Dla mojej siostry Laury.
Rozdział pierwszy
Zawsze wrzeszczeli.
Kobieta zawyła, gdy pośliznęła się w błocie, gwałtownie odwracając głowę, żeby
zobaczyć...
9 downloads
16 Views
965KB Size
Dla mojej siostry Laury.
Rozdział pierwszy Zawsze wrzeszczeli. Kobieta zawyła, gdy pośliznęła się w błocie, gwałtownie odwracając głowę, żeby zobaczyć, czy ją dopędzam. Dopędzałam. Odzyskała równowagę i przyśpieszyła na twardej nawierzchni. Moje stopy muskały ziemię i pomimo krótkich nóg bez wysiłku zmniejszałam dzielącą nas odległość. Szarpnęłam ją za ramię. Gdy próbowała wstać, dźwięk, który wyrwał się z jej ust, był bardziej zwierzęcy niż ludzki. Nienawidzę wrzasku. Odczepiłam od pasa dwa komplety kajdanek, po czym skułam jej ręce i nogi. – Nie, nie, nie, nie – powtarzała zdławionym głosem, gdy przypięłam smycz do kajdanek na rękach. – Ja tego nie zrobiłam. Okręciłam smycz wokół nadgarstka i nie zważając na protesty, poderwałam uciekinierkę na nogi i powlekałam ulicą obok rozpadających się drewnianych chałup. – To nie ja! Nikogo nie zabiłam! – Szamotała się dziko, niemal konwulsyjnie. Odwróciłam się, piorunując ją wzrokiem. – Zostało w tobie trochę z człowieka, prawda? – zapytała, wykręcając szyję, żeby spojrzeć na numer nad kodem kreskowym na moim nadgarstku. Zamarła. Jej wzrok przeskoczyły z wydrukowanego na skórze numeru 178 na moją twarz i znowu wrzasnęła. Nie. Nie została we mnie ani odrobina człowieka. Wrzeszczała dalej, gdy doprowadziłam ją do promu i wrzuciłam do środka, gdzie już leżeli inni członkowie jej bandy. Metalowe kraty opadły z brzękiem, ale nie próbowała do nich doskoczyć. Schowała się z tyłu za dwoma zakrwawionymi mężczyznami. Jak najdalej ode mnie. Odwróciłam się, powiodłam wzrokiem po slumsach. Przede mną biegła pusta droga, wzdłuż której stały byle jak sklecone drewniane domy. Jeden z nich pochylał się tak mocno, że pomyślałam, że mógłby go przewrócić leciutki podmuch wiatru. – Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem – powiedziałam, poprawiając kamerę na hełmie, żeby zwracała się na wprost. – Zadanie wykonane. – Pomóż Tomowi Czterdzieści Pięć – dobiegł głos z komunikatora. – Prowadzi pościg na Dallas Street. Zbliża się do skrzyżowania z Main. Ruszyłam pylistą drogą i skręciłam w uliczkę. W wilgotnym powietrzu wisiał smród gnijących śmieci, tak gęsty, że miałam ochotę zgarnąć go ręką z twarzy. Odetchnęłam głęboko i zatrzymałam powietrze w płucach, próbując zablokować zapach slumsów. Ściągający cel Czterdziestkapiątka przemknął przed wylotem uliczki po brukowanej drodze. Podarte czarne spodnie łopotały wokół jego chudych nóg i zostawiał za sobą szlak, który uznałam za krew. Wyskoczyłam na ulicę i popędziłam za nim. Odgłos moich kroków sprawił, że uciekinier się obejrzał. Ten nie wrzeszczał. Jeszcze nie. Potknął się na nierównej drodze i przewrócił, nóż wypadł mu z ręki. Byłam dość blisko,
żeby słyszeć jego spanikowany oddech, gdy próbował dosięgnąć broni. Przypadłam do niego, ale zdążył się poderwać. Odwrócił się i ciął mnie po brzuchu. Odskoczyłam, gdy popłynęła krew. Wykrzywił usta w triumfalnym uśmiechu, jakby odniósł zwycięstwo. Oparłam się pragnieniu przewrócenia oczami. Czterdziestkapiątka rzucił się na muskularnego mężczyznę i obaj runęli na ziemię. Nie szkoliłam Czterdziestkipiątki, co zresztą było widać. Niezdarny i impulsywny, był tylko trochę szybszy od człowieka. Zanim mogłam interweniować, Byczek złapał Czterdziestkępiątkę za kark, pchnął dłonią jego hełm i wbił mu nóż w środek czoła. Skrzywiłam się, gdy Czterdziestkapiątka zacharczał i zsunął się z niego bezwładnie. Legł nieruchomo na ziemi. Z jego jasnych, złotych oczu ziała pustka. Człowiek dźwignął się na nogi, podskoczył radośnie i wydał triumfalny okrzyk. – Tak! I co ty na to, blondasku? Poprawiłam komunikator, nie zwracając uwagi na te irytujące próby prowokacji. – Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem. Czterdziestkapiątka nie żyje. Uśmiech Byczka zgasł, gdy usłyszał mój numer. – Kontynuuj. – Głos płynący z komunikatora był beznamiętny, bez cienia zainteresowania. Zwarłam się wzrokiem z Byczkiem. Chciałam, żeby rzucił się do ucieczki. Chciałam podciąć mu nogi i wetrzeć w błoto tę jego triumfującą minę. Spojrzałam szybko na Czterdziestkępiątkę. Chciałam tego tak bardzo, że aż bolało. Byczek odwrócił się na pięcie i ruszył z kopyta, wymachując muskularnymi rękami. Zagryzłam wargi, patrząc za nim z lekkim uśmiechem. Dałam mu fory. Pościg stanowił moją ulubioną część zadania. Przeskoczyłam nad ciałem Czterdziestkipiątki. Mężczyzna obejrzał się, gdy go dopędzałam. Złapałam go za koszulę i potknął się ze stęknięciem, uderzył twarzą o ziemię. Desperacko drapał żwir palcami, ale było za późno. Postawiłam mu stopę na karku i wyjęłam kajdanki. Zatrzasnęłam obrączki na jego kostkach. Wrzasnął, oczywiście. – Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem. Zadanie Czterdziestkipiątki wykonane – zameldowałam. W odpowiedzi usłyszałam: – Zamelduj się w promie. Okręciłam nadgarstki Byczka smyczą, zaciskając ją tak mocno, że krzyknął z bólu, i pociągnęłam go do zwłok Toma Czterdzieści Pięć. Był młody, miał może czternaście lat, świeżo po zakończeniu szkolenia. Unikałam patrzenia w jego puste oczy, gdy okręcałam smycz wokół jego rąk. Powlekłam ich obu obok ponurych chałup do promu, krew krzepła na moim brzuchu, gdy rana się zasklepiała. Wepchnęłam Byczka do czarnego pudła, w którym inni ludzie skulili się na sam mój widok. Odwróciłam się i poszłam do drugiego promu, przystając na chwilę, żeby wyciągnąć nóż z głowy Toma Czterdziestkipiątki. Drzwi się otworzyły i restarci spojrzeli ze swoich miejsc, ich wzrok prześlizgnął się po mnie i zatrzymał na martwym chłopaku. Wyrzuciłam z głowy uporczywy głos, który powtarzał, że mogłam uratować Toma, i delikatnie położyłam ciało na podłodze. Rozejrzałem się szybko i znalazłam moją ostatnią
uczennicę, Marie Sto Trzydzieści Pięć, przypiętą pasami do fotela. Sprawdziłam, czy nie została ranna. Wyszła bez szwanku. Przeżyła swoją pierwszą samodzielną misję. Nie spodziewałam się innego wyniku. Marie przeniosła wzrok ze mnie na Czterdziestkępiątkę i z powrotem. Milczała przez większą część szkolenia, więc znałam ją nie lepiej niż pierwszego dnia, ale pomyślałam, że jej twarz wyraża wdzięczność. Moi kursanci mieli najwyższy wskaźnik przeżywalności. Podałam nóż strażnikowi, który obrzucił mnie współczującym spojrzeniem. Leb był jedynym strażnikiem, którego tolerowałem. Jeśli chodzi o ścisłość, jedynym człowiekiem, którego byłam w stanie tolerować. Usiadłam na jednym z niewielkich foteli w czarnym, pozbawionym okien wnętrzu promu, i skrzyżowałam pasy na piersi. Dyskretnie rzuciłam okiem na innych restartów. Wszyscy ze smutkiem spoglądali na Czterdziestkępiątkę. Jedna z dziewczyn nawet otarła łzy, rozsmarowując krew i brud po policzku. Niskie numery często płakały. Czterdziestkapiątka prawdopodobnie płakał. Był martwy tylko przez czterdzieści pięć minut. Im mniej czasu mija do momentu restartu, tym więcej zostaje cech ludzkich. Ja byłam martwa przez sto siedemdziesiąt osiem minut. Nie płakałam. Leb przeszedł do przedniej części promu i stanął w otwartych drzwiach kabiny pilota. – Gotowe – powiedział. Zamknął drzwi i usłyszałam szczęk zamków. Wystartowaliśmy, gdy wsunął się na swój fotel. Miałam zamknięte oczy, dopóki nie poczułam wstrząsu lądowania. Restarci wysiadali w milczeniu z promu na dach. Wychodząc, po raz kolejny oparłam się pragnieniu spojrzenia na Czterdziestkępiątkę. Dołączyłam do szeregu, ściągnąwszy czarną koszulę z długimi rękawami, pod którą miałam cienki biały podkoszulek. Chłodne powietrze łaskotało moją skórę, gdy zarzuciłam koszulę na ramię, rozstawiłam nogi i rozłożyłam ręce, jakbym próbowała polecieć. Kiedyś widziałam lecącego restarta. Z rozpostartymi ramionami skoczył z dachu piętnastopiętrowego budynku, a potem uderzył w ziemię i próbował powlec swoje połamane ciało ku wolności. Zdołał pokonać może pół metra, zanim wpakowali mu kulkę w głowę. Strażnik, który pachniał potem i dymem, obszukał mnie szybko, z trudem hamując odrazę. Patrzyłam na niskie zabudowania slumsów. Strażnicy nienawidzili mnie dotykać. Przypuszczam, że rzucali monetą, żeby rozstrzygnąć, komu ma przypaść ten wątpliwy zaszczyt. Skinął głową w stronę drzwi, wycierając ręce o spodnie, jakby w ten sposób mógł się pozbyć zapachu śmierci. Nie da rady. Próbowałam. Strażnik przytrzymał dla mnie drzwi i weszłam do ośrodka. Na górnych piętrach mieściły się biura personelu. Zbiegłam po ciemnych schodach na siódme, do kwater restartów. Mieliśmy dostęp do dwóch kolejnych pięter; niżej, pod nimi, znajdowały się już głównie laboratoria medyczne. Rzadko tam bywałam. Badali nas od czasu do czasu, ale przede wszystkim zajmowali się chorobami ludzi. Restarci nie chorują. Strażnik przy drzwiach przeskanował mój kod kreskowy i skinął głową. W korytarzu rozlegał się cichy odgłos moich kroków, gdy szłam po betonowej podłodze. Wszystkie dziewczyny w moim skrzydle spały – albo udawały, że śpią. Mogłam zajrzeć do każdego pokoju przez szklaną ścianę. Tylko ludzie mają prawo do prywatności; my nie. Dwie dziewczyny na pokój, bliźniacze łóżka pod przeciwnymi ścianami, dwie komody i jedna
wspólna szafa w głębi – to nazywaliśmy domem. Przystanęłam przed moim pokojem i czekałam, aż strażnik poleci komuś na górze otworzyć mi drzwi. Tylko ludzie mogli je otwierać po zamknięciu na noc. Drzwi się rozsunęły. Ever przewróciła się na drugi bok, gdy weszłam. Od kilku tygodni źle sypiała. Budziła się chyba za każdym razem, gdy wracałam z misji. W ciemności jarzyły się jej duże, zielone oczy, gdy uniosła brwi, pytając wzrokiem, jak poszło. Rozmowy po zgaszeniu świateł były zakazane. Uniosłam cztery palce jednej ręki, pięć drugiej, a ona westchnęła cicho. Jej twarz skrzywiła się z emocji, jakich ja już nie mogłam w sobie zbudzić. Odwróciłam się, żeby rozpiąć pasek hełmu. Schowałam hełm do szuflady wraz z kamerą i komunikatorem, po czym zdjęłam ubranie. Szybko wciągnęłam dres – byłam zmarznięta, zawsze było mi zimno – i wskoczyłam do mojego maleńkiego łóżka. Śliczna twarz Pięćdziesiątkiszóstki wciąż była ściągnięta ze smutku. Zakłopotana, odwróciłam się do ściany. Mieszkałyśmy razem od czterech lat, od trzynastego roku życia, ale nie przywykłam do tego, że okazuje emocje jak człowiek. Zamknęłam oczy, ale w mojej głowie wciąż rozlegały się krzyki ludzi. Nienawidzę wrzasku. Ich wrzask był moim wrzaskiem. Pamiętam, że gdy się zbudziłam po restarcie, usłyszałam przeraźliwe wycie odbijające się od ścian i dźwięczące mi w uszach. Pomyślałam: Co za idiota tak się wydziera? To byłam ja. Wrzeszczałam i dygotałam jak narkomanka na głodzie. Żenujące. Zawsze byłam dumna z mojego stoickiego spokoju w każdej sytuacji, z umiejętności zachowania opanowania, podczas gdy dorośli je tracili. Ale w wieku dwunastu lat, kiedy zbudziłam się w szpitalnym Pokoju Zmarłych sto siedemdziesiąt osiem minut po tym, jak dostałam trzy kule w klatkę piersiową, wrzeszczałam. Wrzeszczałam, gdy wybijali mi kod paskowy na nadgarstku, mój numer i moje ludzkie nazwisko, Wren Connolly. Wrzeszczałam, gdy zamknęli mnie w celi, gdy pod eskortą prowadzili mnie do promu, gdy ustawili mnie w szeregu z innymi jeszcze niedawno martwymi dziećmi. Wrzeszczałam, dopóki nie przybyłam do KORP-u, czyli Korporacji Odnowy i Rozwoju Populacji, gdzie mi powiedziano, że wrzeszczenie oznacza śmierć. Zachowywanie się tak, jakbym wciąż była ludzkim dzieckiem, oznacza śmierć. Nieposłuszeństwo oznacza śmierć. Wtedy umilkłam.
Rozdział drugi – Sądzisz, że tym razem trafi się jakieś ciacho? – zapytała Ever, gdy wygładziłam czarną koszulę. – A Siedemdziesiątkadwójka nie był fantastyczny? – zapytałam, odwracając się, żeby spojrzeć na nią z rozbawieniem. Lubiła, gdy wyglądałam na rozbawioną. – Palant. – Zgadza się. – Mam wrażenie, że ostatnio miałyśmy prawdziwą posuchę. Zasznurowałam buty, odczuwając niekłamaną wesołość. Mniej więcej co sześć tygodni przybywali nowi restarci i wielu z nas widziało w tym okazję do poszerzenia kręgu znajomych. Kontakty intymne były zabronione, ale chipy antykoncepcyjne wszczepiane pierwszego dnia w ramiona dziewczyn sugerowały, że personel wie, iż tej zasady nie zdoła wyegzekwować. Dla mnie nowi restarci oznaczali tylko początek nowego cyklu szkolenia. Nie umawiałam się na randki. Szczęknął zamek, jak codziennie rano o siódmej, i przejrzyste drzwi się odsunęły. Ever wyszła na korytarz i stanęła, splatając długie brązowe włosy. Często czekała na mnie rano, żebyśmy razem poszły do stołówki. Uznałam to za oznakę przyjaźni. Widziałam, że inne dziewczyny też tak postępują, więc się podporządkowałam. Dołączyłam do niej w korytarzu. Niezdrowo blada kobieta stojąca tuż przed drzwiami wzdrygnęła się na mój widok. Przycisnęła do piersi naręcze ubrań, czekając, aż odejdziemy, żeby mogła je rzucić na nasze łóżka. Żaden człowiek pracujący w KORP-ie nie chciał się znaleźć ze mną w małej, zamkniętej przestrzeni. Szłyśmy korytarzem, patrząc prosto przed siebie. Ludzie zbudowali szklane ściany, żeby widzieć każdy nasz ruch. Rankiem w korytarzach panowała cisza, zakłócana tylko przez łagodny szmer klimatyzacji i od czasu do czasu stłumiony pomruk głosów. Stołówka mieściła się piętro niżej, za dużymi dwuskrzydłowymi czerwonymi drzwiami, które ostrzegały o niebezpieczeństwie. Weszłyśmy do oślepiająco białego pomieszczenia z pasem przejrzystego szkła w górnej części ściany. Po drugiej stronie czuwali strażnicy KORPu z lufami karabinów zamocowanymi w otworach w szybach. Większość restartów już tam była, setki siedziały na okrągłych plastikowych stołkach przy długich stołach. Rzędy jasnych oczu na tle bladej skóry jarzyły się niczym sznury światełek. W powietrzu unosił się zapach śmierci, co sprawiało, że większość zaglądających tu ludzi marszczyła nosy. Ja już prawie go nie zauważałam. Nie siedziałyśmy razem. Gdy dostałyśmy jedzenie, Ever ze swoją tacą odeszła do stołu dla podsześćdziesiątek, a ja usiadłam przy stole stodwudziestek i wyższych numerów. Najbliższy mojego numeru był Hugo, Stopięćdziesiątka. Marie Sto Trzydzieści Pięć skinęła mi głową, gdy usiadłam, podobnie jak kilku innych, i na tym koniec. Restarci martwi dłużej niż sto dwadzieścia minut nie są towarzyscy. Rzadko się odzywali, lecz mimo to w stołówce panował gwar. Niższe numery hałasowały. Przeżuwałam kęs bekonu, gdy otworzyły się drzwi w głębi pomieszczenia i wszedł strażnik, a za nim wmaszerowały żółtodzioby. Naliczyłam czternastu. Słyszałam plotkę, że
ludzie pracują nad szczepionką zapobiegającą restartowaniu. Nie wyglądało na to, że są bliscy sukcesu. Wśród nowych nie było dorosłych. Restarci powyżej dwudziestego roku życia są likwidowani natychmiast po restarcie. O ile w ogóle restartują. To należało do rzadkości. „Nie są normalni” – powiedział mi kiedyś nauczyciel, gdy spytałam, dlaczego zabijają dorosłych. „Dzieciaki są pokręcone, ale dorośli... to kompletne szajbusy”. Z daleka widziałam, że niektórzy nowi się trzęsą. Najmłodsi mieli jedenaście, dwanaście lat, ale przerażenie biło od wszystkich, bez względu na wiek. Restartowali najwyżej przed miesiącem, a pogodzenie się z losem zajmuje znacznie więcej czasu. Umieszczono ich w szpitalnej przechowalni w rodzinnym mieście, żeby się przystosowali, a później KORP przydzielał ich do innego miasta. Rozwijamy się jak zwyczajni ludzie, więc jeśli restartowało dziecko poniżej jedenastego roku życia, zatrzymywano je w przechowalni, dopóki nie osiągnęło wieku, w którym mogło się stać użyteczne. Ja spędziłam w przechowalni tylko kilka dni, lecz uznałam ten okres za jedną z najgorszych faz restartowania. Sam budynek, w którym nas trzymali, nie był zły – po prostu mniejsza wersja tego, w którym mieszkałam – ale towarzyszyła nam bezustanna, niepohamowana panika. Za życia wszyscy wiedzieliśmy, że w przypadku śmierci (w slumsach każdy się liczył z przedwczesnym zgonem) istnieje spore prawdopodobieństwo restartowania, ale rzeczywistość przekroczyła nasze najgorsze oczekiwania. Byliśmy przerażeni, przynajmniej na początku. Kiedy szok minął i przeszłam szkolenie, zrozumiałam, że jako restart radzę sobie znacznie lepiej niż kiedyś, gdy byłam człowiekiem. Samo restartowanie jest po prostu odmienną reakcją na zarażenie wirusem KDH. KDH zabił większość ludzi, ale na niektórych – młodych, silnych – działa inaczej. Wirus może spowodować restart nawet tych, którzy zmarli z innego powodu, oczywiście jeśli byli nosicielami. Organizm wraca do życia znacznie silniejszy, szybszy, odporniejszy. Ale również chłodniejszy, wyprany z uczuć. Ludzie mówią, że jesteśmy pełnymi zła kopiami tego, czym byliśmy kiedyś. Większość z nich wolałaby umrzeć raz na zawsze, niż zostać jednym z tych „szczęściarzy”, którzy restartowali. Strażnicy kazali żółtodziobom zająć miejsca. Wszyscy zrobili to szybko, już powiadomieni, że albo będą wykonywać rozkazy, albo kulka w łeb. Strażnicy wyszli pośpiesznie, drzwi zatrzasnęły się za nimi. Nawet oni, choć już zahartowani, nie lubili przebywać w obecności zbyt wielu restartów. Natychmiast zaczęły się śmiechy i przepychanki. Zajęłam się śniadaniem. Jedynym żółtodziobem, który mnie interesował, był mój kolejny kursant, a wiedziałam, że będziemy ich wybierać nie wcześniej niż jutro. Dziewięćdziesiątki lubiły od razu dawać młodym wycisk. Biorąc pod uwagę szybkość, z jaką dochodziliśmy do zdrowia, nie miałam nic przeciwko pokazywaniu nowym, że życie nie jest lekkie. Niech się hartują. Dziś dziewięćdziesiątki były bardziej awanturnicze niż zwykle. Wsunęłam do ust ostatni kawałek boczku, gdy wrzask narósł do niepokojącego poziomu. Wrzuciłam tacę do kosza na śmieci i ruszyłam do wyjścia. Błysk koloru przemknął po białej podłodze, z piskiem zatrzymując się u moich stóp. Był to żółtodziób, pchnięty jak zabawka po śliskich kafelkach. O mało nie weszłam mu na głowę. Krew ciekła mu z nosa, miał podbite oko. Leżał z rozpostartymi długimi, chudymi nogami, cienka biała koszulka okrywała tors niedożywionego byłego człowieka. Miał krótkie czarne włosy, pasujące do oczu tak ciemnych, że tęczówki zlewały się ze
źrenicami. Pewnie kiedyś były brązowe. Zazwyczaj po śmierci brązowe oczy nabierają złocistego blasku, ale spodobała mi się ta czerń. Kontrastowała z bielą stołówki, z blaskiem oczu innych restartów. Teraz, gdy znalazł się w mojej przestrzeni, nikt nie śmiał do niego podejść. – Dwadzieścia dwa! – krzyknął ktoś ze śmiechem. Dwadzieścia dwa? To nie może być jego numer. Od kilku lat nie widziałam nikogo poniżej czterdziestki. No tak, w zeszłym roku mieliśmy Trzydziestkęsiódemkę, ale zmarła w ciągu miesiąca. Trąciłam butem jego rękę, żeby zobaczyć kod. Callum Reyes. Dwadzieścia dwa. Uniosłam brwi. Restartował zaledwie dwadzieścia dwie minuty po śmierci. Praktycznie wciąż był człowiekiem. Ponownie popatrzyłam na jego twarz i zobaczyłam uśmiech. Dlaczego się uśmiecha? Uśmiechanie się w takiej chwili nie jest normalne. – Cześć – powiedział, podpierając się na łokciach. – Nazywają mnie Dwadzieścia Dwa. – To twój numer – odparłam. Uśmiechnął się szerzej. Chciałam mu kazać przestać. – Wiem. A jaki jest twój? Podciągnęłam rękaw i przekręciłam rękę, żeby pokazać 178. Szeroko otworzył oczy i poczułam falę satysfakcji, gdy jego uśmiech przygasł. – Ty jesteś Sto Siedemdziesiąt Osiem? – zapytał, zrywając się z podłogi. Nawet ludzie o mnie słyszeli. – Tak. – Naprawdę? – Szybko omiótł mnie wzrokiem. Uśmiech powrócił. Ściągnęłam brwi, zirytowana jego niedowierzaniem, a on parsknął śmiechem. – Przepraszam. Myślałem, że będziesz... sam nie wiem. Większa? – Nie mam kontroli nad moim wzrostem – powiedziałam, prężąc się na całą wysokość, próbując dodać sobie parę centymetrów. Niewiele to pomogło. Górował nade mną i musiałam zadzierać głowę, żeby patrzeć mu w oczy. Śmiał się, choć nie miałam pojęcia dlaczego. Czy mój wzrost jest śmieszny? Jego głośny, szczery śmiech rozbrzmiewał w teraz cichej stołówce. Ten dźwięk tu nie pasował. On tu nie pasował, z tymi pełnymi ustami rozciągniętymi w niekłamanej wesołości. Zrobiłam krok w bok, żeby odejść, ale złapał mnie za rękę. Kilku restartów ze świstem wciągnęło powietrze. Nikt nigdy mnie nie dotykał. Nikt nigdy nawet do mnie nie podchodził, z wyjątkiem Ever. – Nie usłyszałem twojego imienia – powiedział, przekręcając moją rękę, nieświadom faktu, że zachowuje się dziwnie. – Wren – przeczytał i mnie puścił. – Ja jestem Callum. Miło cię poznać. Spojrzałam na niego gniewnie przez ramię, gdy szłam do drzwi. Nie umiałabym opisać moich odczuć, ale „miło” nie było słowem, które bym wybrała. *** Dzień przybycia żółtodziobów był moim ulubionym. Gdy później tego ranka poszłam z innymi trenerami do sali gimnastycznej, podniecenie falowało mi w piersi. Prawie się uśmiechałam. Prawie. Nowi siedzieli na lśniącej drewnianej podłodze pośrodku wielkiego pomieszczenia, obok
kilku czarnych mat. Odwrócili się, żeby na nas popatrzeć, ich twarze były napięte ze strachu. Wyglądało na to, że jeszcze żaden się nie zrzygał. – Nie patrzeć na nich – szczeknął instruktor Manny Sto Dziewiętnaście. Nadzorował nowych podczas ich pierwszych dni w ośrodku. Zajmował się tym na długo przed moim przybyciem do KORP-u i przypuszczam, że był rozgoryczony, bo zabrakło mu tylko jednej minuty, żeby zostać trenerem. Wszyscy nowi skupili na nim uwagę, z wyjątkiem Dwudziestkidwójki, który posłał mi ten swój dziwny uśmiech, zanim się odwrócił. Pod ścianą za Mannym stali członkowie personelu medycznego korporacji. Trzymali podkładki do pisania i jakieś aparaty, których przeznaczenia nie znałam. Dziś było ich czworo, trzech mężczyzn i kobieta, ubrani w białe kitle laboratoryjne. Lekarze i naukowcy zawsze przychodzili obserwować nowych. Później zabierali ich na badania na jedno z pięter medycznych. – Witajcie w Rosie – podjął Manny z rękami splecionymi na piersi, marszcząc brwi, jakby chciał wzbudzić strach. Nie oszukał mnie. Ani teraz, ani wtedy, gdy byłam dwunastoletnim żółtodziobem. – Jutro zostaniecie wybrani przez trenerów. Dziś będą was obserwować – kontynuował. Jego głos niósł się po sali gimnastycznej. Było to ogromne pomieszczenie z brudnymi białymi ścianami, wiele razy zbryzganymi krwią. Manny zaczął wymieniać numery i wskazywać nam poszczególnych żółtodziobów. Najwyższy numer, sto dwadzieścia jeden, należał do potężnie zbudowanego nastolatka, który prawdopodobnie budził postrach nawet jako człowiek. Korporacji zależało na wyższych numerach, przede wszystkim na mnie. Moje ciało miało więcej czasu niż inne, żeby się dostosować do zmiany, dlatego regenerowałam się i zdrowiałam szybciej niż ktokolwiek inny w ośrodku. Restartowanie zachodzi dopiero po wyłączeniu wszystkich funkcji organizmu. Mózg, serce, płuca – wszystko musi przestać pracować, żeby mógł się zacząć proces restartu. Słyszałam, że czas po śmierci jest nazywany „spoczynkiem”, podczas którego ciało zbiera siły, odświeża się i przygotowuje na to, co będzie dalej. Im dłuższy spoczynek, tym lepszy restart. Dziś nie było inaczej. Manny dobrał nowych w pary i kazał im walczyć, co było okazją do zrobienia na nas wrażenia. Sto dwadzieścia jeden szybko podjął walkę, w ciągu paru minut przemieniając swojego partnera w krwawą miazgę. Callum Dwadzieścia Dwa więcej czasu spędził na podłodze niż na nogach, walcząc ze swoim niższym, młodszym partnerem. Był niezdarny i jego długie kończyny trafiały wszędzie, tylko nie tam, gdzie chciał. Poruszał się jak człowiek – jakby w ogóle nie restartował. Niższe numery nie zdrowiały tak szybko i miały o wiele za dużo ludzkich emocji. Kiedy pierwsi ludzie zaczęli powstawać z martwych, okrzyknięto to cudem. Uważano restartów za lek na wirusa, który unicestwił większą część populacji. Byli silniejsi, szybsi, prawie niezniszczalni. Potem, gdy stało się jasne, że restart nie jest człowiekiem, jakiego znali, tylko swego rodzaju zimną, zmienioną kopią, nazwali nas potworami. Ludzie nie dopuszczali do siebie restartów, wypędzali ich ze swoich domów i w końcu zadecydowali, że jedynym rozwiązaniem jest zlikwidowanie ich wszystkich. Restarci odpowiedzieli atakiem na atak, ale przegrali wojnę, ponieważ ludzie mieli przewagę liczebną. Staliśmy się ich niewolnikami. Kilka lat po zakończeniu wojny, prawie dwadzieścia lat temu, rozpoczęto prace nad projektem „Restart”, kiedy KORP zrozumiał, że
zaprzęgnięcie nas do pracy jest znacznie bardziej pożyteczne niż likwidowanie każdego zmartwychwstałego człowieka. Nie chorujemy; możemy się obyć bez wody i pożywienia dłużej niż ludzie; mamy wyższy próg bólu. Może jesteśmy potworami, ale silniejszymi, szybszymi i znacznie bardziej przydatnymi niż jakakolwiek armia ludzi. No, przynajmniej większość z nas. Prawdopodobieństwo śmierci niższego numeru w terenie jest znacznie większe, dlatego często szkolenie ich okazywało się stratą czasu. Zawsze wybierałam najwyższy numer. – Daję Dwudziestcedwójce sześć miesięcy – stwierdził Ross Sto Czterdzieści Dziewięć, stając obok mnie. Rzadko się odzywał, ale miałam wrażenie, że jemu też szkolenie nowych sprawia dużą przyjemność. To było ekscytujące, przemiana przerażonego, bezużytecznego restarta w coś znacznie lepszego. – Trzy – powiedział Hugo. – Super – mruknęła cicho Lissy. Miała numer sto dwadzieścia cztery, najniższy wśród trenerów, i dlatego wybierała nowych jako ostatnia. Dwudziestkadwójka będzie jej problemem. – Może gdybyś szkoliła ich lepiej, twoje żółtodzioby nie kończyłyby z odrąbanymi głowami – zauważył Hugo. Dwa lata temu był moim uczniem i właśnie kończył swój pierwszy rok jako trener. Już był znany z tego, że jego podopieczni mają wysoką umiejętność utrzymania się przy życiu. – Tylko jeden skończył z odrąbaną głową – odparła Lissy, przyciskając ręce do swoich splątanych kędziorów. – Inni zostali zastrzeleni – przypomniałam jej. – A Czterdziestkapiątka dostał nożem w środek czoła. – Czterdziestkapiątka był beznadziejny – syknęła. Wbiła wzrok w podłogę. Najwyraźniej brakowało jej odwagi, żeby na mnie spojrzeć. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! – krzyknął Manny, kiwając na mnie ręką. Przeszłam na środek kręgu, który tworzyli siedzący na parkiecie nowi. Większość unikała kontaktu wzrokowego. – Są ochotnicy? – zwrócił się do nich Manny. Dwadzieścia Dwa poderwał rękę. Jako jedyny. Wątpiłam, czy zgłosiłby się na ochotnika, gdyby wiedział, co go czeka. – Wstań – polecił Manny. Dwudziestkadwójka skoczył na nogi z przylepionym do twarzy uśmiechem ignorancji. – Złamane kości zrastają się w czasie od pięciu do dziesięciu minut, w zależności od osobistego tempa regeneracji – powiedział Manny. Dał mi znak. Chwyciłam chłopaka za rękę, wykręciłam mu ją za plecy i złamałam jednym szybkim szarpnięciem. Wrzasnął i odskoczył, tuląc do piersi złamaną kończynę. Żółtodzioby szeroko otwierały oczy, patrząc na mnie z mieszaniną przerażenia i fascynacji. – Spróbuj ją walnąć – polecił Manny. Nowy spojrzał na niego z bólem wyrytym na twarzy. – Co? – Uderz ją – powtórzył Manny. Dwudziestkadwójka z wahaniem zrobił krok w moją stronę. Zamachnął się niezdarnie, a ja się odchyliłam, żeby uniknąć ciosu. Zgiął się z bólu, z jego gardła popłynął cichy jęk. – Nie jesteś niepokonany – powiedział Manny. – Nie obchodzi mnie, co słyszałeś jako
człowiek. Odczuwasz ból; można cię skrzywdzić. A w terenie pięć do dziesięciu minut to zbyt długo, by być niezdolnym do walki. – Skinął na innych trenerów i twarze nowych się wydłużyły, gdy zrozumieli, co nadchodzi. Trzaski niosły się po sali, gdy trenerzy łamali im ręce. Nigdy nie lubiłam takich ćwiczeń. Zbyt wiele wrzasku. Celem była nauka panowania nad bólem i walka pomimo wszystko. Każda kolejna złamana kość boli tak samo jak poprzednia; chodzi o to, żeby restart nauczył się sobie z tym radzić. Człowiek będzie leżał na ziemi i szlochał. Restart nie przyjmie bólu do wiadomości. Spojrzałam na Dwudziestkędwójkę, który kulił się na parkiecie, krzywiąc twarz z bólu. Popatrzył na mnie i pomyślałam, że zaraz wrzaśnie. Zwykle nowi wrzeszczeli na mnie po tym, jak połamałam im ręce. – Nie zamierzasz mi złamać niczego innego, prawda? – zapytał. – Nie. Nie teraz. – W takim razie później? Super. Nie mogę się doczekać. – Skrzywił się, patrząc na rękę. Manny dał znać trenerom, żeby odeszli pod ścianę, i przywołał nowych. – Wstań – powiedziałam do Dwudziestkidwójki. Nieświadom wściekłego spojrzenia Manny’ego, Dwudziestkadwójka podniósł się powoli, patrząc na mnie z uniesioną brwią. – Następnym razem zajmiesz się moją nogą? – zapytał. – Czy mogłabyś mnie uprzedzić? Na przykład: „Hej, zaraz ci złamię kość gołymi rękami. Przygotuj się”. Któryś trener parsknął, a Manny niecierpliwie pstryknął palcami. – Tutaj, Dwadzieścia Dwa, i siadaj. Szybko. Dołączyłam do trenerów, rzuciwszy okiem na Dwudziestkędwójkę, gdy klapnął w kręgu. Wciąż mnie obserwował, oczy mu się skrzyły. Szybko odwróciłam wzrok. Dziwny żółtodziób.
Rozdział trzeci Zabierając tacę, spojrzałam z ukosa na koniec kolejki. Dwudziestkadwójka stał na samym końcu i rozglądał się po stołówce. Zatrzymał wzrok na mnie i szybko się odwróciłam, gdy zaczął machać ręką. Skupiłam uwagę na kobiecie za ladą, gdy rzucała stek na moją tacę. Za przeszklonym bufetem stały trzy osoby – dwie kobiety i mężczyzna. Kiedyś restarci wykonywali prace pomocnicze w ośrodku, ale ludzie stali się niespokojni z powodu braku pracy i korporacja stworzyła więcej stanowisk, żeby ich uszczęśliwić. Mimo to ci wyglądali na mniej niż zadowolonych z obsługiwania restartów. Ruszyłam z tacą przez salę, żeby zająć moje zwykłe miejsce obok Huga. Wbiłam widelec w idealnie wypieczony stek i wsunęłam kawałek do ust. KORP wciskał rodzicom restartów kit, jak nam jest dobrze w ośrodkach (co nie znaczy, że rodzice mieli jakiś wybór). Mówili, że będziemy pożyteczni. Że możemy mieć coś na podobieństwo życia. Nie wiem, czy było nam lepiej, ale na pewno dostawaliśmy lepsze jedzenie. Restart potrzebuje mniej pożywienia, ale najlepiej funkcjonuje wtedy, kiedy je regularnie i dobrze. Bez jedzenia stajemy się słabi i bezużyteczni, jak ludzie. – Mogę się dosiąść? Uniosłam głowę i zobaczyłam stojącego przede mną Dwudziestkędwójkę z tacą w ręce. Białą koszulkę miał zakrwawioną, prawdopodobnie po tym, jak któraś z dziewięćdziesiątek skorzystała z drugiej okazji, żeby dać mu wycisk. Często kocenie trwało kilka dni, dopóki strażników nie znudziło zamieszanie. – Sześćdziesiątki i niższe numery siedzą tam – powiedziałam, wskazując stół, przy którym siedziała Ever. Wszyscy się śmiali i gadali, jeden z chłopaków żywo gestykulował. Spojrzał na nich. – To zasada? Milczałam. Czy to zasada? Nie, sami wprowadziliśmy taki zwyczaj. – Nie – odparłam. – W takim razie mogę usiąść tutaj? Nie mogłam wymyślić powodu, dlaczego nie, choć uważałam przyzwolenie za zły pomysł. – Dobra – mruknęłam z wahaniem. Klapnął na stołek naprzeciwko mnie. Kilka stodwudziestek obróciło się w moją stronę, na ich twarzach malowała się konsternacja przemieszana z rozdrażnieniem. Marie Sto Trzydzieści Pięć przymrużyła oczy, przenosząc spojrzenie ze mnie na Dwudziestkędwójkę. Zignorowałam ją. – Dlaczego to robicie, skoro nie ma takiej zasady? – zapytał, ogarniając ruchem ręki stołówkę. – Niższe numery mają więcej wspólnego – odparłam i wzięłam do ust kawałek steku. – To głupie. Zmarszczyłam czoło. To wcale nie było głupie. Tak wyglądała prawda. – Nie rozumiem, jak liczba minut po śmierci może wpływać na osobowość – dodał. – To dlatego, że jesteś Dwudziestkądwójką. Uniósł brwi, potem skierował uwagę na mięso. Trącał je, jakby się bał, że może podskoczyć i się zrewanżować, jeśli je ugryzie. Zmarszczył nos i patrzył, jak przeżuwam kęs.
– Dobre? – zapytał. – Wygląda dziwnie. – Tak, dobre. Z powątpiewaniem spojrzał na tacę. – Co to jest? – Stek. – Znaczy się, krowa? – Tak. Nigdy nie jadłeś mięsa, co? W slumsach mięso było rarytasem, chyba że człowiek dostał pracę w KORP-ie. Korporacja kontrolowała farmy, a wyprawy myśliwskie często mijały się z celem. Nadmierne polowania dawno temu doprowadziły do przetrzebienia zwierzyny. Tylko od czasu do czasu widywałam królika czy wiewiórkę. Restarci jadali lepiej niż większość ludzi, co sprawiało, że tym bardziej nas nienawidzili. – Nie – odparł. Jego mina sugerowała, że nie jest zainteresowany zmianą tego stanu rzeczy. – Spróbuj, zasmakuje ci. Uniósł kawałek do ust. Żuł powoli i przełknął z grymasem. Spojrzał na stek na talerzu. – Sam nie wiem. Jakieś dziwne. – Po prostu zjedz i przestań marudzić – warknęła siedząca kilka miejsc dalej Lissy. Miała niewiele cierpliwości dla żółtodziobów. Dwudziestkadwójka nie stanowił wyjątku. Zerknął na nią, wzruszył ramionami i popatrzył na mnie. Lissy ściągnęła brwi, zbulwersowana jego totalnym brakiem szacunku. – Lubi zrzędzić, co? – zapytał mnie cicho. Zawsze. O mało się nie uśmiechnęłam, gdy zobaczyłam, że Lissy dźga mięso tak, jakby próbowało uciec. Hugo zawiesił z grymasem nóż nad stekiem, przedrzeźniając ją. Ross Sto Czterdzieści Dziewięć mrugnął do niego dwa razy, co, jak sądzę, było jego wersją uśmiechu. – Wszyscy mówią, że ona będzie moim trenerem – powiedział Dwudziestkadwójka. Lissy poderwała głowę i wskazała na niego nożem. – Wszyscy mają rację. Dlatego zamknij się i szam. Nigdy u nikogo nie widziałam takiej przekornej miny. Uśmiech Dwudziestkidwójki nie zniknął, tylko zmienił się w drwiący, wyzywający grymas. Opuścił widelec i odchylił się na stołku. Nie musiał mówić: „Spróbuj mnie zmusić”. To było jasne. Lissy wpakowała do ust resztkę jedzenia i poderwała się od stołu, mamrocząc coś pod nosem. Zerknęła na Dwudziestkędwójkę, gdy przechodziła obok niego ciężkim krokiem. – Mam nadzieję, że dasz się szybko zabić, żebym nie musiała cię długo znosić – burknęła. – Taką strategię przyjmuje w pracy ze wszystkimi swoimi żółtodziobami, jak sądzę – skomentował z chichotem Hugo, patrząc, jak Lissy odpycha z drogi Pięćdziesiątkęjedynkę i wypada ze stołówki. – A powinna robić z nich dobrych restartów – powiedziałam. Przypomniałam sobie, jak wyciągałam nóż z głowy Czterdziestkipiątki. – Może w takim razie ty powinnaś się mną zająć – zaproponował Dwudziestkadwójka. – Decyzja należy do ciebie, prawda? – Tak. I nie szkolę takich niskich numerów. – Dlaczego? – Nie są dobrzy. Marie Sto Trzydzieści Pięć parsknęła śmiechem, a Dwudziestkadwójka z rozbawieniem
spoglądał to na nią, to na mnie. – Może dlatego, że nie ty ich szkolisz. Poza tym czuję się obrażony. – Jego uśmiech sugerował, że wcale tak nie jest. Dźgnęłam talerz widelcem. Możliwe, że miał rację. Najniżsi z grupy nowych nigdy nie mieli szans. Czy z powodu swojego numeru? A może dlatego, że taka Lissy tresowała ich wrzaskiem? Spojrzałam na niego, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Jego uśmiech zgasł, bo widocznie uznał moje milczenie za odmowę. Chciałam, żeby tak wypadło, i trzymałam język za zębami, gdy zaczął jeść. *** Po lunchu zeszłam na piąte piętro. Pomiędzy turami szkoleń często się nudziłam, nie wiedząc, co ze sobą począć. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak to jest być niższym numerem, jednym z wielu, którzy nie nadają się na trenerów. Mieli niewiele możliwości, żeby zapełnić swoje dni, zwłaszcza odkąd KORP uznał, że większość form rozrywki nie jest nam potrzebna. Zajrzałam na krytą bieżnię i zobaczyłam, że kilku restartów biega, niektórzy się ścigają. Przeszłam do następnego pomieszczenia. W strzelnicy jak zwykle panował tłok; strzelanie zajmowało najwyższe miejsce na liście dostępnych rozrywek. Restarci stali we wszystkich kabinach, celując z pistoletów do papierowych sylwetek na odległej ścianie. Większość za każdym razem trafiała w zamierzony cel, w głowę. KORP nie ufał nam ma tyle, żeby wydawać prawdziwe naboje, więc te, których używaliśmy na strzelnicy, były zrobione z plastiku. Wepchnęłam ręce w kieszenie czarnych spodni, idąc do następnych drzwi, do sali gimnastycznej. Otworzyłam je i spojrzałam na rozproszonych restartów. Niektórzy tylko rozmawiali, inni bez entuzjazmu podejmowali próby walki, żeby uniknąć wrzasku strażników. Ever stała w kącie przed przyklejonym do ściany papierowym człowiekiem ze strzelnicy. Przestępowała z nogi na nogę, trzymając nóż w ręku, z powagą przyglądając się celowi. Towarzyszyła jej wysoka dziewczyna, Mindy Pięćdziesiąt Jeden. Patrzyła, jak nóż wylatuje z ręki Ever i trafia w środek głowy papierowego człowieka. Ever podeszła bliżej do Pięćdziesiątkijedynki i pochyliła się, coś do niej mówiąc, gdy szłam w ich stronę. Kiedyś w tym kącie restarci grali w strzałki, ale KORP tego zakazał. Rzucanie nożem też jest zabawą, lecz taką, która wygląda na ćwiczenie. Nie brałam w tym udziału, ale podsześćdziesiątki prowadziły rejestr trafień w głowę podczas jednej sesji. Ever zajmowała miejsce w pierwszej trójce, przynajmniej tak słyszałam. Ever zrobiła taki gest, jakby chciał pogładzić Pięćdziesiątkęjedynkę po ramieniu, ale na mój widok szybko się od niej odsunęła. Uśmiechnęła się sztucznie. – Cześć. – Cześć – burknęłam, zerkając na jej koleżankę. Dziewczyna otarła oczy drżącymi palcami i wtedy od razu pożałowałam, że do nich podeszłam. Emocje podsześćdziesiątek sprawiały, że czułam się skrępowana. Cofnęłam się, gotowa wymyślić jakąś wymówkę i spłynąć, kiedy odeszła od nas na kilka kroków. – Muszę iść – powiedziała. – Ever zaliczyła czterdzieści dwa rzuty. Skinęłam głową i wróciłam do Ever, która wyciągała tępy nóż z korkowej ściany. Podała mi go, a ja pokręciłam głową. Zajęła miejsce na parkiecie i przymrużyła oczy, patrząc na cel, obracając nóż w rękach. – Pozwoliłaś Callumowi siedzieć ze sobą podczas lunchu – powiedziała. Zerknęła na mnie z uniesioną brwią i zaraz potem cisnęła nożem. Trafiła w sam środek czoła.
– Może siadać, gdzie chce – odparłam. Przemknęła mi przed oczami jego twarz, gdy z wyzywającą miną popatrzył na Lissy. Ever się roześmiała i wyciągnęła nóż ze ściany. – Racja. Przecież ty zawsze siadasz z podsześćdziesiątkami. Wzruszyłam ramionami. – Poprosił. Nie mogłam wymyślić dobrego powodu, żeby mu odmówić. Znowu się zaśmiała i stanęła kilka kroków przed papierowym człowiekiem. – Niech ci będzie. – Jej oczy pojaśniały, gdy na mnie spojrzała. – Lubisz go? – Nie. – Dlaczego? Jest atrakcyjny. – Jak wszyscy tutaj. To prawda, wszyscy restarci w pewien sposób są atrakcyjni. Po śmierci, kiedy wirus przejmuje władzę i ciało restartuje, skóra jaśnieje, figura się poprawia, oczy zaczynają płonąć. To jak piękno zaprawione odrobiną obłędu. Choć w moim przypadku „odrobina” była bardziej niż szczodrą porcją. Ever popatrzyła na mnie jak na słodkiego szczeniaczka, który dopomina się o uwagę. Nigdy nie lubiłam takiego spojrzenia. – Nie ma nic złego w myśleniu, że ktoś jest atrakcyjny. To naturalne. Naturalne dla niej. Ja nie miałam takich uczuć. Nie istniały. Wzruszyłam ramionami, unikając jej spojrzenia. Często wyglądała na zmartwioną, gdy jej mówiłam, że nie mam tych samych emocji, co ona. Uznałam, że lepiej się nie odzywać. Odwróciła się i przestąpiła z nogi na nogę, wypuszczając powietrze, przygotowując się do rzutu. Zastygła z uniesionym nożem, skoncentrowana na celu. Gdy rzuciła, oderwała jedną nogę od podłogi, pochyliła się z wysiłku. Uśmiechnęła się, spoglądając na wbity w ścianę nóż. Rzuciła jeszcze kilka razy, aż doszła do pięćdziesięciu, po czym się odwróciła, żeby na mnie popatrzeć. – O czym rozmawialiście? – zapytała. – Widziałam, jak próbował wciągnąć cię w rozmowę. Dzielny chłopak. Uśmiechnęłam się lekko. – Głównie o jedzeniu. Nigdy nie jadł mięsa. – Aha. – I poprosił, żebym go szkoliła. Ever parsknęła i odwróciła się ode mnie. – Biedny facet. Nie wyobrażam sobie, że szkolisz jakąś dwudziestkę. Pewnie złamałabyś go jak zapałkę. Skinęłam głową, patrząc, jak nóż tnie powietrze. Ever, choć miała numer pięćdziesiąt sześć, była dobrym restartem. A przynajmniej adekwatnym. Utrzymała się przy życiu przez cztery lata, wykonując rozkazy i pomyślnie kończąc swoje zadania. – Kto cię szkolił? – zapytałam. Nie poświęcałam jej wiele uwagi, gdy była nowa, choć mieszkałyśmy w tym samym pokoju. Zjawiła się w ośrodku prawie rok po mnie, kiedy jeszcze nie byłam trenerem. – Marcus Sto Trzydzieści – odparła. Skinęłam głową. Pamiętałam go jak przez mgłę. Zginął w terenie kilka lat temu. – Miałam najniższy numer w mojej grupie żółtodziobów, więc trafiłam do niego. – Wzruszyła ramionami. – Ale był dobry. Całe szczęście, że nie było jeszcze Lissy. Pewnie
poległabym w pierwszym tygodniu. Wielu uczniów Lissy doskonale radziło sobie po zakończeniu szkolenia, ale szereg tych złych utrwalił jej reputację zabójczyni żółtodziobów. Może reputacja była zasłużona. Może Dwudziestkadwójka będzie następną ofiarą jej pecha. Popatrzyłem na Ever, gdy kolejny raz wbiła nóż w ścianę. – Ile już? – zapytałam. – Pięćdziesiąt dwa. – Niech cię licho! Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu, gdy wyszczerzyła zęby do celu na ścianie. Może podsześćdziesiątki nie są zupełnie beznadziejne.
Rozdział czwarty Nazajutrz wcześnie rano Manny zaprowadził nowych do sali gimnastycznej, gdzie trenerzy mieli wybrać swoich uczniów. Wchodzili za nim kolejno, twarze mieli napięte ze strachu i zmęczenia. Za nimi weszło kilku lekarzy w fartuchach laboratoryjnych. Do dziś żółtodzioby były prześwietlane i poddawane testom, co powiększyło ich zmęczenie. Przypomniałam sobie, jak musiałam biegać po bieżni o stromym nachyleniu, podłączona do wszelkiego rodzaju aparatury. Lekarze zwiększali prędkość, aż w końcu upadłam. Restarci zebrali się w grupach za trenerami, ciekawi, który kogo wybierze. Ever stała w kącie na lewo ode mnie z kilkoma podsześćdziesiątkami, opierając się o ścianę, i patrzyła, jak nowi ustawiają się przed nami w szeregu. Odwróciłam się i natychmiast zatrzymałam wzrok na Dwudziestcedwójce. Patrzył na Lissy, ale kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się szeroko, po czym zrobił nadąsaną minę. „Proszę...” – powiedział bezgłośnie. Prośby nie robiły na mnie wrażenia, bo ludzkie cele stale mnie błagały: „Proszę, nie zabieraj mnie”. Albo: „Proszę, nie dotykaj mnie”. Albo: „Proszę, nie zabijaj mnie”. Nie działało. Z drugiej strony, ten uśmiech... Niemal zakradł się na moją twarz. Nie. To niedorzeczne. Nie mogę pozwolić, żeby ten dziwny uśmiechnięty chłopak sprowokował mnie do zrobienia głupstwa. Jestem najlepszym trenerem; wybieram tylko najlepszych nowych. „Może są najlepsi, ponieważ ty ich szkolisz”. Te słowa nie dawały mi spokoju od ubiegłej nocy. Drzwi otworzyły się z hukiem i w sali gimnastycznej zapadła cisza. Wszedł Mayer, komendant pięciu ośrodków KORP-u. Zatrzymał się przy grupie personelu medycznego i splótł ręce na wydatnym brzuchu. Większość czasu spędzał w Rosie, największym z pięciu ośrodków, i często przychodził obserwować nowych. Przyglądał im się przez całe sześciotygodniowe szkolenie, wypatrując dobrych i tych, którzy mogą sprawić kłopoty. – Sto Siedemdziesiąt Osiem – powiedział Manny. Spojrzałam na Stodwudziestkęjedynkę, który skinął do mnie głową. Już wiedział, że go wybiorę. Inni restarci go uświadomili. Spojrzałam na Dwudziestkędwójkę. Jak długo przetrwa pod opieką Lissy? Za parę tygodni ruszą w teren; znając historię jej osiągnięć, zginie w ciągu dwóch miesięcy. Jego ciemne oczy przykuwały moje spojrzenie. Niewiele osób spoglądało mi prosto w oczy. Ludzie wcale na mnie nie patrzyli, a restarci albo się mnie bali, albo czuli, że jestem od nich lepsza. I ten uśmiech. Ten uśmiech był dziwny. Żółtodzioby nie przychodzą uśmiechnięte; są przerażone i nieszczęśliwe. On jest zdecydowanie dziwny. – Sto Siedemdziesiąt Osiem? – ponaglił Manny, patrząc na mnie wyczekująco. – Dwadzieścia Dwa – powiedziałam. Dwadzieścia Dwa uśmiechnął się szeroko. Trenerzy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. Lissy już była w lepszym humorze. – Dwadzieścia Dwa? – powtórzył Manny. – Callum?
– Tak – potwierdziłam. Dyskretnie rzuciłam okiem na komendanta Mayera. Pocierał podbródek, jego usta układały się w grymas bliski dezaprobacie. Pomyślałam, że się sprzeciwi, każe mi wybrać wyższy numer, ale zachował milczenie. – W porządku – oznajmił Manny. – Sto Pięćdziesiąt? Hugo otworzył i zamknął usta, po czym zwrócił się do mnie ze zmarszczonymi brwiami: – Jesteś pewna? Dwudziestkadwójka parsknął śmiechem i Manny machnął ręką, każąc mu zachować ciszę. – Nie. – Tak – odparłam. – W takim razie... ja biorę Sto Dwadzieścia Jeden – oznajmił Hugo, patrząc na mnie tak, jakby się spodziewał mojego sprzeciwu. Nie sprzeciwiłam się. Stałam, gdy inni trenerzy wybierali swoich podopiecznych i odchodzili z nimi, żeby omówić zakres szkolenia. Czekałam, odrętwiała po podjętej decyzji, aż w końcu Dwudziestkadwójka podszedł do mnie z rękami w kieszeniach czarnych spodni. – Więc jednak mnie lubisz – powiedział. Zmarszczyłam brwi. Nic mi o tym nie wiadomo. Byłam zaciekawiona. Zaintrygowana. Czy go lubiłam? Nie wydaje mi się. – Albo i nie – dodał ze śmiechem. – Zastanawiałam się nad tym, co powiedziałeś. O tym, że nie szkolę niższych numerów i być może właśnie dlatego gorzej sobie radzą. – Aha. Więc wybrałaś mnie tylko z uwagi na mój niski numer. Wciąż się do mnie uśmiechał i odniosłam wrażenie, że nie uwierzył w ani jedno moje słowo. Niepewnie przestąpiłam z nogi na nogę. Chciałam się wiercić, a przecież nigdy się nie wierciłam. – Dobrze biegasz? – zapytałam szybko. – Wątpię. Westchnęłam. – Będziemy spotykać się na krytej bieżni codziennie rano o siódmej. – W porządku. – I nie próbuj wrzeszczeć, gdy połamię ci kości. To mi przeszkadza. Możesz płakać, jeśli chcesz; nie mam nic przeciwko. Roześmiał się. Nie zdawałam sobie sprawy, że to co mówię, jest śmieszne. – Rozumiem – powiedział, bez powodzenia starając się zrobić poważną minę. – Wrzask, nie. Płacz, tak. – Umiesz posługiwać się bronią? – Nie. – Masz jakieś umiejętności? – Znam się na elektronice. – Na elektronice? – powtórzyłam z konsternacją. – Gdzie w slumsach widziałeś komputery? – Nie pochodzę ze slumsów – powiedział ściszonym głosem. Zamrugałam. – Jesteś z rico? Zaśmiał się cicho. – Nikt tak nie mówi. To po prostu Austin. Nikt z rico tak nie mówi. Na zewnątrz, w slumsach, na określenie zamożnej strony miasta
używaliśmy hiszpańskiego słowa „bogaty”. Rozejrzałam się szybko po sali. Było tam kilku restartów z rico, ale stanowili zdecydowaną mniejszość. Nigdy kogoś takiego nie szkoliłam. Moja ostatnia uczennica, Marie Sto Trzydzieści Pięć, mieszkała na ulicach w Richards i była prawdziwą twardzielką. Życie w slumsach sprawia, że restarci są lepsi, silniejsi. Dwudziestkadwójka był podwójnie obciążony. Nie miałam pewności, czy wybrałabym go, gdybym wiedziała o jego pochodzeniu. – Jak zmarłeś? – zapytałam. – Na KDH. – Myślałam, że zwalczyli wirus KDH w zamożnych częściach miast. – Są temu bliscy. Jestem jednym z nielicznych szczęściarzy. Skrzywiłam się. Umieranie na KDH to koszmar. Nazwę wirusa utworzyli z pierwszych liter miasta, w którym wybuchła epidemia, Kill Devil Hills w Karolinie Północnej. KDH, szczep wirusa powodującego infekcję dróg oddechowych, w ciągu kilku dni zabił większość ludzi. – Rodzice zabrali mnie do szpitala w slumsach, bo nie było ich stać na leczenie – kontynuował. – Głupia decyzja. – Wszyscy wiedzą, że KDH szerzy się w slumsach. Nikt tam nikogo nie leczy. – Cóż, byli zdesperowani. I nie zdawali sobie sprawy... – Do szpitala w slumsach idzie się po to, żeby umrzeć. – Aha. A ty jak zmarłaś? – Zostałam zastrzelona – odparłam. – Masz jakieś inne umiejętności? – Chyba nie. Czekaj, ile miałaś lat? – Dwanaście. Nie rozmawiamy o mnie. – Kto zastrzeliłby dwunastolatkę? – zapytał z naiwnością, która mogła wynikać tylko ze spędzenia całego życia w obrębie murów, tam gdzie nie dzieje się nic złego. – Nie mówimy o mnie – powtórzyłam. Tak czy owak, jaki w tym sens? Jak miałabym mu wyjaśnić życie z naćpanymi rodzicami, tułanie się po brudnych chałupach, bijatyki i wrzaski, gdy przez dłuższy czas nie mieli czym się naszprycować? Bogaty dzieciak nigdy by tego nie pojął. – Żółtodzioby! – zawołał Manny, przywołując ich do siebie przy drzwiach sali gimnastycznej. – Zaczynamy? – zapytał Dwudziestkadwójka. – Nie, macie kolejne badania – odparłam, wskazując personel medyczny. – Zaczniemy jutro. Westchnął i przetarł ręką twarz. – Poważnie? Znowu? – Tak. Przeniósł spojrzenie ze mnie na nowych, którzy już dołączyli do Manny’ego. – W porządku. No to do jutra. – Dwadzieścia Dwa! – ryknął Manny. – Ruszaj się! Ponagliłam go gestem, a on potruchtał przez salę i zniknął za drzwiami. Trenerzy patrzyli na mnie, gdy wychodzili. Hugo i Lissy podeszli do mnie z jednakowo zdezorientowanymi minami. – Co się z tobą dzieje? – zapytała Lissy. Trzymała ręce na biodrach, brwi miała
zmarszczone. – Jest wyjątkowy czy co? – zapytał Hugo. Lissy przewróciła oczami. – Tak, Hugo. Naprawdę wyjątkowy. Wzruszyłam ramionami. – Może uda mi się go poprawić. – Nie licz na to – mruknęła Lissy i odeszła sztywnym krokiem. Hugo jeszcze raz spojrzał na mnie z konsternacją, po czym pośpieszył za nią. Odwracając się do wyjścia, podchwyciłam spojrzenie Ever. Z uśmiechem przekrzywiła głowę i lekko skinęła, jakby mówiła: „Sprawiłaś się. Brawo”.
Rozdział piąty W środku nocy obudził mnie jakiś dźwięk. Trzepotałam powiekami, dopóki nie spłowiał sen, w którym byłam zagubiona, i rozluźniałam ręce zaciśnięte na prześcieradle w śmiertelnym skurczu. Siedziałam w kącie maleńkiego mieszkania, patrząc, jak moi rodzice na kogoś wrzeszczą. W tym śnie wrzeszczeli z mojego powodu. W rzeczywistości nie byłam pewna, czy obchodziłam ich na tyle, by w ogóle zwracali na mnie uwagę. Przewróciłam się na bok i zobaczyłam, że Ever siedzi na łóżku i warczy, szczerząc zęby. Hałas narastał, gdy kołysała się w przód i w tył na materacu. – Ever... – odezwałam się, siadając. Pogwałciłam zasady, ale przecież chcieliby, żeby ktoś ją obudził i położył kres hałasowi. Odwróciła się w moją stronę. W jej jasnych oczach nie dostrzegłam śladu, że mnie rozpoznaje. Nie przestała warczeć. – Ever – powtórzyłam, odrzucając koc i stawiając stopy na zimnej podłodze. Sięgnęłam do jej ramienia, a wtedy gwałtownie odwróciła głowę. Otworzyła usta i zadrapała zębami skórę mojej ręki. Odsunęłam się. Do licha, co się dzieje? Przycisnęłam dłoń do piersi, moje serce biło jak szalone. Byłam zdenerwowana, jak sądzę. Rzadko się denerwowałam. Spojrzałam na korytarz. Przez szklaną ścianę z przodu naszej celi widziałam zbliżającego się strażnika, jego latarka świeciła w naszą stronę. Zatrzymał się przed naszym pokojem i zajrzał do środka, sięgając po komunikator. Odwrócił się, mówiąc coś, a ja przeniosłam wzrok na Ever, która ciągle się kołysała na łóżku. Z głębi jej gardła płynęło niskie warczenie. Chciałam przycisnąć rękę do jej ust i uciszyć hałas, żeby strażnik odszedł, żeby Ever nie wpadła w kłopoty. Usłyszałam tupot i gdy się odwróciłam, zobaczyłam biegnącego korytarzem naukowca w białym kitlu. Gwałtownie zassałam powietrze, patrząc, jak gorączkowo rozmawia ze strażnikiem. Spoglądając na Ever, marszczył krzaczaste brwi. Ludzie nie martwią się o restartów. Nie biegną im na pomoc. Naukowiec wyjął strzykawkę z kieszeni i ścisnęło mnie w brzuchu, gdy dodałam dwa do dwóch i zrozumiałam, co się dzieje. Coś jej zrobili i teraz zrozumieli, że spaprali sprawę. Pomieszali jej w głowie. Ever zerwała się z łóżka, skacząc wysoko i szybko jak nigdy dotąd, i uderzyła w ścianę. Cofałam się, aż zatrzymało mnie łóżko. Walnęła czołem w szybę, krew ściekała po jej twarzy, gdy się wyprostowała. Wyszczerzyła zęby i obaj mężczyźni odskoczyli, naukowiec o mało nie upuścił strzykawki. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! Zwróciłam spojrzenie na strażnika wrzeszczącego po drugiej stronie szklanej ściany. – Obezwładnij ją! Ever zaczęła tłuc głową w ścianę. Słyszałam powolne, rytmiczne dudnienie. Łup. Łup. Łup. Patrzyła na mężczyzn z dziką determinacją. Miałam wrażenie, że zdarłaby im skórę z twarzy, gdyby tylko dali jej pół minuty. – Obezwładnij ją, powiedziałem, Sto Siedemdziesiąt Osiem. Powal ją na ziemię. –
Strażnik patrzył na mnie wściekle. Powoli podniosłam się z łóżka, zaciskając pięści, i zdałam sobie sprawę, że drżę. Nie boję się. Powtarzałam w myślach te słowa. Nie ma powodu bać się Pięćdziesiątkiszóstki. Nie może zrobić mi krzywdy. Czy może? Nigdy nie widziałam, by restart zachowywał się w taki sposób. Nie było w niej śladu Ever, którą znałam. Nie boję się. Wyciągnęłam rękę, ale Ever okazała się za szybka, przemknęła przez pokój i wskoczyła na swoje łóżko. Przeskakiwała z nogi na nogę, patrząc na mnie tak, jakby przyjęła moje wyzwanie. – Ever, wszystko w porządku – powiedziałam. Co się z nią dzieje? Odbiła się od materaca i wylądowała na mnie. Upadłam ciężko, uderzyłam potylicą w beton. Mrugałam, żeby przepędzić białe cętki z oczu, gdy chwyciła mnie za ręce i przycisnęła je do podłogi za moją głową. Otworzyła usta, pochylając się nisko, jakby chciała wyrwać kęs ciała z mojej szyi. Wierzgnęłam nogami, strąciłam ją z siebie. Stęknęła, gdy pchnęłam ją na łóżko. Skoczyłam na nią, całym ciężarem ciała naciskałam na jej plecy, gdy się miotała i warczała. Drzwi otworzyły się ze szczękiem, w pokoju zadudniły kroki dwóch mężczyzn. – Trzymaj ją – polecił strażnik. Zacisnęłam zęby, przysuwając twarz do ramienia Ever. Nie chciałam, żeby zobaczył odrazę, jaką do niego czułam. Naukowiec ukląkł i wbił igłę w jej ramię. Trzęsły mu się ręce. Co ten idiota robi? Przecież my nie potrzebujemy lekarstw. – To pomoże jej zasnąć – wyjaśnił, spoglądając na mnie. – Po prostu miała koszmary. Zastrzyk nie pomoże jej zasnąć. Restarci mają zbyt szybki metabolizm. Organizm zneutralizuje środek, zanim będzie miał szansę zadziałać. Ciało Ever zwiotczało i spojrzałam na nią z zaskoczeniem. Kiedy obrzuciłam wzrokiem mężczyzn, obaj przybrali twarde miny, które miały mnie przestraszyć. Trudno bać się kogoś, komu mogłabym skręcić kark zanim się spostrzeże. – Nikomu o tym nie mów – przykazał surowo naukowiec. – Rozumiesz? Nie. Nie rozumiałem. Co jej podali? Co dawali jej wcześniej? Co jej zrobili? Patrzyli na mnie, czekając na potwierdzenie, że uwierzyłam w to niedorzeczne wyjaśnienie. „Głupia restartka – mózg jej szwankuje”. Kiedyś powiedział mi to pewien strażnik. Skinęłam głową. – Rozumiem. Wyszli z pokoju, zamykając drzwi. Zsunęłam się z Ever, uważnie przypatrując się jej twarzy. Oczy miała zamknięte, oddech głęboki i równy. Spała. Ostatnio rzadko widziałam, by spała. Ostrożnie przekręciłam ją na plecy, złapałam pod ręce i wciągnęłam na łóżko. Wsunęłam jej nogi pod koc i okryłam ją po szyję. Położyłam się na swoim łóżku, nie mogąc przestać na nią patrzeć. Nie spałam. Przez całą noc przenosiłam spojrzenie z Ever na sufit. Kiedy zaczęła się
poruszać, szybko włożyłam dres. Odwróciłam głowę, widząc, że się obraca w moją stronę, i wyskoczyłam z pokoju. *** Dwudziestkadwójka czekał na mnie przy bieżni i patrzył na biegających restartów. – Dzień dobry – rzucił wesoło. Tylko skinęłam głową, bo dzień wcale nie był dobry. Mogłam myśleć wyłącznie o Ever i jej złych, pustych oczach. Czy jest już normalna? Czy w ogóle będzie cokolwiek pamiętać? Rozkazano mi nic nikomu nie mówić. Nigdy nie złamałam rozkazu. – Zaczynamy – powiedziałam, wchodząc na pas czarnej gumy. Bieżnia stanowiła jedną z najmniej lubianych przeze mnie części ośrodka KORP-u. Był to czterystumetrowy pierścień ze strażnikiem pośrodku w kuloodpornej kabinie. Okna można było szybko opuścić, żeby strzałem w głowę zakończyć jakąś awanturę. Restarta można zabić tylko w jeden sposób. Zniszczyć jego mózg. Brzydkie światło nadało mojej bladej skórze zielonkawy odcień rzygowin. Oliwkowa cera Dwudziestkidwójki wyglądała mniej więcej tak samo, niemal ładnie w tym blasku. Odwróciłam wzrok, odsuwając myśli, jak muszą tutaj wyglądać moje jasne włosy. Dwudziestkadwójka zdołał przebiec ledwie jedno okrążenie bez przystanku, co nie wróżyło dobrze jego szansom ucieczki przed ścigającymi go rozwścieczonymi ludźmi. Miałam nadzieję, że nabierze formy, zanim ruszymy w teren. Biegało z nami kilku innych restartów, łącznie z Marie Sto Trzydzieści Pięć, która ze śmiechem spojrzała na mnie przez ramię. Jej ciemne włosy się kołysały, gdy zostawiała nas z tyłu. Była jedną z moich najszybszych uczennic. – Dwie minuty marszu, minuta biegu – powiedziałam z westchnieniem, gdy Dwudziestkadwójka zwolnił do niewiarygodnie wolnego truchtu. Skinął głową, łapczywie zasysając hausty powietrza. Muszę przyznać, że tego ranka nie byłam w nastroju do biegania. Nie miałam nic przeciwko zmniejszeniu tempa. – Dobrze biegałaś, gdy tu trafiłaś? – zapytał, łapiąc oddech. – Doskonale. Lepiej niż ty. – Cóż, to nietrudne. – Uśmiechnął się do mnie. – Ile masz lat? – Siedemnaście. – Ja też. Jak długo tu zostaniemy? Czy jest gdzieś ośrodek dla dorosłych? Nie widziałem tu żadnych starszych restartów. – Nie mam pojęcia. – Wątpiłam, by coś takiego istniało. Z drugiej strony, gdy restarci zbliżali się do dwudziestki, przestawali wracać z misji. Może faktycznie przenosili ich do jakiegoś innego obiektu. Może nie. – Skąd pochodzisz? – zapytał. – Z Austin. – Ja też. – Uśmiechnął się, jakbyśmy mieli coś wspólnego. – Nie jesteśmy z tego samego Austin – zauważyłam cierpko. Ściągnął brwi. – Słucham? – Ty jesteś z rico. Ja ze slumsów. Nie pochodzimy z tego samego Austin. Nigdy nie widziałam zamożnej części Austin, poza światłami, które płonęły nad dzielącym nas murem, ale miałam okazję zobaczyć parę innych Zjednoczonych Miast Teksasu. Nowe Dallas. Richards. Bonito (ktoś miał poczucie humoru, wybierając taką nazwę, bo miasto ani
trochę nie jest piękne). Kilkaset kilometrów kwadratowych w Teksasie było wszystkim, co zostało z wielkiego kraju, który moi rodzice znali w dzieciństwie. KORP zdołał ocalić tylko Teksas przed wirusem i atakami restartów. – Aha. Nigdy nie byłem w slumsach Austin – powiedział Dwudziestkadwójka. – To znaczy, tylko raz, gdy rodzice zabrali mnie do szpitala. Ale w tym czasie byłem już nieprzytomny i nic nie pamiętam. Myślisz, że wyślą mnie tam na misję? Chciałbym zobaczyć moich rodziców. I brata. Widziałaś swoich rodziców od czasu restartu? – Moi rodzice już wtedy nie żyli. – Przykro mi – mruknął. – Też... zostali zastrzeleni? – Tak – odparłam krótko, niezainteresowana rozmową o moich starych. – I wierz mi, nie chcesz zobaczyć swoich rodziców. Poza tym nie posyłają restartów do miast rodzinnych. To mąci ludziom w głowach. – Czy restarci urywają się i robią to na własną rękę? Spojrzałam na niego koso. – Jasne, że nie. Nawet gdyby chcieli, w przechowalni każdemu implantują nadajnik. Dzięki temu zawsze wiedzą, gdzie jesteś. Wyciągnął ręce przed siebie. – Gdzie? Nie pamiętam, jak to robili. – Właśnie o to chodzi. Nie wiemy, gdzie jest. – Aha – mruknął z nutką smutku w głosie. – Ale widziałaś inne miasta? – Tak. – To dobrze, prawda? Gdybyśmy nie restartowali, nigdy nie zobaczylibyśmy niczego poza Austin. – Będziesz pracować – powiedziałam. Żółtodzioby zawsze pytały o podróże do innych miast. Wyjazdy na misje specjalne były jedynym plusem bycia restartem. Korporacja wprowadziła przed laty politykę „zakaz podróży”, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa KDH, i od tamtej pory nic się nie zmieniło. Tego ranka miałam dość pytań. Przyprawiały mnie o zawrót głowy. – Zwiększ tempo – poleciłam nowemu, ruszając truchtem. W biegu nie mógł mówić, lecz kiedy zwolniliśmy, natychmiast otworzył usta, żeby zadać kolejne pytanie. – Wierzysz w teorię ewolucji? Może. Obrzuciłam go ostrym spojrzeniem. – Nie. – Ale to ma sens, prawda? Że restarci są po prostu ludźmi na wyższym stadium rozwoju? Uodporniliśmy się na wirusa. Znaleźliśmy sposób, żeby nie umrzeć. Słyszałem teorie, że wirus KDH został wyhodowany przez człowieka, i myślę... – Dwadzieścia Dwa! – warknęłam. Ośrodek jest od góry do dołu naszpikowany kamerami. Słyszą i widzą wszystko, co robimy, i nie tolerują tego rodzaju rozmów. – Dość. – Ale... – Możesz dać spokój z tymi pytaniami? – W moim głosie zabrzmiało zmęczenie nacechowane smutkiem i nowy spojrzał na mnie z zatroskaniem. – No tak. Jasne. Przepraszam. – Po prostu jestem zmęczona – powiedziałam. Nie musiałam się mu tłumaczyć. Nie powinnam tego mówić.
– Przepraszam. Będę cicho. – Jego nikły uśmiech wyrażał współczucie. Coś, czego nie umiałam zidentyfikować, połaskotało mnie w głębi piersi. Poczucie winy? Czy to poczucie winy? Milczał do końca biegu, jedynym dźwiękiem było jego sapanie. Kiedy skończyliśmy, skinęłam do niego głową i wróciłam do pokoju po ubrania, żeby pójść pod prysznic. Przyciskając ubrania i ręcznik do piersi, weszłam do pełnego pary pomieszczenia. Wokół mnie rozbrzmiewały śmiechy i postękiwania. Po przybyciu nowej partii restartów w umywalni zazwyczaj panował większy tłok i tego ranka bawiono się na całego. Dwie restartki przemknęły obok mnie, piszcząc z podniecenia, jedna prawie nie osłaniała się ręcznikiem. Jakiś restart odchylił zasłonkę i dziewczyna wśliznęła się do kabiny. Umywalnia służyła przede wszystkim do uprawiania seksu. Kąpiel zajmowała drugie miejsce. Formalnie rzecz biorąc, umywalnie nie były koedukacyjne, ale ta chłopięca znajdowała się po sąsiedzku i oba pomieszczenia oddzielała tylko zasłona. Od czasu do czasu strażnicy interweniowali i wypędzali wszystkich chłopaków, ale przeważnie mieli w nosie, co się tutaj dzieje. Restarci robili prawie wszystko, co im kazano, z wyjątkiem tego. Dla człowieka seks jest powiązany z miłością. Moja mama nie była skora do mówienia o żadnych ważnych sprawach, lecz niejasno pamiętałam tę rozmowę. Seks i miłość idą w parze. Nie tutaj. Hormony nastolatków pozostały, ale emocje przeminęły. Generalnie nastawienie było takie, że uczucia już nie mają znaczenia. Przecież nawet nie jesteśmy ludźmi. Ostrożnie przeszłam po śliskich kafelkach, mijając zasłonięte kabiny, i weszłam do tej na końcu, wciąż ubrana. Kiedyś moje zachowanie przyciągało dziwne spojrzenia, ale teraz już wszyscy wiedzieli. Ja nie biegam w ręczniku. Nie jestem zainteresowana seksem. Zdecydowanie nie chciałam, żeby się na mnie gapili jak na jakiegoś odmieńca. Kilka dziewczyn miało blizny, pamiątki po ranach, na skutek których umarły, ale nie takie jak ja. Byłam martwa tak długo, że zanim ktoś się zjawił, żeby zaszyć trzy dziury po kulach, mój organizm uznał, że skóra tak właśnie ma wyglądać. W konsekwencji mam pośrodku klatki piersiowej cztery brzydkie srebrne zszywki spinające skórę i dwie poszarpane blizny po obu stronach. Ta po lewej rozciągnęła się i zrobiła jeszcze bardziej bezkształtna, gdy urosły mi piersi. Nikt nie musi oglądać mojej strasznie poharatanej klatki piersiowej. Co nie znaczy, że ktokolwiek próbował namówić mnie na seks. Nikt nie chciał dotknął Stosiedemdziesiątkiósemki. Poharatanej czy nie.
Rozdział szósty Ever wróciła do naszego pokoju tuż przed kolacją. Była bardzo blada. Ja przez cały dzień jej unikałam, teraz jednak stwierdziłam, że trudno mi oderwać spojrzenie od jej ziemistej skóry i drżących rąk. Gdyby była człowiekiem, pomyślałabym, że się rozchorowała. Popatrzyła mi w oczy, gdy szłam do komody po bluzę od dresu. – Hej. – Spróbowała się uśmiechnąć i musiałam odwrócić wzrok. Nie wiedziała, co się stało w nocy. Nie powinna wiedzieć? Powiedzieli, że mam nic nie mówić. To był rozkaz. Przystanęłam w drzwiach, gdy usiadła na łóżku, skręcając w palcach białą powłoczkę. – Idziesz? – zapytałam. Spojrzała na mnie z szerszym uśmiechem. Ona zawsze na mnie czekała; ja na nią nigdy. Wydawało się, że to lubiła. Nogi się jej trzęsły, gdy wstała, i chciałam zapytać, czy dobrze się czuje. Głupie pytanie. Nie czuła się dobrze. Coś jej zrobili. W milczenia zeszłyśmy do stołówki. Kiedy napełniłyśmy tace, wpadł mi do głowy niedorzeczny pomysł, żeby usiąść z nią przy stole. Ale Ever poszła w drugi koniec, wpychając do ust kawałek steku. Skręciłam do stołu stodwudziestek. Patrzyłam, jak Ever siada naprzeciwko Dwudziestkidwójki. Nowy uniósł głowę i uśmiechnął się do mnie. Uśmiech zgasł, gdy zobaczył, jak Ever z desperacją napycha usta mięsem. Zmarszczył nos, przenosząc spojrzenie z niej na mnie i z powrotem, jakby pytał: „Co się z nią dzieje?”. Nie miałam pojęcia. Skinął na mnie, żebym podeszła. Oczywiście nie mogłam tego zrobić. Cóż, mogłam. Żadna zasada tego nie zakazywała. Ale to byłoby dziwne. Dwudziestkadwójka poklepał sąsiedni stołek, a ja z gniewną miną pokręciłam głową. Ever obejrzała się i zobaczyła, do kogo macha. Roześmiała się. Odwróciłam się i zobaczyłam, że wszyscy trenerzy patrzą na mnie z jednakową konsternacją. Lissy otworzyła usta, gdy wstałam i zabrałam tacę. Miałam dość pytań i dziwnych spojrzeń. Nie było zasady, że muszę siedzieć ze stodwudziestkami. Mogę siedzieć, gdzie chcę. Przemaszerowałam przez stołówkę, położyłam tacę na stole obok Ever. Dwudziestkadwójka spojrzał na mnie z iskrami w ciemnych oczach. – Miło cię widzieć, Wren. Ever popatrzyła na mnie ze zdumieniem, gdy usiadłam. Rzuciłam okiem na tacę nowego, zobaczyłam tylko nietkniętą kromkę chleba i ciastko czekoladowe. – Już zjadłeś kolację? – zapytałam. Spojrzał na jedzenie. – Nie. Nie jestem zbytnio głodny. Przynajmniej tak mi się wydaje. Trudno powiedzieć. – Będziesz mógł powiedzieć, gdy zbyt długo będziesz się głodzić. To nie żarty. – Restarci odbierają sygnały głodu później niż ludzie, ale kiedy napłyną, są bardzo silne. Nasze ciała mogą bez końca obywać się bez jedzenia, lecz nie są za to wdzięczne. Przez pierwsze dni w ośrodku niewiele jadłam i pewnego ranka zbudziłam się taka słaba i wygłodniała, że praktycznie poczołgałam się do stołówki. – Najwyraźniej ty jesteś głodna – powiedział do Ever, wskazując jej wypchane policzki. Wyglądało to tak, jakby próbowała upchnąć w ustach wszystkie kawałki mięsa z talerza.
Zdobyła się na nikły uśmiech, gdy przełknęła. Musiałam mieć zatroskaną minę, bo spojrzała na pustą tacę, a potem na mnie. – Dziwnie się czuję – powiedziała cicho, z udręką w głosie. – To znaczy? – zapytałam. – Jakbym była naprawdę głodna. I ćmi mi się w oczach. – Zmarszczyła brwi. – Przecież nie mogę być chora, prawda? Patrzyła na mnie wyczekująco, a ja nic nie mówiłam. Rozczarowana, spuściła wzrok na talerz. – Jedzenie sprawia, że czuję się trochę lepiej. Mniej roztrzęsiona – dodała. Coś ścisnęło mi serce, może znowu miałam wyrzuty sumienia. Szybko przełożyłam moje mięso na jej talerz. Uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością. – To też możesz wziąć – odezwał się Dwudziestkadwójka, przesuwając tacę. Złapałam brzeg tacy i pchnęłam ją z powrotem, obrzucając go ostrzegawczym spojrzeniem. – Zjedz przynajmniej trochę. Potrzebujesz sił na trening. – Dlaczego ty mogłaś to zrobić? – zapytał, wskazując mój pusty talerz. – Bo to ja mówię tobie, co masz robić, a nie na odwrót. Ever chichotała, pakując do ust kawał wołowiny. – I tak wolę mięso. – Czy kiedykolwiek będę mógł ci mówić, co masz zrobić? – zapytał mnie. – Wątpię. – Podniosłam tacę i wstałam. – Nie, proszę, nie odchodź. – Ever spojrzała na mnie błagalnie, szeroko otwierając oczy. Wyglądała jak trzynastolatka, którą poznałam przed laty, gdy siedziała na łóżku, przerażona, że będzie dzielić pokój ze Stosiedemdziesiątkąósemką. Przez miesiąc nie odezwała się do mnie słowem. Pewnego dnia znienacka pisnęła: „Jestem z Nowego Dallas. A ty?”, i potem gadała tak, jakbyśmy przyjaźniły się od początku. Miała cztery siostry i sądzę, że w końcu postanowiła mnie adoptować niejako w zastępstwie, żeby nie zwariować. A jednak nigdy bym nie przypuszczała, że niosę jej pociechę. Miałam ochotę usiąść i rozkoszować się wrażeniem, że ktoś mnie lubi, że jestem komuś potrzebna nie tylko z uwagi na mój numer i umiejętności łowieckie. Usiadłam. Uznałam, że podjęłam właściwą decyzję, gdy tylko to zrobiłam. Ever uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, a ja odwzajemniłam uśmiech. Dwudziestkadwójka miał tak wniebowziętą minę, że spuściłam wzrok na talerz i skupiłam się na jedzeniu fasoli. *** Niskie warczenie zbudziło mnie w środku nocy. Przekręciłam się na materacu, mrugając w ciemności. Ever stała nad moim łóżkiem. Usiadłam, czując serce w gardle. Warczenie ucichło i jej spojrzenie wwierciło się w moje oczy. – Ever? – szepnęłam. Rzuciła się na mnie. Zgramoliłam się z łóżka i skoczyłam w drugi koniec pokoju. Wyszczerzyła zęby i znów ruszyła w moją stronę. Przywarłam plecami do ściany. Gdy podchodziła, moje serce biło szybciej niż wtedy, kiedy ścigało mnie dwudziestu mieszkańców miasta z zapalonymi pochodniami i asortymentem kuchennych noży. Dźgnęli mnie wiele razy, zanim udało mi się uciec, ale warcząca Ever, choć bezbronna, budziła we mnie znacznie większy strach. – Ever! – powiedziałam tym razem głośniej i przemknęłam pod jej ręką, gdy znowu się na
mnie rzuciła. Przebiegłam po jej łóżku w stronę przycisku alarmowego. Wciskałam go raz za razem, szaleńczo, dopóki Ever na mnie nie skoczyła. Gdy zacisnęła palce na moim gardle, sapnęłam, odpychając ją z całej siły. Uderzyła w szklaną ścianę i błyskawicznie poderwała się na nogi. Stała przez chwilę, przekrzywiając głowę, jakby oceniała swoją ofiarę. Zacisnęłam pięści; żar walki przenikał moje ciało. Natarła na mnie i osunęłam się na kolana, chwytając ją za kostki. Upadła z wrzaskiem, a ja wykręcałam jej nogę dotąd, aż pękła kość. Wrzask Ever z pewnością zbudził całe skrzydło. Znowu na mnie ruszyła, balansując na jednej nodze. Tę też złamałam. Z cichym skowytem upadła na plecy. Usiadłam na łóżku, patrząc na drzwi. Personel na pewno był w drodze. Nikt się nie zjawił, choć minęło tyle czasu, że nogi Ever zdążyły się uleczyć. Złamałam je ponownie, żeby nie mogła wstać, i zakryłam uszy rękami, kiedy zaczęła wyć. Nie przyszli. Musieli wiedzieć. Ci łajdacy musieli wiedzieć, że Ever traci rozum, że mnie zaatakowała, że będę musiała czuwać przez całą noc, żeby ją obserwować, nawet po tym, jak straciła przytomność. Wiedzieli i mieli to w nosie. Nie powinnam być zaskoczona – restarci są własnością, nie mają żadnych praw – ale dławiła mnie złość. Zawsze dawali mi nieco więcej swobody i traktowali mnie z pewnym szacunkiem z powodu mojego numeru i moich osiągnięć. Ale zupełnie ich nie obchodziło, co się z nami dzieje. Mieszkańcy slumsów wiedzieli, że KORP o nich nie dba. Ja wiedziałam to już jako dziecko. Korporacja mogła sobie być „zbawcą” dla poprzedniego pokolenia, dla ludzi, którym pomagała w wojnie z restartami, ale nie dla tych, którzy głodowali i umierali w slumsach. Po restarcie zapewnili mi wikt i opierunek, i uważałam, że przynajmniej mnie szanują. Myślałam, że może nie są tacy źli. Może się myliłam. *** Rankiem wyszłam z pokoju, zanim Ever się poruszyła, ale gdy po biegu weszłam do umywalni, wypatrywałam jej w morzu restartów. Kilka osób obrzuciło mnie dziwnymi spojrzeniami, które zignorowałam. Uznałam, że muszę z nią porozmawiać, i był to jedyny sposób. Ever nie wiedziała, że ubiegłej nocy cztery razy połamałam jej nogi. Nie będzie wiedziała, co jej robią. Chyba że jej powiem. Wyszła z szatni okręcona ręcznikiem. Przystanęła i spojrzała na mnie z zaciekawieniem. Ruchem ręki kazałam jej iść dalej. Weszła do kabiny i zaciągnęła zasłonkę. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie obserwuje, i wskoczyłam za nią. Odwróciła się i uniosła brew, uśmiechając się lekko. Zarumieniłam się i cofnęłam o krok, trafiając plecami w zasłonkę. – Cześć. – Jej powitanie zabrzmiało pytająco. Z uśmiechem podciągnęła ręcznik na piersi. – Dzieje się z tobą coś złego – oznajmiłam bez ogródek. – O co ci chodzi? – Jej uśmiech zgasł. – Masz... masz koszmary czy coś w tym stylu. W nocy krzyczałaś i rzuciłaś się na mnie.
Sapnęła i osunęła się na posadzkę. Gwałtowny szloch wstrząsnął jej ciałem. Stałam jak sparaliżowana. Nie wiedziałam, co myśleć o tej reakcji. Wydawała się przesadna. Chyba że wiedziała, co się dzieje. Uklękłam obok niej. – Ever. Płakała, kołysząc się na kolanach, zasłaniając twarz rękami. Poczułam się nieswojo, coś ściskało mnie w piersi. To mi się nie podobało. – Ever – powtórzyłam – wiesz, co jest grane? Desperacko zasysając powietrze, oderwała ręce od twarzy. – To... – Ze szlochem osunęła się w moje ramiona. Mało brakowało, a bym ją odepchnęła. Nikt nigdy nie szukał we mnie oparcia (z wyjątkiem mojej mamy, gdy była zbyt naćpana, żeby bez czyjejś pomocy utrzymać się na nogach). Była to nieodpowiednia chwila, żeby wyciągać pomocną dłoń. Ever była prawie naga i tak dalej, ale zdusiłam chęć jej odtrącenia. Niezręcznie poklepałam ją po plecach. Wtuliła twarz w moje ramię i płakała jak człowiek. – To... oni – wykrztusiła. – Oni coś nam robią. – Komu? – zapytałam. – Podsześćdziesiątkom. – Odetchnęła głęboko i wyprostowała się. Jej jasnozielone oczy były zaczerwienione. – Zaczęli nam dawać zastrzyki, co sprawia... Nie musiała mi tego mówić. Widziałam skutki. – Myślałam, że może mnie ominą, bo przecież jestem prawie sześćdziesiątką. Pewnie dali mi zastrzyk w czasie snu, gdy byłaś na misji. – Pociągnęła nosem. – Dlaczego to robią? Wzruszyła ramionami, wycierając nos. – Nie wiemy. Zaczęli kilka tygodni temu. Niektórzy mówią, że to ich wzmacnia, ale inni zachowują się dziwnie i są agresywni. „Dziwnie” i „agresywnie” to mało powiedziane. – Pięćdziesiątkajedynka zaczęła świrować w ubiegłym tygodniu – mówiła Ever. – Ale powiedziała, że dostała kolejny zastrzyk i wróciła do normy. Wszyscy uważają, że przeprowadzają na nas jakiś eksperyment. Wszyscy? Kim są ci wszyscy? Ja nigdy o tym nie słyszałam. – Nie rozmawiamy o tym z nadsześćdziesiątkami – dodała cicho, najwyraźniej odczytując moją minę. – Nie powinniśmy. Przykazują współlokatorom, że nie wolno im o tym mówić. – Przekrzywiła głowę. – Rozkazali ci nic mi nie mówić? – Tak. Moja odpowiedź wywołała nową powódź łez, choć nie byłam pewna, z jakiego powodu. Pomyślałam, że Ever wykrztusiła „dziękuję”, ale trudno powiedzieć. Zaczęłam się podnosić, lecz złapała mnie za ramię. – Co zrobiłam? Skrzywdziłam cię? – Nie. Wrzeszczałaś. Rzuciłaś się na mnie. W nocy kilka razy złamałam ci obie nogi. Przepraszam za to. Spojrzała na mnie. – Aha. W porządku. – Poprzedniej nocy dali ci zastrzyk, ale dzisiaj nikt się nie zjawił. – Przepraszam – szepnęła. – Dlatego jesteś taka zmęczona. – Wytarła twarz rogiem ręcznika. – Co mam zrobić?
Bezradnie wzruszyłam ramionami. – Nie wiem. – A jeśli zrobię ci krzywdę? – Jestem silniejsza. Zamknęła oczy i lekko skinęła głową, nowe łzy spływały jej po policzkach. Najwyraźniej moje słowa nie były dla niej pociechą.
Rozdział siódmy Dwudziestkadwójka upadł na matę i, jak prosiłam, powstrzymał się od krzyku. Przyciskał twarz do czarnego plastiku i miął w dłoniach materiał podkoszulka, ale się nie rozpłakał. Jego popołudnie obfitowało w obrażenia, jednak postawił sobie za punkt honoru nie krzyczeć ani nie płakać. Uklękłam i podciągnęłam mu nogawkę. Kość przebiła skórę. – W takim wypadku musisz ją wepchnąć – powiedziałam. Jęknął i pokręcił głową. – Musisz. Musisz nastawić kość, bo inaczej nie zrośnie się prawidłowo. Skóra zamknie się wokół niej, a wtedy będę musiała ją rozciąć. – To obrzydliwe – wymamrotał w matę. – Usiądź. Powoli podciągnął się do pozycji siedzącej, krzywiąc twarz. Restarci zebrali się wokół nas, żeby obserwować. Po drugiej stronie sali Hugo tłumił dłonią śmiech. – Po prostu ją pchnij. – Skoncentrowałam się na Dwudziestcedwójce. – Jak? – jęknął. – Jak mam ją wepchnąć? – Podaj mi rękę. Wsunął dłoń w moją rękę. Była ciepła i nie tak idealna jak sobie wyobrażałam. Myślałam, że bogaci mają miękkie, delikatne dłonie, bo nie muszą tak ciężko pracować fizycznie jak ci w slumsach. Byłam pewna, że Callum nigdy w życiu nie zbudował ogrodzenia ani nie pracował na polu bawełny. Jednakże ręce miał bardziej szorstkie niż ja, a kiedy je odwróciłam, zobaczyłam drobne blizny na palcach. Blizny, które zyskał człowiek, nigdy nie nikną. – W ten sposób – powiedziałam, kładąc jego dłoń na kości. Nacisnęłam, mocno, i poderwał drugą rękę do ust, żeby stłumić krzyk. Upadł na matę, z jego ust popłynął cichy jęk. Opadły mnie wyrzuty sumienia. Znowu! Nie wiedziałam, czy mi się to podoba. Nie chciałam mu złamać nogi. Nastawianie jest dobrym ćwiczeniem, które kiedyś na pewno mu się przyda, ale nie zrobiłam tego rozmyślnie. Złamanie było skutkiem ubocznym treningu; po prostu nie poruszał się tak szybko, jak kazałam. – Musisz być szybszy. – Chyba chciałam, żeby moje słowa zabrzmiały jak przeprosiny. Nie wypadło to za dobrze. – To znaczy, nie... – Chwileczkę. Przecież ja nie przepraszam nowych. Jestem tu, żeby ich uczyć. Ten żółtodziób musi wiedzieć, jak nastawić złamaną kość. Przekręcił się na plecy i spojrzał na mnie z rozbawieniem. Ściślej mówiąc, z rozbawieniem zabarwionym rozdzierającym bólem. – Jeśli będziesz przepraszać za każdym razem, gdy sprawisz mi ból, to nie będziesz miała czasu na nic więcej. Śmiech wezbrał mi w piersi i szybko się odwróciłam, żeby nie zobaczył mojej miny. – Wstawaj – poleciłam, podrywając się z podłogi. – Mam złamaną nogę. – Nie obchodzi mnie to. Wstawaj. Jeśli będziesz tak leżeć w terenie, złamią ci drugą, a wtedy będziesz miał przesrane. Podniósł się niepewnie.
– Naprawdę jest tak źle? – zapytał, starając się opierać ciężar ciała na zdrowej kończynie. – To zależy – odparłam. – Od czego? – Od tego, kto jest celem. Jeśli tylko masz zabrać chorego, to całkiem łatwe. Jeśli trafi ci się przestępca z liczną rodziną, możesz wpaść w zasadzkę. Wszystko zależy od tego, jak bardzo się boją. Czy są pewni siebie i uważają, że mogą się postawić. – A jeśli tego nie zrobili? – Czego? – Jeśli nie popełnili przestępstwa, za które ich łapiemy? Jeśli nie zrobili nic złego? – Zawsze mówią, że nic nie zrobili. Sprowadzanie ich to nasza robota. KORP zajmuje się resztą. – Puszczają ich, jeśli są niewinni? – zapytał. Zawahałam się. Nigdy mnie nie informowano, co się dzieje z tymi, których schwytałam. Jako dziewczynka mieszkająca w slumsach znałam prawdę. Gdy raz kogoś dorwali, już nigdy nie wracał. – Zanim ich zabiorą, są pewni ich winy – powiedziałam. – Skąd? – To nie nasza sprawa. – Dlaczego nie? – zapytał. – To my łapiemy wszystkich tych ludzi. – I na tym kończy się nasza robota. – Dokąd trafiają? Kiedyś też się nad tym zastanawiałam. Do więzienia? Raczej w to wątpiłam. – Nie wiem. Ściągnął brwi. – Mówią komuś? Rodzinom? Wcale mnie nie dziwiło, że bogaty chłopak nie ma pojęcia, jak to działa. Na sto moich misji w slumsach przypadała jedna w zamożnej części miasta. – Nie, przynajmniej nie sądzę. – Ale... – Jak noga? – przerwałam mu. Spojrzał, poruszył nią. – Lepiej. – W takim razie ręce w górę. Zaczynamy. Patrzył mi w oczy prawie za każdy razem, gdy się na niego zamierzałam. Nie byłam pewna, jak rozumieć jego spojrzenie – jakby był czymś zaintrygowany. Trzepotanie w piersi nie pozwalało mi się skupić. – Kończymy na dzisiaj – zdecydowałam, gdy żuchwa mu się zagoiła po drugim złamaniu tego dnia. Za dziesięć minut miała być kolacja; wszyscy inni już wychodzili z sali gimnastycznej. Wyciągnęłam rękę, żeby mu pomóc wstać z maty. Gdy się podciągnął i stanął, położył dłoń na moim ramieniu i przysunął usta do mojego ucha tak blisko, że jego oddech połaskotał mnie w policzek. – Słuchają nas przez cały czas? – zapytał. – Nie wiem – szepnęłam. – Wiem, że słuchają w terenie. Tutaj wszędzie są kamery, więc całkiem możliwe. Wyprostował się, ale nie odsunął. Chyba chciałam powiększyć dzielącą nas odległość, ale
rozproszył mnie jego uśmiech. Zawsze żyłam w świecie, w którym musiałam zadzierać głowę, lecz teraz po raz pierwszy miałam ochotę stanąć na palcach, żeby przybliżyć twarz do jego twarzy. Usłyszałam chrząknięcie i szybko zrobiłam wielki krok w tył. Czy nas słyszeli, czy nie, na pewno mogli nas widzieć. Strażnik w kącie, kamery na ścianie, inni restarci – wszyscy widzieli nas jak na dłoni. – Dobranoc – powiedziałam i szybko odeszłam.
Rozdział ósmy – Tym razem tylko obserwujesz – powiedziałam do Dwudziestkidwójki nazajutrz wieczorem, gdy staliśmy na dachu ośrodka. – Pamiętaj o tym. Skinął głową. Pocierał ramiona rękami i podskakiwał na piętach. Żółtodzioby zawsze są nerwowe, ale myślałam, że wyjdzie na dach ze swoim zwykłym uśmiechem. Nie uśmiechał się i prawie mi tego brakowało. Dziesięciu restartów stało z nami w ciemności, czekając na prom. Pięciu nowych z trenerami. Lissy obrzuciła pogardliwym spojrzeniem podskakującego Dwudziestkędwójkę, potem z zadowoleniem popatrzyła na swojego Czterdziestkętrójkę. Czterdzieści Trzy, z chudymi ramionami i dziwnie wykrzywioną twarzą, nie wyglądał na wielki powód do zadowolenia. – Nie odzywaj się, dopóki się do ciebie nie zwrócą – kontynuowałam, ignorując Lissy. – W terenie rób wszystko, co ci rozkażą strażnicy. W przeciwnym razie cię zastrzelą. Skinął głową. Gdy prom z łoskotem wylądował na dachu, podmuch poderwał moje włosy związane w koński ogon. Boczne drzwi się otworzyły i stanął w nich Leb z czarnymi rękawami podwiniętymi do łokci, choć noc była zimna. Był wysokim, dobrze zbudowanym facetem i często miałam wrażenie, że czuje się nieswojo w sztywnym mundurze korpowca. Machnął ręką, każąc nam wsiadać. Wsiedliśmy, metal dudnił pod naszymi butami. Ponieważ leciało nas dziesięcioro, przydzielono nam jeden ze średnich promów. Małe czarne siedzenia z plastiku ciągnęły się wzdłuż burty, zwrócone w stronę większego fotela strażnika. Drzwi do kabiny były jeszcze otwarte i dostrzegłam tył głowy pilota. Piloci nigdy nie oddalają się od promu, pod żadnym pozorem, i nie mają kontaktu z siedzącymi z tyłu restartami. Dwudziestkadwójka stał obok mnie bez ruchu, jak kazałam. Leb chwycił go za rękę i odwrócił ją, żeby spojrzeć na kod kreskowy. Zaśmiał się, zmarszczki na jego surowej, kanciastej twarzy się pogłębiły. – Słyszałem, że wybrałaś Dwadzieścia Dwa – powiedział. – Musiałem to zobaczyć na własne oczy. Nie miałam pojęcia, jak zareagować. W milczeniu skinęłam głową, a on się uśmiechnął. Jako jedyny strażnik uśmiechał się do restartów, nawet do mnie. Dziwny facet. – Siadać – rozkazał. Zatrzasnął drzwi kabiny pilota i zajął miejsce. Nie wyjął pistoletu z kabury. Był jednym z nielicznych strażników, którzy tego nie robili, gdy restarci wsiadali do promu. Większość celowała nam w twarze, nie szczędząc starań, żeby broń nie dygotała im w rękach. Usiadłam pierwsza i Dwudziestkadwójka wziął ze mnie przykład, krzyżując pasy na piersi i próbując je zapiąć. Teraz się trząsł. Nowi zawsze bali się promu; w swoim dotychczasowym życiu nigdy nie byli w czymś, co poruszało się tak szybko albo odrywało od ziemi. Większość skrywała strach. Tylko Czterdziestkatrójka jawnie okazywał przerażenie, oddychając ciężko i nierówno. Lissy trzepnęła go po głowie. Patrzyłam na Dwudziestkędwójkę, gdy wznieśliśmy się w powietrze. Zamknął oczy. W tej chwili wyglądał prawie jak człowiek. Jeszcze nie wykształcił prędkości, zwinności czy drapieżności typowej dla restarta. Wciąż był niezdarny i miał wiele innych ludzkich cech. A jednak gdy wyciągnął nogi przed siebie i potarł uda rękami, dostrzegłam w nim restarta – poruszał się spokojnie, w kontrolowany sposób, przejmując władzę nad każdym centymetrem
zajmowanej przestrzeni. Różnica pomiędzy ludźmi i restartami jest subtelna, ale niewątpliwa. Leb spostrzegł, że mu się przyglądam, i szybko skupiłam wzrok na własnych rękach. – Możecie rozmawiać – powiedział. Dwudziestkadwójka zachował milczenie, podczas gdy inne żółtodzioby szeptały ze swoimi trenerami. Zaciskał palce na bokach siedzenia za każdym razem, kiedy nami rzucało. – Nie ma powodu do obaw – powiedziałam. – Nawet jeśli się rozbijemy, są duże szanse, że wyjdziemy z tego bez szwanku. – Chyba że urwie nam głowy. – No tak. Ale to mało prawdopodobne. – Albo jeśli dach spadnie i je zmiażdży. – Jego wzrok skoczył ku czarnemu metalowi sufitu. – Wierz mi, kiedy mówię, że katastrofa promu jest dzisiaj ostatnim z twoich zmartwień. – Dziękuję. Czuję się znacznie lepiej. – Popatrzył na Leba. – Jak długo to robisz? Czy musiałeś kiedyś... – Dwadzieścia Dwa – warknęłam. Spojrzał na mnie, a ja pokręciłam głową. W promie zapadła cisza. – Co? Powiedział, że możemy rozmawiać. – Nie z nim. Dwudziestkadwójka przewrócił oczami i poczułam iskrę gniewu w piersi. – Może cię za to ukarać – dodałam, patrząc na Leba. Zerknęłam na stojącą obok niego laskę. Strażnik promu nigdy nie użył jej na mnie. – Mam to zrobić? – zapytał mnie Leb, mierząc wzrokiem Dwudziestkędwójkę. Nie sięgnął po kij. Gwałtownie wciągnęłam powietrze. Nigdy nie ukarał żadnego mojego żółtodzioba, ale przecież nie musiał. Wszyscy zawsze robili dokładnie to, co kazałam. Pytanie o pozwolenie na przylanie mojemu nowemu było co najmniej dziwne. Ja o tym wiedziałam. Inni trenerzy wiedzieli. – Nie – odparłam. Wszyscy restarci w promie wbili we mnie spojrzenia. Skupiłam wzrok na Dwudziestcedwójce. – Powinienem poczuć się obrażony, że się zawahałaś? – zapytał z uśmiechem. – Mogę jeszcze zmienić zdanie. – Jak mu to powiesz? Przestał mówić. Najwyraźniej to oznacza, że wolno nam rozmawiać tylko między sobą. – Znajdę kij i sama wygarbuję ci skórę po wylądowaniu. – Słowo? Usłyszałam parsknięcie Leba i spojrzałam na niego ze zdziwieniem. Schylił głowę, żeby ukryć uśmiech. Dwudziestkadwójka wyszczerzył do mnie zęby. – Skup się, Dwadzieścia Dwa – burknęłam. – Nie możesz mówić mi Callum? – Skup się, Callum – powiedziałam cicho, zdecydowanie. – Przepraszam – wymamrotał, robiąc poważną minę. Gdy prom wylądował, Leb ruchem ręki kazał nam wstać. Rozsunął drzwi i wymaszerowaliśmy w ciemność, łagodny podmuch poruszył moimi włosami. Nazwali miasto Rosa od imienia kobiety, która je założyła. Zawsze podobała mi się ta
nazwa, byłam nawet podekscytowana, gdy usłyszałam, że będę stacjonować w Rosie. Dwudziestkadwójka wytrzeszczał oczy, usta miał rozchylone, żyła na jego szyi pulsowała szybko. Strach Calluma był oczywisty, ale gdy się odwróciłam, nie dostrzegłam niczego niezwykłego. – O co chodzi? – zapytałam. – Co to jest? Gdzie jesteśmy? – W Rosie – odparłam, rozglądając się dla pewności. Oczywiście to była Rosa. – Ale... to slumsy? – Tak. – Wszystkie są takie? – zapytał z napięciem w głosie. – Jakie? Machnął ręką i znowu spojrzałam. Slumsy Rosy były podobne do slumsów Austin, choć może trochę gorsze. Może o wiele gorsze. Rosa jest miastem zbudowanym przez chorych. Dziwne, że w ogóle przeżyli po ucieczce z Austin. O ile wiedziałam, nawet rico strona Rosy nie mogła się równać z innymi miastami Teksasu. Budynki były drewniane, wzniesione po wojnie. Niewielkie domy stały blisko siebie, parterowe, najwyżej trzypokojowe, niektóre w opłakanym stanie. Mimo to ci, którzy mieli domki, mogli uważać się za szczęściarzy. Klitki w blokach po drugiej stronie miasta były znacznie gorsze. „Szczęście, że mamy dach nad głową”, powiedziała moja mama w dniu, kiedy wyrzucono nas z kolejnego mieszkania. Koczowaliśmy w opuszczonym budynku, dopóki rodzice nie uskładali pieniędzy na wynajęcie mieszkania. Nigdy nie mieliśmy domu. Zerknęłam na Dwudziestkędwójkę. Miałam ochotę jeszcze bardziej go nastraszyć tą historyjką, ale wciąż patrzył prosto przed siebie. Spojrzałam w tym samym kierunku. Drogi były gruntowe, utwardzono tylko dwie główne ulice. Były pełne dziur, bo przestano o nie dbać, gdy stało się jasne, że slumsy są niczym więcej jak tylko zawirusowaną wylęgarnią restartów. Wzdłuż ulic piętrzyły się hałdy śmieci, w powietrzu wisiał gęsty smród gnijących odpadków i ludzkich odchodów. System kanalizacji w Rosie był w powijakach. – Nie wszędzie jest tak źle, prawda? – zapytał nowy. – Nie aż tak źle. Ale podobnie. – A w Austin? – zapytał. Głupie pytanie; mogłam poznać, że już zna odpowiedź. – Też. Niewiele pamiętam, ale tak, było podobnie. – I ty wychowałaś się w... Zirytowała mnie jego współczująca mina. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam, była litość chłopaka z rico. – Spójrz na plan – poleciłam ostrym tonem. – Musisz się zaznajomić z Rosą. Wyjął plan z kieszeni. Pomyślałam, że odczuwa ulgę, mogąc spoglądać na cokolwiek innego niż na mnie. – W którą stronę? – zapytałam. Wskazał niewłaściwy kierunek. – Tam jest północ. – To źle? Westchnęłam.
– Tak. – Przepraszam. Mozolił się nad planem, jego policzki zabarwiał rumieniec. Trochę mu współczułam. Sama jako żółtodziób nie byłam dobra w czytaniu map i planów. Ludzie ich nie potrzebują. Ich życie ogranicza się do tej samej przestrzeni o wymiarach mniej więcej piętnaście na dwadzieścia kilometrów. – Jesteś tu – powiedziałam, wskazując miejsce na mapie. – Idziemy tam. Oderwał wzrok od kartki i uśmiechnął się do mnie. – Dzięki. Ruszyłam w głąb ulicy, a on podskakiwał, żeby dotrzymać mi kroku. Obejrzał się i zrobiłam to samo. Leb stał oparty o kadłub promu, wpatrzony w dal. – Zostaje? – zapytał Dwudziestkadwójka. – Tak. Strażnicy nie oddalają się od promu, chyba że tracą łączność audio lub wideo z restartem. Wtedy zaczynają cię szukać. Ale nie spodziewaj się, że ci pomogą wykonać zadanie. Są tutaj tylko po to, żeby nas pilnować. Skręciliśmy za róg i ostrożnie przeszłam po spłachcie uschniętej trawy do drzwi domu naszego celu, Thomasa Cole’a. Gość zabił swojego syna. Zawsze mi przydzielali morderców dzieci. Nie miałam nic przeciwko. Nie napisali tego w zleceniu, ale istniała możliwość, że zabił swojego syna, ponieważ dziecko zmarło i restartowało. Kiedy człowiek staje się restartem, przechodzi na własność KORP-u i choć później korporacja zabija nas bez skrupułów, ludziom nie wolno podnieść na nas ręki, nawet gdy chodzi o ich potomka. Niektórzy rodzice próbują ukryć restartowane dzieci przed KOPRP-em, ale to też prowadzi do aresztowania. Nie sądzę, by większość rodziców miała coś przeciwko zabieraniu ich zrestartowanych dzieci. Pozbywali się nas z radością. – Co najpierw? – zapytałam, patrząc na Dwudziestkędwójkę. – Zapukać. Skinęłam głową. Uprzedzenie dawało celowi szansę, żeby wyszedł z własnej woli. Rzadko działało. Zapukałam i podniosłam pięść, odliczając na palcach. Potem wyważyłam drzwi. Leżały za nimi wszystkie meble Thomasa Cole’a. Nie po raz pierwszy cel barykadował wejście, ale ta próba zdecydowanie należała do najgorszych. Odepchnęłam z drogi stary rozklekotany mebel i przeskoczyłam nad resztą. Barykadowanie się we własnym domu oznaczało, że cel nie ma dokąd pójść. Nie ma przyjaciół. Nie ma rodziny. Żaden inny człowiek nie chce mieć z nim nic wspólnego. Lekki uśmiech wykrzywił moje usta. Szybko starłam go z twarzy, gdy Dwudziestkadwójka przelazł przez barykadę. Wziąłby mnie za wariatkę, gdyby zobaczył, że uśmiecham się w takiej chwili. Dwie kule uderzyły mnie w ramię, huk dobiegł z korytarza. Ludziom nie wolno posiadać broni. Wielu i tak ją ma. Machnęłam ręką, każąc Dwudziestcedwójce zejść z drogi. Potknął się o krzesło, wpatrzony w dziury w moim ramieniu. Zrobiłam unik, gdy kolejny pocisk świsnął mi nad głową, a Callum przycisnął się do próchniejącej drewnianej ściany. Wbiegłam do korytarza, osłaniając ręką twarz. W zależności od rodzaju pistoletu, z którego strzelał cel, mój hełm nie musiał stanowić ochrony przed pociskiem.
Ale był kiepskim strzelcem. Kula trafiła mnie w pierś i następna zadrasnęła szyję. Od huku dzwoniło mi w uszach. Kiedy skręciłam za róg i stanęłam z nim twarzą w twarz, chybił z odległości metra. Skończyły mu się naboje. – Dwadzieścia Dwa! – ryknęłam. Misja szkoleniowa. Cole uderzył mnie stopą w brzuch. Powietrze uciekło mi z płuc i z głośnym trzaskiem walnęłam plecami w ścianę. Popędził co sił w nogach do tylnych drzwi, a ja wyprostowałam się na całą wysokość. Bolało mnie w kilku miejscach – ile razy mnie trafił? Może cztery. Tylko dwie kule przeszły na wylot. Pozostałe będę musiała wyłuskać nożem, gdy wrócę do domu. – Chodź! – zawołałam do Dwudziestkidwójki, ruszając w pościg. Zdążyłam zobaczyć przerażenie na twarzy Calluma, zanim popędziłam za Cole’em. Jego długie nogi wzbijały pył, gdy biegł ulicą. Przyśpieszyłam, kroki Dwudziestkidwójki dudniły za moimi plecami. Przynajmniej teraz za mną nadążał. Przeskoczyłam nad koszem na śmieci, który Cole rzucił mi pod nogi, znikając za rogiem. Był szybszy niż przeciętny człowiek. Pościg był dobry. Skręciłam za róg i zrobiłam unik. Jego pięść nie miała szans zderzyć się z moją twarzą. Uwielbiałam, gdy cele nabierały pewności siebie i przestawały uciekać. Co złego może mi zrobić ta mała blondynka? Żaden człowiek nigdy mi tego nie powiedział, ale widziałam to w ich oczach. Walnęłam go pięścią w szczękę, żeby odpowiedzieć na niezadane pytanie. Zatoczył się i znowu go uderzyłam. Tym razem miałam krew na rękach. Podcięłam mu nogi i zatrzasnęłam kajdanki na jego nadgarstkach. Krzyknął ze złością i wierzgał jak szalony, próbując trafić mnie w brzuch. Szybko skułam mu kostki. Przypięłam smycz do kajdanek i spojrzałam na Dwudziestkędwójkę. Jego pierś wznosiła się i opadała tak szybko, że pomyślałam, że zaraz coś w niej wybuchnie. Twarz miał czerwoną, chyba bardziej z gniewu niż wysiłku. – Spinaj im stopy, jeśli są biegaczami – powiedziałam. – Zwłaszcza szybkimi. Cole splunął na moje buty, więc dałam mu kopniaka w usta. Nie było to konieczne, ale dobrze mi zrobiło. – Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem z Dwadzieścia Dwa – zameldowałam przez komunikator. – Zadanie wykonane. – Wracajcie do promu. Spojrzałam na nowego. – Pamiętasz, jak wrócić? Jego oddech zwolnił, ale panika narosła. Uśmiechnięty chłopak sprzed dziesięciu minut zniknął, teraz miałam przed sobą przerażonego restarta. Jego wzrok przesunął się po moich ranach, z których jeszcze płynęła krew, a potem wrócił do leżącego u moich stóp związanego mężczyzny. Wszyscy za pierwszym razem wyglądają na przerażonych; pewnie powinnam przewidzieć, że mój nowy zareaguje najgorzej. Wskazałam mu właściwy kierunek, ale nawet nie drgnął. Powlekłam Cole’a po ziemi, a gdy mijałam Dwudziestkędwójkę, złapałam go za ramię i szarpnęłam.
– Idziemy. Nic nie powiedział; musiałam się obejrzeć, by sprawdzić, czy na pewno za mną idzie. Szedł ciężkim krokiem, ze spuszczoną głową. – Hej! Hej! Pomocy! – ryknął Cole. Okręciłam się na pięcie i zobaczyłam, że ktoś kuca przy budynku, trzymając w garści brązowe spodnie. Dwudziestkadwójka przystanął i mężczyzna klapnął na ziemię, spanikowane sapnięcia wyrywały się z jego ust. Nasze oczy się spotkały i dostrzegłam błysk rozpoznania. Wielu mieszkańców Rosy znało mnie z moich pięciu lat misji. Nikt nigdy się nie cieszył na mój widok. Dwudziestkadwójka odetchnął drżąco, gdy przeniósł spojrzenie ze mnie na przerażonego mężczyznę. – Naruszenie godziny policyjnej – powiedziałam do komunikatora. Mężczyzna wrzasnął, podnosząc się z ziemi. – Zostaw go – usłyszałam w odpowiedzi. Skinęłam na nowego, ale on patrzył za uciekającym człowiekiem, który z przerażeniem oglądał się przez ramię. – Rozkazali nam go zostawić – wyjaśniłam, pociągając smycz Cole’a. Odwróciłam się i po kilku sekundach Dwudziestkadwójka ruszył za mną. Wrzuciłam Cole’a do promu dla ludzi i w milczeniu poszliśmy do drugiego. Czułam, że powinnam coś powiedzieć, choć nie miałam pojęcia, co. Zwykle w tym momencie wygłaszałam przygotowaną mowę – zahartuj się, pogódź ze swoim losem, wtedy będzie łatwiej – ale nie mogłam jej sobie przypomnieć. Smutna twarz Calluma odbierała mi chęć do mówienia czegokolwiek. Weszliśmy do promu restartów i Leb kazał nam usiąść. Na razie wrócili tylko Hugo i jego nowy, więc nic nie zakłócało ciszy, gdy zapięliśmy pasy. Pozostali restarci schodzili się powoli, Lissy i jej żółtodziób wsiedli ostatni. Czterdziestkatrójka miał podbite oczy i po zakrwawionej twarzy spływały mu łzy. Wyglądało na to, że dostali trudny cel i Lissy niewiele zrobiła, żeby pomóc swojemu uczniowi. Dwudziestkadwójka uśmiechnął się do mnie z wdzięcznością. Mogło paść na niego. Uśmiechnęłam się lekko. – Siadać – polecił Leb, gdy zamknął drzwi kabiny pilota. Czterdziestkatrójka stał. Lissy szarpnęła go za koszulę, a on się odwrócił i trzasnął ją w twarz. Ze świstem wciągnęła powietrze, skoczyła na równe nogi i uderzyła go w ramiona tak mocno, że się zatoczył. Leb podszedł i złapał nowego za kołnierz. Brutalnie pchnął go na fotel, gestem kazał Lissy usiąść. Ze złością spojrzała na swojego ucznia, gdy zapięła pasy. Jej nowy wciąż ciężko dyszał, wbijając spojrzenie złotych oczu w Leba. Strażnik tego nie spostrzegł. Siedział i patrzył na swoje ręce, zagubiony w myślach. Czterdziestkatrójka skrzywił usta, nienawiść sączyła się z każdego poru jego ciała. Widziałam podobne reakcje u żółtodziobów po pierwszym zadaniu, choć wielu z nich maskowała się znacznie lepiej. Nienawiść do ludzi, a zwłaszcza do strażników KORP-u, była zrozumiała u nowego restarta. Funkcjonariusze wciskali nam lufy pistoletów w twarze, wrzeszczeli i zmuszali nas do wykonywania za nich brudnej roboty. Ja już się tym nie przejmowałam, ale pamiętałam moje uczucia z czasów, gdy sama byłam żółtodziobem. Z czasem zrozumiałam, że mój trener miał nie większy wybór niż ja. To ludzie nas do tego
zmusili. Próbowałam podchwycić spojrzenie Lissy, by kazać jej zapanować nad uczniem, zanim Leb coś zauważy, ale tylko gryzła paznokcie ze wzrokiem wbitym w ścianę. Czterdziestkatrójka wsunął rękę do kieszeni. Zobaczyłam jedynie błysk srebra, gdy zerwał się z siedzenia, ale wiedziałam, że ma nóż. Wrzask poniósł się echem po promie, gdy rzucił się na Leba, celując ostrzem w jego pierś. Odpięłam pasy i skoczyłam na równe nogi. Strażnik szeroko otworzył oczy, jego ręka była daleko od pistoletu. Zasłoniłam go własnym ciałem, gdy chłopak rzucił nożem. Nóż wbił się w mój brzuch jak w porządny kawałek krwistego steku. Czterdziestkatrójka wyciągnął ostrze, czerwone i rozedrgane w jego ręku. Kopnęłam go w nogę i bez wysiłku wyrwałam mu nóż. Upadł na kolana, szloch wstrząsał jego ciałem. Czekała go eliminacja za wniesienie broni na pokład, więc niemal mogłam zrozumieć jego łzy. Niektórzy strażnicy zabiliby go od razu, ale Leb należał do tych, którzy woleli, żeby komendant Mayer zajmował się wymierzaniem bardziej permanentnych kar. – Super – mruknęła Lissy, nie kiwnąwszy palcem, żeby pomóc Czterdziestcetrójce. Wytarłam o spodnie krew ściekającą z ostrza i podałam nóż Lebowi. Wciąż siedział, biedny, powolny człowiek. Spojrzał na mnie, a ja uniosłam brwi i podsunęłam mu nóż. Wziął go ode mnie. – Dziękuję – powiedział cicho i znowu zwiesił głowę. Ściągnęłam brwi, zaskoczona jego reakcją. Żałowałam, że nie pokiwałam głową albo nie powiedziałam: „Nie ma za co”. Nie spodziewałam się podziękowania. Nawet nie byłam pewna, dlaczego go uratowałam. Pewnie dlatego, że go lubiłam, ale trochę tak, jak lubi się jakieś warzywo. Wszyscy strażnicy w KORP-ie byli nieciekawi. Wróciłam na moje miejsce, przyłożyłam rękę do brzucha. Koszula przesiąkła krwią. Dwudziestkadwójka siedział pochylony, trzymając głowę w rękach. Wbiłam wzrok w podłogę, zadowolona, że nie muszę znów patrzeć w te spanikowane, przerażone oczy.
Rozdział dziewiąty Dwudziestkadwójka garbił się nad śniadaniem, grzebiąc łyżką w płatkach. Siedział z policzkiem opartym na dłoni. Jego głowa niemal leżała na stole. Usiadłyśmy naprzeciwko niego i Ever obrzuciła mnie zmartwionym spojrzeniem, gdy zobaczyła ponurą minę Calluma. Sama tego dnia wyglądała nieco lepiej. Ubiegłej nocy nie warczała. Mogłam się wyspać. – Dobrze się czujesz? – zapytała Dwudziestkędwójkę. Wolałabym, żeby tego nie robiła. Wyraźnie nie czuł się dobrze. Nowi rzadko czuli się dobrze po swoim pierwszym zadaniu. – To nie ma sensu – wymamrotał. – Co masz na myśli? – zapytała Ever. Popatrzył na mnie. – Marnujesz ze mną czas. Powinnaś wybrać Sto Dwadzieścia Jeden. Nigdy nie będę w stanie tego robić. Ever przeniosła spojrzenie ze mnie na niego. Ściągnęła brwi. – Będzie lepiej – powiedziała. Wiedziałam, że kłamie. Dwudziestkadwójka też ją przejrzał. Popatrzył na nią ze złością, później odwrócił głowę. Wyraz jego ciemnych oczu był twardy, zły. – Ten facet postrzelił cię cztery razy – powiedział. – Nawet nie mrugnęłaś. Jakbyś w ogóle tego nie zauważyła. – Wiele razy byłam postrzelona. Przywykniesz – zapewniłam. – Sama sobie przywyknij. Ja nie mogę. – Jej trener stale do niej strzelał – odezwała się cicho Ever, a ja natychmiast zesztywniałam. – Ona też się bała, więc strzelał do niej wraz ze strażnikami, aż w końcu przestała się bać. To prawda, chociaż nie byłam zadowolona, że Ever o tym komuś mówi. Z początku kule mnie paraliżowały, przypominając mi o mojej ludzkiej śmierci, i trener uznał, że to nie do przyjęcia. Poinstruował strażników, że mają do mnie strzelać, i strzelali dopóty, dopóki się nie uodporniłam. Twarz Dwudziestkidwójki trochę złagodniała. – Kto był twoim trenerem? – zapytał z niesmakiem w głosie. Nie powinien być oburzony. Żyłam wyłącznie dzięki temu, że miałam dobrego trenera. – Sto Pięćdziesiąt Siedem. Zginął w terenie kilka miesięcy temu. – Przynajmniej tak powiedział mi Leb. Zbliżały się dwudzieste urodziny stopięćdziesiątkisiódemki. – Szkoda, że nie mogłem się z nim spotkać – mruknął, krzyżując ręce na piersi. – Rzecz w tym, że wyszło jej to na dobre – podjęła Ever, nie zważając na moją minę. – Ty też będziesz lepszy. – Nie chcę być lepszy. W ogóle nie chcę tego robić. – Przywodził mi na myśl trzylatka, gdy tak siedział ze splecionymi rękami i naburmuszoną miną. Wyglądał niemal słodko. – Nie masz wyboru – zaznaczyłam. – A powinienem mieć. To nie moja wina. Nie prosiłem się o śmierć i o zmartwychwstanie. Rozejrzałam się po sali. Miałam nadzieję, że ludzie nie słuchają. Za takie rzeczy likwidowali restartów. – Weź się w garść – poradziłam, ściszając głos. – Pierwszy raz jest najtrudniejszy.
Przyzwyczaisz się. – Nie przyzwyczaję się. Nie chcę się przemienić w jakiegoś potwora, którego bawi polowanie na ludzi. I wskazał na mnie. Poczułam się jak pchnięta nożem. Zamrugałam, niepewna, co spowodowało ból. Jego słowa dźwięczały mi w uszach, nagle zaparło mi dech w piersi. W jakiegoś potwora, którego bawi polowanie na ludzi. Nie spodobały mi się te słowa. Nie chciałam, żeby w ten sposób o mnie myślał. A od kiedy się przejmowałam, co o mnie myślą żółtodzioby? Zmarszczyłam brwi. – Spadaj. – Głos Ever, ostry i lodowaty, zmusił mnie do podniesienia wzroku. Patrzyła gniewnie na Dwudziestkędwójkę, ściskając widelec, jakby zamierzała go użyć jako broni. Złapał swoją tacę i wstał. Spojrzałam na niego ukradkiem, zobaczyłam na twarzy Calluma zmieszanie i zaskoczenie. Nie byłam pewna, skąd się wzięły te emocje. Otworzył usta, popatrzył na Ever i po krótkim namyśle oddalił się chyłkiem. Ever odetchnęła głęboko, rozluźniła palce zaciśnięte na widelcu. – To bzdura. Wiesz o tym, prawda? Kompletna bzdura. – Co? – Wciąż miałam kłopoty z zaczerpnięciem tchu. Słowa nowego tłukły mi się po głowie, szydziły ze mnie. – Wcale nie jesteś potworem, którego bawi polowanie na ludzi. Ściągnęłam brwi. Taka ocena wydawała się uczciwa. Potrafiłam zrozumieć jego punkt widzenia. – Wren... Uniosłam głowę, gdy Ever położyła rękę na mojej dłoni. – On nie ma racji, rozumiesz? Skinęłam głową, wysuwając rękę. Jej skóra była ciepła, znacznie cieplejsza niż moja, co sprawiło, że jeszcze bardziej ścisnęło mnie w piersi. – Nadal nie mogę uwierzyć, że wybrałaś Calluma – powiedziała, nabierając łyżkę płatków. – To wyzwanie, jak sądzę – mruknęłam. – Ale zawsze wybierałaś najwyższy numer. Zawsze robisz wszystko dokładnie tak samo. Spojrzałam na nią i zobaczyłam, że przygląda mi się w skupieniu. Zaczęła tak na mnie patrzeć od czasu naszej rozmowy pod prysznicem. Wydawało się, że nie wie, co o mnie myśleć. – Poprosił, żebym go wybrała. – Tak? Poprosił, więc to zrobiłaś? – On bardziej mnie potrzebował. Uniosła brwi i uśmiechnęła się do mnie. – Prawda. – Wsunęła do ust kawałek bekonu. – Poza tym jest całkiem milutki, gdy nie zachowuje się jak dupek. – Jest... – Nie wiedziałam, dokąd mnie to zaprowadzi. Nie mogłam zaprzeczyć. To byłoby kłamstwo. Każdy widział, że jest uroczy. Każdy widział te jego oczy i uśmiech. Poczułam ciepło na twarzy. Czy się rumienię? Nigdy nie miałam takich myśli o chłopaku. Ever otworzyła usta. Żartowała z tym „milutkim”. Najwyraźniej się nie spodziewała, że przyznam jej rację. Parsknęła śmiechem, zasłaniając usta ręką. Wzruszyłam ramionami, zawstydzona, że się zdradziłam. Zawstydzona, że w ogóle mam
takie uczucia. Ale najwyraźniej to sprawiło jej przyjemność. Dawno nie wyglądała na taką szczęśliwą. Odwzajemniłam jej uśmiech. – Miękniesz – zakpiła szeptem. *** Gdy weszłam do sali gimnastycznej, Dwudziestkadwójka stał samotnie w kącie, odwrócony plecami do trenerów i innych nowych. Wciąż miał tę samą żałosną minę. Drgnęłam, gdy wezbrał we mnie gniew. Na jego widok moje serce dziwnie zatrzepotało i ciarki złości przebiegły mi po skórze. Jakim prawem jest nieszczęśliwy, skoro to on nazwał mnie potworem? Chciałam nim potrząsnąć i wrzasnąć, że nie ma prawa mnie osądzać. Chciałam go tłuc po twarzy, dopóki nie odwoła tego, co powiedział. Spojrzał, gdy podchodziłam, jego mina odrobinę złagodniała. – Wren... – Zamknij się i przyjmij pozycję. Nie przyjął pozycji. Stał jak wrośnięty w ziemię. Wyciągnął rękę, żeby mnie dotknąć. Odsunęłam się szybko. – Przepraszam, nie chciałem... – Garda! – ryknęłam tak głośno, że podskoczył. Nie podobał mi się ten jego niepewny uśmiech. Nie podniósł rąk, więc trzasnęłam go mocno w szczękę. Zatoczył się i klapnął na tyłek. – Wstawaj i unieś ręce – wycedziłam. – Zablokuj następny cios. Wyglądał na oszołomionego i krew ciekła mu z nosa, ale wstał i osłonił twarz rękami. Specjalnie zadawałam ciosy, których nie mógł zablokować. Robiłam to mocno, szybko, ze złością. Paliło mnie w piersi jak nigdy wcześniej. Gardło mnie bolało, jakby rosło w nim coś kolczastego. Po raz dziesiąty padł na matę, jego twarz była ledwo rozpoznawalną krwawą miazgą. Tym razem się nie podniósł. Leżał, oddychając ciężko. – Masz rację – powiedziałam. – Powinnam wybrać Stodwudziestkęjedynkę. Ale teraz jestem skazana na ciebie, więc proponuję, żebyś przestał biadolić i wziął się w garść. Już nie masz wyboru, bogaty chłoptasiu. Tak będzie zawsze. Lepiej przywyknij. Odwróciłam się i wypadłam z sali, odprowadzana wzrokiem przez wszystkich innych trenerów i żółtodziobów. – Dobra robota, Sto Siedemdziesiąt Osiem – pochwalił mnie strażnik, kiwając głową. Zrobiło mi się niedobrze. W ciągu pięciu lat w KORP-ie wiele razy słyszałam te słowa. Tym razem nie czułam dumy ani satysfakcji. Skręciłam do łaźni i podbiegłam do umywalki. Rozsmarowałam krew Dwudziestkidwójki na kurkach, gdy przekręcałam je niezdarnie. Woda, ściekając z moich palców, robiła się czerwona. Zacisnęłam usta i się odwróciłam. Nigdy nie byłam nadwrażliwa, ale teraz czułam się inaczej. Wciąż widziałam jego zakrwawioną twarz. Umyłam ręce cztery razy. Kiedy skończyłam, spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio to robiłam. Chyba przed laty. Wspomnienia ludzkiego życia zacierają się tym szybciej, w im młodszym wieku się umiera. Pamiętałam fragmenty mojego życia z okresu, zanim skończyłam dwanaście lat, ale szczegóły były zamglone. Dobrze pamiętałam oczy. W mojej wyobraźni były tak samo
jasnobłękitne jak przed śmiercią. Te w lustrze były inne. Błękit był głęboki, przeszywający, nienaturalny. Nieludzki. Domyślałam się, że moje oczy będą straszniejsze. Zimne i pozbawione emocji. Ale były... ładne? Opisywanie siebie w ten sposób wydawało się dziwne. Moje oczy były duże i smutne, a ten ciemnoniebieski kolor naprawdę był ładny. Na pierwszy rzut oka wyglądałam niegroźnie. Może nawet sympatycznie. Byłam jedną z najniższych osób w ośrodku, niższą od wielu trzynasto- czy czternastoletnich żółtodziobów. Miałam jasne włosy, które sama ścięłam do ramion, i wiązałam je w kucyk. Nie wyglądałam tak strasznie jak sobie wyobrażałam. Szczerze mówiąc, w ogóle nie wyglądałam strasznie. Zdecydowanie nie wyglądałam na potwora, którego bawi polowanie na ludzi.
Rozdział dziesiąty Nocne powietrze było nieruchome, gdy otworzyłam drzwi klatki schodowej i wyszłam na dach ośrodka. Ludzie czekali na mnie blisko krawędzi. Ruszyłam w ich stronę, poprawiając hełm, żeby tkwił prosto na mojej głowie. – Ufam ci, Sto Siedemdziesiąt Osiem. – Komendant Mayer wsparł ręce na rozłożystych biodrach i spojrzał na mnie tak, jakby czekał na moją reakcję. – Dziękuję – odparłam automatycznie. Komendant Mayer mówił mi te słowa za każdym razem, gdy mnie widział, jakby próbował przekonać samego siebie. Byłam jedynym restartem, z którym miał regularne kontakty. Wątpiłam, by ktokolwiek mi zazdrościł. Widywałam go często, gdyż ośrodek w Rosie jest największy i tutaj miał swoje biuro. Towarzyszącą mu kobietę, Suzannę Palm, spotykałam bardzo rzadko. Była przewodniczącą KORP-u i w zasadzie nie miałam pojęcia, co robi, ale jej obecność nie wróżyła niczego dobrego. – Mam nadzieję, że powiedziano ci, że ta misja jest tajna? – zapytała Suzanna. Patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek w sposób, który sugerował dezaprobatę. Może po prostu czuła się niepewnie na swoich niedorzecznie wysokich obcasach. A może irytowały ją te fruwające wszędzie przetykane srebrem brązowe kędziory. Mnie by irytowały. Skinęłam głową, gdy prom wylądował i drzwi się otworzyły. Komendant Mayer się odsunął, obrzucając mnie spojrzeniem, które miało mi dodać otuchy. Nie poczułam się ani trochę lepiej. Niespodziewana misja solo była ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę tej nocy. Ale przyznam, że liczyłam na pościg za uciekinierem. Tej nocy nie miałam nic przeciwko wbiciu w ziemię twarzy jakiegoś człowieka. Miałam przed oczami zakrwawioną twarz Dwudziestkidwójki. Odsunęłam od siebie wspomnienie, choć wiedziałam, że wróci. Widziałam jego twarz przez cały dzień i czułam w piersi ciężar. Próbowałam powiedzieć mojemu mózgowi, żeby się przestał wygłupiać. Dwudziestkadwójka od wielu godzin jest zregenerowany; nie spowodowałam żadnych trwałych obrażeń. Leb ściskał ręce, gdy weszłam do małego promu, i ledwie na mnie spojrzał. Jego oczywiste skrępowanie niemal wytrąciło mnie z równowagi. Misje solo zlecane przez komendanta Mayera rzadko były przyjemne, ale zawsze wtedy Leb pełnił służbę. Najwyraźniej jemu też „ufali”. Tej nocy leciał tylko jeden prom, więc więzień będzie wracać z nami. Zajęłam jeden z czterech małych foteli naprzeciwko Leba i zapięłam pasy, starając się nie zwracać uwagi na jego zaniepokojoną minę. Nie podobał mi się ten wyraz twarzy. Skupiłam się na zleceniu, które informowało zwięźle: „Milo, po trzydziestce, 175-180 cm wzrostu, szatyn”. Nie było wzmianki, dlaczego mam go złapać. Wiedzieli, że nie zapytam. Przypomniały mi się słowa Dwudziestkidwójki, że powinniśmy wiedzieć, z jakiego powodu łapiemy ludzi. Odsunęłam je od siebie. Mogłabym bez końca się zastanawiać nad wszelkimi możliwymi przestępstwami, ale KORP nigdy nie poda tych informacji restartowi. W milczeniu lecieliśmy nad Rosą, aż w końcu prom opadł na ziemię. Drzwi się odsunęły, odsłaniając widok na centrum slumsów. Odpięłam pasy i wstałam. Gruntowa droga biegła kręto wśród drewnianych domów, a każdy z nich był ciemny i milczący, jak zwykle po
godzinie policyjnej. Wylądowaliśmy bardzo blisko domu celu. Komendant Mayer nie ryzykował; jemu pościg nie sprawiał takiej przyjemności jak mnie. Dom był równie zaniedbany i smutny jak wszystkie inne, z jednym rzucającym się w oczy wyjątkiem. Okna. Nic nie przysłaniało dwóch kwadratowych okien od frontu. Każdy mógł podejść i zobaczyć, co jest w środku. Większość domów w Rosie nie ma okien, a jeśli już, to małe i pozasłaniane. Kradzieże są na porządku dziennym, okna stanowią zaproszenie dla złodziei. Ten facet musi być idiotą. Wyskoczyłam z promu i pobiegłam do schodków. Deski trzeszczały pod moimi stopami, gdy się zbliżałam do drzwi. Stanęłam, pochylając głowę w stronę domu. Ciszę zakłócał tylko szelest liści drzewa, które rosło niedaleko wejścia. Podczas zadań specjalnych pukanie nie było wymagane, więc z całej siły kopnęłam w drzwi. Ujrzałam za nimi ciemność. Weszłam do środka, spojrzałam w lewo, gdzie dostrzegłam niewyraźne kontury kanapy i kilku krzeseł. Wciąż panowała cisza. Może dopisało mi szczęście i cel ma twardy sen. Moje buty szurały cicho po drewnie, gdy skradałam się obok kanapy w stronę krótkiego korytarza. Za pierwszymi drzwiami po lewej, otwartymi, znajdowała się łazienka. Te naprzeciwko były zamknięte. Przycisnęłam do nich czubki palców, drugą ręką chwyciłam za klamkę. Zapiszczała, gdy ją naciskałam. Skrzywiłam się, zirytowana hałasem. Pchnęłam drzwi i przymrużyłam oczy, patrząc w ciemności na łóżko. Było puste. Kątem oka dostrzegłam smugę ruchu i wbiłam palce w futrynę. Sypialnia nie miała okien. Cel znalazł się w potrzasku. Błysnęło światło i zamrugałam, zaskoczona. Obok łóżka stał mężczyzna – Milo, jak założyłam – ubrany tylko w koszulkę, bokserki i skarpety. Uśmiechał się szeroko. Przekrzywiłam głowę, zaskoczona taką reakcją. Omiótł mnie wzrokiem od stóp do głów i uśmiechnął się jeszcze szerzej, ściskając coś w ręce. Była to metalowa rurka długości może pięciu centymetrów. – Sto Siedemdziesiąt Osiem, skuj go! – wrzasnął przez komunikator komendant Mayer. Przeraźliwy pisk przeszył moje ucho. Ze świstem wciągnęłam powietrze i szybko wyjęłam słuchawkę. Potarłam ucho, patrząc spod ściągniętych brwi na Mila. – Kto jest strażnikiem na promie? – Skoczył ku mnie przez pokój. Cofnęłam się o krok, unosząc ręce, żeby się bronić. Chrząknął z rozdrażnieniem. – Możesz przestać? Jestem po twojej stronie. Po mojej stronie? A jaka to strona? Odwróciłam się, słysząc kroki. Wszedł Leb, oczy miał szeroko otwarte i spanikowane. Przeniósł spojrzenie ze mnie na Mila. Szybko sięgnęłam po kajdanki, nie mogąc wymyślić wyjaśnienia, dlaczego jeszcze nie skułam mojego celu. Milo pokazał Lebowi srebrne urządzenie i strach na twarzy strażnika ustąpił miejsca złości. – Twój też nie działa, zgadza się, Leb? – zapytał Milo. Zamarłam. Ten mężczyzna zna Leba. Leb otworzył usta, zaraz je zamknął i odwrócił się w moją stronę. Był zmartwiony. Bał się. Mnie? Nigdy nie odniosłam wrażenia, że się mnie boi.
Westchnął, ściskając palcami garb nosa. – Zablokowałeś łączność audio i wideo. Nawet na promie. – Doskonale – stwierdził Milo, rzucając urządzenie na łóżko. – Byłbym wdzięczny za ostrzeżenie, wiesz. – Nie miałem czasu – powiedział Leb. – Dodałem rozkaz pół godziny temu. Milo westchnął. – Mądrze z ich strony, jak sądzę. Chcesz mi to wynagrodzić, pozwalając mi odejść? Możesz powiedzieć, że uciekłem. – Jej nikt nie ucieka – odparł Leb. To prawda. Poza tym, dlaczego Leb miałby go puszczać? – Do licha, coś ty sobie myślał? – podjął ze złością. – Będą wiedzieli, że zablokowałeś łączność. Zabiją ją. I być może mnie. Zamrugałam, upuszczając komunikator. Leb spojrzał na mnie przepraszająco, gdy go podniosłam. Dlaczego mieliby mnie zabijać? Przecież wykonywałam rozkazy. – Do promu – powiedział Leb do Mila. – Sto Siedemdziesiąt Osiem, skuj go. – Co?! – krzyknął Milo, gdy zrobiłam krok w jego stronę. – Daj spokój, człowieku, nie możesz mnie im wydać! – Nie mam wyboru – odparł Leb, każąc nam ruchem ręki pójść ze sobą. – Jeśli zaraz nie wsiądziemy do promu i nie wrócimy do ośrodka, zabiją mnie i ją, a ciebie prawdopodobnie i tak wytropią za kilka dni. – Ale... – Milo przeniósł spojrzenie ze mnie na strażnika, jego wzrok skoczył do kajdanek w mojej ręce. Wypadł na korytarz, odpychając Leba. Chciałam go złapać, ale moje palce zamknęły się tylko na koszulce. Wyrwał się i pobiegł w samych skarpetach, ślizgając się po podłodze. – O tak, Milo, doskonały pomysł – rzucił cierpko Leb. – Uciekać przed Stosiedemdziesiątkąósemką! Skoczyłam za uciekinierem i rzuciłam się na niego. Razem upadliśmy na podłogę. Milo stęknął i zaczął się wić pode mną. Sięgnęłam po kajdanki, gdy zacisnął rękę na brzegu kanapy. – Mógłbyś przestać? – warknął Leb. Jego buty pojawiły się obok mojej twarzy. – Po prostu pozwól się skuć. Milo jęknął, ale przestał się szamotać i zatrzasnęłam kajdanki na jego nadgarstkach. Poderwałam go na nogi. Dmuchnął na zasłaniający oczy kosmyk włosów, żeby spojrzeć na Leba. – Uważam... – Trzymaj język za zębami, dopóki nie wsiądziemy do promu – polecił Leb, przystając w drzwiach z ręką zawieszoną nad klamką. – Rozumiesz? Milo ponuro pokiwał głową i Leb otworzył drzwi. Obok promu stał z zaciekawioną miną pilot. – Wszystko w porządku – powiadomił go Leb, gdy odsunął drzwi promu. – Wsiadajmy. Pilot skinął głową i wskoczył na swój fotel, a ja kazałam Milowi wsiadać. Zamykaliśmy pochwycone cele w osobnej kabinie w tylnej części promu, żeby nie zagrażały dyżurnemu strażnikowi. Wepchnęłam Mila do tego przedziału i zamknęłam za nim drzwi. Usiadłam na swoim miejscu, patrząc na Leba. Rozmyślnie unikał mojego spojrzenia. – Możesz mi pomóc? – odezwał się Milo. Mówił szybko, z czołem przyciśniętym do szklanej przegrody. – Może w czasie transportu. Może pozwolisz mi się wymknąć, gdy będą
mnie wysyłać do Austin? – Może – mruknął Leb. – Albo nawet tej nocy. Znasz jakieś wyjście? Czy... – Dasz mi chwilę na zastanowienie? – Leb spojrzał na niego ze złością i pochylił się, wspierając łokcie na kolanach i przegarniając rękami ciemne włosy. W promie zapadła cisza, jedynym dźwiękiem był pomruk silnika. Spojrzenie Mila przeskoczyło z Leba na mnie, na jego twarzy odmalowało się zaciekawienie. – Czy ona umie mówić? – zapytał po dłuższej chwili. Leb nie odpowiedział ani nie okazał, że go usłyszał. – Odbyłeś wiele misji solo ze Sto Siedemdziesiąt Osiem? – dociekał Milo. – Tony byłby wdzięczny za ten szczegół. Wyjaśniłeś jej sytuację? Może ona zdoła mi pomóc. Albo nam. Leb uniósł głowę i spiorunował go wzrokiem. – Są jakieś postępy w sprawie Adiny? – Żadnych. W zeszłym miesiącu w samym Austin rebelianci stracili trzech ludzi i zawiesili wyciąganie restartów. Rebelianci. Słyszałam, jak o nich szeptano, kiedy byłam mała. Ludzie w slumsach jednoczyli siły, żeby wystąpić przeciwko KORP-owi, obalić mury pomiędzy rico i slumsami, przywrócić rządy obywateli. Pewna dziewczynka rozpowiedziała w szkole, że jej ojciec należał do grupy, która przypuściła atak na ośrodek korporacji w Austin. Kilka dni później zniknęła cała rodzina. Wytrzeszczyłam oczy i Leb spostrzegł moją minę. Westchnął przeciągle, mrucząc coś pod nosem. – Co to znaczy, że zawiesili wyciąganie restartów? – zapytałam. – No nie... – mruknął Milo, patrząc na niego. – Naprawdę nic jej nie powiedziałeś? – Nie będę wam pomagać, dopóki nie wydostaniecie Adiny. Dlatego wtajemniczanie jej nie miało dla mnie sensu – odparł Leb. – A teraz przez was grozi jej eliminacja, więc to nawet nie ma znaczenia. Chciałam, żeby Leb się zamknął. Żołądek zaczął podchodzić mi do gardła i musiałam przełknąć ślinę. – Daj spokój – powiedział Milo, przewracając oczami. – Nic nie zrobią swojej cennej Stosiedemdziesiątceósemce. Poza tym uważają, że jest niczym więcej, jak tylko pustą skorupą. – Skrzywił się. – Przepraszam, maleńka. – Wren – poprawiłam go, krzywiąc się. Pusta skorupa? Nic mi o tym nie wiadomo. Nie byłam emocjonalną podsześćdziesiątką, ale miałam uczucia. Nie miałam co do tego wątpliwości. – Posłuchaj mnie – zaczął Milo, podnosząc głos, żebym go usłyszała przez szybę. – Restarci uciekają. To niedorzeczne. Spojrzałam na niego podejrzliwie, niepewna, jaką grę prowadzi. – Uciekają i utworzyli rezerwat w północnym Teksasie, niedaleko granicy. Słyszałaś o tych, którzy zginęli w terenie? I że, o dziwo, nie znaleziono ciał? Wcale nie zginęli. Nie widziałam zwłok mojego trenera. Odwróciłam się w stronę Leba, szeroko otwierając oczy. – Sto Pięćdziesiąt Siedem? – zapytałam. – Tak. Uciekł. – Leb wiercił się niespokojnie. – Jak?
Nie chciał spojrzeć mi w oczy. – Udało mi się zdobyć lokalizator nadajników i go uwolniłem, gdy wyruszył na misję. – Dlaczego miałbyś to robić? Dlaczego człowiek miałby pomagać restartowi? Jesteśmy waszym największym wrogiem. – Ponieważ rebelianci obiecali pomóc mojej córce – wyjaśnił. – Jest restartem w Austin i powiedzieli, że jeśli pomogę uciec wysokiemu numerowi, komuś, kto według KORP-u nigdy z własnej woli nie podjąłby próby ucieczki, w zamian ją wydostaną. – Spojrzał gniewnie na Mila. – Skłamali. – Nie kłamaliśmy! – zaprotestował Milo. – Niedawno straciliśmy trzech ludzi i jest mi przykro, ale wydostanie Trzydziestkidziewiątki przestało być naszym priorytetem. – Pomagaliście uciekać wyższym numerom? – zapytałam. Wciąż nie mogłam zrozumieć, dlaczego. – Uznaliśmy, że wyższe numery mają pierwszeństwo, ponieważ są bardziej przydatne dla korporacji. Ale uwalniamy też niższe numery. Wszystko zależy od tego, do kogo uda nam się dotrzeć. – Dlaczego? – zapytałam z niedowierzaniem. – Ponieważ niczego nie zdołamy zmienić, dopóki wszyscy będziecie pracować dla KORPu – odparł Milo. – Jeśli chcemy mieć szansę na pozbycie się korporacji, potrzebujemy pomocy. Potrzebujemy wyszkolonych do walki twardzieli. Pomyśleliśmy, że wszyscy nie odrzucicie szansy, żeby uciec. – Ale... – Nie jesteśmy ludźmi. Poza tym nie chciałam mówić temu facetowi, że gdyby ktoś umożliwił mi ucieczkę, prawdopodobnie po prostu bym zwiała, nie oglądając się za siebie. Nie zostałabym, żeby pomagać bandzie ludzi. Trudno mi było uwierzyć w istnienie jakiegoś rezerwatu, a jeszcze mniej w to, że restarci są sprzymierzeni z tymi rebeliantami. – Albo chcą, żebyście przynajmniej odeszli, bo wtedy mogliby podjąć próbę – powiedział Leb, jakby czytał mi w myślach. Prom zaczął opadać i Milo popatrzył na Leba szeroko otwartymi oczyma. – Możesz mi pomóc, prawda? Możesz mnie wydostać? – Może – odparł Leb, przeciągając ręką po twarzy. – Spróbuję coś wykombinować, gdy przeniosą cię do Austin. Tej nocy jest u nas Suzanna Palm. Będziesz musiał jakoś wytrzymać przesłuchanie. Milo zbladł, ale pokiwał głową. – Później będziesz mógł mnie wydostać, prawda? Bo... – Powiedziałem, że spróbuję – warknął Leb. – Zwrócił się do mnie: – Będą cię pytać, co się działo podczas zaniku łączności. Musisz powiedzieć prawdę, mniej więcej. Zamrugałam, zdezorientowana. Wszyscy ludzie wariowali. – Wersję prawdy. Powiedz im, że Milo zaczął gadać o rezerwacie restartów i o ucieczkach, że Sto Pięćdziesiąt Siedem uciekł. I że proponował ci pomoc. Potem oznajmij, że uważasz go za obłąkanego. Że nawet jeśli nie jest wariatem, to ty i tak nigdzie byś nie poszła. Staraj się robić obojętną minę, jakbyś w ogóle nie miała żadnych uczuć. – Sądzę, że właśnie to wyraża moja twarz. – Doskonale. Coś musisz im dać. Nie uwierzą, że milczał w czasie, gdy padł twój komunikator. – Popatrzył na mnie błagalnie. – Proszę, nie mów im o mnie ani o Adinie. Możesz powiedzieć, że kazałem ci milczeć? Mam jeszcze dwoje dzieci, a moja żona odeszła.
Nie mogą mnie złapać. Prom wylądował. Pokiwałam głową. Leb nie wyglądał na przekonanego, że go nie zakapuję. – I nie mów o tym innym restartom – szepnął pośpiesznie. – Na razie nikogo nie mogę wydostać. Ostatnim razem o włos uniknąłem wpadki. Nie będę ryzykować. – Spojrzał gniewnie na Mila. – Zwłaszcza gdy pewni ludzie nie dotrzymują słowa. W chwili, gdy Milo odwzajemnił spojrzenie, otworzyły się drzwi. Na dachu stał komendant Mayer, z rękami na biodrach, złość promieniowała z jego korpulentnego ciała. Towarzyszyła mu Suzanna. Kontrolowała gniew, o ile w ogóle go czuła. Spojrzała na mnie spod uniesionych brwi. Uśmiechnęła się krzywo, gdy zobaczyła Mila. Nie potępiałam ich za te grymasy. – Zabierz go na dół. Tam przesłucha go Suzanna – szczeknął komendant Mayer do Leba, wskazując Mila. – Potem zejdź do pokoju odpraw i czekaj na mnie. Ty, chodź tutaj! – wrzasnął do mnie i wyskoczyłam z promu. Chwycił mnie za ramię i pociągnął po schodach, jakbym była dzieckiem, które uciekło z domu. Puścił mnie dopiero przed swoim biurem na ósmym piętrze, żeby wsunąć klucz do zamka. Zatrzasnął za sobą drzwi i odwrócił się w moją stronę, przysuwając twarz tak blisko, że poczułam jego kwaśny oddech. Coś do mnie wrzeszczał. Nie mam pojęcia co. Słowo daję, wszyscy ludzie powariowali. – Przepraszam pana, nie rozumiem – powiedziałam spokojnie. Odetchnął głęboko. – Dlaczego zdjęłaś komunikator? – wycedził przez zaciśnięte zęby, wskazując małe plastikowe urządzenie, które wciąż trzymałam w dłoni. – Słuchawka piszczała. Coś się zepsuło. – Wyciągnęłam go w jego stronę. Odtrącił moją rękę. Komunikator przeszorował po wyłożonej płytkami podłodze i zatrzymał się pod długim szklanym biurkiem. – A kamera? – Kropelki śliny opryskały moją twarz i musiałam opanować chęć wytarcia policzków. – Ne wiem. Nie działa? – zapytałam niewinnie. – Co się stało w tamtym domu? – Przestępca zaczął mówić o jakimś rezerwacie restartów. Bredził, że chce nas wszystkich uratować. Przyszedł strażnik, ponieważ stracił łączność, i razem zabraliśmy go do promu. Trzasnął pięścią w dłoń. Pomyślałam, że mnie uderzy. – I? – W promie dalej gadał. Powiedział, że Sto Pięćdziesiąt Siedem nie zginął, tylko uciekł. – I? – warknął. – To wszystko. Strażnik zakazał mi się odzywać. Człowiek nie przestawał bredzić o rezerwacie restartów. – Powiedział, gdzie jest? – Nie. – Przynajmniej nie do końca. Stwierdzenie, że w północnym Teksasie, było mało precyzyjne. O ile wiedziałam, na północ od Rosy rozciągało się bezludne pustkowie. – Czy powiedział, że pomogą ci w ucieczce? – Tak, wspomniał, że chce mi pomóc. Ale sądzę, że po prostu jest obłąkany. Komendant Mayer spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek, jego świszczący oddech przez kilka sekund był jedynym dźwiękiem w pokoju.
– Sądzisz, że jest obłąkany – powiedział powoli. – Restarci nie uciekają. Widziałam próby ucieczki. Zostali zabici. Nawet gdyby ktoś uciekł, nie miałby dokąd pójść. – A co z tym rezerwatem? – Trudno mi w to uwierzyć. – Nie skłamałam. Nie mogłam sobie tego wyobrazić. Jak tam żyją? Skąd biorą pożywienie? Dlaczego ludzie zostawiają ich w spokoju? Patrzył na mnie badawczo, przeszukując wzrokiem moją twarz, wypatrując oznak kłamstwa. – Nie przypuszczałem, że zadanie okaże się takie trudne. Ale wysłałem ciebie, ponieważ ci ufam. – Odetchnął urywanie, zrobił mały krok w tył. – Ci ludzie... Wiem, że tego nie rozumiesz, ale my ich ocaliliśmy. Stan Teksas przetrwał, jako jedyny, ponieważ wcześnie zamknęliśmy granice i zabroniliśmy cywilom podróżowania. A ci ludzie myślą, że mogą chodzić wszędzie, gdzie chcą, i robić, co im się podoba. Ustanowiliśmy zasady nie bez powodu! Chronimy ich, a rebelianci... – wypluł ostatnie słowo – uważają, że ich misją jest ocalenie wszystkich. Zabijają nas. Podróżowanie pomiędzy miastami, łamanie prawa! To miejsce... – ogarnął gestem pokój – ma służyć ochronie ludzi. I właśnie tym się zajmujesz. Wiesz o tym, prawda? Nie użyłabym słowa „ochrona” do opisania tego, co robiłam, ale niemal potrafiłam zrozumieć jego racje. Ludzie pozwalali żyć młodszym restartom, żeby oczyszczali miasta – żeby im pomagali pozbywać się przestępców i chorych bez ryzyka zarażenia i rozniesienia wirusa. – Tak – odparłam. Znów się przysunął, tak blisko, że chciałam rąbnąć go rękami w pierś i posłać w drugi koniec pokoju. – Będę obserwować każdy twój ruch. Szepniesz komuś o tym jedno słowo, a będziesz trupem. Rozumiesz? Pokiwałam głową. Jego słowa nijak się miały do zapewnień o zaufaniu, którym podobno mnie darzył.
Rozdział jedenasty Kiedy tej nocy wróciłam do mojej kwatery, rzuciłam się na łóżko i położyłam twarzą do ściany. Uznałam, że są duże szanse, że komendant Mayer mnie obserwuje, a nie byłam pewna, czy moja twarz nie zdradza myśli przemykających mi przez głowę. Ucieczka? To niedorzeczne. Ośrodki korporacji zostały zaprojektowane w taki sposób, żeby nam to uniemożliwić. Byliśmy bezustannie monitorowani i otoczeni przez uzbrojonych strażników, mieliśmy wszczepione nadajniki i każdy człowiek w każdym mieście z rozkoszą wydałby nas KORP-owi. Cóż, najwyraźniej nie każdy. Podciągnęłam kolana do piersi i marszczyłam czoło, próbując to zrozumieć. Moja pierwsza intuicyjna reakcja była taka, że buntownicy nas wystawiają. Pomagają restartom uciekać, wciskając im bajeczkę o rezerwacie, a potem ich zabijają. Ale nie mogłam doszukać się w tym sensu. Gdyby naprawdę chcieli pozbyć się restartów, czy po prostu nie zabijaliby ich wtedy, gdy pracowali w terenie? Zadawanie sobie trudu, żeby najpierw kogoś wydostać z ośrodka, po prostu wydawało się głupim pomysłem, nawet jak na człowieka. Ale jeśli nas nie wrabiają, jeśli naprawdę pomagają nam w nadziei, że później my im pomożemy? Wtedy miałoby to sens. Liczenie na współpracę ze strony restartów wydawało się przejawem huraoptymizmu, ale sam plan nie był zły, jeśli buntownicy chcieli się pozbyć KORP-u. Skrzywiłam się. Nie wiedziałam, co myśleć o ludziach, którzy decydowali się pracować z restartami. Trudniej będzie mi ich nienawidzić, jeśli wyjdzie na to, że kierują się zdrowym rozsądkiem. Tej nocy prawie nie spałam, a kiedy rano przewróciłam się na drugi bok, Ever leżała zwinięta w kłębek. Palce jej drżały, gdy podciągała koc pod brodę. Usiadłam i spuściłam nogi na podłogę, szybko odwracając wzrok, gdy spostrzegła, że na nią patrzę. Chciałam z nią porozmawiać o tym, co się stało w nocy, ale uznałam, że byłoby to podłe. Jeśli ktokolwiek musiał się stąd wydostać, to właśnie ona, a Leb jasno dał do zrozumienie, że nikomu z nas nie pomoże. Zresztą, co miałabym jej powiedzieć? Że kilku restartów uciekło, ale raczej ani tobie, ani mnie to się nie uda? Włożyłam strój do biegania, rzuciłam na nią okiem i wyszłam z pokoju. Dwudziestkadwójka czekał na bieżni, oczy miał duże, okrągłe i pełne żalu. – Wren, jestem... – Biegnijmy – przerwałam mu, unikając jego spojrzenia. Sprawiło, że znów poczułam się winna, a nie chciałam czuć się winna, kiedy uważał mnie za potwora. Zaczęliśmy biec, oboje milczeliśmy przez kolejne okrążenia. Nie odezwał się również podczas całego popołudniowego treningu. Wciąż na mnie zerkał i miałam wrażenie, że chce mnie przeprosić, ale ignorowałam jego spojrzenia i odzywałam się tylko wtedy, gdy miałam jakieś uwagi techniczne. – Za godzinę spotkam się z tobą na dachu – powiedziałam po treningu. Tej nocy mieliśmy wyrwać chorego i byłam wdzięczna za tę odmianę. Zabieranie chorych, żeby zostali odtransportowani do szpitala, nie wymagało wysiłku i było zadaniem, które trudno spartolić. Poza tym rzadko się wiązało ze stosowaniem przemocy.
Dwudziestkadwójka skinął głową i odwróciłam się do wyjścia. Zobaczyłam, że Leb stoi oparty o ścianę i patrzy na mnie. Pozwoliłam, by Dwudziestkadwójka mnie wyprzedził. Zwolniłam w drodze do drzwi i przystanęłam w progu. – Dziękuję – szepnął Leb, spuszczając głowę i mówiąc do podłogi. – Wciąż go masz? – zapytałam, odwrócona twarzą do wyjścia. – Lokalizator nadajników? – Nie. Zwróciłem go, żeby nie podejrzewali, że pomógł mu ktoś wewnątrz. Musiałam przytrzymać się drzwi, gdy dygocząca Ever stanęła mi przed oczami. – I naprawdę nie możesz... – Nie. – Ale... – Nie. – Przeniósł wzrok na kamerę na ścianie. – Idź, zanim Mayer zauważy, że ze mną rozmawiasz. Miał rację, więc z westchnieniem wyszłam na korytarz. Może zresztą podejmowanie próby wydostania Ever z ośrodka to zły pomysł. Nie była w najlepszej kondycji, a korporacja z pewnością natychmiast wysłałaby funkcjonariuszy w pościg. Ucieczka stanowiłaby ogromne ryzyko dla każdego restarta, co dopiero dla Pięćdziesiątkiszóstki, która nie jest w szczytowej formie. Nawet gdybym wykombinowała jakiś sposób, żeby uciec razem z nią, miałaby nikłe szanse przeżycia. Może tutaj będzie jej lepiej. *** Włożyłam hełm i zaciągnęłam pasek pod brodą, nerwowo spoglądając na Ever. Poprawiła komunikator. Ręce jej się trzęsły znacznie bardziej niż rano. – Pomóc ci? – zapytałam. Pokręciła głową, ustawiając mikrofon na wprost ust. – Callum sprawia się lepiej? – Świetnie – mruknęłam. – Naprawdę jest mu przykro, wiesz. Może daj mu trochę luzu? Pierwsze tygodnie tutaj są ciężkie. Wzruszyłam ramionami, chociaż pomyślałam, że być może ma rację. W wyobraźni zobaczyłam duże smutne oczy Dwudziestkidwójki i westchnęłam. Ever wstała i nogi dosłownie się pod nią ugięły. Upadła na podłogę, oddychając ciężko. – Czy... Urwałam, gdy gwałtownie uniosła głowę i wbiła we mnie spojrzenie szklistych oczu. Poderwała się i rzuciła na mnie. Upadłyśmy. Ever nacisnęła na moje ramiona, przygniotła mnie całym ciałem. Wierzgnęłam, ale nie ustąpiła, tylko pokazała zęby i warknęła. Przed naszym pokojem pojawili się dwaj mężczyźni, jeden trzymał podkładkę z klipsem. Ever obróciła głowę i skoczyła na nich. Lekarz szybko wcisnął przycisk zamka. Podniosłam się powoli, wbijając złe spojrzenie w podłogę, zamiast kierować je na ludzi. Łup. Łup. Łup. Zmrużyłam powieki, słuchając rytmicznych odgłosów. Nie chciałam robić tego tej nocy. Chciałam, żeby wróciła prawdziwa Ever, ta, która poprawiała mi humor i chodziła ze mną do stołówki. Brakowało mi jej. Otworzyłam oczy i wypuściłam powietrze. Ever odwróciła się powoli, patrząc na mnie gniewnie, jakbym ją obraziła.
– Uważaj na siebie, Sto Siedemdziesiąt Osiem! – zawołał lekarz za szybą. Dzięki, człowieku. Wielce mi pomogłeś. Rzuciła się na mnie jak zwierzę, chwyciła za koszulę, gdy próbowałam uskoczyć. Usłyszałam trzask, gdy oddarła pas materiału na plecach. Złapała za to, co zostało, i przyciągnęła mnie do siebie, ręką obejmując mój brzuch. Poczułam, jak jej zęby kaleczą mi szyję, i uderzyłam ją łokciem w bok. Wskoczyłam na łóżko, ale była za szybka. Chwyciła mnie za rękę i szarpnęła, wyrywając mi ramię ze stawu. Pociągnęła mnie na podłogę i złapała za szyję. Cichy jęk wyrwał się z moich ust. Zacisnęłam wargi, zawstydzona, z nadzieją, że ludzie nic nie usłyszeli. Ale Ever usłyszała. Jej czy pojaśniały i oderwała ręce od mojej szyi, jej ładna twarz zastygła w grymasie przerażenia. – Przepraszam – powiedziała, odsuwając się ode mnie. Spojrzała na ludzi na zewnątrz, jej oczy wypełniły się łzami. – Nic nie szkodzi – wyzgrzytałam, siadając i opierając się o łóżko. Moja ręka zwisała bezwładnie. – Nastawisz ją? Chwyciła moje ramię i wprowadziła kość we właściwe miejsce w stawie. Pochylała głowę, łzy spływały jej po policzkach. – Przepraszam – szepnęła, gdy ludzie weszli do pokoju. – Nie masz za co, Ever. Naprawdę. – Uśmiechnęłam się do niej, ale nie chciała na mnie spojrzeć. – Czujesz się trochę osłabiona? – zapytał lekarz życzliwym tonem, jakby nie on jej to zrobił. W milczeniu skinęła głową, a on wyjął strzykawkę i wskazał na jej rękę. – To pomoże. – Nacisnął tłok i poklepał ją po głowie. Zamknęła oczy i odetchnęła parę razy. – Lepiej? – zapytał. – Myślisz, że możesz lecieć dzisiaj w teren? Skinęła głową, wycierając palcami policzki. Lekarz przygryzł wargę i zastanowił się. – Dziś tylko po chorego, prawda? – Tak – odparła. – W porządku. – Wskazał na mnie. – Zmień koszulę. Jest rozdarta na plecach. Wyszli z pokoju, a ja wstałam i ściągnęłam czarną koszulę. Włożyłam identyczną na podkoszulek, poprawiłam hełm i kamerę. – Gotowa? – zapytałam, podając rękę Ever. Wciąż miała spuszczoną głowę, gdy szłyśmy na dach, nieświadoma licznych spojrzeń, jakimi ją obrzucałam. Teraz i tak nie mogłyśmy o tym porozmawiać, nie z komunikatorami i ludźmi słuchającym każdego słowa. Dwudziestkadwójka i inni restarci już siedzieli w promie, przypięci pasami. Poza mną i moim uczniem tylko Hugo i jego nowy stanowili dzisiaj parę szkoleniową; pozostali byli doświadczonymi restartami. Głównie podsześćdziesiątki, z wyjątkiem Marie Sto Trzydzieści Pięć, która odbywała swoją drugą misję solo od czasu zakończenia szkolenia. Wyłuskiwanie chorych nie wymaga wielkich umiejętności. Spojrzałam na podsześćdziesiątki, wypatrując oznak obłędu, jakie niedawno widziałam u Ever. Wszyscy siedzieli ze spuszczonym wzrokiem, twarze mieli bez wyrazu. W kącie stali dwaj strażnicy, młody facet o imieniu Paul i drugi, którego nie znałam.
Obcy wskazał pistoletem na mnie, pokazując żółte zęby w kpiącym uśmiechu. – Siadać – polecił. Obecność dwóch strażników nie wróżyła niczego dobrego. Wsunęłam się na fotel obok Dwudziestkidwójki i zignorowałam jego wysiłki podchwycenia mojego spojrzenia. Nie byłam w nastroju. W milczeniu polecieliśmy do centrum slumsów i wyszliśmy z promu, gdy Żółte Zęby wyszczekał rozkaz. Tej nocy w slumsach było cieplej, lodowaty wiatr się uciszył. – Masz mapę? – zapytałam Dwudziestkędwójkę, podając mu zlecenie, gdy drzwi promu zatrzasnęły się za nami. Skinął głową, podnosząc plan. – Zadania tego rodzaju są łatwiejsze – powiedziałam, gdy czytał mapę. – Po prostu wyłuskujemy chorych, którzy stanowią zagrożenie dla miasta. – Dlaczego się tym przejmują? – zapytał. – Próbują uwolnić populację ludzi od choroby. Nie osiągną celu, jeśli chorzy będą chodzić i zarażać innych. Zapobiegają drugiemu masowemu wybuchowi epidemii. Ściągnął brwi, ale nie skomentował. – Tędy? – zapytał. – Tak. Ruszyliśmy brudną ulicą, wzdłuż której stały baraki i namioty. Ta część slumsów, najgorsza ze wszystkich, była jeszcze w budowie. Wiele osób wciąż mieszkało w prowizorycznych schronieniach, z nadzieją na zbudowanie czegoś trwalszego. Zapach śmierci i choroby wiercił mnie w nosie. Wyższa temperatura nasiliła smród, choć nie był ani trochę tak wstrętny jak latem, kiedy dosłownie musiałam wstrzymywać oddech. Zatrzymałam się przed namiotem z foliowych płacht rozpiętych na cienkich gałęziach. Nie wyglądał zbyt solidnie; prawdę mówiąc, był tak dziurawy, że wątpiłam, czy w ogóle zapewnia schronienie. – Bell Travis! – zawołałam. Usłyszałam dobiegający ze środka kaszel, poły namiotu się rozchyliły i wyszła z niego młoda kobieta. Ciemne włosy miała tłuste, przylepione do czaszki, a oczy zapadnięte i czarne. Jej podbródek pokrywały czerwone cętki. Prawdopodobnie kaszlała krwią. Wyciągnęła ręce. Chorzy rzadko walczą. – Mam ją – zameldował Dwudziestkadwójka, biorąc kobietę na ręce. – Musisz ją skuć – poleciłam. – Dlaczego? A niby co zrobi? Ucieknie? – Spojrzał na nią. – KDH? Jej głowa kiwała się bezwładnie jak u noworodka. Ostrożnie złożył ją na swojej piersi. – Nie odzywaj się do niej, Dwadzieścia Dwa. W odpowiedzi zmarszczył brwi i odwrócił się, żeby pójść do promu. – Dwadzieścia Dwa! – Sapnęłam z irytacji i powiedziałam do komunikatora: – Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem z Dwudziestkądwójką. Zadanie wykonane. – Wracać do promu. Panuj nad swoim nowym, Sto Siedemdziesiąt Osiem. Ruszyłam truchtem, żeby dopędzić Dwudziestkędwójkę, który szedł ze spuszczoną głową, mówiąc do kobiety. – W końcu nie będziesz nic czuła... – Dwadzieścia Dwa! – Wszystko zdrętwieje. Nawet nie będziesz wiedziała, kiedy umrzesz... obiecuję.
– Nie rozmawiaj z ludźmi – powiedziałam, łapiąc go za ramię. Zatrzymał się i spojrzał na mnie ze złością, ale przestał do niej mówić. Delikatnie położył ją w promie wśród innych chorych, udając, że nie widzi mojej zirytowanej miny. Restarci stali w szeregu. Dołączyliśmy do nich. Czułam, jak coś ściska mnie w brzuchu, gdy strażnicy patrzyli na nas gniewnie. Coś jest nie w porządku. Zerknęłam na Ever, ale ona wbijała pusty wzrok w ziemię. – Restarci przynoszą z terenu niebezpieczne przedmioty i stanowią zagrożenie dla funkcjonariuszy – oznajmił Paul. – Musimy was przeszukać przed wpuszczeniem na pokład. Zdjęłam koszulę i rozpostarłam ręce, jak zwykle. – Wszystko – powiedział Paul, machając rękę. – Podkoszulki też. Wywrócić kieszenie i opuścić spodnie. Zostawić bieliznę. Tego nie potrzebujemy oglądać. Restarci natychmiast wykonali rozkaz. Koszule i spodnie spadały z cichym szmerem na ziemię. Szarpałam guzik spodni, zerkając na nagie torsy. Nikt nie wydawał się zawstydzony. Prawdopodobnie wszyscy widzieli się już bez bielizny. Kątem oka spostrzegłam, że Dwudziestkadwójka wykonał rozkaz. Mnie nikt nie widział bez ubrania. – Ty! Zobaczyłam, że Żółte Zęby celuje we mnie z pistoletu. Ruchem głowy dał do zrozumienia, że mam się podporządkować. Palce drżały mi tak mocno, że nie mogłam rozpiąć spodni. Guzik nie chciał przejść przez dziurkę. To nawet nie było najgorsze. Nie miałam nic przeciwko ściągnięciu spodni. Ale koszulka... Nie mogę zdjąć koszulki. – Kto to jest? – zapytał Żółte Zęby. – Sto Siedemdziesiąt Osiem – odparł Paul. Poza tym nie powinnam się rozbierać. Przecież uratowałam Leba. To nie ja rzuciłam nożem w strażnika. – Co się z tobą dzieje? – zapytał Paul, wbijając mi w plecy lufę pistoletu. Wszyscy restarci w szeregu obrócili się w moją stronę. Marie Sto Trzydzieści Pięć ściągnęła brwi, niemal zatroskana, nagląc mnie do wypełnienia rozkazu. Ocaliłam go! Chciałam im to wywrzeszczeć. – Hej! – warknął Dwudziestkadwójka, chwytając ręką lufę pistoletu. Jęknęłam. – Mógłbyś przestać? Nie powinna tego robić, jeśli nie chce. Paul wyrwał pistolet i lufą uderzył go w głowę. Skrzywiłam się, gdy Dwudziestkadwójka się zachwiał, i szarpnęłam oporny guzik. Paul odsunął się ode mnie, teraz mierzył do Dwudziestkidwójki. Żółte Zęby sapnął ze złości i schował pistolet do kabury, podchodząc do mnie. Przyciągnął mnie do siebie za pasek, przepchnął guzik przez dziurkę i opuścił spodnie. – Każdy inny dostałby kulkę w łeb – mruknął, chwytając rąbek koszulki i ściągając mi ją przez głowę. Przycisnęłam ręce do cienkiego białego stanika i próbowałam oddychać, ale płuca nie chciały współpracować. Moja pierś unosiła się i opadała zbyt szybko, gardło zacisnęło się boleśnie. – Na miłość Teksasu – warknął wściekle Żółte Zęby, odciągając mi ręce od tułowia. – Myślałby kto, że jesteś żółtodziobem.
Skrzywił się na widok brzydkich blizn na mojej klatce piersiowej i szybko odwrócił wzrok. Ale restarci patrzyli. Wszyscy się we mnie wpatrywali. Odwróciłam głowę, bez powodzenia starając się zapanować nad drżeniem ramiom. Tylko Dwudziestkadwójka nie patrzył. Wykręcał szyję tak bardzo, że widziałam tył jego głowy. Nie spojrzał ani razu. – W porządku, ubrać się. Zajmować miejsca – rozkazał Paul. Jak najszybciej włożyłam podkoszulek i koszulę, nie spuszczając oka z Dwudziestkidwójki... z Calluma. Wciąż na mnie nie patrzył. Zapięłam spodnie i usiadłam obok niego, szybko skrzyżowałam pasy. Ręce mi się trzęsły, gdy je położyłam na kolanach. Zobaczyłam, że Callum na nie spogląda. Ścisnęłam dłonie, żeby przestały dygotać, ale nic to nie dało. Ever pochwyciła moje spojrzenie, gdy uniosłam głowę. Współczucie w jej oczach wcale nie złagodziło skurczu, który czułam w piersi. Wbiłam wzrok w kolana. Kiedy prom wylądował, wysiadłam za Callumem. Drżące nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Zostałam z tyłu, gdy inni restarci przemaszerowali po dachu i zniknęli na schodach. Callum stał i czekał na mnie, przytrzymując otwarte drzwi. Chwyciłam się poręczy i ruszyłam na dół, drepcząc chwiejnie na moich głupich krótkich nogach. Coś ciepłego wsunęło się w moją wolną rękę. Palce Calluma splotły się z moimi. Jego skóra wydawała się przyjemnie gorąca w porównaniu z moim zimnym, martwym ciałem. Z wdzięcznością ścisnęłam jego dłoń i spróbowałam się do niego uśmiechnąć. Jego duże oczy wyrażały zmartwienie i współczucie, ale odwzajemnił uśmiech. Powoli zeszliśmy po schodach na siódme piętro. Nie chciałam, by odchodził, lecz kwatery chłopięce znajdowały się po lewej stronie, a dziewczęce po prawej. Ścisnął moją rękę. Wsunęłam ją do kieszeni, próbując zachować jego ciepło. W pokoju unikałam oczu Ever, gdy zdjęłam polowe ubranie i włożyłam dres. – Wren, naprawdę nie... – zaczęła. Spojrzałam na nią koso i położyłam się do łóżka. Naciągnęłam kołdrę na głowę i leżałam zwinięta w kłębek, aż spowiła mnie ciemność snu.
Rozdział dwunasty – Przegapiłaś dzisiejsze bieganie. Żałuj, bo byłem fantastyczny. Callum uśmiechał się do mnie, gdy szłam do niego przez salę gimnastyczną. Jego wielki, skrzący się uśmiech powrócił. – Przepraszam – mruknęłam, rozglądając się po sali. Kilku restartów obserwowało mnie. – Zaspałam. – Spojrzałam na Calluma, jego uśmiech rozgrzewał mi policzki. – Dzięki, że mimo to przyszedłeś. Naprawdę dobrze zrobiłeś. Wzruszył ramionami. – Tak, jasne. Zobaczyłam, że Hugo patrzy na mnie z drugiego końca sali. Skrzyżowałam ręce na piersi, wbijając wzrok w lśniącą drewnianą podłogę. Miałam ochotę poczołgać się do kąta, zakryć twarz rękami i nigdy więcej nikogo nie oglądać. – Walniesz mnie w końcu czy nie? – zapytał Callum. Zaśmiałam się, zaskoczona, i szybko chrząknęłam, żeby zamaskować śmiech. Ale było za późno; usłyszał i na jego twarzy odmalowała się radość. – No... tak – mruknęłam, rumieniąc się, kiedy znów spojrzałam mu w oczy. Zastawił się, a ja zadałam lekki cios, który z łatwością sparował. Wyprowadziłam drugi, silniejszy, zatrzymując pięść, nim nawiązała kontakt z jego szczęką. – Szybciej – poleciłam mu. – Prawie cię uderzyłam. – Musisz się pogodzić, że nigdy nie będę w tym dobry – powiedział, robiąc unik przed moją pięścią. – Nie. – Nie? – Podskoczył, gdy spróbowałam podciąć mu nogi. – Dobrze! – Dziękuję. Nie? Nie pogodzisz się? – Nie. Wszystkie moje żółtodzioby są dobre. Nigdy nie straciłam ani jednego w czasie szkolenia. Tylko dwóch po zakończeniu. – Z ilu? – zapytał, wyprowadzając słaby cios, którego bez trudu uniknęłam. – Czy ty w ogóle próbujesz? – zapytałam, nie mogąc powstrzymać lekkiego półuśmiechu. – Trochę. – Podskakiwał. – Staraj się bardziej. Zadał mocniejszy cios, ale znów uskoczyłam. Przynajmniej był lepszy. – Ilu? – powtórzył. – Dwudziestu? Dwudziestu pięciu? Coś koło tego. Teraz walczyliśmy trochę bardziej zaciekle. Moja pięść musnęła jego podbródek. Złapałam go za rękę, gdy się na mnie zamierzył, i szarpnęłam tak mocno, że klapnął na podłogę. Natychmiast spróbował podciąć mi nogi, jak go nauczyłam, i uśmiechnęłam się, zadowolona z jego reakcji. – Czy to zabawne? – zapytał, poddając się, gdy uskoczyłam. – Nie, to było dobre – odparłam, pochylając głowę, żeby nie mógł zobaczyć szerszego uśmiechu. Nagle złapał mnie za rękę i straciłam równowagę. Uderzyłam go kolanami w brzuch, gdy na nim wylądowałam. Wydał jęk przemieszany ze śmiechem.
– Wygrałem – wydyszał. – To nazywasz wygraną? Przytrzymał mnie za rękę, gdy chciałam wstać, i podniósł się na łokciach, więc nasze twarze znalazły się blisko siebie. – Tak. Patrzyłam na nasze splecione dłonie zamiast w jego ciemne, szczęśliwe oczy, i starałam się zwalczyć ciepło rozchodzące się po moim ciele. Rumieniec ogarniał mnie całą. Cudowne uczucie. – Przepraszam za to, co wtedy powiedziałem – szepnął i wtedy na niego spojrzałam. – Wcale tak nie uważam. Wyjęłam rękę z jego dłoni i zsunęłam się na zimną podłogę. Może było mu przykro, ale wiem, że wówczas naprawdę tak myślał. – W porządku. – Wcale nie – powiedział, siadając i pochylając się w moją stronę, żeby nikt nie słyszał naszej rozmowy. – Nie powinienem mówić, że bawi cię polowanie na ludzi tylko dlatego, że jesteś w tym dobra... – Bawi mnie – przerwałam mu. – W pewien sposób. Zwłaszcza pościg. Ale... – Nie miałam pojęcia, czy mógłby to zrozumieć, nie na tym etapie. – Ale co? – Ale to nie znaczy, że mam wybór – dokończyłam cicho. – Ledwie pamiętam moje ludzkie życie i te nieliczne wspomnienia naprawdę nie są miłe. Tylko to umiem. Tylko w tym jestem dobra. I tak, czasami polowanie sprawia mi przyjemność. – To ma sens – powiedział takim tonem, jakby naprawdę tak sądził. – Nie odczuwam wielu rzeczy. Nie w ten sam sposób co ty. Jestem Stosiedemdziesiątkąósemką. Prawda jest taka, że w zasadzie nie mam żadnych uczuć. – To kłamstwo – oznajmił z rozbawieniem w głosie. – Nie, prawda. Callum przysunął się jeszcze bliżej i poczułam świeży zapach jego skóry. Pachniał czystością i życiem, jak Dwudziestkadwójka, i pożałowałam, że nie mam się czym owinąć, żeby zamaskować mój zapach śmierci. – Tak, kłamstwo. Tamtego dnia sprałaś mnie na kwaśne jabłko. Czułaś złość. I ten wyraz twoich oczu, kiedy mówiłaś o swoim ludzkim życiu... czułaś smutek. – Przekrzywił głowę i jego ciepły oddech musnął moje policzki. Uśmiechnął się, gdy sapnęłam z zaskoczenia. – Masz uczucia. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! Dwadzieścia Dwa! Do roboty! Poderwałam głowę i zobaczyłam, że strażnik piorunuje nas wzrokiem. Wstałam szybko, wyciągając rękę do Calluma. Ujął ją i skoczył na nogi. – Wybaczysz mi? – zapytał, przyjmując pozycję. Oczy miał duże i okrągłe, jak szczeniak proszący o smaczny kąsek. – Tak – odparłam ze śmiechem. – Zrób to znowu – powiedział, podskakując z radości. – Co? – Roześmiej się. – Zawrzyjmy umowę. Zaśmieję się, jeśli mnie trafisz. – Jesteś taka dziwna.
Zwolniłam Calluma w porze kolacji, kiedy sala zaczęła pustoszeć. Szłam za nim do drzwi, gdy zobaczyłam, że wchodzi Ever. Pomaszerowała do kąta, gdzie ćwiczyła rzucanie nożem. Podniosła jedno z tępych ostrzy i cofnęła się o kilka kroków. Jej ciało zesztywniało, gdy przygotowywała się do rzutu. Rzuciła. Nóż odbił się od ściany i upadł na podłogę. Callum patrzył na mnie wyczekująco, przytrzymując otwarte drzwi sali. Ruchem ręki kazałam mu odejść. – Idź. Zaraz przyjdę. – Podeszłam do Ever. Spojrzała na mnie, gdy drżącymi palcami sięgała po nóż. – Cześć. Wszystko w porządku? – Przyszłam spytać cię o to samo. Cofnęła się i rzuciła. Nóż uderzył w ścianę dobre piętnaście centymetrów od celu. – Po prostu bajecznie. Patrzyłam, jak podejmuje kolejne próby, za każdym razem chybiając. Wiele razy nawet nie wbiła noża. Była blada i niepewnie stała na nogach. Wydawało się, że to, co dali jej wczoraj wieczorem, dawno temu przestało działać. – Rany, ciekawe dlaczego dziś mi nie idzie. – Jej głos ociekał sarkazmem, gdy podniosła z podłogi nóż po kolejnym nieudanym rzucie. – Czy to nie dziwne? Splotłam ręce na piersi i dołożyłam starań, żeby popatrzeć na nią ze współczuciem. Nie byłam pewna, czy mi się udało. Chciałam coś powiedzieć, cokolwiek, lecz nie przychodziły mi na myśl słowa, które nie wzbudziłyby podejrzeń słuchającego strażnika. – Myślę... – chrząknęła, gdy znowu rzuciła nożem – że skutki są przeciwne do tego, na czym im zależy. – Nóż utknął w brzuchu papierowego człowieka. Przekrzywiła głowę. – Ha. Przypuszczam, że to go spowolni. – Ever... – Sto Siedemdziesiąt Osiem! Odwróciłam się, słysząc głos strażnika. – Komendant Mayer chce cię widzieć w swoim biurze. Skinęłam głową, zachowując poważną minę, chociaż skręcało mnie w brzuchu. To nie brzmiało dobrze. Rzuciłam Ever przepraszające spojrzenie i poszłam na ósme piętro. Zimny, biały korytarz był lodowaty. Obciągnęłam rękawy, gdy stanęłam przed biurem komendanta Mayera. Drzwi się rozsunęły i komendant spojrzał na mnie zza masywnego szklanego biurka. Jego grube palce pomykały po ekranie, gdy ruchem głowy wskazał mi krzesło. – Siadaj. Usiadłam sztywno. Czy wie o mojej rozmowie z Ever? Albo, co gorsza, czy wie, że skłamałam w sprawie Leba i Mila? – Interesujący wybór żółtodzioba – powiedział, odchylając się w fotelu i kładąc ręce na udach. Starałam się pohamować westchnienie ulgi. – Wyjaśnisz? – zapytał. – Chciałam zobaczyć, czy uda mi się podciągnąć niższy numer. Pokiwał głową, kołysząc się w fotelu. – Jak idzie? – Dopiero zaczęliśmy.
– Niezbyt dobrze wykonuje rozkazy. Wczoraj odezwał się do strażników w promie. – Jest nowy. – Ignoruje cię. – Komendant Mayer skrzywił się. – Albo sobie z ciebie żartuje. Widziałem was w sali gimnastycznej. Skupiłam wzrok na biurku, nerwowo zacierając dłonie. Nigdy nie dostałam upomnienia za szkolenie nowego. – Niższe numery są często... trudne, ale on jest nieprzewidywalny. Dziwię się, że tylko raz sprawiłaś mu lanie. – Podniósł się i pochylił, wywracając fotel. – I słyszałem, że wczoraj w promie sprawiłaś kłopoty. Chrząknęłam. – Ja... – Nic nie szkodzi. – Machnął ręką. – Nie pochwalam twojego nieposłuszeństwa, ale powiedziałem strażnikom, żeby nie zmuszali dziewcząt do zdejmowania podkoszulków. Nie jesteśmy zwierzętami, na litość Teksasu. Skinęłam głową. – Dziękuję – szepnęłam i naprawdę byłam mu trochę wdzięczna. – Powiedziałem, że byłaś sfrustrowana z powodu swojego nowego, co potrafię zrozumieć. Powinnaś być sfrustrowana. Ja jestem. Przełknęłam to, co stało mi w gardle, i spojrzałam mu w oczy. Słowo „sfrustrowany” nie pasowało do jego słownika. – Jeszcze go nie eliminujemy. Już musiałem wyeliminować Czterdziestkętrójkę za próbę zabicia strażnika. Nawiasem mówiąc, dziękuję. Leb wypowiadał się bardzo pochlebnie. Znowu skinęłam głową, wykręcając palce. „Jeszcze go nie eliminujemy”. – Ale się musi podciągnąć. Zmuś go do wykonywania rozkazów, bo inaczej nie będę miał wyboru. Możesz mu powtórzyć, co powiedziałem. Poczułam w piersi tak mocny ucisk, że pociemniało mi w oczach z powodu braku tlenu. Nie mogą go zlikwidować. Nie mogę do tego dopuścić. Muszę sprawić, żeby stał się lepszy. Komendant skupił uwagę na biurku, przyciskając palce do szkła. – To wszystko. Możesz odejść. Wstałam, gotowa uciec, ale przystanęłam, gdy wypowiedział mój numer. – Mówię poważnie o eliminacji. Nie podoba mi się, że tracisz czas. Albo natychmiastowa poprawa, albo będzie po nim.
Rozdział trzynasty Musisz być lepszy. Musisz być dobry. Słowa huczały mi w głowie, gdy zbliżałam się do drzwi stołówki. Moim żółtodziobom nigdy dotąd nie grożono likwidacją. Nie wiedziałam, jak przeprowadzić tę rozmowę. Musisz żyć. Otworzyłam drzwi i powitała mnie ściana hałasu. Strażnicy rzadko pozwalali nam na coś takiego, ale wydawało się, że tego dnia zrobili wyjątek. Kilku niezainteresowanych restartów siedziało przy stołach – wszystkie stodwudziestki i parę podsześćdziesiątek – ale wszyscy inni skupili się w kącie stołówki. Krzyczeli, wymieniali się kuksańcami i każdy próbował przepchnąć się bliżej środka, żeby zobaczyć, co się dzieje. Callum. Omiotłam wzorkiem salę, ale go nie znalazłam. Dostrzegłam Ever, bladą i roztrzęsioną przy stole. Wskazała palcem na tłum. Ruszyłam przez stołówkę, gniew płonął mi w piersi. Nie miałam czasu na wygłupy dziewięćdziesiątek. Nie mogłam pozwolić, żeby komendant Mayer zobaczył, jak inni restarci dają Callumowi w kość. – Z drogi! – zawołałam, rozpychając restartów, żeby się przedrzeć do kąta. Zaczęli się uciszać, gdy zauważyli moją obecność, wielu na sam mój widok pobiegło do stolików. Odepchnęłam z drogi jakąś dziewięćdziesiątkę i zobaczyłam, o co cały ten wrzask. Callum szamotał się z jakimś małym restartem, może trzynastoletnim. Chłopak szalał, miotając się i desperacko próbując go ugryźć. Już udało mu się kilka razy, sądząc po zakrwawionych ramionach Dwudziestkidwójki. Nie znałam numeru dzieciaka, ale mogłam się domyślać. Podsześćdziesiątka. I niedawno dostał zastrzyk. Callum rozpaczliwie próbował uciec, ale tłum mu nie pozwalał. Powiódł wzrokiem wokół kręgu i jego spojrzenie zatrzymało się na mnie z oczywistą ulgą. Nie byłam pewna, czy mój widok kiedykolwiek kogoś uszczęśliwił. – Hej! – wrzasnęłam. Restarci natychmiast zaczęli się rozchodzić. Złapałam dzieciaka za koszulę, gdy znowu ruszył na Calluma. Trzasnęłam go w twarz, mocno, i rzuciłam w stronę drzwi. Strażnicy nie przyjdą go zabrać? Zamierzają zostawić go tutaj tak po prostu? Kilka podsześćdziesiątek podeszło do małego, więc odwróciłam się do Calluma i uklękłam obok niego. Otworzyłam usta, żeby na niego wrzasnąć, żeby zapytać, dlaczego nie stłukł mniejszego, słabszego dzieciaka, który próbował go pożreć, gdy nagle objął mnie w talii i przytulił. – Dziękuję – wyjąkał, wciąż spanikowany, oddychając ciężko. Zesztywniałam w jego ciepłym uścisku. Był zbyt przyjemny. I nie mogłam sobie przypomnieć, dlaczego chciałam na niego nawrzeszczeć. – Przepraszam – dodał, odsuwając się i przyciskając ręce do piersi. – Pobrudziłem cię krwią. W stołówce panowała zbyt wielka cisza. Wszyscy na nas patrzyli, więc ściszyłam głos. – Nic ci nie jest? Chwileczkę. Nie to zamierzałam powiedzieć. Miałam go zwymyślać.
– Ten dzieciak próbował mnie zjeść. – Spojrzał na swoje ręce. – Spójrz na to! Zjadł mnie! Wygryzł mu kawałki ciała z ramienia. Przełknęłam ślinę, starając się ukryć obrzydzenie. Ten dzieciak naprawdę gryzł go niczym zwierzę. Co oni im robią? – Dlaczego się nie broniłeś? – zapytałam. Mój głos brzmiał spokojnej niż się czułam. Chciałam, żeby Callum ochłonął; nie mogłam dopuścić, żeby zaczął panikować z powodu jakiegoś eksperymentu. – Nie... nie wiem. To tylko dzieciak. Zaskoczyło mnie jego zachowanie. – Powinieneś walczyć. – Przyparli mnie do muru! – Spojrzał na salę i jego głos opadł prawie do szeptu. – W dodatku jest w tym wieku co mój młodszy brat. – On nie jest twoim bratem. – Wiem, ale mimo to... – Musisz się poprawić – powiedziałam. – Naprawdę cię nie wzruszyło, że chciał mnie zjeść? – zapytał, wyciągając rękę. – Za minutę odrośnie. – To zupełnie nie ma nic do rzeczy. Jestem w szoku. – Musisz się poprawić – powtórzyłam. – Ja... Wrzask poniósł się po stołówce. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że szalony dzieciak wyskakuje w powietrze i rzuca na strażnika, który właśnie stanął w drzwiach. Skoczył niesamowicie wysoko nawet jak na restarta. Wbił zęby w szyję mężczyzny zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Złapałam Calluma za głowę i pchnęłam ją w dół. Słyszałam, jak inni restarci padają na podłogę. Lufy pistoletów w ścianach zaczęły kreślić łuki. Ciało Calluma zadygotało, gdy w powietrzu świsnęło dziesięć czy piętnaście kul. Leżałam jeszcze przez chwilę, aż zyskałam pewność, że już po wszystkim. Powoli uniosłam głowę. Dzieciak i strażnik nie żyli, choć mężczyzna prawdopodobnie zmarł nie od kul, tylko z powodu rozdartego gardła. – Co... – Callum wytrzeszczał przerażone oczy. – Co mu się stało? – Zwariował – odparłam. Nie wiedziałam, jak inaczej to ująć. Przecież nie mogłam mu powiedzieć prawdy na środku stołówki, gdzie personel mógł słyszeć każde słowo. Milczał, ale jego spojrzenie skoczyło do stołu podsześćdziesiątek. Najwyraźniej już coś o tym słyszał. – Callumie... Odwrócił się w moją stronę. Twarz miał poważną, ale nieco się rozchmurzył, kiedy na mnie spojrzał. Sprawiło mi to przyjemność. Na mnie patrzył inaczej niż na innych. – Musisz być lepszy. Naprawdę. Masz wykonywać rozkazy i starać się bardziej. Tutaj nie tolerują wyłamywania się z szeregu. – Ruchem głowy wskazałam martwego restarta i Callum przełknął ślinę. Zrozumiał. – Tak? – Tak. *** Gdy wróciłam do pokoju przed zgaszeniem świateł, Ever siedziała na łóżku. Cała się trzęsła. Oczy miała martwe, bezradne, ale była sobą. Roztrzęsioną, smutną wersją samej
siebie. – Jestem martwa. – Jak my wszyscy – powiedziałam, siląc się na uśmiech. Ironiczny śmiech wyrwał się z jej gardła, przez twarz przemknęło zaskoczenie. – Czyżbyś właśnie powiedziała żart? – Drobny. Taki sobie. – Mnie się spodobał. – Zacisnęła usta, tupiąc na siedząco. Odniosłam wrażenie, że robi, co tylko może, żeby się nie rozpłakać. – Tyle że tym razem naprawdę jestem martwa. Jeszcze mnie nie zabili, ale już po mnie. Otworzyłam i zamknęłam usta, rozglądając się. Prawdopodobnie nagrywali każde nasze słowo. Być może teraz słuchali. – Wcale nie – zaprzeczyłam bardzo cicho. – Levi był martwy – kontynuowała. – Zanim próbował zjeść Calluma. Był martwy od kilku dni. Wciąż chodził, ale nic w nim nie zostało. Tylko porąbana skorupa. – Złapała rękawy koszuli, szarpnęła tak mocno, jakby chciała je wyrwać. – I kiedy rzucił się na Calluma, zrozumiałam. On tak przyjemnie pachnie. Jak... – skrzywiła się i dokończyła szeptem: – Jak mięso. Zrobiło mi się niedobrze i skupiłam wzrok na stopach, mając nadzieję, że nie dostrzegła mojego zakłopotania. – Przejdzie. Prawdopodobnie to tylko... – Przepraszam, jeśli zaatakuję cię tej nocy – dodała. Poderwała się, zacisnęła pięści i wywrzeszczała następne słowa ku szklanej ścianie: – ALE TO NIE MOJA WINA! – Ever! – Nerwowo spojrzałam na szybę. – A co ich to obchodzi? – syknęła, odrzucając koc i kładąc się na łóżku. – Zabili mnie. – Wciąż tu jesteś – szepnęłam. – Ledwie.
Rozdział czternasty Ever wcisnęła palcem do ust kawał wołowiny, choć już miała wypchane policzki. Oczy jej się zamykały, mimo że przespała całą noc. Zignorowałam stodwudziestki i usiadłam obok niej, gdy przyszłam do stołówki na lunch. Popatrzyłam na mięso spiętrzone na jej tacy. – Dobrze się czujesz? – zapytał Callum, odgryzając kęs kanapki z masłem orzechowym. Przełknęła część jedzenia. – Jestem porąbaną skorupą – wymamrotała. Callum spojrzał na mnie z konsternacją, ale uciekłam wzrokiem i dźgałam widelcem mój stek. Niczego nie mogłam mu wyjaśnić. Nie wtedy, gdy komendant Mayer obserwował każdy mój ruch. Ever przełknęła ostatni kawałek mięsa i zacisnęła palce na blacie stołu. Uniosła znad tacy dziki wzrok. Nozdrza się jej rozdęły, gdy obróciła głowę w stronę Calluma, szczerząc z niskim warknięciem zęby. Złapała go za nadgarstek, a on upuścił kanapkę. Zdumiony zerkał to nią, to na mnie. – Ever... – zaczęłam, uwalniając rękę Calluma, gdy już się pochylała, żeby go ugryźć. – Przestań. Ponowiła atak i Callum odskoczył, osłaniając tors rękami. Złapałam ją w talii, bo próbowała się rzucić przez stół. Szamotała się, gdy mocno trzymałam ją jedną ręką, a drugą wpychałam jej do ust moją wołowinę. Kłapnęła zębami, ale odetchnęła z ulgą. – Proszę – powiedział Callum, podsuwając jej swoją porcję. Pakowałam jej mięso do ust, a ona żuła zapamiętale, kawałeczki wypadały z powrotem na tacę. Zaczęła warczeć na Calluma, gdy tylko skończyła. – Ever – powiedziałam, przytrzymując ją mocniej. – Przestań, proszę. Zesztywniała na dźwięk moich słów. Ostrożnie rozluźniłam uchwyt, a ona odwróciła głowę. Jej oczy lśniły od łez i zmartwienia. – Przepraszam – szepnęła, wodząc wzrokiem po pustych tacach i kawałkach jedzenia na stole. Podniosła się niepewnie i chwiejnym krokiem wyszła ze stołówki. Callum odprowadził ją spojrzeniem, a kiedy odwrócił się w moją stronę, miał rozszerzone oczy i pytający wzrok. Leciutko wzruszyłam ramionami, zerknęłam na kamerę na ścianie. Zrozumiał i skupił się na jedzeniu. Po lunchu poszliśmy na salę gimnastyczną i zajęliśmy nasze zwykłe miejsce na macie. Wsparłam ręce na biodrach. Nadszedł czas, żeby się poprawił. – Zostaniemy tu dzisiaj tak długo, aż mnie uderzysz – oznajmiłam. – Co? – Nigdy nie zdołałeś nawiązać kontaktu. Powinieneś już umieć mi przylać. Zostaniemy tu, dopóki tego nie zrobisz. – Ale... – Uśmiechnął się zmieszany i wzruszył ramionami. – Wcale nie chcę cię uderzyć. – Nie masz wyboru. Jestem twoim trenerem. – Spojrzałam na niego gniewnie. – Dawałeś z siebie wszystko?
– Tak. W każdym razie przeważnie. – Nie będzie więcej przeważnie. Będziemy tu stać, dopóki mnie nie trafisz. A ja ci tego nie ułatwię. Patrzył na mnie sceptycznie. Nie uwierzył mi. – Zaczynaj – poleciłam. Zrobił ostrożny krok, jego uśmiech przygasł, gdy osłonił twarz rękami. Ale nie próbował mnie zaatakować. – Śmiało! Zamachnął się pięścią, a ja z łatwością uniknęłam ciosu. – Co ci mówiłam? Szybko. Nie poprzestawaj na jednym ciosie. Co powinieneś zrobić? – Próbować cię uderzyć. – Właśnie. Zmyl mnie. Zaskocz mnie. Jeszcze raz. Wyprowadzał cios za ciosem, żaden nie był bliski celu. Poruszał się wolno i niezdarnie, jego stopy przesuwały się w jedną stronę, a pięści w drugą. Praktycznie widziałam, jak pracuje jego mózg, i unikałam ciosów w chwili, gdy podejmował decyzję, żeby je zadać. – Przestań – powiedziałam z westchnieniem. Opuścił ręce i spojrzał na mnie przepraszająco. – Przepraszam, staram się... – Wiem. Założyłam kosmyk włosów za ucho i wbiłam wzrok w podłogę, gdy pewna myśl przyszła mi do głowy. – Co? – zapytał. – Czy robię coś źle? – zapytałam cicho, zawstydzona, że inni trenerzy mnie słyszą. Jestem najlepsza. Nie powinnam niczego robić źle. – Ty robisz wszystko jak trzeba. To ja zawalam sprawę. – Widocznie źle ci to tłumaczę. Albo nie szkolę cię właściwie. Chcesz przejść do innego trenera? – Nie – odparł bez namysłu. – Jesteś pewien? Nie chcę, żebyś zawiódł przeze mnie. – Wiesz, że to nie przez ciebie – powiedział. – Proszę, nie przekazuj mnie nikomu innemu. – W takim razie powiedz, co robię źle. Zawahał się. – Nie wiem. W zasadzie nie źle... po prostu nie wiem, jak poruszać się tak szybko. Staram się pamiętać o wszystkim, co mam robić, i nie mogę tego skoordynować, moje ciało nie nadąża za mózgiem. To tak, jakbyś zaczynała naukę tańca. Stawiasz stopy byle gdzie i nic ci z tego nie wychodzi. Uniosłam brwi. – Umiesz tańczyć? – Oczywiście – odparł, patrząc na mnie dziwnie. – To było wymagane. – Wymagane? Przez kogo? – W szkole. To podstawowa umiejętność. W slumsach tego nie robią? – Nie. Zdecydowanie nie. – Przewróciłam oczami. Ci ricos! – Mają szczęście, jeśli się im uda zatrzymać nauczyciela historii na kilka miesięcy. – Och. Podniosłam ręce, pewien pomysł wpadł mi go głowy.
– Naucz mnie tańczyć. Teraz on uniósł brwi. – Co? – Naucz mnie tańczyć. – Nie mamy muzyki. – I co z tego? Udawaj. – Niecierpliwie potrząsnęłam rękami. – Zaczynaj. Podszedł i objął mnie w talii. Od razu poczułam rumieniec na policzkach, ale nie spodziewałam się mrowienia, które przebiegło mi po plecach pod wpływem jego dotyku. Ręce Calluma grzały mnie przez koszulę i czułam przyjemny dreszczyk. – Twoja ręka tutaj – powiedział, kładąc ją na swoim ramieniu. Druga zupełnie zniknęła w jego wielkiej dłoni i chciałam, żebyśmy spletli palce, chciałam przyciągnąć go bliżej. Zamrugałam na tę myśl i spojrzałam na wprost, na jego tors. Chciałam przytulić tam policzek. Poczuć ciepło na twarzy i wdychać jego świeży, żywy zapach. – Jesteś taka niska. Uniosłam głowę i zobaczyłam, że się uśmiecha. Stwierdził rzecz oczywistą, ale i tak się uśmiechnęłam. – Zauważyłam. – Przepraszam. To urocze. Określenie wydawało się niewłaściwe w odniesieniu do mnie. Do niego pasowało lepiej. – Nie tańczymy – zauważyłam. – Już zaczynamy. Zrobię krok do tyłu, a ty razem ze mną. – Spojrzał w dół, gdy nadepnęłam mu na stopę. – Musisz na mnie czekać. Ja prowadzę. – Dlaczego ty prowadzisz? – Bo ty nie masz pojęcia, co robić. – Niech ci będzie. Zrobił krok do tyłu. – Musisz być szybsza – powiedział, gdy nie ruszyłam się z miejsca. Roześmiałam się. Spojrzał na moje usta i wyszczerzył zęby. – Tańczylibyśmy wcześniej, gdybym wiedział, że dzięki temu usłyszę twój śmiech. Zrobiłam krok, uśmiechając się równie szeroko. – Teraz z powrotem – polecił cicho, wpatrując się w moje oczy. Zrobiłam, co kazał, niemal potykając się o własne nogi. Mocniej chwycił mnie w talii. Jak łatwo byłoby zarzucić mu ręce na szyję, przywrzeć do niego całym ciałem, zatracić się w tych ramionach. Zerknęłam w górę i zobaczyłam iskry rozbawienia skrzące się w jego oczach. Może dokładnie wiedział, co myślę. Niechcący nadepnęłam mu na palce i zachichotał. – Przynajmniej nie jesteś dobra we wszystkim. – Co wy robicie? – Czar prysnął, gdy zabrzmiał burkliwy głos strażnika. Odskoczyłam od Calluma. – Trenujemy – odparłam, mając nadzieję, że nie jestem zbytnio czerwona. Strażnik ściągnął brwi. Miał bujne wąsy zasłaniające całe usta. Starałam się nie marszczyć nosa z niesmaku. – Nie wygląda mi to na trening. – Wypróbowujemy nowe podejście. On wymaga innych metod.
– Nie wątpię – mruknął. – No dobra, ale niech to nie trwa za długo. Pokiwałam głową i wrócił na swoje miejsce przy drzwiach. Skinęłam na Calluma, żeby do mnie podszedł. – Chodź, tańczymy dalej. Przyskoczył i wziął mnie w ramiona tak szybko, że sapnęłam. – Gdzie jest ta prędkość, kiedy walczymy? – zapytałam, gdy zaczęliśmy. – Taniec bardziej mi się podoba – odparł cicho. Powinnam powiedzieć, że jego upodobania nie mają znaczenia, ale tylko pokręciłam głową. – Zaraz cię obrócę – uprzedził, cofając się i unosząc rękę. Zrezygnowałam z próby zachowania kamiennego wyrazu twarzy, gdy tańczyliśmy. Zbyt łatwo zatraciłam się w jego oczach i ramionach. Chciałabym zawsze poruszać się z nim w ten sposób, sunąc po podłodze sali gimnastycznej w takt wyimaginowanej muzyki. Pozwoliłam, by trwało to dłużej niż planowałam, pozwoliłam sobie zapomnieć, że szukam sposobu, by uczynić go lepszym łowcą, lepszym zabójcą. W końcu wysunęłam się z jego ramion i zamachnęłam na niego pięścią, zatrzymując ją tuż przed jego twarzą. Znieruchomiał, a ja pokręciłam głową, wskazując na jego stopy. – Ruszaj nimi. A potem zamach. Zaśmiał się. – Taniec złości. Wyprowadziłam cios, a on go zablokował, przesuwając stopy jak w tańcu. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. – Dobrze – pochwaliłam. Przez długi czas kontynuowaliśmy nasz pokręcony taniec, krążąc, kołysząc się, poruszając się w sposób, który powodował dziwne ciepło w moim brzuchu. Popatrywałam na jego ciało, obserwując, jak pręży muskuły, gdy zaciskał pięść. Wdziałam kształt pośladków pod czarnymi spodniami. Skupione spojrzenie, gdy blokował ciosy. Nie zareagował, gdy inni restarci zaczęli wychodzić na kolację, nie poskarżył się, że jesteśmy tu od wielu godzin. Wpatrywał się we mnie w skupieniu, i byłam tym zachwycona. Czułam się tak, jakby na świecie nie było niczego innego, jakby był tylko on i jego wymachujące pięści. Miałam ogromną ochotę chwycić je obie, przełożyć mu ręce za plecy i go pocałować. Nigdy nikogo nie całowałam, ale przysięgam, czułam jego usta na moich za każdym razem, gdy na nie patrzyłam. Kiedy przerwał czar, opuszczając ręce i robiąc krok w tył, musiałam kilka razy zamrugać, bo widziałam go jak przez mgłę. Przez krótką chwilę myślałam, że mgiełka jest prawdziwa. Ale znów zamrugałam i zniknęła, i w cichej, pustej sali gimnastycznej został tylko on. Moje oczy znalazły zegar. 23.16. Oddychał ciężko i patrzyłam, jak falująca klatka piersiowa napina białą koszulkę, jakby ją chciała rozerwać. – Nie przestawaj, dopóki mnie nie uderzysz – powiedziałam. Moje słowa zabrzmiały ostrzej niż przypuszczałam. Spodziewałam się, że głos mi się załamie i zdradzi, że tak naprawdę już wcale mnie nie obchodzi, czy mnie uderzy. Ale obchodziło. Jeśli mnie nie uderzy, jeśli się nie poprawi, zostanie wyeliminowany. Na myśl, że nie oddycha, moje pięści same się zacisnęły tak mocno, że zabolało.
Nic na to nie powiedział. Wsparł ręce na biodrach i wbił wzrok w podłogę, aż zaczęłam się martwić, że to bunt. W końcu uniósł pięści i skinął, żebym podeszła. Rysy miał twarde, zdeterminowane, ale dostrzegłam cień klęski w jego oczach. Różnica nie była widoczna od razu. Dopiero po kilku minutach zdałam sobie sprawę, że poruszam się szybciej, robiąc uniki i blokując ciosy. Wcześniejszy czar prysnął i walczyłam, broniłam się, poruszałam w taki sposób, jak w terenie. Kiedy zobaczyłam, że sunie ku mnie jego lewa pięść, zaczęłam unosić rękę do bloku. Złapał mnie za nadgarstek i prawym hakiem walnął w policzek. Cios był mocniejszy niż się spodziewałam. Uderzyłam kolanami w matę i szybko otarłam ręką nos, mając nadzieję, że nie zauważył krwi. Stał plecami do mnie, z rękami splecionymi na karku, łokciami osłaniając twarz. – Callumie – powiedziałam. Nie poruszył się. – To było naprawdę dobre. Opuścił ręce, by spleść je na piersi. Odwrócił się. Pomyślałam, że może płacze, ale oczy miał czyste. Czyste, smutne, złe. – Przepraszam – szepnął. – Nie przepraszaj – mruknęłam, gdy się podniosłam. – Zmusiłam cię do tego. – A jednak czuję się zobowiązany przeprosić – mruknął, patrząc pod nogi. – Idziemy. Odprowadzę cię do twojej kwatery, żebyś nie miał kłopotów. Szedł za mną, ignorując moje spojrzenia. Nagle naszła mnie dzika ochota, żeby go zapytać, czy jest na mnie wściekły. Odpowiedź brzmiałaby twierdząco bez względu na to, jakie słowa padłyby z jego ust. Poza tym nie powinno mnie to obchodzić. Moi podopieczni często byli na mnie wściekli. Trudno nie wściekać się na kogoś, kto przez większość czasu spuszcza ci łomot. Dziwne było to, że ktoś się przejmował, że mnie uderzył. – Trening – powiedziałam, gdy mijaliśmy strażnika przed kwaterami chłopaków. Lekko skinął głową. Callum stanął przed pokojem, a ja szybko rzuciłam tam okiem. Wyglądał dokładnie jak mój, tyle że na jednym z łóżek spał jakiś chłopak. – Dobranoc. – Lekko zadrżał mi głos. Dlaczego? Coś ciążyło mi na sercu, jakbym była... smutna. Ne wiedziałam, co o tym myśleć. Ze złością, strachem, napięciem mogłam sobie poradzić. Ale smutek? Niewiele myśli poświęcałam smutkowi. Callum wreszcie spojrzał mi w oczy. A potem nagle mnie objął, przytulił mocniej niż kiedykolwiek. Palcami lekko musnął skórę w miejscu, gdzie mnie uderzył, i ciężar spadł mi z serca. Jego palce zostawiły szlak fajerwerków na moim policzku, na szyi i we włosach, i mimo woli zamknęłam oczy. – Nie każ mi więcej tego robić, dobrze? – szepnął. Skinęłam głową. – Ale musisz bić innych ludzi. Kiedy się roześmiał, jego pierś poruszała się przy mojej i niczego więcej nie chciałam, niż go pocałować. Nie mogłam go pocałować. Co zrobiłby strażnik? Co zrobiłby Callum? Może nawet nie chciał, żeby jakaś Stosiedemdziesiątkaósemka przyciskała swoje zimne, martwe usta do jego warg. – Umowa stoi – powiedział, pochylając głowę tak bardzo, że nasze czoła niemal się
zetknęły. Może jednak tego chciał. Ale stopy odmówiły mi posłuszeństwa. Musiałyby być pierwsze, te dziesięć zdradzieckich palców. Pierwsze musiałyby zwiększyć mój żałośnie niski wzrost, żebym mogła dosięgnąć tych ust. Nie chciały się ruszyć. Callum mnie puścił i odgarnęłam włosy za ucho, niepewna, co zrobić. – Do zobaczenia rano – wymamrotałam, odwracając się. – Hej, byłem lepszy, prawda? – zapytał. Jesteś świetny taki, jaki jesteś. Odsunęłam od siebie tę myśl, bo to nie była prawda. Zginie, jeśli się nie poprawi. – Tak. Byłeś lepszy. Choć nie miałam pewności, czy to wystarczy.
Rozdział piętnasty Wciągając sweter na podkoszulek, zerknęłam dyskretnie na Ever. Dziś wyglądała normalnie. Zrównoważona, spokojna, zawiązywała buty. Zbyt spokojna. Nie sądzę, by spała w nocy. Nie spała, gdy wróciłam do pokoju, i siedziała w łóżku, gdy się zbudziłam. Siedziała w tej samej pozycji, patrząc w ścianę, gdy wróciłam po bieganiu z Callumem. – Jesteś gotowa? – zapytałam, przesuwając się w stronę drzwi. Bałam się jej. Oczy miała twarde i lodowate, i na wpół się spodziewałam, że skoczy i rozedrze mi gardło. Podniosła się powoli i westchnęła cicho, gdy nasze oczy się spotkały. Potem podeszła i objęła mnie. Zesztywniałam, pewna, że to podstęp, że zaraz poznam prawdziwy powód uścisku, ale tylko przytuliła mnie mocniej. Powoli wzięłam ją w ramiona, łagodnie przyciskając ręce do miękkiej bawełny jej koszuli. Była ciepła – nie jak Callum, ale na pewno cieplejsza niż ja, choć trzęsła się tak mocno, jakby zamarzała. Odsunęła się z głębokim westchnieniem, zdobywając się na uśmiech przez łzy, które lśniły w jej oczach. – Przepraszam – szepnęła. Najpierw usłyszałam trzask. Upadłam, zanim zdałam sobie sprawę, że uderzyła mnie stopą w kolano, gruchocząc rzepkę. – Ever, dla... – Zacisnęłam usta, żeby powstrzymać krzyk, gdy chwyciła mnie za kostkę i jednym straszliwym szarpnięciem złamała mi drugą nogę. Przepędziłam ból, zepchnęłam go do tej części mózgu, której istnienia nie uznawałam. Czułam go, nie dawał się zupełnie zignorować, ale byłam mistrzem w odrętwianiu własnego ciała. Ever rzuciła mi przepraszające spojrzenie, gdy wybiegała za drzwi. Była sobą. Dlaczego to zrobiła, skoro była sobą? Chwyciłam brzeg materaca i podciągnęłam się na nogi. Stęknęłam, gdy przeszył je ból i musiałam przytrzymać się łóżka, żeby nie upaść. Strzał. Obróciłam głowę ku drzwiom i zobaczyłam, że przechodzący restarci zamarli. Cisza. Tutaj cisza nigdy nie wróżyła niczego dobrego. Puściłam się łóżka i natychmiast runęłam na podłogę, połamane nogi nie mogły utrzymać mojego ciężaru. Wbiłam palce w zimne płytki i wyczołgałam się na korytarz, spojrzałam w jedną, potem w drugą stronę. Na końcu korytarza leżał strażnik, kula rozwaliła mu głowę. Jego kabura była pusta. – Kto to zrobił? – wysapałam, choć znałam odpowiedź. Młoda restartka stojąca dwa kroki dalej popatrzyła na mnie ze smutkiem. – Ever. Złapałam ją za rękę i podskoczyła, szeroko otwierając oczy ze strachu, gdy dźwigałam się z podłogi, używając jej jako oparcia. Kości już zaczynały się zrastać, ale wciąż ledwo stałam.
Otworzyłam usta, by spytać, czy pomoże mi iść, gdy huknął następny strzał. Wyrwała rękę i popędziła w przeciwnym kierunku. Na ścianie nie było niczego, czego mogłabym się przytrzymać, więc opierałam się o nią, kuśtykając w głąb korytarza. Restarci przemykali obok mnie, wszyscy uciekali od strzałów. Rozbrzmiało ich więcej, gdy otworzyłam drzwi na klatkę schodową. Złapałam się poręczy, dzięki czemu mogłam posuwać się szybciej. – Hej! – krzyknęłam, chwytając za ramię biegnącego na górę Huga. – Gdzie ona jest? – Szła do stołówki – odparł, patrząc na mnie spod zmarszczonych brwi. – Co się stało? Poczułam, że rzepka wskakuje na swoje miejsce, gdy w pełni się uleczyła, i popędziłam na dół, wlokąc drugą nogę. – Dokąd idziesz?! – zawołał za mną Hugo. – Ona zabija strażników. Zastrzelą cię! Jego ostrzeżenie ucichło, gdy wpadłam na szóste piętro. Strzały huczały mi w uszach. Rozejrzałam się gorączkowo. Dwóch strażników leżało na podłodze. Ever stała przy drzwiach stołówki, w hełmie strażnika na głowie. Widniało na nim kilka wgłębień po pociskach, jej biała koszula była czerwona od krwi. Strażnik wyskoczył zza rogu i Ever odwróciła się, mierząc z pistoletu. Strzeliła mu prosto w pierś, zanim zdążył zareagować. Rysy miała twarde, omiatała wzrokiem otoczenie, wypatrując kolejnego zagrożenia. Ale wciąż była sobą. Odpięła hełm i rzuciła go na ziemię, przycisnęła rękę do drzwi stołówki. Co ona robi? Zabiją ją w chwili, gdy tam wejdzie. Biegłam, próbując wykrzyknąć jej imię, gdy otworzyła drzwi. Głos zamarł mi w gardle. – Wren! Poczułam szarpnięcie za ramię i zobaczyłam zmartwioną twarz Calluma. Wyrwałam mu się i skoczyłam za Ever, gdy weszła do stołówki. – Wren, stój! Słyszałam za plecami jego kroki. Wpadłam do stołówki i zobaczyłam, że Ever wchodzi na stół. Odrzuciła pistolet i zrobiła taki gest, jakby pytała strażników w niewielkiej kabinie powyżej: Na co czekacie? Biegłam do niej, wyciągając rękę. – Ever, prze... Huk strzałów zagłuszył mój głos. Poczułam jej krew na twarzy. Głowa Ever poleciała do tyłu. Potem znalazłam się na ziemi, ktoś mocno mnie obejmował, osłaniając własnym ciałem. Chyba coś mówił, ale słowa zlewały się w moich uszach. Pachniał znajomo. Callum. – Opuścić stołówkę. Drgnęłam, słysząc przytłumiony głos z głośnika, przebijający się jak przez mgłę. Nie mogłam się ruszyć. Opuścić stołówkę. Muszę iść. Nie mogłam iść. Nie mogłam się ruszyć. Callum złapał mnie za ramiona i podciągnął na nogi. Czując materiał na twarzy, otworzyłam oczy i zobaczyłam, że swoją koszulą wyciera krew Ever. – Chodź – powiedział. Zamrugałam i spróbowałam postawić jedną nogę przed drugą. Potknęłam się.
Callum objął mnie w talii i przytulił, wyprowadzając na korytarz. Zaciągnął mnie do męskiej toalety i podprowadził do umywalki, powoli zabierając rękę. Oparłam się o chłodne kafelki i zamknęłam oczy, przytrzymując się umywalki. Poczułam coś ciepłego i wilgotnego na twarzy i szyi. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że myje mnie szmatką. – Masz podkoszulek? Nie mogłam zrozumieć tego dziwnego pytania. Dotknęłam koszuli. Moja ręka zrobiła się wilgotna, czerwona. Ze świstem wciągnęłam powietrze. Zadarł mi koszulę na plecach, żeby sprawdzić, gdy nie odpowiedziałam. Miałam podkoszulek. Zawsze. Ściągnął ze mnie koszulę, wytarł do czysta moje zakrwawione palce. Wyrzucił szmatkę i koszulę do kosza. Wyciągnął do mnie ręce, a ja go odepchnęłam. Pomyślałam, że zacznę wrzeszczeć, jeśli mnie przytuli jak Ever kilka minut temu. Żadnego wrzasku. To była moja własna zasada. Ujął w dłonie moją twarz, zmuszając mnie do spojrzenia w jego czarne oczy. – Przepraszam – szepnął bliski łez. Powinnam być bliska łez. Ever byłaby. Człowiek by ryczał. Płakanie jest normalne. Ona zasłużyła, żeby po niej płakać. Strząsnęłam jego ręce, przycisnęłam dłonie do ust, żeby powstrzymać krzyk narastający w piersi. Nie mogę rozkleić się przy nim. Wybiegłam z łazienki, nie odrywając ręki od ust, i popędziłam po schodach do pokoju. Skuliłam się na materacu, naciągnęłam koc na twarz, żeby nie widzieć jej pustego łóżka. Ale łzy nie popłynęły.
Rozdział szesnasty Tej nocy Callum i ja dostaliśmy zlecenie. Mało brakowało, a bym się nie stawiła. Chciałam wpełznąć do łóżka, zobaczyć, czy się nade mną zlitują i wyznaczą innego restarta do swojej głupiej misji. Ale w KORP-ie nigdy nie widziałam litości i zostawianie Calluma nie wydawało się w porządku. Dlatego się ubrałam, włożyłam hełm i ciężkim krokiem ruszyłam przez ośrodek. Korporacja wykryła dorosłego restarta mieszkającego w Rosie i chcieli go natychmiast sprowadzić. Nie podali nam szczegółów, ale podejrzewałam, że wykorzystają go do testów, a potem zabiją. Szpitale pilnowały, żeby dorośli nie restartowali, lecz jeśli ktoś zmarł w mieście i restartował, musieliśmy go dopaść, nim zacznie zabijać ludzi. Lissy i Dziewięćdziesiątkatrójka czekali na nas na dachu. Czworo nastoletnich restartów na jednego dorosłego. To było konieczne. – Jak mu idzie? – zapytała mnie Lissy, wskazując na Calluma. Mrugałam, patrząc na nią bez słowa. Nie mogłam mówić. Wszystko wokół mnie wydawało się nierzeczywiste, dalekie; miałam wrażenie, że jeśli spróbuję czegoś dotknąć, moja ręka nie napotka oporu. Lissy spojrzała na mnie jak na idiotkę, gdy prom opadał. Poczułam na ramieniu rękę Calluma i gdy się odwróciłam, wyczytałam z jego twarzy, że się martwi. Patrzył w ten sposób przez cały trening, gdy bez entuzjazmu wyprowadzałam ciosy i robiłam uniki. Mógłby mnie trafić wiele razy, gdyby chciał. Nie mogłam się skupić, straciłam poczucie czasu. Drzwi promu się otworzyły i weszliśmy na pokład. Usiedliśmy, gdy Leb kazał nam to zrobić. Zapięłam pasy i oparłam się o ścianę, zamykając oczy. „Przepraszam”. Odetchnęłam głęboko i otworzyłam oczy, słysząc głos Ever. Brzmiał tak wyraźnie, że niemal się spodziewałam, że ją zobaczę, ale tylko Leb odpowiedział mi spojrzeniem. Stał na wprost mnie i zirytowała mnie jego bliskość. Dlaczego nie siedzi? – W porządku, Sto Siedemdziesiąt Osiem? – zapytał cicho. Callum stanął obok mnie. Miejsca, które zajmowali Lissy i Dziewięćdziesiątkatrójka, były puste. Wylądowaliśmy. Leb przykląkł i odpiął moje pasy. Wstałam powoli, zdezorientowana, nie wiedząc, gdzie się podziały te minuty lotu. Nic nie miało sensu. Chwiejnym krokiem wyszłam z promu. Wbiłam wzrok w ziemię, gdy zobaczyłam rozdrażnienie na twarzach Lissy i jej partnera. Callum wyjął mapę i wskazał na zachód. Lissy i Dziewięćdziesiątkatrójka spojrzeli na mnie, czekając na potwierdzenie. Nie miałam pojęcia. Lissy popatrzyła na mnie spod ściągniętych brwi i zajrzała Callumowi przez ramię. Skinęła głową i ruszyła na zachód z Dziewięćdziesiątkątrójką. Wyrzucili nas na Main Street. Lissy skręciła z brukowanej drogi i zniknęła na wąskiej ulicy za niewielkim domem. Callum chwycił mnie za rękę i spojrzałam na nasze splecione palce, gdy szliśmy za nimi. W ostatniej chwili poderwałam głowę, zanim kamera to zarejestrowała. Komendant Mayer nie byłby zachwycony. – Powinienem o czymś wiedzieć? – spytał, ściskając moją rękę. – O dzisiejszej nocy?
Nie wiedziałam, o co mu chodzi. – Walka z dorosłym restartem – dodał. Spojrzał na formularz zadania. – Gregor, dorosły restart. Czułam emocje rosnące mi w piersi i tym razem dobrze wiedziałam, co to takiego. Poczucie winy. Powinnam przygotować Calluma. Nie powinnam stać jak kołek, słuchając głosu Ever w głowie. – Nie będzie uciekać jak człowiek. Zostanie i będzie walczyć – powiedziałam. Po raz pierwszy tego dnia zaufałam mojemu głosowi. – Dorośli restarci są obłąkani i wyjątkowo agresywni. Mamy rozkaz chwytać ich żywcem, jeśli to możliwe, albo zabić, jeśli musimy. Jego siła będzie zależna od tego, jaki silny był za życia, ponieważ prawdopodobnie jest restartem od niedawna. Ale będzie szybki. Odruchy restartów zaskakują od razu. Nie próbuj do niego mówić. Nie przekonasz dorosłego restarta. Kimkolwiek był wcześniej, to już przepadło. – Dlaczego dorośli są inni? – zapytał. – Mówią, że ma to coś wspólnego z tym, że nasze mózgi nie są w pełni ukształtowane. Dorosły mózg nie radzi sobie z restartowaniem tak jak mózg dziecka. – Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem. Moim zdaniem większe znaczenie ma zmiana. – Zmiana? – Moi rodzice zawsze zaczynali na siebie wrzeszczeć, gdy coś się zmieniało. Jak wtedy, gdy musieliśmy się przeprowadzić albo gdy KORP wprowadzał kolejną szczepionkę, na którą nie było ich stać. Ja zawsze po prostu się z tym godziłam. Sądzę, że mamy większe zdolności adaptacyjne. Leciutki uśmiech przemknął po jego ustach. – Ma sens. Lissy przystanęła przed domem z zapadniętym dachem i płachtami przysłaniającymi frontowe okna. Gdy się odwróciła, szybko puściłam rękę Calluma. Od razu zatęskniłam za ciepłem i chciałam, by skierowała kamerę w inną stronę, żebym znowu mogła spleść palce z jego palcami. – Wy zachodzicie od tyłu – oznajmiła. – My idziemy od frontu. Skinęłam głową i poszłam, znów sięgając po rękę Calluma, gdy tylko zniknęliśmy z pola widzenia. Patrzył prosto przed siebie, ale przyciągnął mnie bliżej, aż zetknęły się nasze ramiona. Na chwilę zamknęłam oczy, pozwalając, by ciarki ciepła tańczyły po mojej skórze. Widziałam Ever w ciemności, czułam jej rękę, gdy przycisnęła ją do moich pleców. „Przepraszam”. Otworzyłam oczy, gdy z moich ust popłynął cichy jęk. Callum popatrzył na mnie z zatroskaniem i szybko odwróciłam wzrok. – Przygotuj się do walki – powiedziałam, chrząkając i próbując pozbyć się głosu Ever z głowy. Moja ręka zastygła nad klamką tylnych drzwi, kiedy usłyszałam wrzask Lissy. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! – ryknął Dziewięćdziesiątkatrójka. Pobiegłam, z Callumem depczącym mi po piętach, wracając przed dom. Gregor był ogromny, tak wielki, że Lissy wyglądała jak lalka na jego plecach, otaczając rękami gruby kark. Wzrok miał nie w pełni skupiony, jak wszyscy dorośli restarci, których widziałam, i otwarte usta, nawet kiedy nie warczał. Dziko potrząsał wielkim nożem, próbując ją dźgnąć.
Dziewięćdziesiątkatrójka rzucił się na niego i Gregor machnął nożem. Głowa Dziewięćdziesiątkitrójki odskoczyła do tyłu, gdy ostrze cięło szyję. Zakryłam oczy rękami, zanim osunął się na ziemię. – Lissy, nie... – Głos Calluma ucichł, gdy usłyszałam wrzask Lissy, potem kolejne dudnienie. Oderwij ręce od oczu. Rusz się. Moj mózg nie chciał nawiązać łączności z ciałem, nie chciał robić niczego, co mu kazałam. Wbiłam palce w skórę, próbując oderwać ręce od twarzy, ale byłam jak sparaliżowana. Stękniecie Calluma przerwało czar. Opuściłam dłonie i zobaczyłam, jak wyrywa nóż z ręki Gregora i ciska go jak najdalej. Lissy i Dziewięćdziesiątkatrójka leżeli nieruchomo na ziemi. Callum potknął się o chłopaka, gdy Gregor trzasnął go w szczękę. Callum spojrzał na mnie. Błagał mnie wzrokiem. Pomóż mi. Moje stopy ruszyły z miejsca, jeśli nawet cała reszta nie chciała współpracować. Kopnęłam Gregora w brzuch. Ledwie się zachwiał. W jego ciemnych oczach lśniło wyzwanie. Stwierdziłam, że to mnie łączy z dorosłymi restartami. Cieszyła ich walka, możliwość uwolnienia tłumionej agresji i gniewu. Rozumiałam to. Ale tej nocy nie mogłam znaleźć w sobie potrzebnej energii. Gregor wyprowadził cios. Zrobiłam unik, a on znowu zaatakował. Za życia był wyszkolony do walki. Trzasnął mnie pięścią w policzek i z jękiem padłam na ziemię. Chciałam wstać szybciej i rozkoszować się ogniem walki płonącym w moim brzuchu, ale ręce i nogi miałam jak z ołowiu, poruszałam się jak człowiek. Zdążyłam się podnieść tylko na kolana, kiedy mnie kopnął. Uniósł stopę do drugiego kopniaka, a wtedy Callum przypuścił atak i obaj runęli na ziemię. Callum próbował go unieruchomić, lecz Gregor złapał go za koszulę i odrzucił na trawnik. Zdołałam się podnieść. Ruszył na mnie i uniosłam pięści, żeby się osłonić. Muszę być szybsza niż on. Jest silniejszy, więc ja muszę być szybsza. Skoczyłam za niego, gdy się zamachnął, i wymierzyłam mu potężnego kopniaka w tyłek. Upadł na kolana, a ja sięgnęłam po kajdanki, zalana przez falę ulgi. Wykręciłam mu rękę za plecy, ale się obrócił i złapał mnie za kostkę. Przewróciłam się, jego noga trafiła w mój hełm, rozbiła kamerę. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! – ryknął w moim uchu głos komendanta Mayera. – Straciliśmy przekaz z twojej kamery. Para rąk złapała mnie w talii i odciągnęła, gdy Gregor zaatakował. Callum przyskoczył do niego i uderzył pięścią w twarz. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! – darł się komendant. – On... on ją zepsuł – wysapałam. Świat trochę się kręcił, gdy wstałam. Callum odwrócił głowę na dźwięk mojego głosu i Gregor rąbnął go pięścią w brzuch. Udało mu się zerwać hełm Callumowi i z warknięciem odrzucił go na bok. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! Załóż hełm Dwudziestcedwójce! Widzimy tylko ziemię! Popędziłam do nich, walcząc z pragnieniem wyrwania słuchawki z ucha. Rzuciłam się pomiędzy dwóch restartów. Gregor puścił Calluma. Byłam spanikowana, zerknęłam na mojego
żółtodzioba, żeby zobaczyć, czy nic mu nie jest. Nie widziałam pięści; poczułam tylko chrupnięcie, gdy Gregor złamał mi nos. Znów leżałam twarzą do ziemi. Nie mogłam sobie przypomnieć, dlaczego powinnam wstać. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! Tym razem głos komendanta Mayera płynął z daleka. Mrużąc powieki, zobaczyłam, że mój komunikator leży na ziemi. – Sto Siedemdziesiąt Osiem, raport... Trzasnęłam pięścią i małe plastikowe urządzenie przyjemnie zachrzęściło. Niemal się uśmiechnęłam, ale Gregor złapał mnie za kołnierz. Przetarłam oczy. Zobaczyłam, że szykuje się do kolejnego ciosu. Nie obchodzi mnie to. Niech robi, co chce. Callum złapał jego pięść i Gregor mnie puścił. Upadłam na plecy. Callum zadał Gregorowi potężny cios, jakiego jeszcze nie widziałam w jego wykonaniu. Wielki restart się zatoczył i Callum znowu go uderzył. – Możesz się zamknąć?! – wrzasnął. Biorąc pod uwagę, że ani Gregor, ani ja nie powiedzieliśmy słowa, mogłam się domyślać, do kogo mówi. Wyprowadzał trzeci cios, ale Gregor złapał go za rękę i ją złamał. Callum nawet się nie skrzywił. Uderzył dłonią w kość, nastawiając ją, i jednocześnie kopnął Gregora w brzuch. Gdy cel zgiął się z bólu, dołożył mu kolanem w twarz. Gregor upadł z rykiem, a Callum skuł mu ręce i nogi. Tłukł stopami w ziemię, ale nigdzie nie pójdzie. Callum ukląkł obok mnie. Zmusiłam się, żeby usiąść, wycierając rękawem zakrwawioną twarz. – Przepraszam – szepnęłam, nie mogąc na niego spojrzeć. – Dwadzieścia Dwa! – ryknął komendant Mayer przez komunikator. – Co się dzieje? Callum dotknął ręką mojego policzka i spojrzałam na jego posiniaczoną twarz. Uśmiechnął się leciutko. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, i zrobił niezadowoloną minę, gdy komendant znowu zaczął wrzeszczeć. Ostrożnie wyjęłam słuchawkę z jego ucha i położyłam komunikator na ziemi. – To bunt – powiedział cicho. Przysunął się bliżej i wziął mnie w ramiona. Czułam się jak dziecko, ale gdy przycisnęłam twarz do piersi Calluma i wdychałam zapach jego skóry przez ubranie, nie miałam nic przeciwko. – Przepraszam – powtórzyłam. – Nie było ze mnie żadnego pożytku... – Nie, wcale nie – zapewnił, wsuwając palce pod mój hełm i we włosy. Podobał mi się dotyk jego ciepłych palców, podobało mi się przyjemne mrowienie na karku. – Przykro mi z powodu Ever. Była twoją najbliższą przyjaciółką? Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. – Tak – odparłam. Objął mnie w talii, przytulił mocno. Słyszałam stłumiony głos komendanta Mayera, płynący ze słuchawki leżącej kilka kroków dalej. Zamknęłam oczy i odcięłam się od tego dźwięku. Nikt nas nie widział ani nie słyszał. Przez pięć lat byłam bezustannie kontrolowana przez funkcjonariuszy KORP-u. Czułam się wolna. Była to fałszywa wolność, ponieważ wszczepiony nadajnik zdradzał moją lokalizację, ale
na chwilę zatraciłam się w ramionach Calluma i udawałam. Kiedy się odsunęłam, próbował mnie zatrzymać, ale pokręciłam głową i wskazałam komunikator. – Powinieneś to założyć – powiedziałam. – Jeśli się nie zgłosisz, przyślą więcej restartów. Będzie z nami źle, jeśli to zrobią i zobaczą, że żyjemy. Westchnął i niechętnie wsunął słuchawkę do ucha. – Callum Dwadzieścia Dwa ze Stosiedemdziesiątkąósemką. Zadanie wykonane. Lissy Sto Dwadzieścia Cztery i Raul Dziewięćdziesiąt Trzy nie żyją. – Słuchał przez chwilę, po czym się rozejrzał. – W porządku. – Podniósł hełm, włożył go na głowę i poprawił kamerę. – Widzicie? Nic jej nie jest. Jej komunikator uległ zniszczeniu. – Callum mrugnął do mnie. Dobrze wiedział, co zrobiłam. Po chwili popatrzył na mnie ze smutkiem. – Nie możecie wysłać... – Westchnął. – W porządku. – Wskazał głową Dziewięćdziesiątkętrójkę i Lissy. – Chcą, żebyśmy ich zabrali. Skinęłam głową, tłumiąc niesmak. – Tak, standardowa procedura, kiedy restarci giną w terenie. Ja ich wezmę. – Ja mogę to zrobić, Wren. – Nie trzeba – odparłam, przypinając smycz do nadgarstków Dziewięćdziesiątkitrójki, a potem Lissy. – Ty zajmij się nim. Callum przypiął smycz Gregorowi. Cień przemknął po jego twarzy, gdy podźwignął restarta na nogi. – Nie. Spojrzałam na niego z konsternacją. – Nie – powtórzył do mikrofonu. – Co mówią? – zapytałam. – Nic. Na pewno chcesz zabrać oboje? Mogę wziąć któreś z nich. – Nie trzeba. Co ci każą zrobić? – Nic. Idziemy. – Pchnął Gregora. – Callumie, nie możesz ich ignorować. Posłał mi rozbawiony uśmiech. – Daj spokój, wszystko w porządku. Wątpiłam w to, ale szłam za nim, wlokąc dwoje martwych restartów. Leb wybiegł zza rogu, zatrzymał się na nasz widok. Skrzywił się, gdy na mnie spojrzał. Przetarłam twarz i zobaczyłam krew na rękach. – Gdzie twój sprzęt? – zapytał. – Rozbity – odparłam. Wyciągnął z kieszeni swój ręczny komunikator i podniósł go do ust. Odwrócił się do nas plecami. – Mam Dwadzieścia Dwa i Sto Siedemdziesiąt Osiem. Sprzęt zniszczony, wracamy. Callum i ja zapakowaliśmy dorosłego restarta, Lissy i jej podopiecznego do ładowni jednego promu, po czym ruszyliśmy do drugiego. Zajęliśmy miejsca i Leb usiadł naprzeciwko nas. Prom oderwał się od ziemi. Callum westchnął z irytacją, przesuwając hełm, więc kamera skierowała się w górę. Zdjął komunikator i wsunął go pod pośladki. – Nie zamkną się z własnej woli – powiedział, lekceważąc nasze przerażone spojrzenia.
– A jeśli... – Urwałam, spoglądając na Leba, gdy prom wystartował. – Tu nie ma innych kamer ani mikrofonów. Tylko to – powiedział Leb. Wskazał komunikator w swojej kieszeni. – Przez mój niczego nie usłyszą. Włącza się wtedy, gdy go używam. Callum patrzył z zaskoczeniem to na mnie, to na niego. – Co mówili? – zapytałam, ignorując jego spojrzenie. – Kazali mi zabić Gregora. Sapnęłam, przyciskając rękę do ust, żeby powstrzymać falę mdłości. – Powinieneś posłuchać, mały – mruknął Leb. – Nie sprawiali wrażenia zachwyconych. Współczujący ton Leba nasilił skurcze w moim brzuchu. Zmusiłam się, żeby oderwać rękę od ust, i zacisnęłam ją na krawędzi siedzenia. – Nie można odmówić wykonania rozkazu – powiedziałam drżącym głosem. – Można i właśnie to zrobiłem. Nie mogą mnie do tego zmusić. – Przecież wiedziałeś! Mówiłam ci, że to misja typu „chwytaj, jak się da, a jak nie, to zabij”. – To nie było konieczne. Został obezwładniony. Zabijać można tylko w samoobronie. Nie mogą mnie zmusić, żebym kogoś zabił. – Ale... „Ale zabiją ciebie”. Nie mogłam wypowiedzieć tych słów. – Wiem, co mogą mi zrobić – powiedział cicho. – Nikogo dla nich nie zabiję. Zerwałam się z fotela. Nie miałam pewności, co chcę zrobić, dopóki nie walnęłam go w głowę. Uniósł ręce, żeby się bronić, gdy zamierzyłam się po raz drugi. Wściekłość na jego głupotę wypalała mi dziurę w brzuchu. Chciałam na niego wrzasnąć, zapytać, jak może postępować tak bezmyślnie zaraz po tym, jak straciłam Ever, ale słowa nie chciały popłynąć z moich ust. Nie chciały się przecisnąć przez boleśnie zaciśnięte gardło. – Przepraszam – mruknął, próbując złapać mnie za ręce, gdy trzepnęłam go bez przekonania. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! – zawołał Leb. Chwycił mnie i odciągnął, a ja mu na to pozwoliłam. Opuściłam ręce. – Przepraszam – powtórzył Callum z błaganiem w oczach. – Nie wściekaj się. Po prostu nie mogłem tego zrobić. Odwróciłam się, patrząc, jak Leb siada z westchnieniem. Napotkał moje spojrzenie i nieznacznie pokręcił głową. Mogłam poznać, co myśli. Pochyliłam się i oparłam ręce po obu stronach jego fotela. Przycisnął plecy do burty. – Możesz nam pomóc? – szepnęłam. – Nie – odparł automatycznie. Kątem oka widziałam, jak Callum się pochyla, chcąc nas słyszeć, i spojrzałam na niego ostro. Opadł na swój fotel. – Możesz pomóc tylko jemu? – Nie. – Proszę. Zabiją go. Ponury grymas wykrzywił rysy Leba. – Przykro mi, ale nawet gdybym chciał pomóc, potrzebowałbym więcej czasu. Czasu,
którego on nie ma. – Może zdołam przekonać komendanta Mayera, żeby pozwolił mu kontynuować trening. Wezmę winę na siebie. Powiem, że nie przygotowałam go właściwie. – Wtedy będzie dobrze. – Nie, nie będzie – szepnęłam. – Jak sądzisz, ile czasu naprawdę mu zostało? Znów nie posłucha rozkazu i wtedy go zlikwidują. Albo zabije go jakiś człowiek. Albo KORP zacznie mu dawać zastrzyki. Leb patrzył przez chwilę na Calluma. – Nie mogę. To zbyt ryzykowane. – Proszę. Zrobię, co zechcesz. Mów. Głęboki mars zniknął z jego czoła i w oczach pojawił się błysk. Wstrzymywałam oddech, gdy się zastanawiał, ale grymas powrócił. Leb uciekł ze wzrokiem. – Nie – oświadczył stanowczo, gdy prom wylądował. – Wracaj na miejsce. Oczywiście, że nie. Co miałam do zaoferowania? Nie mogłam wymyślić nic, czego człowiek mógłby potrzebować od restarta. Siedziałam, gdy drzwi promu się otworzyły. Przed nimi stał wściekły komendant Mayer. – Oboje do mojego biura. Natychmiast.
Rozdział siedemnasty Komendant Mayer patrzył na nas gniewnie zza swojego biurka, czerwony na twarzy. – Siadać – polecił, a my posłuchaliśmy. – Ty. – Przeszył mnie wzrokiem. – Nigdy nie widziałem, żebyś przeprowadziła gorszą akcję w terenie. Przysięgam, chwilami miałem wrażenie, że po prostu stoisz i patrzysz. Przełknęłam ślinę, niepewna, co powiedzieć, ale jedno musiałam mu przyznać. Ujął to trafnie. – Ty – zwrócił się do Calluma. – Nie posłuchałeś bezpośredniego rozkazu, a w promie schowałeś komunikator. Czy miałeś do powiedzenia coś, co chciałeś przed nami zataić? – Nie, po prostu miałem dość słuchania pańskiego wrzasku – wymamrotał Callum. Komendant trzasnął pięścią w biurko. – Nie wolno ci mieć dość! Jeśli chcę na ciebie wrzeszczeć, to będę wrzeszczał! Czy twoja trenerka ci nie powiedziała, że masz być posłuszny? Czy nie mówiła, że masz wykonywać wszystkie rozkazy? – Tak, mówiła. – W takim razie, dlaczego miałbym cię nie wyeliminować? – Nie chcę nikogo zabijać – odparł Callum cicho. – Nie prosiłem cię o zabicie człowieka; nakazałem zabicie restarta. Szalonego restarta, który zabił dwoje twoich kolegów. Myślałem, że zrobisz to z przyjemnością. Callum pokręcił głową. – W takim razie wyeliminujemy ciebie. – Mayer pokiwał głową, jakby klamka zapadła, a ja poczułam się tak, jakby ktoś zacisnął mi rękę na gardle. – Nie, to nie... – zaczęłam. – Nie mówię do ciebie – warknął, po czym zwrócił się do Calluma: – Dostałeś ostrzeżenie, ale mimo to postanowiłeś nie wykonać bezpośredniego rozkazu. Nie widzę poprawy, a tutaj, niestety, nie ma miejsca dla restartów, którzy się nie wykazują. – Ale on jest lepszy – wtrąciłam. Komendant spojrzał na mnie wściekle, bo odezwałam się bez pytania. – To on wykonał dzisiejsze zadanie. Gdyby nie on, prawdopodobnie bym zginęła i cel by uciekł. Zacisnął usta, przenosząc wzrok ze mnie na Calluma. Iskierka nadziei rozjaśniła mrok mojej paniki. – I nie przygotowałam go właściwie do takiej misji – dodałam. – Dlaczego? – Nie jestem przyzwyczajona do szkolenia niskich numerów. Nie zdawałam sobie sprawy, że podejdzie do zadania w tak emocjonalny sposób. – Kłamstwo przyszło mi z łatwością. Gdybym trochę więcej o tym pomyślała, wiedziałabym, że Callum nie będzie skory zabijać. – To moja wina. – To nie... – Milcz, dopóki cię o coś nie spytam – warknął Mayer do Calluma. Zwrócił się do mnie: – Czy mam zamiast tego wyeliminować ciebie? Nerwowo przełknęłam ślinę, chociaż te słowa nie były zupełnie niespodziewane, bo przecież właśnie przyznałam się do zawalenia sprawy. – Uważam, że jeśli będziemy mogli kontynuować szkolenie, zacznie wykonywać rozkazy.
– A więc uważasz, że nie powinienem cię eliminować. – Komendant wygiął usta w uśmieszku i naszła mnie ochota, by wymazać mu ten grymas z twarzy. Bawiło go, gdy patrzył, jak się skręcam. – Wolałabym, żeby pan tego nie robił. Westchnął przeciągle, przesadnie, gdy usiadł na krześle i splótł ręce na piersi. Przez kilka koszmarnych sekund przenosił spojrzenie ze mnie na Calluma. Jedynym dźwiękiem w pokoju był szmer pracującego komputera. W końcu machnął ręką. – Niech ci będzie. Dwadzieścia Dwa, idź do swojej kwatery. Sto Siedemdziesiąt Osiem, zostań. Odetchnęłam z ulgą, gdy Callum wyszedł z pokoju. Mayer wstał, zebrał z biurka jakieś papiery i komputer. – Wyślę was dwoje na misję, gdy tylko zlokalizujemy innego dorosłego restarta – oznajmił. – Tropimy jednego od kilku dni, więc nie będziecie długo czekać. Jeśli Dwudziestkadwójka odmówi wykonania rozkazu, ty go wyeliminujesz. Gniew wybuchnął we mnie z taką siłą, że niemal sapnęłam. Palił mnie w piersi i musiałam zacisnąć pięści i wbić wzrok w kolana, żeby nie skoczyć na komendanta i nie skręcić mu karku. Ja mam go wyeliminować? – Musisz to zrobić w terenie. Ośrodek stał się... niespokojny po tym, jak ta wariatka się zabiła. Ta wariatka. Moja najbliższa przyjaciółka. Słyszałam w głowie chrzęst pękających kręgów. Trzask. Gestem kazał mi wstać i posłuchałam, choć nogi mi drżały. Otworzył drzwi biura. – Powiemy, że zrobił to jakiś człowiek. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebujemy, jest kolejna eliminacja. Ostatnio mieliśmy ich zbyt wiele. Trzask. Trzask. Trzask. Komendant Mayer skinął na mnie, gdy wyszedł na korytarz. – Miałaś okazję się wykazać – dodał, odwracając się. – Ale on podcina ci skrzydła. Musimy położyć temu kres. Patrzyłam na jego plecy, gdy odchodził w głąb korytarza. Mogę zrobić to szybko. Będzie martwy, zanim upadnie. Parę minut później ja będę martwa. Może tylko kilka sekund później. W zależności od tego, jak daleko są strażnicy. Zmusiłam się, żeby pójść w przeciwną stronę. Z pewnością nie pomogę Callumowi, jeśli zginę. Otworzyłam drzwi na klatkę schodową i zatrzymałam się obok Calluma, który stał sam w ciemności. Łup. Łup. Łup. Odwróciłam się. Hałas płynął z dołu. Z piętra, gdzie spali restarci. – Co to? – zapytał Callum. Zeszłam po schodach, kiwając ręką, żeby poszedł za mną. Otworzyłam drzwi i weszłam na siódme piętro. Łup. Łup. Łup. Odgłos dobiegał z prawej strony, ze skrzydła dziewcząt. – Dlaczego to robią? – zapytał szeptem Callum.
– Ever tak robiła. Kiedy... Kiedy zwariowała. Czy wszystkim dają te zastrzyki? Jaki pożytek można mieć z restartów, jeśli wszyscy zwariują? – Do swoich kwater – warknął strażnik. Weszłam do mojego skrzydła i przystanęłam. Prawie w każdym pokoju dziewczyny wyszły z łóżek i metodycznie tłukły pięściami w ściany. Ich oczy mnie śledziły, gdy szłam do mojego pokoju. Nie były nafaszerowane lekami. Wybuchł bunt.
Rozdział osiemnasty Nazajutrz rano siedziałam przy bieżni i patrzyłam, jak Callum biega. W nocy prawie nie spałam, nawet gdy łoskot ucichł; co chwila spoglądałam na puste łóżko Ever. Dzisiaj nie mogłam biegać. Zastanawiałam się, czy przeżyłaby, gdyby ktoś pomógł jej uciec. Czy jej stan poprawiłby się za murami ośrodka? A może pogorszył? Nigdy do mnie nie przemawiał pomysł ucieczki, nawet gdy usłyszałam o buntownikach i rzekomym rezerwacie restartów. Świat zewnętrzny jest pełen ludzi, którzy nas nienawidzą. Na zewnątrz, w poprzednim życiu, głodowałam, chorowałam i zostałam zastrzelona. Rząd brał nas do niewoli albo zabijał, ale tutaj przynajmniej regularnie dostawałam jeść, miałam ubrania i miejsce do spania. Teraz jednak mogłam myśleć tylko o ucieczce. Rosę otaczało ogrodzenie pod napięciem. Zbuntowany restart, jeśli zdoła znaleźć swój nadajnik i się go pozbędzie, musi jeszcze przejść nad albo pod ogrodzeniem. Przejście na drugą stronę jest trochę bolesne. Oczywiście pod warunkiem, że zdoła się dotrzeć do płotu. Uzbrojeni strażnicy patrolują granice miasta ze wszystkich stron, a strzelcy wyborowi czuwają na wieżyczkach rozmieszczonych co kilkaset metrów. Mój plan jak na razie polegał na tym, żeby pędzić co sił w nogach z nadzieją, że nie zostaniemy postrzeleni w głowę, i jak najszybciej przeleźć przez ogrodzenie. Nie był to najlepszy plan. Patrzyłam, jak Callum przebiega przede mną, oddychając miarowo. Był coraz lepszy prawie pod każdym względem. Stał się szybszy, silniejszy, bardziej pewny siebie. Jego ciało było bardziej muskularne, ruchy miał zwinne i kontrolowane. Ale powinnam wiedzieć, że nigdy nie spełni wymogów korporacji. Nawet gdyby pokonał swoją największą przeszkodę – te żałosne małe dwadzieścia dwie minuty – nie był stworzony do wykonywania rozkazów. Miał zbyt wiele pytań. Zbyt wiele opinii. Nie miałam pojęcia, jak go ocalić bez pozbywania się naszych nadajników. Bez lokalizatora ich nie znajdę. Nigdy nawet nie widziałem takiego urządzenia. Byłabym zdziwiona, gdyby przechowywali je w tym samym budynku, w którym mieszkają restarci. Potrzebowałam kogoś, kto wie, gdzie są te lokalizatory. Potrzebowałam pomocy Leba. Na samą myśl o zdaniu się na człowieka skręciło mi wnętrzności. Nie miał powodu, żeby mi pomagać; ja nie miałam powodu mu ufać. Przycisnęłam rękę do czoła i oderwałam wzrok od Calluma. Nie mogłam jasno myśleć, gdy na niego patrzyłam. Byłam żałosnym kłębkiem nerwów i nie przychodziło mi do głowy nic, na czym mogłoby zależeć Lebowi, czego sam nie mógłby... Jego córka. Chce uwolnić córkę. „Obiecali pomóc mojej córce”, powiedział. „Skłamali”. Podniosłam się powoli, rozpierało mnie podniecenie. Muszę go znaleźć. Natychmiast. – Przestań! – zawołałam do Calluma. Zdyszany, przystanął na bieżni i spojrzał na mnie z zaciekawieniem. – Chodź – powiedziałam, machając ręką.
Pośpieszyłam za drzwi i w głąb korytarza, słysząc za sobą jego kroki. Leb dzisiaj miał służbę w sali gimnastycznej i musiałam dotrzeć do niego jak najszybciej. Niebawem komendant Mayer wyśle nas na misję. Nie mamy wiele czasu. Skręciłam za róg i pchnęłam drzwi. Rozejrzałam się, szukając Leba. Opierał się o ścianę i udawał, że mnie nie widzi. – Pompki – powiedziałam do Calluma, wskazując podłogę. Posłuchał bez komentarza, ale śledził mnie wzrokiem, gdy podchodziłam do Leba. Strażnik lekko pokręcił głową. Nie chciał ze mną rozmawiać. Paskudnie. Szybko omiotłam wzrokiem salę. Po drugiej stronie Hugo i Ross szkolili swoich podopiecznych. Pozostali restarci trenowali albo rozmawiali. Podeszłam bliżej do Leba. – Tak, jest lepszy – powiedziałam głośno. Miałam nadzieję, że ktokolwiek nas obserwuje przez kamery, nie zauważy, że Leb o nic mnie nie spytał. Spojrzał na mnie z kamienną twarzą. Nie udawał. Odwróciłam się w stronę Calluma. – Jest już znacznie szybszy – dodałam. Pochyliłam głowę i spojrzałam pod nogi. – Twoja córka – szepnęłam. Jego milczenie trwało zbyt długo. W sali przebywało około dziesięciu restartów. Przez kilka sekund było słychać tylko łoskot pięści uderzających w ciała. – Co z nią? – wymamrotał w końcu Leb. – Mogę ją wydostać. Nic na to nie powiedział. W końcu zerknęłam przez ramię i zobaczyłam, że ma zbolałą, niemal przerażoną minę. Równie dobrze mogłabym mu powiedzieć, że zamierzam zabić jego córkę, a nie ją ratować. – Już próbowali – wyjąkał. – Jestem lepsza niż każdy człowiek. Zostałam do tego wyszkolona. Jeśli chcesz ją uwolnić, potrzebujesz mnie. Wlepił we mnie spojrzenie szeroko otwartych oczu. – Skąd mam wiedzieć, że dotrzymasz słowa po tym, jak pomogę ci uciec? – Może mi zaufasz? – Jedno zerknięcie na jego twarz wystarczyło, bym zrozumiała, że to nie wchodzi w rachubę. Milczeliśmy. Leb patrzył w podłogę ze ściągniętymi brwiami. W końcu powiedział: – Chcesz pójść do rezerwatu, prawda? – Jeśli naprawdę istnieje. – Istnieje. – Byłeś tam? – Nie, ale tak mówią restarci, którzy spotykają się z buntownikami. – Teraz wyglądał prawie na podekscytowanego. – Mógłbym przykazać rebeliantom w Austin, żeby dali ci mapę z położeniem rezerwatu dopiero wtedy, kiedy zjawisz się z Adiną. Zrobisz to? Rezerwat nie był moim największym zmartwieniem – najważniejsze było wydostanie Calluma – ale Leb nie musiał tego wiedzieć. – Tak. Ale musisz mi dać lokalizator nadajników, który będę mogła zatrzymać. Bez niego jej nie pomogę. Leb skinął głową i nadzieja przyśpieszyła bicie mojego serca. Może się udać. – Zdobądź go szybko – dodałam, odsuwając się od niego. Skinęłam głową na Calluma. – Możesz iść pod prysznic.
Callum obrzucił mnie zaciekawionym spojrzeniem, które zignorowałam. Poszliśmy do umywalni. Moje serce biło jak oszalałe z niecierpliwości, ale nie mogłam zadecydować, czy chcę mu cokolwiek powiedzieć. Jeśli nabierze nadziei, a nic z tego nie wyjdzie? Zabrałam ręcznik i weszłam do kabiny, zaciągając za sobą zasłonkę. Rzuciłam ręcznik na boczną ściankę i złapałam dół koszulki. – Wren? Odwróciłam się i zobaczyłam czyjś sylwetkę za zasłonką. – Callum? Odchylił zasłonkę i wszedł do kabiny. Rozbawienie przemknęło po jego twarzy, gdy spojrzał na moje palce wciąż zaciśnięte na koszulce. Szybko ją opuściłam i wygładziłam materiał na brzuchu. Callum po prostu stał. Co mam zrobić? Czyżby przyszedł z myślą, że chcę uprawiać seks? Ręce mi się zatrzęsły. Po chwili odczułam ulgę, że nie zaczął się do mnie dobierać. A może byłam trochę rozczarowana? – O czym rozmawiałaś z Lebem? – zapytał. Skrzyżowałam ręce na piersi i stłumiłam uczucie zawodu, że nie chciał mnie pocałować. – O planach – odparłam. – To znaczy? Chciałam powiedzieć, że zamierzam go wydostać. Chciałam powiedzieć, żeby wytrzymał jeszcze trochę, starał się przez jakiś czas, dopóki wszystkiego nie zaplanuję. Wiedziałam, że obdarzyłby mnie spojrzeniem pełnym szczęścia, nadziei i podniecenia. Ale martwiłam się, że będzie załamany, jeśli nic z tego nie wyjdzie. – Pomoże nam się stąd wydostać? – zapytał. – Nie wiem. Jego oczy już wyrażały nadzieję. Niepotrzebnie łamałam sobie głowę, jak się zachować. – Będziesz wykonywać rozkazy, dopóki się nie dowiem? – zapytałam. Wahał się, wprawdzie tylko przez chwilę, ale w oczywisty sposób. – Tak. Czekałam. Naprawdę tak nie myślał. Skłamał. – W granicach rozsądku – dokończył. Teraz usłyszałam prawdę. – Lada dzień wyślą nas na misję śmierci – powiedziałam cicho. – Jeśli do tego dojdzie, będziesz musiał zabić. – Nie. – Callumie... Uśmiechnął się. – Miło, że zwracasz się do mnie po imieniu. – Musisz to zrobić. – Nie, nie muszę. – Złapał mnie za rękę, próbując oderwać ją od piersi. Odtrąciłam go. – Leb nam nie pomoże, gdy będziesz martwy. – Nie mogą mnie zmusić, żebym kogoś zabił. – To dorosły restart. Już nawet nie jest osobą. Spojrzał na mnie, cień przemknął po jego twarzy. – Czy ludzie nie mówią tego samego o nas? – Tak, ale to prawda, że dorośli... – Nie możesz tego wiedzieć. Po prostu tak mówi KORP. Ja z natury jestem podejrzliwy.
– Widziałeś Gregora zeszłej nocy. Był obłąkany. Właśnie taki jest każdy dorosły po restarcie, innych nie widziałam. Już nawet nie umieją mówić, Callumie. – Mieliśmy go pochwycić, żeby KORP mógł przeprowadzić na nim eksperymenty. Ja też bym walczył. Poza tym sam histeryzowałem po zmartwychwstaniu. Ty nie? – Też. – Więc może... – To nie ma znaczenia – przerwałam mu z rozdrażnieniem. – Albo zabijesz następnego, albo cię zlikwidują. – Naprawdę zabiłaś wielu restartów? – zapytał. – Tak – odparłam, spuszczając wzrok. Zrobiłam to bez jednej myśli. Odmowa nigdy nie przyszła mi do głowy. – Ludzi też? – Tak. – Kazali ci to robić? – Czasami sama proponowałam. – Spojrzałam na niego, gdy ze świstem wciągnął powietrze. – Dlaczego? – zapytał rwącym się głosem. – Kiedy cel zabił moich kolegów, proponowałam. – Dlatego że byłaś szalona. Mocniej przycisnęłam ręce do piersi. – Chyba tak. Jego twarz wyrażała zakłopotanie, przerażenie i może nawet odrobinę pogardy. Poczułam ciężar na sercu i zamknęłam oczy, próbując się go pozbyć. – Miałam tylko dwanaście lat, kiedy zmarłam; jestem tu od dawna i myślałam, że muszę robić wszystko, co... wszystko, co mi każą. Byli źli, ci, których zabiłam, i nie... – Wcale cię nie osądzam – przerwał mi Callum. Jego mina złagodniała, gdy przysunął się do mnie. – Cóż, osądzałem, ale nie powinienem tego robić. Jestem tu tylko kilka tygodni, a ty... Nie wyobrażam sobie, że spędzam tu pięć lat. – Uśmiechnął się. – Może nie będę musiał. Ty i Leb wyglądaliście dzisiaj bardzo poważnie. – A może nie spędzisz tu pięciu lat, bo znów nie wykonasz rozkazu i jutro cię zabiją. – Możliwe – zgodził się, z cichym śmiechem klepiąc mnie po głowie. Najwyraźniej myśl o własnej śmierci niewiele go trapiła. – To ja, Callumie. Jeśli nie wykonasz zadania, ja mam cię zlikwidować. – Och. – Spojrzał na mnie pytająco. – Nie zrobię tego – powiedziałam z rozdrażnieniem. – Ale wtedy... – Wtedy prawdopodobnie mnie też zlikwidują. – Cholera, Wren... – Ze świstem wypuścił powietrze, założył ręce za głowę. – To nieuczciwe. – Taka jest prawda. – Nie. Nie zrobią tego. Jesteś ich bezcenną Stosiedemdziesiątkąósemką. Komendant Mayer tylko na ciebie nawrzeszczy i każe komuś innemu mnie zabić. – Jestem restartem jak wszyscy inni. Zabiją mnie, jeśli się zbuntuję. – Więc albo zabiję wskazaną osobę, albo będę odpowiedzialny za twoją śmierć. Super. Dajesz mi cudowny wybór.
– Nie chcę, żebyś umarł. – Teraz mi się przypochlebiasz. – Objął mnie w talii, przyciągnął bliżej. Pozwoliłam mu, przyciskając dłoń do jego ciepłej piersi. – Po prostu nie chcę być... – Taki jak ja? – podsunęłam. – Nie. Nie chcę, by zrobili ze mnie kogoś takiego. Kto zabija. Nie miałam na to nic do powiedzenia, bo ja byłam już kimś takim. Zacisnęłam usta i popatrzyłam na niego błagalnie. – To spojrzenie... – Jęknął, kładąc ręce na moich policzkach. – Nie patrz tak na mnie. – Zrobisz to? Proszę. Westchnął i opuścił ręce. – Teraz muszę zadecydować? – Zadanie możemy otrzymać w każdej chwili. – Mogę... chyba mogę spróbować. – Nuta klęski w jego głosie sprawiła, że coś ścisnęło mnie w brzuchu. – Dziękuję. – Odsunęłam się na znak, że może odejść. – Racja, weź prysznic. – Złapał zasłonkę, ale zanim ją odsunął, spojrzał na mnie z humorem w oczach. – A może zostanę. Z mimowolnym okrzykiem przycisnęłam ręce do piersi. – Ja... – Tak. I nie. Czułam się chora. – Przepraszam – powiedział ze śmiechem, podnosząc ręce. – Wyglądasz na przerażoną. Żartowałem. – Nie, nie jestem przerażona – zaprzeczyłam, próbując się odprężyć. Uśmiechnął się jeszcze raz i wyszedł. Jakaś podsześćdziesiątka zajrzała za zasłonkę, zanim zdążyłam ją zaciągnąć. Przed kabiną zebrał się tłumek, dziewczyny uśmiechały się dziwnie. – Wiedziałyśmy, że w końcu się złamiesz – powiedziała podsześćdziesiątka. – Jest naprawdę milutki. Zaciągnęłam zasłonkę i odetchnęłam przeciągle, opierając czoło o zimne kafelki. Nie powinnam się tak jąkać i mamrotać. Nie powinnam robić przestraszonej miny. Chciałam... nie wiedziałam, czy chcę się rozebrać i wziąć z nim prysznic, ale podobało mi się, gdy mnie obejmował. Pomyślałam, że spodobałoby mi się, gdybym go pocałowała, choć nie mogłam być tego pewna. Nigdy wcześniej nikogo nie całowałam. Ever byłaby zachwycona. Byłaby podekscytowana, gdybym o wszystkim jej opowiedziała. Jej oczy rozjaśniłaby nadzieja, że jednak jestem prawdziwą osobą. Powiedziałaby coś podnoszącego na duchu i w jej stylu, choć nie mam pojęcia co. Brakowało mi jej. *** Tego wieczoru po kolacji szłam korytarzem, gdy zobaczyłam kobietę wychodzącą z mojego pokoju. Pochwyciła moje spojrzenie i wskazała łóżko. – Zmiana ubrań – powiedziała i szybko odeszła. Z konsternacją spojrzałam na schludnie złożone ubrania na moim łóżku. Wczoraj była zmiana. Podniosłam czarną bluzę z wierzchu. Była o wiele za duża. A pod nią leżała kartka. Rzuciłam bluzę na łóżko, przycisnęłam kartkę do piersi, stanęłam plecami do szklanej ściany i rozwinęłam ją dyskretnie.
Była to mapa. Mapa pięciu miast Teksasu z wyrysowaną na niebiesko trasą z Rosy do Austin. Wokół skrzyżowania Nelson i Holly w Rosie, kilka przecznic od miejsca, gdzie zwykle lądował prom, Leb narysował kółko i napisał: „Spotkaj się tu ze mną”. Na granicy Rosy widniała gwiazdka, pomiędzy dwiema wieżami. Czy tam mamy wyjść z miasta? Niebieska linia ciągnęła się przez kilometry lasu pomiędzy dwoma miastami i urywała przy słowie „tunel” nagryzmolonym blisko strony rico w Austin. Oddech uwiązł mi w piersi i mapa drżała leciutko, gdy czytałam słowo napisane na samym dole. „Zgoda”.
Rozdział dziewiętnasty Nazajutrz otrzymaliśmy zlecenie zabójstwa. Wyposażyli mnie w pistolet i powiedzieli, że albo dam go Callumowi, żeby zabił restarta, albo, w przypadku odmowy wykonania rozkazu, zastrzelę Calluma. Od kilku miesięcy nie miałam pistoletu w terenie. Wydawał się zimny i ciężki przy moim biodrze. Miałam mapę w kieszeni, choć wątpiłam, by w ciągu jednego dnia Lebowi udało się zdobyć lokalizator. Nie możemy uciec bez usunięcia nadajników. Ucieczka nie miałaby sensu. Jeśli Lebowi się nie uda, Callum będzie musiał zabić. Spojrzał na pistolet, gdy dołączyłam do niego na dachu. Wiał chłodny wiatr, przynosząc smród slumsów. Zobaczyłam, że Callum marszczy nos. Nie wiedziałam, czy z powodu zapachu, czy na widok broni. Prom wylądował z łoskotem na dachu i otworzyły się drzwi. Czekał na nas Paul. Skoro Leb nie brał udziału w tej misji, to mogło oznaczać, że zdobył lokalizator i czeka na nas w umówionym miejscu. Nie mogłam oddychać. Brakowało mi tchu, czułam ból w piersi. To może być moje ostatnie zadanie. Mój ostatni lot promem. Ostatni dzień w miejscu, które od pięciu lat nazywałam domem. Paul kazał nam usiąść. Ciężkim krokiem podeszłam do mojego krzesła. Callum się trząsł, gdy zapinał pasy. Chciałam mu powiedzieć, że będzie dobrze, że nie będzie musiał wykonać zadania, ale nie wiedziałam tego na pewno. Gdy lecieliśmy do slumsów, w promie panowała cisza. Po wylądowaniu Paul wyjął z kieszeni cztery kule i podał mi je. – Wyjmij niewykorzystane przed wejściem na pokład – przykazał, gdy zacisnęłam je w dłoni. Skinęłam głową i wyszłam za Callumem w chłodne nocne powietrze. Nie odrywał wzroku od pistoletu, gdy go ładowałam. Nie chciałam się zdradzić przed funkcjonariuszami KORP-u patrzącymi na ekrany. Muszą jak najdłużej wierzyć, że wykonujemy rozkazy. Wyciągnęłam rękę z pistoletem w stronę Calluma, ale nie zareagował. – Callumie – upomniałam go cicho. Wziął pistolet i trzymał z dala od siebie, jakby był skażony. Spojrzał mi w oczy. – Muszę? – zapytał z napięciem w głosie. Nie. – Tak. – Chrząknęłam i wskazałam głową w prawo. – Tędy. To skrót. Callum spojrzał na mapę i zlecenie, potem na mnie. Otworzył usta, prawdopodobnie chcąc mi powiedzieć, że idziemy w niewłaściwym kierunku. Szybko je zamknął, gdy zrozumiał. Odwróciłam głowę, żeby w KORP-ie nie zobaczyli nadziei malującej się na jego twarzy. Poprowadziłam go do skrzyżowania Holly i Nelson, wypatrując Leba. Ani śladu. Panowała cisza, zakłócana tylko przez szum drzew i ćwierkanie świerszczy, gdy stanęliśmy pośrodku drogi biegnącej między niewielkimi namiotami. Może dzisiaj nie przyjdzie. – Mogę spojrzeć na plan? – zapytałam, żeby zyskać na czasie. Callum podał mi go i zaczęłam udawać, że patrzę na proste linie ulic Rosy. Obserwujący mnie strażnicy niebawem nabiorą podejrzeń. Rzadko musiałam korzystać z planów. Rozejrzałam się dyskretnie, ale w okolicy nie było nikogo oprócz mnie i Calluma.
Westchnęłam. – Powinniśmy iść tędy – powiedziałam, starając się nie okazać zawodu. Callum zrobił zmartwioną minę i spojrzał na broń w swoim ręku. – Więc muszę strzelić w głowę, prawda? Żeby zabić kogoś takiego jak ja? – Spojrzał na kartkę. – Danielle. Zamorduję Danielle? Skrzywiłam się, słysząc wybrane przez niego słowo i sylaby ociekające gniewem. W KORP-ie z pewnością zwrócili na to uwagę. – Tak – odparłam. – Celuj w czoło, nie w twarz. Chcesz zniszczyć mózg. Strzel dwa razy, na wszelki wypadek. – A co potem? Mam ją powlec do promu? – Albo ja to zrobię. – Odwróciłam się, nie wytrzymując jego oskarżycielskiego spojrzenia. Może wściekał się głównie na KORP, ale na mnie też spadała część jego gniewu. Czy zdoła mi wybaczyć, jeśli zmuszę go do wykonania zadania? – Ja... Przerwał mi wysoki pisk w uchu. Oboje się skrzywiliśmy i wyjęliśmy słuchawki. – Co to było? – zapytał, pocierając ucho. Rozejrzałam się, nadzieja wezbrała mi w piersi tak mocno, że miałam kłopoty z oddychaniem. Ktoś wyjrzał zza namiotu, niska, szeroka sylwetka w ciemności. Podniósł się z kolan i podbiegł do nas. Uchylił daszek czapki, gdy stanął przede mną. Leb. W jednej ręce trzymał nóż, drugą wyjął z kieszeni coś czarnego. Callum stał z lekko uniesionym pistoletem, żeby nas bronić. Pokręciłam głową i powoli go opuścił, wpatrując się w nóż. – Nie ruszaj się – polecił Leb, podnosząc czarny przedmiot. Było to małe urządzenie wielkości jego dłoni. Zamrugało czerwone światełko, gdy je przesuwał wzdłuż mojego prawego przedramienia. – Zdejmij kurtkę – polecił. – Jak ci się udało zdobyć go tak szybko? – zapytałam, gdy zrobiłam, co kazał. – Zdobycie nie jest problemem – mruknął. – Problemem będzie burza, która wybuchnie, gdy się połapią, że zniknął. Podniósł nóż, ciął moją rękę kilka centymetrów nad łokciem i ostrzem wyłuskał maleńkie metalowe urządzenie. Przycisnęłam dłoń do krwawiącej rany. Nie była dość głęboka, żeby sprawić ból, ale mimo to palce mi drżały. Spojrzałam na zakrwawiony srebrny nadajnik. Wolność. Teraz mogę uciec i nikt nie będzie wiedział, gdzie jestem. Co robię. Co mówię. Leb skinął na Calluma, ale ten nie ruszył się z miejsca, patrząc na krew sączącą się z mojego ramienia. Wyglądał na zszokowanego, na skraju szczęścia, jakby nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Mógłbyś się pośpieszyć? – warknął Leb. Złapał Calluma za ramię i zaczął omiatać lokalizatorem jego ciało. – Strażnik promu już pewnie jest w drodze. Odwrócił Calluma i przeciągał lokalizatorem po jego plecach, aż zapaliło się czerwone światełko. Zadarł mu koszulę i naciął skórę tuż pod łopatką. Wyjął nadajnik i ostrożnie położył go na ziemi. Ruszył w głąb ulicy, przywołując nas ruchem ręki. Przebiegliśmy dwie przecznice i stanęliśmy za ciemnym domem, na podwórku pełnym śmieci i zepsutych zabawek.
Leb wcisnął mi coś w rękę. Zobaczyłam jakieś papiery, lokalizator i plan slumsów Austin. Nie sądziłam, że będę potrzebować planu – pamiętałam slumsy dość dobrze – ale zaznaczył jakieś miejsce pośrodku terenów mieszkalnych. – Ma na imię Adina – powiedział, stukając palcem w kopertę i zdjęcie ciemnowłosej restartki pod planem. – Będzie w terenie nocą we wtorek i środę. Prom zwykle ląduje na końcu Guadalupe Street. Daj jej ten list. Zaznaczyłem na planie lokum rebeliantów. Jeśli dotrzesz do Adiny, idź tam, a oni ci powiedzą, jak się dostać do rezerwatu. – Dobra – mruknęłam, wpychając wszystko do kieszeni. – Masz jakieś kule? Dostaliśmy tylko cztery. Wyjął swój pistolet i opróżnił magazynek, wysypując jakieś dziesięć sztuk na moją rękę. – Ogromnie im zależy na utrzymaniu tego miejsca w tajemnicy przed KORP-em. Idźcie w nocy. Starajcie się nie przyciągać uwagi. – W drugą rękę wcisnął mi nóż. – To też weź. Idźcie. – Dziękuję – powiedziałam, gdy się odwrócił. Skinął lekko głową i zniknął w głębi uliczki. Stałam jak wrośnięta w ziemię. Leb kazał nam iść. W którą stronę? Dokąd? Do jakiegoś mitycznego rezerwatu, który prawdopodobnie nie istnieje? Gdy zdałam sobie sprawę, co zrobiłam, gardło ścisnęła mi panika. Jestem w slumsach, otoczona przez ludzi, i już nigdy nie wrócę do ośrodka. Nie wrócę do domu. – Wren. Uniosłam wzrok i zobaczyłam podekscytowaną twarz Calluma. Zerwał kamerę z mojego hełmu, wyjął komunikator z mojej zaciśniętej dłoni, rzucił jedno i drugie na ziemię. – Chyba powinniśmy ruszać.
Rozdział dwudziesty Złapałam Calluma za rękę i kluczyliśmy ciemnymi uliczkami, zmierzając do porzuconego schronu. Po wojnie miał pomóc ludziom stanąć na nogi. Kiedy Rosę opanowały gangi i handlarze narkotyków, korporacja go zamknęła. Byliśmy w slumsach na skraju Rosy, blisko granicy miasta. Ośrodek KORP-u znajdował się po drugiej stronie miasta, za polami, ale to nie miało znaczenia. Niedługo wyślą funkcjonariuszy na poszukiwania. Tutaj nie mogliśmy liczyć na znalezienie kryjówki. Domy były maleńkie, namioty przy następnej drodze zapewnią jeszcze mniejszą osłonę. Ryk syreny przeszył ciszę i reflektor omiótł okolicę. Skoczyłam za pobliską chałupę, przylgnęłam do spaczonych desek. Callum zrobił to samo. Obserwował reflektor promu przeszukujący okolicę. Spojrzał na mnie, gdy snop światła przesunął się dalej. – Idziemy? – szepnął. Tak. Może? Nie byłam pewna. Prawie wszystkie decyzje, które podjęłam w ciągu ostatnich pięciu lat, tak naprawdę nie były moje. Znałam zasady KORP-u i ich przestrzegałam, to wszystko. Reflektor zawrócił w naszą stronę i Callum złapał mnie za rękę, gdy pobiegliśmy przez spłacheć trawy. Usłyszałam świst kul, kilka przeszyło moje ramiona, inne odbiły się od hełmu. – Tędy! – krzyknęłam. Puściłam rękę Calluma, przemykając na drugą stronę drogi. Reflektor nas zgubił, gdy kluczyłam pomiędzy domami i śmigałam przez trawniki, ale w dali już widziałam mundurowych, liczną grupę rozpraszającą się po ulicach. Przystanęłam za starym schronem i szarpnęłam drzwi tak mocno, że budynek dosłownie się zakołysał, jakby miał się zawalić. Straciłam równowagę, bo drzwi wcale nie były zamknięte. Weszłam do środka i natychmiast się cofnęłam, uderzając plecami w pierś Calluma. Ludzie. Pełno ludzi. Pachnieli jak bród i choroba. Znałam ten zapach. Rozróżniałam sylwetki skulone w kątach, niektórzy szmatami albo kijami wytyczyli swoje terytoria. Widziałam ślady po igłach na ich ramionach, na trzęsących się rękach, i desperację wyrytą na twarzach. Jako dziecko miesiącami mieszkałam w podobnym miejscu, gdy moi rodzice praktycznie przez cały czas byli na haju – kiedy narkotyk przestawał działać, natychmiast szukali okazji, żeby znowu się naszprycować. Dzicy lokatorzy z porzuconych budynków byli najgorsi ze wszystkich mieszkańców slumsów, każdy posiadamy przez nich cent trafiał do handlarzy narkotyków i przestępców, którzy hamowali rozwój Rosy. Wiele zapomniałam z tamtego okresu, ale pamiętałam zapach i to, jak w nocy zakrywałam kocem nos, żeby nie czuć go podczas snu. Callum się zakrztusił, co przyciągnęło parę zaciekawionych spojrzeń. Kilka osób mrugało i wytrzeszczało oczy, zbyt odurzonych, żeby rozpoznać stojących przed nimi restartów. Ale inni nie odlecieli aż tak daleko. Uniosłam palec do ust, bezgłośnie błagając o ciszę. Na próżno. Przeciętny człowiek nie jest taki zły, ale ci tutaj byli znacznie gorsi. Podnieśli wrzask i pod wpływem nagłego impulsu chciałam wyciągnąć pistolet i zacząć strzelać. Było tu jakieś trzydzieści osób. Jak długo to by potrwało? – Możemy wyjść tędy.
Głos Calluma wdarł się w moje myśli. Spojrzałam na niego z zaskoczeniem. Niemal o nim zapomniałam. Przyszło mi na myśl, że byłby przerażony, gdybym zaczęła zabijać ludzi. Patrzyłby na mnie jak na potwora. Był gotów umrzeć, byle tylko nikomu nie odebrać życia. A ja rozważałam zastrzelenie każdego. – Wren – powiedział, szarpiąc mnie za ramię. Pozwoliłam, by powlókł mnie za drzwi i w ciemność. Ruszyliśmy, oddalając się od reflektora. Zapomniałam, że nienawidzę ludzi. Beznamiętnie podchodziłam do wyznaczonych mi zadań; tak nas szkolono. Ale nienawidziłam ich, nawet kiedy uwolniłam się od KORP-u. Brudni, odrażający, brutalni, samolubni, impulsywni – a teraz miałam spędzić wśród nich dni, a może tygodnie, szukając Adiny i drogi do tego mitycznego rezerwatu restartów. Chciałam znienawidzić za to Calluma, lecz mój mózg natychmiast na mnie wrzasnął. Na mnie, bo nie mogłam zmusić Calluma do postępowania według zasad. Na mnie, bo nie wyszkoliłam go dość dobrze, żeby przeżył w KORP-ie. Na mnie, bo wciągnęłam go w to szaleństwo, gdzie najprawdopodobniej i tak będzie musiał zabijać. Nagle kule zaczęły siec ziemię i kąsać Calluma po łydkach, rozbryzgując jego krew. To go spowolniło, więc wysunęłam się przed niego, chwyciłam za rękę i pociągnęłam za sobą. Zabudowa stała się bardziej zwarta, gdy wpadliśmy do lepszej części slumsów. Grad kul przeminął, noc się uspokoiła i pomyślałam, że może nas zgubili. Ale znalazła nas ekipa naziemna. Sześciu, siedmiu – nie, dziewięciu funkcjonariuszy wyskoczyło zza rogu z bronią gotową do strzału. – Padnij! – krzyknęłam, naciskając na głowę Calluma, gdy otworzyli ogień. Zostawiłam go i rzuciłam się na żołnierzy. Rozpoznałam kilka znajomych twarzy za plastikowymi osłonami, choć malujące się na nich przerażenie było dla mnie czymś nowym. Kopnęłam jednego w pierś, gdy chciał mi strzelić w głowę, zrobiłam unik i wyrwałam mu pistolet. Inni próbowali mnie złapać, ale odskoczyłam tak szybko, że ich słabe ludzkie oczy nie mogły za mną nadążyć. Podniosłam pistolet. Jeden, dwa, trzy. Strzelałam każdemu w pierś, nie zwracając uwagi na kule, które przeszywały moją kurtkę i odbijały się od hełmu. Jeden z żołnierzy odpiął granat od pasa i rzucił go w moją stronę, ale chybił o kilka kroków. Callum. Granat uderzył w barak tuż za jego plecami. Callum rzucił się na ziemię, gdy wybuch rozerwał tył drewnianej chałupki. Płomienie spowiły trawnik i jego. Poczułam lufę pistoletu przyciśniętą do głowy. Ogarnęła mnie panika, ale tylko na chwilę, i podcięłam napastnikowi nogi. Kula zadrasnęła mnie w ucho. Zacisnęłam palce na rękojeści pistoletu i strzeliłam mężczyźnie w pierś. Kolejny wybuch zakołysał ziemią. Oderwałam granat od pasa martwego strażnika i rzuciłam w biegnących ku mnie żołnierzy. Został jeden. Gdy się odwróciłam, brał na cel Calluma, który tarzał się po ziemi, próbując ugasić płomienie skaczące mu po nogach. Strzeliłam trzy razy, niezbyt celnie, gdyż strach brał nade mną górę. W końcu żołnierz padł po trzecim strzale. Przypadłam do Calluma, rzuciłam się na niego i razem się przetoczyliśmy. Rękami zgasiłam ostatnie płomienie i zeskoczyłam z niego, żeby pomóc mu wstać.
Zachwiał się i ręce mu się trzęsły, gdy je podniósł, żeby obejrzeć obrażenia. Skórę miał czerwoną, miejscami zwęgloną. Koszula prawie zniknęła, ze spodni zostały nadpalone strzępy. – W porządku? – zapytałam, rozglądając się szybko. – Tak – wydukał. – Prze... przepraszam, próbowałem uciec, ale gdy tylko ugasiłem płomienie, rzucili następny granat i... – W porządku – zapewniłam, delikatnie ujmując jego rękę. – Możesz biec? Skinął głową i skrzywił się, gdy wystartowaliśmy. Mieliśmy do pokonania tylko jedną przecznicę; kierowałam się do najbliższej kryjówki, jaka przyszła mi na myśl. Niedaleko ceglanego muru szkoły stał wielki kanciasty kontener na śmieci, jak zwykle pełen. Przepchnęłam go bliżej ściany i gestem kazałam Callumowi wcisnąć się w wąską przestrzeń. W pierwszym odruchu chciałam wskoczyć do środka i zakopać się w śmieciach, ale na miejscu mundurowych sprawdzałabym wszystko, co ma pokrywę albo drzwi. Kryjówka nie była idealna – mogą zobaczyć nas z boku – ale tak oczywista, że miałam nadzieję, że nawet nie przyjdzie im na myśl tutaj nas szukać. Wcisnęłam się za kontener i oparłam o ścianę obok Calluma, popatrując na niego ze zmartwieniem. Nigdy nie byłam poparzona w takim stopniu – jego ramiona miejscami zrobiły się czarne – ale dobrze pamiętałam kilka drobniejszych oparzeń. Wiedziałam, że czuje pieczenie zmieszane z nieprzyjemnym wrażeniem, które towarzyszy odpadaniu martwej skóry i narastaniu nowej. Trzymał ręce z dala od siebie i miał taką minę, że chciałam go wziąć w ramiona. Ale to tylko pogorszyłoby sprawę. Nie mogłam dłużej na niego patrzeć, więc przycisnęłam dłonie do oczu. Żałowałam, że nie poświęciłam większej uwagi czasowi jego regeneracji. Dziesięć minut? Dwadzieścia? Zaciskałam powieki, ale gdy odsunęłam od siebie wyobrażenie pełnej bólu twarzy Calluma, zobaczyłam melinę narkomanów. „Nie ruszaj się”. Gwałtownie wciągnęłam powietrze, gdy runęło na mnie wspomnienie tak wyraźne, jakby dotyczyło wypadków, które rozegrały się wczoraj. „Nie patrz na nią”. Mówiła to moja mama, jej cuchnący oddech pieścił moją twarz, gdy szeptała mi do ucha i obejmowała mnie tak mocno, że bolało. Nie posłuchałam. Uniosłam głowę i spojrzałam nad skulonymi ze strachu ludźmi na twarz restartki stojącej pośrodku pomieszczenia. Spostrzegła, że na nią patrzę. Jej jasnozielone oczy lśniły w ciemności. „Sto Trzynaście” – powiedziała do swojego kolegi. Gdy się odwrócił, wskazała na mnie. „Co?” – zapytał. „To dzieciak”. „I co z tego?”. „Nie powinno jej tu być, prawda? Popatrz na to miejsce”. „Nie nasza sprawa. Jesteśmy tu, żeby wykonać zadanie”. „Ale...”. „Siedemdziesiąt Jeden” – przerwał jej ostro. Zacisnęła usta i spojrzała na mnie ze smutkiem, gdy odchodzili. Patrzyłam za nią, nawet gdy zniknęła, pragnąc z nią odejść. Moja mama musiała to zauważyć, bo ze złością i z niesmakiem zepchnęła mnie z kolan.
Wspomnienie przyprawiło mnie o dziwne kołatanie serca, twarze moich rodziców wirowały mi pod zamkniętymi powiekami. Moja mama była blondynką jak ja, choć bród i łój przyciemniły jej włosy. Mój tata miał wielkie krzaczaste brwi, wciąż ściągnięte ze smutku albo w głębokiej zadumie. Zacisnęłam ręce na hełmie, chcąc przepędzić wspomnienia. Nienawidziłam ich. Nie chcę tego pamiętać. Nie chcę iść do Austin. Ból, który zaatakował moją pierś, był tak silny, że przez chwilę myślałam, że ktoś mnie postrzelił. – Wren. Głos Calluma wyrwał mnie z zadumy. Otworzyłam oczy i ujrzałam jego cudownie zmartwioną twarz. – Dobrze się czujesz? – zapytał. Skóra jeszcze nie wszędzie się uleczyła; widziałam rany zamykające się i różowiejące na moich oczach. Wyglądał o tyle lepiej, że miałam dziką ochotę zarzucić mu ręce na szyję. – Tak. A ty? Przesunął się i przycisnął do mnie, kładąc dłonie płasko na ścianie po obu stronach mojej głowy. Rozpłaszczyłam się na cegłach, zaskoczona jego nagłą bliskością. – Jak to zrobiłaś? – zapytał, mrużąc z uśmiechem oczy. – Jak nakłoniłaś Leba do współpracy? – Byłam z nim na misji solo i schwytałam człowieka, który powiedział, że pomagają restartom w ucieczce. Wysyłają ich do rezerwatu restartów. Zawarliśmy umowę. – Ma to jakiś związek z jego córką? – Musiałam obiecać, że ją uratuję. Jest restartem w Austin. – Mówiłam z wysiłkiem, brakowało mi tchu. Ściskało mnie w gardle, gdy stał tak blisko mnie. – Co to jest ten rezerwat? Naprawdę mieszkają tam restarci? Wolni? – Nie wiem. Wątpię, szczerze mówiąc. – Ale jeśli uwolnimy Adinę, spotkamy się z tymi ludźmi i potem wyruszymy do rezerwatu? – Chyba tak. – Dokąd pójdziemy, jeśli nie tam? – Nie wiem – odparłam, znowu spanikowana. – Nie myślałam o tym. Chciałam tylko... – Urwałam, mając nadzieję, że nie będę musiała kończyć zdania. Ale on tylko pytająco uniósł brwi. – Nie chciałam, żebyś umarł. Przyłożył ręce do moich policzków i uniósł mi twarz tak, że nie miałam innego wyboru, jak spojrzeć w jego ciemne oczy. Myślałam, że już bardziej nie może się przysunąć, ale naparł na mnie i moje ciało wtuliło się w niego. Jego pierś wznosiła się i opadała pod moimi dłońmi. – Dziękuję. Zamrugałam, nie spodziewając się wdzięczności. Nie byłam pewna, czy na nią zasłużyłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale nie patrzył na mnie tak, jakby czekał na odpowiedź. Musiał lekko przesunąć hełm i pochylić głowę, żeby mnie pocałować, ale nie wierzyłam, że naprawdę chce to zrobić, dopóki nie poczułam jego warg delikatnie naciskających na moje usta. Zadygotałam z zaskoczenia i poczułam, że się uśmiecha. I zakochałam się na zabój. Tym razem palce moich stóp nie potrzebowały zachęty. Stanęłam na nich i zarzuciłam mu ręce na szyję. On opuścił dłonie, chwycił mnie w talii i przyciągnął do siebie. Nie myślałam, że tak będzie. Całowanie było dla mnie zaskoczeniem. Za życia uważałam,
że pocałunki są niebezpieczne – łatwy sposób na przenoszenie zarazków. Jako restartka zawsze byłam skrępowana, widząc całujące się pary. Nie wiedziałam, dlaczego lubią to robić. Teraz nie posiadałam się ze zdumienia, dlaczego ktoś chciałaby całować kogoś innego niż Callum. Kiedy uniósł głowę, niemal znowu ją przyciągnęłam, ale on się uśmiechnął, a ja nie chciałam stracić jego uśmiechu. – Mówiłem, że mnie polubisz. Zaśmiałam się. W oczach Calluma zatańczyły wesołe iskierki zadowolenia, jakby dopiero teraz uwierzył w swoje słowa. Odsunął się i ściągnął przez głowę to, co zostało z koszuli. Rozpiął hełm, ostrożnie położył go na ziemi i spojrzał na spodnie, które przypominały szorty przybrane zwisającymi pasami materiału. Widziałam jego czarną bieliznę. Usiadł na ziemi, a ja osunęłam się po ścianie i przycupnęłam obok niego. Rozum naglił mnie do kontynuowania ucieczki, ale nogi nagle stały się słabe i niepewne. – To naprawdę boli, nawiasem mówiąc – powiedział, podnosząc ręce, żeby przyjrzeć się swojej nowej skórze. – Byłaś kiedyś poparzona? – Nie aż tak – odparłam cicho, drżącym głosem. – Co jest? – zapytał, przysuwając się bliżej. – Bałaś się o mnie? Splotłam ręce na piersi i spojrzałam na niego z udawaną dezaprobatą, co tylko poszerzyło jego uśmiech. Wyciągnął do mnie rękę, a ja poczułam, że się rumienię. – Callumie, jesteś w bieliźnie. – Mam spodnie. Swego rodzaju. – Jego brwi się nastroszyły, gdy złapał mnie za rękę. – Zmarzłaś. Chodź tutaj. – Ty nie marzniesz? – zapytałam, gdy pociągnął mnie na kolana i zamknął w nagich ramionach. – Nie. Nie jest zimno. Myślałam, że mnie pocałuje, ale zamiast tego pochylił się i wtulił twarz w moją szyję, delikatnie przyciskając usta do skóry, wskutek czego mój żołądek z radości fiknął koziołka. – Ładnie pachniesz – wymamrotał, całując moją szyję. – Nie, wcale nie – zaprzeczyłam, próbując się odsunąć, zakłopotana. – Pachnę jak śmierć. – Zwariowałaś – powiedział ze śmiechem, przytrzymując mnie. – Nie jesteś martwa. Nie pachniesz jak śmierć. – Długo byłam martwa. – A teraz nie jesteś. Stąd zapach życia. – Uniósł głowę i przycisnął wargi do moich ust. Zamierzałam odepchnąć go z większą siłą, ale ręce nie chciały mnie posłuchać. Jego usta odsunęły się o centymetr. – Nie powinniśmy tu siedzieć zbyt długo – powiedziałam. – Dlaczego nie? Jest tak miło. Świeże nocne powietrze przemieszane z aromatem gnijących śmieci. To piękne. – Będą... – Urwałam, gdy usłyszałam zbliżające się kroki i głos funkcjonariusza: – Nie ma kontaktu wzrokowego. Dziewięciu nie żyje, zginęli niedawno. Callum spojrzał na mnie, zaskoczony liczbą, a ja wbiłam wzrok w ziemię ze strachu, że zobaczę odrazę na jego twarzy. – Gotuj się do biegu – szepnęłam mu do ucha. – Sprawdźcie tam! – krzyknął mundurowy.
Buty zachrzęściły na żwirze, gdy ktoś szedł w naszą stronę. Wstrzymałam oddech, bojąc się poruszyć. Zadudniła pokrywa kontenera, uderzając o mur nad naszymi głowami. Śmieci szeleściły, gdy żołnierz je przegarniał. – Czysto! – zameldował. Odszedł, krzyki ucichły w dali. Callum uśmiechnął się szeroko, podrzucając mnie w ramionach, aż też się uśmiechnęłam. – Dlaczego nie jestem zaskoczony, że wybrałaś dobrą kryjówkę? – Mieliśmy szczęście – powiedziałam, odpinając hełm i kładąc go na ziemi. – Na ich miejscu nie szukałbym nas zbyt ambitnie. Nie wtedy, gdybym wiedział, że mam ciebie przeciwko sobie. – Um... tych dziewięciu strażników... – Chrząknęłam. Chciałam zapytać, czy jest przerażony, że zabiłam ich wszystkich ludzi, ale wcale nie wyglądał na przerażonego. Nie chciałam mu przypominać, że może jestem potworem, a nie kimś, kogo powinien całować. – Wiem – rzekł cicho. – Musiałaś nas ratować. Uśmiechnęłam się z ulgą, powoli wypuszczając powietrze. Może gdybym się bardziej starała, mogłabym tylko ich poranić. Uznałam, że nie ma sensu mu tego mówić. – Chciałbym coś zrobić, gdy będziemy w Austin – powiedział, patrząc na mnie wielkimi oczami. – Zobaczyć się z moją rodziną. Natychmiast pokręciłam głową. – Nie. To nie jest dobry pomysł. – Przecież i tak musimy tam iść, prawda? Po Adinę. – Tak, ale... – Chcę tylko ich zobaczyć. Powiadomić, że nic mi nie jest. – Oni nie... – Nie mogłam tego powiedzieć. Nie mogłam mu powiedzieć, dlaczego nie będą chcieli go widzieć. Nie będą chcieli, bo uważają, że ich syn nie żyje, a ten chłopiec jest tylko podobną do niego iluzją. – Na pewno będą chcieli mnie zobaczyć – rzekł w odpowiedzi na moje niewypowiedziane słowa. – Wiem, w KORP-ie mówią, że nie możemy kontaktować się z naszymi rodzinami, ale przecież nie znają moich rodziców. I mojego brata Davida... – Przegarnął rękę krótkie ciemne włosy. – Naprawdę byliśmy sobie bliscy. Myślę, że chciałby mnie zobaczyć. Nie znałam jego rodziców, ale mogłam się domyślać, jak zareagują, jeśli w drzwiach ich domu stanie potwór tylko podobny do ich syna. – Ile lat ma twój brat? – zapytałam. – Trzynaście. – Nie zachorował razem z tobą? Pokręcił głową. – Nie, był zdrowy, gdy umarłem. Trzynastolatek prawdopodobnie prędzej niż dorosły zaakceptowałby restarta, biorąc pod uwagę, że kiedyś on też może restartować. Ale nie sądziłam, że spotkanie z rodzicami będzie udane. – Uważam, że nie powinieneś. – Muszę – oznajmił, odgarniając za moje ucho zbłąkany kosmyk włosów. – I chciałbym, żebyś poszła ze mną. Westchnęłam. Pójdzie, ze mną albo beze mnie. – Wiesz, że bez ciebie prawdopodobnie zginę w niespełna godzinę – dodał. – Będę zaskoczona, jeśli w ogóle uda nam się wydostać z Rosy.
– Niedawno sama pokonałaś dziewięciu funkcjonariuszy. Myślę, że będzie dobrze. – Oparł plecy o ścianę, mocno obejmując mnie w talii, gdy próbowałam zsunąć się z jego kolan. – Spróbujemy wydostać się tej nocy? – Sądzę, że lepiej zaczekać do jutra. Wszyscy są w stanie wysokiej gotowości i będą się spodziewali, że już dzisiaj podejmiemy próbę. Pokiwał głową na znak, że się ze mną zgadza. – Powinniśmy tu zostać na jakiś czas. Prawdopodobnie nie będą sprawdzać ponownie tej okolicy. – Miejmy nadzieję – mruknęłam, uwalniając się z objęć Calluma i sadowiąc obok niego. Wsunął rękę w moją dłoń i pochylił się, żeby lekko pocałować mnie w policzek. Przysunęłam się trochę bliżej, aż nasze ramiona się zetknęły, i spuściłam głowę, żeby ukryć głupkowaty uśmiech.
Rozdział dwudziesty pierwszy – Wren. Łagodny głos sprawił, że drgnęłam. Skrzywiłam się, gdy ból przeszył mi szyję. Opierałam się o coś, mój policzek spoczywał na czymś ciepłym i twardym. Uchyliłam powieki. Moja głowa leżała na ramieniu Calluma. Zasnęłam. Z zaskoczeniem wciągnęłam powietrze i usiadłam prosto, rozglądając się, żeby sprawdzić, czy jesteśmy bezpieczni. Ulice były puste, zalane porannym światłem. – Pomyślałem, że może będziesz chciała wyruszyć, nim wszyscy zaczną wstawać – powiedział Callum z leciutkim uśmiechem. – Spałam? – zapytałam niemądrze. – Tak. – Przepraszam. – Nie mogłam uwierzyć, że zasnęłam, że przespałam wiele godzin. Każdy mógłby się do nas podkraść. – Nic nie szkodzi – zapewnił, przeciągając się. – Czuwałem i pełniłem wartę. Poza tym wyglądasz uroczo i wcale niegroźnie, gdy śpisz. Zarumieniłam się, a on się pochylił i mnie pocałował, co oczywiście pogłębiło rumieniec. – No tak – mruknęłam, gdy się odsunął. – Powinniśmy ruszyć, zanim ulice zrobią się zatłoczone. – Nie byłam pewna, gdzie najlepiej będzie się ukryć, ale musieliśmy przedostać się na drugą stronę miasta, bliżej ogrodzenia na granicy Rosy. – Spróbujemy zdobyć dla mnie jakieś ubranie? – zapytał Callum, gdy włożył i zapiął hełm. – Naprawdę nie mam nic przeciwko chodzeniu w koszulce i spodenkach, ale to może przyciągać uwagę. – Może – mruknęłam, powstrzymując się od uśmiechu. Rozejrzałam się i powoli wstałam, żeby zajrzeć do otwartego kontenera. – Naprawdę szukasz ubrań w śmieciach? Wyjęłam brudną papierową torbę. – Możemy zrobić w niej dziury. – Ubrany w papierową suknię przyciągnę jeszcze więcej spojrzeń – stwierdził cierpko. Wyrzuciłam torbę i, rozglądając się, sięgnęłam po mój hełm. Nie dostrzegłam ludzi, choć słyszałam ich kroki. W końcu będziemy potrzebować jedzenia – czułam pustkę w żołądku – ale najpierw musimy przejść przez miasto, zanim zrobi się tłoczno. – Nikt tu ostatnio nie podchodził? – zapytałam. – Nie. Od czasu do czasu słyszałem żołnierzy, ale ostatni raz parę godzin temu. – Dzięki – powiedziałam, opierając się o ścianę i uśmiechając do niego. – Za czuwanie. Musnął palcami moje włosy, pogładził kitkę. – Oczywiście. Możesz spać na mnie za każdym razem, gdy będziesz chciała. Oczy miał łagodne, inne niż kiedykolwiek dotąd, i miałam ochotę wsunąć się na jego kolana, skorzystać z propozycji. Kiedy się pochylił, żeby mnie pocałować, pozwoliłam mu, ale zaraz potem się odsunęłam i rozejrzałam szybko, zapinając hełm. – Czas na poranną przebieżkę – powiedziałam. Może uda nam się niepostrzeżenie przedostać na drugą stronę miasta. Siknął głową. Złapałam go za nadgarstek, wyskoczyliśmy zza kosza i popędziliśmy
uliczką. Puściłam go, gdy wypadliśmy na drogę, oddalając się od centrum miasta, zmierzając ku namiotom i najgorszej części slumsów. Odwróciłam się w biegu, by sprawdzić, czy z Callumem wszystko w porządku. Zniknął. Zahamowałam, zadyszana, gorączkowo kręcąc głową we wszystkie strony. Zawróciłam w kierunku szkoły, skręciłam za róg. Nikogo nie zobaczyłam. Nawet jednego człowieka. Na podwórku za domem łopotały tylko ubrania na sznurze. Odsunęłam się od hałasu, wytężając wzrok i słuch. Fala paniki runęła na mnie z taką siłą, że przycisnęłam ręce do ust, żeby nie wykrzyknąć jego imienia. Zdradzanie, gdzie jestem, nie byłoby najmądrzejsze. Zamknęłam oczy i słuchałam. Usłyszałam biegnących ludzi, wrzaski, ale nie Calluma. Tyle że krzyczący i biegnący ludzie nie mogli oznaczać niczego dobrego, zwłaszcza gdy restart wyrwał się na swobodę. Pomknęłam w tamtą stronę i przystanęłam pod osłoną budynku, gdy zrozumiałam, że to korpowcy wywrzaskują rozkazy. Nie widziałam ich, ale byli blisko, nie dalej niż przecznicę od mnie. A jeśli już go dopadli? Co zrobię, jeśli go nie znajdę? Ruszę do Austin z nadzieją, że sam sobie poradzi? Pomysł wydał mi się tak niedorzeczny, że niemal parsknęłam śmiechem. Skręciłam w pierwszą ulicę i pobiegłam. Gdyby nie on, nigdy bym nie uciekła. Zostałabym w mojej małej białej celi, szczęśliwa, odrętwiała, do śmierci. Bez Calluma nigdzie bym się nie wybrała. Zatrzymałam się, wszystkie myśli o ukryciu się i ucieczce wywietrzały mi z głowy. Wykrzyknęłam jego imię tak głośno, że zabolało mnie gardło. Ale wrzasnęłam drugi raz, desperacko nadsłuchując odpowiedzi. – Wren! Wołanie napłynęło od strony szkoły. Popędziłam co sił w nogach, nie zwracając uwagi na gapiących się na mnie ludzi, którzy wychodzili z domów. Rozpoznałam dźwięki, gdy minęłam szkołę i biegłam ku centrum slumsów. Histeria, złość. Słyszałam je wcześniej, kiedy ludziom udało się osaczyć jakiegoś restarta. Wyskoczyłam zza rogu i zobaczyłam, że Callum biegnie w moją stronę. Jego podarte spodnie łopotały, kolana i uda miał gołe, zakrwawione. Za nim pędziła gromada rozwścieczonych mieszkańców. Było ich około piętnastu, większość bez broni, ale dołączali do nich ci, którzy wybiegli z domów, żeby zobaczyć przyczynę zamieszania. Nieczęsto widywali restarta bez ochrony KORP-u i najwyraźniej chcieli skorzystać z okazji. W biegu wzbijali kurz, który się kłębił w powietrzu, przysłaniając twarze i przyprawiając niektórych o kaszel. Callum już oberwał. Twarz miał posiniaczoną, jedną rękę złamaną. Pognałam ku niemu. Chłopak mniej więcej w naszym wieku chwycił go za zdrową rękę i przewrócił na ziemię, ale Callum kopnął go w tors tak mocno, że napastnik przeleciał w powietrzu na drugą stronę drogi. Gdybym nie koncentrowała uwagi na zapewnieniu mu bezpieczeństwa, mogłabym się uśmiechnąć z dumy, tak szybko zareagował. Podniósł się, odpierając atak kobiety, która próbowała uderzyć go w głowę kijem baseballowym. Spojrzał na mnie z ulgą w oczach, gdy przyskoczyłam i złapałam kij, wyrwałam go z jej rąk i odrzuciłam. Ktoś szarpnął mnie mocno za ramię i wylądowałam płasko na plecach. Usłyszałam sapnięcia kilkunastu osób. Wszyscy chcieli mnie dosięgnąć, wrzeszcząc coś, czego nie rozumiałam. Mężczyzna
sięgnął do mojej szyi i złamałam mu rękę, z wściekłością patrząc w oczy. Wyrwałam pistolet zza paska, ich chciwe ręce próbowały mi go odebrać, żeby wpakować kule w nasze głowy. Callum odepchnął mężczyznę stojącego mu na drodze, poderwał mnie na nogi i wyciągnął z tłumu. Odwróciłam się, celując w stronę ludzi. Niektórzy unieśli ręce na znak, że się poddają, ale większość szła prosto na nas. Miałam tylko kilka kul, więc strzeliłam w nogę temu, który wyglądał na najszybszego, i wystartowałam z Callumem w przeciwnym kierunku. – Jesteście potworami! – wrzasnęła jakaś kobieta. – Bezdusznymi potworami! Ludzie szybko się męczyli, zostając coraz bardziej z tyłu. Słabsze płuca i nogi odmawiały im posłuszeństwa. Biegliśmy brukowanymi ulicami, a potem drogami gruntowymi do najbrzydszej części miasta. Gdy się zbliżyliśmy do starej przychodni, rzuciłam okiem za siebie i zobaczyłam, że zgubiliśmy ich na dobre. Zatrzymałam się obok piętrowego budynku. Pochyliłam się i wsparłam ręce na kolanach, odzyskując oddech. – Przepraszam – wydyszał Callum, opierając się o ścianę, jego pierś wznosiła się i opadała. – Powinienem... – Pokręcił głową, lekko wzruszając ramionami. Spojrzałam na niego. Mój wcześniejszy niepokój o niego nie zmalał, chociaż znowu byliśmy razem. Próbowałam ukryć strach, odepchnąć mdlące uczucie, które wciąż powracało, gdy raz sobie uświadomiłam, że mogłam go stracić. Moje starania musiały spełznąć na niczym, bo obrzucił mnie pytającym, skonsternowanym spojrzeniem. Spuściłam wzrok. Nie umiałam znaleźć właściwych słów, żeby mu powiedzieć, jak bardzo się bałam, że spotkało go coś złego. Wszystkie słowa, które przychodziły mi na myśl, brzmiały żałośnie w mojej głowie. Wypowiedziane na głos brzmiałyby jeszcze gorzej. Odchrząknęłam i zapytałam: – Co się stało? – Złapało mnie paru facetów. Chciałem krzyknąć, ale trzymali mnie za głowę. Powlekli mnie w zaułek, żeby... – Spojrzał na mnie. – Żeby mnie załatwić, prawda? Oni naprawię nas nienawidzą, co? Po chwili wahania pokiwałam głową, ponieważ tak wyglądała prawda. – Przykro mi – szepnęłam. – To moja wina. Przez długi czas pracowałam w tej okolicy. Gardzą mną. Prawdopodobnie zależało im na mnie. Wzruszył ramionami. – To nie twoja wina. – Potarł czoło. – Ale strącili mi hełm. Nawet tego nie zauważyłam, tak bardzo mnie rozproszyły moje śmieszne uczucia. Ukrywanie strachu nie miało sensu. – Tak, to niedobrze – dodał z westchnieniem. Zdecydowanie nie było dobrze. Strażnicy będą mierzyć w głowę i nic nie zablokuje ich kul. – Wiesz, gdzie to się stało? – zapytałam. – Chyba gdy tu biegliśmy. Obejrzałam się, jakbym naprawdę mogła zobaczyć leżący gdzieś hełm. – Nie możesz tam wrócić – zaprotestował. Wycie alarmu potwierdziło słuszność jego słów. Ryk nadlatujących promów wypełnił powietrze. Wepchnęłam pistolet do kieszeni i przycisnęliśmy się do ściany. – Co zrobimy? – zapytał, patrząc w niebo.
– Sza! Usłyszałam szept dobiegający z wnętrza budynku, a zaraz potem ktoś kichnął. Odwróciliśmy się. Drewno było stare i wypaczone, pomalowane łuszczącą się białą farbą. Przez szpary zobaczyłam, że w środku coś się rusza. Przysunęłam głowę do szczeliny i ktoś wciągnął ze świstem powietrze. Drzwi obok mnie się otworzyły i odskoczyłam, gdy stanęła w nich mała dziewczynka. Zamrugała i spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek. – Grace! – krzyknął ktoś ze strachem, ale dziewczynka stała, nie odrywając ode mnie zmęczonych oczu. Rozczochrana nastolatka wybiegła z chałupy i chwyciła Grace w ramiona. – My nic nie zrobiłyśmy – powiedziała, cofając się z małą przytuloną do piersi. – Nie przyszliśmy tu po was – burknął Callum niemal z rozdrażnieniem. Spojrzała na promy krążące na niebie, potem z powrotem na nas. – Nie możecie tu zostać. Powiodła wzrokiem po leżącej przed nami otwartej przestrzeni. Za szerokim na kilka metrów spłachciem zbrązowiałej trawy rosło kilka drzew, ale były cherlawe i prawie bezlistne. Nie zapewnią nam osłony. Jeśli tu zostaniemy, strażnicy z pewnością nas wytropią. – Uciekliście? – zapytała. Żadne z nas nie odpowiedziało i poczułam lekką dumę, że Callum jej nie zaufał. – Nie możecie tu zostać – powtórzyła. – Przykro mi. Wiem, że... nie mogliście nic na to poradzić, ale musicie stąd odejść. – Wskazała w lewo. – Tam jest rów osłonięty przez drzewa. Możecie się w nim schować. Spojrzałam na nią, zaskoczona, gdy Callum szarpnął mnie za ramię. – Chodź – ponaglił, wpatrując się w niebo. – Mamy okazję. Odchodząc, spojrzałam na nastolatkę. – Dziękuję. – Powodzenia. Nieśpiesznie biegłam za Callumem, wypatrując przy tym promów. Rozproszyły się nad innymi częściami slumsów, ale jeden obracał się w naszą stronę. Popędziłam przez trawę ku kępie drzew, modląc się, żeby nas nie zauważyli. Mała dziura wyglądała tak, jakby ktoś zaczął kopać grób i zmienił zdanie w połowie roboty. Była niezbyt głęboka, ale musiała wystarczyć. Callum wskoczył, a ja za nim, ślizgając się po ziemi. Rów nie był dość duży, żeby wyciągnąć nogi, więc podciągnęłam je do piersi. Przycisnęłam twarz do kolan, gdy prom nadlatywał, pragnąc siłą woli zmusić go do dalszego lotu. Jeśli nas spostrzegli, to już po nas. Jeden hełm, otwarta przestrzeń i pistolet z kilkoma kulami. Gdy prom wylądował z łoskotem, spróbowałam zdusić narastający strach. – Czy ci podziękowałem? – szepnął Callum. – Za wydostanie mnie z KORP-u? Chcę to zrobić teraz, na wypadek gdybyśmy mieli umrzeć. Zacisnęłam usta i wbiłam wzrok w ziemię. „Cieszę się, że mogłam ci pomóc” – taka odpowiedź wydawała się głupia, skoro być może sekundy dzieliły nas od śmierci. „Przykro mi” – te słowa byłyby bardziej odpowiednie. Chrzęst trawy pod butami oszczędził mi kłopotu wybierania odpowiedzi. – Ten budynek jest opuszczony – powiedział funkcjonariusz. – Zajrzyj na wypadek, gdyby
się tam ukryli. Odetchnęłam przeciągle, gdy zrozumiałam, że nie widzieli nas, gdy biegliśmy do rowu. – Są tam tylko jakieś dzieciaki – zameldował drugi. – Mówią, że nic nie widziały. – Co tam robią? – Wygląda na to, że mieszkają. – W porządku, zabierz je. W drodze powrotnej podrzucimy je do sierocińca. Zamknęłam oczy, czując, jak wielki ciężar przygniata mi piersi. W slumsach było niewiele miejsc gorszych niż sierocińce. W dzieciństwie opracowywałam skomplikowane plany, żeby nie trafić tam w wypadku śmierci moich rodziców. – Nie! – Usłyszałam przeraźliwy wrzask. – Dajemy sobie radę! Nie możecie nas zabrać! Wbiłam palce w ziemię, walcząc z dziwnym pragnieniem wyskoczenia z dziury i pośpieszenia im z pomocą. Krzyki trwały przez długi czas, podczas gdy korpowcy przeczesywali teren. Chciałam zakryć uszy rękami jak wtedy, gdy byłam mała, ale bałam się, że Callum uzna moje zachowanie za dziwne i żałosne. Kiedy wrócili do promu i wystartowali, odetchnęłam z ulgą nie tylko dlatego, że byliśmy bezpieczni, ale też, że wrzask w końcu ucichł. Callum opierał głowę o ścianę wykopu, uśmiechając się do mnie niepewnie. – W porządku? Przez chwilę sprawiałaś wrażenie bardzo zdenerwowanej. – Nic mi nie jest. Wstałam i wyjrzałam z dziury. Wokół panowały cisza i spokój, drzwi przychodni kołysały się na wietrze. W powietrzu został tylko jeden prom, kilkaset metrów dalej. Inne z pewnością wylądowały wokół Rosy. – Muszę załatwić ci hełm – powiedziałam. – Co? Nie. Powinniśmy tu zostać. Prawdopodobnie do wieczora będziemy bezpieczni. – A potem musimy się przekraść przez granicę miasta, gdzie będą uzbrojeni wartownicy. Szanse przedarcia się bez hełmów są znikome. Bez... – Co chcesz zrobić? Wrócić do miasta i go szukać? – zapytał. – Myślę, że lepiej będzie zabrać hełm jakiemuś strażnikowi. Jęknął. – Ten plan wydaje się gorszy. – Zostaniesz tutaj – zadecydowałam. Nie chciałam ryzykować, że znowu go zgubię, a poza tym miał rację. Znaleźliśmy w miarę bezpieczne miejsce. – Mam wrażenie, że mnie nie słuchasz – powiedział z nutką rozbawienia w głosie. – Słucham, tylko nie odpowiadam. Pokręcił głową, wygiął usta w uśmiechu. – Zgoda. Zostanę tutaj. Postaram się nie zginąć. – Jeśli będziesz musiał z jakiegoś powodu gdzieś się przenieść, wróć jak najprędzej. Będę tu na ciebie czekać. – A jeśli nie wrócisz? Milczałam, niepewna. – Wrócę. – Wyborny plan B. – Zaśmiał się, przeciągnął drżącą ręką po twarzy. Ściągnęłam brwi, a on spojrzał na mnie pytająco. – Dlaczego tak na mnie patrzysz? – Dlaczego się trzęsiesz?
– Och. – Popatrzył na siebie. – Nie wiem. Może z głodu. Obrzuciłam wzrokiem jego drugą rękę, drżącą na kolanie. Panika wezbrała w mojej piersi tak szybko, że musiałam odwrócić głowę, nie chcąc, żeby zobaczył moją minę. Trzęsie się. Jak Ever. Odetchnęłam głęboko, zdecydowana go nie straszyć. Może to tylko głód. Był w KORP-ie ledwie kilka tygodni. Prawdopodobnie jeszcze nie zaczęli mu dawać zastrzyków. Nie mogli. – Spróbuję zdobyć coś do jedzenia – powiedziałam, wbijając palce w ziemię, żeby wydostać się z dziury. – Nie martw się, nic mi nie jest. Wygramoliłam się i spojrzałam na niego. Wydawał się mały, nagi tors miał brudny i zakrwawiony, podarte spodnie nie okrywały długich nóg. – Może zdobędę też ubrania. – Jasne. I postaraj się o jakąś książkę. Coś zabawnego. Myślałam, że mówi poważnie, dopóki się nie uśmiechnął. – Po prostu wróć, dobrze? Nie potrzebuję niczego więcej. Z uśmiechem skinęłam głową i wypuściłam powietrze, gdy spojrzałam tam, skąd przyszliśmy. Wszyscy będą teraz wypatrywać restartów. Spojrzałam na moje ubranie. Nawet ci, którzy nigdy mnie nie widzieli, natychmiast rozpoznają czarny stój. Ściągnęłam koszulę przez głowę, odwracając się od Calluma, gdy sprawdzałam, czy biały podkoszulek zasłania klatkę piersiową. Zasłaniał. Rzuciłam mu koszulę, zdjęłam hełm i opaskę, odgarniając włosy z oczu. – Najpierw zrobisz striptiz? Jestem za! – Callum uśmiechnął się do mnie. – Spróbuję wtopić się w tłum. Czy choć trochę wyglądam na człowieka? – Tylko zakryj oczy. To jedyna różnica pomiędzy nami a nimi. Nie miał racji, ale skinęłam głową. Wyjęłam pistolet i mu go podałam. – Strzelaj tylko wtedy, gdy będziesz musiał. Nie zostało wiele kul. – Może ty powinnaś go zatrzymać. Potrząsnęłam głową, odsuwając się od niego, gdy próbował oddać mi broń. – Przynajmniej wypal w powietrze, gdybyś wpadł w kłopoty, dobrze? – Dobrze. – I włóż mój hełm – poleciłam. – Nie, ty go weź. Na mnie i tak jest za mały. – Wcale nie, pasuje. Ja nie mogę go nosić bez zwracania uwagi. – Skinęłam głową, gdy zapiął pasek. Faktycznie tkwił mu na czubku głowy, ale w razie czego spełni swoje zadanie. Zrobiłam kilka kroków, starając się iść wolno i podskakiwać. Ludzie są bardziej niezdarni, ich ruchy wydają się nieskoordynowane. Musiałam podjąć wysiłek, żeby zamaskować mój zwyczajny chód. Obejrzałam się na Calluma i spróbowałam odwzajemnić jego uśmiech. Oddychając głęboko, ruszyłam z pochyloną głową. Skręciłam na brukowaną ulicę, która rozdzielała slumsy, i jeszcze bardziej zwiesiłam głowę, chociaż wokół nie było żywego ducha. Gdy zbliżałam się do centrum miasta, domy stawały się coraz solidniejsze i większe. Zabierałam cele z kilku domów przy tej ulicy. W dzień wyglądała trochę mniej przygnębiająco. Zawsze myślałam, że wszystkie domy w Rosie są brzydkimi ruderami, ale w
świetle słońca prezentowały się niemal ładnie. Były prawie jednakowe, niewielkie, trzypokojowe, z maleńkim oknem od frontu, ale przy kilku z nich w ogródkach rosły kwiaty. Nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi na ogródki. Kroki zabrzmiały na chodniku za moimi plecami i szybko się obejrzałam. Był to tylko starszy mężczyzna, kołyszący torbą w marszu. Przyśpieszyłam kroku i moje stopy ledwie muskały chodnik, dopóki sobie nie przypomniałam, że w ten sposób przyciągnę uwagę. Zwolniłam, wepchnęłam ręce w kieszenie i schowałam głowę w ramiona. „Wyglądasz jak małpa, kiedy tak robisz”. Rozbawiony głos matki zabrzmiał w mojej głowie. – Wyprostuj się, Wren. Unieś tę śliczną buzię. Nie wiem, po kim ją masz, skarbie, ale nie musisz jej ukrywać. Zamknęłam oczy, gdy mężczyzna mnie mijał, i w ciemności ujrzałam twarz matki. Miała rację, nie była ładna. Była wychudzona jeszcze zanim wpadła w nałóg, nigdy nie miała pełnych policzków ani krągłych bioder, które przyciągają zachwycone spojrzenia. Dotarłam do skrzyżowania i spojrzałam w lewo. Jacyś ludzie szli szybkim krokiem, pewnie kierowali się do swoich domów. Zza rogu domu wyłoniło się dwóch żołnierzy z bronią w pogotowiu. Skoczyłam na drugą stronę ceglanego budynku, ostrożnie wyjrzałam zza węgła i zobaczyłam, że mundurowi powoli lustrują ulicę. Odruchowo sięgnęłam do głowy, żeby sprawdzić, czy hełm nie jest przekrzywiony, ale dotknęłam tylko włosów. Racja. Zostawiłam hełm Callumowi. Jeden celny strzał i będzie czekać na mnie wiecznie. Powinnam mu powiedzieć, żeby wyruszył beze mnie, jeśli nie wrócę. Może właśnie tak zrobi. Poczułam w piersi dziwne nerwowe trzepotanie i próbowałam się go pozbyć, oddychając głębiej. Nie mam hełmu, ale w dalszym ciągu jestem silniejsza i szybsza niż oni. Mogę ich pokonać, zanim zdążą się złożyć do strzału. Usłyszałam, że ktoś się zbliża, i zaczerpnęłam tchu. Odwróciłam się i spojrzałam prosto w oczy jakiejś kobiety. Jej usta zastygły, tworząc kształt litery o, gdy się cofnęła. Przez chwilę się bałam, że nie zacznie krzyczeć. Ale oczywiście krzyknęła. Pobiegłam na drugą stronę budynku, przystając na chwilę, żeby funkcjonariusze mogli zobaczyć, dokąd uciekam. Kobieta uciekła, gdy rzucili się w pościg za mną. Wyskoczyłam zza rogu, gdy skręcali, i uderzyłam stopą w szyję niższego żołnierza. Drugi podniósł pistolet. Zadałam mu dwa ciosy w twarz, zanim mógł pociągnąć za spust. Ze stęknięciem upadł na ziemię obok kolegi. Pochyliłam się, żeby skręcić mu kark, a wtedy podniósł ręce na znak, że się poddaje, i gorączkowo pokręcił głową. Spojrzałam na drugiego, który charczał, podnosząc się na kolana. Powinnam ich zabić. Poddanie się nic nie znaczy. Sięgnęłam do szyi strażnika, ale znieruchomiałam, gdy zacisnął powieki i odwrócił głowę. Zabijanie go, gdy tak po prostu leżał, wydało się niestosowne. Złapałam za pasek i zerwałam mu hełm z głowy. Wetknęłam go pod pachę i podniosłam z ziemi pistolet. – Proszę – szepnął. Ściągnęłam brwi, wsuwając broń za pasek spodni na plecach. – Daj mi swoją koszulę.
Popatrzył na mnie dziwnie, ale rozpiął czarną koszulę i mi ją podał. Cofałam się powoli, nie spuszczając z nich oka, ale żaden się nie poruszył, żeby pójść za mną. Pożałowałam mojej decyzji, gdy tylko zniknęłam za rogiem i zaczęłam biec. Powinnam ich zabić. Prawdopodobnie już rozmawiali przez komunikatory, informując innych, gdzie można mnie znaleźć. Przebiegłam do następnej przecznicy i kucnęłam pod domem, nasłuchując nadciagającego pościgu. Nic. Było jeszcze ciszej, jakby wszyscy ludzie pozamykali się w domach. Wyprostowałam się i rozejrzałam. Musiałam jeszcze znaleźć żywność. Nie chciałam ryzykować powrotu do sklepów w centrum miasta. Włamanie się do któregoś z domów prawdopodobnie będzie najlepszym rozwiązaniem. Przycisnęłam ucho do ściany, ale usłyszałam głosy. Przemknęłam przez trawnik do następnego domu, i do następnego, szukając takiego, w którym będzie panowała cisza. W czwartym domu panowała cisza. Przeszłam na jego tył i pochyliłam się przy drzwiach. Nic nie usłyszałam. Szarpnęłam za klamkę, wyłamałam zamek. Mała kuchnia była pusta, ale na drewnianej ladzie leżał bochenek chleba. Zabrałam go i zajrzałam do lodówki. Nie znalazłam mięsa. Powinnam się tego spodziewać. Większość ludzi w Rosie uważała kupowanie mięsa za ekstrawagancję. – Szukasz czegoś? Podskoczyłam, zamykając lodówkę, i wycelowałam z pistoletu w młodą kobietę. Spokojnie patrzyła mi w oczy, gdy cofałam się ku drzwiom. – Nie krzycz – powiedziałam. – Zabiorę to i pójdę. – Przycisnęłam chleb do piersi. Podniosła ręce. – Nie krzyczę. Ale... Gestem nakazałam jej milczenie, gdy z zewnątrz dobiegł tupot stóp. Mundurowi wykrzykiwali rozkazy. Mocniej chwyciłam pistolet. Przeszukiwałam wzrokiem twarz kobiety, wypatrując sygnału, kiedy mam zacisnąć ręce na jej szyi, żeby zdławić wrzask. Tylko na mnie patrzyła. Głosy ucichły i wyjrzałam za drzwi. Zobaczyłam, że żołnierze się rozpraszają. Odwróciłam się. – Będziesz cicho przez parę minut? – zapytałam kobietę. – Zostawisz mi pół bochenka? Moje dziecko będzie głodne, gdy wróci ze szkoły. Mam niewiele więcej. Przecież sama widziałaś. Opuściłam pistolet, zakłopotana jej spojrzeniem. Nie byłam przyzwyczajona do tego, że ludzie patrzą mi w oczy, a ona wciąż to robiła. Ciężar winy, który przygniótł mi serce, był najgorszy w moim życiu. Z westchnieniem położyłam bochenek na blacie. Skakałabym z radości, gdybym po powrocie ze szkoły znalazła chleb w kuchni. Chociaż myślę, że jako dziecko byłabym zachwycona wszystkim, co nadawałoby się do jedzenia. Kobieta wyjęła z szuflady nóż i przyłożyła go do chleba, ale pokręciłam głową. – Nie trzeba – powiedziałam, otwierając drzwi. – Napraw zamek, wyłamałam go. Patrzyła na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie okazywała strachu ani wrogości, w ogóle niczego. Tylko patrzyła.
Odwróciłam się do wyjścia, chowając pistolet za pasek. – Dziecko, zaczekaj – powiedziała. Odkroiła duży kawał chleba, owinęła go w szmatkę i wyciągnęła w moją stronę. Powoli wzięłam zawiniątko i przez chwilę trzymałam je przed sobą, dając jej szansę na zmianę zdania, ale tego nie zrobiła. – Dziękuję – powiedziałam. – Nie ma za co.
Rozdział dwudziesty drugi Callum spojrzał na mnie z wykopu z ulgą i radością na twarzy. Jedną ręką obejmował kolana, mój hełm leżał obok niego na ziemi. Tak się ucieszyłam na jego widok, że nawet nie zwróciłam mu uwagi, że powinien go mieć na głowie. – Udało ci się – powiedział, patrząc z niekłamanym zaskoczeniem na hełm, który przyniosłam. – Tak. – Wskoczyłam do dziury i oddałam mu zdobycz. – Zabrałam też koszulę. Mam nadzieję, że nie śmierdzi za mocno człowiekiem. Uniósł ją do nosa. – Nie, jest dobrze. Podałam mu chleb. – To też dla ciebie. Rozpakował zawiniątko i popatrzył na mnie ze zdumieniem. – Naprawdę? Czasami jesteś wstrząsająco dobra. – Możesz zjeść wszystko, nie jestem głodna – skłamałam. Spojrzał na mnie podejrzliwie, kładąc chleb na ziemi. – Nie bądź śmieszna. Nie jedliśmy od ubiegłej nocy. – Włożył koszulę, nie zapinając jej, po czym przełamał chleb i dał mi połowę. – Bierz wszystko, na razie dobrze się czuję – powiedziałam, siadając na ziemi. – Wren, jedz. Naprawdę jestem twardy, wiesz. Nie musisz się o mnie troszczyć. Cierpki ton jego głosu skłonił mnie do zastanowienia. – Nie chciałam... Przerwał mi pocałunkiem, który odwzajemniłam, zadowolona, że nie muszę kończyć zdania. Wcisnął chleb w moją dłoń. Przyjęłam go z uśmiechem. – Skąd to masz? – zapytał, gdy ugryzł kawałek. – Z jakiegoś domu – wymamrotałam. – Nie chcesz się przespać? Będę czuwać. – Nie, nie jestem zmęczony – odparł, dojadając chleb. – Przecież nie spałeś całą noc. – Prawie wcale nie sypiam. Po prostu nie mogę. – Ever też niewiele spała – powiedziałam, przegarniając ziemię palcami. – Czy to powszechne u podsześćdziesiątek? – Tak, z tego, co słyszałem. Jakiś tydzień temu sypiałem prawie normalnie, ale teraz nie robię się senny. – Dobrze się czujesz? – zapytałam. – Świetnie. Dawali Ever zastrzyki, prawda? Te, które doprowadzają nas do szaleństwa. Pokiwałam głową, patrząc w ziemię. – A jeśli... Uniosłam głowę. Twarz miał zmartwioną, niespokojną. – A jeśli dawali je tobie? – dokończyłam jego pytanie. – Tak. – Z tego, co ci wiadomo, nie dawali? – Nie. Ale niewiele rozmawiałem z moim kolegą z pokoju. Nie sądzę, by mi powiedział. – Ale czujesz się dobrze?
– Tak, tylko... – Spojrzał na swoje drżące ręce. – Prawdopodobnie po prostu jesteś głodny. Zawsze za mało jadłeś. I zmęczony. Powinieneś spróbować się przespać. – Chyba masz rację. Ale jeśli nie tylko o to chodzi? Co wtedy? – Teraz jesteś wolny – powiedziałam z przekonaniem, którego nie czułam. – Jeśli nawet, nie mogli dać ci wielu zastrzyków. Prawdopodobnie przestaną działać. Skinął głową, oparł się o skarpę wykopu. – Tak. Na pewno będzie dobrze. Nie byłem tam zbyt długo. Próbował przekonać bardziej siebie niż mnie, ale uśmiechnęłam się i pokiwałam głową. – Właśnie. – Spróbuję się przespać – powiedział, zamykając oczy. Uchylił powiekę i wyciągnął do mnie rękę. – Chcesz się przytulić? – Nie mogę. Jedno z nas musi czuwać. – Jedno przytulenie. Może dwa. Maksymalnie piętnaście. – Callumie – powiedziałam ze śmiechem – śpij. – No dobrze – ustąpił z przesadnym westchnieniem, z lekkim uśmiechem na ustach. *** Kiedy kilka godzin później wysunęłam głowę z dziury, noc wydawała się zwodniczo spokojna. Na polu dmuchał łagodny wiatr, szeleszcząc nielicznymi liśćmi na drzewach. Było tak miło, że przez krótką szaloną chwilę miałam ochotę po prostu leżeć pod drzewami z Callumem. Stanął obok mnie, rozejrzał się. Przez długi czas próbował zasnąć, aż w końcu się poddał i siedział wpatrzony w bok rowu. Przypominał Ever tak bardzo, że trudno mi było oddychać. Miałam wrażenie, że ktoś stoi na mojej klatce piersiowej. Rozłożyłam plan, wskazując zaznaczone przez Leba miejsce, gdzie powinniśmy podjąć próbę ucieczki z miasta. – Pobiegniemy tędy – powiedziałam, wskazując trasę palcem. – Mam nadzieję, że zdołamy dotrzeć blisko ogrodzenia, nim zauważą nas wartownicy. Stamtąd popędzimy do lasu i będziemy uciekać na północ, aż zgubimy pościg. Wtedy zawrócimy na południe. Callum skinął głową. – Rozumiem. Wyszłam z dziury i Callum zrobił to samo. W slumsach płonęły światła, korpowcy kontynuowali poszukiwania, ale na polu było ciemno. Ruszyliśmy w kierunku granicy miasta. Callum złapał mnie za rękę. Szliśmy nieco wolniej niż zwykle. Moje nogi wydawały się ciężkie i burczało mi w brzuchu. Niemal mnie kusiło, żeby się zatrzymać i poszukać czegoś do jedzenia, ale nie chciałam ryzykować kolejnego spotkania z żołnierzami. Musimy niepostrzeżenie podejść jak najbliżej ogrodzenia. Wydawało się, że Callum jest w lepszej formie. Nie wspominał, że jest głodny, a kiedy na mnie spoglądał, był zupełnie spokojny. – Wiesz, kto zastrzelił ciebie i twoich rodziców? – zapytał. – Nie. To bez znaczenia. Spojrzał na mnie. – Tęsknisz za mamą i tatą? – Nie wiem. – Tak brzmiała jedyna szczera odpowiedź na to pytanie. – Nie wiesz?
– Nie. Nie wiem. Pamiętam ich niezbyt dobrze, a to, co pamiętam, nie jest przyjemne. Ale czasami czuję... czuję coś dziwnego. – Masz na myśli smutek? – Chyba tak. – Nie chciałabyś ich zobaczyć, gdybyś mogła? – Callumie, nie próbuj mi mówić, że to dobry pomysł. I nie. Nie chciałabym ich zobaczyć. Milczał przez parę minut, gdy szliśmy za domami, zbliżając się do granicy miasta. – Co robiłaś? – zapytał. – W tamtym życiu? – Miałam dwanaście lat. Chodziłam do szkoły i pracowałam. – Gdzie pracowałaś? – W pubie. Myłam naczynia. Wielu dzieciakom zależało na tej pracy, ale właścicielom spodobało się to, że jestem taka mała. Nie zajmowałam wiele miejsca. – W slumsach nie ma ograniczeń wiekowych dotyczących zatrudnienia? – zapytał. – Nie. Jeśli umiałeś coś robić, mogłeś się starać o pracę. Rico mają ograniczenia wiekowe? – Szesnaście lat. Po zakończeniu obowiązkowej nauki bogaci idą do szkoły zawodowej, a reszta do pracy. Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. – Myślałam, że chodziłeś do zawodówki. – Nie. Za drogo. – Co w takim razie robiłeś? – zapytałam. – Pracowałem w polu. – Roześmiał się na widok mojej oszołomionej miny. – Co? Ktoś musi to robić. – Tak, ale... nie sądziłam, że rico. – A kto inny? – zapytał, wzruszając ramionami. – Nie przyjmą robotników ze slumsów z powodu ryzyka zarażenia. Nie chcą, żeby restarci dotykali ich jedzenia. Jakiś czas temu KORP chciał ich sprowadzić, ale ludzie zaprotestowali. Boją się nas. – I słusznie. Ukazały się światła na granicy miasta. Przystanęłam i wyjęłam plan. Zabudowa stawała się coraz mniej zwarta, domów ubywało. Południowa część Rosy w zasadzie była pustkowiem. Ośrodek KORP-u stał na zachodzie, najgorsza część slumsów rozciągała się na wschodzie. Tutaj nawet drzewa były nieliczne. Przed nami leżało płaskie pole gdzieniegdzie porośnięte trawą. Bez wątpienia korporacja kazała je oczyścić, żeby utrudnić wykradanie się z miasta. Cały teren był oświetlony jaśniej niż w dzień. – Leb nie wskazał nam osłoniętego miejsca – zauważyłam, przypadając do drzewa i kiwając ręką na Calluma. – Wątpię, czy w którymś sektorze można liczyć na osłonę – powiedział. Przysunął się do mnie. Prawdopodobnie miał rację, niestety. Leb narysował gwiazdkę dokładnie pomiędzy dwiema wysokimi metalowymi wieżami, z pewnością uważając tę trasę za najbezpieczniejszą. Wieże stały w odległości stu metrów. Wyjrzałam zza pnia i zobaczyłam wartownika chodzącego w tę i z powrotem wzdłuż ogrodzenia, z wielkim pistoletem u pasa. – Popędzimy co sił w nogach – dodał. – Co mamy do stracenia? – Zrobił krok, jakby chciał wystartować od razu. – Głowy – odparłam z irytacją, pociągając go za ramię. – Tam mają strzelców
wyborowych. – A co innego możemy zrobić? – Postukał w hełm. – Poza tym mamy to. Miał rację, ale znów mnie wkurzyło jego beztroskie podejście do własnego życia. – Te hełmy nie są niezniszczalne – zaznaczyłam. – Nie uratowałam cię przed śmiercią po to, żebyś zginął tu dzień później. Przynajmniej udawaj, że ci zależy na życiu. – Spojrzałam na plan. – To nie może być najlepsze miejsce. Wydaje się beznadziejne. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem. – Zależy mi na życiu. – Twoje zachowanie wcale na to nie wskazuje. – Już raz umarłem. Wcale nie żałuję. – Uśmiechnął się do mnie. – To nie jest zabawne. Tym razem śmierć będzie nieodwracalna. I co wtedy? Mam sama iść do tego głupiego rezerwatu? Gdyby nie ty, nigdy nie opuściłabym ośrodka. – Nie prosiłem cię o to – mruknął. – I co masz na myśli, mówiąc, że nigdy byś stamtąd nie odeszła? Było ci tam dobrze? W więzieniu? – Tak. Miałam lepiej niż w poprzednim życiu. – Ale kazali ci zabijać ludzi. – Było mi... – Objęłam rękami brzuch i urwałam. Nie mogłam mu tego powiedzieć. – Było ci wszystko jedno? – podsunął. – Nie czułaś się winna? Smutna? – Nie – odparłam, patrząc w ziemię. – Może z początku, ale teraz... nic nie czuję. Zerknęłam na niego i zobaczyłam, że ma żałośnie markotną minę. – Nie wiem, dlaczego wciąż to powtarzasz – powiedział. – Bo taka jest prawda. – Wcale nie. Widziałem twoją twarz, gdy zabierali tamte dzieci. Czujesz wszystko tak jak my wszyscy. – Urwał, patrząc na mnie. Po chwili psotna iskra zamigotała w jego oczach. – I naprawdę na mnie lecisz. Zaśmiałam się, zaskoczona. – No co? Taka jest prawda – dodał. Nie mogłam się z tym sprzeczać, więc tylko się uśmiechnęłam. Złapał mnie za rękę, przyciągnął do siebie i delikatnie pocałował w usta. – Leb chciał, żebyśmy się wydostali – podjął. – Nie uratujemy jego córki, jeśli zginiemy. Najwyraźniej uznał, że ten sposób jest najlepszy. – Tak – przyznałam, chowając plan do kieszeni. – Po prostu wolałabym, żeby żadne z nas nie straciło głowy. – W takim razie będziemy pędzić co sił w nogach. – Uniósł brwi, czekając na moją aprobatę. Przytaknęłam. – Zacznij zygzakować, gdy nas zauważą. To powinno utrudnić trafienie. – Rozumiem. Rozejrzałam się jeszcze raz, po czym wyskoczyłam zza drzewa i ruszyłam przez otwarte pole. Zdążyliśmy zrobić tylko kilka kroków, gdy na wieży ryknęła syrena. Poczułam kule, zanim je usłyszałam. Siekały moje ramiona i stukały w hełm. Stopami ledwie muskałam ziemię, Callum dotrzymywał mi kroku, nawet gdy zwiększyłam tempo i zacząłem biec zygzakiem. Nagle świat zbielał i ziemia się zatrzęsła, gdy upadłam. Druga eksplozja, bliższa, przeturlała mnie po polu. Palący ból przeszył mi nogę.
Niczego nie słyszałam. Niczego nie widziałam. Podniosłam się, ale świat znowu zadygotał. Wybuch był tak potężny, że wylądowałam kilka kroków dalej. Pocisk drasnął mnie w ucho, gdy się podniosłam. Kule świszczały wokół mnie, uderzając w ziemię jak ciężkie krople. Callum. Nie widziałam go. – Callum! – Pobiegłam w dym i wpadłam prosto na czyjś twardy tors. Nie widziałam twarzy, ale poczułam lufę pistoletu przyłożoną do skroni. Zrobiłam unik, waląc wartownika pięścią w brzuch i podcinając mu nogi. Wyrwałam mu pistolet i trzasnęłam go lufą w głowę. – Wren. – Głos brzmiał cicho, ale kiedy spojrzałam, Callum stał tuż przy mnie i wrzeszczał. Stracił połowę hełmu, nic nie chroniło lewej strony jego głowy. Wzięłam go za rękę i pobiegliśmy do ogrodzenia. Oczy rozszerzyły mu się ze strachu, gdy spojrzał za siebie. Zobaczyłam podążającą za nami liczną grupę funkcjonariuszy. Przycisnęłam brodę do piersi, gdy zaczęli strzelać, i puściłam rękę Calluma, żeby biec szybciej. Wyraźnie widziałam niedalekie ogrodzenie. Nie było strasznie wysokie – może cztery i pół metra. Ale było pod napięciem. Usłyszałam brzęczenie, gdy się zbliżyliśmy. Będziemy trzymać druty tylko przez kilka sekund, żeby się wspiąć i zeskoczyć, ale uderzenie prądu może pozbawić nas przytomności. Callum dotarł do ogrodzenia sekundę przede mną. Zadygotał, gdy jego palce zacisnęły się na drucie, ale trzymał go ze zdeterminowaną miną. Chwyciłam drut i sapnęłam, gdy moje wnętrzności stanęły w ogniu. Szok był tak potężny, że niemal wrzasnęłam, niemal złamałam własną zasadę. Wciągałam się jak najszybciej, moje ręce poczerniały, gdy dotarłam na szczyt i przerzuciłam się na drugą stronę. Skurcze były tak silne, że trudno było mi stać, a co dopiero biec. Usłyszałam, że brzęczenie ucichło, gdy wyłączono prąd, żeby żołnierze mogli bezpiecznie przejść przez ogrodzenie. Pochwycą nas, jeśli się nie ruszymy. Callum dygotał równie mocno jak ja. Chwyciłam go w talii i obróciłam w stronę lasu. Musimy iść na północ. Panika zaćmiła mi umysł, gdy próbowałam określić strony świata. Austin leży na południu, ale strażnicy nie mogą zobaczyć, że tam się kierujemy. Jeśli się dowiedzą, będą na nas czekać. Prom ryknął na niebie, posypał się grad kul. Usłyszałam trzask, zaraz potem poczułam uderzenie w głowę. Resztki mojego hełmu spadły na ziemię. W prawo. Północ jest z prawej strony. Moj mózg sprzeciwiał się biegowi, ale nogi same niosły mnie po ziemi i trawie z szybkością nieosiągalną dla żadnego człowieka. Wpadliśmy między drzewa, piękne drzewa, gałęzie smagały nasze ciała. Wnętrzności przelewały mi się w brzuchu, ale biegłam, aż odgłosy pościgu zaczęły cichnąć. Zatrzymałam się nagle, patrząc na przelatujący prom. Skinęłam na Calluma, gdy skoczyłam pod osłonę grubego pnia. Już nie widziałam żołnierzy, ale słyszałam krzyki płynące z różnych stron.
Callum przestał się trząść, obejmował pień drzewa i wodził wzrokiem dokoła. Jego hełm też zniknął, pewnie strzaskany i zgubiony jak mój. – Nic ci nie jest? – zapytałam, dysząc ciężko. – W porządku, mogę iść. Spojrzałam w niebo, gdy przelatywał drugi prom, i z wahaniem wyszłam zza drzewa. W pobliżu liście szeleściły pod butami. Mrużyłam oczy, wpatrując się w ciemność. Nie używali latarek, co było z ich strony mądrym posunięciem. W ten sposób łatwiej im będzie nas podejść. Syknęłam na Calluma, przykładając palec do ust, i ostrożnie ruszyłam na zachód. Poszedł za mną. Miałam ochotę go uściskać w nagrodę za cichy chód. Minęłam leżącą na ziemi gałąź i spojrzałam przez ramię. Posuwaliśmy się powoli, aż przestałam słyszeć pościg. W lesie panowała cisza, tylko liście szemrały na wietrze i z daleka dobiegał pomruk silnika promu. – Biegniemy? – szepnęłam do Calluma, obracając się na południe. Skinął głową. Oczy miał poważne, ale kąciki jego ust już się unosiły w leciutkim uśmiechu. Ja też pozwoliłam sobie na przelotny uśmiech. A potem pobiegliśmy.
Rozdział dwudziesty trzeci Cisza wirowała wokół mnie. Nigdy dotąd nie słyszałam takiej ciszy. Znałam dźwięki miasta, warkot promów, szmer oddechu Ever, gdy próbowała zasnąć, ale taka cisza była mi zupełnie obca. W tym świecie czułam się jak intruz. Byliśmy niedaleko Rosy, lecz miałam wrażenie, że znalazłam się na zupełnie innej planecie, gdzie nie ma nikogo prócz Calluma i niczego poza wiatrem omywającym mi skórę. Drzewa zapewniały solidną osłonę, choć podłoże było nierówne, zasłane liśćmi, pełne dziur i leżących gałęzi. Skakałam, robiłam uniki i potykałam się, ale mój oddech stopniowo zwalniał, gdy ciało się regenerowało. Biegliśmy razem, nasze stopy uderzały w ziemię. Uzdrowienie przyniosło tylko chwilową ulgę. Musiałam zwolnić, gdy głód ścisnął mi żołądek. Przebiegliśmy tylko jakieś sześć kilometrów, lecz stawiałam coraz bardziej niepewne kroki, a twarz miałam gorącą. Callum spojrzał na mnie z zatroskaniem. Zwolnił i pociągnął mnie za rękę, żebym się zatrzymała. – Dobrze się czujesz? – zapytał. Skinęłam głową. – Tak, tylko osłabiona z głodu, jak sądzę. Nie zjadłam prawdziwego posiłku od ponad dwudziestu czterech godzin i mój organizm nie był zachwycony długim biegiem na takiej małej ilości paliwa. Prawdę mówiąc, ciało się buntowało, odmawiało współpracy. W ciągu pięciu lat przywykło do obfitych, regularnych posiłków. Stanie w miejscu wydało mi się jeszcze gorsze. Z grymasem pomacałam się po łopatce. Poczułam twardą grudę w miejscu, gdzie utknęła kula. Rana już się zabliźniła. Próbowałam ignorować ból, ale okazało się to niełatwe w stanie osłabienia. Pulsował, nie dawał o sobie zapomnieć. Z irytacją zmarszczyłam brwi. – O co chodzi? – zapytał Callum, sięgając do mojego ramienia. Odtrąciłam jego rękę, odwróciłam głowę. Krępowała mnie świadomość, że można odczytać emocje z mojej twarzy. Nie sądziłam, by ktokolwiek mógł tego dokonać, nawet kiedy byłam człowiekiem. – O nic – mruknęłam. – Tam jest kula. Podniósł rękę i tym razem pozwoliłam, żeby przycisnął ją do mojej kurtki. Odnalazł palcami zgrubienie. – Mam ją wyjąć? Zawahałam się, powiodłam wzrokiem dokoła. Ciemno i pusto. Jeszcze kawał drogi dzielił nas od Austin, a od Rosy oddaliliśmy się na tyle, żeby zgubić pościg. Odgarnęłam za uszy pasma włosów, które wiatr rzucił mi na policzki. – Może powinniśmy iść dalej. Callum parsknął i wyciągnął rękę. – Daj mi nóż. Wyjęłam go zza paska. W duchu odetchnęłam z ulgą, że się nie zgodził na kontynuowanie biegu. Była to ostania rzecz, na jakiej teraz mi zależało. – Będzie łatwiej, jeśli usiądziesz – powiedział, gdy zdjęłam kurtkę. Rozejrzałam się jeszcze raz, potem powoli opadłam na ziemię i skrzyżowałam nogi. Na chwilę zamknęłam oczy, wszystko we mnie zapadło się ze zmęczenia. Callum usiadł za mną i przebiegł mnie dreszcz, gdy muskał palcami moje ramiona. Znalazł w koszuli dziurę zrobioną
przez kulę i poczułam jego oddech na karku, kiedy się odezwał. – To też musisz ściągnąć. Wysunęłam ręce z rękawów, podciągnęłam koszulę i zostawiłam ją na szyi. Nie zdjęłam podkoszulka. – Mam wbić nóż? – zapytał, jedną ręką trzymając moje ramię. – Tak. Nie musisz być delikatny. Im szybciej, tym lepiej. – Dobrze. – Wypuścił powietrze i wbił szpic noża w moją skórę. Zamknęłam oczy, gdy nacisnął. Blokowanie bólu, gdy czułam za sobą jego ciepło i oddech na karku, okazało się znacznie łatwiejsze. Kula upadła na ziemię i Callum odłożył nóż, jego ręce przesunęły się po moich ramionach. Pochylił się, dotykając policzkiem mojej twarzy, lekki zarost połaskotał moją skórę. Objął mnie i uniósł głowę, jego usta dotknęły mojej skroni. – W życiu nie zrobiłem niczego równie obrzydliwego – szepnął z nutką rozbawienia w głosie. Zaśmiałam się, a on ścisnął moją rękę. Jego wargi przywierały do mojej skóry i poczułam, że się uśmiecha. Odwróciłam głowę i nasze oczy się spotkały, a zaraz potem usta – na króciutką chwilę. To on się odsunął, znowu z zatroskaną miną. – Poszukamy jedzenia? – zapytał. – Wyglądasz na wyczerpaną. Cofnęłam się, wsunęłam ręce w rękawy. – Nic mi nie jest. Idziemy. Miał taką minę, jakby chciał się sprzeciwić, ale gdy włożyłam kurtkę i ruszyłam, poszedł za mną bez słowa. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zapolować, lecz nie widziałam żadnego zwierzęcia. Poza tym nie mogliśmy rozpalić ognia, żeby upiec zdobycz. Strażnicy korporacji zobaczyliby dym. Skutki braku pożywienia różniły się od tych, które znałam z ludzkiego życia. Wtedy głód był nieprzyjemny, bolesny, trawiący. Brał górę, uniemożliwiał myślenie o czymkolwiek innym. Jako restart miałam jaśniejszy umysł. Mogłam się skupić na innych rzeczach, ale ssanie w żołądku było znacznie gorsze. Jakby potwór zżerał mnie od środka. Nie pomyślałam o jedzeniu, gdy planowałam ucieczkę. Nie wzięłam pod uwagę zbyt wielu rzeczy: gdzie będziemy spać, gdzie znajdziemy wodę, skąd weźmiemy świeże ubrania. Spanikowana, skupiona na ocaleniu Calluma, ani przez chwilę się nie zastanawiałam, czy przypadkiem na zewnątrz nie będzie znacznie gorzej. Może KORP miał rację i wyświadczał restartom uprzejmość, zapewniając im schronienie i żywność. Tak, formalnie rzecz biorąc byliśmy ich niewolnikami, ale może niewola była lepsza niż to, co czekało nas tutaj. „Przepraszam”. Głos Ever zadźwięczał mi w uszach, wyraźny jak w dniu jej śmierci. Ona na wolności nie miałaby gorzej. Prawdę mówiąc, gdybym poświęciła jej więcej uwagi, gdybym bardziej popracowała nad ucieczką, kiedy się dowiedziałam, że jest możliwa, Ever mogłaby żyć. Zamknęłam oczy, przytłoczona ciężarem winy. Byłaby tutaj zadowolona, głodna czy nie. – Rezerwat jest tam, prawda? – zapytał Callum, przerywając moje rozmyślania. Patrzył w czarne niebo i wskazywał na północ. – Tak. – Więc wszystkie promy KORP-u polecą w tamtym kierunku. Myślisz, że znają położenie rezerwatu? – Tak. To wydaje się logiczne.
– Ale w gruncie rzeczy nie wierzysz, że istnieje, prawda? – Prawda. Nigdy nie wierzyłam. Jeśli już, prawdopodobnie chodzi tylko o kilku restartów, którzy przenoszą się z miejsca na miejsce, uciekając przed KORP-em. – Westchnęłam, widząc jego zawiedzioną minę. – Przykro mi. Czy powinnam skłamać, żeby poprawić ci samopoczucie? Zaśmiał się. – Nie. Podoba mi się, że zawsze mówisz prawdę. – Nie widzę sensu w kłamaniu, naprawdę. – Super. – Dziękuję – mruknęłam i poczułam ciepło rozchodzące się od serca w górę do policzków. Przynajmniej nie wydawał się przejęty tym, że nie mamy pojęcia, co robimy. Jego optymizm podnosił mnie na duchu i w marszu złapałam go za rękę. Gdy słońce zaczęło się wznosić, gęste drzewa ustąpiły miejsca otwartej równinie porośniętej zieloną i zbrązowiałą trawą. Wciąż dobre piętnaście kilometrów dzieliło nas od Austin i wiedziałam, że tutaj będziemy widoczni dla każdego przelatującego promu korporacji. Przetarłam twarz ręką, gdy przystanęliśmy. Nie powinniśmy zwalniać. Gdybyśmy biegli przez całą noc, już bylibyśmy w mieście, a tam łatwiej byłoby znaleźć jedzenie. – Odpoczniemy chwilę? – zapytał Callum. – Sądzę, że musimy czekać do zachodu słońca – odparłam, zawracając w gęstwinę. Usiadłam pod pniem, wyciągnęłam nogi. Callum nie ruszył się z miejsca. Kręcąc głową, rozglądał się po okolicy. – Jak daleko do Austin? – zapytał. – Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi. Jakieś piętnaście kilometrów. – Poszukam czegoś do jedzenia – oznajmił, odwracając się w moją stronę. – Zaczekasz? Nie pójdę daleko. – Gdzie chcesz szukać? – zapytałam, patrząc z konsternacją na otaczające nas drzewa. – Pójdę w tamtą stronę – odparł, wskazując kierunek. – Uch... – Obrócił się parę razy. – Na wschód. Zgadza się? Tam jest wschód? Skinęłam głową. – Co spodziewasz się tam znaleźć? Spojrzał na mnie spod uniesionej brwi. – Jedzenie jest nie tylko w stołówce, Wren. Starałam się powstrzymać uśmiech, ale i tak uniósł kąciki moich ust. – Tak słyszałam. Naprawdę wierzysz, że coś znajdziesz? – Pracowałem na polach. Wiem, czego szukać. W drodze powrotnej do miasta wraz z paroma innymi brałem z pól, co się dało, kiedy farmerzy KORP-u nie patrzyli. Zaczęłam wstawać, ale pokręcił głową. – Możesz odpocząć – powiedział. – Nie pójdę daleko. Poza tym nikogo tu nie ma. Spojrzałam w niebo. Miał rację: było błękitne i czyste, ani jednego promu w zasięgu wzroku. Jeśli mam być szczera, moje ciało nie było zainteresowane chodzeniem. – Tylko się nie zgub – przykazałam, opierając głowę o pień. – Krzycz, gdybyś wpadł w tarapaty. Skinął głową i posłał mi uśmiech, choć jego krok był powolny i ciężki. Z pewnością też doskwierały mu zmęczenie i głód, ale lepiej to ukrywał. Byłam pełna podziwu dla jego
zdolności do zachowania uśmiechu nawet w beznadziejnej sytuacji. Zmrużyłam oczy i głowa mi opadła, gdy słońce wyjrzało zza liści. Chciałam czuwać, lecz powieki mi ciążyły i w końcu pozwoliłam im opaść. Zbudziłam się z drgnieniem, kopiąc ziemię nogami. Liść łaskotał mnie po ramieniu i odsunęłam go, szybko spoglądając na słońce. Było wyżej, wysoko nad drzewami. – Callum? – zawołałam cicho, podnosząc się. Obróciłam się dokoła. Byłam sama, jedynym dźwiękiem był łopot skrzydeł, gdy ptak zerwał się do lotu. Otuliłam się kurtką, znowu patrząc na słońce. Gdzie było wcześniej? Nie spałam zbyt długo. Może godzinę. Prawdopodobnie krócej. Puszczanie go samego było głupotą. Rozdzielenie się to najgorsza rzecz, jaka mogła nas spotkać, a ja pozwoliłam mu odejść samotnie na pustkowie. Zaskrzeczał ptak i podskoczyłam, wpychając zimne ręce w kieszenie. Uciekanie latem byłoby znacznie rozsądniejsze. Prawdę mówiąc, każdy plan byłby znacznie mądrzejszy od tego. Przełknęłam ślinę, starając się nie panikować, gdy mijały kolejne minuty, a Calluma nie było widać. Przestępowałam z nogi na nogę, tłumiąc pragnienie wyruszenia na poszukiwanie. Nic mu nie jest. Jeśli będę to sobie powtarzać, taka będzie prawda. Usłyszałam szmer. Odwróciłam się i spięłam, moja ręka skoczyła do pistoletu. Chwilę później pojawiła się triumfalna twarz Calluma. Odetchnęłam z ulgą, odwzajemniając jego uśmiech. – Przepraszam, że trwało to tak długo – powiedział. – Zaszedłem nieco dalej niż sądziłem. Trzymał przed sobą koszulę. Zmarszczyłam czoło, gdy ukląkł i wysypał to, co w niej przyniósł. Przykucnęłam i sięgnęłam po jedną z niewielkich czarnych kul. – Gąbka w czarnej łupinie? – zapytałam, unosząc brwi. Spojrzałam na przemieszane z nimi twarde brązowe kulki. – To orzechy? – Pekany, Wren – powiedział ze śmiechem, podnosząc orzech. – Nigdy nie widziałaś pekana? – Nigdy w skorupie. Rozejrzał się i podniósł kamień, położył orzech na ziemi. – Nie mamy dziadka do orzechów, więc musimy improwizować. – Uderzył kamieniem i skorupa pękła. Włożył kawałki jądra w moją wolną rękę. – Dziękuję – powiedziałam, mrugając z zaskoczenia. – A to jest persymona – powiedział, wskazując czarny owoc. – Wyciśnij miąższ do ust. Nie należy do moich ulubionych, ale musi wystarczyć. Zjadłam parę orzechów, które Callum porozbijał na ziemi, potem ścisnęłam persymonę w palcach i podniosłam ją do ust. Była słodka i galaretowata, moje ręce zrobiły się czarne od soku, gdy odrzuciłam skórkę. Posilaliśmy się w milczeniu. Po jedzeniu wytarłam dłonie o spodnie. Callum oparł się o drzewo i wyciągnął rękę, a ja z zadowoleniem usiadłam obok niego. – Dziękuję – szepnęłam, kładąc głowę na jego piersi. – Nie ma za co. – Oparł podbródek na mojej głowie, gładząc mnie po ramieniu. Milczał przez długi czas. Zamknęłam oczy, moja głowa poruszała się przy każdym jego oddechu. – Czy zawsze chciałaś pójść do Austin? – To znaczy? – Zamrugałam, unosząc powieki, zaskoczona dźwiękiem jego głosu.
– Kiedy obiecałaś Lebowi, że wydostaniesz jego córkę. Mówiłaś poważnie? A może myślałaś tylko o ucieczce? – Nie wiedziałam, dokąd pójdę – odparłam. – Jeśli rezerwat naprawdę istnieje, chciałabym się dowiedzieć, gdzie jest. Najwyraźniej nie jestem stworzona do życia na pustkowiu. Zaśmiał się. – Uważam, że radzisz sobie doskonale. – I nie chcę udowodnić, że Leb miał rację – dodałam cicho. – Wiem, że się spodziewa, że uciekniemy. Oni nam nie ufają i nie chcę pokazać, że mają rację. Przycisnął rękę do mojego policzka i lekko pocałował mnie w czubek głowy. – Słusznie – szepnął.
Rozdział dwudziesty czwarty Opuściliśmy naszą kryjówkę po zachodzie słońca. W ciągu dnia przeleciały nad nami dwa promy KORP-u, ale od kilku godzin panował spokój. Przespałam się, podczas gdy Callum czuwał. Nie spał od czasu opuszczenia ośrodka i widziałam, że znowu drżą mu ręce. Zobaczył, że to spostrzegłam, lecz oboje nic na ten temat nie mówiliśmy. Nie wykryłam u niego żadnych oznak obłędu i nie chciałam rozmawiać o tym, do czego prawdopodobnie nie dojdzie. To nie może się stać. Na skraju lasu odetchnęłam głęboko, gdy spojrzałam w niebo. Było czyste, po sam horyzont. Ruszyliśmy. Wiatr wpadał przez dziury w mojej kurtce i krzywiłam twarz z zimna. Ściskało mnie w piersi i paliło w gardle, gdy biegliśmy, ale utrzymywaliśmy szybkie tempo, rzucając nerwowe spojrzenia w niebo. Po ośmiu kilometrach ukazał się pas drzew i zwolniliśmy, gdy do nich dotarliśmy. Posapywałam, splatając ręce na piersi, żeby zachować ciepło. – Ile czasu zajmie nam przedostanie się przez ten tunel? – zapytał Callum, gdy złapaliśmy oddech. – Nie mam pojęcia. Po prostu na mapie jest tunel. Jeśli go nie znajdziemy, zawsze możemy przeskoczyć przez ogrodzenie. – Super. Ostatnim razem wcale nie było tak źle. – Zarzucił mi rękę na ramiona i przyciągnął mnie do siebie. Tutaj drzewa rosły mniej gęsto i zapewniały mniejszą osłonę niż las w pobliżu Rosy, ale szliśmy w spacerowym tempie, zbyt zmęczeni, żeby biec. Na horyzoncie ukazało się Austin i Callum uśmiechnął się leciutko. – Jest ładniejsze niż Rosa. – Podchodzimy od strony rico. Zarysy budynków wyglądały trochę znajomo. Były tam trzy wysokie szklane budowle, otoczone przez kilka niższych, ledwie widocznych nad koronami drzew. Najwyższy budynek stał po wschodniej stronie, jego szczyt jaśniał jak latarnia wskazująca ludziom drogę do domu. Dziwnie to wyglądało, bo przecież miastu nie zależało na wpuszczeniu kogokolwiek do środka. – Widziałaś już tę stronę miasta? – zapytał Callum. – Nie. Przelatywaliśmy tędy do przechowalni, ale chyba wciąż byłam w szoku. W zasadzie nic nie pamiętam. – Pamiętasz umieranie? Albo budzenie się? – Pamiętam budzenie. – Wiedziałaś, że nie żyjesz? Ja nie wiedziałem. – Nie do końca – odparłam. – Histeryzowałam, wszystko było poplątane. Pamiętam tylko, że się zbudziłam w Pokoju Umarłych i wrzeszczałam. – Wynieśli cię z Pokoju Restartu? To straszne. – Tak. Uznali, że umarłam nieodwracalnie. Wszyscy młodzi ludzie, którzy mogli restartować, trafiali do Pokoju Restartu, gdzie przywiązywano ich do łóżek. Jeśli restartowali, przenoszono ich do przechowalni; jeśli nie,
kończyli w Pokoju Umarłych. Nikt nie powinien się budzić w otoczeniu zmarłych czekających na kremację. Tamtego dnia pokój był pełen. Zerknęłam na Calluma, odsuwając od siebie wspomnienia. – Zdawałaś sobie sprawę, że zmarłaś? – Nie. Myślałam, że zasnęłam. Po obudzeniu pytałam o rodziców. Myślałam, że jako restart będę się czuła inaczej. Ale czułam się tak samo. To nie wydawało się realne, dopóki nie trafiłam do Rosy. – Racja. Drzewa zgęstniały, gdy podeszliśmy bliżej miasta. Odsunęłam niską gałąź od twarzy, zobaczyłam szary drut i błyskające czerwone światła. Zatrzymałam się i wyjęłam mapę. Ogrodzenie brzęczało, co świadczyło, że jest pod napięciem. Cofnęliśmy się głębiej w las, aż ogrodzenie zniknęło nam z oczu. Jeśli mapa Leba jest poprawna, tunel powinien znajdować się gdzieś tutaj. – Istnieje? – zapytał Callum, spoglądając nad moim ramieniem na mapę. – Podobno – odparłam, patrząc na ziemię. Było za ciemno, żeby coś dobrze zobaczyć. Pochyliłam mapę w jego stronę. – Jesteśmy we właściwym miejscu? Wygląda na to, że tunel wychodzi niedaleko centrum. Callum spojrzał na mapę, potem w otaczającą nas ciemność. – Spróbujmy trochę dalej na zachód – zaproponował, wskazując kierunek. – Chyba jesteśmy za daleko. Skinęłam głową i poszłam za nim, kopiąc czubkiem buta ziemię i każdy podejrzanie wyglądający kamień. Nie byłam pewna, czego szukam. Prawdopodobnie powinnam zapytać Leba, jak wygląda tunel. Albo do czego go używają. Albo czy jest pewien, że wciąż istnieje. Z westchnieniem schowałam mapę do kieszeni. Poszliśmy na zachód, potem na wschód i znowu na zachód, przeczesując teren, szukając wśród liści i gałęzi. – Znowu czeka nas porażenie prądem, prawda? – zapytał Callum, spoglądając w niebo. Rozpełzało się po nim pierwsze poranne światło. – Możliwe. – Cudownie. Ostatnim razem flaki mi się rozpuściły. Chlupotało mi w brzuchu. Uśmiechnęłam się. – Spróbujmy trochę bliżej ogrodzenia. Idący za mną Callum przystanął, gdy usłyszeliśmy szum elektryczności. Odwróciłam się i zobaczyłam, że padł na kolana i rozgarnia stos gałęzi. Wskazał niewielki otwór i wyszczerzył zęby. Wsparł ręce po obu stronach dziury i zajrzał do środka. – Jest bardzo mały. – Pójdę pierwsza – oznajmiłam. Uklękłam obok niego i zajrzałam w głąb tego, co wydawało się po prostu dziurą w ziemi. Wyprostowałam się i popatrzyłam na Calluma. Trochę niepokoiła mnie myśl o czołganiu się przez ciasną, ciemną norę. Nie miałam pojęcia, co nas tam czeka, ale musiałam wierzyć, że Leb nie narażałby nas na niebezpieczeństwo, bo przecież od naszego powodzenia zależał los jego córki. – Jeśli chcesz, możemy wybrać porażenie prądem – powiedział Callum, wskazując na ogrodzenie. – Sądzę, że powinniśmy wejść do miasta w bardziej dyskretny sposób.
Zapanowałam nad zdenerwowaniem i wczołgałam się do dziury. Usłyszałam, że Callum zrobił to chwilę później. Tunel był tak mały, że musieliśmy posuwać się na rękach i kolanach. Ja miałam więcej miejsca, ale gdy się wykręciłam, żeby na niego spojrzeć, zobaczyłam, że szoruje plecami o strop tunelu. Strop był podparty białymi belkami, które nie sprawiały wrażenia zbyt mocnych. Poza nimi była tylko ziemia. – Co będzie, jak się zarwie? – zapytał. – Utkniemy tu razem, pogrzebani żywcem? – Tak, prawdopodobnie. – Super. Od razu poczułem się lepiej. Chciałam znów się odwrócić i posłać mu uśmiech, ale koncepcja, że tunel się zapada i więzi nas pod ziemią, wcale nie była naciągana. Może lepiej ograniczyć ruchy do niezbędnego minimum. Poza tym było za ciemno, żeby mógł zobaczyć moją twarz. Lazłam na czworakach, oddychając głęboko, żeby spowolnić szybką pracę płuc. Na przekór swoim słowom, Callum oddychał powoli i miarowo. Kiedy zamknęłam oczy i wsłuchałam się w szmer jego oddechu, też się uspokoiłam. Czołgałam się, aż uderzyłam głową w coś twardego. Wyciągnęłam rękę, pomacałam. Czy tunel jest zamknięty? Callum wpadł na moje nogi i też się zatrzymał. – Co? – Zablokowany – odparłam, naciskając na solidną przegrodę. Była szorstka. – Może powinniśmy... Przeszkoda się przesunęła, zanim zdążyłam dodać tchórzliwe słowa, że powinniśmy zapomnieć o tym planie, o Lebie i Adinie. Pchnęłam jeszcze raz i pojawiła się smużka światła. Wylot blokowały kłody, ułożone najpewniej po to, żeby go ukryć. Napierałam na nie ramieniem, aż ta górna z dudnieniem spadła na ziemię i mogłam przepchnąć drugą. Wygramoliłam się z tunelu i padłam na trawę. Odetchnęłam chłodnym powietrzem, trawa pod moimi palcami była wilgotna od rosy, ale choć raz nie miałam nic przeciwko zimnu. Jeszcze raz odetchnęłam pełną piersią, wciągając do płuc świeże powietrze. Nie było strzałów, wybuchów ani krzyków, tylko chłodne poranne powietrze, szelest liści i cykanie świerszczy. Ucieczka z Rosy była dalekim koszmarem w porównaniu z łatwością, z jaką weszliśmy do Austin. Callum otrzepał ubranie, potem żartobliwie zmierzwił mi włosy, aż pył wzbił się w powietrze. Uśmiechnął się, ale wzrok miał skupiony na czymś w dali. Odwróciłam się. Tunel doprowadził nas na wzgórze, z którego roztaczał się widok na zamożną część Austin. Nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek widziała ją tak dobrze w czasach, gdy mieszkałam w slumsach. Była niewielka, zajmowała może od trzydziestu do czterdziestu kilometrów kwadratowych. Było to drugie Austin. Pierwotne leżało wiele kilometrów na południe stąd i jak słyszałam, zostały tam tylko ruiny. Podczas wojny restarci zniszczyli większość miast. Słyszałam, że Austin uchodzi za najlepsze miasto w Teksasie. Sądząc po innych miastach, które widziałam, stwierdzenie wydawało się trafne. Leżało nad jeziorem skrzącym się w porannym świetle. Budynki w centrum były wyższe niż w Rosie, niektóre miały dziesięć czy piętnaście pięter. Przez centrum biegła szeroka ulica, zaczynająca się niedaleko drzew otaczających jezioro i
kończąca przy eleganckim niewielkim okrągłym budynku. Była to replika kapitolu, siedziby władz stanowych w pierwotnym Austin. Teksas nie ma stolicy, więc nie wiedziałam, czemu służy budynek. Może stał pusty. – Gdzie jest dom twoich rodziców? – zapytałam, gdy ułożyłam kłody, żeby zamaskować wylot tunelu. – Za kapitolem, przy bulwarze Lake Travis – odparł, wskazując szeroką ulicę. Sposępniał, przyciskając ręce do brzucha. – O co chodzi? – zapytałam, podnosząc się i wycierając dłonie o spodnie. – Naprawdę... – Odetchnął głęboko. – Naprawdę jestem bardzo głodny. Zbladł, ręce mu się trzęsły bardziej niż wcześniej. Przełknęłam ślinę, sięgnęłam do jego dłoni. – Twoi rodzice będą mieli jedzenie, prawda? – Głos miałam spokojny, choć sama zaczynałam drżeć. Ever zachowywała się w stołówce tak, jakby konała z głodu, szaleńczo pakując mięso do ust. Callum pokiwał głową. – Na pewno. – Chodź, może po drodze znajdziemy coś innego – powiedziałam. Słońce wznosiło się coraz wyżej, niedługo wszędzie pojawią się ludzie. Pociągnęłam go w dół zbocza i przez murawę. Cykanie świerszczy cichło, gdy zbliżaliśmy się do zabudowań. Jedyna droga na drugą stronę Austin prowadziła przez centrum; nie chciałam ryzykować zbliżania się do ogrodzenia ośrodka KORP-u, który znajdował się niedaleko granicy miasta. Skradaliśmy się uliczką za budynkami z cegły i drewna. Dostrzegłam kilka osób na sąsiedniej ulicy i przyśpieszyłam, ciągnąc Calluma za rękę. Wzrok miał spuszczony, przyciskał pięść do ust. – Co to? – Jego głos był stłumiony przez palce. – Co? – Ten zapach. – Zatrzymał się, pochylił i oparł ręce na udach. Odetchnął głęboko. Położyłam mu rękę na ramieniu. – Pachnie jak mięso? Wciągnęłam powietrze przez nos, ale poczułam tylko świeże poranne powietrze i może woń trawy albo zarośli. „On tak przyjemnie pachnie. Jak... mięso”. Słowa Ever przemknęły mi przez głowę. Spojrzałam w stronę ludzi i strach ścisnął mi żołądek. Callum czuł ich zapach. Złapałam go za rękę i wyprostował się z drgnieniem, mrugając. – W takim razie zdobędziemy dla ciebie mięso – powiedziałam. – Gdzie jest najbliższa restauracja? Nie odpowiedział. Odwrócił się, żeby wbić wzrok w ludzi. Miał nieodgadniony wyraz twarzy. – Pamiętasz, jak ten dzieciak próbował mnie pożreć? – zapytał cicho. – Albo rzeźnia – powiedziałam, ignorując jego uwagę. – Albo sklep spożywczy. Jest tu coś takiego? – Później Ever też się tak zachowała, jakby chciała mnie zjeść. Pamiętasz? Była dziwna,
szalona. – Wpatrywał się w swoje ręce. Moje serce biło za szybko. Nie chciałam odpowiadać na te pytania, bo wtedy musiałabym przyznać, że powinniśmy się bać tego, co zrobili mu w ośrodku, a on już był wystarczająco przestraszony. – Nie pozwolisz mi, prawda? – zapytał cicho, przenosząc spojrzenie ze mnie na ludzi. Pokręciłam głową, może zbyt energicznie. – Nie. Nie pozwolę. Skinął głową, wbił ręce w kieszenie. – Przecznicę dalej jest restauracja. Przypuszczam, że mają tam mięso. Wzięłam go pod ramię i pobiegliśmy. Callum miał spuszczoną głowę i oddychał płytko. – Tam. – Wskazał lekko uchylone drzwi za śmierdzącym kontenerem na śmieci. Ze szczeliny dobiegało szczękanie naczyń i skwierczenie. Wysunęłam pistolet zza paska i otworzyłam drzwi. W kuchni pracowało dwoje ludzi. Oboje byli po trzydziestce, przyjemnie pulchni, dobrze odżywieni – typowi rico. Mężczyzna zobaczył nas pierwszy, krzyknął i chwycił kobietę za rękę. Może wyglądaliśmy gorzej niż zwykle, a może rico nie byli przyzwyczajeni do widoku restartów. Niezależnie od przyczyny, nigdy dotąd nie widziałam takiego przerażenia. Kobieta natychmiast zaczęła płakać, próbując pociągnąć mężczyznę do drugich drzwi. – Stać – poleciłam, mierząc do niego z pistoletu. – Nie zrobimy wam krzywdy, chcemy tylko trochę jedzenia. Zamarli, obejmując się i szlochając. – Moglibyście przestać się mazać i dać nam jedzenie? – warknęłam z irytacją. Dlaczego ludzie muszą płakać? Kobieta wciągnęła ze świstem powietrze, uwolniła się z ramion mężczyzny i podeszła do lodówki. Callum przycisnął twarz do mojej głowy, z jego ust wyrwał się jęk. – Mięso – sprecyzowałam. Odwróciła się z dwiema dużymi paczkami surowego mięsa w rękach, z przerażaniem w oczach wyciągnęła je w naszą stronę. – Gotowane mięso, ty... – Odetchnęłam głęboko. – Nie jesteśmy zwierzętami. – Machnęłam ręką w stronę grilla i mężczyzna zaczął napełniać pojemnik. – Chleb też. Włożył do torby cały bochenek, dodał pojemnik z mięsem. Chciał podać mi torbę, ale kobieta mu ją wyrwała. Trzymając ją w wyciągniętej ręce, zrobiła ostrożny krok w naszą stronę. Nie zdawałam sobie sprawy, że smugą, którą dostrzegłam kątem oka, był Callum, który się na nią rzucił. Z wyszczerzonymi zębami. Warcząc. Dwójka ludzi wrzasnęła. Tym razem wrzask mnie nie zirytował. Spojrzałam na Calluma. Miał szkliste oczy. Nie mogąc zrobić kroku, patrzyłam, jak odpycha ręce kobiety i próbuje przysunąć twarz do jej szyi. „Nie pozwolisz mi, prawda?”. Wspomnienie jego słów wyrwało mnie z odrętwienia. Przyskoczyłam do niego, odpychając mężczyznę. Złapałam Calluma za kołnierz i szarpnęłam. Odciągnęłam go od szlochającej kobiety z taką siłą, że uderzył w ścianę. Mrugał i potrząsał głową, ale wciąż nie
był sobą. Nie był Callumem. Kobieta i mężczyzna skulili się na ziemi, gdy złapałam torbę i podbiegłam do niego. – Callumie – powiedziałam lekko drżącym głosem. Zamrugał i zmieszanie zaróżowiło jego twarz, gdy na mnie spojrzał. Szybko wypchnęłam go za drzwi, zanim zobaczył, w jakim stanie są tamci dwoje. – Co... – Ruszaj – rzuciłam, biorąc go za rękę i ruszając biegiem. Szarpnęłam mocno, gdy zwolnił, odciągnęłam go od drzwi i powlekłam w głąb uliczki. Wybiegliśmy na szeroką brukowaną drogę prowadzącą do odległych domów. Droga się rozwidlała. Odwróciłam głowę, żeby na niego spojrzeć. – W którą stronę? – Obejrzałam się, wypatrując strażników, ale jeszcze nas nie ścigali. Niebo było czyste, wokół panowała cisza. Wskazał w prawo i skręciliśmy. Callum zatrzymał mnie, gdy zbliżyliśmy się do domów. Wyciągnął rękę w stronę pasa zarośli. – Muszę coś zjeść, zanim znów znajdziemy się blisko ludzi – powiedział, patrząc na torbę. – Nie mogę w takim stanie spotkać się z rodziną. Obejrzałam się. Wciąż panowała cisza. – Może powinniśmy iść dalej. Tamci lada chwila zawiadomią KORP i... Callum parsknął. – Nie zrobią tego. Sądzisz, że chcą, by wszyscy się dowiedzieli, że w ich restauracji było dwoje restartów? Nikt by tam więcej nie przyszedł. – Wskazał na puste niebo. – Nikomu nie powiedzą. Rozejrzałam się po okolicy. Miał rację. Nigdzie nie było widać promu ani strażników. Poszłam za nim i usiedliśmy w trawie za krzakami. Otworzyłam i podałam mu pojemnik z mięsem. Złapał kawałek i natychmiast się w niego wgryzł, jedząc z zapałem, jakiego nigdy dotąd u niego nie widziałam. Sama wzięłam mniejszy kąsek i podsunęłam mu resztę, a on wymiótł wszystko bez słowa protestu. Skubałam chleb i patrzyłam na niego. Kiedy skończył, otarł usta ręką, spuścił wzrok na trawę. Skubnął ją, palce miał prawie spokojne. – Zaatakowałem tę kobietę, prawda? Straciłem świadomość, ale pamiętam... – Głos miał napięty, cichy. Nie odpowiedziałam, ale nie potrzebował odpowiedzi. Wiedział, co się stało. Siedzieliśmy w milczeniu przez długie sekundy, zanim przyszło mi na myśl, że powinnam powiedzieć coś pocieszającego. – Może przejdzie. A może poprosimy o pomoc, gdy dotrzemy do rezerwatu. Na pewno spotkali się z czymś takim. Skinął głową. – Zgadza się. Wstałam, wyciągając do niego rękę. Słońce wznosiło się coraz wyżej, nie mieliśmy czasu do stracenia. Istniało ryzyko, że tych dwoje zmieni zdanie. – Na razie po prostu będziemy porządnie cię odżywiać. Na pewno wszystko będzie dobrze. Złapał mnie za rękę, gdy się podniósł, z sugestią ulgi na twarzy. Uwierzył mi. Spróbowałam się uśmiechnąć, jakbym ja też w to wierzyła.
Rozdział dwudziesty piąty Ruszyliśmy brukowaną drogą i po jakimś czasie skręciliśmy w węższą ulicę. Domy były mniejsze niż się spodziewałam, ale czyste i zadbane, bez śmieci, które piętrzyły się na trawnikach w slumsach Rosy. – Jesteśmy blisko? – zapytałam. Wskazałam kępę drzew niedaleko granicy miasta. – Mogę tam zaczekać. Może sprawdzę ochronę przy murze oddzielającym slumsy. – Nie, pójdziesz ze mną – powiedział, patrząc na mnie ze zdziwieniem. – Uważam, że to niezbyt dobry pomysł. Ale będę w pobliżu. – Nie, musisz pójść. Będą chcieli cię poznać. – Zdecydowanie nie będą tego chcieli. – Tak, będą. Ocaliłaś mnie. Westchnęłam. – Pójdę, ale będę trzymać się z tyłu. Będą przerażeni. – Wcale nie. Nie budzisz strachu, dopóki nie zaczynasz atakować ludzi. – Budzę. Podobnie jak ty. – Nie jestem straszny. Ani trochę. Westchnęłam, pokonana, a on się uśmiechnął. Naprawdę miałam nadzieję, że się nie myli. Spojrzałam za siebie, na widniejące nad czubkami drzew większe domy. Widziałam niewiele poza dachami, ale same ich rozmiary sugerowały bogactwo. – Kto tam mieszka? – zapytałam. – Bogaci ludzie – odparł. – Myślałam, że wszyscy tutaj jesteście bogaci. Popatrzył na mnie z rozbawieniem. Po zjedzeniu mięsa odzyskał rumieńce i wyglądał prawie jak dawny Callum. – Większość z nas jest tutaj dzięki temu, że nieruchomości przechodzą z pokolenia na pokolenie. Moi rodzice nigdy nie mieli pieniędzy. Ani dziadkowie. – Czym się zajmują? – zapytałam. Myślałam, że bogaci ludzie nie muszą nic robić, ale skoro Callum pracował w polu, jego rodzice też musieli mieć jakąś pracę. – Moja mama jest nauczycielką, a tata pracuje w przetwórni żywności. Ale zwolnili mamę, gdy zachorowałem, więc nie wiem, czy nadal uczy. – Dlaczego? – Z powodu ryzyka infekcji – odparł. – Też złapała wirusa, gdy zachorowałem, łagodniejszy szczep. Tutaj nie ryzykują zarażenia dzieci. – Może przywrócili ją do pracy, gdy wyzdrowiała. – Przed małymi domami były ogródki otoczone płotami, przez które widziałam kwiaty. Tutaj wszystko wydawało się weselsze. Skręciliśmy za róg i Callum się zatrzymał, wykrzywił twarz w żałosnym grymasie. Spojrzałam na domek z niebieskimi okiennicami. Kamienna ścieżka wiodła do frontowych drzwi, małe okna od ulicy nadawały mu urokliwy wygląd. Ale z przodu na drewnianej tablicy wielkie czarne litery oznajmiały: „Podlega kwarantannie do 24 listopada. Aukcja 1 grudnia”. Spojrzałam na niego szybko. – Aukcja? Czy to znaczy... – Stracili dom – powiedział rwącym się głosem.
– Stracili? Jak? – Mieli mnóstwo długów. Wydali wszystko, co mieli, żeby mnie uratować, i musieli... – Przełknął ślinę, a ja złapałam go za rękę. – Mieli przyjaciół? – Tak. Ale nikt nie znalazłby dla nich miejsca. Nikt nie chciałby przyjąć do siebie trzech osób, kiedy nikomu się nie przelewa. – Więc dokąd poszli? – Nie mam pojęcia. Pewnie tam. – Jego spojrzenie przesunęło się na wschód, ku slumsom. – KORP przewozi bezdomnych. Nie chcą tutaj takich. Kilka domów dalej jakiś mężczyzna wyszedł do ogródka, zatrzaskując za sobą siatkowe drzwi. – Nie powinniśmy przebywać na otwartej przestrzeni – powiedziałam. Callum wciąż patrzył w stronę slumsów. Panika narosła mi w piersi na myśl, że zaraz tam pójdziemy. Myślałam, że mamy więcej czasu. – Wejdźmy do środka – zaproponowałam, ciągnąc go za rękę. – Zaczekamy do zachodu słońca. Nikt nie postawi nogi w domu objętym kwarantanną. – Moglibyśmy od razu pójść do slumsów. – W nocy będzie bezpieczniej. – Szarpnęłam go mocniej i w końcu na mnie spojrzał. Jego rysy złagodniały. Może wyczytał z mojej twarzy, że jestem spanikowana. – Dobrze. Weszliśmy po kamiennych stopniach i stanęliśmy przed białymi drzwiami frontowymi. Były zamknięte, ale Callum otworzył je silnym kopniakiem. Na pierwszy rzut oka dom wydawał się większy. Skromnie umeblowane pokoje sprawiały wrażenie przestronnych, podłogi były z lśniącego drewna, jakiego nigdy dotąd nie widziałam. W kuchni nie było stołu, w pokoju stały wyświechtana kanapa i telewizor. Dom wyglądał jak splądrowany przez złodziei. Promienie słońca wpadały przez boczne okno, odbijając się od podłogi i tańcząc na gołych kremowych ścianach. Cokolwiek na nich wisiało, zniknęło, zostały tylko dziurki po gwoździach. – Pozwolili im zabrać zdjęcia – zauważył Callum, wracając na korytarz. – I część mebli? – Nie, to wszystko, co mieliśmy. Spuściłam wzrok, zakłopotana, mimo że jego rodzice mieli znacznie więcej niż moi. – Chodź – powiedział. Poszłam za nim w głąb mrocznego korytarza wyłożonego miękką szarą wykładziną. Zajrzał za pierwsze drzwi po lewej stronie do małego pokoju, pustego, tylko z paroma plakatami z bohaterami komiksów na ścianie. Wszedł przez drugie drzwi po lewej. Był to pokój Calluma. Wyglądał na nietknięty od dnia jego śmierci: niezasłane łóżko, papiery i książki na biurku, na półkach zdjęcia i jakieś urządzenia elektroniczne, których nie mogłam rozpoznać. Drewniane meble były stare i porysowane, ale pokój był schludny. Nawet przytulny. Gruba niebieska kołdra na łóżku wyglądała przyjemniej niż cienki koc, który miałam w ośrodku, a słońce wpadające przez białe zasłonki sprawiało, że pokój wydawał się ciepły. – Powinni to sprzedać albo dać Davidowi – powiedział, przeciągając palcami po czymś, co uznałam za jego szkolny czytnik. W szkole w slumsach używaliśmy starych papierowych książek, ale widziałam kilka czytników.
– Nie mogli. Kiedy zmarłeś i restartowałeś, wszystkie twoje rzeczy stały się własnością korporacji. Cena bezpieczeństwa, mówili. – Aha. Usiadł na łóżku, włączył radio stojące na szafce nocnej. Gra skrzypiec i męski głos wypełniły pokój. – Brakowało mi muzyki – powiedział ze spuszczonym wzrokiem. – Mnie też, z początku. – Nie powinienem im pozwolić, żeby płacili za leczenie – dodał, pocierając twarz rękami. – Znałem wskaźnik wyzdrowień. W głębi duszy wiedziałem, że to nie ma sensu. Ale bardzo się bałem restartu. W przechowalni wymiotowałem ze strachu. – Spojrzał na mnie z uśmiechem. – Przeszło mi dopiero, gdy zobaczyłem ciebie. Pamiętam, jak leżałem na ziemi, patrząc na ciebie i myśląc: Jeśli są tu takie super dziewczyny, nie może być źle. Odwróciłam się, próbując ukryć uśmiech, gdy żar ogarniał moją twarz. Łóżko zatrzeszczało, kiedy wstał i pocałował mnie w czubek głowy. – Zobaczę, czy jest woda. Może weźmiemy prysznic. – Uśmiechnął się do mnie szeroko, wychodząc z pokoju. – Oczywiście osobno. Rumieniec, który oblał całe moje ciało, nie spłowiał ani trochę, gdy Callum wrócił. Podszedł do szafy i wyjął ręcznik, czarne bawełniane spodnie i zieloną koszulkę. – Jest woda – powiedział, podając mi ubrania. – Będą o wiele za duże, ale przypuszczam, że zechcesz się przebrać. – Dzięki. – Następne drzwi. Wyłożona białymi kafelkami łazienka była czysta i przytulna. Zapomniałam, jak to jest, gdy ma się łazienkę wyłączne dla siebie. Zdjęłam ubrania i ostrożnie weszłam pod strumień wody. Była ciepła i rozkoszna, i czerwona, gdy spływała do ścieku. Pokrywała mnie krew, co przypominało, że odniosłam liczne rany postrzałowe. Wyszłam spod prysznica czysta i gładka, moją skórę szpeciły tylko stare rany na klatce piersiowej. Włożyłam ubrania Calluma i przeciągnęłam grzebieniem przez włosy. Zabrałam moje rzeczy i rzuciłam je w kąt jego pokoju. Zmieniał pościel. Siwy materiał wyglądał tak miękko, że miałam ochotę natychmiast wskoczyć do łóżka. – Pomyślałem, że może będziesz chciała się przespać – powiedział, naciągając powłoczkę na ostatnią poduszkę. – Śmiało, ja pójdę wziąć prysznic. Pokiwałam głową, ale gdy wyszedł z pokoju, usiadłam przy jego biurku. Sięgnęłam po przeglądarkę zdjęć, wcisnąłem guzik na ramce, żeby wczytać pierwsze zdjęcie. Przedstawiało Calluma. Swego rodzaju. Za życia miał zmierzwione włosy, orzechowe oczy i beztroski uśmiech. Obejmował drugiego chłopca, ale mogłam patrzeć tylko na niego. Na jego niedoskonałą skórę, na głupkowaty uśmiech, na bijącą od niego niewinność. Jako człowiek miał ciemniejszą karnację. Restarci są bledsi, co stanowi dowód, że umarli, choć już nieczęsto zwracałam na to uwagę. Ludzie mają w sobie jasność, blask, który gasi tylko śmierć. Wcisnęłam guzik i przejrzałam dziesiątki zdjęć Calluma z jego kolegami. Ledwie go rozpoznawałam. Uniosłam głowę, gdy stanął za mną. Niemal z ulgą zobaczyłam, że jest taki, jak go
pamiętałam. Rysy miał twarde i silne, niepodobne do twarzy chłopca ze zdjęć. Omiótł wzrokiem pokój w sposób, który prawdopodobnie już stał się instynktowny – wypatrywał zagrożenia. Spojrzał nad moim ramieniem na zdjęcie, wyjął je z moich rąk. Po jego twarzy przemknął cień. – Już tak nie wyglądam – mruknął. – Nie. – Nie sądziłem, że się zmieniłem. Przecież minęło tylko kilka tygodni. – Zmieniłeś się – powiedziałam, dotykając jego palców. – Taki bardziej mi się podobasz. Przeniósł spojrzenie ze zdjęcia na mnie, potem na ścianę za moimi plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam, że patrzy na nasze odbicia w lustrze. – Już nie wyglądam jak człowiek – powiedział. – Nie. Nie wyglądasz. Ze smutkiem popatrzył na zdjęcie. – Kiedy się zbudziłem, po śmierci, myślałem, że wyglądam tak samo. – W pewien sposób to prawda – przyznałam, zabierając mu zdjęcie. – Twoje ludzkie wspomnienia od razu zaczęły się zacierać. Zwłaszcza te, których nie chcesz pamiętać. Uniósł brew. – Sporo o tym wiesz. Wzruszyłam ramionami. Callum odłożył przeglądarkę na biurko. Złapał mnie za rękę i podniósł z krzesła. – Chcesz zatańczyć? – Wziął mnie w ramiona, zanim mogłam odpowiedzieć. – Tym razem mamy muzykę. I nie muszę cię walnąć, gdy skończymy. – Nie musisz. Ale jeśli za bardzo będę deptać ci po palcach, śmiało możesz to zrobić. – Dziękuję, nie skorzystam. Okręcił mnie raz, drugi i trzeci, aż ze śmiechem padłam na jego pierś. Stanęłam na placach, układając usta do pocałunku, a on złapał mnie pod pachy i uniósł w powietrze. Objęłam go nogami w talii. – Tak lepiej – mruknął, muskając wargami moje usta. Zamknęłam oczy i zatraciłam się w pocałunku. Podobało mi się, że nie muszę się martwić o jakiś ukradkowy atak czy przechodzących ludzi. Podobało mi się, że mogę bez reszty oddać się jego pocałunkom, ramionom i ciepłu ciała. – Nie tańczymy – zauważyłam w końcu z uśmiechem. – Jasne, że tańczymy – powiedział, obracając się powoli. – Nawiasem mówiąc, to mój ulubiony taniec. – Mój też. – Oparłam czoło o jego czoło. Po moim ciele rozchodził się dreszczyk szczęścia. Kiedy piosenka się skończyła, Callum usiadł na łóżku ze mną na kolanach. Przegarnął palcami moje wilgotne włosy i obsypał pocałunkami szyję. Chciałam wsunąć rękę pod jego koszulę i czubkami palców dotknąć ciepłej skóry, ale się zawahałam. Zaczęłam się zastanawiać, ile osób czy kamer może nas obserwować. Ale przecież nikogo tu nie ma. Jesteśmy sami. Pogładziłam go po plecach, zamknęłam oczy i skupiłam się wyłącznie na nim. Jego oddech przy moich ustach. Moje usta przy jego policzku. Moje oczy wpatrzone w jego oczy, mój uśmiech, pragnienie w jego spojrzeniu.
Palce Calluma przebiegły po moich plecach, chłodne powietrze połaskotało mi skórę, gdy lekko uniósł koszulkę. Zesztywniałam, zeskoczyłam z niego tak szybko, że niemal upadłam. Natychmiast zatęskniłam za jego ciepłem, ale żołądek skręcał mi się z nerwów i nie mogłam się zmusić, żeby na niego spojrzeć. Kiedy zaproponowałam, żebyśmy zatrzymali się w jego domu, nie przyszło mi na myśl, że tu będzie łóżko. Nie przyszło mi na myśl, że będziemy sami. Nie przyszło mi na myśl, co jedno i drugie może oznaczać. – Przepraszam – powiedział Callum. Głos miał łagodny, nieco zmieszany. – Nie jest dobrze? – Um. – Nic innego nie mogłam wymyślić. Czy było dobrze? Nigdy się nie zastanawiałam, czy chcę uprawiać seks, z kimkolwiek. Z pewnością nigdy nie brałam pod uwagę możliwości, że ktoś będzie chciał uprawiać seks ze mną. – Ja... um... nigdy... – Wreszcie na niego spojrzałam. Jego twarz wyrażała niekłamane zaskoczenie. – Żartujesz – powiedział. – Byłaś tam pięć lat i nigdy z nikim tego nie zrobiłaś? – Oczywiście, że nie. Nikt nie chciał mnie dotknąć. Jesteś pierwszą osobą, która mnie pocałowała. Przekrzywił głowę, przypatrując mi się ciekawie. – To śmieszne, Wren. – To prawda. Podszedł bliżej, jego noga musnęła moją. – Nikt cię nie dotknął, bo tego nie chciałaś. Może miał rację. Przycisnęłam dłonie do ud, ale trzęsły się tak bardzo, że szybko je splotłam. – Ja też nigdy tego nie robiłem – wyznał. Niespodziewana ulga wezbrała mi w piersi. – Naprawdę? Seks jest zwykle pierwszą rzeczą, jaką robią nowi. – Przypuszczam, że wszyscy natychmiast założyli, że jestem twój, więc trzymali się z daleka. – Z uśmiechem spojrzał mi w oczy. – Byłem. Jestem. – Pochylił się i musnął wargami moje usta. – Twój. Przełknęłam ślinę, coś ciążyło mi w brzuchu. Czułam się dziwnie rozpalona i nerwowa, i chciałam przyciągnąć go do siebie i nigdy nie puścić. Spletliśmy palce. Tym razem to ja drżałam. On był spokojny. – Mo... możemy – wyjąkałam. – Ale musimy zostawić moją koszulkę. Patrzył na nią przez chwilę. – Dlaczego? – To ohydne. Lepiej ją zostawić. – Ohydne? – powtórzył z konsternacją. Nic na to nie powiedziałam, ale zrozumiał. – Aha. Chodzi ci o ślad po kuli? – Tak. – Nie dbam o to, czy masz bliznę, Wren. – Jest brzydka. I więcej niż jedna. – Ktoś strzelił do ciebie więcej razy?
– Tak. Trzy razy. – Kto miałby to zrobić dwunastolatce? – Nie wiem – odparłam napiętym, cichym głosem. – Naprawdę nie pamiętam. – Niczego? Wrzask – mój wrzask – tłukł się echem w moim mózgu. Skłamałabym, gdybym zaprzeczyła. – Trochę pamiętam – przyznałam. – To chyba był mężczyzna. Mieszkaliśmy w bloku i przyszedł do nas, wrzeszczał na moich rodziców. Nie pamiętam, o co mu chodziło, ale pewnie o prochy. Oboje byli na haju, jak zawsze. – Zmarszczyłam brwi, gdy obrazy przemykały mi przed oczami. – Mama zabrała mnie do sypialni i chyba próbowałyśmy wyjść przez okno. Pamiętam, że patrzyłam w dół na trawę, myśląc, że jest strasznie daleko. Usłyszałam strzały i krzyknęłam, mama zakryła mi usta ręką i... „Chcesz zabić nas wszystkich?”. Przełknęłam ślinę, słysząc w głowie jej głos. – To wszystko, co pamiętam. Callum z drżeniem wciągnął powietrze. – Przykro mi. – Groza wyzierała z jego oczu. – Przykro ci, że zapytałeś? – rzuciłam ze śmiechem. – Oczywiście, że nie. – Więc jeśli chcesz, możemy to zrobić, ale koszulka ma zostać – oznajmiłam, splatając ręce na piersi. Zaśmiał się. Zobaczył moją zmieszaną minę i chciał przestać, ale bez powodzenia. Pokręcił głową. – Nie – odparł, odgarniając mi włosy za ucho i delikatnie całując mnie w policzek. – Chyba zaczekam, aż wykrzeszesz nieco więcej entuzjazmu, niż tylko: „Możemy to zrobić, jeśli chcesz”. – Znowu się zaśmiał. Zarumieniłam się, patrząc w podłogę. – Aha. Nie, to nie... – Nic nie szkodzi. – Przycisnął usta do mojego czoła i zsunął się z łóżka. – Nie spodziewałem się tego, tak między nami. Chciałam się wtopić w podłogę. Rozpuścić się w jaskrawoczerwoną paćkę. – Mogę spać w pokoju moich rodziców – powiedział. Szybko złapałam go za rękę. – Nie, zostaniesz? – Wciąż chciałam, żeby był blisko... nawet jeśli nie chciałam aż „takiej” bliskości. – Oczywiście. – Był zadowolony, że poprosiłam; widziałam to w jego oczach, gdy się położył. Ułożyłam się obok niego, a on wziął mnie w ramiona. Gdy przytuliłam twarz do jego piersi, uniósł głowę i ustami musnął moje ucho. – Kiedy będziemy się kochać, nie będzie bzdurek w rodzaju „ja nie chcę się rozebrać”. – Ale... – Nie, wybacz. Nie obchodzą mnie twoje blizny i ty też nie powinnaś się nimi przejmować. Wszystko albo nic. – W takim razie możesz nic nie dostać. – Daj spokój... Nie zdołasz zbyt długo mi się opierać. Roześmiałam się i uniosłam głowę, żeby go pocałować. Przytulił mnie mocniej, gdy nasze usta się spotkały, i przez chwilę myślałam, że być może ma rację.
Rozdział dwudziesty szósty – Wren. Oddech Calluma łaskotał mi ucho. Poruszyłam się, musnęłam czołem jego pierś. – Słońce zachodzi. Uchyliłam powieki i zobaczyłam pokój skąpany w pomarańczowym świetle. Skóra Calluma była jasna i niemal ludzka w tym blasku. Wyprężyłam nogi pod miękką pościelą. Ściskałam w ręku puszystą kołdrę. Byłam w chmurze – rozkosznej, puszystej chmurze, moje ciało wtulało się w łóżko bardziej miękkie niż wszystko, na czym kiedykolwiek spałam. Chmura pachniała jak Callum. Jak mydło, przyprawy i ciepło, z charakterystyczną nutą restarta. Odgarnął mi włosy z czoła i wyrysował ustami skrzący się szlak ognia na mojej szyi. – Niebawem powinniśmy ruszać. – Popatrzyły na mnie ciemne oczy. Udawanie, że się nie boję, nie miało sensu. Wyraźnie widział strach. Potarł ciepłym kciukiem mój policzek. Jego spokojne spojrzenie sugerowało, że mój strach mu nie przeszkadza. Skinęłam głową, ale się nie ruszyłam. Chciałabym zostać z nim w tym łóżku przez cały dzień, przez całą noc, przez cały tydzień. Zapomnieć o córce Leba, zapomnieć o nieistniejącym rezerwacie, zapomnieć o wszystkim poza ramionami i uśmiechem Calluma. Ale drżał, jego palce trzepotały na mojej skórze. Przetoczył się i spuścił nogi z łóżka. Spojrzał ukradkiem na swoje roztrzęsione ręce, zanim sięgnął po ubrania. Panika wycisnęła mi powietrze z płuc, sprawiła, że wtuliłam twarz w poduszkę ze strachu, że zacznę krzyczeć. – Może znajdę dla ciebie mniejszą koszulkę – powiedział Callum, podchodząc do szafy. – Coś z czasów, gdy miałem jakieś cztery lata. Roześmiałam się w poduszkę, wstałam i wygładziłam rysy, przepędzając panikę. Nie zniknęła z piersi, uparta, szydercza. – Co najmniej siedem – poprawiłam. – Nie jestem taka mała. – Proszę. – Rzucił mi jasnoniebieską koszulę. – Też będzie za duża, ale może zwiążesz dół. Wyszedł z pokoju, żeby się przebrać, a ja włożyłam moje spodnie i jego koszulę, która sięgała mi do połowy ud. Spróbowałam związać poły, w końcu zrezygnowałam i wetknęłam dół w spodnie. Wzięłam miękką czarną bluzę, którą zostawił dla mnie na krześle przy biurku, i uśmiechnęłam się, gdy wciągnęłam ją przez głowę. Callum wrócił z plecakiem. Włożył do niego przeglądarkę, mały aparat fotograficzny i parę sztuk ubrań. – Możemy sprawdzić, czy moi rodzice zostawili jakieś jedzenie, ale poważnie w to wątpię – powiedział, zapinając plecak i zarzucając go na plecy. W kuchni zostało tylko kilka wyszczerbionych talerzy. Wzruszył ramionami i wyciągnął do mnie rękę. – Gotowa? Nigdy. – Gotowa – odparłam, ujmując jego dłoń. Rozejrzałam się po raz ostatni, gdy szliśmy korytarzem. Callum chyba starał się nie patrzeć, wbijał wzrok w podłogę, gdy otworzył przede mną drzwi. Temperatura spadła o kilka
stopni w porównaniu z ubiegłą nocą, wieczorne powietrze było chłodne. Nawet on zadrżał. – Jeden przystanek, zanim przejdziemy na drugą stronę – powiedział, wskazując sąsiedni dom. – Muszę się dowiedzieć, gdzie jest moja rodzina. – Co zrobimy? Wpadniemy i zapytamy? – Tak – odparł, prowadząc mnie na tyły domu. Zastukał do okna, zanim mogłam zaprotestować. Zasłonki się rozsunęły i wyjrzał chłopak niewiele od nas młodszy. Krzyknął i zasłonił okno, gdy nas zobaczył. – Eduardo! – zawołał Callum. – Chcę tylko wiedzieć, dokąd poszli moi rodzice i David! Eduardo wyjrzał. Z wytrzeszczonymi oczyma przyciskał czoło do szyby. – Callum? – Tak. – Jest źle? Pytanie mogło dotyczyć różnych rzeczy, ale Callum skinął głową. – Tak. Źle. Oddech zamglił szybę, gdy Eduardo zamrugał z przerażenia. – Uciekłeś? – Tak. Wiesz, dokąd się udała moja rodzina? – Moja mama powiedziała, że do Wieży. – Dziękuję – powiedział Callum, cofając się o krok. – Zaczekaj – poprosił Eduardo, podnosząc dolną połowę okna. – Jaki masz numer? Callum zrobił następny krok do tyłu. – Dwadzieścia Dwa – odparł, podnosząc rękę. Eduardo parsknął. – Też mi! Zaśmiałam się i Callum uśmiechnął się do mnie. – Kto to? – zapytał Eduardo. – Wren. Sto Siedemdziesiąt Osiem. Nie radzę żartować. – Sto Siedemdziesiąt Osiem! – powtórzył Eduardo trochę za głośno. – Na miłość Teksasu! – Dziękuję – powiedział Callum. Przyciągnął mnie do siebie i ruszyliśmy. – Zaczekajcie! – zawołał Eduardo. Odwróciliśmy się, a on nerwowo przygryzł wargę. – Kiedy umarłeś, moja mama mnie spytała, co bym wolał, jeśli zachoruję. – Co byś wolał? – powtórzył Callum. – Tak, no wiesz. Czy powinna dopilnować, żebym... – Zrobił pistolet z palców i przycisnął go do skroni. Słyszałam o tym. Mnie nikt nie pytał o zdanie i stwierdziłam, że nie jestem pewna, co powiedzieć. Spojrzałam na Calluma i zobaczyłam na jego twarzy podobną minę. Pytająco uniósł brwi. – Nie – powiedziałam. Eduardo spojrzał na Calluma, szukając potwierdzenia, i przez długą chwilę myślałam, że usłyszę przytaknięcie. – Nie – odezwał się w końcu. – Zaryzykuj restartowanie. – Mówisz tak dlatego, że ci padło na mózg? – spytał Eduardo. – Możliwe. – Callum z rozbawieniem pokręcił głową i chłopak wyszczerzył zęby w uśmiechu. Spojrzałam na Calluma z konsternacją, gdy się roześmiał. Nigdy nie byłam świadkiem
takiej przyjaznej rozmowy pomiędzy człowiekiem i restartem. – Wiesz, gdzie jest Wieża? – zapytał, zarzucając mi rękę na ramiona. – Mniej więcej. – Obejrzałam się, żeby spojrzeć na zamknięte okno Eduarda. – Był twoim przyjacielem? – Tak. – Nie bał się nas za bardzo. – Większość dzieciaków bardziej boi się restartowania niż samych restartów. – To ma sens, jak sądzę. Szliśmy w milczeniu bocznymi uliczkami. Z każdym krokiem mój strach narastał, znane mi slumsy zaczęły nabierać realnych kształtów w mojej głowie. Gdy zbliżyliśmy się do muru, przystanęłam i wlepiłam w niego wzrok. Ktoś go pomalował, piękny mural przedstawiał bawiące się dzieci i dorosłych biegających w blasku słońca. Chętnie udusiłabym artystę. Po tej stronie muru nie było wartowników. Kto chciałby się zakraść do slumsów? – Wren – powiedział Callum, machając na mnie ręką. – Boję się. – Wyznanie padło z moich ust, zanim zdążyłam się pohamować. Spojrzał na mur. – Powrotu? – Tak. – Może jest lepiej niż pamiętasz. Wyciągnęłam się na całą moją żałosną wysokość i odetchnęłam głęboko. Nie mam wyboru. Muszę iść. – Najpierw sprawdzę – powiedziałam. Wspięłam się na mur i zajrzałam na drugą stronę. Widziałam tylko trawę, dopóki nie spojrzałam w lewo. Kilka kroków dalej stał wartownik. – Cicho – szepnęłam do Calluma. Zeskoczyłam, moje buty cicho łupnęły i strażnik się obejrzał. Callum wylądował obok mnie i rzuciliśmy się do ucieczki. Strażnik albo był rebeliantem, albo go nie obchodziło, że dwoje obłąkanych dzieciaków przekrada się do slumsów ze strony rico. Okolica wyglądała znajomo. W dali leżało centrum slumsów, po prawej stronie piętrzyła się przychodnia, po lewej stały rzędy chałup. Pachniało śmiercią. Czyste powietrze rico przepadło, zapach kwiatów i trawy stał się tylko wspomnieniem. Czułam się jak w domu. Byliśmy w najgorszej części slumsów, gdzie kiedyś mieszkałam, i mocno zacisnęłam powieki, gdy rozpoznałam wielki blok pełen małych mieszkań. „Chcesz zabić nas wszystkich?”. Zahaczyłam o coś stopą i upadłam twarzą na ziemię. Sapnęłam, wyrzucając z głowy wspomnienia moich rodziców. – Wren – szepnął Callum, klękając obok mnie. Oddychałam urywanie, jakbym była człowiekiem. Z wysiłkiem dźwignęłam się na kolana i przycisnęłam ręce do ud. Dlaczego zgodziłam się tu przyjść? Dlaczego to sobie zrobiłam? Callum podniósł mnie z ziemi i wziął na ręce. Przytuliłam policzek do jego piersi i próbowałam spowolnić oddech, ale wciąż wyrywał się w sapnięciach, które wstrząsały mną całą.
Zaniósł mnie za przychodnię i delikatnie posadził na ziemi. Podciągnęłam kolana do piersi, a on kucnął przede mną, przegarniając palcami moje włosy. – Nie chcę tu być – szepnęłam, ze wstydu przyciskając twarz do kolan. – Wiem. – Gładził moje włosy i uspokajał mnie, mój oddech zwalniał i w końcu przestałam się trząść. – Opowiedz mi jakieś dobre wspomnienie – poprosił. – Nie ma żadnych. – Musi być przynajmniej jedno. – Jeśli jest, to nie pamiętam. – Spróbuj sobie przypomnieć. To wydawało się bezcelowe, ale zamknęłam oczy i zaczęłam się zastanawiać. Nie napływało jednak nic z wyjątkiem wrzasku i strzałów. – Mama mi powiedziała, że wyglądam jak małpa – wykrztusiłam w końcu. Spojrzał na mnie z konsternacją. – Słucham? – Powiedziała, że kiedy się garbię, to wyglądam jak małpa, i że mam śliczną buzię i nie powinnam jej chować. – Masz śliczną buzię – powiedział z lekkim uśmiechem. – Więc to chyba miłe wspomnienie. W każdym razie nie pogarsza mi samopoczucia. – Jaka była? – zapytał. – Nie wiem. Pamiętam tylko strzępki. – Teraz więcej? – Tak. – Może to znaczy, że za nią tęsknisz. – Może to znaczy, że mam wredną podświadomość. Zaśmiał się i delikatnie pocałował mnie w czoło. – Tęsknisz za swoimi rodzicami – stwierdziłam. – Tak. – Był niemal zawstydzony. – W takim razie chodźmy ich poszukać – powiedziałam z westchnieniem, podnosząc się powoli. – Muszę dostać się na Guadalupe Street, żeby wypatrywać promów. Dzisiaj Adina wyrusza na misję. – Dobrze się czujesz? Możemy odpocząć dłużej, jeśli chcesz. – Odpoczywaliśmy przez cały dzień. – W zasadzie to nie był odpoczynek – zaznaczył z kpiącym uśmiechem, który przyprawił mnie o rumieniec. Chwycił mnie w talii i pocałował. To prawda, więcej czasu poświęciliśmy na całowanie się niż na spanie. – Dziękuję – szepnął, gdy mnie puścił. – Za to, że przyszłaś ze mną. Za to, że nie wciskałaś mi kitu, gdy powiedziałem, że chcę zobaczyć moich rodziców. – Zdecydowanie wciskałam ci kit. – Dziękuję za wciskanie mi minimalnego kitu. – Nie ma za co. – Tędy? – zapytał, wskazując kierunek. Pokiwałam głową i ujęłam go za rękę, gdy ruszyliśmy. Nie napotkaliśmy ludzi, nikogo, a to potwierdzało, że dobrze pamiętam – w slumsach Austin obowiązuje surowo przestrzegana godzina policyjna.
Kopnęłam butem ziemię, wiatr nawiał ją na moje spodnie. Uderzył mnie chłodny podmuch. Objęłam ręką brzuch i skuliłam się z zimna. Wlokłam się noga za nogą, szuranie podeszew brzmiało znajomo i podnosiło na duchu. – Chcesz się zatrzymać? – zapytał Callum, patrząc z rozbawieniem na moje stopy. – Nie. To mi przypomina... – Uniosłam głowę i zobaczyłam szkołę po prawej stronie. Trzy białe budynki wyglądały tak samo jak za moich czasów. Były większe niż szkoła w Rosie i zdecydowanie weselsze, pomalowane czym tylko można. Ktoś narysował duże kwiaty czymś gęstym i czarnym. Coś pokrywało bok największego budynku i gwałtownie wciągnęłam powietrze, gdy sobie przypomniałam, co to takiego. – Możemy przystanąć na chwilę? – zapytałam, wysuwając rękę z dłoni Calluma. – Jasne. Co to? – zaciekawił się, idąc za mną. – Zrobili fotokolaż. Ze zdjęć wszystkich dzieciaków, które zmarły. Jego twarz pojaśniała. – Jesteś tam? Twoje zdjęcie, jak wyglądałaś za życia? – Wysforował się przede mnie. – Raczej nie. Przypuszczam, że to rodzice dają im zdjęcia. Ale może... Zatrzymałam się przed ścianą. Setki fotografii wisiały pod chroniącą je grubą folią. Mniej więcej raz w miesiącu nauczyciele zdejmowali folię i umieszczali nowe zdjęcia, a my gromadziliśmy się przed nimi i opowiadaliśmy o koleżankach i kolegach, których straciliśmy. – To ty? – zapytał Callum. Spojrzałam na szczupłą blondynkę. – Nie. Wodziłam wzrokiem po twarzach, ale nie mogłam znaleźć siebie. Nie przypuszczałam, żeby rodzice mieli wiele moich fotografii, i wątpiłam, by ktoś próbował je odszukać po naszej śmierci. Nagle ją zobaczyłam. Mała dziewczynka nie patrzyła gniewnie w obiektyw, ale była wyraźnie niezadowolona. Miała brudne jasne włosy i za duże ubranie, ale wyglądała na twardzielkę, na ile to możliwe w przypadku jedenastolatki. Miała niebieskie oczy i tylko one były ładne w jej twarzy. To byłam ja. Przyłożyłam palec do folii, dotykając twarzy brzydkiej dziewczynki. – To ty? – zapytał Callum, pojawiając się obok mnie. – No nie... – Tak, to ja – potwierdziłam cicho. Zmrużył oczy, w ciemności przyglądając się zdjęciu. Może patrzył na zapadnięte policzki, na szpiczasty podbródek albo na to, w jaki sposób spoglądałam w obiektyw. – Jesteś pewna? – zapytał. – Tak. Nauczyciel je zrobił, pamiętam. – Teraz wyglądasz inaczej. – Była taka brzydka. – Nie byłaś brzydka – powiedział. – Spójrz na siebie. Byłaś urocza. Nieszczególnie szczęśliwa, ale urocza. – Ona nigdy nie była szczęśliwa. – Ciarki mnie przechodzą, gdy tak mówisz o sobie w trzeciej osobie. Uśmiechnęłam się lekko. – Przepraszam. Już nie czuję się jak ona. – Nie jesteś nią. – Popatrzył na zdjęcie. – Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, ale cieszę
się, że nie jesteś człowiekiem. Czy to nie brzmi dziwnie? – Nie. Ja też się cieszę, że nie jesteś człowiekiem. – Wyciągnęłam do niego rękę. – Idziemy. – Czekaj – powiedział, wyjmując aparat z plecaka. Wycelował w fotografię i pstryknął. – Musisz mieć chociaż jedno jej zdjęcie. Schował aparat i trzymał mnie za rękę w drodze przez slumsy. Droga się poszerzyła, gdy mijaliśmy targ i sklepy. Centrum miasta stanowiła długa, prosta ulica, którą w mojej pamięci zastąpiła ta z Rosy. Nie była taka sama. Tutaj wszystkie drewniane budynki były pomalowane, jakby należały do bogatych ludzi, którzy mają nadmiar pieniędzy. Ale nie były pomalowane zwyczajnie, na biało czy szaro. Zdobiły je wymyślne desenie – wielkie różowe kwiaty, pomarańczowoczerwone płomienie buchające z drzwi, kolorowe kościotrupy tańczące na ścianach. Callum nie krył zdziwienia. – Tutaj jest ładniej niż w Rosie. – Tam jest Wieża – powiedziałam, wskazując trzypiętrowy blok na końcu ulicy. Ścisnął moją rękę. Dotarliśmy do celu szybciej niż się spodziewałam. Byłam zaskoczona, że poprowadziłam go we właściwym kierunku, a jeszcze bardziej, że właśnie tutaj. – Mogli... mogli trafić gorzej – powiedział Callum, gdy spojrzał na Wieżę. Mogli trafić gorzej. Ktoś wymalował słońce na szczycie budynku, i drzewa i niebo pomiędzy oknami mieszkań. Nie przypominałam sobie niczego takiego; pamiętałam tylko, że dwupiętrowy blok jest najwyższym budynkiem w slumsach Austin. Podeszliśmy do drzwi i Callum przyjrzał się przymocowanemu do ściany spisowi lokatorów. – Mieszkanie dwieście trzy – powiedział, wskazując nazwisko Reyes. Nacisnął klamkę, ale drzwi okazały się zamknięte. Szarpnął mocniej, aż zamek ustąpił i wsunęliśmy się do holu. Weszłam za nim po schodach na piętro. Ściany były brudnobiałe, betonowe podłogi brudne. Usłyszałam stłumione głosy rozmawiających ludzi i Callum przycisnął ucho do drzwi z numerem 203. Skinął na mnie ręką, ale przysunęłam się tylko o parę kroków. Strach panoszył się w moim brzuchu. Żałowałam, że nie wybiłam mu tego pomysłu z głowy. Zapukał lekko i głosy po drugiej stronie drzwi ucichły. – Mamo? Tato? – szepnął. Z mieszkania dobiegł łoskot i Callum podskoczył. Chciałam zakryć oczy rękami, schować się, dopóki nie będzie po wszystkim, lecz stałam jak sparaliżowana. Drzwi się uchyliły. Nikogo nie zobaczyłam, ale Callum się uśmiechnął. Drzwi otworzyły się szerzej. Mężczyzna trzymający klamkę był bardzo podobny do Calluma. Wysoki i szczupły, miał ciemne włosy, zmierzwione jak u syna na starych zdjęciach. Otworzył usta z szoku i drżał na całym ciele. Jego spojrzenie gorączkowo wędrowało po synu, jakby czegoś szukał. Za nim pojawiła się kobieta z ciemnymi włosami związanymi w niechlujny kok. Miała oliwkową karnację Calluma, choć jej skóra była nieco ciemniejsza. Miała ciemne oczy, jak on, ale wytrzeszczone i obłąkane. Przycisnęła rękę do ust, z których płynął dziwnie zwierzęcy odgłos.
– W porządku, to ja – powiedział Callum z gasnącym uśmiechem. Zassałam powietrze przez zęby i przez chwilę miałam nadzieję, że będzie dobrze. Łzy oznaczają, że, widząc go, są szczęśliwi. Szok jest naturalny, bo nie spodziewali się, że go jeszcze zobaczą. Obejmą go i powiedzą, że za nim tęsknili. Jego ojciec załkał i mocno zacisnął powieki. Nie mógł na niego patrzeć. – To wciąż jestem ja – zapewnił Callum z rozpaczą w głosie. Matka jęknęła. Rozejrzałam się szybko. Lokator z mieszkania naprzeciwko zerkał zza uchylonych drzwi. Podeszłam i lekko dotknęłam ramienia Calluma. Na mój widok jego rodzice wpadli w jeszcze większą histerię. – Idziemy – szepnęłam. – Mamo! – zawołał Callum. Był bliski łez. – Nie... – Oburącz chwycił jej dłoń. – To wciąż ja, widzisz? Zakryła twarz ręką i płakała, próbując uwolnić drugą. Prawdopodobnie wydawał się jej zimny. Martwy. – Tato, spójrz na mnie – poprosił, rezygnując z próby przekonania mamy, desperacko pragnąc, żeby tata spojrzał mu w oczy. – Tylko spójrz! Nie spojrzeli, żadne z nich. Mężczyzna zaczął wymachiwać rękami, próbując przepędzić swojego syna. Zerknął w głąb korytarza. – Odejdź. – Głos miał niski, zduszony, gdy przesuwał żonę za swoje plecy. – Jeśli cię tu zobaczą... Korpowcy aresztują jego rodziców, jeśli go tu znajdą. – Ale... – Callum odetchnął drżąco, gdy coś wypatrzył za ich plecami. Stanęłam na palcach, żeby też to zobaczyć. Przy kanapie stał ciemnowłosy chłopiec. Uznałam, że to David. Wpatrywał się w brata, ale nie próbował do niego podejść. – Idź stąd – powtórzył ojciec, robiąc krok w głąb mieszkania. Zatrzasnął drzwi.
Rozdział dwudziesty siódmy Rozczarowanie uderzyło mnie jak pięść, gdy Callum mrugał, patrząc w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali jego rodzice. Chyba miałam nadzieję, że się co do nich nie mylił. Wyciągnęłam do niego rękę, ale był sam w innym świecie i zapomniał o moim istnieniu. Chwyciłam go za ramię i wtedy podskoczył. – Idziemy – powiedziałam. Pozwolił mi poprowadzić się przez korytarz i po schodach, ale wciąż spoglądał za siebie, nawet gdy drzwi zniknęły mu z oczu. Martwiłam się, że mi się wyrwie i spróbuje znowu, dlatego mocno ściskałam jego palce, gdy wyszliśmy w chłodne nocne powietrze. Callum przystanął przed budynkiem, wiatr rozchylił jego kurtkę. Odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć. Był taki spokojny, taki nieruchomy, że bałam się go dotknąć ze strachu, że go połamię. Staliśmy na otwartej przestrzeni, otoczeni przez bloki pełne zaciekawionych twarzy w oknach. Dostrzegłam Davida na piętrze, z rękami przyciśniętymi do brudnej szyby, patrzącego z szeroko otwartymi ustami. Łagodnie pociągnęłam Calluma za rękę. Nie stawiał oporu, kiedy zaczęłam biec. Biegliśmy długą drogą, mijając wesoło pomalowane domy. Nie wiedziałam, dokąd zmierzamy, ale niedaleko targu Callum skręcił z drogi. Przyciskał rękę do karku, wchodząc za drewniany budynek, a ja w milczeniu szłam za nm. Dotknął ściany czubkami palców, westchnął ciężko. – Daj mi chwilę. Zamknął oczy, lecz mimo to pokiwałam głową, ponieważ nie wiedziałam, co innego mam zrobić. Powinnam coś wymyślić, żeby go pocieszyć. Dlaczego o tym nie pomyślałam? Stanie i gapienie się na niego z pewnością niczemu nie służyło. Objęłam go w talii i przytuliłam policzek do jego ramienia. – Przykro mi – szepnęłam. Popłynęły łzy, gdy otworzył oczy i lekko pocałował mnie w czoło. Chrząknął, odsunął się ode mnie i przetarł oczy palcami, próbując z zakłopotaną miną usunąć ślady łez. Pomyślałam, że bardziej żenująca jest niezdolność do płaczu. – Musimy iść po Adinę, prawda? – zapytał. Uznałam, że to znaczy, że nie chce mówić o spotkaniu z rodzicami. Wcale się nie dziwiłam. Ręka mu się trzęsła, gdy ją ujęłam. Odetchnęłam głęboko. Może drżał dlatego, że był zdruzgotany reakcją rodziców. A może dlatego, że zaczynał wariować. Tak czy owak, nie chciałam pozwolić, żeby zobaczył mój strach. Mocno ściskałam jego rękę, gdy wyskoczyliśmy zza węgła i pobiegliśmy ulicą. W tej części miasta maleńkie domy stały blisko jeden obok drugiego, a na końcu ulicy znajdowało się osiedle bloków. Też były pomalowane, niektóre ozdobione kolorowymi rysunkami, na innych widniały słowa. Buntownicze słowa. Słowa, które w Rosie spowodowałyby natychmiastowe aresztowanie. Odzyskać Teksas. Teksańczycy za wolnością. Callum spojrzał na nie, gdy przechodziliśmy.
– To dziwne – mruknął. Miał rację. Nie przypominałam sobie niczego czystego, kolorowego ani buntowniczego w Austin, w którym się wychowałam. Coś się zmieniło. Odwróciłam się, słysząc ryk promu. Wylądował na końcu bulwaru Guadalupe. Ukryliśmy się za domem, gdy z promu wysiadło pięciu restartów. Wyglądali jednakowo w czarnych ubraniach i hełmach, ale dostrzegłam długi, ciemny koński ogon wystający spod jednego z hełmów. – To może być ona – powiedziałam, wyglądając zza narożnika, gdy restarci się rozdzielili. Ciemnowłosa dziewczyna skręciła na Ulicę Pierwszą i zniknęła z widoku. Ruszyliśmy za nią wolnym krokiem, za domami, żeby nie widzieli nas inni restarci. Wyszliśmy na ulicę i zauważyłam Adinę przed jakimś domem, patrzącą na kartkę zlecenia. Callum kucnął pod siatkowym ogrodzeniem, oddychając ciężko, trzymając się za brzuch. – Chyba nie powinienem wchodzić do pomieszczenia, w którym jest człowiek. Zawahałam się, przenosząc spojrzenie z niego na Adinę. Prawdopodobnie miał rację. – W porządku. Nie ruszaj się stąd, dobrze? Krzyknij, gdybyś poczuł się... dziwnie. I bądź gotów do ucieczki, gdy wrócimy. Skinął głową, odprawił mnie ruchem ręki. Adina pukała do drzwi domu, gdy przebiegłam przez trawnik. Uniosła nogę i uderzyła w drzwi. Nie słyszałam krzyków, idąc za nią po schodach. Zatrzymała się pośrodku małego pokoju, z rękami na biodrach, kręcąc głową. Dom wyglądał na pusty. Złapałam ją w talii i powietrze uciekło jej z płuc. Dugą ręką znalazłam jej kamerę, zerwałam z hełmu i rzuciłam nią o ścianę. Oderwała moją rękę od brzucha i zamachnęła się, o włos mijając mój policzek. Chciałam pochwycić jej spojrzenie, ale natarła na mnie, mocno i szybko. Zrobiłam unik i chciałam podciąć jej nogi. Przeskoczyła nad moją nogą, walnęła mnie w policzek. Zamrugałam, zaskoczona. Była dobra jak na Trzydziestkędziewiątkę. Uniknęłam następnego ciosu, wykręciłam jej rękę za plecy. Przyciągnęłam Adinę do siebie, aż jej twarz znalazła się o kilka centymetrów od mojej. Nie chciałam się odzywać, bo wciąż miała komunikator w uchu, więc spojrzałam jej prosto w oczy. Zrobiła zmieszaną minę i odepchnęła mnie, zaciskając pięści. Uniosłam ręce, wskazując palcem mój kod kreskowy. Z wahaniem zrobiła krok do przodu, odsuwając hełm, spod którego wysunęły się pasma długich brązowych włosów. Jej szeroko otwarte brązowo-złote oczy patrzyły na mnie podejrzliwie i z zaciekawieniem. Sięgnęłam do kieszeni, a ona złapała mnie za nadgarstek, paznokcie wbiły się w moją skórę. Spojrzałam na nią z irytacją i strząsnęłam rękę. Wyciągnęłam list Leba. Wyciągnąłem go w jej stronę, a ona patrzyła na niego z namysłem przez kilka sekund, zanim wzięła go z moich palców. Czytała szybko, z nieodgadnioną miną. Kiedy znowu na mnie spojrzała, sięgnęłam do komunikatora w jej uchu. Pozwoliła mi go wyjąć i zacisnęłam go w garści. – Chcesz iść ze mną? – zapytałam szeptem. – Do tego rezerwatu? – zapytała, spoglądając na list. – Tak. – Rzuciłam okiem za siebie, za drzwi. Callum wciąż kucał pod siatką, z twarzą uniesioną ku niebu. Nie odpowiadała przez kilka sekund. Zaciskała usta, z zadumą ściągała brwi. Kiedy znowu
na mnie spojrzała, byłam prawie pewna, że odmówi. Parę tygodni temu, przed poznaniem Calluma, tak właśnie bym zrobiła. Leciutko skinęła głową. – To znaczy, tak? – zapytałam, żeby się upewnić. – Tak – potwierdziła, starannie składając list i wsuwając go do kieszeni. Zmiażdżyłam jej komunikator i rzuciłam szczątki na ziemię. Wyjęłam z kieszeni lokalizator nadajników i omiatałam jej ciało, dopóki nie zapaliło się czerwone światełko, nad lewym obojczykiem. – Twój nadajnik – szepnęłam. Wyjęłam z kieszeni nóż i wbiłam szpic w podstawę jej szyi. Nawet się nie wzdrygnęła. Wyjęłam nadajnik i ostrożnie położyłam go na ziemi. – Wren – przedstawiłam się. – Addie. Znasz mojego ojca? – Tak, ale musimy uciekać. Oni... Wrzask przeszył noc, zduszony i pełen przerażenia. Odwróciłam się, szukając Calluma. Zniknął. Wyskoczyłam za drzwi. Addie zbiegła za mną po schodach. Furtka w sąsiednim ogrodzeniu była otwarta. Drzwi frontowe zostały wyłamane. Przemknęłam przez podwórko i wpadłam do domu. W kuchni panował bałagan, krzesła były rozrzucone, stół przewrócony. – Callum?! – ryknęłam. Z pokoju w głębi domu dobiegło stęknięcie. Pobiegłam korytarzem, zahamowałam przed drzwiami sypialni. Jakiś człowiek leżał na podłodze, Callum trzymał go za szyję. Mężczyzna miał pusty wzrok. Nie żył. Callum rozluźnił ręce i szeroko otworzył usta, gotów wyrwać kęs ciała z jego szyi. Skoczyłam przez pokój, odepchnęłam go, zanim zdążył wbić zęby. Razem upadliśmy na podłogę i jego zęby drasnęły moje ramię, gdy warczał i się miotał. Przycisnęłam go do desek, usiadłam na nim. – Callumie – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, przytrzymując go za ramiona, gdy się szamotał. Spojrzałam na martwego mężczyznę. Nie mogę pozwolić, żeby go zobaczył. Jeśli wyciągnę go z tego pokoju, nie będę musiała mu o tym mówić. Nie musi wiedzieć. – Łap go za nogi – powiedziałam do Addie, chwytając Calluma pod pachy. Zrobiła, co kazałam, mocno trzymając jego nogi, gdy próbował ją kopnąć. – Jest podsześćdziesiątką? – zapytała, gdy podniosłyśmy go z podłogi. – Tak. Dwadzieścia Dwa. – Uciekła! Trzydzieści Dziewięć uciekła! Krzyk z sąsiedniego domu sprawił, że obie poderwałyśmy głowy. Musimy się śpieszyć. Addie ciągnęła mnie przez pokój do drzwi na tyłach domu, co parę sekund odwracając głowę, żeby widzieć, dokąd idzie, gdy dźwigałyśmy Calluma. Drzwi frontowe otworzyły się z hukiem, gdy wypadłyśmy na podwórko. Desperacko rozejrzałam się w poszukiwaniu kryjówki. Z Callumem w takim stanie ucieczka była niemożliwa, nie wtedy, gdy pościg deptał nam po piętach.
Podwórko było ogrodzone spróchniałym płotem. Pędziłam przez trawę, Callum podskakiwał w moich rękach. Już nie walczył. Mrugał i potrząsał głową, jakby próbował oprzytomnieć. Addie otworzyła furtkę i znaleźliśmy się w zaułku, słysząc bliskie krzyki i tupot stóp. Biegnąc, wbiłam palce w ramiona Calluma. Nie dam się złapać po wszystkim, przez co przeszłam. Gdy zbliżyliśmy się do kiepsko brukowanej drogi, wzdłuż której stały rozwalające się chałupy i parę sklepów, Addie skręciła ostro. Pozwoliłam jej prowadzić, ponieważ znała miasto lepiej niż ja. Krzyki zabrzmiały głośniej, gdy wpadłyśmy na czyjeś podwórze. W oknie domu mrugało nikłe światło i starałam się biec jak najciszej. Kierowałyśmy się do szopy, która wydawała się za mała, żeby pomieścić całą naszą trójkę. Addie puściła nogi Calluma. Jego stopy szorowały po ziemi, aż w końcu znalazł oparcie. Delikatnie odtrącił moje ręce i puściłam go, gdy Addie otworzyła drzwi szopy. Wpadliśmy do środka. Potknęłam się o grabie i skrzynkę z narzędziami, zanim znalazłam miejsce pod ścianą. Callum osunął się obok mnie. Chciałam mu powiedzieć, żeby nie siadał, był gotów do ucieczki, ale miał tak spanikowaną minę, że nie znalazłam słów. Addie spróbowała zamknąć drzwi, lecz wyglądała no to, że wyłamała rygiel, więc dała sobie spokój. Trzymała klamkę, pochylona, nasłuchując. W pobliżu rozległ wrzask i zacisnęłam palce na pistolecie. – To Adina? Co się stało? – szepnął Callum, zadzierając głowę. – Na chwilę straciłeś świadomość – szepnęłam, gdy głosy zaczęły przycichać. – Tak, jestem Addie – powiedziała dziewczyna. Callum popatrzył na nią, ale wciąż skupiała uwagę na tym, co się działo na zewnątrz. Odwrócił głowę w moją stronę i musiałam spuścić wzrok, ponieważ nie chciałam, żeby zobaczył w moich oczach strach. – Wren. – Jego głos był silny, opanowany. – Co się stało? Powinnam wymyślić jakieś kłamstwo. Historyjkę do załatania dziury w pamięci. Może po prostu powiedzieć mu, że kogoś zaatakował i zdążyłam go w porę odciągnąć? Zrobiło mi się niedobrze na myśl o takim kłamstwie. Podziękowałby i jego wdzięczność sprawiłaby mi ból. Za długo zwlekałam z odpowiedzią. Popatrzył na mnie tak, jakby już wiedział, że stało się coś strasznego. Lekko drżałam, gdy splotłam ręce na piersi. – Przykro mi – szepnęłam. – Nie powinnam cię zostawiać. – Skrzywdziłem kogoś? Skinęłam głową. W gardle mnie paliło i spróbowałam przełknąć ślinę. Nie pomogło. – Zabiłem kogoś? – Tak – wykrztusiłam. Uniosłam głowę. Był idealnie spokojny, ale przerażenie wykrzywiło jego rysy. – To nie twoja wina – odezwała się Addie. – Widziałam, co robią zastrzyki, sama tam byłam i... Callum podniósł rękę. Umilkła. Spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. Ja też nie wiedziałam. Kroki na zewnątrz ucichły, więc osunęłam się po ścianie i kucnęłam obok niego. Oczy miał zamknięte, siedział z rękami splecionymi na karku.
– Przykro mi – szepnęłam. – To moja wina. Obiecałam, że nie pozwolę ci nikogo skrzywdzić, a jednak pozwoliłam. Czym jest kolejna ofiara na moim koncie? Chciałam mu to uświadomić, przypomnieć, że zabiłam tylu ludzi, że nie mogłabym ich zliczyć. Ale wątpiłam, czy to przyniosłoby mu pociechę. Pokręcił głową, opuścił ręce i popatrzył mi w oczy. Sądziłam, że będzie smutny, lecz spojrzenie miał twarde, złe. Przygotowałam się na wybuch złości, jednak tylko ścisnął moją rękę. – To nie twoja wina – powiedział. – To wina KORP-u. Addie mruknęła coś, co zabrzmiało tak, jakby przyznawała mu rację. Poderwałam głowę, gdy nagle przyszło mi na myśl, że być może jest w tej samej sytuacji co on. – Dobrze się czujesz? – zapytałam. – Dawali ci zastrzyki? – Tak. Ale teraz nic mi nie jest. Jestem pomiędzy seriami. – Co to znaczy? – zapytał Callum. – Stosują liczne serie – odparła. – Ty musisz być w trakcie pierwszej. – Domyślam się. Byłem tam tylko trzy tygodnie. – Tak, w takim razie prawdopodobnie jesteś na pierwszym etapie. Gdy zaczynasz świrować, podają ci coś, co sprawia, że znowu się czujesz normalnie. Jakieś lekarstwo, antidotum, licho wie co. A potem zaczynają od nowa. Nadzieja rozszerzyła oczy Calluma, podobnie jak moje. – Nie mam stuprocentowej pewności – dodała szybko. – Ale moi koledzy mówili, że w ubiegłym tygodniu byłam w koszmarnym stanie, a teraz jest w porządku. Zjawiliście się w odpowiednim czasie, nawiasem mówiąc. Dziękuję za to. – Może twój tata o tym wiedział – powiedziałam. Możliwe, że właśnie z tego powodu tak szybko postarał się o lokalizator. Zacisnęłam pięść i wbiłam paznokcie w dłoń. Leb nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, na jakim etapie jest Callum. – Jeśli istnieje antidotum, może rebelianci będą je mieli – powiedział Callum z nadzieją. – Albo zdobędą je dla nas. Popatrzyłam na niego z powątpiewaniem. Z trudem nakłoniłam Leba do udzielenia nam pomocy i zgodził się tylko w zamian za przysługę. – Nie mogę zostać w takim stanie – dodał, przybity moją miną. Przełknął ślinę i zwrócił się do Addie. – Pogorszy mi się, prawda? – Prawdopodobnie – odparła cicho. – Ci, których zostawiają samym sobie... Tak, nigdy im się nie polepsza. Strach ścisnął mnie za gardło i musiałam kilka razy przełknąć ślinę, żeby odzyskać głos. – Musimy przynajmniej spytać rebeliantów – powiedział. Skinęłam głową. – Spytamy. A kiedy odmówią, sami zdobędziemy antidotum. Addie uniosła brwi. – Poważnie? Wiesz, że trzeba będzie się dostać do ośrodka. – Tak. Zacisnęła usta i zrobiła krok w moją stronę. – Dopiero co mnie stamtąd wyrwałaś, a teraz chcesz... Rozległ się hałas. Drzwi szopy się otworzyły. Stanął w nich funkcjonariusz KORP. Mierzył do nas z pistoletu.
Rozdział dwudziesty ósmy Skoczyłam na nogi i rzuciłam się na mężczyznę, boleśnie świadoma tego, że nie mam hełmu. Addie dopadła go pierwsza, złapała go za rękę, gdy oddawał strzał. Kula ją minęła i przebiła ścianę szopy. Strzelił drugi raz i Addie się zachwiała, trafiona w pierś. Strażnik obrócił się w moją stronę, gdy się z nim zderzyła, przewracając go na ziemię. Callum się podczołgał i wyrwał mu pistolet. Krzyki na zewnątrz świadczyły, że inni korpowcy w okolicy usłyszeli zamieszanie. Nastąpiłam mężczyźnie na nogę, usłyszałam trzask. Z wrzaskiem odczołgał się ode mnie. Przeskoczyłam nad nim, wyciągając rękę do Calluma. Złapał ją i Addie wyskoczyła za nim z szopy. Przebiegliśmy przez podwórze na kiepsko wybrukowaną ulicę. Odwróciłam się i zobaczyłam pięciu ścigających nas strażników. Pochyliłam głowę, osłaniając ją rękami, gdy jeden z nich strzelił. Dzięki długim nogom Addie była szybką biegaczką i wysforowała się przed nas, pędząc w stronę skrzyżowania. Słyszałam świst kul, gdy skręciliśmy za nią. Zdążyłam zobaczyć, że znowu skręca ostro w lewo za piętrowym budynkiem. Obiegłam go i ujrzałam, że przyciska się do muru, obserwując ulicę, którą niedawno opuściliśmy. Przemknęło dwóch strażników. Odczekaliśmy pół sekundy, potem wyskoczyliśmy na ulicę i pobiegliśmy w przeciwnym kierunku. Dotarliśmy do skraju miasta, gdzie rosły gęste drzewa. Za nimi rozciągał się pas otwartego terenu przed ogrodzeniem. Przystanęliśmy w ciemności. Odwróciłam się, żeby spojrzeć na odległe domy. Strażników nigdzie nie było widać, ale nad miastem krążyły promy, reflektory omiatały ulice. – Na tym... polegał wasz plan... prawda? – wysapała Addie, opierając się ręką o drzewo, gdy próbowała złapać oddech. – Znaleźć mnie i uciec? – Masz lepszy? – zapytał Callum, marszcząc brwi. – Założę się, że mogłabym coś wykombinować. Przewróciłam oczami i wyjęłam z kieszeni plan Austin. Byliśmy niedaleko kwatery buntowników. Możemy dotrzeć tam w ciągu dziesięciu minut, jeśli zyskamy pewność, że zgubiliśmy pościg. – Dobrze się czujesz? – zapytałam Calluma. Skinął głową. – W porządku. A jednak... – Wyciągnął rękę, żeby mi pokazać, jak okropnie się trzęsie. – Powinieneś zjeść trochę mięsa – powiedziała Addie. – To pomaga. Zwłaszcza wtedy, gdy nabiera się apetytu na ludzi. Mięso na jakiś czas oszukuje organizm. – Zdobędziemy ci trochę, gdy tylko dotrzemy do rebeliantów – obiecałam. Rozejrzałam się i usiadłam na trawie. Callum klapnął obok mnie i złapaliśmy się za ręce. Miałam ochotę wsunąć mu się na kolana i przytulać, dopóki nie przekonam go – i siebie – że wszystko będzie dobrze. Pohamowałam się, bo Addie pewnie nie byłaby tym zachwycona. Stała, czytając list od ojca. – Dlaczego cię przysłał? – zapytała, nie podnosząc głowy. – Bo chciałam się wydostać i ubiliśmy interes. – Pomógł ci pod warunkiem, że ty pomożesz mnie. – Tak.
– Mogłaś zerwać umowę. Po prostu odejść. – Nie poznamy lokalizacji rezerwatu, dopóki nie zaprowadzimy cię do buntowników. Przygryzła wargę i westchnęła. – Oni nam nie ufają. – Leb był dla mnie bardzo dobry – oznajmiłam. Poczucie winy zaczęło mi ciążyć na sercu, gdy zrozumiałam, że wyraz zawodu na jej twarzy odnosi się do ojca. – Jest najlepszym strażnikiem, z jakim pracowałam. Powiedział, że ma więcej dzieci, dlatego nie chciał ryzykować utraty wszystkiego. – Rozumiem. – Zerknęła na Calluma. – Odszedłeś, bo zacząłeś wariować? – Nie, to się zaczęło później. – Zaśmiał się niewesoło, pocierając twarz ręką. – Zamierzali mnie zlikwidować, bo nie chciałem zabijać. Addie odwróciła wzrok, wyraźnie zakłopotana, a ja ścisnęłam jego rękę. Znalazł w dali coś, w co wbił wzrok. Rozpaczliwie pragnęłam zmienić temat. Addie osunęła się na ziemię i przez długi czas siedzieliśmy w milczeniu, słuchając dalekich nawoływań funkcjonariuszy i pomruku promów. Ręka Calluma grzała moją dłoń, ale wciąż się trzęsłam. Uznałam, że bardziej ze strachu niż z powodu wiatru smagającego mnie po policzkach. Callum pochylił głowę. Starałam się na niego nie patrzeć, lecz jego nieobecna mina przyciągała mój wzrok jak magnes. Otwierałam i zamykałam usta, próbując wymyślić jakieś pocieszające słowa. Nic nie przychodziło mi do głowy. Otworzyłam usta chyba po raz setny, kiedy Addie wstała, otrzepując spodnie. – Nic nie słyszę – powiedziała, przekrzywiając głowę w stronę miasta. – Startujemy? Przytaknęłam i wstałam, wyciągając rękę do Calluma. Podniósł się, splótł ręce na piersi i odetchnął głęboko, omiatając wzrokiem leżący przed nami teren. Był pusty; strażnicy odeszli, promy odleciały. – Dobrze się czujesz? – zapytałam, lekko dotykając jego ramienia. Skinął głową, nie patrząc mi w oczy. – Dobrze. Chodźmy na spotkanie z tymi rebeliantami.
Rozdział dwudziesty dziewiąty Lokum, którego adres podał nam Leb, znajdowało się za szkołą w części miasta dobrze mi znanej z dzieciństwa. Droga zakręcała, stojące przy niej domy były podupadłe, niektóre w ruinie. Ta część slumsów bardziej przypominała Rosę, choć wiele domów było pomalowanych na jasne, wesołe kolory. Biegliśmy przez miasto na przemian truchtem i sprintem, kryjąc się za budynkami i drzewami za każdym razem, gdy zaniepokoił nas jakiś hałas. Było ciemno choć oko wykol, ale niebawem wzejdzie słońce i chciałam dotrzeć do buntowników, zanim się rozwidni. – Tam – powiedziałam i wskazałam gruntową drogę. Zwolniłam do marszu, spoglądając wzdłuż rzędu brązowych domów. Według planu rebelianci zajmowali ostatni dom po prawej stronie. Dotarliśmy do końca ulicy i podeszliśmy przez zszarzały trawnik do drzwi frontowych. Dom, zbudowany z brązowego drewna, nie został pomalowany. Z przodu nie miał okien i był węższy niż sąsiednie domy, ale za to dłuższy. Jeśli rebelianci nie chcieli, żeby się wyróżniał, to osiągnęli cel. Zajrzałam za dom i zobaczyła niski płot. Skinęłam na Addie i Calluma. – Tylne drzwi – szepnęłam, ruszając szybko. Przeskoczyliśmy przez płot na maleńkie podwórko. Ostrożnie podkradłam się do drzwi i lekko zapukałam. Nic. Zapukałam jeszcze raz, trochę mocniej, rzucając nerwowe spojrzenie na Calluma. Kontakty z ludźmi budziły we mnie niepokój. Nie cierpiałam na nich polegać, w żadnej sprawie, ale nadzieja w jego oczach mówiła, że się spodziewa, że ci ludzie będą znali wszystkie odpowiedzi. – Kto tam? – zapytał ktoś bardzo cicho po drugiej stronie drzwi. – To my – odparłam szeptem. – Leb nas przysłał. Po moich słowach zapadła cisza, a potem nastąpiło zamieszanie. Szeptali jeden do drugiego i biegali. Puściłam rękę Calluma i sięgnęłam do pistoletu na biodrze. Jeszcze nie wyciągnęłam broni. Dam im szansę. Minęła co najmniej minuta, nim w końcu drzwi się otworzyły. Zobaczyliśmy ciemnowłosego chłopaka o zaczerwienionych oczach. Mierzył ze strzelby w moją głowę. Dawanie ludziom szansy okazało się głupim pomysłem. Wyjęłam pistolet, ale chłopak szybko podniósł rękę, żeby mnie powstrzymać. Drżał. – Nie chcę tego używać – powiedział. – Po prostu jesteśmy ostrożni. Jeśli chcecie wejść, musicie oddać broń. – Ale wy swoją zatrzymacie? – zapytał Callum. Lekki, beztroski ton Calluma wytrącił chłopaka z równowagi. Poznałam to po jego oczach, lustrujących nasze twarze. Głośno przełknął ślinę, mierząc Calluma wzrokiem. Był znacznie niższy niż on – niemal taki jak ja – i wyglądał wręcz śmiesznie, gdy w niego celował. Prawdopodobnie byliśmy w tym samym wieku, może chłopak był trochę młodszy. – Jeśli chcecie wejść, musicie oddać broń – powtórzył. – Zgoda – powiedziałam. Nie potrzebowałam broni. Mogłam w niespełna dwie sekundy go rozbroić, skręcić mu kark i zatańczyć na jego zwłokach. Z uśmiechem przekazałam chłopakowi pistolet.
– Coś więcej? – zapytał, opuszczając strzelbę. Spojrzał znacząco na Addie. – Nic nie mam – odparła, podnosząc ręce. Wyjęłam nóż z kieszeni i podałam chłopakowi. Wziął go, rzucił okiem przez ramię. Przestąpił z nogi na nogę, najwyraźniej niepewny, co dalej. Za jego plecami pojawił się mężczyzna znacznie od niego wyższy. Zacisnął potężną dłoń na krawędzi drzwi. On też wyglądał tak, jakby niedawno się zbudził. Przegarniał palcami szpakowate włosy, gdy na nas patrzył. – Która to Wren? – zapytał. – Ja. – W takim razie ty jesteś Adina? – Gdy przytaknęła, skupił spojrzenie na Callumie. – A ty jesteś Dwadzieścia Dwa. – Callum. – Tony – przedstawił się. Położył rękę na ramieniu chłopaka. – To Gabe. Leb zapewnił, że nie zrobicie nam krzywdy. Trzymacie się tego planu? Pytanie było skierowane do mnie. Callum zaśmiał się cicho, a ja się uśmiechnęłam. – Tak. Tony skinął głową i Gabe się cofnął, celując w nas ze strzelby. Przestąpiłam próg. Deski trzeszczały pod moimi butami i mrużyłam oczy w ciemności, gdy Tony prowadził nas korytarzem do pokoju. Tutaj paliło się kilka lampek. Jedyne okno, w kuchni po lewej stronie, przysłaniała ciemna zasłona. Chudy mężczyzna z gęstymi włosami do ramion, mniej więcej w wieku Tony’ego, siedział na miękkiej brązowej kanapie. Ze ściągniętymi brwiami obserwował każdy mój ruch. Zajrzałam do kuchni, ale wydawało się, że nikogo więcej nie ma w domu. Tony wielkimi krokami przemierzył pokój i zatrzymał się przy kuchennym stole. Zabrał jakąś kartkę, wrócił i mi ją podał. – Zgodnie z obietnicą. Była to mapa Teksasu. Rozwinęłam ją i przeniosłam spojrzenie na wypisane poniżej instrukcje. Rezerwat restartów znajdował się kilkaset kilometrów na północ stąd, niedaleko dawnej granicy stanu. – Jeśli chcecie, pomożemy wam pokonać część drogi – powiedział. – Możecie tu zostać do jutra, a potem... Urwał. Wbił wzrok w Calluma. Odwróciłam się. Przyciskał się do ściany, zakrywając ręką nos i usta. Drżał na całym ciele. – Chryste... Dostawał zastrzyki, prawda? – zapytał Tony. – Tak. Czy... – Desmondzie, przynieś sznur – polecił i chudy mężczyzna zniknął w korytarzu. Zjawił się chwilę później z dwoma kawałkami sznura i ruszył do Calluma. – Co robisz? – zapytałam, zachodząc mu drogę. – Siadaj – powiedział Tony do Calluma. – Ręce za plecy. Callum zachował się tak, jakby chciał posłuchać, ale ja złapałam go za ramię i przyciągnęłam do siebie. Desmond chciał mnie wyminąć i obrzuciłam go spojrzeniem, które mówiło: „tylko spróbuj”. Tony położył mu rękę na ramieniu, żeby go powstrzymać. – To dla naszego bezpieczeństwa – wyjaśnił. – Podsześćdziesiątki nie da się opanować,
gdy jest na tych wariackich prochach, które dostają w KORP-ie. – W porządku, Wren – powiedział Callum, przeciągając ręką po moim ramieniu. Podszedł do Desmonda i Tony’ego. Kiedy kazali mu usiąść, osunął się na podłogę za kanapą. Założył ręce za plecy i Desmond zaczął je krępować. – Ty jesteś pomiędzy seriami, prawda? – zapytał Tony Addie. – Tak. – Spojrzała na mnie. – Mówiłam im, że może jest jakieś antidotum albo coś, co sprawi, że poczuje się lepiej. Desmond zacisnął sznur na nadgarstkach Calluma i zaczął wiązać mu nogi. – Jest, ale my go nie mamy. – A kto ma? – zapytałam. – KORP? – Chcecie usiąść? – zapytał Tony, wskazując miejsca przy stole w kuchni. – Napijecie się wody, może kawy? Milczałam. Co jest nie w porządku z tymi ludźmi? Naprawdę chcą pić wodę czy kawę z restartami? Addie ruszyła w stronę stołu, ale ja nie chciałam zostawiać związanego Calluma. Usiadłam obok niego, a on się uśmiechnął. – Chcę wiedzieć, skąd wziąć antidotum. – Skrzyżowałam nogi i spojrzałam Tony’emu w oczy. Przez chwilę miał naprawdę smutną minę i jego współczucie sprawiło, że poczułam się niezręcznie. W takich sytuacjach nie wiedziałam, jak się zachować, ani wśród swoich, ani w obecności ludzi. – Mają je w ośrodku, w laboratorium medycznym. Jest... nie do zdobycia. Przykro mi. Nie do zdobycia dla niego. – Nie macie ludzi wewnątrz? – zapytała Addie. – Kogoś takiego jak mój tata? – Ja jestem z wewnątrz – odparł Tony, opierając się o ścianę. – Od wielu lat pracuję jako strażnik. Adina spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Gdzie? Nigdy cię nie widziałam. – Na piętrze ludzi, w centrali monitoringu. – Zwrócił się do mnie: – Żaden z naszych nie wyniesie antidotum, to niemożliwe. Nie mamy ludzi na poziomach medycznych. Poza tym przeszukują każdego przed wyjściem. – Znowu obrzucił mnie tym strasznym współczującym spojrzeniem. – Przykro mi. Jeśli jeszcze raz mi to powie, skręcę mu kark. – Nic nie szkodzi – zapewniłam. – Po prostu się włamię i sama je zdobędę. Gabe parsknął śmiechem i umilkł, gdy na niego popatrzyłam. Przełknął ślinę. – Aha, to nie żart. Tony i Desmond wymienili zdezorientowane spojrzenia. Tony odwrócił się w moją stronę i przez chwilę się namyślał, jakby dobierał słowa. – Skarbie, spędziłaś w KORP-ie pięć lat, zgadza się? – Zgadza się. I nie mów do mnie skarbie. – Przepraszam. Więc jeśli tam byłaś, to znasz system ochrony. Możesz tam wejść, oczywiście, tyle że nigdy stamtąd nie wyjdziesz. – A w środku nocy? – zapytała Addie. – Wtedy, gdy zostaje tylko podstawowy personel? – Będą mieli przewagę liczebną. I po prostu zamkną drzwi. Kamery ją zobaczą.
– Znajdziemy sposób, żeby odciąć zasilanie – oznajmiłam. – Mają generatory – powiedział Tony. – Zaskoczą w ciągu minuty. Nie wyrobisz się. Ścisnęłam ręce, czując w brzuchu ciężki, zimny kamień. Nie obchodzi mnie, co mówią. Coś wymyślę, żeby zdobyć antidotum. – Bomba – zaproponowałam. – A jeśli wysadzimy część ośrodka? Nikomu nie będzie go brakować. Desmond parsknął. – Nie podoba mi się ten pomysł. – Ani mnie – odezwała się Addie, marszcząc z dezaprobatą brwi. – Możesz pozabijać restartów. – Nie wspominając o tym, że nie mamy bomb – dodał Tony. – Słuchaj, skarbie... przepraszam, Wren. Słuchaj, gdybym uważał, że jest jakiś sposób, to powiedziałbym ci o nim. Nic nie można zrobić. – Westchnął przeciągle. – Może gdybyś miała armię restartów... Bez tego niczego nie dokonasz. Zamarłam. Zerknęłam na Addie. Pomyślałyśmy o tym samym. – Ilu ich tam jest? – zapytałam. – Około setki. – Popatrzyła na Tony’ego, jej oczy błyszczały z podniecenia. – Mam rację? Nieco ponad stu? – W tutejszym ośrodku? Zgadza się, zostało około setki restartów. Ale nie są armią, są więźniami. Spojrzałam na Calluma, który uniósł brew z niedowierzającą miną. Ścisnęłam jego kolano i przeniosłam wzrok na Tony’ego. – W takim razie wszystkich uwolnimy.
Rozdział trzydziesty Odwróciłam się, gdy do domu wszedł następny człowiek. Napływali nieprzerwanym strumieniem od godziny i kuchnia zaczynała pękać w szwach. Wszyscy gromadzili się wokół Tony’ego i słyszałam strzępki rozmowy, gdy debatowali, czy mi pomóc. Wydawali się niezdecydowani, jedni uważali plan za „genialny”, drudzy za „idiotyczny”. Tony i Desmond wyszli porozmawiać na osobności, gdy tylko powiedziałam o moim pomyśle uwolnienia wszystkich restartów w Austin. Ich gorąca dyskusja w pokoju na tyłach zakończyła się tym, że Desmond wypadł z domu jak burza – by jakiś czas później wrócić z pierwszymi rebeliantami. Byli to głównie mężczyźni, w różnym wieku. Niektórzy wyglądali na szesnaście, siedemnaście lat, jak Gabe, podczas gdy inni mieli siwe włosy. Z początku myślałam, że Gabe jest synem Tony’ego, lecz nie nazywał go tatą i słyszałam, jak mówił Addie, że wychował się w sierocińcu. Nie byłam pewna, co łączy tych ludzi poza oczywistą nienawiścią do KORP-u i niepojętym dla mnie pragnieniem pomagania restartom. Była to dziwna gromada. Desmond spostrzegł, że się im przyglądam, i ściągnął brwi. Stał pod ścianą w kuchni, krzyżując stopy w czarnych butach. Nawet nie drgnął, gdy napotkałam jego spojrzenie. Stanowczo się sprzeciwiał udzieleniu nam pomocy – „Nie mam zamiaru za nich umierać,” tak brzmiały jego słowa – i rozumiałam jego stanowisko. A jednak należał do tych ludzi, którzy ani trochę się nas nie bali, i nie miałam pojęcia, jak to rozumieć. Niski mężczyzna stanął przede mną i Addie, kładąc ręce na biodrach. – Zabrali cię ubiegłej nocy, gdy byłaś na misji? – zapytał z półuśmiechem. – Tak – odparła, obrzucając mnie czujnym spojrzeniem. – Byłaś na Pierwszej Ulicy? Przyleciałaś ze swoim oddziałem? – Tak – odparła z zaskoczeniem. – Tam mnie posłano, ale nie zastałam celu w domu. Mężczyzna zachichotał. – Ja byłem celem! – Zwycięsko potrzasnął pięściami. – Znowu im się wymknąłem! – Ty jesteś Henry? – zapytała Addie ze śmiechem. – Jasne. – Uśmiechnął się szeroko, po czym wrócił do kuchni, żeby dołączyć do pozostałych buntowników. Addie odprowadziła go wzrokiem. – Ci ludzie są dziwni. – Oparła łokieć na kolanie i wsparła podbródek na dłoni. – Ale bez nich sobie nie poradzimy, wiesz. – My? – Zapytałam, patrząc na nią spod uniesionych brwi. Wciąż siedziałyśmy na podłodze za kanapą, z Callumem milczącym i nieruchomym obok mnie. – Proszę, tylko mi nie mów, że chcesz się wedrzeć do KORP-u zupełnie sama. – Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że chcesz pomóc. – Tam są moi przyjaciele. Oczywiście, że chcę pomóc. – Spojrzała na rebeliantów naradzających się w kuchni. – Szkoda, że mój tata nie mógł się dzisiaj zjawić. Chciałabym z nim pogadać. – Wątpię, czy mógłby wyrwać się z Rosy. – Tak. – Lekko zmarszczyła czoło. – Nie mogę uwierzyć, że pracuje dla korporacji. To znaczy, wiem, że jest po stronie rebeliantów, ale mimo wszystko... to dziwne. – Nie pracował, kiedy ostatni raz się widzieliście? – zapytałam.
Parsknęła. – Zdecydowanie nie. Nie widziałam go od śmierci, od sześciu lat, więc przypuszczam, że wiele się zmieniło, ale zawsze nienawidził KORP-u. Zmarłam w domu na KDH i zatrzymał mnie, gdy restartowałam. Powiedział, że nie pozwoli, by ci z korporacji dostali mnie w swoje łapy. – Żartujesz. Jak długo byliście razem? – Rodzice, którzy chcieli zatrzymać swoje restartowane dzieci, naprawdę należeli do rzadkości, choć nie byłam zaskoczona, że Leb znalazł się wśród nich. – Tylko przez kilka tygodni. W końcu doszłam do siebie na tyle, by zrozumieć, że nie może ukrywać mnie w nieskończoność. Złapaliby go prędzej czy później. Dlatego pewnego dnia, gdy poszedł do pracy, po prostu odeszłam. Udałam się do centrum medycznego i powiedziałam, że byłam sierotą. To wyjaśniało, dlaczego Leb mógł pracować w KORP-ie, mimo że w przeszłości ukrywał dziecko, które restartowało. Po prostu nic o tym nie wiedzieli. Odwróciłam się, słysząc stęknięcie Calluma. Opierał się o tył kanapy, nieobecnym wzrokiem patrząc na ścianę. Złapałam go za ramię. Po kilku sekundach zamrugał i odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wzrok miał niezupełnie skupiony. – Dobrze się czujesz? – zapytałam. – Chcesz coś zjeść? Nie odpowiedział. Przesunął spojrzenie ze mnie na ludzi i kłapnął zębami, wydając niskie warknięcie. Szybko zabrałam rękę i odsunęłam się, gdy zaczął szamotać się w więzach. Buntownicy spojrzeli w naszą stronę, zaintrygowani zamieszaniem. Tony podszedł do nas i stanął, kładąc ręce na biodrach. – Może zabierzecie go do sypialni? – zaproponował. – Nie powinien teraz przebywać razem z nami. Addie złapała Calluma za skrępowane stopy, a ja wzięłam go pod pachy. Wykręcał się w naszych rękach. Addie szybko zrobiła kilka kroków w głąb korytarza na tyłach domu. Otworzyła drugie drzwi po prawej stronie. W pokoju stały tylko łóżko i komoda. W kącie piętrzył się stosik ubrań, a na komodzie leżało kilka książek. Uznałam, że Callum nie zrobi wielkich szkód, jeśli będzie się miotać po pokoju, próbując zerwać więzy. Położyłyśmy go na łóżku. Uspokoił się, gdy pogładziłam go po czole i przegarnęłam mu włosy palcami. Uśmiechnął się do mnie lekko, po czym zamknął oczy. Żałowałam, że nie mogę wsunąć się do łóżka i położyć obok niego. Addie wymknęła się z pokoju i zaraz potem w drzwiach pojawił się Tony, kiwając na mnie ręką. Wyszłam na korytarz i zamknęłam drzwi. – Jest problem – rzekł cicho, rzucając okiem na ludzi zgromadzonych w kuchni. – Nie brakuje tych, którzy chcą ci pomóc. Nie wysnułabym takiego wniosku na podstawie tego, co słyszałam, nie wspominając o tym, jak wszyscy na mnie patrzyli. – Ale taka akcja miałaby największe szanse powodzenia, gdybyśmy mieli kilka tygodni na opracowanie planu – kontynuował. – Moglibyśmy znaleźć najlepszy sposób wejścia i wyjścia, może ulokować naszych ludzi w kluczowych miejscach w noc operacji. – Zerknął na drzwi sypialni. – Nie chcieli, żebym ci o tym mówił, ale czułbym się nie w porządku. – O czym? – zapytałam, czując, jak strach ściska mi serce. – Antidotum jest skuteczne tylko wtedy, gdy zostanie podane w określonym czasie. Jeśli
będziesz zwlekać, a on odleci za daleko, stanie się bezużyteczne. Przełknęłam coś, co stanęło mi w gardle, i kiedy się odezwałam, mój głos miał dziwne brzmienie. – Ile ma czasu? – Na pewno nie kilka tygodni – odparł. – Dlatego nie chcieli, żebym ci mówił. Powiedziałbym, że prawdopodobnie mieścisz się w ramach, ale czas ucieka. Od kiedy jest w takim stanie? – Poczuł się dziwnie i zaczął dygotać trzy dni temu. Wczoraj zaczął tracić świadomość. Tony się skrzywił, przegarnął ręką włosy. – No tak. Nie macie wiele czasu. – Ile? – Nie wiem. To nowy program, zespół medyczny wciąż nad nim pracuje. Powiedziałbym... być może nie więcej niż jeden dzień. Może więcej, ale lepiej nie ryzykować. Przycisnęłam rękę do ściany, ponieważ świat się zakołysał i przestraszyłam się, że upadnę. – W takim razie musimy zrobić to dzisiaj w nocy. – Tak. Na chwilę zamknęłam oczy. – Jaki jest cel tych eksperymentów? Czy KORP próbuje się nas pozbyć? – Ależ skąd. Jesteście im potrzebni. Potrzebują was w roli agresywnych, bezmyślnych żołnierzy. Nie są zadowoleni ze wszystkich i największy problem mają z podsześćdziesiątkami. Zastrzyki są rozwiązaniem. Albo będą, jeśli kiedykolwiek zaczną działać właściwie. Krótko mówiąc, potrzebowali takich jak ja. Jak ja, ze znacznie mniejszą wolną wolą. Odetchnęłam głęboko i skinęłam głową. – W porządku. Pójdę tam dzisiaj, bez względu na to, czy mi pomożecie, czy nie. Możesz im to przekazać. Uniósł w uśmiechu kącik ust. – Tak, domyślam się. Odwrócił się, chcąc odejść, ale złapałam go za koszulę. Skrzyżowałam ręce na piersi i dołożyłam starań, żeby nie patrzeć na niego podejrzliwie, choć raczej mi się nie udało. – Dlaczego uwalniasz restartów? – zapytałam. – Co z tobą nie w porządku? Zaśmiał się, pocierając ręką usta. – Co ze mną nie w porządku? – Tak. Z wami. Uwalniacie restartów i po prostu pozwalacie im odejść, prawda? – Zgadza się. To naprawdę jedyny sposób. – Sposób na co? – Żeby pozbyć się KORP-u. Żeby doprowadzić do równego podziału żywności, lekarstw i wszystkiego innego, co korporacja daje ludziom po drugiej stronie muru, ponieważ nas uważa za przegraną sprawę. Nie mamy szans w walce przeciwko KORP-owi, nie wtedy, gdy ma was wszystkich po swojej stronie. – Ale przecież KORP zapewnia wam bezpieczeństwo – zauważyłam. Była to mantra, którą słyszałam setki razy w ciągu ubiegłych pięciu lat od czasu restartowania. – Przed nami, przed wirusami, przed przestępcami... – To sprawa dyskusyjna – mruknął Tony, unosząc brew. – Może tak było na początku, ale zdecydowanie już tego nie robią. Większość tych tak zwanych przestępców... – przewrócił
oczami, wymawiając ostatnie słowo – na których polujecie, to my. Albo po prostu ludzie, którzy porwali się na coś szalonego... sam nie wiem, może chcieli zatrzymać swoje ośmioletnie dziecko, które zmarło i wróciło do życia. Wszyscy dali się nabrać na wciskany nam przez KORP kit, że jesteście bezdusznymi, bezmyślnymi stworzeniami. Większość ludzi nigdy nawet nie rozmawiała z restartem. Miał rację. Większość ludzi widziała nas tylko wtedy, gdy wyruszaliśmy w teren, żeby na nich polować. Rzadko było nam wolno odezwać się do nich słowem. – Chodź – powiedział Tony, wskazując głową kuchnię. – Jeśli chcemy zrobić to dzisiaj, musimy mieć jakiś plan. Lekko uchyliłam drzwi sypialni i zobaczyłam, że Callum leży na łóżku nieruchomo i z zamkniętymi oczami. Chciałam z nim zostać, ale Tony miał rację. Przecież nie mogę jakby nigdy nic wpaść do ośrodka KORP-u i mieć nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Musimy mieć plan. Poszłam za Tonym do kuchni, kiwając ręką na Addie. Ludzie siedzieli przy stole i na blacie, stali w grupkach pod ścianami. Wszyscy przestali mówić, gdy weszliśmy. – Dzisiejszej nocy albo wcale – oznajmił Tony. Położył rękę na moim ramieniu, a ja odskoczyłam, zderzając się z Addie. – Tak mówi Wren. – W porządku – powiedział Desmond. – Niech idzie. W każdym razie to głupi pomysł. Rozejdźmy się do domów. Tony rzucił na niego okiem i Desmond z westchnieniem oparł się o ścianę, mrucząc coś pod nosem. Potem wszyscy zaczęli mówić jednocześnie i Tony podniósł ręce. – Hej! – krzyknął. – Uspokójcie się na chwilę. Co jest absolutnie niezbędne? Co musimy zrobić, żeby dopiąć celu? – Trzeba wyłączyć zasilanie, żeby móc wejść niepostrzeżenie – odezwał się niski, łysiejący mężczyzna. – Przecież mówiliście, że mają generatory – wtrąciła Addie. – Bo mają, ale zaskakują po minucie. Szanse na dostanie się do środka są znacznie większe wtedy, gdy nie ma prądu. – Zgadza się – poparł go Tony. – Prawdopodobnie zdążycie dostać się do budynku, zanim się włączą. – Najpierw musimy otworzyć cele restartów, prawda? – zapytała Addie. – Wszyscy będą zamknięci na noc. – Tak – odparł Desmond. – Pokoje można otworzyć z centrali monitoringu na trzecim piętrze, ale będą tam uzbrojeni strażnicy. Proponuję, żebyście poszły razem. Potem Addie może pobiec na siódme piętro i wypuścić restartów, a Wren niech idzie do laboratoriów medycznych na szóstym. – A co mamy zrobić, gdy już wszyscy będą wolni? – zapytałam. – Uciekać każdy na własną rękę i liczyć na szczęście? Desmond westchnął przesadnie, dając nam do zrozumienia, co myśli o tym planie. – Jakieś sugestie, Des? – zapytał z uśmiechem Tony. – Nie mogą tak po prostu uciekać – powiedział Desmond, z irytacją podrywając ręce. – Nawet jeśli niektórym się uda, strażnicy wskoczą w promy i wystrzelają połowę z nich z powietrza. – Trafna uwaga – stwierdziła Addie, przygryzając wargę. – Możemy unieszkodliwić promy?
– Jeśli znajdziemy kilku ochotników, to tak – odparł Tony. – Możemy zakraść się do garażu i pomajstrować przy silnikach, żeby przynajmniej ich opóźnić. Czas będzie nas gonić, ale sądzę, że zdążymy uszkodzić większość z nich. Promy. KORP miał wielkie promy, promy transportowe, zwykle używane do przewożenia licznych grup przestępców. Setki kilometrów dzieliły nas od rezerwatu, ale gdyby udało nam się zdobyć kilka z nich, moglibyśmy tam dolecieć w ciągu kilku godzin. – A jeśli zabierzemy promy? – Słucham? – zapytał Tony. – Czy trudno nimi kierować? Gdybyśmy zabrali dwa z tych wielkich transportowców i po prostu stamtąd odlecieli? – Hm... tak, to chyba możliwe – odparł. – Pilotowanie nie jest trudne. Pewnie mógłbym narysować wam schemat i przeprowadzić szybki kurs. Przypuszczam, że rozbijecie się przy lądowaniu, ale dla restartów to żaden problem. – Mają lokalizatory GPS? – zapytała Addie. – Tak. Ale nietrudno je usunąć. Mógłbym to zrobić, zanim wszyscy będziecie gotowi do startu. – Rozejrzał się po pokoju. – Jednak będę potrzebować pomocy. Zapadła cisza. Desmond splótł ręce na piersi, patrząc spod ściągniętych brwi. Pozostali unikali mojego spojrzenia, z wyjątkiem Gabe’a, który stał pod ścianą obok blondyna mniej więcej w naszym wieku. – Ja pomogę – zgłosił się Gabe. Tony skrzywił się, jakby chciał zaprotestować, ale blondyn mu przeszkodził. – Daj spokój. Mówiłeś, że nie wolno nam wejść do budynku. Ani słowem nie wspomniałeś o garażu. Desmond parsknął. – Tak powiedziałeś. Tony przewrócił oczami i popatrzył na nich z rozbawieniem. – Dobrze. Gabe i Zeke, pójdziecie ze mną. – Zwrócił się do Desmonda: – Odetniesz zasilanie? Możesz to zrobić kilka przecznic dalej. – Niech ci będzie. Zrobię to – zgodził się, choć bez entuzjazmu. – W porządku. – Tony klasnął. – Doskonale. Posłałem po kogoś, kto ma plany budynku. Popracujemy nad nimi, gdy się zjawi. Chcecie w tym czasie odpocząć albo coś zjeść? Zaburczało mi w brzuchu na samą wzmiankę o jedzeniu. – Najlepsze byłoby jedzenie, jeśli coś macie. – Jasne – odparł, wskazując stół. – Siadajcie. Usiadłyśmy z Addie przy kuchennym stole. Ludzie skwapliwie zrobili nam miejsce, przenosząc się do pokoju albo wychodząc z domu. Obserwowałam drzwi sypialni, nikt się do nich nie zbliżył. Tony podał nam kanapki. Chleb był miękki i świeży, pasta fasolowa i warzywa przepyszne. Wydawał się zadowolony, gdy gryzłam wielkie kęsy. Wymamrotałam słowa podziękowania. – Nie ma za co, smacznego. Te na ladzie są dla Calluma, jeśli będziesz chciała później mu zanieść. – Postawił na stole szklanki z wodą i poszedł do buntowników zgromadzonych w pokoju. – Dajcie mi znać, gdybyście czegoś potrzebowały. – Dziwne – mruknęła Annie, patrząc na mnie z konsternacją.
– Zgadza się. – Dać mu znać, gdybyśmy czegoś potrzebowały? Faktycznie dziwne. – Nie sądzisz, że coś kombinują? Pokręciła głową. – Nie. Mój tata nie wciągnąłby nas w pułapkę. – Wykręciła się i spojrzała na ludzi. – Sadzę, że naprawdę chcą nam pomóc. Popatrzyła na Tony’ego i Desmonda, pochylonych ku sobie, pogrążonych w rozmowie. – Sądzę, że przede wszystkim chcą pomóc sobie – powiedziałam cicho. – Ale ja na to pójdę.
Rozdział trzydziesty pierwszy Addie postanowiła odpocząć po lunchu. Tony pozwolił jej skorzystać ze swojego pokoju i zaproponował, żebym też się zdrzemnęła. Odmówiłam. Nie mogłabym zasnąć, nie wtedy, gdy Callum leżał związany w sypialni, a mnie ze zdenerwowania skręcało w brzuchu. Wzięłam kanapki i zajrzałam do niego. Leżał na boku, wpatrzony w ścianę. Ręce i nogi miał związane. – Niewygodnie? – zapytałam. Przeszłam przez pokój i postawiłam talerz na szafce nocnej. – Jeśli chcesz, mogę cię rozwiązać na czas jedzenia. Nie odpowiedział, więc uklękłam obok niego i wsunęłam palce w jego włosy. – Callumie. Nie poruszył się. Spojrzenie miał puste i nawet nie mrugnął, gdy pomachałam mu ręką przed oczami. A jeśli już jest za późno? Jeżeli czas już minął? Moje serce biło za głośno, dudniło mi w uszach. Był to jedyny dźwięk w cichym pokoju. – Callumie. – Mój głos zabrzmiał rozpaczliwie, gdy potrząsnęłam go za ramię. Łóżko zatrzeszczało pod jego ciężarem. Nic. To niewidzące spojrzenie było zbyt straszne. Potrząsnęłam nim mocniej, powtarzając jego imię, czując ból narastający w piersi. Łzy spłynęły mi po policzkach, zanim zdałam sobie sprawę, że płaczę, i przycisnęłam rękę do ust, żeby zdusić szloch. I tak się wyrwał, rozbrzmiewając echem w sypialni, i zaraz potem znów załkałam. Myślałam, że płacz sprawi mi ulgę, ale łzy były niemal bolesne. Chciałam je powstrzymać. Moje ciało nie chciało mnie słuchać. Puściłam jego ramię i osunęłam się na podłogę. Może powinnam pobiec po Tony’ego albo Addie i zapytać ich, czy nic mu nie jest, ale byłam zbyt przerażona. Nie chciałam widzieć ich współczujących spojrzeń. – Wren? Poderwałam głowę, słysząc głos Calluma. Zamrugał, patrząc na mnie, a po chwili zmarszczył czoło, wykręcając związane ręce. – Co się stało? Wskoczyłam na łóżko i błyskawicznie go rozwiązałam, przytuliłam się do niego, gdy mnie objął. Muskał policzkiem moją skórę, jego ciepły oddech łaskotał mnie w szyję. – Przepraszam – powiedziałam, biorąc głęboki oddech. – Nie musisz przepraszać, że płakałaś. – Nie, przepraszam za wszystko. Za to, że pozwoliłam ci zaatakować tego człowieka, i za wyrwanie cię z ośrodka w naprawdę strasznym czasie. Powinnam najpierw sprawdzić. Wiedziałam, co robią podsześćdziesiątkom, i nawet nie przyszło mi na myśl, żeby sprawdzić. – Tak – mruknął z nutką rozbawienia w głosie – następnym razem, gdy będziesz ryzykować życie, żeby mnie ocalić, dokładnie zaplanuj wszystko z wyprzedzeniem... Postąpiłaś wprost karygodnie. Zaśmiałam się, przytulając go mocno. – Nie musisz przepraszać – mówił, muskając ustami moje ucho. – Jeśli już, to ja powinienem ci podziękować. – Proszę, nie. Poczuję się okropnie.
Zachichotał, wsunął palce pod mój podbródek. Musiałam unieść głowę, żeby na niego spojrzeć. Pocałował mnie, co odebrałam jak podziękowanie, ale nie miałam nic przeciwko. Kiedy się odsunął, obdarzył mnie smutnym uśmiechem. – Tylko mnie nie zostawiaj, dobrze? Pociągnęłam nosem, spuszczając wzrok. – Nie chcę, żeby mnie przemienili w to... – Popatrzył na siebie. – W potwora. – Delikatnie pocałował mnie w policzek. – Wtedy byłoby tak, jakby wygrali, wiesz? Już było tak, jakby wygrali. – Nie chcę zabijać. – Skrzywił się. – Albo, co gorsza, kogoś zjeść. Więc jeśli się nie uda, po prostu nie pozwól, żebym był taki, dobrze? Skinęłam głową, zaciskając usta, żeby powstrzymać łzy. – Dobrze. Callum milczał przez chwilę, z zadumą ściągając brwi. – I powinnaś im pomóc, nawet jeśli nie zdobędziesz tego antidotum. – Skinął w stronę drzwi. – Idź do rezerwatu i ściągnij innych restartów, żeby im pomogli. – Ludziom? – Tak. Nie możesz pozwolić, żeby ci z KORP-u wygrali. Nie po tym wszystkim, co zrobili. Więc nawet jeśli ja nie... jeśli mnie się nie uda, uważam, że powinnaś im pomóc. Wiedział, że nie jestem zainteresowana pomaganiem ludziom. Zależało mi tylko na tym, żeby mu się polepszyło, żebyśmy mogli od nich uciec i nigdy więcej tu nie wrócić. I nie chciałam myśleć, co zrobię, jeśli Callumowi się nie uda, ale połączenie sił z ludźmi nie zajmowało wysokiego miejsca na mojej liście. – Nie będzie tematu. Wydobrzejesz. – Wren, przynajmniej o tym pomyśl. Jesteś cholernie dobra, nie zmarnuj swoich możliwości. Zdobyłam się na wymuszony śmiech. – Pomyślę. Było to kłamstwo. Nie miałam zamiaru wymyślać żadnego scenariusza, który nie obejmowałby jego. Callum znów odleciał, choć widziałam, że próbował z tym walczyć. Przez długi czas siedziałam na podłodze, aż w końcu nie mogłam dłużej znieść widoku tych pustych oczu. Nie chciałam wpaść w panikę, więc go związałam i wyszłam z sypialni. Przez całe popołudnie i wczesny wieczór chodziłam w tę i z powrotem po pokoju. Po zachodzie słońca chciałam ruszyć do ośrodka, ale Tony się uparł, że musimy czekać do rana. Dowodził, że pomiędzy czwartą a szóstą służbę pełni najmniej strażników i że najlepiej będzie ruszyć przed szóstą, ponieważ wtedy ktoś już powinien być w laboratorium. Nikt nie wiedział, jak wygląda antidotum, więc może będę potrzebować kogoś, kto mi je wskaże. Tony siedział przy kuchennym stole z około dziesięcioma ludźmi, mozoląc się nad planami obiektu korporacji w Austin. Nie przypuszczałam, że aż tylu zgodzi się nam pomóc. Kilku odeszło, mówiąc, że najpewniej do rana wszyscy będziemy martwi, ale pozostali sprawiali wrażenie podnieconych ambitnym planem pokonania KORP-u. Gabe wśliznął się frontowymi drzwiami z Zekiem, jasnowłosym chłopakiem. Trzymał przy piersi czarną płócienną torbę i skinął na Tony’ego. – Mam – powiedział, rzucając torbę na kanapę i sięgając do środka. Wyjął kilka czarnych pistoletów i położył na stole garść żółtej amunicji o dziwnym kształcie. Ściągnęłam brwi.
– Co to jest? – zapytałam, obracając w palcach plastikowy pocisk. Wystawała z niego maleńka igła. – Strzałki usypiające – wyjaśnił. – Tony nie chce, żebyście zabijali ludzi. Zwróciłam się do Tony’ego z uniesionymi brwiami, a on odchylił się na krześle, napotykając moje spojrzenie. Podniosłam żółtą strzałkę. – Naprawdę działają? Szybko? – W ciągu paru sekund. Celuj w pierś, w rękę, w nogę. – Jak długo będą nieprzytomni? – Kilka godzin. O to nie musisz się martwić. Oddam ci twój prawdziwy pistolet, ale nie chcę, żebyś go tam używała. Większość tych facetów po prostu robi swoje. I niektórzy są po naszej stronie. Skinęłam głową, rzucając strzałkę na stół. – Dobrze. – Znalazłeś jakieś hełmy? – zapytał Tony. – Tak, Henry niedługo się z nimi zjawi – odparł Gabe. Addie podniosła ze stołu pistolet, załadowała strzałkę i z zaciekawieniem oglądała broń. Gabe wskoczył za kanapę. – Wyluzuj, człowieku – prychnęła. – Umiem posługiwać się bronią. – Gabe – poprawił, krzywiąc się, gdy wycelowała w ścianę za Zekiem. – Wyłaź zza tej kanapy, Gabe. Nie strzelę do ciebie. Chyba że na to zasłużysz. Wyszedł z kryjówki, ostrożnie sięgnął po pistolet. – Ja go wezmę. Addie przewróciła oczami i podała mu broń, a ja spojrzałam na nią z rozbawieniem. – Hej. Odwróciłam się, słysząc głos Desmonda. Nalał chochelkę czegoś do miski. – Chcesz kolację? – Tak, dziękuję. – W takim razie siadaj i jedz. Pośpieszyłam do kuchni i zajrzałam do miski. Był to jakiś gulasz. Popatrzyłam na Desmonda z wdzięcznością i zaczęłam jeść. Nie spodziewałam się, że jeszcze dostaniemy jedzenie. – Myślałem, że niższe numery są milsze! – Usłyszałam Gabe’a z pokoju i obejrzałam się. Addie przykładała pistolet do jego piersi. – Adina, przestań go dręczyć! – zawołał Tony ze śmiechem. Mało się nie roześmiałam, ale Desmond patrzył na mnie tak, jakby planował moją śmierć. Przełknęłam kęs i wytarłam usta. Przez cały wieczór był milczący i w złym humorze, najwyraźniej niezadowolony z planu. – Dlaczego pomagasz, skoro nie chcesz? – zapytałam. – Przecież powiedziałem, że pomogę, nie wystarczy? – Kasztanowe włosy miał związane w krótką kitkę i jego ostre rysy wyglądały surowo. Nie byłby atrakcyjnym mężczyzną nawet wtedy, gdyby promieniał ze szczęścia. – I wydajesz się z tego cholernie zadowolony. W odpowiedzi spiorunował mnie wzrokiem. Zastanawiałam się, czy nie zabrać miski do pokoju, ale miałam zbyt wiele pytań. Może się mnie nie bał, lecz chyba nienawidził tylko odrobinę mniej niż przeciętny człowiek.
– Ale dlaczego nam pomagasz, skoro nas nienawidzisz? – dociekałam. Westchnął przeciągle i oparł się o ladę. – Nie czuję do was nienawiści. Po prostu wam nie ufam. Boję się, że wrócicie i nas pozabijacie. Moim zdaniem nie były to bezpodstawne obawy. – A jednak postanowiłeś uwolnić nas wszystkich i zaryzykować? Milczał przez chwilę, wsuwając ręce w kieszenie dżinsów. – Kilka lat temu odbyła się dyskusja. Doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy restartów, żeby odnieść zwycięstwo w walce z KORP-em, jednak niektórzy uważali, że powinniśmy zabić was wszystkich. – Aha. I uznałeś, że mają rację. Chrząknął. – Może trochę. Ale Tony zaproponował: „Spotkajmy się z jednym z nich. Uratujmy jednego i porozmawiajmy z nim bez kontrolujących go oczu i uszu korporacji”. Tak zrobiliśmy. – I jaki był ten restart? Miły? – Nie. Do licha, sam nie wiem. Siedziała w pokoju i szlochała. Nie chciała z nami rozmawiać. – Prawdopodobnie myślała, że chcecie ją zabić. – Tak. Żaden z nas się nie spodziewał takiej reakcji. Myśleliśmy, że będzie walczyć, że nas zaatakuje. Nie zrobiła tego i w tej sytuacji my też nie mogliśmy jej zabić. Słyszeliśmy pogłoski o restartach wędrujących na północ, więc zabraliśmy ją tak daleko, jak mogliśmy, i puściliśmy wolno. Poprosiłem ją, żeby porozmawiała z innymi restartami o możliwości przyjmowania tych, których uratujemy. Wiesz, żeby się przekonać, czy będą chętni z nami współpracować. I byli. – Dlaczego nie mogliście jej zabić? – zapytałam. – KORP zabija nas przez cały czas, Tony z pewnością to widział. – Nie wątpię. Ale jest inaczej, kiedy siedzisz z piętnastolatką, która w zasadzie nie różni się od swoich ludzkich rówieśniczek. – Wzruszył ramionami. – Zawsze uważałem, że uwalnianie was jest straszliwie ryzykowne, ale to lepsza z dwóch beznadziejnych możliwości. Dlatego tu jestem. Mam nadzieję, że okażecie się na tyle wdzięczni, żeby nie wrócić i nie zniszczyć nas wszystkich. – Jeśli to ci pomoże, nie interesuje mnie wracanie i zabijanie kogokolwiek. Lekki uśmiech przemknął mu po twarzy. – Miło mi to słyszeć. – Des, przestań, oni nie są mordercami. – Tony położył ręce na moich ramionach i podskoczyłam, niemal upuszczając łyżkę. To było dziwne, że nie ma nic przeciwko dotykaniu mnie. Ale ja miałam, więc odsunęłam jego ręce i spojrzałam na niego gniewnie. Albo tego nie zauważył, albo mu to nie przeszkadzało, bo się do mnie uśmiechnął. Zerknęłam na Desmonda. Możliwe, że tylko on tutaj był przy zdrowych zmysłach. – Wren, chcesz powtórzyć ze mną plan? – zapytał Tony. – Muszę mieć pewność, że moi ludzie będą wiedzieli, dokąd idą, ale będą szli za tobą. Skinęłam głową i dołączyłam do niego przy stole. Stałam za ludźmi, podczas gdy Tony nakreślił trasę, jaką dostaniemy się do środka. Było już ciemno i musiał przestawić lampę bliżej stołu, żebyśmy mogli widzieć plany.
– A potem wyjdziecie tędy – dokończył, przesuwając palec przez szkic holu. – Albo gdzie tylko chcecie, jak sądzę. Po uwolnieniu setki restartów prawdopodobnie będziecie mieli możliwość wyboru. Uśmiech uniósł kąciki moich ust. Nawet sobie nie wyobrażał.
Rozdział trzydziesty drugi Przyciskałam ręce do piersi, drżąc w chłodnym powietrzu, gdy patrzyłam na KORP spod osłony drzew, które otaczały budynek. Był wysoki i czarny na skraju slumsów Austin – wysoki na piętnaście czy dwadzieścia pięter. W dzieciństwie nigdy nie dotarłam tak daleko, żeby go zobaczyć. Kilka metrów ode mnie stała grupa około dziesięciu rebeliantów, ubranych w coś, co przypominało czarne mundury korpowców. Były podrobione, ale mieliśmy nadzieję, że w zamęcie nikt tego nie zauważy i buntownicy zdołają dotrzeć na górę, żeby ukraść broń i lekarstwa. Ryzyko było ogromne i widziałam strach na ich napiętych twarzach. Callum stęknął za moimi plecami. Zobaczyłam, że Tony i Addie zacieśniają sznury, którymi przywiązali go do głazu. Obok głazu wykopaliśmy dziurę, niezbyt głęboką, ale wystarczającą, żeby nikt go nie zobaczył, gdy będziemy przebywać na terenie ośrodka. Nogi miał mocno skrępowane, pas materiału na ustach tłumił jego warknięcia i ledwo mógł się ruszać. Addie zakryła dziurę kilkoma gałęziami, gdy wyszła z niej razem z Tonym. Callum był ledwie widoczny przez gęste krzaki, ale widziałam lśnienie jego martwych oczu, kiedy na nas spojrzał. Ani na chwilę nie odzyskał świadomości. Bałam się, że jest za późno. Odwróciłam się i przeszłam parę kroków, żeby zobaczyć niebo. Wschodziło słońce, niebo nad horyzontem było skąpane w odcieniach czerwieni, oranżu i błękitu. „Kiedyś pojechaliśmy na północ, gdy byłam mała, tuż przed atakiem wirusa”. Zamknęłam oczy, gdy głos mojej mamy wypełnił mi głowę. „Pamiętam, że trzy dni drogi od Austin patrzyłam w niebo i zachodziłam w głowę, dokąd sięga. W Teksasie jest więcej nieba, kochanie. Nigdy nie poznasz innego miejsca, ale od czasu do czasu spoglądaj w górę i bądź wdzięczna za to, co widzisz”. – Wren. Otworzyłam oczy i śledziłam smugi koloru, aż zniknęły w dali. – Wren, idziemy. Desmond za parę minut wyłączy zasilanie – przypomniała mi Addie. Odwróciłam się, wzięłam od niej hełm i zapięłam go pod brodą. Tony zajrzał do Calluma. – Nic nie powinno mu się stać do naszego powrotu – powiedział, kiwając głową. – Nikt tu nie przyjdzie, będą was ścigać w przeciwnym kierunku. – Wiesz, po jakim czasie zaczyna działać antidotum? – zapytałam. – Czy od razu będzie mógł biegać? – Powinno zadziałać bardzo szybko. Z tego, co mi wiadomo, im niższy numer, tym szybsza reakcja. – Chrząknął. – Co mam z nim zrobić, jeśli nie wrócisz? Unikałam patrzenia na Calluma. Musiałam być skoncentrowana, a za każdym razem, gdy go widziałam, zaczynałam panikować. – Wrócę. – Nie było innej możliwości. Otworzył usta, po namyśle zmienił zdanie i obdarzył mnie smutnym uśmiechem. Jego wyraz twarzy nie dodawał otuchy. – W porządku, skarbie. – Odwrócił się, żeby dołączyć do Gabe’a i Zeke’a, którzy stali z innymi ludźmi. Addie i ja podeszłyśmy do siatki otaczającej teren KORP-u. Nie była pod napięciem, ale
miałyśmy czekać do wyłączenia zasilania, żaby nie wyłapały nas kamery. Stałyśmy w cieniach, ciszę mąciło tylko cykanie świerszczy i szum liści na wietrze. Moje serce biło tak mocno, że byłam pewna, że Addie je słyszy, ale zachowywała stoicki spokój, patrząc na budynek i jednego strażnika w polu widzenia. Zdusiłam wrzask strachu w mojej piersi, wyciszyłam natarczywy głos, który mi przypominał, że to moja jedyna szansa ocalenia Calluma. Teraz nie mogę niczego się bać, nie wolno mi wątpić. Muszę się skoncentrować. Światła zgasły i pobiegłam, słysząc dokoła kroki na trawie. Podskoczyłam, chwyciłam metalowe ogrodzenie, przerzuciłam się na drugą stronę i wylądowałam na ziemi kilka sekund przed Addie. Ludzie śpieszyli za nami. Podniosłam rękę, gdy zbliżyliśmy się do budynku, i wszyscy za mną się zatrzymali. Wyjęłam z kieszeni pistolet z pociskami usypiającymi, ostrożnie przemknęłam przez trawnik na pas betonu. Podeszwa mojego buta zapiszczała i strażnik się odwrócił, szeroko otwierając usta. Pociągnęłam za spust. Strzałka utknęła w jego piersi. Zrobił krok, potem głowa zaczęła mu opadać. Złapałam go, gdy się przewracał. Pociągnęłam mężczyznę pod ścianę, mając nadzieję, że kamera go nie zobaczy. Odpięłam klucz i kartę magnetyczną od pasa strażnika, wsunęłam klucz do zamka, otworzyłam drzwi i skinęłam na Addie, ponaglając ją. Pierwsza wskoczyła przez drzwi, które przytrzymałam dla rebeliantów. Hol był ciemny i pusty, nikt nie siedział za okrągłym biurkiem pośrodku pomieszczenia. Nigdy wcześniej nie widziałam holu w ośrodku. Restarci zawsze wchodzili przez dach, gdy wysiedli z promów. Na ścianach wisiały plakaty reklamujące genialność korporacji. KORP leczy! Kobieta na plakacie się uśmiechała, najwyraźniej zupełnie wyleczona ze wszystkiego, cokolwiek jej dolegało. KORP chroni! Ten plakat przedstawiał restartów, choć z daleka, niewyraźne sylwetki obok promu. Addie odwróciła się i spojrzała z zaskoczeniem na plakaty, gdy je mijałyśmy. – To na poważnie? – mruknęła. Czarne płytki wyglądały jak ciemna rzeka, gdy śpieszyłyśmy do klatki schodowej. Weszłyśmy pierwsze i przepuściłyśmy ludzi, ponieważ kierowali się na górne piętra, gdzie znajdowały się magazyny żywności, leków i broni. Niemal ze smutkiem patrzyłam, jak wchodzą po schodach. Była to misja samobójcza co najmniej dla połowy z nich, jeśli nie dla wszystkich, i oni o tym wiedzieli. Pozwoliłam, by drzwi zamknęły się cicho za moimi plecami. Pędziłyśmy po czarnych jak smoła schodach, przeskakując po dwa stopnie, aż dotarłyśmy na trzecie piętro. Nikłe światła zamrugały na schodach. Generatory się włączyły. Addie spojrzała na mnie, gdy złapała za klamkę. Skinęłam głową. Leciutko uchyliła drzwi i zerknęła. – Dwóch strażników na końcu korytarza – szepnęła. – I o ile wiem, przynajmniej dwóch w centrali. – Otworzyła drzwi nieco szerzej. – Widzisz, dokąd idziemy? Przede mną ciągnął się biały korytarz. Pomimo chwilowej przerwy w zasilaniu strażnicy nie sprawiali wrażenia zaniepokojonych. Znudzeni, opierali się o ścianę i rozmawiali cicho. Po lewej stronie znajdowała się centrala monitoringu. Drzwi były otwarte, jeden strażnik
siedział przed wielkim komputerem, a drugi zaglądał mu przez ramię. Ich spokojne twarze (i fakt, że żaden nie wyjął broni) świadczyły, że jeszcze nas nie dostrzegli na monitorach. Dobrze. Skinęłam na Addie. – Ja zajmę się tymi dwoma. Otworzyła drzwi. Przykucnęłam i przemknęłam obok niej, wskakując do centrali, gdy w końcu korytarza huknął strzał. Strażnicy odwrócili się od komputera, sięgnęli po pistolety. Ale byli zbyt wolni. Strzeliłam dwa razy, trafiając jednego w pierś, a drugiego w szyję. Parę sekund później runęli na podłogę, a zaraz potem usłyszałam, jak upadło tych dwóch w korytarzu. Powoli wypuściłam powietrze. Punkt pierwszy zrealizowany. Odwróciłam się, by posłać Addie zwycięski uśmiech, ale zamarłam, gdy zobaczyłam jej oszołomioną minę. Zamrugała i uniosła palce do skroni. Była tam krew. Przeskoczyłam nad strażnikiem i odsunęłam jej hełm. Krew wsiąkała we włosy, pokryła moje palce, gdy szukałam rany. – Nie, w porządku – powiedziała, roztrzęsiona. Odtrąciła moją ręką i poprawiła hełm. – To tylko draśnięcie. Skinęłam głową, choć wszystko we mnie skręcało się ze strachu. Wyglądało to poważniej niż tylko draśnięcie. Addie przeciągnęła palcami po zakrwawionym czole i weszła do centrali, odpychając nogą leżącego bliżej mężczyznę. Usiadła przy komputerze. Zaczęła wodzić palcami po ekranie, a ja nerwowo krążyłam za jej plecami, wyglądając na korytarz, czekając na szturm strażników. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa, że kula nie trafiła jej wprost. Bez niej nie dałabym rady dotrzeć na piętro medyczne ani uwolnić restartów. Jeśli tu utknę, Callum będzie siedział w tej dziurze, dopóki nie znajdą go korpowcy. Zacisnęłam rękę na futrynie, patrząc, jak Addie dotyka ekranu. Nagle znieruchomiała, odchyliła się do tyłu. Otworzyłam usta, żeby spytać, co się dzieje. Jasnoczerwone litery na ekranie oznajmiły: „Drzwi otwarte”. – Udało się – powiedziała, podrywając się z krzesła. Pobiegłyśmy korytarzem na klatkę schodową, energia rozsadzała moje ciało, gdy mózg zrozumiał, że naprawdę może się nam udać. – Jak długo mam czekać?! – zawołała Addie, gdy biegłyśmy po schodach. – Prawdopodobnie od razu pobiegniemy do promu. – Jak długo będziesz mogła – odparłam, mijając piąte piętro. – Ale jeśli strażnicy zaczną nacierać, startuj. Znajdź kogoś innego, kto pokieruje drugim promem. – Dobra. Zatrzymałam się przed drzwiami szóstego piętra i spojrzałam za Addie, która szła na siódme. Uśmiechnęła się do mnie krzepiąco, chociaż widziałam krew sączącą się spod hełmu. Wytarła ją, biegnąc po schodach. – Powodzenia! – zawołałam. Zaśmiała się. – Myślę, że tobie bardziej się przyda. Ja zaraz będę miała wsparcie setki restartów. Zniknęła za zakrętem. Ścisnęłam w dłoni pistolet i stanęłam twarzą do drzwi. Chwila prawdy. Jeśli nie dostanę się do laboratorium, dla Calluma nie będzie nadziei. Ktoś otworzył drzwi z drugiej strony i odskoczyłam, chwytając się poręczy, żeby nie spaść
ze schodów. Na klatkę schodową wpadło trzech strażników z bronią gotową do strzału. Zrobiłam unik, gdy pierwszy pociągnął za spust. Wycelowałam w jego nogę i uskoczyłam, gdy głową naprzód runął ze schodów. Oddałam drugi strzał, trafiając drugiego strażnika w brzuch, i wtedy kula trzeciego szarpnęła moim ramieniem. Złapałam go za rękę, gdy chciał znowu strzelić, i wykręciłam mu ją za plecy, przyciskając pistolet na strzałki bezpośrednio do pleców. Puściłam go, gdy stracił przytomność. Podniecenie walki przytłumiło strach i niemal się uśmiechnęłam, gdy przeskoczyłam nad strażnikami i sięgnęłam do drzwi. Otworzyłam je i zobaczyłam długi biały korytarz i uciekającego przede mną człowieka. Mężczyznę w białym kitlu laboratoryjnym. Szeroko otworzyłam oczy, sięgając po mój prawdziwy pistolet. Ten był mi potrzebny. – Stój! – ryknęłam, z rozmysłem celując w bok od celu. Ale biegł dalej. Jego buty popiskiwały na płytkach, gdy kierował się do drzwi na drugim końcu korytarza. Ruszyłam za nim, celując w prawą łopatkę. Pociągnęłam za spust. Wrzasnął, potknął się i stęknął, uderzywszy kolanami w podłogę. Odwrócił głowę i jego oczy się rozszerzyły, gdy zobaczył, że nadchodzę. Przecisnął zakrwawioną rękę do podłogi, próbując wstać, ale byłam szybsza. Poderwałam go za kołnierz kitla i otoczyłam ręką jego szyję. Spojrzałam na nazwisko na kitlu. Bishop. – Bishop, ubijemy interes – zaproponowałam, mocniej zaciskając rękę, bo się wiercił. – Ty mnie wpuścisz do tego pokoju... – wskazałam laboratorium za przejrzystą szybą po lewej stronie – a ja cię nie zabiję. Bishop nic na to nie powiedział. Szamotał się i krztusił, łzy spływały mu po policzkach. Był młody, pewnie nie więcej niż dwudziestopięcioletni, i miał okrągłą, sympatyczną twarz. Był niski, ale mimo to musiałam stać na palcach, żeby go trzymać. – Hej – ponagliłam go, odrobinę rozluźniając rękę. – Umowa stoi? Skinął głową. Zduszony szloch wyrwał się z jego ust i otworzył je szerzej. Przygotowywał się do krzyku. Przycisnęłam pistolet do jego skroni i pociągnęłam go w głąb białego korytarza. – Nienawidzę wrzasku. Zamknął usta. Stanęłam przed drzwiami laboratorium i sięgnęłam po kartę magnetyczną Bishopa. Przeciągnęłam ją przez zamek i drzwi się rozsunęły. Powlekłam Bishopa za sobą. Wąska przestrzeń ciągnęła się prawie przez całą długość korytarza. Na ścianach wisiały ekrany komputerowe, a pośrodku stały stoły. Powietrze pachniało środkiem dezynfekującym i restartami. Ktoś bez powodzenia próbował zamaskować zapach śmierci. Tony powiedział, że antidotum będzie w głębi laboratorium, zamknięte w dużym przeszkolonym pomieszczeniu. Pociągnęłam mężczyznę przez laboratorium, mijając komputery, długie stoły i grube książki. Fiolki stały w schludnych rzędach w pojemnikach, jak zapowiedział Tony. I zgodnie z jego przypuszczeniem były opisane ciągami przypadkowych liter i cyfr, których nie rozumiałam. Nie miałam pojęcia, czego potrzebuję. Przeciągnęłam kartę przez zamek i drzwi się otworzyły. Weszłam do chłodnego pomieszczenia i puściłam Bishopa, wbijając mu lufę pistoletu w zdrowe ramię. – Które to antidotum?
Zamrugał. Łzy zalśniły na jego rzęsach, gdy spojrzał na mój kod paskowy. – Sto Siedemdziesiąt Osiem – powiedziałam. – To nie dla mnie. Zawahał się, przenosząc spojrzenie z fiolek na mnie. Z pewnością wiedział, że może mnie okłamać. Mógł wskazać mi jakiś straszny środek, który zrobi Callumowi coś złego. Liczyłam na jego strach. – Właśnie ci powiedziałam, że jestem Stosiedemdziesiątkąósemką – podjęłam, mocniej naciskając na jego ramię. – Zabicie cię nie wzruszy mnie ani trochę. Odetchnął drżąco i wskazał pojemniki na dolnej półce. Trzy skrzynki, każda zawierała jakieś pięćdziesiąt fiolek z mętnym, szarawym płynem. – Wyjmij je – poleciłam. – Wszystkie. Dźwięk płynący z góry sprawił, że zamarłam, popatrując na sufit. Tupot. Tupot stóp setki biegnących restartów. Sufit się trząsł, śmiechy i krzyki wypełniały powietrze. Addie się udało. Uśmiechnęłam się i znów skupiłam uwagę na mężczyźnie. Nadal wlepiał we mnie oczy. Ponagliłam go skinieniem głowy. Padł na kolana i wyjął z półki pierwszy pojemnik, patrząc na mnie koso. – Zabiliście nas wszystkich – szepnął. – A to jak rozumiesz? – Wskazałam fiolki. – Powiedziałabym, że to wy jesteście winni, wstrzykując nam to świństwo. – Próbujemy się chronić przed wami – odparł. Wytarł nos ręką i postawił drugi pojemnik na pierwszym. – A teraz... – Wskazał sufit, siódme piętro, też rozpoznając odgłos biegnących restartów. – Wszystkich wypuszczacie. – Ratujemy ich. Bishop chrząknął na znak, że się nie zgadza, i dodał trzecią skrzynkę. – Masz. To antidotum. – Jesteś pewien? Ponieważ zamierzam stąd wyjść i zaraz to przetestować. Przyjdę po ciebie, jeśli coś będzie nie w porządku. Wierz mi, nie chcesz, żebym tu wróciła. Skinął głową. – To antidotum. Chciałam się uśmiechnąć, krzyczeć i podskakiwać, ale się pohamowałam. Jestem tak blisko celu. Wystarczy, że wyjdę z budynku. Pochyliłam się, żeby podnieść pojemniki. Zrozumiałam mój błąd, gdy spuściłam Bishopa z oka. Wypadł z przeszklonego pokoju. Odwróciłam się i popędziłam za nim. Za późno. Moje ręce uderzyły w szkło. Byłam zamknięta.
Rozdział trzydziesty trzeci Bishop uśmiechał się szeroko, patrząc na mnie z drugiej strony szyby. Sięgnął do kieszeni i wyjął komunikator, omal go nie upuszczając, gdy podnosił aparat do ust. – Tu Bishop – powiedział. – Laboratorium medyczne na szóstym piętrze. Powiedz komendantowi Mayerowi i pani Palm, żeby natychmiast przybyli do Austin. Mam Sto Siedemdziesiąt Osiem. „Mam Sto Siedemdziesiąt Osiem”. Słowa dźwięczały mi w uszach. Nie zawiodę przez tego jednego małego człowieka. Wyjęłam pistolet z kieszeni. Szyba nie może być kuloodporna. Nie może. Strzeliłam. Kula przeszła na wylot, zostawiając pajęczą sieć spękań. Bishop szeroko otworzył oczy i cofnął się o kilka kroków, uderzając w stół laboratoryjny. Wyszczerzyłam zęby, ponownie unosząc pistolet. Nic. Skończyły się kule. Sięgnęłam po pistolet na strzałki. Miałam mnóstwo pocisków, ale były bezużyteczne, bo przecież cel znajdował się po drugiej stronie szyby. Bishop odetchnął z ulgą i zagadał do komunikatora. – Nie, jest dobrze. Ale przybądźcie jak najszybciej. – Zostań tam, gdzie jesteś – polecił mu ktoś w odpowiedzi. – Nie spuszczaj z niej oka. Bishop przełknął ślinę i skinął głową, robiąc kilka kroków do tyłu. Spojrzałam na fiolki u moich stóp. Nie. Nie pozwolę, żeby Callum zmarł jako bezmyślny, wyprany z emocji robot KORP-u. Wydostanę się stąd. Uniosłam nogę i z całej siły kopnęłam w szybę. Powstała kręta rysa, biegnąca od dziury po kuli do sufitu. Kopnęłam jeszcze raz. Kolejna rysa. Bishop potknął się, chwiejnie uciekając w drugi koniec laboratorium. – Hej! – wrzasnął do komunikatora. – Pośpieszcie się! Ona... Szyba pękła. Z radosnym okrzykiem rzuciłam się za nim, na razie zostawiając fiolki. Bishop uciekał do drzwi i nie miałam zamiaru drugi raz popełnić tego samego błędu. Złapałam go za włosy i wrzasnął, gdy szarpnęłam. Sapnął, zduszone charczenie popłynęło z jego ust. – Proszę, nie zabijaj mnie – wyszlochał. Nie chciałam dowodzić, że miał rację, wiec tylko go pchnęłam. Uderzyłam go tak mocno, że usłyszałam trzask. Gdy osunął się na podłogę, dla pewności wpakowałam mu strzałkę w kark i zwiotczał. Wróciłam po fiolki, złapałam skrzynki i wyskoczyłam z laboratorium na korytarz. Wciąż był pusty. Otworzyłam drzwi na klatkę schodową. Restarci zbiegali po schodach, podskakując ze śmiechem. Wszyscy mieli hełmy i wyposażenie terenowe. Nie dostrzegłam ani jednego strażnika. Pozwoliłam, by tłum zaniósł mnie na dół. Wybuchy i strzały wstrząsnęły budynkiem, ale radosne okrzyki nie przycichły i podniecenie nie zmalało. Sama też nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Byliśmy prawie wolni. Gdy wpadliśmy przez drzwi na parter, zobaczyłam, że hol jest pełen dymu i martwych albo
nieprzytomnych strażników. Przycisnęłam pojemniki z fiolkami do piersi, gdy tylnymi drzwiami wyskoczyliśmy na zewnątrz. Oślepiło mnie słońce wczesnego poranka i przymrużałam oczy, pędząc przez trawę do drzew, gdzie zostawiłam Calluma. Po mojej lewej stronie stały dwa wielkie promy. Addie stała przed jednym, dyrygując restartami. Rozpromieniła się na mój widok. Krew zniknęła z jej czoła i odczulam ulgę, że nic jej nie jest. – Ja je wezmę! – zawołała, podbiegając do mnie. Rzuciłam pojemniki w jej wyciągnięte ręce i zabrałam jedną fiolkę dla Calluma. – Przyprowadź go szybko. Musimy startować! Addie wróciła do promów, a ja popędziłam do ogrodzenia, wspięłam się i przewinęłam na drugą stronę. Rozpęd rzucił mnie w drzewa, gdzie potknęłam się o leżącą gałąź, ściskając antidotum. Dziura była tuż przede mną i szybko odrzuciłam na bok okrywające ją gałęzie. Callum leżał skulony na ziemi, powieki miał lekko uchylone. Nie poruszył się ani nie okazał, że mnie słyszy. Opuściłam się do dziury i go posadziłam. Był bezwładny, pusta skorupa. Wbiłam mu igłę w ramię i wstrzyknęłam płyn. Nic się nie stało. To może potrwać minutę. Na pewno będzie dobrze. Odsuwałam od siebie myśli, że mogę nie mieć racji, gdy rozwiązywałam jego ręce i nogi. Usiadłam mu na kolanach. Ujęłam jego twarz w dłonie, mój spanikowany oddech zapełniał ciszę. Jego głowa kołysała się bezwładnie, gdy patrzył przeze mnie w dal. – Callumie – szepnęłam, wsuwając palce w jego włosy. A jeśli jest za późno? A jeśli to niewłaściwe fiolki? Ścisnęło mnie w gardle i musiałam zagryźć wargi, żeby powstrzymać się od krzyku. A jeśli ten człowiek dał mi coś innego? A jeśli... Callum gwałtownie wciągnął powietrze i poderwał głowę. Zamrugał kilka razy i kolory wróciły na jego twarz. Śmiech wyrwał mi się z piersi, zabrzmiał jak dziwne sapnięcie. Zarzuciłam mu ręce na szyję i przycisnęłam usta do jego warg. Całowałam go po policzku, gdy też się roześmiał. Odsunęłam się i spojrzałam mu w oczy. – Dobrze się czujesz? Czujesz się znowu normalnie? Uśmiechał się. Był to szeroki, szczęśliwy, pełen nadziei uśmiech, który uwielbiałam. Pokiwał głową, pochylając się, aż jego usta musnęły mój policzek. – Jesteś niesamowita, wiesz? Roześmiałam się, pocałowałam go i wstałam. – Musimy się stąd wydostać. – Wbiłam palce w ziemię i wyskoczyłam z dziury. Odwróciłam się, żeby mu pomóc. Już się wygramolił i stał, patrząc szeroko otwartymi oczami na rozgrywającą się przed nami scenę. Restarci biegli przez trawnik, strażnicy leżeli nieprzytomni na ziemi. Tylna ściana budynku była posiekana przez kule. Dym sączył się z kilku okien na górnych piętrach. Sięgnęłam po rękę Calluma, gdy wybiegliśmy z kępy drzew. Przeskoczyliśmy przez ogrodzenie i popędziliśmy przez trawnik. – Wsiadać! Wsiadać! – ryczała Addie. – Wszyscy wsiadać! Nie dostrzegłam Tony’ego ani innych rebeliantów. Przystanęłam przy Addie w drodze do drugiego promu.
– Gdzie Tony?! – wrzasnęłam. – Uciekł. Udało im się! – Zatrzasnęła tylne drzwi promu i rzuciła mi lokalizator nadajników. – Mam drugi. – Dzięki. – Podałam lokalizator Callumowi, gdy otworzyłam drzwi kabiny pilota drugiego promu. Skinęłam na niego, a on uniósł brwi. – Ty prowadzisz? – Wsiadaj – powiedziałam ze śmiechem. Wspiął się na fotel pasażera, a ja wskoczyłam za nim i zatrzasnęłam drzwi. Pulpit sterowniczy wyglądał bardzo podobnie do diagramu, który narysował Tony. Dźwignia pośrodku pozwalała zwiększać i zmniejszać wysokość; przyciski po obu stronach służyły do wysuwania podwozia i prowadzenia łączności. Ktoś już włączył zasilanie, więc wszystkie przyrządy przede mną były oświetlone, prom był gotowy do startu. Kule zabębniły w drzwi. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że kilku strażników biegnie przez trawnik. Szybko chwyciłam dźwignię i pchnęłam ją w górę, jak nauczył mnie Tony. Oderwaliśmy się od ziemi. Przesunęłam dźwignię jeszcze wyżej i podskoczyliśmy. Słyszałam, jak restarci wrzeszczą i wpadają jeden na drugiego. Callum kurczowo zacisnął ręce na pulpicie. Koncentrowałam się na pilotowaniu promu, pchając dźwignię do przodu, żeby zwiększyć prędkość. – Trzymaj – powiedziałam, wyjmując nóż. – Daj im lokalizator. Muszą jak najszybciej wydobyć wszystkie nadajniki. Skinął głową i zniknął w ładowni promu. Pchnęłam dźwignię w prawo i zobaczyłam unoszący się niedaleko nas drugi prom. Poleciałam za nim, gdy skręcił na północ. Coś musnęło mój podbródek i drgnęłam zaskoczona. Callum odpiął z szerokim uśmiechem mój hełm i cmoknął mnie w policzek. – Prowadzę – przypomniałam mu ze śmiechem, gdy znów mnie pocałował. – Zauważyłem. Lubisz się popisywać – skomentował. – Uratowanie mnie ci nie wystarczyło? Znowu dał mi całusa. Rozsiadł się wygodnie, trzymając na kolanach nasze hełmy. Z tyłu płynęły radosne okrzyki i metaliczne dźwięki, gdy kolejne nadajniki upadały na podłogę promu. – Wiemy, dokąd lecimy? – zapytał Callum, pochylając się, żeby wyjrzeć przez okno. Pod nami były slumsy, na ulicach było widać kilka osób. – Addie ma mapę, lecimy za nią – odparłam. – Ale znam ogólny kierunek, gdybyśmy się rozdzielili. Nagle boczne drzwi promu Addie się uchyliły i w słońcu zamigotały maleńkie kawałki srebra, spływając w dół. Nadajniki. – Hej! – zawołałam, wykręcając się w fotelu. – Wyrzućcie nadajniki! Kilku restartów skinęło głowami. Przelecieliśmy nad ogrodzeniem na granicy Austin i przechyliłam się, żeby spojrzeć przez okno po mojej prawej stronie. Niebo za mną było czyste, budynek KORP-u malał w dali. Odetchnęłam przeciągle, gdy się odwróciłam. Spojrzałam na Calluma i uśmiechnęłam się na widok jego podekscytowanej miny. Skoncentrowałam uwagę na niebie, odrobinę przesunęłam dźwignię. Lecieliśmy kilka długości promu za Addie. Wcisnęłam przycisk opisany „prędkość przelotowa”. Prom leciał sam, gdy puściłam dźwignię.
– Więęęęęęc... Odwróciłam się i zobaczyłam dziewczynę mniej więcej w moim wieku. Stała w drzwiach kabiny pilota, z krzywym uśmiechem na twarzy. Przechyliła głowę, jej ciemny koński ogon się zakołysał. – Zastanawiamy się, dokąd lecimy. – Przeniosła spojrzenie ze mnie na Calluma. – I kim wy jesteście. Młodszy restart stanął na palcach, by spojrzeć nad jej ramieniem. – Słyszałem, jak Addie mówiła, że to Stosiedemdziesiątkaósemka. – Tak – mruknęłam, wyciągając rękę. – Wren Sto Siedemdziesiąt Osiem. Uniosła brwi, gdy potrzasnęła moją ręką. – Beth Sto Czterdzieści Dwa. – Callum. – Callum nie podał swojego numeru, ale widziałam, jak Beth zerknęła na jego nadgarstek i z konsternacją ściągnęła brwi. – Lecimy na północ – powiedziałam. – Ku dawnej granicy Teksasu. Podobno jest tam rezerwat restartów. Restarci za nią się uciszyli, kilku podeszło bliżej, żeby słuchać. – Mieszkają tam sami? – zapytała Beth. – Tak. W każdym razie tak słyszeliśmy. Mamy mapę. Beth rozejrzała się po promie. – Nie sądzisz, że wystraszymy ich na śmierć, przylatując w dwóch promach KORP-u? – Wylądujemy kilka kilometrów od rezerwatu i resztę drogi pokonamy pieszo. – Rebelianci zasugerowali, gdzie lądować, żeby uniknąć zestrzelenia, ale o tym nie wspomniałam. Później możemy powiedzieć im o buntownikach. Beth spojrzała na Calluma. Wszyscy stali cicho za jej plecami, co dało mi do zrozumienia, że jest jednym najwyższych numerów z Austin, o ile nie najwyższym. Zaśmiała się cicho i cofnęła o kilka kroków. – Interesujący plan. Mam nadzieję, że się uda. – Skinęła głową w stronę okna. – Warto popatrzeć. Spojrzałam przed siebie, gdy kilku restartów weszło do kabiny pilota. Promy nie są przeznaczone do latania wysoko nad ziemią, więc lecieliśmy tuż nad drzewami. Przed nami rozciągał się otwarty teren, w dali skrzyło się jezioro. Dostrzegłam fragmenty starych, porzuconych autostrad z roślinami pleniącymi się w szczelinach w czarnym asfalcie. Callum pochylił się w fotelu i mrugał, patrząc na scenerię. Wciąż był trochę blady, ale poza tym wyglądał jak dawny Callum. – Dobrze się czujesz? – zapytałam cicho, kładąc rękę na jego udzie. Odwrócił się, ujął moją dłoń i podniósł do ust. – Doskonale. Czy ci podziękowałem? Może powinienem zrobić to znowu. – Tak, podziękowałeś – zapewniłam ze śmiechem. Położył rękę na moim karku i przyciągnął mnie, żeby przycisnąć wargi do moich ust. Złapałam go za rękę. Ktoś chrząknął za naszymi plecami. – Całujesz się czy pilotujesz? – zapytała Beth z irytacją zabarwioną rozbawieniem. Z szerokim uśmiechem odsunęłam się od Calluma. – Racja. Lecimy. Prom trochę się uciszył, gdy lecieliśmy na północ, od czasu do czasu restarci podchodzili, żeby wyjrzeć przez okno. Teren był porośnięty trawą i drzewami, tu i ówdzie widziałam
zwierzęta. W pewnym momencie przelecieliśmy nad dużym stadem bydła i zaczęłam się zastanawiać, skąd restarci w rezerwacie biorą jedzenie. Czy polują? Hodują? Restarci z Austin nie spędzali zbyt wiele czasu ze mną i z Callumem. Rozmawiali cicho za naszymi plecami, rzucając w naszą stronę podejrzliwe spojrzenia. Nie miałam do nich pretensji. Wielu gapiło się na mnie, ale nikt nie podszedł, żeby porozmawiać. Przeciągnęłam palcem po numerze 178 wydrukowanym na nadgarstku. – Myślisz, że numery będą tam miały znaczenie? – zapytałam cicho. – Mam nadzieje, że nie – odparł Callum, prostując się z westchnieniem. – To znaczy, nie sądzę. Korporacja to zainicjowała. Ale mieliśmy w tym swój udział. Podzieliliśmy się na grupy i postępowaliśmy zgodnie z podziałami. Spojrzałam przez ramię na Beth, która stała z dwiema dziewczynami i chłopakiem. Nie musiałam pytać, czy są stodwudziestkami. Twarze mieli poważne, chłopak ze ściągniętymi brwiami słuchał Beth. Pozostali restarci kręcili się wokół nich, ale nikt nie podszedł zbyt blisko. Nie miałam pojęcia, jak podzielą się restarci, gdy zostaną pozostawieni samym sobie. Może się nie podzielą. Może Callum ma rację, może bez KORP-u numery stracą znaczenie. Spojrzałam na niego z uśmiechem, przekręcając rękę, żeby nie widzieć mojego numeru. Ja też miałam nadzieję. Callum wyprostował się nagle, wskazując przed siebie. – Spójrz. Spojrzałam przez okno po jego stronie i zobaczyłam ruiny miasta. Było większe niż wszystkie te, które znałam, i leżało pośrodku kręgu autostrad. Z daleka część miasta wydawała się nienaruszona, ale gdy podlecieliśmy bliżej, zobaczyłam zniszczone budynki. – Co to za miasto? – zapytałam. – Nie mam pojęcia. Chyba jesteśmy za daleko na zachód, żeby to było pierwotne Dallas albo Fort Worth. – Spojrzał na mnie z uśmiechem. – Powinniśmy je kiedyś zobaczyć. Słyszałem, że są ogromne. Nigdy nie myślałam o tym, żeby się udać do któregoś ze starych miast. Nie sadziłam, że będzie to interesujące, ale teraz poczułam dreszczyk podniecenia na myśl o takiej wyprawie. – Powinniśmy. Jakieś dwadzieścia minut później prom Addie zaczął opadać i wyciągnęłam rękę do Calluma. – Hełm. Włóż hełm. – Spojrzałam na restartów za nami. – Wszyscy włożyć hełmy i przygotować się na wstrząs! – Nic tu nie ma – powiedział Callum ze zmartwieniem w głosie, gdy podał mi hełm i zapiął własny. Powiodłam wzrokiem po leżącym przed nami terenie. Był prawie płaski, ale z tej wysokości nie sięgałam wzrokiem zbyt daleko. – Lądujemy kilka kilometrów od celu – przypomniałam mu. – Czeka nas długi spacer. Skinął głową, rozejrzał się jeszcze raz, gdy lecieliśmy na północ. – Rozbijemy się, prawda? Uśmiechnęłam się do niego. – Prawdopodobnie. Pociągnęłam dźwignię w dół i starałam się powoli opuścić prom, ale ziemia nagle
znalazła się pod nami i uderzyliśmy w nią z hukiem. Trzymałam się pulpitu, gdy podskoczyliśmy, potem drugi raz i trzeci. Prom się przechylił, Callum uderzył w okno, a kiedy odpięłam pasy, poleciałam na niego. – Przepraszam – powiedziałam ze śmiechem, chwytając oparcie fotela, żeby podciągnąć się do drzwi. Otworzyłam je i wyczołgałam się z promu. Wylądowałam na pomarańczowo-czerwonej ziemi. Prom Addie zatrzymał się kilka metrów dalej. Spojrzałam na niego, mrużąc oczy w słońcu. Ona też miała twarde lądowanie, ale przynajmniej nie przewrócili się na bok. Ziemia za jej promem była sucha i płaska, niebo rozciągało się nad czerwoną glebą. Silny wiatr smagał nas po policzkach, gdy wyciągnęłam rękę do Calluma i pomogłam mu wysiąść. Otworzyłam tylne drzwi promu i zobaczyłam restartów leżących jeden na drugim. Wszyscy się uśmiechali, patrząc ze zdziwieniem na teren za moimi plecami. Rozmawiali wesoło, wyłażąc z ładowni. – Hej, ładne lądowanie! – zawołała Addie. Stała obok swojego promu, radośnie szczerząc zęby. Zaśmiałam się i wzruszyłam ramionami. – Wszyscy żyją! – Nisko ustawiasz sobie poprzeczkę, co? – zapytała Beth i żartobliwie trąciła mnie w ramię, gdy pomogłam jej wyjść z promu. Roześmiałam się. Nagle rozmowy i chichoty wokół mnie ucichły. Wszyscy milczeli. Callum dotknął mojego ramienia i odwróciłam głowę. Zobaczyłam szeroki uśmiech na jego pięknej twarzy. Wskazywał dużą drewnianą tablicę: TERYTORIUM RESTARTÓW LUDZIOM WSTĘP WZBRONIONY.
Podziękowania Tak wielu ludzi przyczyniło się do tego, żeby Restart trafił w ręce Czytelników, i jestem im dozgonnie wdzięczna. Dziękuję: Mojej agentce, Emmanuelle Morgen, która niesłychanie wierzyła w Restarta i ciężko pracowała, żeby Wren i Callum znaleźli dobre wydawnictwo. Dziękuję również Alison, Ellen, Judy i Sarah ze Stonesong, za Wasz entuzjazm i wsparcie! Kari Sutherland, za redakcyjną wnikliwość i zdumiewający dar dostrzegania szczegółów. W Twoich rękach ta książka stała się naprawdę o wiele lepsza. Dziękuję także Farrin Jacons, Alice Jerman i całemu zespołowi z Harper, za zaopiekowanie się mną i Restartem. Lucy Stille i Lane Shefter-Bishop za nadzwyczajną robotę, jaką była sprzedaż praw do sfilmowania tej książki, i wszystkim w Paradigm, od gońców po prezesa, gotowych ze mną świętować. Lindsey i Peggy, dziękuję Wam za zapewnianie mi szczęśliwych dni w pracy, dzięki czemu byłam rześka i gotowa do pisania tej powieści po nocach. Wszystkim innym pisarzom, którzy odbyli ze mną tę podróż: Happy 13, za odpowiadanie na wszystkie moje pytania (nawet te głupie) i cudowne wsparcie. Natalie, Kim, Michelle, Amy, Ruth, Corinne, L.J. Deborah, Gemma, Lori i Stephanie – dziękuję za to, że podzieliście się ze mną swoimi opowieściami i wysłuchaliście mojej. Johnowi T., Sarze i Seanowi, za propozycję przeczytania i zrecenzowania nie tylko Restarta, ale także ostatniej książki; Vongowi i Hannah R., za opinie dotyczące pierwszej części rękopisu; Hannah P., za to, że jest pierwszą fanką Restarta. Wszystkim moim przyjaciołom, którzy czytali moją książkę, świętowali ze mną i się nie wściekali, kiedy nie wychodziłam z nimi w niedziele – Michelle i Joshowi, Sarze i Seanowi, Mely i JP – dziękuję Wam za tolerowanie moich dziwactw! Mojej rodzinie, za zachęcanie mnie do pisania, nawet gdy gryzmoliłam powieści na papierze. Dziękuję mojej mamie i tacie, za podzielnie się ze mną swoją miłością do czytania i umożliwienie mi pościgu za moimi marzeniami. Mike, dziękuję za Twój niezachwiany optymizm i entuzjazm, i że nigdy się nie zezłościłeś, gdy Cię ignorowałam, żeby spędzać czas z wyimaginowanymi ludźmi. I mojej siostrze, Laurze, pierwszej osobie, która mi powiedziała, że uwielbia Restarta, i jedynej osobie, która musiała przeczytać każdą moją wcześniejszą złą książkę. Dziękuję Ci, że jesteś moim pierwszym i najlepszym recenzentem.
Spis treści Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Rozdział trzydziesty pierwszy Rozdział trzydziesty drugi Rozdział trzydziesty trzeci Podziękowania