Hauptverwaltung Aufklärung, wywiad Stasi), który nawet w pewnym sensie wyspecjalizował się w wykorzystaniu tak zwanej metody „Romeo”. Od lat sześćdziesiątych kierownictwo HVA nakazywało swoim agentom w całej Europie poszukiwać „naprowadzeń” na samotne, a jeszcze lepiej porzucone kobiety, zatrudnione w interesujących z punktu widzenia wywiadu instytucjach politycznych i wojskowych świata zachodniego. Wysyłano do nich następnie specjalnie przygotowanych agentów-nielegałów, posługujących się rozmaitym legendami, często też występujących pod tak zwaną obcą flagą (na przykład jako zachodni Niemcy, Austriacy czy Skandynawowie). W oficjalnym wywiadowczym żargonie ich zadanie nazywało się „opieką intymną”. Sami zainteresowani oficerowie Stasi określali to dosadniej: „pieprzenie się dla ojczyny” (niem. ficken fürs Vaterland), co oddajemy tutaj w złagodzonym tłumaczeniu.
Co szpieg zwiąże, człowiek niech nie rozdziela Wolf opisuje w swoich wspomnieniach wiele takich historii, jak choćby tę o agencie HVA wysłanym na Zachód z zadaniem uwiedzenia pewnej tłumaczki imieniem Margarete, zatrudnionej w centrali NATO, znajdującej się wówczas w malowniczym Fontainebleau pod Paryżem. Zadanie było dość trudne, kobieta bowiem była gorliwie praktykującą katoliczką, a przy tym „osobą łagodną, pilną, cnotliwą i wstydliwą”. Wcześniej wzgardziła już względami kilku innych „Romeów” z NRD. Teraz jednak wschodnioniemiecki „rycerz” miał podbić serce niedostępnej bogdanki. Po upojnym weekendzie spędzonym w jakże romantycznym Wiedniu, po wielu toastach wzniesionym zielonym weltlińskim winem i romantycznych walcach przystojnemu nielegałowi, występującemu jako duński dziennikarz Kai Petersen, udało się wreszcie uwieść wstrzemięźliwą tłumaczkę, a nawet przekonać ją do współpracy z wywiadem... duńskim. Szpiegowski romans nie mógł się jednak
rozwinąć, kobieta miała bowiem wyrzuty sumienia z powodu życia „w grzechu” z przystojnym nordykiem; dostarczanie ściśle tajnych dokumentów NATO nie stanowiło natomiast dla niej większego problemu. HVA miała jednak i na to sposób: zdecydowano się na przeszkolenie jednego z oficerów do odegrania roli duńskiego kapelana wojskowego, który związał parę prawdziwie szpiegowskim węzłem małżeńskim, a nawet „pobłogosławił” w trakcie przedślubnej spowiedzi wspólną działalność wywiadowczą. Kiedy rzekomy Duńczyk musiał w końcu uciekać przed francuskim kontrwywiadem DST do „socjalistycznej ojczyzny”, jego „małżonka” zdecydowała się pozostać na Zachodzie. Dochowała jednak wierności szpiegowskiej przysiędze małżeńskiej i nie chciała współpracować z innymi agentami wywiadu Stasi. Podsumowując tę i inne podobne historie, Markus Wolf napisał: [...] „Romeowie” nie byli doświadczonymi donżuanami, tym bardziej adonisami. Byli zwykłymi mężczyznami, obok których można by przejść, nie zwróciwszy na nich uwagi. Kiedy zastanawiam się nad tym, jaki wkład wnieśli w nasze sukcesy i jakie ponosili konsekwencje, muszę stwierdzić, że czasami zapłacili wysoką cenę – złamanych zostało wiele serc, zniszczonych wiele karier.
Nade wszystko jednak Wolf wylewał krokodyle łzy nad tym, że nie potrafił do końca zadbać o sukces związku nieszczęsnej Margarete, przyznając jednocześnie, że „w końcu nie prowadził klubu złamanych serc, ale służbę wywiadowczą”. Nad losem polskiego „Romea” i jego „Julii” nikt się w ten sposób nie użalał. Nie znaczy to jednak, że ich wspólna historia nie jest godna naszej opowieści.
Od pasterza do oficera MBP Franciszek Czajkowski przyszedł na świat w Gnieźnie w listopadzie 1930 roku. Wywodził się z rodziny robotniczo-chłopskiej. Był jedynakiem. W czasie wojny jako niespełna dwunastolatek musiał podjąć ciężką pracę w niemieckim gospodarstwie wiejskim pod Gnieznem, gdzie między innymi pasał bydło, a w latach 1944-1945 zarabiał jako robotnik w fabryce maszyn rolniczych w swym rodzinnym mieście. Po nastaniu „demokratycznej” Polski dokończył naukę w szkole powszechnej, ukończył także gimnazjum i kurs pedagogiczny w Poznaniu. Być może tam poznał swoją przyszłą żonę, o rok starszą Hannę, córkę rzeźnika i zaangażowaną nauczycielkę. Młodzi wzięli ślub (oczywiście cywilny) w 1950 roku. Po wojnie zaczął się angażować w działania Związku Młodzieży Polskiej: pracował w Gnieźnie jako instruktor polityczny tej organizacji, a w 1949 roku awansował na stanowisko
wiceprzewodniczącego tutejszego Zarządu Miejskiego ZMP w Gnieźnie. Funkcja ta stanowiła dla niego podstawowe źródło utrzymania. W tym czasie starał się również o przyjęcie do PZPR. W kręgu aktywistów ZMP uważany był za człowieka godnego zaufania, pewnego politycznie i ideologicznie, wrogo odnoszącego się do religii. Z jeszcze większą determinacją pragnął dostać się w szeregi pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. W tym kierunku – oprócz braku przeszkód ideologicznych – w sposób naturalny pchnął go... brak innych kwalifikacji i zainteresowań, co widać w kwestionariuszu osobowym, dołączonym do podania o przyjęcie do oficerskiej szkoły MBP, złożonym przez Czajkowskiego w 1950 roku. Franciszek szczerze pisał, że nie dysponuje żadnym majątkiem, żadnym wyuczonym zawodem (kurs pedagogiczny nie czynił zeń pełnoprawnego nauczyciela), poza ZMP nie parał się też specjalnie żadną działalnością społeczno-polityczną. Nie znał w zasadzie języków obcych, jedynie słabo rozumiał angielski. W pewnym sensie aparat bezpieczeństwa stanowił interesującą ścieżkę szybkiej kariery dla tego niewątpliwie ponadprzeciętnie zdolnego człowieka z prowincji. Tym bardziej interesującą, że w tych stalinowskich czasach liczyły się nie tyle kompetencje, ile przede wszystkim jego chłopskorobotnicza przeszłość, bezwyznaniowość, dobra opinia w ZMP oraz wzorowe przejście kursu w Powszechnej Organizacji „Służba Polsce” – paramilitarnej instytucji założonej w 1948 roku z myślą o młodzieży w wieku od szesnastu do dwudziestu jeden lat. Za ponadprzeciętnego ducha współzawodnictwa i zaangażowanie w prace społeczne młody Franciszek otrzymał tam nawet dyplom i rower. Podanie Franciszka zostało więc rozpatrzone pozytywnie. Po niezbyt przyjemnym pożegnaniu z kolegami z gnieźnieńskiego ZMP (zarzucano Czajkowskiemu, że przed wyjazdem nie wywiązał się ze swych zobowiązań wobec organizacji) w listopadzie 1950 roku przyszły „Opal” złożył wraz z innymi kandydatami ślubowanie w Centrum Wyszkolenia Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Legionowie. Instytucja ta przekształci się później w Wyższą Szkołę Oficerską imienia Feliksa Dzierżyńskiego. Dzisiaj znajduje się tam między innymi Centrum Szkolenia Policji. Wówczas była to prawdziwa kuźnia kadr aparatu bezpieczeństwa, której najlepsi absolwenci trafiali do traktowanej jako elitarna służby w wywiadzie MBP. Czajkowski zamieszkał w Warszawie, pozostawiając żonę w okolicach Gniezna, gdzie nadal z zaangażowaniem pracowała „u podstaw” jako nauczycielka. Oprócz zajęć w Legionowie Franciszek wciąż wykazywał duże zaangażowanie w zdobywanie wiedzy: uczył się jednocześnie w liceum ogólnokształcącym dla pracujących, gdzie w 1952 roku zdał maturę, i doskonalił znajomość angielskiego. Umiejętność ta bardzo przyda się w jego szpiegowskiej karierze. W tym samym roku ukończył szkołę oficerską ze stopniem chorążego, a do jego warszawskiego mieszkania przy
eleganckiej ulicy Belwederskiej wprowadziła się Hanna.
Pierwsza faza „sprawy Czajkowskiego” W Legionowie Franciszek pozostawił po sobie świetne wrażenie – jego nauczyciele zwracali uwagę na jego stanowczość, dobre wyrobienie polityczne i koleżeńskość. Stopnie też miał zupełnie dobre, choć nie był prymusem. Nie bez znaczenia pozostawał wreszcie fakt, że ponad niezbyt może wyśrubowaną normę dbał o wygląd zewnętrzny i „nie był gadułą”. Cechy te były nadzwyczaj pożądane w wywiadzie, dlatego tuż po zakończeniu kursu oficerskiego Czajkowski został skierowany do wywiadowczego Departamentu VII MBP, pod skrzydła ówczesnego szefa Wydziału I podpułkownika Czesława Mackiewicza vel Makowskiego. Oficer ten był założycielem bodaj najsłynniejszej w polskim wywiadzie rodzinnej dynastii Makowskich, której najbardziej znanym przedstawicielem jest dziś wywiadowczy celebryta i też trochę wywiadowczy donżuan – Aleksander Makowski, syn Czesława. I tu nagle, a było to we wrześniu 1953 roku, wybuchła po raz pierwszy „sprawa Czajkowskiego”. Bynajmniej nie miała ona nic wspólnego z tak zwaną odwilżą w systemie komunistycznym, która powoli zaczęła kiełkować po śmierci Stalina. Czajkowski stał się tematem ważkiej dyskusji dwóch oficerów: porucznika Józefa Piaseckiego, kierownika sekcji I Wydziału I wywiadu MBP (to jest bezpośredniego przełożonego Franciszka) i szefa podstawowej organizacji partyjnej w tym wydziale Jana Słowikowskiego (o którym jeszcze tutaj usłyszymy). W trakcie dyskusji obaj postanowili w akcie partyjnej czujności spisać odpowiednią służbową notatkę odnoszącą się do młodego funkcjonariusza. A była ona nader charakterystyczna. „Rozmawialiśmy – tłumaczyli w owej notatce – zasadniczo na temat stosunków Towarzysza Czajkowskiego z kobietami [...]. Towarzysz Piasecki mówił, że Towarzysz Czajkowski jest na pozór cichy pracownik, ma spokojny charakter, tak że nie wygląda zewnętrznie »na takiego«”. Przy czym uściślali, że „chodzi tu o meritum sprawy, czyli że ma dużo kobiet”. I tutaj zgodnie podnieśli problem, który być może był drugim (obok zazdrości o sukcesy czarującego Franciszka na froncie „kobiecym”) praźródłem nieporozumień, jakie „tow. Czajkowski” miał później w relacjach z tak zwanym kolektywem pracowników wywiadu MSW. Otóż „w trakcie tego Towarzysz Piasecki powiedział, że Towarzysz Czajkowski nie pije wódki, gdyż ma słabą głowę”. A co gorsza, na pewnym resortowym przyjęciu „po wypiciu dwóch-trzech kieliszków wódki był pijany”. Słowikowski potwierdzał te słowa, dodatkowo tłumacząc sobie i swoim przełożonym, że „jest bardzo niedobrze, jeśli Czajkowski ma taką słabą głowę przy wypiciu, że zatraca swoje zwykłe »ja« i jest przy tym rozmowny, bo przecież w takiej sytuacji może o wszystkim
mówić”. Słowikowski dobrze wiedział, co pisze, sam bowiem był dwukrotnie dyscyplinowany karą partyjną za „doprowadzenie się do stanu nietrzeźwego”; przy czym, co ciekawe, każdorazowo karę tę tolerancyjnie łagodzono w drugiej instancji. Powszechnie znana mądrość ludowa mówi, że kto nie pije, ten donosi. Jak widać, ten, kto pije, też donosi, i to nawet na piśmie; konkretnie do czujnych „kadr” wywiadu MBP i nie mniej czujnej instancji partyjnej. Pozostaje prawdą, że odporność na alkohol (bądź jej brak) miała spory wpływ na ocenę zawodowych predyspozycji danego funkcjonariusza wywiadu MBP. Zastanawiające jest to, że żadnemu z cytowanych wyżej oficerów wywiadu nawet przez myśl nie przeszło, aby traktować naturalny talent do nawiązywania znajomości z płcią przeciwną w kategoriach operacyjnej szansy. Wręcz przeciwnie, budziło to – jak mogliśmy się przekonać – instynktowny sprzeciw, było postrzegane jako wada, wytykana mu następnie w kolejnych opiniach służbowych. Krytykę tę potęgował sam Czajkowski, który w kwestii skłonności do kobiet wykazywał się uporem i dużym stopniem odporności na uwagi zwracane mu „w odpowiedzi na sygnały, iż wyżej wymieniony źle współżyje ze swoją żoną”. Aż wreszcie, cóż za ulga, „organizacja partyjna zajęła się tą sprawą i pomogła t. Czajkowskiemu zrozumieć niewłaściwe jego postępowanie w życiu prywatnotowarzyskim i przezwyciężyć te słabości”. Tymczasem pierwszy akt „sprawy Czajkowskiego” był zakończony.
Preludium: Londyn Kochliwy oficer od początku swej szpiegowskiej kariery był przygotowywany do wyjazdu na Zachód. Stale doskonalona znajomość języka angielskiego i pewność ideologiczna sprawiły, że naturalnym żerem dla początkującego agenta stały się kraje anglosaskie. W listopadzie 1955 roku Czajkowski – występujący teraz w korespondencji z Warszawą jako „Henryk” – wyjechał do Londynu wraz z małżonką jako referendarz ambasady PRL w Wielkiej Brytanii. Nie został więc nielegałem – swą karierę rozpoczął jako pracownik poniekąd legalnej, tak zwanej placówkowej rezydentury wywiadowczej, pracując na stanowisku przykrycia. Notabene nie najlepiej dobranym, bowiem, jak pisano w dokumentacji MSW, „uniemożliwiało mu ono oficjalny kontakt z miejscową ludnością”, czyli – jak należy domniemywać – z londyńskimi tubylcami. Ze swoich legalnych obowiązków na rzecz dyplomacji PRL „Henryk” wywiązywał się zupełnie dobrze. Tradycyjnie był powszechnie łubiany za kulturalny sposób bycia, koleżeńskość i uczynność. Jego mocodawcy życzliwie oceniali również jego wywiadowczą działalność, choć z początku niedoświadczony agent musiał przełamać pewną nieśmiałość i nabrać pewności siebie. W 1959
roku chciano go nawet przedwcześnie odwołać z placówki z powodu prawdopodobnej dekonspiracji dokonanej przez kontrwywiad brytyjski MI-5, a przede wszystkim za sprawą problemów z należytym wywiązywaniem się ze zobowiązań wobec wywiadu MSW. W końcu jednak spędził w stolicy Wielkiej Brytanii jeszcze całe dwa lata, stając się w tym samym czasie jednym z najbardziej doświadczonych oficerów rezydentury. W ostatnim okresie pobytu wyraźnie się też zmobilizował i dojrzał jako człowiek, „obowiązki i zadania operacyjne wykonując sumiennie i na miarę swych możliwości”. Między 1955 a 1961 rokiem był oficerem prowadzącym w sumie dla siedmiu tajnych współpracowników na terenie Wielkiej Brytanii. Dwóch z nich pozyskał osobiście. Przygotował w tym czasie do werbunku kolejne dziewięć osób, jednak w większości okazały się one nieodpowiednie (poza jedną, którą uznano za nadającą się do „dalszego opracowania”). Autor owej opinii, znany nam już major Jan Słowikowski – teraz już zastępca naczelnika wydziału „anglosaskiego” Departamentu I MSW – nie omieszkał na koniec dodać: „zachowanie moralnoetyczne na ogół poprawne, jednakże stwierdzono pewne skłonności do kobiet, przy braku innych szkodliwych nałogów”. Pojawiła się zatem recydywa, na którą szef i kolega był coraz bardziej skłonny patrzeć przez palce. Co znamienne, nadal nie widział w tym niczego pożytecznego z punktu widzenia wywiadu MSW.
Nowojorski chrzest bojowy W 1961 roku, po blisko sześciu latach pobytu w centrum brytyjskiego mocarstwa, Franciszek „Henryk” Czajkowski wrócił do Warszawy. Przełożeni nie zamierzali jednak rezygnować z jego usług. Najpierw go awansowali i nagrodzili (w 1962 roku został kapitanem, a rok później otrzymał odznakę „10 lat w Służbie Narodu”), po czym wysłali w 1964 roku na trudniejszą placówkę do Nowego Jorku. Obrał tym razem rolę II sekretarza Przedstawicielstwa PRL przy ONZ, po cichu zaś pracował jako zastępca szefa tutejszej rezydentury wywiadowczej o kryptonimie „Imperium”. A tym rezydentem, wysłanym mniej więcej w tym samym czasie do USA co Czajkowski, był wtedy nie kto inny jak Jan Słowikowski. Mikrokosmos Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku stanowił prawdziwe siedlisko szpiegów, pijących z obfitego źródła, jakim były międzynarodowe struktury ONZ. Lata sześćdziesiąte to niezwykle intensywny okres rozwoju tej struktury, gwałtownie powiększającej się w wyniku dekolonizacji i wykluwania się kolejnych państw. Tworzyły się nowe układy, sojusze, podziały. Szpiedzy z najróżniejszych zakątków świata czuli się tutaj jak w raju. Tylko państwa bloku wschodniego opłacały pobyt dobrych kilkuset współpracowników i funkcjonariuszy wywiadu,
operujących na niewielkim obszarze kompleksu budynków ONZ. Świetną ilustracją tego środowiska są wspomnienia sowieckiego szpiega Olega Brykina, który w owym centrum świata znalazł się mniej więcej w tym samym czasie, przeżywając zapewne podobny „wstrząs poznawczy” po przybyciu ze swego cywilizacyjnie opóźnionego rodzimego kraju do Nowego Jorku. Brykin wspominał: „Kwatera główna” ONZ znajdowała się w samym centrum Manhattanu, nad brzegiem rzeki Hudson. Ten wysoki, czterdziestopiętrowy budynek ze szkła, stali i betonu poraża swoim ogromem i wspaniałością, ale naprawdę wielkie wrażenie robi dopiero wnętrze gmachu: szybkobieżne windy, szerokie schody, przytulne i świetnie wyposażone gabinety, mnóstwo kawiarni, restauracji, barów, komfortowych sal [...]. Pod budynkiem znajdował się garaż, który mógł pomieścić setki samochodów.
Skądinąd narzekał, że „był tam tylko jeden wyjazd i to bardzo utrudniało pracę pracownikom naszego wywiadu, którzy chcieli się dostać do miasta”. Warto zwrócić uwagę, że Czajkowski, podobnie jak Brykin, w swym drugim zagranicznym wcieleniu ponownie został klasycznym, stereotypowym wręcz „legalnym szpiegiem”, funkcjonującym pod przykrywką dyplomaty i cieszącym się bezkarnością związaną z immunitetem dyplomatycznym. Bezkarność wobec miejscowego prawa dotyczyła nie tylko spraw „tajnych specjalnego przeznaczenia”, lecz także nagminnie popełnianych przez szpiegów i dyplomatów przestępstw drogowych, będących prawdziwym utrapieniem NYPD (New York Police Department ), czyli nowojorskiej policji.
Tajna narada wywiadu PRL Na początku lat sześćdziesiątych koledzy Czajkowskiego z wywiadu KGB, na czele z Brykinem, na pewno ciężko pracowali operacyjnie, ale jednocześnie dobrze się bawili. Szybko zdali sobie sprawę, że pośród coraz większej masy ludzi, na jaką składali się egzotyczni nieraz pracownicy ONZ, „zawsze znajdował się pretekst, by poświętować, zwłaszcza że ceny alkoholu były wyraźnie niższe, nieobłożone podatkiem”. W tym samym czasie atmosfera w rezydenturze wywiadu PRL w Nowym Jorku była raczej ponura, a jej oficerom daleko było do świętowania nawet w towarzystwie „radzieckich przyjaciół”. Teren amerykański, teoretycznie bardzo zachęcający – choćby przez wzgląd na liczną tutaj i coraz bardziej wpływową Polonię – okazał się bowiem wysoce niewdzięczny dla polskiego komunistycznego wywiadu. W reakcji na ten problem, jak to w biurokracji bywa, postanowiono w końcu zwołać wielką naradę z udziałem wiceministra generała Franciszka Szlachcica, szefa wywiadu pułkownika Henryka Sokolaka oraz jego zastępców, szefów kluczowych wydziałów i rezydentur, w tym znanych nam już pułkownika Mackiewicza (rezydenta w Waszyngtonie) i pułkownika Słowikowskiego
(rezydenta w Nowym Jorku). Pułkownik Sokolak rozpoczął od kilku słów, które znakomicie oddają klimat spotkania: [...] po minach towarzyszy widać podenerwowanie, zaniepokojenie. A nie bardzo wiedzą, jaki cel, jaki sens i jak przebiegnie ta dzisiejsza narada. Ja z góry chciałbym powiedzieć jedną rzecz, że sama narada nie ma celu, ażeby kogoś tutaj na miejscu bić. Przykre uwagi tutaj nie będą miały miejsca. Przykre uwagi towarzysze już usłyszeli, albo jeszcze usłyszą...
Później Sokolak przeszedł do obszernej charakterystyki źródeł aktualnych problemów: [...] pewne sukcesy operacyjne mieliśmy w latach 1947-1948. Świeże na giełdzie wojennej, sukcesy te pozostały zmarnowane właśnie już w latach pięćdziesiątych; ta agentura, która była werbowana w okresie pobytu wojsk okupacyjnych, amerykańskich na terenie prawie że całej Europy, przepadła wraz ze zdradą gen. Izydora Modelskiego [ówczesnego attache wojskowego w USA – W.B., P.P.]. Właściwie w pięćdziesiątych latach jeszcze w St[anach] Zjednoczonych stanęliśmy, o ile chodzi o posiadany stan agenturalny w Stanach Zjednoczonych, przed absolutnym zerem. Od tej pory St[any] Zjednoczone były zawsze przez nas traktowane jako bardzo trudny teren, teren, który na bazie histerii antykomunistycznej, wyrabiania po prostu w społeczeństwie szpiegomanii, jest bardzo trudno dostępny dla naszego poszczególnego pracownika.
W dalszych słowach srogi szef wywiadu MSW nie zamierzał niczego owijać w bawełnę: [...] ja dzisiaj rzuciłem jedno z nazwisk, od którego rozpoczyna się nasza praca w St[anach] Zjednoczonych bazowana na wielkim strachu. Chodzi tu o tow. Romana Melchiora, który będąc rezydentem w Nowym Jorku, właściwie przez cały czas pobytu znajdował się w szyfrpunkcie [specjalnie zabezpieczonym pokoju szyfranta – W.B., P.P.]. Poza szyfrpunktem nie robił żadnych przedsięwzięć operacyjnych. Ten strach przed kontrwywiadem, który doprowadził do zamknięcia rezydentury, która urzędowała tylko w szyfrpunkcie i tam czytała instrukcje i nie wychodziła poza teren konsulatu.
I dalej rugał swoich podwładnych pułkownik Sokolak: Strach doprowadził nas po prostu do tego, że nic nie robimy, a przecież w innych krajach wyrzucają, no to znaczy wyrzucają za co? Wyrzucają – za konkretną pracę, ludzie narażają się, ludzie idą, pracują, próbują również pod kontrwywiadem, poza jednymi Stanami Zjednoczonymi. Mnie się wydaje, towarzysze, że to jest największy sukces kontrwywiadu amerykańskiego, jaki on nad nami odniósł. Po prostu zmusił nas do tego, żeśmy się położyli na ziemi, że czołgamy się, że nie próbujemy nawet pod nimi drgnąć.
Do listy plag, jakie spadły na legalną rezydenturę w Nowym Jorku, należy tutaj jeszcze doliczyć ujawnioną wiosną 1964 roku sprawę kolejnego defektora z polskich służb – Stanisława Szymoniaka, szyfranta przedstawicielstwa PRL przy ONZ. Jak później stwierdzono, podejmując współpracę z amerykańskim kontrwywiadem, słynnym FBI, przekazał on Amerykanom hasła do szaf pancernych i szyfry nie tylko samego przedstawicielstwa, ale też tajnie „afiliowanych” przy nim rezydentur zarówno wywiadu wojskowego, jak i wywiadu MSW PRL. Zdemaskował tym samym praktycznie wszystkich ich agentów i informatorów. To między innymi stąd wzięły się roszady personalne w nowojorskiej rezydenturze w 1964 roku. Po prostu wszystko trzeba było zaczynać od nowa. Pułkownik Sokolak widział parę iskierek nadziei dla wywiadu MSW. Jedną z nich były... małżeńskie obyczaje i problemy amerykańskich Polaków. Tłumaczył zatem: Obserwujemy duży ruch Polonii amerykańskiej, ta Polonia to już Amerykanie, nie Polacy, to są ludzie, którzy – o ile są młodzi – na pewno będą takie czy inne stanowiska zajmowali, a tym ludziom niejednokrotnie matki jeszcze tutaj w Polsce dobierają żony –
co roku mamy ok. 300 małżeństw. (Matki przyjeżdżają i wywożą tam przyszłe synowe). Znamy kilka wypadków werbunku takich właśnie kobiet. Werbować pod męża jest trudno, to w taki sposób się nie robi. Ona jedzie tam – zakocha się w nim lub nie. Trzeba do tego podejść jakoś po nowemu, inaczej. Trzeba stawiać nie jako problem pod męża, a jej osobistej pomocy dla kraju i żeby ona nie rozpracowywała tego męża, a tego męża w jakiś sposób ugadała, ażeby on chciał pracować dla kraju; tzn. postawić nie sprawę „ty się dowiedz, co przedstawia sobą mąż i czy mógłby być naszym agentem”, a „bądź ty naszym [agentem] i w nim [mężu] miej swego pomocnika”.
I zwłaszcza tę ostatnią, nieco mętną i niegramatyczną instrukcję, obecny na naradzie pułkownik Słowikowski wziął sobie mocno do serca, kiedy zabierał się za mobilizowanie podległych mu kolegów po powrocie do Nowego Jorku. Zgodnie z wyznaczonym ogólnie przez szefa wywiadu kierunkiem działań rezydentura w Nowym Jorku ostatecznie zdecydowała, że można podejść do spraw damsko-męskich właśnie „jakoś po nowemu, inaczej”. Słowikowski musiał zmienić swoje pruderyjne nastawienie. I wtedy przypomniał sobie o skłonnościach swego zastępcy, Franciszka Czajkowskiego. Jak to jednak często w życiu bywa, teoretyczne wytyczne Sokolaka zrealizowały się nie do końca tak, jak tego oczekiwano. W grę wkroczyła bowiem miłość.
Mądrości „Sfinksa” O tym jednak za chwilę. Na razie podkreślmy, że sytuacja nowojorskiej placówki wywiadu MSW nie była na początku lat sześćdziesiątych najlepsza. Przyjeżdżając do Misji PRL przy ONZ w sierpniu 1964 roku, nowy szef nowojorskiej rezydentury Jan Słowikowski, który otrzymał z tej okazji nobliwy pseudonim „Sfinks”, nie zastał na miejscu ani jednego poważniejszego tajnego współpracownika. Wyjątkiem, bardzo niejednoznacznym zresztą, był Bogdan Walewski – bohater jednej z naszych historii. „Sfinks” przybywał jednak ze zwartą ekipą, która miała dokonać przełomu w działalności informacyjnej wywiadu MSW w USA. W skład owego zespołu wchodzili oficerowie „Menager”, „Stef”, „Leśny”, „Zakrzewski”, „Rubino” oraz nasz bohater, figurujący teraz jako „Opal”. Po przybyciu do Nowego Jorku w 1964 roku „Opal” z kolegami z zapałem zabrali się do pracy – zarówno tej legalnej, jak i nielegalnej. Rezydent wręcz narzekał na to, że Czajkowski, teraz jego najbliższy współpracownik, jest aż nazbyt gorliwy i uczynny w pracy na rzecz „instytucji przykrycia” (czyli MSZ), w związku z czym często wykorzystywano go do drobnych, acz czasochłonnych i niekoniecznie potrzebnych czynności (zakupów, pracy administracyjnej itp.). Według „Sfinksa” Czajkowski nie do końca potrafił „sprzedać” swą osobę wśród pracowników przedstawicielstwa i zyskać pozycję odpowiednią do swego poświęcenia i wspomnianych wysiłków. Chyba też po prostu nie przepadali za nim ówcześni przedstawiciele PRL przy ONZ,
znani dyplomaci Bohdan Lewandowski i Bohdan Tomorowicz. Mimo to „Sfinks” nie mógł się nachwalić zdolnego kolegi, nie przejmując się problemami z dyplomatycznymi „gospodarzami”; dość zresztą nagminnymi w okresie, kiedy ministrem spraw zagranicznych PRL był Adam Rapacki, niezbyt lubiany w siedzibie MSW przy ulicy Rakowieckiej. Oprócz wielokrotnie podkreślanych już cech – koleżeńskości, sumienności, wierności ideologicznej – „Sfinks” zwracał uwagę na dużą inwencję i pomysłowość „Opala”, a także faktyczny brak nałogów: szpieg nie palił i – jak już wiemy – mało pił. Szpiegowska ofensywa prowadzona przez „brygadę Sfinksa” szybko jednak utknęła w martwym punkcie. Centrala narzekała, że „wykonanie zadań operacyjnych nie wzrosło tak, jak powinno wynikać z tak dużej rozbudowy kadrowej rezydentury pod względem ilości i jakości”. Dlatego też między innymi pojawiła się konieczność zwołania wyżej opisanej tajnej narady. Czajkowski z tym większą gorliwością zaczął obracać się w kręgach amerykańsko-polskich, zwłaszcza nowojorskich stypendystów. Do 1968 roku szpieg-dyplomata zwerbował pięciu tajnych współpracowników, przeciętnych z punktu widzenia operacyjnego, ale dobrze prowadzonych. Werbunek jednej z tych osób był jednak wyjątkowy: Słowikowski uznał go za największe osiągnięcie polskiego wywiadu w Nowym Jorku w latach sześćdziesiątych. Tym wyjątkowym agentem była piękna „ Jay”.
Romeo i Julia, czyli miłość po rosyjsku Jak się poznali, nie wiemy, choć może się domyślamy (o czym poniżej). Nie stało się to jednak zapewne w taki sam sposób jak w analogicznym przypadku szpiegowskiego romansu, któremu dał się ponieść znany nam już oficer KGB – Oleg Brykin. Wspominał on z rozrzewnieniem: Na jednym z wieczornych przyjęć zawarłem z pewną Amerykanką znajomość, która zaczęła się rozwijać bardzo interesująco. Z przyjęcia pojechaliśmy do mieszkania dziewczyny, gdzie zabawa trwała nadal. Wreszcie zostałem tam na noc. Nazajutrz wyszedłem i... nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie zostawiłem samochód. Zacząłem się spotykać z ową Amerykanką. Wyglądało na to, że się we mnie zakochała.
Taka sytuacja nie powinna nas zanadto dziwić. Podwójne życie prowadzone przez oficerów wywiadu sprzyjało niespodziewanym zbliżeniom damsko-męskim. Dość przypomnieć, że jest to jeden z głównych wątków w wielotomowych, fabularyzowanych wspomnieniach przywoływanego już tutaj pułkownika Henryka Bosaka, obfitujących zresztą w nader detaliczne opisy podobnych przygód. Można powiedzieć, że u niego „agentki ścielą się gęsto”, a nieagentki – jeszcze gęściej. W rzeczywistości zwierzchnicy danego oficera zawsze uważali przekroczenie pewnej granicy, a zwłaszcza wdanie się w długotrwały romans połączony z uczuciowym zaangażowaniem, za poważny
błąd i duże niebezpieczeństwo. Czasami ważniejsze od „ryzyka miłości” były jednak „operacyjne perspektywy”. Tak stało się choćby z zarysowaną wyżej romantyczną przygodą podpułkownika Brykina. Początkowo rezydent KGB w Nowym Jorku przymknął na nią oko, po tym jednak, gdy okazało się, że Amerykanka (stażystka w ONZ) zostanie na stałe zatrudniona w Departamencie Stanu USA, obcesowo nakazał przekazać ją „na kontakt” innemu oficerowi. Co było robić: rozkaz to rozkaz i Brykin spełnił go, jak potrafił. „Któregoś dnia – wspominał – wybraliśmy się we troje do restauracji. Potem odprowadziliśmy dziewczynę do domu, a ona podała mojemu koledze swój numer telefonu”. Kiedy zatem po kilku miesiącach Brykin natknął się przypadkowo na swą dawną miłość, a ona rzuciła mu się na szyję, oficer potraktował ją z zawodowo lodowatym chłodem, a następnie zameldował o wszystkim rezydentowi. Ten jednak kazał zdumionemu sowieckiemu „Romeowi” „lecieć, jechać, nawet czołgać się do Waszyngtonu, byleby tylko odnalazł »swoją dziewczynę«”. Jeszcze raz potwierdziło się bowiem, że serce nie sługa, a profesjonalne „przejęcie kontaktu” okazało się klapą; tym większą, że „wydział, w którym pracowała znajoma [Brykina], miał powiązania z CIA”. Oficer KGB spędził zatem kilka upiornych dni w upalnym i wilgotnym Waszyngtonie, starając się jednocześnie urwać „śledziom” z FBI i niepostrzeżenie odnaleźć igłę w stogu siana, czyli wspomnianą dziewczynę. Bezskutecznie.
Tajemnica pięknej „Jay” Znane nam dokumenty milczą o tym, w jaki dokładnie sposób udało się „Opalowi” pozyskać do współpracy swą słynną agentkę, a nawet kiedy to było i czy w ogóle doszło do formalnego werbunku. Dokumentacja sprawy nie zachowała się do dzisiaj, a może – decyzją współczesnej Agencji Wywiadu – jest wciąż przechowywana w tak zwanym zbiorze zastrzeżonym archiwum, niedostępnym dla historyków i dziennikarzy. W każdym razie w ogólnodostępnym katalogu brak odpowiedniego mikrofilmu o sygnaturze J-8048, skrywającym tajemnicę agentki, łącznie z jej tożsamością. „Jay” – bo taki właśnie pseudonim nadał tej sprawie wywiad MSW – była prawdopodobnie Amerykanką polskiego pochodzenia, z zawodu nauczycielką, i pracowała jako sekretarka jednego ze słynnych amerykańskich intelektualistów, profesora Uniwersytetu Columbia. Nie mamy absolutnej pewności co do jego personaliów. Pewne tropy rozsiane w aktach mogą wskazywać na dyrektora Instytutu Rosyjskiego tej uczelni, zmarłego w 2007 roku prof. Marshalla D. Schulmana, bądź któregoś z innych wykładowców tego instytutu (o najbardziej „podejrzanym” z nich opowiemy za chwilę). W pracy na rzecz amerykańskiego wykładowcy nie byłoby nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że ów profesor był – przynajmniej w wyobrażeniu wywiadu MSW – wpływowym doradcą kierownictwa
CIA, a jednocześnie członkiem wielu elitarnych, niedostępnych dla zwykłych śmiertelników gremiów (takich jak Council on Foreign Relations), dyskutujących na bieżąco nad podstawowymi problemami polityki światowej i stanowiących jednocześnie zaplecza prezydenckich kandydatów obydwu wielkich amerykańskich partii politycznych. Co więcej, wypada przypomnieć, że w tym samym czasie nie mniej wpływowym profesorem tego samego Uniwersytetu Columbia i członkiem tych samych zamkniętych gremiów był nasz sławny rodak profesor Zbigniew „Zbig” Brzeziński, wówczas już u progu wielkiej kariery. Jakkolwiek to zapewne nie on był nieświadomą ofiarą zalotów naszego „Romea” (wywiad MSW nie omieszkałby się tym pochwalić), nie zmienia to w niczym faktu, że zyskując względy „Jay”, oficer „Opal” przynajmniej teoretycznie zdobył dostęp do materiałów przechodzących przez biurko tajemniczego profesora, a dzięki temu do opinii, planów, zamysłów, narad i dyskusji odnoszących się do kierunków myślenia o dalekosiężnych planach amerykańskiej polityki zagranicznej, w tym z perspektywy wywiadu CIA. Bingo. Nie dziwi zatem, że „Sfinks” i warszawska Centrala były pod wrażeniem sukcesu „Opala”. Okazało się to nie tylko największym, ale praktycznie jedynym istotnym osiągnięciem nowojorskiej placówki wywiadowczej PRL. Jeżeli rzeczywiście takim było.
Drugie dno „Krypty” W całej tej historii kryje się bowiem drugie dno, być może bardzo głębokie. A pozory, a nawet ściśle tajne dokumenty i nie mniej tajne podręczniki – jak to bywa w wywiadzie – mogą mylić i prowadzić historyka na manowce. Notatki i sprawozdania nader często służą w biurokracji (także wywiadowczej) do poprawy we własnych oczach swojego wizerunku – czyli do samooszukiwania się. Niekiedy po bliższej analizie „kilkuletnia współpraca”, połączona rzekomo z „dostarczaniem bardzo cennych źródłowych dokumentów wywiadowczych”, okazuje się kilkumiesięcznym romansem z mocno wątpliwym wątkiem szpiegowskim. Ale do rzeczy. Udało nam się ustalić, że w tym samym czasie i w tym samym miejscu na Uniwersytecie Columbia pracował jeszcze inny pochodzący z Polski ważny profesor sowietolog, a mianowicie Seweryn Bialer. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że był on drugim z serii znaczącym detektorem z PRL. Niemal równie znienawidzonym w moczarowskim MSW jak jego osławiony poprzednik, pułkownik Józef Światło. Bialer, urodzony w Berlinie łódzki Żyd, cudem przeżył wojnę, łącznie z pobytem w obozie Auschwitz. Po wojnie zaangażował się w działania na rzecz wprowadzenia w Polsce władzy komunistycznej. Szybko został dyplomowanym „politrukiem” w Milicji Obywatelskiej (czyli osobą
odpowiedzialną za polityczną indoktrynację wewnątrz policji politycznej „ludowej” Polski). Dochrapał się tutaj stopnia kapitana i stanowiska zastępcy naczelnika w Oddziale Politycznym Komendy Głównej MO. W 1951 roku porzucił jednak nieźle zapowiadającą się milicyjną karierę na rzecz nauki i rozpoczął studia w świeżo powołanym Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. Po ich ukończeniu podjął pracę naukową na tej samej partyjnej uczelni, przemianowanej wówczas na Instytut Nauk Społecznych. Należał do najbardziej zaufanych ludzi reżimu. Prowadził nawet – na zlecenie – wykłady z ekonomii politycznej w... szkole wywiadu Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego. Założył też rodzinę i miał dwoje małych dzieci, synka i córeczkę, do których – zdaniem swych przyjaciół i znajomych – był bardzo przywiązany. Aż tu nagle, w trakcie wizyty na konferencji w Berlinie Wschodnim, rozpłynął się bez śladu w zimowym mroku podzielonego miasta, zabierając z hotelu jedynie teczkę z dokumentami. Podobnie jak Józef Światło niebawem dał o sobie znać za pośrednictwem Radia Wolna Europa, za sprawą serii wywiadów zatytułowanej Wybrałem prawdę (opublikowanej również w postaci broszury). Sześć lat później naszego defektora odnaleźli w Nowym Jorku czujni jak zwykle „towarzysze radzieccy”, już jako wykładowcę w Instytucie Rosyjskim Szkoły Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Columbia, a więc w tej samej instytucji, z którą miała być związana tajemnicza „Jay”. Skądinąd niewykluczone, że owego ustalenia dokonał znany nam rosyjski kochanek, czyli Brykin. Wtedy to pełniący funkcję „starszego oficera przy kierownictwie” wywiadu MSW porucznik Stanisław Lesiuk (niegdyś uważny słuchacz wykładów Bialera, teraz odpowiedzialny w Centrali za „sprawozdawczość operacyjną” i za kontakty z wywiadem sowieckim) zarejestrował sprawę o kryptonimie, nomen omen, „Krypta”, dedykowaną właśnie swemu dawnemu wykładowcy ze szkoły wywiadu. Tym samym była ona realizowana, z pominięciem normalnych procedur, bezpośrednio na polecenie szefa wywiadu pułkownika Sokolaka, co samo w sobie wygląda nader podejrzanie. Od „realizacji” sprawy kapitana Mroza nie minęło wówczas więcej niż dwa lata. Nie może to mimo wszystko specjalnie dziwić. Profesor Bialer był w tym czasie uznawany za „jeden z głównych filarów wojny psychologicznej prowadzonej przeciwko PRL z terenu USA”. Stwierdzano też, że figurant dysponował znaczną wiedzą [...] z okresu pracy w pionie milicyjnym naszego resortu, jak też z dostępu do środowiska wyższych działaczy politycznych i pracowników naukowych podczas pracy w Instytucie Nauk Społecznych. Między innymi miał kilkakrotnie wykłady z ekonomii politycznej dla pracowników i kursantów naszej jednostki. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wszystkie te dane przekazał amerykańskim służbom specjalnym.
Ustalono wreszcie, co wywołało w moczarowskim MSW wyjątkową irytację, że jest on ekspertem w Departamencie Stanu, gdzie m.in. na temat tzw. „grupy partyzanckiej” w Polsce dokonał w roku 1964 szerokiej analizy z przewidywaniem perspektywicznych zmian i typowaniem przywódców w oparciu o szeroki materiał zebrany przez wywiad [amerykański] oraz osobistą znajomość spraw polskich.
W odpowiedzi na to w Centrali wywiadu MSW powstał tajemniczy plan, który miał być zrealizowany albo w mieszkaniu defektora, albo w drodze do pracy, albo na uczelni. Celem owego planu było, jak można się domyślać ze szczątkowych dostępnych informacji, wyeliminowanie Bialera z szeregów żywych (lub zdrowych) za pomocą specjalnie sprokurowanej przesyłki zawierającej truciznę (na przykład w darmowej próbce czekolady) bądź miniaturową bombę (na przykład zapakowaną do książki). W każdym razie sam „Sfinks” podkreślał, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca na wątpliwości: „już samo otwarcie koperty winno wystarczyć!”. Do realizacji tego złowrogiego planu wyznaczono ni mniej, ni więcej tylko majora Czajkowskiego „Opala”, który w listopadzie 1966 roku dokonał wstępnego rozpoznania sytuacji w miejscu zamieszkania Walera. „Budynek robi przyzwoite wrażenie, dzielnica raczej biedna, Murzyni, biedota żydowska itp.” – napisał w odpowiedniej notatce, nie wykazując się zbytnią polityczną poprawnością. Kolejny dostępny dokument zawiera detaliczny raport z wizyty Czajkowskiego w samej „jaskini lwa”, czyli w siedzibie Instytutu Rosyjskiego na Columbii. Ponad wszelką wątpliwość błąkał się on wówczas po jego korytarzach po raz pierwszy w życiu. Działo się to 28 marca 1967 roku. Była to dokładnie jego trzecia próba przeniknięcia do budynku szkoły (dwie poprzednie zostały udaremnione przez... hostessę w okienku z napisem „Informacja”). I wreszcie się udało. „Opal” raportował: drzwi 815 były uchylone i było słychać, że ktoś robi przy książkach [sic! – W.B., P.P.], że przekłada je na półkach. Uchyliłem drzwi szerzej, zajrzałem do środka. Przy półce z książkami stał mężczyzna w wieku ok. 40 lat, średniego wzrostu (niższy ode mnie) myślę, maksymalnie do 170 cm, o raczej krępej i mocnej budowie. W okularach w cienkich oprawach, włosy ciemne, przerzedzone, twarz okrągła o niezdrowej cerze, z wypryskami.
Oto konterfekt zdrajcy, chciałoby się powiedzieć. „Kiedy uchyliłem drzwi, kontynuował przekładanie książek i zapytał »Yes sir?« – odpowiedziałem »sorry« i odszedłem”. I nagle, w ten oto przyziemny sposób, cała potencjalnie ponura sprawa z morderstwem w tle, o ewidentnym podtekście „antysyjonistycznym”, rozeszła się po kościach i to u progu apogeum „moczaryzmu”. Dla porządku jedynie odnotowano w aktach, że „Krypta” zaprzestał „wrogiej działalności”, a wydział amerykański nie jest zainteresowany jego sprawą. Skądinąd w latach osiemdziesiątych Bialer był już uważany, niejako w nawiązaniu do starych dobrych czasów, za osobę o poglądach „proradzieckich”. Rzeczywiście, profesor chętnie ucinał sobie dłuższe pogawędki o wielkiej polityce z następcą „Opala” – oficerem o pseudonimie „Mack” (kapitanem Ryszardem Krystosikiem), absolwentem Princeton, pracującym pod przykryciem polskiego dyplomaty w ONZ. Miłość ci wszystko wybaczy, ale wywiad niekoniecznie
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa żyjący po dziś dzień profesor Bialer zawdzięcza zdrowie i życie właśnie pięknej „Jay”. Można bowiem sądzić, że prawdziwą przyczyną zamknięcia sprawy „Krypty” i ostatecznego odstąpienia od realizacji planu była nawiązana przez majora „Opala” znajomość z tą ostatnią. Najprawdopodobniej miało to miejsce późną wiosną 1967 roku. Jej sprawę zarejestrowano w ewidencji wywiadu MSW dopiero w listopadzie 1967 roku. Najpewniej więc nieprawdziwa jest informacja, zawarta w innym znanym nam resortowym dokumencie, że stało się to już w roku 1965. Takie antydatowanie pozwalało przez dłuższy czas uczynić z niej – przynajmniej w „korytarzowej” legendzie wywiadu MSW (i jego tajnej historii) – długoletnią, cenną agentkę źródłową. Kreatywna księgowość trafiała się i w wywiadzie. Na pewno od razu coś między nimi zaiskrzyło. Pod pokracznym urzędowym żargonem „Sfinksa”, piszącego, że „Opal” „w pracy z »Jay« w »codziennych kontaktach« [...] wykazał dużo inwencji operacyjnej i pomysłowości [...], by optymalnie wykorzystać ten kontakt”, kryją się prawdziwe emocje i uczucia. Za sprawą majora Czajkowskiego przed wywiadem MSW otwierały się teraz – podobnie jak w znanej nam historii miłości Brykina – „operacyjne perspektywy”. Na razie jednak – o ile można sądzić z dostępnej szczątkowej dokumentacji – wywiad MSW uzyskał tą drogą wgląd w raczej banalną codzienną korespondencję prowadzoną przez naukowców z Columbii. W ręce „Opala” wpadła poza tym uniwersytecka teczka personalna profesora Bialera, zawierająca listy polecające innych profesorów i z lekka „odkomunizowany” życiorys sowietologa. Niemniej w styczniu 1968 roku, niejako na zachętę, groźny pułkownik Sokolak udzielił majorowi Czajkowskiemu pochwały z wpisaniem do akt. Paradoksalnie jednak zarysowujący się w przyszłości wielki sukces wywiadowczy „Opala” zadziałał ostatecznie na jego niekorzyść, a wywiad MSW zrobił wszystko, aby nie wykorzystać otwierającej się szansy. Można sądzić, że choć „Sfinks” wypowiadał się o „Opalu” z uznaniem, mniej zdolni koledzy zaczęli po prostu zazdrościć mu tego, że potrafił łączyć sukces w pracy oficera wywiadu ze szczęściem (chwilowym) w miłości, i to na koszt służby. Na nic zdała się koleżeńskość Czajkowskiego. Z lubianego towarzysza stał się groźnym rywalem, który osiągnął zbyt wiele i za szybko. Fałszywi przyjaciele zaczęli kopać pod nim dołki, a życie dostarczało coraz więcej dogodnych pretekstów do ataku. Kontakt operacyjny „Opala” z „Jay” coraz bardziej przemieniał się bowiem w płomienny romans, który na dłuższą metę nie mógł przetrwać, ani też nie dawał się ukryć. Dla wszystkich wtajemniczonych stało się jasne, że granica między agentką a jej oficerem prowadzącym została przekroczona, a może nawet nigdy jej nie wyznaczono. Schadzki zakochanych w romantycznej jesiennej scenerii Central Parku na pewno nie ograniczały się tylko do „błyskawicznego przekazania materiałów”. Miłość w cieniu moczarowskiego MSW nie mogła być miłością szczęśliwą. Szybko padła
zresztą ofiarą banalnej wywiadowczej biurokracji. Po zakończeniu swej czteroletniej kadencji w rezydenturze w Nowym Jorku, w sierpniu 1968 roku Romeo musiał wracać do Polski, choć było oczywiste, że będzie to oznaczać przerwanie obiecującej operacji wywiadowczej, którą zapoczątkował. Nikt jednak nie chciał podjąć ryzyka, z jakim było związane przedłużenie jego pobytu w Nowym Jorku. „Jay” była załamana. Bardzo przeżyła wyjazd ukochanego i przymusową rozłąkę. Odmawiała kolejnym oficerom wywiadu, którzy chcieli zająć miejsce „Opala”. Nie chciała nawet o tym słyszeć. Pragnęła tylko porzucić swoje dotychczasowe życie i dostatnią Amerykę, by udać się w ślad za „Opalem” do Polski. Jako agentka stała się praktycznie bezużyteczna, a nawet niebezpieczna. W podobnym stanie psychicznym mogła nie tylko zdradzić tajemniczemu profesorowi, a co za tym idzie i amerykańskim służbom, fakt, że przez jakiś czas prowadziła podwójne życie, lecz także dać się zaangażować w operację, której celem mogło być „odwrócenie” jej ukochanego i umiejscowienie wtyczki CIA w samym środku Centrali wywiadu MSW, i to w wydziale angielsko-amerykańskim. Czy mocodawcy „Opala” nie przewidzieli takiej możliwości, odwołując zasłużonego szpiega z Nowego Jorku? Być może nie spodziewano się tak gwałtownej reakcji „Jay”. W każdym razie uznano, że kontynuowanie romansu będzie groźniejsze niż przymusowe rozstanie. Tym samym obiecująca operacja zakończyła się fiaskiem. Sytuacja samego „Opala” wcale nie była lepsza. Jego kariera jako szpiega, który przekroczył granicę profesjonalizmu, była skończona. Romans sprawił, że w Centrali stracono do niego zaufanie. We wszystkich przypadkach odmieniano jego „babiarstwo” i przypominano sobie o jego „słabej głowie”. Kochankowie dostali jednak jeszcze jedną szansę. Po analizie sytuacji w Warszawie ku radości „Jay” zgodzono się ją wpuścić do Polski w ramach rocznego stypendium Fundacji Kościuszkowskiej. Zakochana para już wkrótce mogła się cieszyć swoją obecnością. Jeszcze w 1968 roku Czajkowski na własną prośbę zwolnił się ze służby. Wiedział, że inaczej nie może postąpić i jako oficer wywiadu jest spalony. Zadeklarował jednak wolę ożenku z „Jay” i chęć zamieszkania z nią na stałe nad Wisłą.
Bez happy endu W tym miejscu wszelkie podobieństwa losów „Opala” i „Jay” do bohaterów szekspirowskiego dramatu się kończą, a historia nie ma ani zbyt bajkowego, ani zbyt tragicznego zakończenia. Zakochanym chyba nie dane było „żyć długo i szczęśliwie”, w każdym razie znane nam dokumenty o tym milczą. Nie umarli też nagle w tragicznych okolicznościach. Przyszło im jedynie stawić czoło socjalistycznej rzeczywistości w dość ponurej erze „późnego Gomułki”, w cieniu antysemickiej i
antyinteligenckiej nagonki, przypieczętowanej jeszcze udziałem PRL w stłumieniu „praskiej wiosny”. Jak ostatecznie skończył się ich romans – nie wiemy. Chyba jednak im się nie udało, jak planowali, założyć własnej rodziny. W każdym razie „Jay” wróciła do USA. W czerwcu 1969 roku uznano jej sprawę w wywiadzie MSW za zamkniętą i skierowano ją do archiwum. Próbowano do niej później wracać, ale zapewne bezskutecznie. Tymczasem zawiść kolegów stała się dla Czajkowskiego prawdziwym przekleństwem. O zagranicznym paszporcie mógł tylko pomarzyć, a gdy starał się o zatrudnienie w instytucjach związanych z wojskiem i służbami specjalnymi, nikt nie chciał go przyjąć. Wreszcie w 1973 roku przeszedł na wcześniejszą emeryturę w wysokości połowy podstawy wymiaru wynagrodzenia. Jak widać, metoda „Romeo” nie należała do specjalności wywiadu MSW.
H
istoria Bogdana Walewskiego pokazuje, że wywiad w postępowaniu z agenturą mógł się sparzyć. Do dziś nie jest pewne, komu tak naprawdę Walewski służył: wywiadom sowieckiego KGB, polskiego SB czy amerykańskiej CIA. Raporty, przez ponad dwadzieścia lat, pisał dla jednych, drugich i trzecich. Nie był przy tym nielegałem: pracował jako dyplomata, przez pewien czas pełnił funkcję szefa protokołu dyplomatycznego w MSZ, udzielał się w mediach i był nawet I sekretarzem ambasady PRL w Moskwie. W pewnym momencie wymknął się spod kontroli komunistycznych służb i został uznany za zdrajcę. W wywiadzie moment przejścia na ciemną stronę mocy nigdy nie jest precyzyjnie określony. Wielu agentów podejmowało przecież współpracę z wrogami na polecenie swych mocodawców, uczestnicząc w prowokacjach i akcjach dezinformacyjnych. W mniemaniu polskich służb Walewski jednak zdecydowanie tę granicę przekroczył i sam stał się wrogiem.
Po pierwsze: KGB Bogdan Walewski (a właściwie Płotka), syn strażaka i pracownicy zakładów włókienniczych, urodził się na początku czerwca 1932 roku. Po zakończeniu wojny podjął przerwaną naukę w szkole podstawowej (powszechnej), a potem poszedł do gimnazjum i liceum imienia Gabriela Narutowicza (pierwszego prezydenta II RP, zamordowanego w 1922 roku) w Łodzi. Po roku przeniósł się do technikum handlu zagranicznego, które ukończył w 1952 roku. W późnych latach szkolnych, przypadających na czas największej ideologicznej opresji, dał się poznać jako komunistyczny aktywista – udzielał się w Związku Młodzieży Polskiej (między innymi jako specjalista od propagandy i szkolenia), był przewodniczącym zarządu szkolnego, a w 1951 roku wstąpił do PZPR. Jako sprawdzony ideologicznie i pełen zapału młody człowiek jesienią 1952 roku został skierowany na studia w Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych (znanym popularnie jako MGIMO). Była to kuźnia kadr dyplomatycznych Związku Sowieckiego oraz państw „demokracji ludowej”. Oznaczało to, że równocześnie instytut stanowił wylęgarnię szpiegów, w optyce moskiewskiej szpieg i dyplomata najczęściej oznaczali bowiem dwie strony tego samego medalu. W polskim MSZ członkowie wpływowego tutaj, acz nieformalnego zakonu MGIMO-wców poznawali się wzajemnie po charakterystycznym rosyjskim powiedzonku-życzeniu, wypowiadanym w trudnych chwilach: „ni pucha, ni piera”, co tylko z trudem można oddać polskim „powodzenia, złam kark”. W Moskwie Bogdan ożenił się z Rosjanką i koleżanką ze studiów, Wierą, która stała się tym samym Weroniką. Pozostawał przy tym aktywny politycznie, rzecz jasna w stylu komunistycznym. Był
między innymi kierownikiem organizacji studenckiej działającej przy ambasadzie PRL w Moskwie. Jako lider polskiej społeczności naturalnie wpadł w oko wywiadowi KGB. W 1954 roku, jako dwudziestojednoletni młodzieniec, został przez ten wywiad zwerbowany. Brak dostępu do źródeł sowieckich uniemożliwia jednak odtworzenie charakteru współpracy i jej konkretnych form. Wiemy, że podczas pobytu w Moskwie przeszedł szkolenie szpiegowskie, realizowane zresztą nie tylko w Moskwie, lecz także w Polsce. Polskie i sowieckie służby zaczęły wtedy współdziałać w szlifowaniu szpiegowskich talentów Bogdana. W 1957 roku za namową żony zmienił swoje rodowe nazwisko na Walewski. Brzmiało o wiele dostojniej niż Płotka i bardziej pasowało do wielkiej dyplomatycznej kariery, o której marzyli ambitni małżonkowie.
Po drugie: CIA W 1958 roku, po ukończeniu pierwszego cyklu studiów, Walewski został z inspiracji KGB skierowany w ramach praktyki do pracy w Przedstawicielstwie Polskim przy Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Wietnamie – instytucji mającej czuwać nad spokojem w regionie byłych Indochin (gdzie zaangażowani byli jeszcze głównie Francuzi, a nie Amerykanie), a także nad przestrzeganiem układów pokojowych, podpisanych w 1954 roku w Genewie, które podzieliły Wietnam na część północną i południową. Młody adept dyplomacji wyjechał do Sajgonu początkowo jako tłumacz. Szybko dostał się jednak do sztabu polskiej delegacji. Jako jedyny spośród skierowanych do komisji ludzi spędził w Wietnamie aż dwie tury wyjazdowe, co wzmacnia tezę o jego powiązaniach ze służbami specjalnymi, a może po prostu świadczy też o tym, że obiegowa opinia o jego moskiewskiej Alma Mater jako dobrze przygotowującej do zawodu dyplomaty, a przede wszystkim uczącej praktycznej znajomości języków obcych, nie była może aż tak przesadzona. Skądinąd wiadomo, że wielu skierowanych do Sajgonu oficerów „ludowego” Wojska Polskiego miało ogromne kłopoty z komunikacją w językach obcych, nie wspominając o znajomości niezbędnych, nawet w wojskowej dyplomacji, skomplikowanych zasad... usadzania gości przy stole. Pobyt na Dalekim Wschodzie obfitował we wrażenia, i to nie tylko zawodowe. Walewski szybko rozsmakował się w rozrywkowym życiu Sajgonu, zawierając przygodne znajomości w krzykliwych nocnych lokalach. Do jednego z klubów nocnych miał nawet stałą kartę wstępu. Kawalerski tryb życia i przedłużający się pobyt z dala od Moskwy sprawiły, że małżeństwo Walewskiego się rozpadło. Pamiątkę po pięknej i nad wiek dojrzałej Weronice – swoje nowe nazwisko – będzie już nosił do końca życia.
W międzyczasie młody agent został wyrzucony z kolejnego cyklu studiów w Moskwie, ponieważ wyszły na jaw popełnione przezeń matactwa celno-handlowe, a właściwie drobny przemyt, jakiego się dopuszczał (między innymi kupował w Rosji aparaty fotograficzne i telewizory, po czym sprzedawał je z zyskiem w Polsce). Pobyt w Wietnamie miał jeszcze jeden, bardzo ważny wymiar. To Właśnie w Sajgonie Walewski nawiązał kontakt operacyjny z Amerykanami, otrzymując pseudonim „Bob Walters”. Najprawdopodobniej uczynił to na życzenie swoich sowieckich mocodawców. Miał się stać przynętą, na którą złapie się CIA. Poprzez taką pozorowaną współpracę Rosjanie zyskiwali możliwości infiltracji struktur swego największego rywala. Tak zaczęła się prowokacja, która wkrótce przeistoczyła się w zdradę.
Po trzecie: wywiad i kontrwywiad SB Przedwczesny koniec studiów sprawił, że po dwóch latach spędzonych w Sajgonie Walewski powrócił prosto do Warszawy. Po drodze zatrzymał się na pięć dni w Paryżu, gdzie w starej kamienicy na placu Pigalle skontaktował się z mówiącym biegle po polsku łącznikiem CIA. W Warszawie jednak „Bob” nie uczynił nic, by nawiązać kontakt z Amerykanami. Powód mógł być prosty. Powrót do Polski doprowadził do tego, że został przekazany przez KGB kolegom z kontrwywiadu SB, którzy zastanawiali się, czy amerykańska prowokacja ma być kontynuowana. W dokumentacji Służby Bezpieczeństwa PRL zaczął figurować jako tajny współpracownik „Zenon”. Oficjalny werbunek nastąpił w czerwcu 1962 roku „z pobudek patriotycznych”, co w praktyce oznacza, że nie było potrzeby wykorzystania takich czy innych „materiałów kompromitujących”. Tymczasem Walewski zaczął składać liczne odwołania od decyzji o wyrzuceniu go ze studiów. W końcu dopiął swego: na krótko wrócił do Moskwy, pozdawał egzaminy i jeszcze w 1961 roku obronił pracę dyplomową. Z dyplomem w ręku i poparciem służb mógł się starać o pracę w MSZ, co też z powodzeniem uczynił. Tutaj wyspecjalizował się w problematyce USA, dorabiał również – dzięki świetnej znajomości angielskiego – jako tłumacz wysoko postawionych osobistości, między innymi żony prezydenta Indonezji czy prezydenta Finlandii. Tłumaczył na przykład rozmowę Roberta Kennedy’ego, brata prezydenta, z szefem MSZ Adamem Rapackim czy też jedno z corocznych spotkań premiera Józefa Cyrankiewicza z akredytowanymi w PRL przedstawicielami korpusu dyplomatycznego. Nawiązał też wiele znajomości z pracownikami ambasady amerykańskiej w Warszawie. Wchodziło to w zakres jego obowiązków, ale wynikało również, o czym się jeszcze przekonamy, z instrukcji wywiadowczych – formułowanych zarówno przez wywiad SB, jak i przez CIA. Rzutki
agent nie zerwał przy tym relacji z KGB. Jego działalność szpiegowska się rozwijała, ale życie osobiste ciągle nie układało się najlepiej. W 1962 roku ożenił się po raz drugi, tym razem z Jadwigą, modelką pracującą w Łodzi. Żona szybko oświadczyła, że wyszła za mąż jedynie po to, by zrobić na złość innemu mężczyźnie. Najpewniej kusiła ją też wizja wyjazdu na wymarzony w PRL, mityczny wręcz Zachód. Pomysł nie za bardzo się sprawdził. Para widywała się podobno raz na tydzień.
Raporty w trzech postaciach Wkrótce Walewscy – których rodzina powiększyła się mimo wszystko o córkę – przeżyli kolejny kryzys spowodowany wyjazdem Bogdana we wrześniu 1962 roku do Nowego Jorku, gdzie na Uniwersytecie Columbia zamierzał pisać pracę doktorską. Taki był przynajmniej oficjalny powód jego wyjazdu, pomijając plany wywiadu MSW. W kilka dni po otrzymaniu wspomnianego stypendium nakazał on „Zenonowi” zbierać informacje o środowisku, w którym będzie się obracał. Miał szczególnie intensywnie infiltrować grupę uczonych pracujących na uniwersytecie i zorientować się w prowadzonych przez nich badaniach. To w czasie pobytu na Uniwersytecie Columbia Walewski rozwinął wyniszczającą psychicznie pracę na trzech frontach, sporządzając raporty wywiadowcze dla rezydentury wywiadu MSW o kryptonimie „Imperium” (a konkretnie: dla kapitana Stanisława Sołtysiaka, pseudonim „Edo”, I sekretarza Polskiego Przedstawicielstwa przy ONZ), rezydentury KGB przy ambasadzie sowieckiej i nadzorujących go oficerów CIA. Zapewne z tego powodu planowany doktorat nigdy nie powstał i w połowie 1963 roku niedoszły doktor powrócił do kraju. Mimo to nie zagrzał długo miejsca w Warszawie. Na początku sierpnia 1964 roku, wróciwszy z urlopu w Sopocie, „Zenon” usłyszał od swojego oficera prowadzącego z wywiadu MSW radosną nowinę: został oddelegowany do pracy przy Stałym Przedstawicielstwie PRL przy ONZ w Nowym Jorku. Na placówkę wyjechał już po kilku tygodniach i zamieszkał – na razie sam – w wygodnym, trzypokojowym mieszkaniu w dzielnicy Flushing. Od swoich polskich mocodawców z wywiadu MSW, reprezentowanych w USA przez znanego nam rezydenta Jana Słowikowskiego – pseudonim „Sfinks”, zastąpionego w 1970 roku przez „Ryszarda”, czyli Henryka Mikuckiego, otrzymał z okazji wyjazdu nowy pseudonim: „Janczar”. Najprawdopodobniej, zgodnie z regułami konspiracji, nic nie wiedział o podwójnej roli odgrywanej przez swego kolegę, innego współpracownika „Sfinksa” – Franciszka Czajkowskiego. Czy jednak mógł nie słyszeć o koledze z pracy, zdradzającym objawy zakochania i przedwcześnie usuniętym z Nowego Jorku? Tego nie wiemy. Jest pewne, że w nominacji Walewskiego maczał palce wywiad
MSW. Nie bez znaczenia był fakt, że pierwszy oficer prowadzący „Zenona” oficjalnie był zatrudniony właśnie w przedstawicielstwie. Do obowiązków służbowych Walewskiego należało zajmowanie się problematyką dekolonizacji, nadzór nad biblioteką przedstawicielstwa, zakup książek na potrzeby MSZ, dystrybucja materiałów propagandowych, obsługa imprez (posiedzeń Podkomitetu ONZ do spraw Praw Człowieka, konferencji studenckich), wygłaszanie odczytów, a także wykonywanie doraźnych poleceń zwierzchników. Na brak zajęć nie mógł więc narzekać. Po pewnym czasie do męża sprowadziła się Jadwiga z córką, co – według przełożonych – negatywnie wpłynęło na jego pracę. Przyjazd żony znacznie utrudnił również konspirację kontaktów agenturalnych, i tak niezwykle skomplikowanych z racji ich potrójnej postaci. Wymykanie się wieczorami do podejrzanych dzielnic stało się niemożliwe. Walewski został zmuszony do umawiania się na spotkania z oficerami prowadzącymi w godzinach pracy, co ostatecznie okazało się dla niego zgubne. W lipcu 1966 roku Walewski dosłużył się poważnego awansu, przede wszystkim finansowego. Otóż udało mu się „wychodzić” przeniesienie na płatny w dolarach tak zwany ONZ-owski etat. Objął bowiem stanowisko II sekretarza w Sekcji Rekrutacji Departamentu Kadr Sekretariatu ONZ. Odtąd, zgodnie z obowiązującymi w tej organizacji zasadami, miał otrzymywać niemal dwukrotnie wyższą pensję niż dotychczas. Miał też do dyspozycji własny gabinet, dwie sekretarki i maszynistkę. Nowa pozycja gwarantowała mu pełne członkostwo w międzynarodowym urzędniczym światku, żyjącym dzięki Narodom Zjednoczonym. Dla polskiego wywiadu posiadanie szpiega na takim stanowisku, gwarantującym rozległe kontakty i związanym bezpośrednio z ONZ, a nie polską ambasadą, było dużą gratką. Dlatego też w 1967 roku zgodzono się, mimo tłumów innych ustosunkowanych chętnych, aby trzyletni kontrakt Walewskiego został przedłużony. Rzecz jasna, bez wsparcia wywiadu MSW nie byłoby to możliwe. Warszawa z początku była zadowolona z usług „Janczara”. Próbowano go wykorzystywać do kreowania polityki kadrowej Narodów Zjednoczonych w myśl interesów polskich służb, czy też szerzej – PRL. Chodziło szczególnie o usuwanie w cień tych Polaków zatrudnionych w ONZ, którzy pochodzili, jak to określano, ze „starej puli”. Miano tu na myśli zarówno urzędników ukształtowanych jeszcze przed wojną i będących w istocie mentalnie czy ideowo częścią polskiej emigracji politycznej, a zatem podzielających jej antysowieckie i antykomunistyczne poglądy, jak i (od połowy lat sześćdziesiątych) osoby związane z wypychanymi z partii (i w ogóle z lepszych stanowisk w kraju i za granicą) „towarzyszami pochodzenia żydowskiego”, określanymi zwykle mieszaniną dziwacznie dziś brzmiących epitetów, takich jak „rewizjoniści” czy „syjoniści”. Po kilku latach pracy w Nowym Jorku przełożeni w ONZ zaczęli jednak dostrzegać, że
Walewski zaniedbuje swoje obowiązki. Wypełniał je powierzchownie i niesumiennie. Nie miał po prostu czasu na oficjalną pracę, skoro musiał wykonywać tajne zadania trzech szpiegów naraz. Zdarzało się, że jednego wieczoru pisał trzy raporty wywiadowcze na ten sam temat dla CIA, wywiadu MSW i KGB, zmieniając język, modyfikując treść i dostosowując się do trzech różnych instrukcji wywiadowczych. Stosując przy tym trzy rodzaje kodowania informacji, korzystając z trzech różnych systemów martwych skrzynek i mieszkań kontaktowych, gubiąc wreszcie, w trakcie niekończących się tras sprawdzających po Manhattanie, co najmniej trzy różne kontrwywiady. Można sobie tylko wyobrazić, jak wyczerpująca psychicznie i fizycznie była taka praca. Zresztą i „tajni” pracodawcy Walewskiego byli coraz bardziej niezadowoleni z jego działań na ich rzecz.
Ogólnie znany szpieg Bogdan Walewski był bodaj jedyną osobą spośród prezentowanych w tej książce, która zrobiła prawdziwą „legalną” karierę, pozostając przy tym czynnym i zakonspirowanym szpiegiem – potrójnym. Jako wysoki urzędnik PRL przy ONZ wystąpił nawet w polskiej telewizji, opowiadając o swojej pracy w Nowym Jorku. Oczywiście tylko tej legalnej. Mimo narastającej krytyki utrzymał się w Waszyngtonie do lipca 1972 roku, kiedy to został wezwany do Warszawy. Wracał statkiem, a potem przez Niemcy zakupionym (za pieniądze CIA) w Hanowerze mercedesem. Żona osiadła w Łodzi, a Walewski rozpoczął pracę na kierowniczym stanowisku w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (w skrócie PISM) – elitarnym w warunkach PRL instytucie naukowym przy MSZ (znanym później z tego, że nie powstała w nim żadna komórka „Solidarności”). Nie było to wymarzone miejsce pracy „Janczara”, jednak to właśnie niezadowolenie warszawskiej Centrali wywiadu MSW sprawiło, że drzwi przed dalszą karierą dyplomatyczną za granicą zostały przed nim chwilowo zamknięte. W ramach dyrektorskich obowiązków służbowych sporządzał analizy sytuacji międzynarodowej, a także układał przemówienia dla polityków i pisał artykuły, które później podpisywali swoimi nazwiskami komunistyczni prominenci. Mimo niezadowolenia polskiego wywiadu współpracy oczywiście nie zerwał i regularnie sporządzał niezbyt wysoko oceniane „informacje wywiadowcze”, czyli dla niektórych po prostu donosy. Ukoronowaniem jego kariery dyplomatycznej – a także szpiegowskiej – stała się nominacja na stanowisko kierownika wydziału administracyjnego ambasady PRL w Moskwie w randze I sekretarza. Dodatkowo został członkiem tak zwanej komisji samochodowej, czyli instytucji pośredniczącej w zakupie przez polskich dyplomatów samochodów sprzedawanych przez ich
zachodnich kolegów pracujących w Moskwie. Ta ostatnia działalność była z punktu widzenia „bratnich służb” sowieckich i polskich najbardziej obiecująca, ponieważ umożliwiała „Janczarowi” liczne kontakty z najróżniejszymi zachodnimi dyplomatami. Został on wówczas przejęty od wywiadu przez kontrwywiad. Wiązało się to z delikatną sytuacją polskich służb w Moskwie. Wywiadowi MSW zasadniczo nie wolno było tutaj działać, nawet na takich płaszczyznach jak kontakty z sowieckimi partnerami czy ochrona polskich placówek dyplomatycznych i ich pracowników. Jedynie łączność szyfrowa była nadal nadzorowana przez wywiad. W stolicy sowieckiego imperium (poza krótkim okresem pod koniec lat pięćdziesiątych) nie istniała nawet szczątkowa rezydentura wywiadu MSW. Polskie służby były jednak reprezentowane przez tak zwaną Grupę Operacyjną „Wisła”, która formalnie stanowiła część kontrwywiadowczego Departamentu II MSW. Grupa zajmowała się wspólnie z kolegami z KGB sprawami łączności pomiędzy „bratnimi służbami”, a także – a może przede wszystkim – infiltracją i kontrolą dość licznej polskiej kolonii w Moskwie, jak choćby niesfornych studentów różnych tutejszych uczelni i pracowników rozmaitych polskich firm czy też „internacjonalistycznych” instytucji takich jak RWPG. Tak czy inaczej, posiadanie „kreta” związanego z polskimi służbami działającymi w jaskini lwa – czyli w Moskwie – było niewątpliwą gratką dla amerykańskich mocodawców „Boba Waltersa”. Szczytowy moment jego zagranicznej kariery był jednocześnie czasem największego stresu i najsilniejszych emocji. Działanie na trzy fronty w Moskwie stanowiło karkołomny wyczyn. Te trzy lata spędzone w Związku Sowieckim były najcięższym okresem w życiu doświadczonego już szpiega. To prawdopodobnie wtedy strona polska (a i zapewne sowiecka) zaczęła spoglądać na niego coraz bardziej podejrzliwie. Po wielu latach pełnego napięcia życia potrójnego szpiega Walewski był wyczerpany i nie tak ostrożny jak kiedyś. Często zaglądał do kieliszka i zaczął tracić instynkt samozachowawczy.
Cisza przed burzą Dotychczas nic nie zapowiadało jeszcze ulewy z chmur zbierających się nad głową „Janczara”. W 1980 roku powrócił do Warszawy i objął znacznie spokojniejsze, acz wysoko cenione stanowisko starszego eksperta w Protokole Dyplomatycznym MSZ, a zaraz potem – naczelnika Wydziału Immunitetów i Przywilejów Dyplomatycznych MSZ. Nazwa wydziału była krzepiąca. Okazała się też bardzo myląca, kiedy w 1981 roku Walewski – odarty nagle z immunitetów i przywilejów – został aresztowany w świetle fleszy przez PRL-owskich milicjantów. Dawno minęła już dwudziesta rocznica podjęcia przez niego współpracy z CIA. Tym samym stał się prawdopodobnie najdłużej działającym szpiegiem amerykańskim wśród Polaków. Nawet biorąc pod
uwagę fakt, że – przynajmniej początkowo – nawiązał tę współpracę na życzenie komunistycznego wywiadu.
Willa tajemniczego pana Martina Do dramatycznych chwil aresztowania jeszcze wrócimy. Teraz natomiast warto ponownie bliżej przyjrzeć się potrójnej działalności szpiegowskiej Walewskiego. Najmniej wiemy o jego relacjach z KGB. Również współpraca ze Służbą Bezpieczeństwa PRL (w różnych jej wcieleniach, wywiadowczym i kontrwywiadowczym) udokumentowana jest zaskakująco niewielką liczbą źródeł. Najlepiej znamy Walewskiego jako „Boba Waltersa”, bowiem to rekonstrukcja jego zdrady na rzecz CIA stała się przedmiotem drobiazgowego śledztwa prowadzonego przez polskie służby specjalne. Nawiązanie kontaktów z Amerykanami odbyło się okrężną drogą – przez Kanadę – ale... w Wietnamie. W czasie swej pracy w międzynarodowej komisji kontrolnej Walewski zaprzyjaźnił się z pułkownikiem armii kanadyjskiej o nazwisku Satie. Obaj przeżyli i wypili niejedno w sajgońskich klubach i lokalach. Pewnego upalnego dnia 1959 roku Satie zaprosił „Janczara” do swojego pokoju, ulokowanego w średniej klasy hotelu „Catina” (dzisiaj trzygwiazdkowym). Po paru kolejkach koniaku Satie zaczął wypytywać kompana o jego plany na przyszłość. Walewski opowiadał, że szykuje się powoli do powrotu do Polski. Na to Satie zaproponował spotkanie z pewnym znajomym, który mógł pomóc w urządzeniu się Walewskiego po powrocie do ojczyzny. Nie ulegało wątpliwości, że chodzi o propozycję wywiadowczą. „Zenon” nie miał nic przeciw temu – przecież takie właśnie zadanie zlecili mu jego sowieccy (i polscy) mocodawcy. Kilka dni później w jednym z sajgońskich barów do Walewskiego podszedł nieznajomy mężczyzna. Powołując się na znajomość z pułkownikiem Satiem, zaproponował Polakowi rozmowę w bardziej ustronnym miejscu, po czym zaprowadził go do zaparkowanego nieopodal ciemnego chevroleta. Tajemniczy mężczyzna zawiózł swego pasażera do parterowej wilii ukrytej w ogrodzie, niedaleko centrum. Zaoferował Walewskiemu whisky, wrzucił kostki lodu do szklanek, po czym rozpoczął rozmowę. Przedstawił się jako Martin. Powiedział, że jest Amerykaninem i chciałby z Walewskim, którego do tej pory znał tylko ze słyszenia, poważnie porozmawiać. Gdy „Janczar” się zgodził, Martin zaczął go szczegółowo wypytywać o dane personalne, wykształcenie, stan zdrowia, charakter pracy. Polak nie miał wątpliwości co do charakteru tej rozmowy. Na koniec Martin zaproponował kolejne spotkanie przy katolickiej katedrze w centrum miasta, kilka dni później, o godzinie dziewiątej wieczorem.
Wariacje na wariograf i trzech szpiegów Walewski stawił się na miejscu punktualnie. Po chwili podjechał samochód, który przewiózł kandydata na amerykańskiego szpiega do willi pana Martina. Tym razem gospodarz bez ogródek stwierdził, że pracuje dla CIA i chce zwerbować „Zenona”. Ten pokiwał głową. Sprawa nie była jeszcze skończona. Doszło do kolejnego spotkania z jeszcze bardziej tajemniczą osobą, nazywaną przez Martina „doktorem”. Tym razem ciemny Chevrolet długo kluczył ulicami miasta, zanim wypuścił zdezorientowanego Walewskiego przed nowoczesnym, pięciopiętrowym budynkiem ogrodzonym metalową siatką, pozbawionym jakichkolwiek oznaczeń. Martin zaprowadził Walewskiego na czwarte piętro, gdzie w dużym pokoju przyciemnionego lokalu oczekiwał już „doktor”. Zaczęło się kolejne przesłuchanie. Po serii podchwytliwych pytań (między innymi o współpracę z polskim i sowieckim wywiadem) „doktor” zaprowadził kandydata na szpiega do sypialni, gdzie w niewielkiej czarnej walizce znajdował się wariograf. Zaczęło się badanie. Co ciekawe, test wykazał, że „Zenon” skłamał w sprawie nazwiska (było prawdą, że je zmienił) i w momencie, kiedy deklarował... szczerą chęć współpracy z USA. Relacje z SB i KGB pozostały tajemnicą – w każdym razie Amerykanie nie skomentowali wypowiedzi Walewskiego na ten temat. Ostatecznie test oceniono pozytywnie i „Janczar” – już jako „Bob Walters” – podpisał zobowiązanie do współpracy.
Szkolenie w Sajgonie W kolejnych tygodniach Walewski, na własną prośbę, rozpoczął kurs szkoleniowy w zakresie sporządzania raportów szpiegowskich, odbierania instrukcji i planowanych form łączności. Niewątpliwie były to rzeczy, które bardzo interesowały sowiecki (i polski) wywiad i kontrwywiad. Metody te miały znaleźć praktyczne zastosowanie po wyjeździe „Boba” z Wietnamu. Na pożegnanie „Bob” otrzymał 300 dolarów i polecenie wznowienia kontaktu po powrocie do Polski. Krótki pobyt w Warszawie sprawił jednak, że nawiązana na Dalekim Wschodzie współpraca nie mogła dojść do skutku. Jest niemal pewne, że Walewski poinformował o wszystkim swoich sowieckich i teraz także polskich mocodawców. „Zenon” bez wątpienia zapewniał, że współpracę podjął tylko w ramach prowokacji zalecanej przez komunistyczny wywiad; podobnie jak Amerykanów zapewniał, że chce współpracować z dobrej woli. Jaka była jego prawdziwa motywacja? Czy już wtedy, w Sajgonie, postanowił przejść na ciemną stronę mocy i teraz tylko zwodził oficerów wywiadu MSW w Warszawie? Czy tak zaangażowany dotychczas zwolennik
komunizmu zraził się do systemu i zafascynował dolarami? Niewątpliwie był zainteresowany szybkim wzbogaceniem się i lubił wystawne życie, czego dowiódł już w Moskwie.
Kontakt w Nowym Jorku Wyjeżdżając na dziesięciomiesięczne stypendium na Uniwersytecie Columbia, „Zenon” wiedział, że reaktywacja współpracy z CIA jest tylko kwestią czasu. Dwa tygodnie po przylocie w hotelowym pokoju, zajmowanym tymczasowo przez Walewskiego, zadzwonił telefon. Męski głos odezwał się raczej ze stwierdzeniem niż z pytaniem: „Bob?!”. Szpieg odruchowo potwierdził i usłyszał: „Bądź za piętnaście minut na skrzyżowaniu przy Amsterdam Avenue”. Rozmówca się rozłączył. Walewski nie mógł mieć wątpliwości, o co chodzi. W wyznaczonym miejscu, tuż przy hotelu, czekał pan Martin. Zaprosił „Boba” na kolację do przeciętnej restauracji na Manhattanie. Poinformował gościa, że spotkanie ma charakter pożegnalny, a oficerem prowadzącym „Boba” zostanie nowy człowiek. Martin wręczył rozmówcy kartę z adresem hotelu i numerem pokoju, do którego agent miał się zgłosić nazajutrz. Powinien wejść bez pukania. W ten sposób „Janczar” poznał oficera przedstawiającego się jako Reynolds, który zaskakująco dużo wiedział o rozpoczętym przez stypendystę życiu w Nowym Jorku. Walewski zdał sobie sprawę, że jest dokładnie kontrolowany. Może ta świadomość sprawiła, że podczas jednego z kolejnych spotkań z Reynoldsem przyznał się do kontaktów z wywiadem MSW. Oczywiście nie powiedział, że jest tajnym współpracownikiem, tylko że zaproszono go na rozmowę z MSW i ostrzeżono przed pokusami CIA. Reynolds nie dał wiary tym słowom i stał się podejrzliwy, niemniej nie zdecydował się na zerwanie współpracy z „Bobem” i nawet wręczył mu za pokwitowaniem 200 dolarów. W sumie podczas pobytu na stypendium otrzymał około 5000 dolarów – pokaźną sumę jak dla stypendysty z Polski. Jak wspominaliśmy, wszyscy trzej mocodawcy „Zenona” vel „Boba” zaczęli mu w tym czasie zlecać podobne zadania. Otrzymał na przykład potrójne, to samo polecenie donoszenia na pracowników Uniwersytetu Columbia, takich jak Joseph Rothschild (politolog specjalizujący się w Europie Środkowo-Wschodniej) czy Rudi Stokes (asystent profesora Zbigniewa Brzezińskiego, późniejszego doradcy prezydenta Jimmy’ego Cartera). Jak już wiemy, Walewski uginał się pod ciężarem potrójnych obowiązków: nie wyrabiał się ze sporządzaniem raportów, co wywoływało niezadowolenie wszystkich zleceniodawców. Nie wiemy, jak często „Zenon” kontaktował się z Rosjanami i Polakami ani jak to w praktyce, na co dzień, wyglądało. Mogło to mieć nawet w miarę dystyngowany charakter maskowany jego
„pozycją przykrycia” w ONZ-owskiej dyplomacji. Równie dobrze do kontaktów mogło dochodzić podczas zdecydowanie niedystyngowanych wypadów Walewskiego do niecieszących się dobrą sławą, ale za to nader rozrywkowych dzielnic Nowego Jorku. Szpieg-dyplomata bywał tam dość często, korzystając ze swojego statusu słomianego wdowca. Szpiedzy ze wszystkich krajów, niezależnie od ustrojów, z sobie znanych powodów (nadmiar adrenaliny?) lubią podobne „uzasadnione operacyjnie” rozrywki, oczywiście uprawiane na koszt podatnika. Wiemy za to, że w czasie tego bardzo intensywnego roku spędzonego na Columbii doszło do kilkunastu spotkań z Reynoldsem. Walewski przeszedł ponadto kolejne szkolenie szpiegowskie, ustalające łączność (radiową, korespondencyjną i osobistą) z CIA oraz metody tworzenia informacji wywiadowczych. Pewnego razu niespodziewanie został poddany drugiemu w życiu badaniu amerykańskim wariografem. Testowany potwierdził kontakty z wywiadem MSW, ale zaprzeczył, że otrzymywał od niego zadania i że przeszedł odpowiednie szkolenie szpiegowskie. Maszyna nie zareagowała. I choć odpowiedzi Walewskiego znów budziły duże zastrzeżenia, CIA postanowiła zaryzykować i kontynuować współpracę. Systemy łączności i plany wywiadowcze zostały tylko częściowo zrealizowane w praktyce, ponieważ Walewski znowu spędził w Warszawie niewiele ponad rok. W tym czasie zdążył jednak awansować na starszego radcę w MSZ, zyskując ograniczony dostęp do dokumentacji z nadrukiem „tajne”. Jak pamiętamy, w 1964 roku potrójny agent wrócił do Nowego Jorku – tym razem już na osiem lat.
Potrójna wtyczka w ONZ Teraz mógł w pełni rozwinąć swą wielostronną – w dosłownym tego słowa znaczeniu – działalność wywiadowczą. Dla Polaków i Rosjan rozpracowywał kosmopolityczne środowisko utrzymujące się przy ONZ, starając się również przekazywać dane o CIA. Skupiał się jednak na pracy dla Amerykanów, z którymi nawiązał kontakt w kilka tygodni po przyjeździe. W ramach tych obowiązków zbierał dane o pracownikach polskiej służby zagranicznej, szczególnie tych przebywających w Nowym Jorku: od kierowców i sekretarek po dyplomatyczną wierchuszkę. Opisywał strukturę Stałego Przedstawicielstwa PRL i stosunki w nim panujące (w doniesieniach pojawiał się zapewne „Opal”, a może i jego romantyczne problemy). Analizował postawy polityczne państw bloku wschodniego wobec bieżących wydarzeń międzynarodowych. Oprócz tego starał się przekazywać materiały i dokumenty, na jakie udało mu się natrafić, na przykład treści szyfrogramów wysyłanych i odbieranych w placówce. Donosił o odbytych zebraniach i naradach, na przykład z „towarzyszami radzieckimi”. Był również proszony o
rozpracowanie systemu alarmowego przedstawicielstwa, zabezpieczeń sejfów i pomieszczeń szyfrantów, systemu pracy kurierów dyplomatycznych, rozpoznanie kabli i połączeń w posesji, używanych maszyn szyfrujących itp. Starał się ponadto zaglądać do poczty dyplomatycznej przewożonej przez kurierów, która pozostawała w praktyce pod kontrolą wywiadu MSW. A można tam było znaleźć rzeczy naprawdę ciekawe, na przykład półprywatne przesyłki, z których analitycy CIA mogli wiele wyczytać – chociażby odtworzyć obsadę i autentyczne dane personalne oficerów wywiadu MSW działających na kierunku amerykańskim, stanowiące przecież najściślej strzeżoną tajemnicę państwową w PRL. Witold Bagieński, czołowy dziś badacz historii wywiadu PRL, znalazł kiedyś taką oto specyfikację tajnej poczty ówczesnego głównego rezydenta w USA, kierowanej do naczelnika wywiadu naukowo-technicznego Centrali: [...] duża paczka z płynami do różnych przyjaciół i znajomych. Rozdziel według uznania (co komu – whisky raczej dla b[yłych] Anglosasów [wywiadowców działających na kierunkach amerykańskim i brytyjskim – W.B., P.P.] z uwzględnieniem następujących osób: na górze S[okolak] i D[ybała] [szef i wiceszef wywiadu – W.B., P.P.], Władek W[ojtasik], Janek Slowik[owski], T[adeusz] Ziółkowski, [Lucjan „Kuba”] Kubiatowicz. Reszta dla Ciebie – według uznania do wypicia lub podarowania. Chyba, że którąś byś wypił za moje zdrowie, z którymś z przyjaciół – Stefanem, może Mareckim albo Kwiecińskim [zob. historię „Lakara” – W.B., P.P.]. Trudno niestety ze względów technicznych obsłużyć wszystkich, i tak paka wyszła aż strach (a bulgocze cholernie!) [...]. Do każdej butelki załącz ode mnie ustnie serdeczne życzenia noworoczne, szczególnie „górze”, Władkowi i Kubie [...]. Papierosy tylko do uszczelnienia przesyłki, ale możesz je wypalić.
Do analizy kartonów z camelami i flaszek whisky dochodziły zadania specjalne CIA. Pewnego razu Walewski miał na przykład wynieść wzór czcionek drukarskich używanych w polskim przedstawicielstwie. Innym razem zaś – dostarczyć szklankę z odciskami palców wysokiego PRLowskiego dygnitarza, który gościł w Nowym Jorku. Nie można wykluczyć, że część tych danych przekazywał na życzenie swych warszawskich mocodawców w celach dezinformacji – trudno tu jednak o pewność. Walewski niewątpliwie nie potrafił się wywiązać ze wszystkich obowiązków (w CIA narzekano, że nie był w stanie rozpoznać systemu zabezpieczeń w przedstawicielstwie), niemniej dzięki jego informacjom amerykański wywiad uzyskał wszechstronny (choć na pewno nie całościowy) dostęp do działalności polskiej delegacji przy ONZ, a przez to do wytycznych polskiej polityki zagranicznej, a pośrednio – postaw politycznych całego bloku wschodniego, a może też polskiego wywiadu. Jako „Janczar” Walewski przekazywał do Warszawy i Moskwy podobne informacje, poruszając także nieco inne wątki, dotyczące zachodniego arsenału nuklearnego, amerykańsko-polskich stosunków handlowych czy też systemu szkolenia amerykańskich dyplomatów. Za każdy raport towarzysze ze wschodu płacili nie więcej niż 40 dolarów, czasem dorzucili butelkę stolicznej albo wyborowej. Amerykanie dawali przeważnie 100 lub 200 dolarów, nie licząc premii. Może w tej
różnicy tkwi odpowiedź na pytanie, komu tak naprawdę służył Walewski. Przejście „Boba Waltersa” do Departamentu Kadr ONZ nie zostało przyjęte przez Amerykanów z radością, zwłaszcza że agent mamił wcześniej swych mocodawców z CIA perspektywami zatrudnienia w ambasadzie PRL w Waszyngtonie. Nie zamierzano jednak rezygnować z usług naszego szpiega. Dzięki swym nowym obowiązkom – polegającym na czytaniu dokumentacji związanej z rekrutacją na różne stanowiska w strukturach ONZ, rozmawianiu z kandydatami, sporządzaniu opinii i raportów w tej dziedzinie itp. – zyskał niemal nieograniczone możliwości poruszania się po całej nowojorskiej siedzibie Narodów Zjednoczonych. Zgodnie ze zmodyfikowanymi instrukcjami Walewski miał teraz składać sprawozdania na temat ciekawszych znajomych, zdawać relację z prowadzonych rozmów, narad czy dyskusji, rozpoznawać pracujących przy ONZ Polaków i – tak jak dotychczas – informować o głównych kierunkach polskiej polityki zagranicznej. Pytano go również o ocenę wizyt urzędników MSZ w Nowym Jorku, działania polskich przedsiębiorstw (na przykład LOT-u), charakterystyki znajomych z innych państw bloku wschodniego itp.
„Halo, tu Bob” Przyjęty w USA system łączności Walewskiego z Amerykanami był stosunkowo prosty: w jednym z ogłoszeń „New York Herald Tribune” pojawiał się numer telefonu, pod który Walewski miał dzwonić i przedstawiać się jako „Bob”. Stosowano właściwie tylko osobistą formę kontaktów. Spotkania agenta z kolejnymi oficerami CIA, którzy nigdy nie zdradzali więcej niż swoje imię, odbywały się w hotelu, za każdym razem innym. Działo się to raz na kilka tygodni, w godzinach pracy „Boba”. W związku z tym szpiegowi zależało, by rozmowy się nie przeciągały, ponieważ zbyt długie wyjście zwróciłoby uwagę przełożonych. Raz zresztą tak się stało: po trzygodzinnej nieobecności Walewski musiał się tłumaczyć swym zwierzchnikom, przekonując, że zagadał się ze znajomym z Uniwersytetu Columbia. Po przejściu „Boba” do pracy w Departamencie Kadr ONZ nie zrezygnowano z zasady telefonicznego umawiania się na rozmowy. Wprowadzono comiesięczny cykl spotkań, realizowanych teraz najczęściej w lokalu konspiracyjnym CIA znajdującym się na drugim piętrze niewysokiego (jak na Nowy Jork) budynku przy Lexington Avenue. Na każdym ze spotkań agent odbierał pieniądze, podpisując odręczne pokwitowania. Między 1966 a 1969 rokiem zarobił w ten sposób około 4000 dolarów. Mimo upływu czasu CIA wciąż nie wyzbyła się podejrzeń w stosunku do Walewskiego. Jesienią 1966 roku został po raz kolejny poddany badaniom na wariografie, być może w związku ze zmianą
miejsca pracy. Co ciekawe, badania przeprowadzono po rosyjsku. Po raz kolejny pytano „Boba” o związki z KGB i polską SB. Ten ponownie zaprzeczył, jednak wyniki badań nie zostały mu udostępnione. Czy podejrzenia Amerykanów zyskały podstawy w wyniku użycia wykrywacza kłamstw? Na to pytanie nie znamy odpowiedzi. W każdym razie współpracę kontynuowano. W 1969 roku ze względów bezpieczeństwa zmieniono lokal konspiracyjny. Została nim teraz kawalerka na pierwszym piętrze budynku na skrzyżowaniu First Avenue i 70. Ulicy na Manhattanie. Zaczęto się również spotykać w hotelu „Sheraton”, położonym niedaleko miejsca pracy „Boba”, obok krajowego lotniska LaGuardia. Współpraca przebiegała bez większych problemów. Walewski skrupulatnie pisał po trzy wersje doniesień dla swoich trzech mocodawców. Powoli zbliżał się koniec jego misji w Nowym Jorku. W 1972 roku musiał wrócić do Polski, choć próbował jeszcze przedłużyć swój kontrakt. Amerykanie byli w sumie zadowoleni – w warszawskich strukturach MSZ Walewski mógł być równie przydatny jak w USA. Przed wyjazdem otrzymał kolejne 4000 dolarów, a także przeszedł następne szkolenie w zakresie różnych systemów łączności (korespondencyjnej, telegraficznej, osobistej, z użyciem martwych skrzynek) oraz technik tajnego pisma i sporządzania kserokopii. Polecono mu również zakup zaawansowanego technicznie aparatu Pentax-300 – oczywiście za pieniądze Amerykanów.
Pierwsza wpadka Wtedy doszło też do wydarzenia, które zupełnie zaskoczyło „Boba”. Amerykanie nagle oznajmili mu, że musi przejść kolejny test na wykrywaczu kłamstw i turę standardowych przesłuchań. Prawdopodobnie posunięcie to było wynikiem testów sprzed kilku lat, które nie dały jednoznacznych rezultatów, a także zapewne szczegółowych wyznań kolejnych uciekinierów z komunistycznych służb specjalnych (zarówno z KGB, jak i wywiadu MSW), w których w końcu wypłynęło nazwisko byłego pana Płotki. Zdenerwowany Walewski tym razem nie był w stanie ani oszukać bezdusznej maszyny, ani zaprzeczyć rewelacjom swoich amerykańskich patronów. Bez ogródek kazano mu się przyznać do współpracy z KGB i z wywiadem MSW. Okazało się, że CIA zna nawet jego pseudonim – „Janczar”. Agent, po chwilowych oporach, skapitulował. Przyznał się do wszystkiego, w tym do przekazywania prawdziwych informacji Polakom i Rosjanom. Zapewniał przy tym, że nie dostał od swych komunistycznych mocodawców polecenia przyznania się do współpracy. Amerykanie znów uwierzyli swemu agentowi. Wbrew jego obawom, a „Bob” spodziewał się
najgorszego, nie wyciągnęli wobec niego żadnych konsekwencji. Dlaczego? Prawdopodobnie zadecydował fakt, że Walewski przekazywał im prawdziwe informacje, które CIA uznała za na tyle wartościowe, by niepewnego szpiega nie tylko nie ukarać, ale nawet kontynuować współpracę, jak gdyby nic się nie stało. Co więcej, stwierdzono, że nowa sytuacja jest korzystna: od tej pory „Bob” miał dokładnie informować Amerykanów o zadaniach, jakie otrzymywał od wywiadów SB i KGB. Być może wtedy Walewski ostatecznie przeszedł na stronę „kapitalistów”. Z komunistycznego szpiega, mającego infiltrować zachodnie służby, stał się zachodnim agentem, który infiltrował wywiady bloku wschodniego. Wciąż jednak składał raporty mocodawcom z Warszawy i Moskwy, zapewne cenzurowane i uzupełniane przez Amerykanów, liczących na sianie dezinformacji. W działalności potrójnego szpiega nie ma wyraźnych granic. Na pożegnanie oficerowie CIA zorganizowali swemu szpiegowi bankiet w „Sheratonie”, wręczając mu między innymi drogi, skórzany portfel z 200 dolarami. W sumie w czasie ośmioletniego pobytu w Stanach otrzymał od wywiadu USA blisko 16 000 dolarów, z czego większość przekazał niczego nieświadomej żonie. Być może zatem nie było to aż tak nieudane małżeństwo, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
O sztuce wrzucania raportów za szybę Przejście Walewskiego do PISM nie było szczytem marzeń Amerykanów, liczących na jego dyplomatyczną karierę, niemniej praca najpierw w sekcji międzynarodowej współpracy instytutu, a potem na stanowisku wicedyrektora do spraw organizacyjno-ekonomicznych rokowała nie najgorzej. Łączność Walewskiego z oficerami prowadzącymi z CIA w okresie jego pobytu w Warszawie została nawiązana jeszcze w latach 1963-1964, przed ponownym wyjazdem do Stanów. Obrała bardziej skomplikowane formy niż w przypadku spotkań w Nowym Jorku. Początkowo, zgodnie z umową, „Bob Walters” rozpoczął regularny nasłuch radiowy z wykorzystaniem aparatu zakupionego w USA. Przeglądał również ogłoszenia w „New York Timesie” (do którego miał łatwy służbowy dostęp), szukając umówionych treści, a także odwiedzał budkę telefoniczną na placu Trzech Krzyży, gdzie szukał umówionego znaku. Początkowo nic się nie działo. Trzyminutowe depesze radiowe były „ślepe” – nie miały treści i nie wymagały rozszyfrowania. Lektura „New York Timesa” i odwiedziny telefonicznej budki również nie przynosiły żadnych informacji. W końcu pewnego dnia Walewski dostrzegł w budce, na aparacie, umówiony znak: kawałek zielonej taśmy samoprzylepnej wielkości centymetra kwadratowego. Znak był sygnałem dla agenta, że w martwej skrzynce czeka na niego tajna przesyłka. Odetchnął głęboko i wolnym krokiem ruszył w dół ulicy Książęcej. Nagle znalazł się w
odludnym zakątku. Obok stał jedynie dom parafialny przy kościele świętego Antoniego, a z drugiej strony – ciemny, opuszczony w dni powszednie park, rozciągający się między ulicą Książęcą a siedzibą KC PZPR (dzisiaj siedzibą giełdy). Walewski rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł nikogo. Podszedł do budynku parafialnego i szybkim ruchem przesunął dłoń po powierzchni ostatniej rynny. Wyczuł niewielkie, miękkie pudełko. Najszybciej, jak mógł, schował je do kieszeni i wrócił do budki telefonicznej. Zerwał zieloną taśmę, zwinął ją w kulkę i wrzucił do najbliższej studzienki kanalizacyjnej. Poszedł dalej Nowym Światem i doszedł o skrzyżowania z Alejami Jerozolimskimi. Tam odważył się sięgnąć do kieszeni. W słabym świetle latarni przyjrzał się pudełku z czarnego plastiku z sześcioma małymi magnesami wtopionymi w jego powierzchnię. Niewiele myśląc, Walewski poszedł w stronę mostu Poniatowskiego. Trzymając rękę w kieszeni, ukradkiem mocował się z pudełkiem. Wydobył zawartość, a opakowanie wyrzucił przez barierkę mostu do Wisły. Doszedł na piechotę do ronda Waszyngtona, tam złapał taksówkę i odjechał do domu, odetchnąwszy z ulgą. Wieczorem w mieszkaniu na spokojnie obejrzał zawartość paczuszki: był to anglojęzyczny maszynopis formatu A5 z życzeniami owocnej współpracy od „Przyjaciół”, a także 60 000 złotych i 500 dolarów – wszystko w używanych banknotach. Uradowany „Bob” podarł list, wrzucił go do muszli klozetowej i spuścił wodę. Część pieniędzy – 30 000 złotych – od razu przekazał żonie, mówiąc jej, że kolega właśnie zwrócił mu dług. Resztę przelał na konto spółdzielni mieszkaniowej, a dolary stopniowo i ostrożnie sprzedawał na wolnym rynku. Nikogo to nie dziwiło – w końcu spędził ostatni rok w USA. Jeszcze w 1963 roku CIA zaczęła wykorzystywać również „New York Timesa” do kontaktu z Walewskim. Ten sposób, mogłoby się wydawać – dość karkołomny, był jednak logicznym wyborem: w ramach swych obowiązków służbowych w MSZ Walewski robił codzienne przeglądy prasy zagranicznej. Przy okazji wypatrywał ogłoszenia, które zaczynałoby się od słów „Columbia Business Enterprises”. Pierwsze pojawiło się w sierpniu 1963 roku, ale nie niosło z sobą żadnych treści prócz takiej, że agent ma czekać. Konkrety pojawiły się w ogłoszeniu z 4 listopada 1963 roku. Zaszyfrowana wiadomość z datą udostępnienia broszury handlowej informowała, że w ciągu dwóch tygodni „Bob” musi dostarczyć raport wywiadowczy do samochodu pełniącego funkcję martwej skrzynki, który zostanie zaparkowany przed blokiem przy ulicy Chocimskiej 35 w Warszawie. Zgodnie z instrukcją Walewski sporządził na maszynie do pisania swojej żony taki wstępny raport, w którym przekazał między innymi treść depesz kierowanych przez ambasadę PRL w Waszyngtonie do warszawskiej Centrali. Następnie złożył raport w małą kostkę i włożył go do
paczki markowych papierosów. W wyznaczonym dniu ruszył w stronę ulicy Chocimskiej. Szedł wolno, spacerowym krokiem. Starał się sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Wstąpił do paru sklepów, na bazarze przy ulicy Polnej, uchodzącym za luksusowy, wydał sporo pieniędzy na owoce. Podjechał kawałek autobusem i wreszcie zbliżył się do ustalonego miejsca. Od razu dostrzegł zaparkowany samochód na tablicach dyplomatycznych z opuszczoną na jakieś pięć centymetrów boczną szybą. Wziąwszy głęboki oddech, podszedł do pojazdu i szybko wrzucił swą paczkę. Papierosy spadły na przednie siedzenie. Walcząc z instynktowną potrzebą przyspieszenia kroku, na pozór spokojnie oddalił się, nieniepokojony przez nikogo. Lody zostały przełamane.
Samochód-skrytka Praktyki te, zapoczątkowane w 1963 roku, w pełni rozwinęły się w latach siedemdziesiątych, po tym jak „Janczar” wrócił z Nowego Jorku i przed wyjazdem do Moskwy. CIA, w imię konspiracji, starała się ciągle zmieniać położenie martwych skrzynek i konkretne formy łączności, opierając się jednak na wypracowanych wcześniej sposobach. I tak na przykład w przeddzień podłożenia specjalnego pojemnika (tak zwanego kontejnera) przez pracownika rezydentury CIA w amerykańskiej ambasadzie, zawierającego instrukcje wywiadowcze, Walewski sprawdził, czy na skrzynce łącz telefonicznych przy zbiegu ulic Dolnej i Sobieskiego znajduje się pozioma kreska narysowana białą kredą. Następnego dnia, przed podjęciem paczki, zbadał kolejny sygnał: pionową kreskę naszkicowaną za pomocą kredy na betonowym słupie utrzymującym prawe skrzydło bramy wjazdowej na teren osiedla przy ulicy Naruszewicza na Mokotowie. Po pozytywnej weryfikacji znaków udał się do położonej w pobliżu martwej skrzynki. U zbiegu ulic Wejnerta i Naruszewicza, obok pawilonu spożywczego Społem, między ślepą ścianą budynku a odległym o półtora metra siatkowym ogrodzeniem, pod niewielkim drzewem leżał kawał ciemnoszarej cegły. Była to martwa skrzynka kontaktowa (ang. dead drop box). Niewiele myśląc, Walewski szybko podniósł fałszywą cegłę, schował ją do kieszeni płaszcza i spokojnie się oddalił. Następnie narysował kredą znak (poziomą kreskę) na słupku furtki przy ulicy Woronicza, potwierdzając odbiór przesyłki. Kiedy wrócił samochodem na osiedlowy parking, skorzystał z otaczającej go ciemności i, nie wychodząc z auta, rozbił cegłę, wydobywając z niej plastikową torebkę. W środku znalazł anglojęzyczną instrukcję wywiadowczą w formie maszynopisu sporządzonego na czterech stronach białego papieru formatu A4, a także 60 000 złotych w używanych banknotach tysiączłotowych.
Niewiele później „Bob” wykorzystał tę samą drogę, umieszczając w tej samej martwej skrzynce fotokopie dokumentów. Innym razem zamiast cegły Amerykanie użyli fałszywej gałęzi. Wszystkie te sposoby okazały się skuteczne, a polskie i sowieckie służby o niczym się nie dowiedziały. Podobnie jak w latach sześćdziesiątych, niekiedy jako martwą skrzynkę wykorzystywano również samochody należące do ambasady. Zgodnie z praktyką ustaloną w 1963 roku Walewski nierzadko wrzucał przez lekko uchyloną szybę zaparkowanego w pobliżu jego mieszkania samochodu na rejestracjach dyplomatycznych materiały szpiegowskie w pudełku od zapałek czy paczce papierosów. Czynił to niepostrzeżenie, bez zatrzymywania się. Akcje te wciąż osiągały szeroką, wręcz międzynarodową skalę: sygnałem do złożenia raportu była zaszyfrowana informacja w rubryce ogłoszeń paryskiego wydania dziennika „New York Herald Tribune”, dostępna dla Walewskiego w Polsce. Ogłoszenie było powtarzane przez tydzień, by agent go nie przeoczył. Treść wyglądała niewinnie, na przykład „Handlowcy Stowarzyszenia Columbia spotykają się w dniu ..., o godz. ... w lokalu nr Dzień i godzina były autentyczne (oznaczały termin wrzucenia paczki), numer lokalu zaś był zaszyfrowaną informacją o miejscu podstawienia samochodu: wskazywał on na numer strony książki telefonicznej indywidualnych abonentów Warszawy – ostatni adres na dole pierwszej kolumny był miejscem podstawienia samochodu. W podobnej formie informowano Walewskiego o czasie i miejscu złożenia instrukcji i wynagrodzenia w jednej z obsługujących go martwych skrzynek – i tutaj wykorzystywano zaparkowane samochody dyplomatyczne. Na przykład na przednich prawych drzwiach pojazdu, na wysokości klamki, umieszczano pojemnik, który można było łatwo oderwać. W razie nagłych sytuacji pracownicy amerykańskiego wywiadu dysponowali kluczykiem do samochodu Walewskiego. Raz pozostawili mu na pedale gazu paczuszkę z 40 000 złotych.
Wiedeński łącznik Oprócz Warszawy Walewski wykorzystywał również podróże zagraniczne do utrzymywania łączności z CIA. Punktem łącznikowym stał się Wiedeń. Po raz pierwszy „Janczar” pojechał tam jesienią 1973 roku, wymyślając pierwszy lepszy służbowy powód. Zatrzymał się w hotelu „Intercontinental” i od razu wysłał telegram na ustalony w Nowym Jorku adres, podając nazwę hotelu, czas pobytu i podpisując wiadomość pseudonimem „Bob”. Nazajutrz w recepcji oczekiwała na niego kartka z informacją, że dzwonił John – było to imię jego oficera prowadzącego. Kilka godzin później John ponownie zadzwonił i kazał oczekującemu na kontakt Walewskiemu szybko zejść do hotelowego holu. Bez zbędnych słów John wręczył agentowi kartkę z numerem pokoju w hotelu „Amsterdam” i godziną spotkania – 11.30.
Walewski dostosował się do instrukcji i zjawił się w podanym miejscu o czasie. Na wstępie otrzymał ostrą reprymendę od Johna, który wyrzucał mu zwlekanie z nawiązaniem kontaktu. Potem domagał się, by „Bob” postarał się o powrót do MSZ, co dla CIA byłoby bardziej korzystne. Obaj wymyślili dogodny pretekst do odwiedzania Wiednia – konieczność serwisowania zakupionego w drodze powrotnej ze Stanów mercedesa w wiedeńskiej filii tego koncernu samochodowego. Używając tego wytłumaczenia, a dodatkowo ciesząc się z paszportu dyplomatycznego (przysługującego mu jako wicedyrektorowi PISM), Walewski mógł bezproblemowo zjawiać się co kilka miesięcy w stolicy Austrii i spotykać z Johnem, a następnie z jego następcą, przedstawiającym się jako „Boston”. Przyjęto zasadę, że po każdym przyjeździe do austriackiej stolicy i nawiązaniu kontaktu telefonicznego Walewski, zaopatrzony dla rozpoznania w tygodnik „Time”, miał oczekiwać przy wejściu do teatru Atelier na spotkanie z „Bostonem”. Ten zaś, po nawiązaniu kontaktu wzrokowego z „Bobem”, wręczał mu kartkę z nazwą hotelu i numerem mieszkania, gdzie mieli się spotkać. W praktyce mechanizm ten nie działał bez szwanku. Może dlatego później zmieniono miejsce nawiązania kontaktu na podziemne przejście dla pieszych niedaleko Universitätsstrasse i Doktor Karl Lueger Ring. Tymczasem Amerykanie ponownie nie byli zbyt zadowoleni z przebiegu współpracy. Posada w PISM nie zapewniała tak dobrych dojść jak w MSZ, poza tym agent zaczął po raz kolejny ociągać się z meldunkami. Czy czynił tak na polecenie polskich (względnie sowieckich) mocodawców, coraz bardziej nieufnych w stosunku do „Janczara”? Starał się mimo wszystko przekazywać materiały, na które natrafił, na przykład spis telefonów pracowników PISM czy biuletyny specjalne MSZ. Sporządzał też mnóstwo zdjęć dokumentów, a niewywołane filmy przechowywał w pudełeczkach ukrytych w szafie stojącej w przedpokoju warszawskiego mieszkania. Wręczał je CIA podczas pobytów w Wiedniu. Starał się ponadto, zgodnie z poleceniami sformułowanymi przed wyjazdem z Nowego Jorku, a po feralnym badaniu wariografem, przekazywać dane o działalności SB, w tym wywiadu MSW, a przede wszystkim ustalać personalia jego funkcjonariuszy i tajnych współpracowników (kontaktów operacyjnych). Jakość tych informacji również nie zadowalała CIA. Spodziewano się po nim o wiele więcej. Do 1977 roku, mimo pewnego ochłodzenia relacji na linii „Bob” – CIA, agencja przekazała swojemu szpiegowi około 3500 dolarów i 140 000 złotych. Wiadomość o wyjeździe Walewskiego na placówkę w Moskwie ponownie ożywiła nadzieje związane z jego osobą.
Kret w Moskwie
Lepszego scenariusza CIA nie mogła sobie wymarzyć: oto agent, choć oskarżany o współpracę ze służbami komunistycznymi, to jednak doświadczony i działający od wielu już lat, ponownie znalazł się w samej paszczy lwa – Moskwie. W swym oficjalnym życiu, przed wyjazdem (na początku 1977 roku) Walewski odbył intensywne przeszkolenie w MSZ w zakresie administracji. Ostatecznie wyjechał do Moskwy wcześniej, niż planowano, w wyniku wypadku, jakiemu uległ pracownik, którego „Janczar” miał zastąpić. Zamieszkał sam w lokalu służbowym ambasady – żona, podobnie jak wcześniej, została w Lodzi. Warszawskie mieszkanie powierzył opiece jednego z kolegów. Pozostawił tam również dobrze ukryte wyposażenie szpiegowskie (kalki do tajnopisów, wywoływacze). Zabrał tylko aparat fotograficzny. Do jego oficjalnych obowiązków należały kierowanie zaopatrzeniem placówki, nadzór nad obsługą administracyjną, środkami technicznymi i personelem technicznym, a także organizacja oficjalnych spotkań i bankietów. Sprawy te automatycznie stały się tematami jego raportów. Amerykanie chcieli poza tym bardziej ogólnych informacji, dotyczących między innymi stanu polskiej i sowieckiej gospodarki, raportów politycznych ambasady czy nawet stanu zdrowia I sekretarza KPZR Leonida Breżniewa. Najbardziej jednak cenne były raporty „Boba” ze spotkań z funkcjonariuszami KGB. Udało mu się także zidentyfikować kilka osób należących do tajnych współpracowników wspomnianej Grupy Operacyjnej „Wisła”. Ich nazwiska trafiły do Amerykanów. Po raz pierwszy od wyjazdu do Moskwy „Bob” spotkał się ze swym amerykańskim oficerem prowadzącym – w międzyczasie został nim człowiek o imieniu Max – już w lipcu 1977 roku. Podczas krótkiego urlopu w Polsce Walewski wykorzystał sprawdzony pretekst i udał się swym mercedesem do Wiednia. Podniecony Amerykanin rozpytywał szpiega o nową pracę. Walewski przyznał, że nie ma dostępu do tajnych materiałów, obiecał jednak postarać się to zmienić. Krokiem w kierunku pożądanym bardziej przez Polaków niż przez Amerykanów stały się obowiązki pełnione w ramach prac wspomnianej komisji samochodowej. Niewątpliwie posadę tę otrzymał z inspiracji kontrwywiadu SB, który przecież zlecał „Janczarowi” inwigilację zachodnich środowisk dyplomatycznych. Na kolejne spotkanie w Wiedniu, rok później, Walewski przybył w świeżo zakupionym dodge’u – oczywiście pod pozorem serwisu, ponownie korzystając z urlopu. Podobny scenariusz powtórzył się kilkakrotnie. Przy okazji obrotny agent się wzbogacał, sprzedając kawior i papierosy. Częste podróże „Janczara” do Austrii stawały się jednak z perspektywy Warszawy i Moskwy coraz bardziej podejrzane, choć na razie podejrzenia te nie zaowocowały konkretnymi krokami. Tymczasem Amerykanie, sporo ryzykując, nalegali na stworzenie systemu łączności bezpośrednio w Moskwie. Wobec wszędobylskich sowieckich służb było to zadanie bardzo
niebezpieczne. Nie może więc dziwić, że Walewski podczas spotkań w Wiedniu miał niechętny stosunek do tego typu pomysłów. Nie miał jednak wiele do powiedzenia. Na miejsce przekazywania materiałów szpiegowskich przez „Boba” wybrano ambasadę amerykańską, gdzie Walewski bywał dość często z racji znajomości z dyplomatą Michaelem Boorsteinem (przynajmniej częściowo wtajemniczonym w sprawę), a także z powodu obowiązków służbowych: w podziemnym holu ambasady znajdowała się tablica ogłoszeń, gdzie często wisiały oferty sprzedaży samochodów dyplomatycznych. Pod tą tablicą „Bob” miał dyskretnie wymieniać koperty z pracownikiem wywiadu, odbierając pieniądze, a przekazując raporty. Akcja miała być powtarzana co tydzień. Trzeba przyznać, że CIA wystawiła Walewskiego na ciężką próbę. Gra była bardzo ryzykowna. W dodatku wymyślano jej kolejne elementy. Na przykład sygnałem do bezwzględnego nawiązania kontaktu przed tablicą był zaparkowany w pobliżu sklepu „Sport” i wejścia do stacji metra Majakowskaja – to jest gdzieś między ówczesną ulicą Gorkiego (dziś ponownie ulicą Twerską) a ulicą Pierwszą Brzeską (ros. Pierwaja Briestskaja) – samochód z amerykańskimi numerami dyplomatycznymi. Ustalono też telefon kontaktowy. Nie może dziwić, że Walewski się bał. Często nie przychodził na spotkania i zdecydowanie preferował wyjazdy do Wiednia raz na kilka miesięcy. Dokonywał też ekwilibrystycznych prób upieczenia dwóch pieczeni przy jednym ogniu. W raportach dla kontrwywiadu SB przekonywał, że specjalnie odwiedzał ambasadę USA pod pretekstem obserwacji tablicy ogłoszeń, by kontaktować się z dyplomatami, na których zależało polskiemu wywiadowi. Z czasem jednak, paraliżowany coraz większym strachem, zupełnie zaniechał wypadów do amerykańskiej ambasady – zwłaszcza że pod koniec 1979 roku przestał być członkiem komisji samochodowej. Jego donosy – tak z początku obiecujące – stawały się coraz bardziej ogólnikowe. Dotyczyło to także meldunków dla SB i KGB. Służby te liczyły że „Janczarowi” może uda się znaleźć wśród zachodnich dyplomatów kandydata do zwerbowania przez komunistyczne służby. Agent nie spełnił jednak tych oczekiwań. Był wyczerpany psychicznie i miał już dość życia w ciągłym strachu. A jeszcze na początku jego moskiewskiej przygody pułkownik Romuald Michniewicz, który zaopiekował się „Zenonem” vel „Janczarem”, przekonywał, że był to „bardzo rzutki, energiczny, pełen inicjatywy i inteligentny człowiek, odnoszący się z dużym szacunkiem do naszych organów”. Walewski zwykle na początku robił dobre wrażenie, potem zaś czar pryskał. Pułkownik Michniewicz zresztą kilkanaście tygodni później opuścił Moskwę, po kilkuletnim przewodzeniu Grupie Operacyjnej „Wisła”. Tymczasem pobyt Walewskiego w Moskwie się kończył – zapewne ku jego radości. Jak się okazało, kończył się również jego czas spędzony na wolności. Podczas kolejnego spotkania w
Wiedniu, w lutym 1980 roku, został nieoczekiwanie poddany nowemu testowi na prawdomówność. Co ciekawe, przyznał się do strachu przed SB, ale nie przed KGB. Amerykanie nie byli zadowoleni z tych odpowiedzi. Test powtórzono dwa razy. Wydaje się, że wszyscy pracodawcy tracili – tak bardzo przecież ograniczone – zaufanie do potrójnego szpiega.
Spadający „Ikar” W marcu 1980 roku Walewski z ulgą powrócił do Warszawy. Niewiele później, nie oddawszy paszportu dyplomatycznego, udał się na starych zasadach do Wiednia, deklarując wolę dalszej współpracy. Dlaczego zdecydował się na taki krok mimo zmęczenia, ciągłego stresu i psychicznego obciążenia związanego ze współpracą? Może bał się, że zerwanie kontaktów skłoni CIA do dekonspiracji niewiernego szpiega. Były też bardziej prozaiczne powody: po prostu skończyły mu się pieniądze. Tymczasem w oczach Amerykanów współpraca nadal pozostawała atrakcyjna. Szybki awans Walewskiego na stanowisko naczelnika Wydziału Immunitetów i Przywilejów Protokołu Dyplomatycznego MSW dawał mu dostęp do tajnych notatek informacyjnych i biuletynów specjalnych. Najciekawsze dokumenty fotografował z myślą o Amerykanach. Poza tym nadal mógł przecież infiltrować polskie i sowieckie służby. Okazało się, że ta podróż do Wiednia była ostatnia w jego życiu i zdecydowanie pechowa. Jak dotąd nic się jednak nie działo. Przez kolejne miesiące Walewski wyczekiwał na ponowne nawiązanie kontaktu przez CIA. W styczniu 1981 roku, z rosnącą niecierpliwością wyglądając amerykańskiego wynagrodzenia w dolarach, do którego tak bardzo już się przyzwyczaił, „Bob Walters” odwiedził znaną nam martwą skrzynkę na Mokotowie. Kilka dni później sporządził tajnopisem meldunek informujący o chęci przekazania materiałów szpiegowskich, po czym wrzucił list z jawną, widoczną treścią (i z ustalonym jawnym adresem) do skrzynki pocztowej umieszczonej na budynku Intraco przy ulicy Stawki 2. Nie zdawał sobie sprawy, że jego działania nie są objęte klauzulą tajności. W tym czasie był już wnikliwie śledzony przez obserwatorów z Biura „B” MSW, specjalizującego się między innymi w śledzeniu osób podejrzewanych o współpracę z obcymi wywiadami. Wywiadowcy mieli go na oku nieustannie, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dlaczego? Jak się okazało, o wpadce „Boba” zadecydowało nie jego postępowanie w Moskwie, które kosztowało go tak wiele nerwów, tylko podróże do Wiednia, które uważał za najbardziej bezpieczne. Zresztą już od pewnego czasu w MSW dostrzegano stały wyciek tajnych informacji pochodzących z MSZ. Walewski znalazł się na liście głównych podejrzanych. Powrót do Warszawy i
awans w resorcie spraw zagranicznych były inspirowane przez kontrwywiad: rozwój kariery miał uśpić czujność „Janczara”, a zyskane szerokie możliwości dostępu do tajnych materiałów – sprowokować go do działania na rzecz Amerykanów. W połowie 1980 roku kontakt operacyjny wywiadu MSW „Rakon”, prowadzący tajemniczą po dziś dzień grę kontrwywiadowczą z CIA w Austrii, poinformował Centralę o spotkaniu niezidentyfikowanego obywatela polskiego z kadrowym pracownikiem amerykańskich służb specjalnych. „Rakon”, prawdopodobnie infiltrujący struktury CIA, potrafił podać kilka detali biograficznych owego Polaka, między innymi fakt, że pod koniec lat pięćdziesiątych pracował on w Wietnamie. W ten sposób w strukturach kontrwywiadu SB wszczęto sprawę operacyjnego sprawdzenia (potem rozpracowania) o kryptonimie „Ikar”, mającą zidentyfikować tajemniczy kontakt Amerykanów. Szybko ustalono, że tą osobą może być tylko Bogdan Walewski. Od tej pory jego dni były policzone. Nie aresztowano go tylko po to, by poprzez wszechstronną inwigilację ustalić jego sposoby pracy i zebrać możliwie najwięcej danych o jego mocodawcach. Dzięki tajnym współpracownikom różnych pionów SB (zarówno wywiadu, jak i kontrwywiadu), ulokowanym w MSZ i wśród znajomych dawnego „Janczara”, ustalono fakty dotyczące jego dotychczasowego trybu życia, w tym życie ponad stan i wydawanie dużych sum pieniędzy. Skrupulatne badanie jego życiorysu, rozmowy i donosy pozwoliły także odtworzyć podejrzane zachowanie Walewskiego w przeszłości: częste opuszczanie miejsca pracy w godzinach urzędowania w Nowym Jorku, regularne podróże do Wiednia, wynoszenie dokumentacji z miejsca pracy. Niewiele dało zamontowanie w mieszkaniu Walewskiego podsłuchu i miniaturowej kamery. Bezsprzeczne dowody przyniosło za to dyskretne włamanie się do tego mieszkania (tak zwane tajne przeszukanie). Znaleziono notes „Boba”, w którym ten – wbrew zaleceniom CIA – zapisywał z zastosowaniem jedynie bardzo prostego kamuflażu adresy i numery kontaktowe. Do tego doszły materiały sugerujące używanie techniki szpiegowskiej: waciki na plastikowych patyczkach (przydatne w sporządzaniu tajnopisów), szkolna kreda (używana do pozostawiania znaków sygnalizacyjnych), podejrzane brązowe pastylki (które okazały się środkiem do wywoływania tajnopisów) czy wreszcie specjalistyczny japoński aparat fotograficzny oraz dwie rolki filmowe (na których później odkryto zdjęcia dokumentów MSZ). CIA najprawdopodobniej zorientowała się, że coś jest nie tak, i dlatego w odpowiedzi na feralny list „Boba” ze stycznia 1981 roku padło stwierdzenie, że nawiązanie z nim kontaktu w Polsce jest niemożliwe. Polskim służbom nie udało się zatem przechytrzyć Amerykanów i wykorzystać „spalonego” agenta chociażby do zidentyfikowania osób obsługujących „martwą skrzynkę” na Mokotowie. W tej sytuacji kontrwywiad nie miał już na co dłużej czekać; co więcej, dzięki tej
odpowiedzi zdobył jednoznaczny dowód na szpiegowską działalność Walewskiego. W środę 18 marca 1981 roku trzech funkcjonariuszy kontrwywiadu i Biura Śledczego SB wtargnęło do mieszkania Walewskiego, który właśnie szykował się do wyjścia do pracy. Szpieg został zatrzymany, a następnie osadzony w areszcie śledczym i przekazany do dyspozycji Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Mieszkanie poddano kolejnej, oficjalnej już rewizji. W archiwaliach IPN zachowały się materiały filmowe z przesłuchań „Boba Waltersa”. Widać na nich, że szpieg był na granicy załamania nerwowego i ledwo panował nad emocjami. Po kilkudniowej rozprawie 13 lutego 1982 roku skazano go na dwadzieścia pięć lat więzienia (prokuratura domagała się kary śmierci). Proces wzbudził duże zainteresowanie reżimowych mediów, dla władz zaś nagłośnienie odpowiednio naświetlonej historii Walewskiego było dogodnym instrumentem odwrócenia społecznej uwagi od ponurej rzeczywistości stanu wojennego. Jego esbecką kartę skrzętnie ukrywano, nawet w materiałach szkoleniowych MSW.
„Ikar” ponownie się wznosi Na tym jednak historia potrójnego szpiega się nie kończy. Los – podobnie jak dla Jerzego Kaczmarka – okazał się dla niego łaskawy, a zmaterializował się w postaci jednej ze słynnych wymian szpiegów na moście Glienicke. Dnia 12 czerwca 1985 roku dwudziestu trzech (początkowo dwudziestu pięciu) złapanych agentów zachodnich wywiadów – w tym Bogdan Walewski – zostało wymienionych na chyba najsłynniejszego szpiega PRL – Mariana Zacharskiego oraz trzech innych agentów pracujących dla służb bloku wschodniego. Walewski i Zacharski, chociaż stanęli po przeciwnych stronach mostu, w rzeczywistości przez ponad dwadzieścia lat grali w tej samej drużynie. Różnica polegała na tym, że ten pierwszy grał w trzech zespołach naraz i – kontynuując to piłkarskie porównanie – się zakiwał. Można powiedzieć, że prawie na śmierć. Nie wiemy, co się stało z „Bobem Waltersem”, po tym jak opuścił słynny most szpiegów. Amerykanie zachowali się lojalnie w stosunku do chwiejnego przecież agenta. Mimo jego współpracy z SB i KGB doszli do wniosku, że był jednak ich człowiekiem. Zmienili mu tożsamość i osiedlili gdzieś w Ameryce, zapewniając dożywotnie, choć pewnie skromne, dochody i mieszkanie. W ten sposób po raz kolejny w swym skomplikowanym życiu Bogdan zmienił tożsamość. Być może ponadosiemdziesięcioletni dziś szpieg na emeryturze wciąż żyje wśród niczego nieświadomych amerykańskich sąsiadów.
***
Rzadko kiedy możemy natrafić na życiorys szpiega, który działał na trzech frontach naraz, zresztą z inspiracji jednej, drugiej i zapewne trzeciej strony. Każdej służbie wydawało się, że pracuje właśnie dla niej i na jej rozkaz inwigiluje wroga. Jak było naprawdę? Może sam Walewski tego nie wiedział. Pozostaje otwarte pytanie, jak dużo poszczególnie wywiady wiedziały o kontaktach „Janczara” vel „Waltersa” z drugą stroną. Przecież, przynajmniej na początku, kontakty z Amerykanami były inspirowane przez struktury SB i KGB, a później sytuacja się odwróciła. Jak jednak głęboko sięgała wiedza wszystkich zainteresowanych? Nie ulega wątpliwości, że każda ze stron podejrzewała Walewskiego o przekroczenie uprawnień i przejście na ciemną stronę mocy – po prostu opowiedział się po stronie wroga, a nie próbował go infiltrować. Ale granice w grze wywiadów są zwykle nieostre i trudno było – zwłaszcza przy tak skomplikowanej sprawie – rozróżnić poszczególne odcienie i kolory zdrady oraz chwiejnej lojalności. Tym bardziej w przypadku ludzi, dla których międzynarodowe szpiegostwo było sposobem na życie. Według Henryka Piecucha, znanego popularyzatora historii PRL-owskich służb specjalnych i emerytowanego pułkownika Wojsk Ochrony Pograniczna, Walewski, przez długie lata zwodząc Rosjan i Polaków, ostatecznie opowiedział się po stronie Amerykanów dlatego, że po prostu płacili najwięcej. Oto zasady szpiegowskiego wolnego rynku i konkurencji.
M
arian Zacharski to najpopularniejszy szpieg PRL – znany również dzięki swym wspomnieniom, w których stworzył trochę przejaskrawiony obraz polskiego Jamesa Bonda. W istocie był utalentowanym amatorem, bardzo jednak skutecznym. Zdobył między innymi plany najnowocześniejszych technologii radarowych US Army i dokumentację rakiet przeciwlotniczych Hawk. Informacje te kosztowały polski wywiad dziesiątki tysięcy dolarów, warte zaś były kilkadziesiąt razy więcej. Mimo aresztowania nie dał się złamać Amerykanom i ostatecznie został wymieniony za dwudziestu trzech amerykańskich szpiegów złapanych w bloku wschodnim. Niedawno odtajnione archiwalia pozwalają rzucić nowe światło na tę postać.
Życiorys szpiegowski Mariana Zacharskiego w pewnej mierze przypomina losy jego starszego kolegi, Andrzeja Czechowicza. Obaj byli młodymi, dobrze wykształconymi ludźmi, którzy podczas pobytu za granicą nagle zyskali – z większą dozą przypadku niż zaplanowania – dostęp do środowisk i informacji, które bardzo interesowały komunistyczny wywiad. Obaj, dzięki wrodzonemu talentowi, potrafili ten dostęp i to zainteresowanie wykorzystać. W nagrodę zostali błyskawicznie przyjęci do grona oficerów wywiadu MSW i zyskali dość powszechną renomę najlepszych polskich szpiegów. Później starali się tuszować fakt, że tymi superszpiegami zostali po części przypadkiem. W poniższych akapitach nie chcemy powielać tego, co sam Zacharski ze szczegółami opisał w swoich opublikowanych wspomnieniach, ani tego, co o Zacharskim mówili i pisali dziennikarze, choćby w znanym sześcioodcinkowym serialu stacji TVN. Chcemy uzupełnić te fascynujące, ale subiektywne i czasami mylące wspomnienia, a także zbyt upraszczające tezy dziennikarskie dokumentacją wywiadu MSW, jeszcze do niedawna umieszczoną w zbiorze zastrzeżonym Instytutu Pamięci Narodowej.
Dobry dom w PRL Państwo Zacharscy byli rodziną socjalistycznego sukcesu, aczkolwiek z pewną nieusuwalną skazą, przynajmniej z punktu widzenia wywiadu MSW. Marian urodził się w kolejną rocznicę „cudu nad Wisłą”: 15 sierpnia 1951 roku w Gdyni. Wraz z rodzicami i starszym o trzy lata bratem Bogdanem do 1969 roku mieszkał w Sopocie. Ojciec Wacław, inżynier mechanik, był zasłużonym członkiem partii, nagrodzonym między innymi Złotym Krzyżem Zasługi. W latach sześćdziesiątych pełnił funkcję dyrektora Sopockich Zakładów Przemysłu Maszynowego, które wchodziły w skład Centrali Handlu Zagranicznego (CHZ) – Metalexport. Praca w różnych przedsiębiorstwach należących do tej centrali była niezwykle intratna: pozwalała na częste wyjazdy zagraniczne (z czego
Wacław chętnie korzystał). Karierze tej nie przeszkadzała na razie niezbyt poprawna politycznie przeszłość Wacława: w czasie wojny był żołnierzem Szarych Szeregów i AK, a także uczestnikiem powstania warszawskiego i więźniem Pawiaka. Odpowiednio wcześnie wstąpił jednak do Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), a potem do PZPR. O wojennym „haku” w papierach ciągle wszak pamiętano. Stosunek do dziedzictwa AK i jej niegdysiejszych członków był bowiem w PRL nadal dwuznaczny. Praca „na styku z zagranicą” (jak mówiono w bezpieczniackim żargonie) w naturalny sposób przyciągała zainteresowanie PRL-owskich służb specjalnych. Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć, że zagraniczne filie Metalexportu i innych jednostek podległych Ministerstwu Handlu Zagranicznego (MHZ) były przykrywkami działalności wywiadowczej MSW, a większa część ich personelu pozostawała w jakiejś formie zależności od służb, wykonując zadania z zakresu tak zwanego wywiadu naukowo-technicznego i ekonomicznego (określanego w skrócie jako WNT). Nie wiemy jednak, czy i jakie Zacharski senior utrzymywał relacje z wywiadem. Na pewno nie można tego wykluczyć. Tuż po osiągnięciu przez Mariana pełnoletności cała rodzina zameldowała się na zielonym warszawskim Żoliborzu. Starszy brat Bogdan ukończył elektronikę na Politechnice Gdańskiej i rozpoczął pracę w Polskiej Akademii Nauk, a następnie w Instytucie Psychoneurologicznym w Warszawie. Jego młodszy brat w 1969 roku dostał się zaś na prawo na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie studiów ożenił się z młodszą o rok Barbarą, stenotypistką i sekretarką (jej matka również pracowała w Metalexporcie). Z tego związku urodzi się w następnych latach dwoje dzieci. Jako student Marian wyjeżdżał między innymi do Bułgarii i Wielkiej Brytanii, co potem skrupulatnie sprawdzały polskie służby wywiadowcze. Pasjami grał też w tenisa – była to jego ulubiona rozrywka (nie przepadał za używkami). Jak się okaże, miała ona decydujący wpływ na jego szpiegowską karierę. Młody adept Temidy specjalizował się w prawie międzynarodowym, myśląc już o przyszłej karierze. Dzięki protekcji ojca tuż po ukończeniu studiów, we wrześniu 1973 roku, otrzymał posadę w Metalexporcie (wcześniej był tam na stażu). Do intratnego stanowiska doszedł upragniony paszport z prawem do wielokrotnego przekraczania granicy, ważny na cały świat. Zacharski został zatrudniony na specjalnych zasadach: zgodnie z rocznym planem przedsiębiorstwo nie przewidywało przyjęcia w 1973 roku żadnego absolwenta prawa, dla Zacharskiego zmieniono jednak zdanie. Najprawdopodobniej decyzja ta nie była inspirowana przez służby specjalne, a wynikała po prostu z układów personalnych, w których były akowiec był po prostu mocny.
Błyskotliwa kariera młodego prawnika Korowód podróży zagranicznych zaczął się w 1974 roku, a przyspieszył rok później, kiedy Zacharski został zastępcą kierownika działu w biurze eksportu obrabiarek. Systematycznie podnosząc swe kwalifikacje (odbył na przykład kurs marketingu eksportowego), okazał się na tyle zdolnym pracownikiem, że w październiku 1976 roku dostał propozycję czteroletniego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych w charakterze zastępcy kierownika działu spółki córki Polamco (PolishAmerican Machinery Corporation) z siedzibą w Chicago. Zgodził się bez namysłu, zabierając z sobą najbliższą rodzinę, z którą zamieszkał w polonijnej dzielnicy Chicago – Jackowie. Po trosze dzięki koneksjom rodzinnym, a także dzięki wrodzonym zdolnościom i umiejętności zyskania przychylności zwierzchników (zresztą tajnych współpracowników wywiadu) Zacharski szybko awansował na placówce w Chicago. Już w lutym 1977 roku został mianowany kierownikiem filii Polamco w Los Angeles, specjalizującej się w kontaktach z amerykańskimi producentami obrabiarek. Oczywiście to nie przypadek, że niedaleko znajdowała się słynna Dolina Krzemowa i jedno z największych amerykańskich centrów technologiczno-badawczych – obiekt pożądania komunistycznych służb specjalnych. Po kolejnych kilku miesiącach filię przemianowano na oddział, a kierownika na dyrektora (odbyło się to z inspiracji wywiadu MSW). Kiedy obejmował funkcję kierownika, miał jedynie dwadzieścia sześć lat. Szybka kariera młodego, wysokiego i przystojnego handlowca budziła zresztą zdziwienie i zazdrość wśród niektórych kolegów z pracy. Jadąc do Miasta Aniołów, Zacharski nie był jednak tylko człowiekiem sukcesu. W oczach wywiadu stał się łakomym kąskiem i pożądanym obiektem werbunku.
Skromne początki superagenta Z naturalnych względów już samo zatrudnienie w Centrali Handlu Zagranicznego wzbudziło zainteresowanie służb specjalnych PRL osobą świeżo upieczonego absolwenta prawa. Kontrakt w „imperialistycznych” Stanach przekuł to zainteresowanie w czyn. Wywiad PRL nie zamierzał przepuścić takiej okazji do zwerbowania młodego handlowca – zwłaszcza że pozytywnie o Zacharskim wypowiadał się dyrektor Polamco, w innym wcieleniu – kontakt operacyjny (KO) „Porayski”. Jak przekonywał w piśmie z 11 czerwca 1977 roku swych przełożonych porucznik Zdzisław Jakubczak, inspektor Wydziału III Zarządu VII Departamentu I MSW (zajmującego się przemysłem elektronicznym i elektromaszynowym), „lokalizacja filii [Polamco] stwarza potencjalne możliwości
rozszerzenia naszej działalności operacyjnej na zachodnie wybrzeże USA”. Oficer chciał osobiście dokonać werbunku w ciągu najbliższych dwóch tygodni, kiedy to Zacharski planował służbowy przyjazd do Warszawy. Już dwa dni później Jakubczak zadzwonił do właśnie przybyłego do kraju Zacharskiego, przedstawił się jako kolega z branży i umówił na służbowe spotkanie w jednej z warszawskich kawiarni, nie zdradzając jeszcze swej prawdziwej roli. W czasie rozmowy postawił jednak na szczerość: przekonany o czystości ideologicznej kandydata na szpiega (znał donosy na jego temat przesyłane przez tajnych współpracowników pracujących w Metalexporcie), bez długich wstępów przyznał się, kim jest, i wprost zaproponował współpracę. Jak zapewniał w notatce ze spotkania, Zacharski zgodził się z „pobudek patriotycznych”. To zgrabne określenie ukrywało bardziej złożoną prawdę. Obaj między wierszami wiedzieli, że odmowa doprowadziłaby do zastopowania jakże obiecującej kariery młodego handlowca. Patriotyzm Zacharskiemu po prostu się opłacał. Trochę wystraszony, Marian nie od razu dał się przekonać. Oferta Jakubczaka go zaskoczyła. Początkowo się opierał, argumentując, że nie nadaje się na szpiega, a o szpiegowaniu wiedział tyle, ile napisali autorzy powieści sensacyjnych. W końcu jednak poddał się niewypowiedzianemu naciskowi – czy, jak kto woli, szantażowi – i po godzinnej rozmowie dał się przekonać. Poprosił zarazem o dokładne poinstruowanie go o zasadach pracy, jeszcze raz deklarując swą całkowitą ignorancję jeżeli chodzi o „podstawy szpiegostwa”. Wydaje się, że przez zmieszanie i niepokój zaczęło od razu przebijać podekscytowanie i chęć przeżycia przygody. Obraz przestraszonego, choć elokwentnego młodego człowieka, jaki ujawnia raport porucznika Jakubczaka, nie bardzo pasuje do kreacji profesjonalnego superszpiega, stworzonej po latach przez samego Zacharskiego. Pozostaje faktem, że ów ignorant i amator będzie się bardzo szybko uczył. Porucznik Jakubczak 23 czerwca 1977 roku złożył wniosek o założenie teczki osobowej „kontaktu operacyjnego” (KO) o pseudonimie „Pay” (początkowo opowiadano się za kryptonimem „Pol”). Kategoria ta niewiele różniła się od krajowego „tajnego współpracownika”. W wywiadzie MSW (w odróżnieniu od kategorii przyjętych w „zwykłej” SB) definiowano ją jako osoby posiadające obywatelstwo PRL, stale zamieszkałe w Polsce, celowo pozyskane do współpracy z Departamentem I, które świadomie i w sposób tajny wykonują zadania wywiadowcze w kraju lub za granicą. Takimi kontaktami operacyjnymi mogli być członkowie PZPR, których formalnie nie można było rekrutować jako tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Oficerowie Wywiadu MSW skarżyli się skądinąd, że KO był kategorią nieostrą i trudną do odróżnienia od nieco bardziej miękkiego Kontaktu Służbowego. Akurat „Pay” nie zdążył przed wyjazdem wstąpić do PZPR i chwilowo pozostał bezpartyjny, co nie miało jednak większego wpływu na jego związki z
wywiadem naukowo-technicznym PRL.
Dwie wizytówki Jakubczak nie mógł przewidzieć, że trafił na żyłę złota. W trakcie kilku spotkań, do których doszło podczas czerwcowej wizyty Zacharskiego w Polsce, rutynowo poprosił „Paya” o scharakteryzowanie pracy i nawiązanych kontaktów. Spodziewał się, że „Pay” będzie dostarczał informacji o amerykańskich firmach specjalizujących się w produkcji obrabiarek. Oficer schematycznie wymienił także możliwość wskazania przez nowego szpiega kandydatów do dalszych werbunków czy też zwrócenia uwagi na osoby podejrzane o współpracę z Amerykanami: z CIA czy FBI. Była to oklepana formułka, która akurat w tym przypadku wypełni się treścią po brzegi. Przełożeni Jakubczaka ocenili co prawda, że „Pay” „zapowiada się dość interesująco”, ale na tym na razie się skończyło. Wywiad zamierzał zarazem rozwijać zainteresowania Polamco w kierunku elektroniki i zbrojeń – nie chodziło rzecz jasna o względy biznesowe, tylko o stworzenie możliwości dotarcia do tych kluczowych gałęzi przemysłu. Jak dotąd były to tylko niesprecyzowane plany. „Pay” miał się stać jednym z szeregowych żołnierzy sporej armii szpiegów działającej w polskim handlu zagranicznym. Jakubczak zauważał, że w przyszłej współpracy problemy może sprawiać łączność: w Los Angeles nie działała rezydentura wywiadu. Dlatego też tymczasowo zamierzano wykorzystać jako kuriera wypróbowanego w roli KO „Porayskiego”, oficjalnie przecież przełożonego „Paya”, kierującego całą firmą Polamco w Chicago. „Porayski” miał co jakiś czas pod służbowym pretekstem odwiedzać Miasto Aniołów i odbierać od „Paya” raporty szpiegowskie, przekazując w zamian instrukcje. Ostatecznie jednak Zacharski przekonał Jakubczaka, że sam wystarczająco często będzie odwiedzał Chicago, więc pomoc „Porayskiego”, którego trzeba by wtajemniczyć w całą sprawę, była zbędna. Na ostatnim spotkaniu przed wyjazdem „Paya”, do którego doszło 21 czerwca 1977 roku, oficer prowadzący dał swemu agentowi (który teraz właśnie podpisał zobowiązanie do współpracy) dwie wizytówki, prosząc, by Zacharski złożył na nich swój podpis i wziął jedną. Drugą zatrzymał Jakubczak. Powiedział, że w Chicago skontaktuje się z nim kurier, okazując tę właśnie drugą wizytówkę. W ten sposób miała zostać nawiązana łączność. Na koniec oficer dokładnie poinstruował „Paya” o zasadach konspiracji, ostrzegł przed działalnością amerykańskiego kontrwywiadu i kazał sporządzać odręczne notatki, które powinny później trafiać do rąk kuriera w Chicago. Trudno to uznać za nawet najbardziej elementarny kurs szpiegowski. Sam Zacharski czuł się bardzo niepewnie, choć zrobił na funkcjonariuszu wywiadu
MSW dobre wrażenie. Jakubczak obiecywał dalsze szkolenia (które rzeczywiście odbywały się przy okazji służbowych pobytów Zacharskiego w Polsce), prawda jest jednak taka, że świeżo zwerbowany „Pay”, wracając do Los Angeles pod koniec czerwca 1977 roku, był zupełnie nieprzygotowany do szpiegowskiej pracy. Nie umiał nawet szyfrować wiadomości i tworzyć tajnopisów. Odręczne notatki, które powinien sporządzać, w każdej chwili mogły go skompromitować i doprowadzić do więzienia. Wywiad rzucał Zacharskiego na głęboką wodę, nie oferując mu żadnego koła ratunkowego. Pierwszy kontakt z kurierem, którym okazał się oficer o pseudonimie „Sternik” (major Ireneusz Kubiczek, legalnie funkcjonujący jako konsul do spraw handlowych w przedstawicielstwie dyplomatycznym PRL w Chicago), „Pay” nawiązał już w lipcu 1977 roku. Oficjalne stanowiska „Sternika” i „Paya” stanowiły naturalny pretekst do utrzymywania kontaktów. Na pierwszym spotkaniu obaj panowie udali się na zwiedzariie miasta, potem zaczęli rozmowę już w konsulacie, załatwiając przy okazji jak najbardziej realne sprawy handlowe. Służbowe wizyty w polskiej placówce w Chicago – kontynuowane również po wyjeździe „Sternika” z USA w 1980 roku – stały się dogodną okazją do rozmów operacyjnych. Młody agent – określany przez „Sternika” po tym inicjującym spotkaniu jako „zupełnie surowy”, ale „bystry i spostrzegawczy” – ochoczo wziął się do pracy. Pierwszą, obszerną notatkę, dotyczącą jego kontaktów z interesującymi wywiad osobami i firmami, przekazał „Sternikowi” we wrześniu 1977 roku. Dzięki swej aktywności już wkrótce zaczął przekazywać wielce obiecujące informacje i „naprowadzenia”, czyli pokazywać możliwości werbunku danej osoby.
Między nami sąsiadami Przeprowadzka do Los Angeles wymagała znalezienia nowego mieszkania. Wybór ten okazał się kluczowy dla kariery Zacharskiego jako szpiega. Początkowo kierownik czteroosobowej, wykluwającej się dopiero filii Polamco zamieszkał w wynajętym mieszkaniu w dużym bloku. Nie było to miejsce jego marzeń, dlatego szybko zaczął się rozglądać za jakimś bardziej przyzwoitym lokum, najlepiej w miejscu zasiedlonym przez pracujących w regionie naukowców. W końcu trafił na korzystną ofertę w apartamentowcu na komfortowym osiedlu usytuowanym w Playa del Rey – nadmorskiej dzielnicy Los Angeles. Korzystną podwójnie: tak się bowiem złożyło, że został sąsiadem Williama Bella, niespełna sześćdziesięcioletniego, zgorzkniałego inżyniera, od trzydziestu lat pracującego w Hughes Aircraft Corporation. Był to wyspecjalizowany ośrodek technologiczny opracowujący najnowsze i supertajne rozwiązania dla amerykańskiego lotnictwa wojskowego, ukrywający się w miejscowości El Segundo – położonego na wybrzeżu dalekiego
przedmieścia Miasta Aniołów. Zacharski zamieszkał na drugim piętrze jednego z apartamentowców na osiedlu. Mieszkanie Bella znajdowało się na trzecim piętrze w budynku obok. Doświadczony project manager w dziale radarów firmy Hughes byt zmęczony swoją pracą, choć koledzy uważali go za bardzo kompetentnego i efektywnego technika. Przed emeryturą pragnął odłożyć nieco grosza. Przeżywał bardzo trudny okres w życiu: niedawno zmarł w wypadku jego syn, a zaraz potem porzuciła go żona. Był coraz poważniej zadłużony, bowiem eksmałżonka domagała się alimentów, a druga żona, poślubiona bardzo szybko po rozwodzie – znacznie młodsza od Bella stewardesa – miała jeszcze większe potrzeby. „Pay”, poznając przypadkowo Bella w apogeum jego osobistych kłopotów, trafił szóstkę na szpiegowskiej loterii. Najpierw musiał się jednak o tym dowiedzieć. Bell uchodził w swym amerykańskim środowisku za patriotę. Był weteranem II wojny światowej, przeżył atak Japończyków na Pearl Harbor w 1941 roku, był dwukrotnie ranny i – jak sam później przyznawał – w młodości nie raz dawał wyraz przywiązaniu do amerykańskich wartości. Zacharski, poznawszy sąsiada na korcie tenisowym, musiał dopiero ustalić, kim jest i w jakiej znajduje się sytuacji. Było to tylko kwestią czasu. Niektórzy sugerują, że dwudziestokilkuletni Marian przypominał Williamowi zmarłego syna, dlatego szybko się z nim zaprzyjaźnił i przymykał oko na coraz dziwniejsze prośby i sugestie polskiego przyjaciela. W każdym razie zaczęły się teraz ostrożne, kilkumiesięczne podchody, barwnie opisane przez Zacharskiego w opublikowanych wspomnieniach. Ich najczęstszą areną był osiedlowy kort tenisowy. W świetle zachowanych materiałów nie wydaje się przy tym prawdziwe twierdzenie, obecne niekiedy w obiegu medialnym, jakoby wywiad celowo wybrał Zacharskiemu mieszkanie w pobliżu Bella. Sytuacja nie była tak dobrze rozpoznana i decydujący okazał się przypadek. Pierwsze informacje o Bellu i możliwościach dotarcia do niego „Pay” przekazał „Sternikowi” jesienią 1977 roku wraz z kilkoma innymi szczegółami na temat interesujących osób, które poznał. Początkowo doniesienia te traktowano tylko jako jedne z ciekawszych ustaleń agenta. „Pay” miał bez zmian realizować swoje zadania, które na bieżąco modyfikowano. Sfinansowano mu na przykład zakup aparatu Polaroid, którym miał robić zdjęcia znajomym przy różnych towarzyskich okazjach, a następnie przekazywać je do Warszawy wraz z opisami. Był to modny ówcześnie gadżet: z aparatu przypominającego pudełko już po kilku sekundach wyskakiwała gotowa kolorowa fotografia. Planował ponadto ostrożnie i powoli – zawsze pod pretekstem służbowym – rozpracowywać lokalizację baz wojskowych na terenie Kalifornii. Ze względów bezpieczeństwa zakazano mu jednak robienia zdjęć podczas takich terenowych wypadów. Dopiero w lutym 1978 roku, podczas wizyty Zacharskiego w Polsce, sprawie o kryptonimie
„Pato” (początkowo: „Pat”) – odnoszącej się do osoby Bella – nadano priorytetowy status. Odtąd Zacharski miał się skupić niemal wyłącznie na tym zadaniu, a także na próbie zwerbowania mającego polskie korzenie wykładowcy fizyki z Uniwersytetu Stanforda, Stanleya Wójcickiego (kryptonim „Pol”). O ile Wójcicki okazał się ślepą uliczką, Bell (czyli po polsku „Dzwonek”) zaczął bardzo głośno dzwonić. Stąd zresztą w zachodniej literaturze cała sprawa znana jest jako ding-dong affair, czyli „afera dzyń, dzyń”. Zacharski powrócił do Stanów z zadaniem zacieśniania znajomości z Bellem, wyciągania od niego jak największej liczby informacji i przygotowywania gruntu pod werbunek. Stopniowo wplątywał „Pato” w sieć wywiadu MSW. Podczas spotkań na korcie, wspólnych wypadów Zacharskich i Bellów do restauracji czy w czasie domowych spotkań oferował mu dyskretnie skromne pożyczki, wręczał upominki jego żonie Ricie (Belgijce z pochodzenia), fundował drinki i wyświadczał drobne przysługi. W zamian chciał naprawdę niewiele. Z początku. Tak narodził się być może największy sukces polskiego wywiadu w jego powojennej historii.
Oswajanie zdrady Już w początkach znajomości, podczas częstych przerw w tenisowych potyczkach, Bell wygadał się sympatycznemu polskiemu sąsiadowi z wielu szczegółów projektowanego w Hughes Corporation, ultranowoczesnego systemu radarowego przeznaczonego dla czołgów o kryptonimie CAWGS (Covert All-Weather Gun System). Projekt czekał na zatwierdzenie, a na jego czele miał stanąć sam Bell. Był to początek eksploatowania prawdziwej żyły złota, odkrywanej jednak powoli. „Pay” działał z dużym wyczuciem i taktem. Podczas jednej z partii tenisa stwierdził mimochodem, że Polamco chce nawiązać kontakty handlowe z Hughes Corporation. Czy William nie mógłby mu zatem dostarczyć jakichś danych o firmie i jej pracownikach? Bell, urzeczony swym pełnym współczucia i tak uczynnym przyjacielem, przyniósł informacje. W zamian dostał kilka tysięcy dolarów – rzekomo za pośrednictwo w transakcji między Polamco a firmą Hughes. Było to wytłumaczenie szyte bardzo grubymi nićmi, Bell jednak desperacko potrzebował gotówki, wolał więc zbyt wiele na ten temat nie myśleć. Klamka zapadła. Początkowo Zacharski prosił jedynie o legalne materiały, stopniowo wciągając Bella do współpracy i łamiąc kolejne granice oporu. Panowie obok wspólnych gemów i setów zaczęli też odbywać męskie wypady do barów i kasyn w Las Vegas. Zrelaksowany inżynier po kilku drinkach mówił bardzo dużo. Z czasem obok dostarczanych przez niego materiałów jawnych znalazły się poufne, a na koniec tajne i ściśle tajne. „Pato” przekazywał je podczas osiedlowych partyjek tenisa
czy też – w czasie wspólnych podróży – w przydrożnych knajpach, na bocznych drogach, stacjach benzynowych czy w małomiasteczkowych sklepikach. W takich miejscach amerykański kontrwywiad nie mógł wytropić rodzącej się zdrady. Tajne materiały pojawiły się, po tym jak „Pay” ofiarował przyjacielowi pieniądze na wykup mieszkania. Zacharski tłumaczył, że dokumentów tych potrzebuje do swych badań pewien zaprzyjaźniony z nim (i bardzo bogaty) naukowiec. „Pato” próbował w to uwierzyć albo po prostu nie myśleć, chowając do portfela kolejne studolarówki. Gdy w pewnym momencie (nie wiemy dokładnie w którym) zorientował się, że został zdrajcą, było już za późno. Takie słowa jak „wywiad”, „współpraca” czy „szpiegowanie” chyba nigdy zresztą między przyjaciółmi nie padły. Obaj udawali naiwnych.
Wywiadowcze Eldorado Pewnego dnia, w połowie 1978 roku, Zacharski wykręcił ze swego mieszkania w Los Angeles numer konsula do spraw handlowych PRL w Chicago. Po usłyszeniu głosu w słuchawce i wymianie grzeczności stwierdził: „Podejrzewam, że córka ma zapalenie płuc”. Było to hasło, za pomocą którego informował „Sternika”, że właśnie sfotografował pierwszą partię tajnych dokumentów uzyskanych od „Pato”. Dla wszystkich zaangażowanych w sprawę osób nie było już odwrotu. O wadze informacji oferowanych przez „Pato” wiele pisały media, a także sam Zacharski. Nie każdy z tych wywodów należy uznać za prawdziwy. „Pay” raczej jednak nie zdobył, co mu się dość powszechnie przypisuje, informacji o systemie obrony przeciwlotniczej Patriot (kolejne wcielenie tej technologii nie tak dawno zakupiła armia demokratycznej już Polski). Wspomnijmy tutaj na marginesie, że niektórzy byli oficerowie wywiadu MSW sugerują, iż medialny hałas wokół sprawy Zacharskiego miał też na celu zamaskowanie znaczenia kilku innych afer wywiadowczych o podobnej skali. W tym kontekście pojawia się nazwisko działających „pod przykryciem” w USA oficerów wywiadu naukowo-technicznego: podpułkownika Zdzisława Przychodzienia i podpułkownika Anatoliusza Inowolskiego (we wspomnieniach Zacharskiego występującego jako „Anatoliusz I”). Byli oni zamieszani w sprawę agenta Jamesa Harpera, pseudonim „Jimo”. Chodziło w niej między innymi o plany konstrukcji strategicznych rakiet Minuteman, za które wywiad polskiego MSW miał zapłacić ćwierć miliona dolarów, a także o wspomniane patrioty. Tak czy inaczej, „Pato” na pewno przekazał sąsiadowi niezwykle ważne, szczegółowe dane techniczne dotyczące nowoczesnego systemu obrony przeciwlotniczej złożonego z rakiet średniego zasięgu typu ziemia-powietrze o nazwie Hawk. W ręce polskiego wywiadu wpadły też specyfikacje ściśle tajnego oprzyrządowania radarowego dla supertajnych, niewykrywalnych bombowców typu
Stealth, a także dla wprowadzanego dopiero w wielkim sekrecie do użytku bombowca strategicznego Rockwell B-l. „Pato” dostarczył również danych podobnego typu dotyczących nienowego już, ale wciąż groźnego myśliwca F-15 Eagle oraz śmiercionośnych rakiet ziemia-ziemia typu Cruise. Wykradł ponadto projekty nowych technologii antyradarowych oraz wyjątkowo cenne dokumenty związane z budową i serwisem sonarów dla atomowych okrętów podwodnych. Dotarł też do kierunków badawczych Pentagonu na lata 1980-1990 i szczegółowych analiz zagrożeń płynących z Układu Warszawskiego. Niektóre z tych materiałów mogły być odtajnione dopiero w 2007 roku. Co więcej, w ramach obowiązków służbowych Zacharskiemu udało się podpisać kontrakt na wyposażenie niektórych pomieszczeń ściśle tajnego ośrodka badań nuklearnych w Nevadzie, Los Alamos Center, zajmującego się rozwojem broni atomowej. Dzięki umowie do obiektu wpuszczono dwóch inżynierów Polamco. Niestety nie wiemy, ile się dowiedzieli i ile z tej wiedzy zdołali przekazać do Warszawy. Niewątpliwie jednak to wszystko stanowiło prawdziwe szpiegowskie Eldorado. Prawdopodobnie zresztą żaden inny agent pracujący dla PRL nie okazał się tak skuteczny jak William Bell. A wszystko dzięki Zacharskiemu. Ogólnie „Pato” dostarczył Polakom, głównie za pośrednictwem Zacharskiego, około dwudziestu pięciu tysięcy stron materiałów, podzielonych na sześćdziesiąt pozycji tematycznych. Militarna natura tych dokumentów w naturalny sposób interesowała wywiad wojskowy, dlatego też liczne materiały trafiały z Departamentu I MSW do wywiadowczego Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Waga informacji nie pozostawiała obojętnymi również „przyjaciół radzieckich”, w skrócie PR. Tamtejszy wywiad wojskowy GRU (ros. Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlienije, Główny Zarząd Rozpoznawczy, czyli Wywiadowczy) żądał od polskich „przyjaciół” kopii dla siebie. Tak naprawdę to Moskwa była ostatecznym odbiorcą materiałów „Pato”, bo tylko ona potrafiła zrobić z nich właściwy użytek w ramach zimnowojennego wyścigu zbrojeń. Dla polskiego przemysłu zbrojeniowego owe technologie były zdecydowanie nazbyt kosmiczne. Także w sensie szpiegowskim sprawa była zbyt poważna, by pozostawiać ją samym Polakom. Szef KGB Jurij Adropow kurtuazyjnie dziękował jednak polskiemu MSW za „podzielenie się” informacjami płynącymi z Doliny Krzemowej.
ONZ, skoki narciarskie i Jezioro Genewskie Zgodnie z pierwotnie przyjętymi planami „Pay” otrzymywał instrukcje i przekazywał materiały od „Pato” za pośrednictwem kurierów – kadrowych agentów wywiadu, działających w konsulacie
generalnym PRL w Chicago. Przez pierwsze miesiące swej pracy w Los Angeles w ten sam sposób wręczał pisane odręcznie (przeważnie na żółtym papierze w linie), bez żadnego szyfrowania, raporty. Z Chicago tajna dokumentacja leciała pocztą dyplomatyczną do Warszawy, a stąd – do Moskwy. Wizyty Zacharskiego w konsulacie były czymś oczywistym. Utrzymywał z placówką kontakty służbowe, korzystał też z tutejszego sklepiku, by zakupić po korzystnych cenach alkohol, podobnie robiło zresztą wielu przedstawicieli Polonii. Takie wizyty nie mogły budzić wyjątkowych podejrzeń, prócz tych najbardziej podstawowych, nakazujących Amerykanom postrzegać każdego dyplomatę i handlowca z bloku wschodniego jako potencjalnego szpiega. Jak pisaliśmy, właśnie podczas spotkań w konsulacie Zacharski przekazywał zdobyte od „Pato” informacje, w zamian dostawał instrukcje i pieniądze, z których większość oddawał Bellowi. System miał swoje wady: spotkania w biurze, w obecności osób trzecich, nie zawsze pozwalały na spokojne przekazanie supertajnej dokumentacji. „Sternik” i „Pay” szukali więc pretekstu do wspólnego wyjścia: do sklepu, restauracji czy fryzjera. Podczas takich spacerów wypatrywali możliwości odbycia sekretnej rozmowy i wymiany materiałów. Trzeba pamiętać, że przy okazji wizyt w Chicago Zacharski każdorazowo pokonywał 3000 kilometrów w jedną stronę, co nie było zbyt wygodne. Mimo swych słabości praktyka ta była na tyle skuteczna, że wywiad MSW zrezygnował z obmyślanych na początku ryzykownych planów umieszczenia w Los Angeles, do pomocy Zacharskiemu, profesjonalnego oficera wywiadu (pod „przykryciem” nowego pracownika Polamco). Zwlekano też z realizacją karkołomnego pomysłu bezpośredniego spotkania „Pato” z którymś z bardziej doświadczonych funkcjonariuszy. Przemyśliwano nad odbyciem takiego spotkania między innymi w czasie wypoczynkowego pobytu Bella w jednym z hoteli w północnym Meksyku. Jedna z wersji planu została jednak w końcu zrealizowana. W 1979 roku „Pato”, korzystając z pobytu w Europie, spotkał się dwukrotnie w austriackim Innsbrucku z polskimi (i być może również sowieckimi) oficerami, własnoręcznie przekazując porcję tajnych dokumentów. Hasłem wywoławczym pierwszego spotkania było pytanie, wypowiedziane niby przypadkiem przez jednego z funkcjonariuszy: „Czy jest pan przyjacielem Mariana?”. Następnie nowi znajomi poszli obserwować zawody w skokach narciarskich na pobliskiej skoczni. Tam, korzystając z osłony tłumu, dokonali wymiany materiałów na pieniądze. Z kolei wiosną 1981 roku Bell udał się do Genewy z zamiarem przekazania swoim mocodawcom ze wschodniej Europy dalszych specyfikacji technicznych związanych z supertajnym projektem bombowca Stealth. Po nawiązaniu kontaktu wzrokowego z oficerem wywiadu w jednym z muzeów udał się do pobliskiego budynku należącego do ONZ. Tam w windzie szybko wyciągnął ze
schowka w swej podróżnej teczce klisze z fotografiami dokumentów i przekazał je stojącemu obok oficerowi wywiadu MSW. Następnie obaj panowie przeszli się nad Jezioro Genewskie, przecinając ogrody botaniczne. Nad jeziorem oficer ofiarował „Pato” pieniądze i ustalił miejsce kolejnego spotkania – Mexico City. W tym czasie Bell był już nieustannie śledzony przez FBI, świadome przecieków z Hughes Corporation. Jego dni były policzone. Zacharskiego zresztą też. Wyjazdy te wiązały się z ewolucją charakteru kontaktów Bella z polskim wywiadem. Mniej więcej do grudnia 1979 roku wyłącznym odbiorcą donosów z Hughes Corporation był Marian Zacharski. Od 1980 roku – w związku z coraz większym ryzykiem dekonspiracji – „Pay” skupił się na przekazywaniu swojemu tenisowemu partnerowi wynagrodzenia i ogólnej koordynacji zadań zlecanych „Pato”. Zacharski nie miał więc – jak sam to sugeruje – monopolu na Bella.
Drewniana królewna Tymczasem do tej pory w Los Angeles, w celu minimalizowania ryzyka, „Pay” przechowywał skopiowane dokumenty dostarczone przez „Pato” na kliszach i taśmach umieszczonych w specjalnym schowku: drewnianej ozdobnej figurce wyobrażającej bajkową królewnę (właśnie jako „Królewna” przedmiot ten figuruje w dokumentacji wywiadu MSW). Była to bardzo przemyślna skrytka. W celu jej otwarcia należało przekręcić głowę królewny i pochylić ją w dół. Po mniej więcej 30 sekundach trzymania figurki w takiej pozycji trzeba było, wciąż nie zmieniając ułożenia, odkręcić (drugą ręką) głowę i oddzielić ją od korpusu. W środku, pod warstwą gąbki (chroniącej przed odgłosem stukania przy potrząsaniu), umieszczano foliowy woreczek. Nie można go było wyjmować, należało od razu włożyć do niego rolki filmowe. Mieściło się tam do dziesięciu sztuk. Zamykanie schowka było jeszcze trudniejsze niż otwieranie. Zacharski musiał wziąć korpus figurki do lewej ręki i umieścić go na kolanie w taki sposób, aby wyryte ręce królewny znalazły się na górze, a otwór – w kierunku podłogi. Następnie należało wziąć w prawą dłoń głowę figurki i pod jednym, jedynym odpowiednim kątem (szczegółowo opisanym w instrukcji operacyjnej) wkręcić ją w korpus. Porucznik Jakubczak ostrzegał Zacharskiego, by nie zdradził żadnemu z domowników prawdziwej natury królewny. Kazał ją też trzymać z dala od dzieci, najlepiej w sąsiedztwie innych drewnianych figurek. Mimo tej ostrożności obecność królewny w mieszkaniu Zacharskich i tak okaże się fatalna w skutkach.
Szkolenie w „Altance” Naturalnym pretekstem spotkań „Paya” z mocodawcami były wyjazdy służbowe do Polski, do których dochodziło co kilka miesięcy. Nie budziły one żadnych podejrzeń i umożliwiały bezpieczne wizyty w Warszawie, o których już wspomnieliśmy. Mimo że porucznik Jakubczak pracował oficjalnie jako handlowiec i mógł bez problemów jawnie kontaktować się ze swym podopiecznym, nie zrezygnowano ze spotkań konspiracyjnych, dmuchając na zimne. Z jednej więc strony Zacharski w kawiarniach przy kawie (na przykład w MDM) i restauracjach przy obiedzie (na przykład Pod Arkadami) uzupełniał ustnie swe raporty, a z drugiej – w mieszkaniach konspiracyjnych, rozsianych w różnych punktach stolicy, zdawał dłuższe relacje i przechodził podstawowe szkolenie z zakresu działalności zachodnich służb kontrwywiadowczych i zasad konspiracji. Najczęściej spotykano się w lokalu o kryptonimie „Altanka”. „Surowość” agenta była przedmiotem troski oficerów wywiadu naukowo-technicznego MSW PRL. Obawiano się, że brak doświadczenia może doprowadzić do wpadki. Dlatego też podczas pobytów „Paya” w Polsce specjalnie dla niego przygotowywano sprawdziany terenowe. Na przykład wysyłano go w miasto i kazano wykryć śledzących go funkcjonariuszy oraz gubić „ogon”. Innym razem polecono mu wytypować martwe skrzynki i udawać ich obsługiwanie. Zacharski radził sobie bardzo dobrze: podczas jednego z testów wykrył wszystkich czterech śledzących go wywiadowców Biura „B” MSW. W tych „grach ulicznych” funkcję instruktora pełnił między innymi pułkownik Andrzej Maronde, który będzie jednym z głównych aktorów słynnej operacji „Samum” – ściśle tajnej ewakuacji funkcjonariuszy amerykańskich służb specjalnych z Iraku, przeprowadzonej w lutym 1990 roku przez Zarząd Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa (ZW UOP), utworzony skądinąd w miejsce Departamentu I MSW. Wtedy jednak Maronde stał jeszcze po drugiej stronie barykady, najpierw jako jeden z szefów wydziału wywiadu naukowo-technicznego, odpowiedzialnego za przemysł elektroniczny i elektromaszynowy (tego samego, dla którego pracował Zacharski), a następnie elitarnego Wydziału XIV, zajmującego się, jak już wiemy, nielegałami. Po tym jak Bell zaczął regularnie dostarczać setki stron materiałów, Zacharski został przeszkolony również w zakresie fotografowania dokumentacji technicznej i przechowywania klisz, a także filmowania i obsługiwania kamery. Dysponował nie tylko specjalistycznym aparatem fotograficznym (wraz z lampami i statywem), lecz również specjalnie przerobioną amatorską kamerą wideo, umożliwiającą filmowanie w wysokiej jakości. Używał do niej zmodyfikowanych przez wywiad filmów, każdorazowo zamawianych w jednostkach technicznych Centrali MSW w Warszawie i na różne sposoby dostarczanych do Los Angeles.
„Pay” znaczy „płać” Warszawska Centrala bardzo dbała o swoją gwiazdę. Zacharskiego chwalono nie tylko za zwerbowanie „Pato”, lecz także za wrodzony talent, otwartość, szczerość (oczywiście w kontaktach z wywiadem!) i zaangażowanie. Podkreślano brak nałogów, umiejętność zjednywania sobie ludzi i wzbudzania sympatii. Jego oficer prowadzący, porucznik Jakubczak, pisał nim: „ma poważny stosunek do współpracy, przestrzega zasad konspiracji, jest odważny, przedsiębiorczy, spokojny”. Kiedy indziej rozwijał swoje uwagi o „Payu”: [...] wysoki, dobrze zbudowany, przystojny, dba o wygląd zewnętrzny, wysportowany, spokojny, zrównoważony, rzeczowy, ma dużą łatwość nawiązywania i utrzymywania kontaktów. Silnie powiązany uczuciowo z najbliższą rodziną. Patriota, światopogląd marksistowski. Jest ambitny i pracowity. Posiada duże zdolności językowe, co pozwoliło mu na doskonałe opanowanie języka angielskiego.
Po prostu agent marzeń. Jakubczak zauważał zarazem, że w wyniku braku doświadczenia „Pay” popełniał błędy, na szczęście bez konsekwencji. Zacharski nie mógł narzekać na brak opieki i funduszy. Według udostępnionego niedawno arkusza kosztów poniesionych przy prowadzeniu jego sprawy między 1977 a 1986 rokiem dokonano ponad sto pięćdziesiąt wydatków w złotówkach i ponad dwieście w dolarach i markach. Ich wartość wyniosła odpowiednio 2 500 000 złotych, prawie 12 000 dolarów i ponad 15 000 marek (większość tej sumy przypadła na okres pobytu „Paya” w więzieniu). Zachowane rachunki obejmowały takie pozycje jak rozliczenia kolacji w restauracjach czy rozmów telefonicznych. Wywiad MSW był gotów pomagać nawet w generującym wysokie koszty leczeniu zębów Jadwigi Zacharskiej. Nawet wywiad, będący częścią szerszego systemu złowieszczej Służby Bezpieczeństwa MSW, nie potrafił jednak obejść wszystkich ograniczeń gospodarki nakazowo-rozdzielczej: „Pay”, podobnie jak większość jego rodaków, przez wiele lat nie mógł uzyskać od Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej przydziału na nowe mieszkanie. W przeciwieństwie do przeciętnego petenta swe podania pisał z USA. Być może zresztą uznawano, że otwarta interwencja krajowych esbeków w sprawie mieszkaniowej będzie wyjątkowo głupią formą dekonspiracji jednego z najcenniejszych agentów wywiadu MSW. Należy przy tym pamiętać, że był to jedynie wierzchołek góry lodowej. Zdecydowana większość wydatków była związana z wykupywaniem tajemnic wojskowych od Williama Bella. „Pato” dostał od Zacharskiego w sumie około 110 000 dolarów w gotówce i równowartość 60 000 dolarów w złotych monetach. W wywiadzie MSW, a także w KGB i GRU nikt nie miał jednak wątpliwości, że była to opłacalna inwestycja. Zacharski był wynagradzany również symbolicznie. W czerwcu 1979 roku, zaledwie dwa lata po
nawiązaniu formalnej współpracy z wywiadem MSW, został odznaczony uchwałą Rady Państwa Brązowym Krzyżem Zasługi. W lutym 1980 roku podpisał z kolei umowę o zatrudnienie na pół etatu na czas nieokreślony w charakterze pracownika kontraktowego MSW. W ten sposób niejako wstępnie go „ukadrowiono” (planowano to już zresztą od połowy 1978 roku), a zarazem załatwiono sprawę regularnego wynagrodzenia za wybitne usługi szpiegowskie. Do tej pory przez ponad dwa lata otrzymał bezpośrednio około 1300 dolarów, co nie było dużą sumą (nawet biorąc pod uwagę wymienione wydatki), zwłaszcza w porównaniu z pieniędzmi wpompowanymi w „Pato”. Do momentu aresztowania suma premii pieniężnych wzrosła do 2300 dolarów. Pamiętajmy przy tym o jego wysokich oficjalnych poborach. Wywiad MSW zadbał zresztą o wspomniane przemianowanie stanowiska kierownika filii Polamco na etat dyrektora oddziału w Los Angeles, pragnąc na ten sposób zapewnić swemu agentowi podwyżkę. W sumie nie były to zbyt wygórowane koszty bardzo ryzykownego obsługiwania Williama Bella „z pozycji nielegalnej”. Zacharskiego nie chronił przecież żaden immunitet.
Balansując na krawędzi „spalenia” Mimo braku doświadczenia i gruntownego przygotowania do pracy szpiegowskiej przez cztery lata intensywnej i niezwykle niebezpiecznej pracy „Pay” nie popełnił żadnego poważnego błędu. Okazał się tym samym bardziej skuteczny niż wielu profesjonalnych oficerów wywiadu. Nie było jego winą, że w końcu wpadł. Tylko raz zachował się wyjątkowo nieodpowiedzialnie, pozostawiając u swego przełożonego, dyrektora Polamco, torbę z tajnymi dokumentami od „Pato”. Torbę przypadkiem otworzyła żona dyrektora i poinformowała męża o jej dziwnej zawartości. Zacharski miał jednak szczęście: ów przełożony od lat współpracował z wywiadem jako „Trako”. Nakazał więc małżonce zachowanie dyskrecji, napisał raport do Warszawy i na tym sprawa się skończyła – choć od tej pory dwoje ludzi dowiedziało się, że Zacharski nie jest tylko przedsiębiorcą. W środowisku Centrali Handlu Zagranicznego nie była to jednak żadna sensacja. Co ciekawe, wcześniej rozważano w Warszawie wtajemniczenie „Trako” w całą sprawę, z czego ostatecznie zrezygnowano. W początkowym okresie współpracy „Pay” potrafił postępować z nadmierną brawurą: mimo zakazu z Centrali kilka razy osobiście przewiózł oryginały dokumentów wykradzionych przez „Pato” do Chicago. Po kategorycznej krytyce takiego postępowania zreflektował się i od tej pory przewoził już tylko klisze filmowe i fotograficzne zdobytych materiałów. Wymagano od niego, by każdy bez wyjątku kontakt operacyjny miał swoje oficjalne przykrycie i wiązał się z pracą „Paya”. Stanowiło to elementarne zabezpieczenie przed czujnym okiem amerykańskich służb.
Warszawska Centrala na pewno martwiła się o Zacharskiego, przy czym nie z powodu szczególnej sympatii, tylko dlatego, że jego dekonspiracja zatrzymałaby strumień wyjątkowo cennych informacji napływających od „Pato”. Na szkoleniach prowadzonych w Warszawie nie wykluczano i nie ukrywano przed Zacharskim, że Bell może być prowokatorem (nawet nieświadomym) FBI. Mało jeszcze doświadczony szpieg być może wtedy dopiero zorientował się, w jak niebezpieczną grę się wpakował. Wywiad zakładał, że Amerykanie mogli stwierdzić fakt nawiązania relacji Zacharskiego z Bellem i sami zapragnęli ją wykorzystać do własnych celów. Dlatego polscy przełożeni zalecali swemu agentowi bardzo delikatne „oswajanie” inżyniera i utrzymywanie przed nim w ukryciu prawdziwej roli „Paya” najdłużej jak to możliwe. To z tego powodu Zacharski wciąż wymyślał różne, coraz mniej wiarygodne preteksty do wręczania „Pato” pożyczek i wyciągania od niego informacji bez otwartego proponowania współpracy z komunistycznym wywiadem. Trudno przypuszczać, by Amerykanie (przy założeniu, że od początku kontrolowali Bella) nie zorientowali się w tej bardzo naciąganej taktyce. Co ciekawe, w Warszawie nie zdecydowano się na kontrolowanie Zacharskiego. Nie było zbyt wielu możliwości takiego działania, a poza tym – jak zapewniał porucznik Jakubczak – „Pay” zasługiwał na pełne zaufanie. W Centrali zdawano sobie przy tym sprawę, że z racji pełnionych funkcji Zacharski znajdował się w kręgu zainteresowania kontrwywiadowczych struktur FBI. Amerykanie doskonale przecież rozumieli, że polskie placówki handlu zagranicznego są naturalną wylęgarnią szpiegów wszelkiej maści. „Pay” funkcjonował więc w podwójnie trudnej rzeczywistości. Po pierwsze, był szczególnie narażony na inwigilację ze strony kontrwywiadu; a po drugie – jak już wspominaliśmy – nie miał immunitetu dyplomatycznego, mogącego uchronić go przed aresztowaniem i skazaniem. Radził sobie jednak nad wyraz dobrze i to nie on doprowadził do wpadki. Jak wspominają śledzący go od pewnego momentu funkcjonariusze FBI, polski handlowiec zorientował się, że jest poddawany obserwacji, i dawał śledzącym do zrozumienia, iż o tym wie, traktując całą sprawę jako niebezpieczną, ale fascynującą grę. Amerykanie myśleli w sumie podobnie. Też specjalnie nie ukrywali, że śledzą podejrzanego Polaka, licząc na to, iż Zacharski – tak jak niektórzy jego rodacy – wybierze wolność i będzie wiedział, do kogo się zwrócić. Początkowa gorliwość i beztroska Zacharskiego z biegiem czasu malała. Po spotkaniu ze swym podopiecznym w kwietniu 1980 roku „Sternik” oceniał, że „Pay” stał się bardziej spięty niż kiedyś, nie decydował się na brawurowe posunięcia, a także zaczął się częściej skarżyć na nieustanną obserwację swojej osoby, jaką prowadziło FBI. Zapadał na chorobę wszystkich szpiegów – wszechogarniającą podejrzliwość.
Zdrajca donosi na zdrajcę Latem 1983 roku podpułkownik Jerzy Koryciński, nisko oceniany pracownik rezydentury wywiadowczej w Sztokholmie, w obliczu rychłego dyscyplinarnego odwołania z placówki nagle zniknął wraz z całą rodziną. Wkrótce okazało się, że wybrał wolność, a od dłuższego już czasu współpracował z CIA. Współpraca ta najprawdopodobniej zadecydowała o losie Mariana Zacharskiego. W 1973 roku sprawdzony już w terenie ówczesny porucznik Koryciński „Tarłowski” został skierowany na etat (jawny i niejawny) w konsulacie generalnym PRL w Chicago. Kiepskie osiągnięcia zawodowe sprawiły jednak, że po dwóch latach powrócił do Warszawy. Podejrzewano później, że już wówczas nawiązał współpracę z amerykańskimi służbami specjalnymi, a w każdym razie został przez nie namierzony i zakwalifikowany jako potencjalny kandydat do werbunku. Po powrocie początkowo trafił do tak zwanej rezydentury krajowej, czyli placówki wywiadu ukrytej w jednej z polskich instytucji mających „styk” z zagranicą. Rezydentura o kryptonimie „Sputnik”, do której skierowano'Korycińskiego, funkcjonowała w strukturze Ministerstwa Przemysłu Maszynowego. Później wylądował na stanowisku inspektora w Wydziale VI Departamentu I MSW zajmującego się problematyką przemysłu elektromaszynowego. Posady może nie były zbyt efektowne, ale kapitan, a potem major Koryciński miał – oficjalny i nieoficjalny – dostęp do wielu skrzętnie skrywanych tajemnic i operacji polskiego wywiadu naukowo-technicznego. W tym do raportów Mariana Zacharskiego i wspomnianego wyżej podpułkownika Przychodzienia. Podejrzewano później, że proces werbunkowy Korycińskiego przez Amerykanów trwał dość długo, a pozyskania dokonano w trakcie jego wyjazdów służbowych na Zachód w latach 1976-1980. W ten prawdopodobnie sposób – choć dowodów brakuje – „wtyczka” CIA zidentyfikowała polskiego superszpiega (czy też podała informacje naprowadzające) i doprowadziła do jego upadku. Kluczowe dane dotyczące Zacharskiego Koryciński przekazał w 1979 lub 1980 roku – czyli wówczas gdy przygotowywał się do wyjazdu do pracy w Sztokholmie. Nie jest przypadkiem, że właśnie od 1980 roku Zacharski zaczął odczuwać, iż kontrwywiad USA go kontroluje i bada jego kontakty. W tym też roku Amerykanie zaczęli ściśle obserwować Bella. Po swojej ucieczce ze Szwecji w 1983 roku Koryciński zdradził Amerykanom tożsamość stu piętnastu oficerów wywiadu PRL i dziewięciu „wysokiej rangi agentów” (jak pisano w odpowiednim raporcie komisji powołanej przez wywiad MSW). Był to zdecydowanie homme fatale nie tylko Zacharskiego, lecz także całego wywiadu MSW. W historii wpadki Zacharskiego można odnaleźć jeszcze jeden trop – francuski. Wiosną 1981 roku, podczas obrad NATO w Brukseli, prezydent François Mitterrand wziął na bok szefa
amerykańskiej delegacji i dyskretnie poinformował go, że francuskie służby trafiły na ślad komunistycznego szpiega operującego w Stanach. Wiadomość pochodziła od francuskiej wtyczki w KGB. Tego samego dnia późnym wieczorem zorganizowano naprędce naradę francuskich i amerykańskich funkcjonariuszy wywiadu. Francuzi powiadomili kolegów, że do Moskwy od pewnego czasu spływają niezwykle cenne materiały dotyczące amerykańskiej technologii wojskowej. Pokazali kilka materiałów, które ich agent („Wiatrew”) wykradł z Moskwy, a które wcześniej Bell wyniósł z Hughes Corporation. W tym momencie to Waszyngton wiedział już więcej o możliwej tożsamości szpiegów niż Paryż. Nie chodziło tylko o Korycińskiego – Amerykanie też mieli swojego szpiega w centrali KGB, który posiadał dostęp do informacji przekazywanych przez „Pato”. Nagle więc, jakoś w 1980 roku, trzy niezależne źródła – Koryciński, amerykański i francuski szpieg w Moskwie – przekazały informacje, że gdzieś w Dolinie Krzemowej pracuje zdrajca. Tymczasem William Bell, usilnie nie dopuszczając do siebie myśli o własnej zdradzie i w związku z tym nie stosując się do podstawowych zasad konspiracji, zaczął szastać pieniędzmi. Kupił nowe mieszkanie. Spełniał coraz to nowe zachcianki żony. Jego znajomi zastanawiali się, skąd ta nagła rozrzutność. „Pato” – a za nim i Zacharski – szybko zbliżali się do przepaści, spychani ku niej z wielu stron.
FBI wkracza do akcji Amerykański kontrwywiad postępował bardzo ostrożnie i etapami. Niektórzy badacze problemu sugerują, że wręcz za wolno. Ta ostrożność, a także rzeczywiście zastanawiająca łatwość, z jaką „Pato” zdobywał supertajne dokumenty ze swojej firmy, skłaniają ich do stwierdzenia, że służby specjalne USA sfingowały całą sprawę, a rzekoma zdrada Bella była jedną wielką akcją dezinformacyjną. Wnioski te nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości. Czy poświęcono by tysiące supertajnych i prawdziwych dokumentów na rzecz takiej wątpliwej w skutkach prowokacji? Odpowiedź na to pytanie kryje się tak naprawdę w samych tych dokumentach, z których większość pozostaje tajna. Na pewno w połowie czerwca 1981 roku Amerykanie zmusili do współpracy Williama Bella. Został wtedy zatrzymany, po czym przez kilka godzin przesłuchiwało go trzech oficerów FBI (być może z zastosowaniem substancji psychotropowych) aż do momentu, w którym pękł, przyznał się do winy i zgodził się uczestniczyć w schwytaniu Zacharskiego. „Pato” mógł wybierać między dożywotnim więzieniem (albo i karą śmierci) a zgodą na współdziałanie na rzecz ujęcia Zacharskiego. Decyzja była oczywista, chociaż wiązała się ze zdradą wieloletniego i bardzo
hojnego przyjaciela. Kilka dni po zasadniczej rozmowie z FBI Bell poprosił Zacharskiego o spotkanie – nic nadzwyczajnego. Panowie spotykali się przecież od lat, choć w ostatnich miesiącach jakby nieco rzadziej. Zacharski, wyczuwając zainteresowanie amerykańskich służb swym przyjacielem, od pewnego czasu unikał bliższych kontaktów, nie mógł jednak wprost odmówić wyraźnie sformułowanej propozycji rozmowy – wzbudziłoby to podejrzenia. Doszło więc do spotkania. „Pay” nie wiedział, że jego informator występuje już w nowej roli, a pod ubraniem ukrywa aparaturę podsłuchową. W ten sposób Amerykanie zdobyli swój dowód. Niewiele wcześniej bagaż wracającego z Polski Zacharskiego został gruntownie przeszukany. „Pay” mocno się zdenerwował, jednak wydawało się, że była to tylko przypadkowa kontrola. Nie była.
Jak koszmar zastąpił „amerykański sen” W niedzielę 28 czerwca 1981 roku Marian i Barbara spędzali czas w swym mieszkaniu. Poprzedniego dnia „Pay” przyjechał z Chicago, gdzie przebywał w interesach. Teraz odpoczywał. Minęła godzina piętnasta. Nagle przed wejściem dał się słyszeć hałas. Zanim Zacharscy zdążyli odwrócić głowy, do wnętrza wtargnęło kilkunastu mężczyzn i dwie kobiety. Okazali zszokowanemu małżeństwu legitymacje FBI. Barbara nawet nie wiedziała, w jaki sposób oddzielono ją od męża, który nagle znalazł się w drugim pokoju. Po chwili wrócił w towarzystwie barczystych funkcjonariuszy i pełnym napięcia głosem oświadczył, że jest aresztowany i musi iść. Założono mu kajdanki. Roztrzęsiona Barbara z szeroko otwartymi oczami obserwowała odchodzącego męża. Dzieci zaczęły płakać, przytuliła je. Pozostali na miejscu funkcjonariusze zaczęli po cichu, ale stanowczo przeszukiwać mieszkanie. Dopiero po pewnym czasie przedstawili Barbarze nakaz rewizji. Nie pozwolili używać telefonu. Gruntownie przebadali każdy skrawek pomieszczenia, używając rękawiczek. Odrywali nawet materiał z głośników sprzętu audio. Zostali do późnego wieczora i zabrali wszystkie kasety wideo, klisze, kamerę, aparat, projektor, magnetofony, zdjęcia, a także feralną „Królewnę”: ową drewnianą figurkę wyposażoną w tajny schowek – prezent od porucznika Jakubczaka. Listę zarekwirowanych sprzętów wręczono Barbarze, ta jednak, słabo znając język, nie chciała niczego podpisywać. W niczym to nie pomogło. W międzyczasie do Zacharskiej zadzwonił sąsiad Michael Hefron. Spytał, czy wszystko w porządku, bo zauważono niecodzienny ruch przy jej mieszkaniu. Barbara pod okiem funkcjonariuszy nie mogła wiele powiedzieć, po chwili jednak Hefron zapukał do jej drzwi. Wdał się w dłuższą
rozmowę z federalnymi. Udało mu się wynegocjować zabranie dzieci, które przeniosły się do mieszkania Hefrona. Tymczasem w korytarzu zjawili się już pierwsi dziennikarze. Barbara czuła, że przeżywa jakiś senny koszmar. Kiedy dzieci wyszły, Zacharskiej pozwolono zadzwonić. Szybko wykręciła numer konsulatu PRL w Chicago. Było to jednak niedzielne popołudnie, więc słuchawkę podniósł woźny. Zdesperowana Barbara opowiedziała mu o swojej sytuacji i poprosiła o pomoc. Udało nam się odnaleźć dramatyczną depeszę wysłaną tego wieczoru do centrali Ministerstwa Handlu Zagranicznego w Warszawie przez ówczesnego polskiego przedstawiciela handlowego w Chicago Grzegorza Tuderka, skądinąd dziś jednego z najbogatszych Polaków, słynnego „milionera lewicy”: Chicago, [...] godzina 23.00, natychmiast [...]. 28.06.81 o godzinie 15.00 czasu kalifornijskiego aresztowany został przez FBI dyr. spółki Polamco M. Zacharski. FBI przeprowadziło szczegółową rewizję w domu. Tę informację otrzymałem od żony Barbary ok. godziny 18.00 czasu chicagowskiego. Od sąsiada Amerykanina otrzymałem informację, że Z[acharski] jest oskarżony przez FBI o szpiegostwo. O powyższym natychmiast poinformowałem ambasadora [Romualda] Spasowskiego [tego samego, który za kilka miesięcy wybierze wolność w USA – W.B, P.P.]. W sprawę włączono adwokata spółki, a następnie adwokata wskazanego przez Konsulat Generalny. Z żoną Barbarą jestem w kontakcie, pozostaje z dziećmi u sąsiada pod obserwacją. Nocne wydania dzienników ([stacji telewizyjnych] ABC, NBC, CBS) potwierdziły wiadomość o aresztowaniu ob. M. Z[acharskiego] i obywatela amerykańskiego Williama Bella. W wydaniu dzienników pokazano zdjęcia aresztowanych oraz przebieg konferencji [prasowej] zorganizowanej w tej sprawie w Los Angeles przez FBI.
Przez kolejne dwa dni Barbara nie mogła opuszczać mieszkania, wokół kręcili się dziennikarze i daremnie próbowali namówić ją na wywiad. Bała się włączyć telewizor, aby znów nie oglądać zdjęć męża w roli amerykańskiego wroga publicznego (chwilowo numer jeden). Jak jednak, po upływie kilku tygodni, informowała już w Warszawie porucznika Jakubczaka (na spotkaniu w mieszkaniu konspiracyjnym), w tych ciężkich dla niej i dla jej dzieci chwilach – mimo całej afery – została otoczona ogromną życzliwością i sympatią amerykańskich sąsiadów. Po kilku dniach napięcie opadło. Pewnego razu Barbara spotkała się przypadkowo .z Ritą, żoną Bella, która nie wyglądała na przejętą z powodu aresztowania męża. Nie przebywała w swym mieszkaniu, kiedy – równolegle do zatrzymania Zacharskiego – zakuwano „Pato” w kajdanki. Rita wprost oświadczyła, że nie zamierza go odwiedzać w więzieniu, a sam Bell zapewne pójdzie na współpracę z FBI. Tymczasem Barbara w kolejnych tygodniach trzy razy odwiedziła Mariana w areszcie. „Pay” przejmował się losem swej rodziny i prosił żonę, by jak najszybciej wyjechała do Polski. Tak też się stało. Personelowi chicagowskiej placówki PRL szybko udało się dotrzeć do Barbary, odizolować ją od FBI i w ciągu niecałego miesiąca wysłać wraz z dziećmi do Warszawy, gdzie zaopiekowała się nią (i objęła kontrolą) warszawska Centrala wywiadu. Do feralnego 28
czerwca 1981 roku Barbara najpewniej nic nie wiedziała o drugim życiu męża.
Więzienna gehenna Aresztowanie Zacharskiego nastąpiło niemal dokładnie cztery lata po wpisaniu go do rejestru „kontaktów operacyjnych”. Wpadka była tym bardziej dotkliwa, że w maju 1981 roku, podczas pobytu w Polsce, Zacharski został wyznaczony na pełniącego obowiązki dyrektora Polamco i zaczął planować przeprowadzkę do Chicago. Co ciekawe, wcześniej wywiad miał w stosunku do niego inne plany. Od 1980 roku ze względów bezpieczeństwa rozmyślano nad wycofaniem Zacharskiego z niebezpiecznego terenu. Uznano, że przedłużenie jego pobytu ponad czteroletni kontrakt spotęguje podejrzenia FBI co do jego osoby. W zamian wywiad MSW planował uplasowanie „Paya” w kolejnych latach na kierowniczych stanowiskach w różnych oficjalnych polskich przedstawicielstwach handlowych za granicą. Owe plany całkowicie legły w gruzach 28 czerwca 1981 roku. Trzeba pamiętać, że nagłośnione przez media zatrzymanie i wytoczony następnie proces nie były wymarzonym scenariuszem dla amerykańskich służb. Podstawowym celem było jego przewerbowanie – dopiero gdy to się nie udało, rozpoczęto procedurę sądową. Zaczęła się kilkumiesięczna batalia prawnicza o Zacharskiego. Jej stawką był jednak tylko rozmiar przyszłej kary. Trwały wyczerpujące przesłuchania i pełne nerwów wyczekiwanie. „Pay”, zgodnie z instrukcjami wywiadu, przekazanymi mu już przed kilkoma laty na wypadek podobnej sytuacji, konsekwentnie odmawiał przyznania się do winy. Jak pisano w odpowiedniej tajnej depeszy MSZ, skierowanej na ręce Stanisława Pichli, oficera wywiadu MSW zatrudnionego tutaj „pod przykryciem”, „podczas procesu zachowuje się spokojnie i godnie. Nawet prokurator w swoim wystąpieniu podkreślał lojalność Z[acharskiego] wobec Polski”. Mimo to – a raczej właśnie dlatego – został w połowie grudnia 1981 roku skazany na dożywocie i osadzony w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Memphis w stanie Tennessee. Znalazł się na dnie. Polski wywiad starał się podtrzymywać na duchu przeżywającego trudne chwile szpiega. Zaczęto wpłacać na konto uposażenie dyrektora Polamco w dolarach (była to niebagatelna jak na warunki polskie suma ponad 800 dolarów miesięcznie). Wynajęto drogiego amerykańskiego adwokata, jednego z najlepszych w Mieście Aniołów, który kosztował budżet MSW kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Organizowano dla więźnia międzynarodowe rozmowy telefoniczne z żoną. Wspomożono ją materialnie i zaczęto namawiać do pomocy w podtrzymywaniu męża na duchu. Sugerowano
scenariusze rozmów telefonicznych. Nagle oficerowie wywiadu i polscy dyplomaci w Stanach Zjednoczonych stali się powiernikami rodzinnych spraw Zacharskich, psychologami analizującymi samopoczucie uwięzionego szpiega i jego żony, a także dobrymi przyjaciółmi pomagającymi w załatwieniu mieszkania w Warszawie – jeszcze w 1981 roku przekazano Barbarze 60 000 złotych z funduszu operacyjnego na dopełnienie tak zwanego wkładu mieszkaniowego. Jak kilka lat później pisał szef Departamentu I MSW generał Zdzisław Sarewicz: [...] opieka nad rodziną w kraju obejmowała bardzo szeroki zakres, od przydziału mieszkania [...] poprzez pomoc w załatwieniu stałej opieki lekarskiej, szkoły, przedszkola, telefonu domowego, remontów i adaptacji mieszkania, do zapewnienia odpoczynku w okresie wakacji i ferii świątecznych, a nawet zakupów niektórych artykułów żywnościowych.
Ogólna pomoc materialna dla rodziny Zacharskich wyniosła w tym czasie prawie pół miliona złotych. Wymienione mieszkanie liczyło aż sześć pokoi, czyli mocno ponad PRL-owski standard.
Chuchanie i kuszenie Kondycja psychiczna „Paya” należała do najważniejszych tematów zaszyfrowanych depesz wysyłanych w latach 1982-1985 przez ambasadę PRL w Waszyngtonie do Warszawy. Zacharski był często odwiedzany przez pracowników polskich placówek dyplomatycznych, w tym oficerów wywiadu. Dostawał upominki. Chuchano na niego i dmuchano. Nie chodziło tu tylko o gest solidarności wobec zasłużonego agenta. Monitorowano jego samopoczucie również ze strachu przed załamaniem, które mogło doprowadzić do zdrady. Dodatkowe obawy budził fakt, że w lipcu 1983 roku, w wieku tylko pięćdziesięciu ośmiu lat, zmarł ojciec Mariana, Wacław. Uroczystości pogrzebowe filmowała zresztą ekipa z SB, udając telewizję publiczną. Śmierć Wacława tylko zwiększyła wysiłki wywiadu, by utrzymywać możliwie bliskie relacje między Marianem a jego owdowiałą matką. Jak stwierdzał wspomniany Sarewicz, Czesława „zachowuje nadal pogodę ducha i jest w stanie przekazywać synowi słowa matczynej nadziei i otuchy”. Agenci FBI otrzymali diametralnie inne zadanie: mieli więźnia kusić. Od samego momentu aresztowania, oprócz regularnych przesłuchań, wciąż namawiali Zacharskiego – prośbą i groźbą – do przejścia na ich stronę, mamiąc go perspektywą wyjścia na wolność. Dwukrotnie oferowali mu 250 000 dolarów (według innego źródła: 100 000), dom, dobrze płatną pracę i gwarancję sprowadzenia rodziny w zamian za podpisanie cyrografu. Później kusili go również odpowiednio dobrani współwięźniowie i władze więzienne. Obok marchewki podsyłano też kije: parokrotnie doszło do kradzieży w jego celi, amerykańskie urzędy podatkowe przysyłały pisma domagające się zwrotu rzekomo zaległych podatków, a
współwięźniowie mieli utrzymywać go w stanie ciągłej niepewności – wszystko to służyło wywarciu nacisku psychicznego. Dlaczego Amerykanom tak zależało na Zacharskim? Nie byli po prostu pewni, co tak naprawdę „Pay” przekazał do Polski i jakie były rzeczywiste rozmiary strat poniesionych w wyniku zdrady Bella. Chodziło też o to, by Zacharski opisał tajniki pracy polskiego wywiadu i znane mu nazwiska. Nie do pogardzenia byłyby również propagandowe korzyści ze złamania polskiego superszpiega. Więzień pozostawał nieugięty. Miesiące jednak mijały, a emocjonalne rezerwy Zacharskiego nie były nieograniczone. Strona polska pragnęła za wszelką cenę uniknąć sytuacji, w której szpieg ostatecznie by się załamał. Dlatego też przekonywano go, że uwolnienie jest tylko kwestią czasu.
Wywiadowczy rynek transferowy Okazało się to prawdą. Polacy (nadzorowani przez Rosjan i Niemców) od początku aresztowania prowadzili dyskretne rozmowy z Amerykanami o możliwości wymiany Zacharskiego na agentów CIA przechwyconych w Polsce i innych państwach bloku wschodniego. Rozmowy te już wkrótce przyniosą wymierne rezultaty. Na pewno stały się – obok stanu wojennego – jednym z najbardziej absorbujących tematów w stosunkach politycznych PRL z USA w tym czasie. Jednocześnie kierownictwo MSW, chcąc sprawić przyjemność uwięzionemu Zacharskiemu (a także zwiększyć opory przed ewentualną zdradą), już na początku stycznia 1982 roku ściślej związało go z wywiadem: z pracownika kontraktowego został mianowany, rozkazem dyrektora Departamentu Kadr MSW, głównym specjalistą na pełnym etacie, co oznaczało też znaczną podwyżkę pensji. Wielostronne wysiłki polskich władz i służb sprawiły ostatecznie, że więzienna gehenna Zacharskiego nie trwała bardzo długo. W 1982 roku polskie służby (pod przebraniem dyplomatów) usiłowały poruszyć jego sprawę nawet na forum ONZ. Skłoniono też matkę i żonę Mariana do napisania listów interwencyjnych na adres papieża, Ronalda Reagana i ambasadora USA w Warszawie. W lipcu 1983 roku doszło do pierwszych, nieoficjalnych rozmów w Departamencie Stanu. Wreszcie na przełomie 1984 i 1985 roku, ku radości Zacharskich, a pewnie także wywiadu MSW i CIA, wynegocjowano przeprowadzenie drugiej z serii trzech słynnych wymian szpiegowskich na moście Glienicke. Jak pamiętamy, pierwsza nastąpiła jeszcze w latach sześćdziesiątych. Transakcja dokonana 12 czerwca 1985 roku miała więc posmak nowości.
Szpieg warty wielu innych szpiegów Utarło się stwierdzenie, że „Paya” wymieniono aż za dwudziestu pięciu amerykańskich szpiegów złapanych w bloku wschodnim. Nie jest to do końca prawda. Rzeczywiście, początkowo liczba ta sięgała dwudziestu pięciu, ale została zredukowana do dwudziestu czterech, a w ostatniej chwili – do dwudziestu trzech (na moście znalazł się znany szermierz, mistrz świata i medalista olimpijski – a przy tym szpieg CIA – Jerzy Pawłowski, ale po namowach strony polskiej w ostatniej chwili zmienił zdanie i nie wsiadł do autobusu, który przewiózł grupkę agentów na drugą stronę rzeki). Pierwotnie Amerykanie chcieli zresztą wymienić „Paya” tylko na pięciu swoich ludzi uwięzionych w Polsce. MSW jednak, wspomagane głównie przez wschodnioniemiecką Stasi, podbijało stawkę. Co więcej, Zacharski nie był jedyną osobą, która znalazła się po „kapitalistycznej” stronie mostu. Wraz z nim oczekiwało trzech innych komunistycznych szpiegów: Bułgar Penyu B. Kostadinov oraz obywatele NRD Alice Michelson i profesor Alfred Zehe. Proporcja cztery do dwudziestu trzech nadal jednak robi wrażenie. Niektóre osoby z tej drugiej grupy aresztowano zresztą specjalnie po to, by dokonać wymiany. Wcześniej zaś w ramach sprawy o kryptonimie „Sondar” metodycznie poszukiwano „haków” na obywateli amerykańskich mieszkających w Polsce. Po przekroczeniu mostu Zacharski wraz z towarzyszami zostali zaproszeni na specjalne przyjęcie w rezydencji ambasadora PRL w Berlinie. Przybył na nie sam Markus Wolf, osławiony szef wschodnioniemieckiej Stasi. Bardzo chwalił „Paya”, stwierdzając, że stanie się on wzorem dla „młodych wywiadowców NRD”.
Smutny los „Pato” Co stało się z Williamem Bellem? Choć po wpadce wydawało się, że to jemu dopisało szczęście – dostał przecież tylko osiem lat kary pozbawienia wolności – skończył znacznie gorzej niż „Pay”. Na wolność wyszedł już w 1986 roku – i tak później niż Zacharski. Co ciekawe, wymieniony przed chwilą Markus Wolf, osobiście zaangażowany w akcję wymiany szpiegów, pragnął włączyć do niej również Bella, mimo że przecież poszedł na współpracę z Amerykanami. W sumie nic z tego nie wyszło, zresztą strona polska nie miała wątpliwości, że pomysł jest mało realny. Pobyt w więzieniu – choć krótki – i kolaboracja z FBI – choć wymuszona – stanowiły dla Bella zbyt silne przeżycie i zbyt duży wstrząs. Rozchwiany emocjonalnie, zmagając się z rozbitym życiem osobistym, nie poradził sobie na wolności i pogrążył w nałogu alkoholowym. Zmarł bardzo szybko.
Z wywiadu do Pewexu Losy „Paya” potoczyły się zupełnie inaczej. Powitanie Zacharskiego w Polsce przypominało nieco kampanię, jaką rozpętano wokół powrotu Andrzeja Czechowicza. Trudno jednak mówić o powtórzeniu scenariusza tamtejszej propagandy sukcesu: w końcu „Pay” wracał z więzienia, a nie w aureoli szpiega, który wykiwał Wolną Europę. Jeśli jednak w dłuższej perspektywie czasu Czechowicz był marginalizowany i znalazł się na poboczu MSW, tak odrodzony Zacharski, wykorzystując swe talenty oraz autoreklamę, rozpoczął w Polsce prawdziwą karierę z pogranicza biznesu i służb specjalnych. W środowisku służb specjalnych cieszył się niezmiennie dużym poważaniem. Sam Markus Wolf osobiście zapraszał go do złożenia wizyty w Berlinie. W nagrodę za niezłomność niedługo po powrocie do kraju został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, wręczonym osobiście przez szefa MSZ Czesława Kiszczaka. „Spalony” agent nie mógł kontynuować tajnej pracy – zajął się więc między innymi szkoleniem funkcjonariuszy wywiadu. Jeździł też po świecie z wykładami; rzecz jasna, głównie do „bratnich krajów”. Stał się bohaterem (jeszcze w czasach, kiedy siedział w więzieniu) licznych prac dyplomowych pisanych w słynnej szkole szpiegów w Starych Kiejkutach. Dla nich i im podobnych w innych krajach „bloku” miał też rzekomo powstać specjalistyczny film Poznałem go w Los Angeles. Niebawem, z inspiracji MSW, Zacharski został również mianowany dyrektorem handlowym Pewexu, czyli Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego. W tamtych czasach trudno było o bardziej pożądaną posadę. Popularne Pewexy, wyjątkowe sklepy zlokalizowane w największych polskich miastach, oferowały niemal wszystko – pod warunkiem że się miało dolary lub inne twarde waluty (na pewno nie złotówki). Były prawdziwymi wyspami kapitalizmu na socjalistycznym morzu gospodarki niedoboru. Dla przeciętnego Polaka ceny, podawane zawsze w twardej walucie, były oczywiście zaporowe, każdy przeliczał je bowiem wówczas po zbójeckim czarnorynkowym kursie. Jednocześnie jednak sprzedawane w tych przybytkach zachodnie towary (i niedostępne normalnie polskie) stawały się obiektem westchnień i aspiracji wszystkich: od dzieci po emerytów. Zacharski czuł się na intratnym stanowisku w takiej firmie jak ryba w wodzie. Nowe życie superszpiega sprawiło, że ostatecznie pod koniec czerwca 1988 roku podpułkownik Jerzy Hoffman, kolega Zacharskiego z Wydziału VI Departamentu I MSW, podpisał postanowienie o zakończeniu sprawy osobowej KO ,,Pay”. Podstawowa dokumentacja, niezawierająca jednak raportów pochodzących od „Pato”, trafiła do archiwum. Dopuszczono ewentualność wykorzystania jej do celów szkoleniowych, lecz tylko za zgodą naczelnika wydziału. „Pay” umarł, ale kapitan Marian Zacharski żył dalej.
W przeciwieństwie do dużej części swoich resortowych kolegów Zacharski nie przestał być aktywny po 1989 roku. Nie zniknął też z pierwszych stron gazet. Wręcz przeciwnie. Został pozytywnie zweryfikowany w czasach transformacji ustrojowej i zaczął awansować w strukturach Urzędu Ochrony Państwa, utworzonego na gruzach SB w 1990 roku. Dwa lata później zyskał dodatkowe źródło dochodu, zatrudniając się w firmie Inter-Arms, odpowiedzialnej między innymi za komputeryzację polskich urzędów. Afera, jaka wybuchła wokół tej firmy w 1994 roku, a związana z podejrzanymi kontraktami rządowymi, przyczyniła się do dymisji ówczesnego premiera Waldemara Pawlaka, którego dobry kolega kierował tym przedsiębiorstwem. Pawlak nie był jedynym premierem, któremu Zacharski narobił kłopotów. W tym samym 1994 roku jego wywiadowcza kariera sięgnęła zenitu: postkomunistyczny rząd mianował go szefem Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa. Nie cieszył się jednak długo tym stanowiskiem. Wybór byłego szpiega wywiadu MSW mocno krytykowali między innymi politycy amerykańscy, w tym sam Zbigniew Brzeziński. Już po kilku dniach, jakie upłynęły od nominacji, Zacharski zgłosił dymisję, a w konsekwencji został doradcą ówczesnego szefa UOP, pułkownika Gromosława Czempińskiego. Na pocieszenie otrzymał awans generalski, podpisany przez Lecha Wałęsę w ostatnim dniu jego urzędowania jako prezydenta RP. Okazało się jednak, że była to tylko cisza przed burzą. Uwikłanie w tak zwaną aferę „Olina” (oskarżenie nowego premiera Józefa Oleksego o współpracę z rosyjskim wywiadem) doprowadziło do usunięcia świeżo upieczonego generała z UOP. Za tą decyzją stał szef urzędu Zbigniew Siemiątkowski, dzisiaj naukowiec, politolog, specjalizujący się rzecz jasna w problematyce służb specjalnych. Jak przekonuje sam Zacharski, został następnie zmuszony przez Siemiątkowskiego do wyjazdu z Polski, co też uczynił. Podobno zamieszkał w Szwajcarii.
*** Jak zaznaczaliśmy, w latach 2009-2010 dawny „Pay” opublikował dwa tomy swoich wspomnień. Autor kreuje się w nich na kolejne wcielenie Jamesa Bonda i, podobnie jak Andrzej Czechowicz, wyraźnie ubarwia początki swych relacji z wywiadem MSW. Sugeruje również, że ma głęboką wiedzę dotyczącą nie tylko niepotwierdzonej oficjalnie agenturalnej przeszłości premiera Oleksego, lecz także wielu innych kompromitujących wydarzeń z czasu transformacji ustrojowej oraz lat dziewięćdziesiątych. Czy zdradzi kiedyś swoje tajemnice? A może ich istnienie to kolejny element zręcznej autoreklamy? W każdym razie najbardziej znany polski szpieg okazał się równie utalentowany w zdobywaniu tajnych informacji, jak w kreowaniu własnego wizerunku.
Minisłownik TERMINOLOGII UŻYWANEJ W WYWIADZIE MSW PRL (na podstawie publikacji Andrzeja Paczkowskiego pt. Mały słownik wywiadu)
Agent – osoba zwerbowana (w sposób tajny) do współpracy z wywiadem MSW, zasadniczo będąca obywatelem innego kraju niż PRL, bezpaństwowcem lub Polakiem na stałe zamieszkałym za granicą (np. emigrantem), która zgodziła się w pełni świadomie na współpracę z wywiadem oraz podporządkowuje się jego dyspozycjom w swoim postępowaniu i w trakcie realizacji zadań zleconych przez wywiad; ogólnie traktowana przez wywiad MSW jako podstawowe narzędzie realizacji zadań wywiadowczych i najważniejsze źródło tajnych dokumentów i informacji z rozpracowanych obiektów (instytucji), a także o interesujących wywiad osobach i zdarzeniach; sprawy agenturalne rejestrowano z zasady w kategorii Rozpracowanie Operacyjne (RO); potocznie pojęcie to stosowano często wobec Kontaktów Operacyjnych (KO) i Kontaktów Informacyjnych (KIN), a ponadto wobec różnych kategorii osobowych źródeł informacji, np. Tajnych Współpracowników (TW) innych pionów MSW (MO i SB). Do 1962 roku (daty wprowadzenia kategorii TW) posługiwano się pojęciem „agent” również w przypadku obywateli polskich zamieszkałych w Polsce; była to wówczas podstawowa kategoria Osobowych Źródeł Informacji (OZI). Agent celny – tajny współpracownik (najczęściej Służby Więziennej) przebywający w więzieniu lub areszcie, donoszący na znajdujące się z nim w celi osoby. Agent dywersyjny (dywersant) – agent wykonujący zadania specjalne (zazwyczaj o charakterze destrukcyjnym) w obiektach wojskowych, przedsiębiorstwach gospodarczych, instytutach naukowobadawczych, w transporcie itp. dla podważenia siły politycznej, ekonomicznej i wojennej przeciwnika. Agent kierownik siatki – agent, który z polecenia i pod ścisłą kontrolą wywiadu kieruje pracą i utrzymuje łączność z grupą agentów (dawniej określany jako podrezydent). Agent legalizacji (przykrycia) – agent (czasem oficer), który mając odpowiednie warunki, umożliwia wywiadowi legalizację nielegalnych wywiadowców (oficerów) lub agentów na terenie rozpracowywanego kraju. Agent nielegalny (agent kadrowy „N”) – agent posiadający perspektywiczne możliwości wykonywania różnych zadań jako; źródło informacji, łącznik, żywa skrzynka na rzecz wywiadu
nielegalnego; działał na podstawie zawartej z nim umowy; istniała też formalna możliwość przejścia agenta kadrowego „N” na stały etat, popularnie zwana „ukadrowieniem”. Agent wpływu (agent wpływowy) – agent oddziałujący na swoje środowisko, np. polityczne (inspirujący, dezinformujący), zgodnie z poleceniami wywiadu. Agent źródło informacji (agent źródłowy) – agent zdobywający i dostarczający wywiadowi informacje wywiadowcze. Aklimatyz acja – okres, który oficer lub agent wywiadu przeznaczał na dostosowanie się do nowych warunków życia, w jakich się znalazł (np. zamieszkanie za granicą) oraz na przygotowanie się do pracy wywiadowczej (zob. też Legalizacja). Baza werbunkowa – środowiska społeczne dogodne dla doboru i werbowania agentury przez wywiad. Błyskawiczne przekazanie materiałów (BPMr spotkanie błyskawiczne) – szybkie przekazanie (wymiana) materiałów lub przedmiotów bez widocznego przez osoby postronne kontaktu oficera i agenta (innego oficera), biorących w nim udział; często ubezpieczane przez trzeciego oficera, którego zadaniem jest szybkie ewakuowanie materiału wywiadowczego z miejsca takiego spotkania. Defektor – funkcjonariusz danej służby specjalnej, który przeszedł na stronę innej służby, najczęściej salwując się ucieczką z macierzystego kraju. Dekonspiracja – ujawnienie osobom trzecim, względnie obcej służbie specjalnej, działań wywiadowczych prowadzonych przez daną osobę lub komórkę (faktu tajnego zbierania informacji, metod pracy wywiadu itp.). Figurant – osoba rozpracowywana (inwigilowana) przez SB, w tym także przez wywiad MSW. Inspiracja – działania podejmowane przez SB mające na celu skłonienie danych osób czy środowisk do określonego zachowania lub przyjęcia określonych poglądów, pożądanego przez służby specjalne (władze) zainteresowanego kraju. Instytucja przykrycia (przykrycie) – oficjalne miejsce pracy oficera (agenta) wywiadu, także nielegalnego. To oficjalne zatrudnienie nie jest związane z resortem bezpieczeństwa i zazwyczaj dotyczy instytucji cywilnych. Kamuflaż – czynność mająca na celu zamaskowanie i ukrycie materiału wywiadowczego. Kanał przerzutowy – ludzie zwerbowani lub wykorzystywani kapturowo, przy pomocy których służby wywiadu i kontrwywiadu realizują przerzut agentów (względnie oficerów) za granicę. Kapturowe wykorzystywanie osób – podstępne wykorzystanie przez wywiad osób, które nieświadomie udzielają informacji lub wykonują zlecone zadania. Kombinacja operacyjna – ogół zsynchronizowanych działań (tzw. przedsięwzięć agenturalno-
operacyjnych) podejmowanych przez wywiad, mających na celu uzyskanie założonego skutku (np. prowokację, dezinformację, wprowadzenie agenta do jakiegoś środowiska, zdobycie materiałów kompromitujących itp.). Kontakt informacyjny (KIN) – jedna z kluczowych kategorii osobowych źródeł informacji wywiadu MSW; obywatel obcego państwa, bezpaństwowiec lub Polak na stałe zamieszkały poza granicami PRL, który świadomie lub nieświadomie przekazuje dokumenty bądź informacje wywiadowi MSW. W odróżnieniu od agentów, w przypadku KIN nie była konieczna świadomie wyrażona zgoda na współpracę z wywiadem i podporządkowanie się jego dyspozycjom, a także tajny charakter utrzymywanego kontaktu; ów kontakt mógł mieć charakter kapturowy albo być formą stosunków osobistych z pracownikiem wywiadu bądź instytucją polską za granicą; pozyskiwanie, wykorzystywanie, rejestrowanie KIN miało charakter ściśle sformalizowany. Kontakt operacyjny (KO) – jedna z kluczowych kategorii osobowych źródeł informacji wywiadu MSW, wprowadzona w roku 1972; wcześnie używano pojęcia „tajny współpracownik krajowy”, względnie „tajny współpracownik placówkowy”; pojęcie to odnosi się do obywateli PRL stale zamieszkałych w kraju, którzy świadomie i w sposób tajny wykonują zadania wywiadowcze w kraju lub za granicą; pozyskanych do współpracy bezpośrednio przez wywiad MSW albo przejętych od innych pionów SB; KO posiadali możliwości wywiadowcze z tytułu zajmowanych stanowisk służbowych, wyjazdów bądź delegacji służbowych do placówek zagranicznych PRL, a także wyjazdów na stypendia, staże naukowe lub praktyki zagraniczne. W nomenklaturze wywiadu MSW KO był w przybliżeniu odpowiednikiem „krajowych” TW; w przeciwieństwie do tych ostatnich istniała możliwość formalnego pozyskania w tym charakterze członków PZPR. Kontejner – łatwy do ukrycia schowek na materiały wywiadowcze, najczęściej posiadający odpowiednie zabezpieczenie techniczne, służące do natychmiastowego zniszczenia zawartości w wypadku otwarcia przez niepowołaną osobę lub obce służby specjalne. Kurier – wywiadowca lub specjalnie zwerbowany agent utrzymujący łączność między ogniwami wywiadowczymi znajdującymi się w różnych krajach (por. Łącznik). Nie należy mylić z kurierami dyplomatycznymi MSZ (choć wielu z nich pełniło równocześnie funkcję kurierów w znaczeniu wywiadowczym). Legaliz acja – pełne, niewzbudzające podejrzeń udokumentowanie i załatwienie niezbędnych formalności administracyjnych i innych, obowiązujących w danym kraju, potrzebnych agentowi lub wywiadowcy do okresowego bądź stałego w nim pobytu. Legenda – zbiór faktów prawdziwych i nieprawdziwych potrzebnych oficerowi lub agentowi do zamaskowania swej działalności wywiadowczej wobec otoczenia. W wywiadzie MSW rozróżniano legendy: życiorysu, wyjazdów, spotkania, znajomości, rozmowy w czasie spotkania, zamierzeń
wywiadu, wyjścia na spotkanie, zainteresowań agenta wobec źródeł informacji, posiadania pieniędzy, sprzętu technicznego, materiałów wywiadowczych itp. Lokal konspiracyjny (konspiratka) – mieszkanie osoby zwerbowanej lub wykorzystywanej kapturowo, służące wywiadowi do spotkań i celów specjalnych (przechowywanie i instalowanie sprzętu wywiadowczego, czasowe ukrywanie osób, opracowanie informacji wywiadowczych itp.). Lokal konspiracyjny winien być odpowiednio zalegalizowany i przeznaczony wyłącznie do jednego z ww. celów. Lokal kontaktowy (LK) – pomieszczenie (najczęściej prywatne mieszkanie, rzadziej miejsce pracy), w którym dochodziło do zakonspirowanych spotkań oficera prowadzącego z agentem. Właściciel mieszkania był rejestrowany w charakterze osobowego źródła informacji. Łącznik – wywiadowca lub specjalnie zwerbowany agent utrzymujący łączność między ogniwami wywiadowczymi w granicach rozpracowywanego kraju (por. Kurier). Łączność bezosobowa – utrzymanie kontaktu między osobami zaangażowanymi w pracę wywiadowczą za pomocą środków technicznych (martwe skrzynki, radio, poczta itp.). Łączność osobowa bezpośrednia – utrzymanie bezpośredniego konspiracyjnego kontaktu między wywiadowcą (oficerem) i agentem. Łączność w wywiadzie – całokształt przedsięwzięć wywiadu w dziedzinie utrzymania konspiracyjnego kontaktu między ogniwami wywiadowczymi. Martwa skrzynka – specjalnie przystosowany schowek do przekazywania lub przechowywania materiałów wywiadowczych w warunkach konspiracyjnych. Materiały kompromitujące (komprmateriały, ros. kompromat') – zdobyte drogą operacyjną (np. przez podsłuch czy podgląd) informacje o wykroczeniach kryminalnych bądź obyczajowych figuranta, służące do szantażu (na podstawie którego można było dokonać werbunku). Mieszkanie konspiracyjne (MK) – pełniło podobne zadania jak lokal kontaktowy. Różnica polegała na tym, że MK było własnością MSW. Mieszkania te służyły też niekiedy do prowadzenia obserwacji (np. w wypadku gdy znajdowały się blisko mieszkania figuranta, zachodniej ambasady itp.). Mikropunkt (mikrat) – fotografia pomniejszona do rozmiaru kropki, zawierająca materiały szpiegowskie. Nielegał – oficer wywiadu lub agent nielegalny działający za granicą Polski przy wykorzystaniu starannie opracowanej legendy, niezatrudniony w oficjalnych przedstawicielstwach PRL za granicą i w zasadzie niemający z nimi żadnego kontaktu, stąd też niechroniony przez immunitet dyplomatyczny. Obiekt – instytucja będąca obiektem zainteresowania operacyjnego wywiadu.
Oficer prowadzący – oficer kadrowy wywiadu (zatrudniony w Centrali lub rezydenturze) nadzorujący pracę konkretnego agenta (agentów). Ogniwo nielegalne – najmniejsza komórka wywiadu nielegalnego w terenie; w praktyce nielegał wykorzystujący operacyjnie środowisko, w którym funkcjonuje. Osobowe źródła informacji (OZI) – ogólne określenie różnych kategorii osób świadomie lub nieświadomie udzielających informacji i wykonujących zadania na rzecz służb specjalnych. Perlustracja – tajne otwieranie korespondencji, w MSW PRL zajmowało się tym Biuro „W”. Podsłuch, podgląd – tajne podsłuchiwanie (podglądanie) za pomocą odpowiedniej aparatury osób interesujących dla wywiadu; w MSW zajmowało się tym Biuro „B”. Podstawa werbunku – istniejące lub stworzone przez wywiad (bądź inne służby specjalne) okoliczności, zainteresowania, chęci, poglądy, dążenia osobiste kandydata, które mogą być wykorzystane do uzyskania zgody werbowanego na współpracę z wywiadem (zob. Materiał kompromitujący). Praca operacyjna (działania operacyjne) – ogół czynności podejmowanych przez wywiad i inne służby specjalne wobec osób, środowisk i instytucji, mających na celu zdobycie informacji, infiltrację, rozbicie struktur, prowokację itp. Przerzut – konspiracyjny wyjazd funkcjonariusza lub agenta za granicę (na długi okres bądź nawet na stałe), często za pośrednictwem kraju trzeciego i przy użyciu fałszywej tożsamości. Przykrycie (praca „pod przykryciem”) – oficjalna pozycja społeczna i zawodowa agenta lub oficera wywiadu (także nielegalnego), pozorująca wobec otoczenia normalną i wiarygodną egzystencję. Również oficjalna instytucja umożliwiająca podobne funkcjonowanie (np. Biuro Radcy Handlowego przy ambasadzie PRL). Punkt korespondencyjny (PK) – adres (krajowy lub zagraniczny) używany do przesyłania listów zawierających ukrytą treść lub/i do tworzenia legendy dla nadawcy/odbiorcy. Właściciel danego adresu był albo werbowany, albo wykorzystywany nieświadomie. Punkty sprawdzeń (trasa sprawdzeniowa) – sposoby i miejsca, za pomocą których oficer stara się stwierdzić, czy jest śledzony przez kontrwywiad przeciwnika. Rez ydent – kadrowy oficer wywiadu MSW (i innych służb specjalnych) pracujący pod przykryciem za granicą, kierujący rez ydenturą placówkową lub nielegalną. Rezydentura legalna (placówkowa) – ekspozytura (komórka organizacyjna) wywiadu działająca na terenie kraju rozpracowywanego, obsadzona przez kadrowych oficerów wywiadu, korzystająca z legalnego przykrycia przedstawicielstw PRL za granicą (ambasad, konsulatów, misji). Rezydentura nielegalna – ekspozytura (komórka organizacyjna) wywiadu nielegalnego obsadzona
przez agentów nielegalnych i kadrowych nielegalów, działająca na terenie kraju rozpracowywanego, niekorzystająca z przykrycia oficjalnych przedstawicielstw PRL za granicą i w zasadzie niemająca z nimi żadnego kontaktu. Rozpracowanie Operacyjne (RO) – podstawowa kategoria rejestracji spraw operacyjnych różnego typu w ewidencji wywiadu osób rozpracowywanych (figurantów) i agentów. Nie należy mylić z pojęciem „Sprawa Operacyjnego Rozpracowania” (SOR) stosowanym w innych pionach SB. Segregator Materiałów Wstępnych (SMW, wstępniak) – kategoria rejestracji spraw będących w zainteresowaniu wywiadu MSW na pierwszym etapie ich realizacji; w zależności od wyników przeprowadzonych następnie działań operacyjnych (np. werbunku) sprawę rejestrowano w jednej z kategorii osobowych źródeł informacji (agent – RO, KO, KIN) lub zamykano i kierowano do archiwum. Sieć agenturalna – zorganizowana zgodnie z planem działalności wywiadowczej grupa agentów wykonująca określone zadania, kierowana przez rezydenta lub kierownika siatki agenturalnej. Skrytka – tajny schowek znajdujący się w przedmiotach osobistego użytku, meblach, teczkach, butach itp., służący do przechowywania lub przewożenia materiałów wywiadowczych i innych środków (pieniędzy, dokumentów itp.) w sposób konspiracyjny. Spotkanie – bezpośredni konspiracyjny kontakt między członkami jednego lub też różnych ogniw wywiadowczych (oficerów i agentów). W wywiadzie MSW rozróżniano następujące kategorie spotkań: kolejne, zapasowe, błyskawiczne (BPM), nadzwyczajne (wywoławcze), hasłowe i wzrokowe (kontrolne). Spotkanie hasłowe – spotkanie dwóch osób zaangażowanych w pracę wywiadu, wzajemnie się nieznających. Dochodzi do skutku według wcześniej uzgodnionego czasu, miejsca, znaków rozpoznawczych, hasła i odzewu. Spotkanie kolejne – następne spotkanie uzgodnione jednorazowo z góry lub objęte ramowym planem spotkań. Spotkanie nadzwyczajne – spotkanie kolejne odbyte w terminie wcześniejszym niż zaplanowane. Następuje ono za pomocą umownego wywołania. Spotkanie wzrokowe (kontrolne) – spotkanie polegające na tym, że agent i wywiadowca widzą się z pewnej odległości w miejscu i czasie wcześniej uzgodnionym, ale się z sobą bezpośrednio nie kontaktują. Spotkanie zapasowe – spotkanie uzgodnione między dwiema osobami zaangażowanymi w pracę wywiadowczą na wypadek niedojścia do skutku poprzedniego umówionego spotkania. Sytuacja wywiadowcza terenu (sytuacja agenturalna lub agencyjna) – całokształt informacji z
różnych dziedzin dotyczących określonego terenu (kraju), koniecznych do prowadzenia tutaj działalności wywiadowczej. Tajny współpracownik (TW) – podstawowa kategoria osobowego źródła informacji Służby Bezpieczeństwa MSW, jej odpowiednikiem w wywiadzie MSW był agent, potocznie pojęcie używane wymiennie obok agenta. Od 1972 roku odpowiednikiem TW był w pewnym sensie również KO. Telefon konspiracyjny – telefon specjalnie zawerbowanego agenta lub osoby wykorzystywanej kapturowo, służący do utrzymania łączności między ogniwami wywiadowczymi w sposób zabezpieczający konspirację. Typownik – oficer lub agent wywiadu wskazujący kandydatów do werbunku. Werbownik – wywiadowca lub agent posiadający odpowiednie warunki do dokonywania werbunku określonych osób i wykonujący podobne zadania na rzecz wywiadu. Werbunek – tajny proces celowego pozyskiwania (dobrowolnie lub przymusowo) określonej osoby do współpracy z wywiadem, realizowany przez werbownika w ustalonym trybie (według planu zatwierdzonego przez przełożonych). Werbunek pod obcą flagą – werbunek dokonany przez oficera wywiadu PRL (lub innych służb) podającego się za pracownika (współpracownika) innej służby specjalnej (ewentualnie obcej organizacji politycznej, handlowej, naukowej, religijnej). Wtórnik – nielegał (agent lub oficer kadrowy) posługujący się tożsamością innej osoby (danymi z życiorysu oraz dokumentami) celem zalegalizowania swojej osoby wobec władz kraju pobytu. Mianem „wtórnika” określa się też niekiedy tę właśnie osobę (żyjącą lub nieżyjącą), której tożsamość jest wykorzystywana. Wywiadowca – kadrowy funkcjonariusz (oficer) wywiadu. W innym znaczeniu: funkcjonariusz Biura „B” MSW (zajmującego się prowadzeniem tajnej i jawnej obserwacji). Żywa skrzynka – konspiracyjny punkt służący do przekazywania materiałów wywiadowczych, sprzętu technicznego, środków finansowych. Do tego celu wywiad werbuje ludzi mających odpowiednie warunki lokalowe i zawodowe (sklep, fryzjer, lekarz, stacja benzynowa itp.).
Bibliografia Najważniejsze źródła – dokumentacja wywiadu MBP/KdsBP/MSW przechowywana w Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej – odtajnione dokumenty i korespondencja CIA w związku z ustawą „Nazi War Crimes Declassification Act” – materiały Zespołu Dokumentacji Historycznej polskiego wywiadu (wspomnienia oficerów wywiadu MBP/MSW) – resortowe opracowanie Mariana Chabrosa Przyczynek do historii Departamentu I MSW (archiwum IPN)
Wybrane źródła drukowane, wspomnienia, opracowania Adams Jefferson, Historical Dictionary of German Intelligence, Lanham 2009 Andrew Christopher, Mitrochin Wasilij, Archiwum Mitrochina, t. 1: KGB w Europie i na Zachodzie, Poznań 2009 (wyd. 2) Andrew Christopher, Mitrochin Wasilij, Archiwum Mitrochina, t. 2: KGB i świat, Poznań 2006 Bagieński Witold, „Afera kurierska” w wywiadzie i MSZ, „Pamięć i Sprawiedliwość” 2014, nr 23 Bagieński Witold, Sprawa ks. Jerzego Popiełuszki w dokumentach wywiadu cywilnego PRL [w druku] Bosak Henryk, Kurier z Brukseli. Z tajemnic polskiego wywiadu 1983-1984, Warszawa 2010 Bosak Henryk, Wnuk generała. Z tajemnic polskiego wywiadu 1976-1978, Warszawa 2000 Brykin Oleg, Ispowied oficera razwiedki, Moskwa 1998 Bułhak Władysław, Pion „N” wywiadu cywilnego PRL. Ewolucja struktur, uwarunkowania organizacyjno-prawne i przykłady operacji tzw. wywiadu nielegalnego w strukturach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych [w:] Studia nad wywiadem i kontrwywiadem Polski w XX wieku, t. 1, red. Wojciech Skóra i Paweł Skubisz, Szczecin 2012 Bułhak Władysław, Zdrada za Spiżową Bramą? Rekonstrukcja podstawowej sieci informacyjnej wywiadu MSW PRL w Watykanie w latach kształtowania się polityki wschodniej Stolicy Apostolskiej (1962-1978), „Pamięć i Sprawiedliwość” 2014, nr 23 Cenckiewicz Sławomir, Długie ramię Moskwy. Wywiad wojskowy Polski Ludowej 1943-1991
(wprowadzenie do syntezy), Warszawa 2011 Charter Peter, Epidemia ataków serca i zaginiony syn. Agenci o wielu twarzach, czyli szpiegowskie tajemnice PRL, „Polska The Times”, 18 III 2013 Connolly Kate, The Son Who Never Was: Strange Tale of Bogus Orphan Reveals Cold War’s Legacy, „The Guardian”, 8 III 2013 Czechowicz Andrzej, Siedem trudnych lat, Warszawa 1973 (wyd. 2 – 1974) Faillant de Villemarest Pierre, L’espionnage soviétique en France 1944-1969, Paris 1969 Gąsiorowski Andrzej, Jan Kaszubowski i służby specjalne. Gestapo, Smiersz, UB..., Gdańsk 2008 Gąsiorowski Andrzej, Powojenna współpraca byłego funkcjonariusza gestapo Jana Kaszubowskiego z wywiadem komunistycznym (w świetle odtajnionych ostatnio dokumentów), „Acta Cassubiana” 2008, t. 10 Gmyz Cezary, Jak SB i KGB tropiły Bursztynową Komnatę, „Rzeczpospolita”, 2 IX 2009 Görlich Joachim Georg, Vom Gefängnisgenossen eines Gauleiters zum polnischen Top-Agenten , „Preussische Allgemeine Zeitung”, 25 VI 2005 Grajewski Andrzej, Machcewicz Paweł, Żaryn Jan, Raport. Sprawa o. Konrada Hejmo. Działania Służby Bezpieczeństwa przeciwko Kościołowi katolickiemu w latach 1975-1988, Warszawa 2005 Gryt Jerzy, Śląski James Bond – wspomnienia, red. Adrian A. Jojko, Mikołów 2005 Hejmo Konrad, Gass Andrzej, Moje życie i mój krzyż – nie lękam się prawdy. Rozmowa z ojcem Konradem Hejmo, Warszawa 2008 Kamiński Łukasz, Lingua securitatis, „Pamięć i Sprawiedliwość” 2003, nr 1 Kapitan Czechowicz wykonał zadanie. Fragmenty relacji Andrzeja Czechowicza dla prasy, radia i telewizji, red. Wanda Duraczyńska, Wiesława Zaniewska, Warszawa 1971 Kisielewski Stefan, Dzienniki, Warszawa 1996 Kublik Agnieszka, Czuchnowski Wojciech, Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego , Warszawa 2013 Kuzminow Aleksander, Byłem agentem KGB do zadań specjalnych, Warszawa 2008 Larecki Jan, W służbie jego seksualnej mości. Szkice z historii seksszpiegostwa, Warszawa 2006 Levergeois Pierre, J’ai choisi la DST. Souvenirs d’un inspecteur, Paris 1978 Machcewicz Paweł, Monachijska menażeria. Walka z Radiem Wolna Europa, Warszawa 2007 Machcewicz Paweł, Paczkowski Andrzej, Tajny agent, „Rzeczpospolita”, 9 X 2005 Musiał Filip, Podręcznik bezpieki. Teoria pracy operacyjnej Służby Bezpieczeństwa w świetle wydawnictw resortowych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL (1970-1989), Kraków 2007 Najder Zdzisław, Ze wspomnień rzymskich, „Znaczenia” 2009, nr 2
Nowak Jan (Zdzisław Jeziorański), Polska z oddali, t. 2: 1956-1976, Londyn 1988 Nowak Jan (Zdzisław Jeziorański), Wojna w eterze, Kraków 2000 Osobowe źródła informacji – zagadnienia metodologiczno-źródłoznawcze, red. Filip Musiał, Kraków 2008 Paczkowski Andrzej, Bardzo krótki słownik wywiadu, „Biuletyn IPN” 2004, nr 11 Paczkowski Andrzej, Wywiad (cywilny) PRL w 1955 r., „Zeszyty Historyczne” 2004, z. 150. Pawlikowicz Leszek, Tajny front zimnej wojny. Uciekinierzy z polskich służb specjalnych 19561964, Warszawa 2004 Piecuch Henryk, Imperium służb specjalnych. Od Gomułki do Kani, Warszawa 1997 (wyd. 2) Piecuch Henryk, Spotkania z Fejginem. Zza kulis bezpieki, Warszawa 1990 Piecuch Henryk, Służby specjalne atakują: od Jaruzelskiego do Kwaśniewskiego, Warszawa 1996 (wyd. 2) Piechuch Henryk, Teczki, teczki, teczki, Warszawa 2005 Pleskot Patryk, Dyplomata czyli szpieg? Działalność służb kontrwywiadowczych PRL wobec zachodnich placówek dyplomatycznych w Warszawie (1956-1989) , t. 1: Generalia, Warszawa 2013 Przewodnik KGB po stolicach świata, red. Lew Bausin, Warszawa 1999 Raina Peter, Anatomia linczu. Sprawa ojca Konrada Hejmo, Warszawa 2006 Rakowski Mieczysław F., Dzienniki polityczne 1969-1971, Warszawa 2001 Reniak Marian, Pudysz Zbigniew, Zalewski Tadeusz, KPN. Kulisy, fakty, dokumenty , Warszawa 1982 Rolicki Janusz, Edward Gierek – przerwana dekada. Wywiad rzeka, Warszawa 1990 Romaniec Rosalia, Der Mann, den es zweimal gab, „Welt am Sonntag”, 10 III 2014 Rysiński Mieczysław, Zwierzenia oficera wywiadu i dyplomaty, Warszawa 2001 Siemiątkowski Zbigniew, Wywiad a władza. Wywiad cywilny w systemie sprawowania władzy politycznej PRL, Warszawa 2009 Siemieński Mieczysław, Rozmowy z Erichem Kochem: Próbowałem zmienić świat, Brzezia Łąka 2012 West Nigel, The Illegals. The Double Lives of the Cold War’s Most Secret Agents, London 1993 Wolf Marcus, McElvoy Anne, Człowiek bez twarzy, Warszawa 1998 Wright Peter, Łowca szpiegów. Autobiografía oficera brytyjskiego kontrwywiadu, Warszawa 1991 Wywiad polski w roku 1949. Sprawozdanie z działalności , oprac. Andrzej Paczkowski, Warszawa 2009