Orson Scott Card Ucieczka Cienia SHADOWS IN FLIGHT PRZEŁOŻYŁA: DANUTA GÓRSKA V TOM Z CYKLU SAGA CIENIA (2016) Dla Lynn Hendee, mądrej przewodniczki, w...
12 downloads
17 Views
720KB Size
Orson Scott Card Ucieczka Cienia
SHADOWS IN FLIGHT P RZ E Ł OŻ YŁ A: DANUT A GÓRSKA V TOM Z CYKL U SAGA CIE NIA (2016) Dla Lynn Hendee, mądrej przewodniczki, współtwórczyni, prawdziwej przyjaciółki
W CIENIU OLBRZYMA Statek gwiezdny „Herodot” opuścił Ziemię w 2210 roku z czwórką pasażerów. Jak najszy bciej uzy skał niemal prędkość światła, a potem utrzy mał ją i pozwolił działać względności. Na „Herodocie” minęło zaledwie ponad pięć lat; na Ziemi upły nęło ich cztery sta dwadzieścia j eden. Na „Herodocie” troje trzy nastomiesięczny ch niemowląt stało się sześciolatkami, a Olbrzy m przekroczy ł szacowaną długość swojego ży cia o dwa lata. Na Ziemi wy strzelono statki kosmiczne w celu odnalezienia dziewięćdziesięciu trzech kolonii, poczy nając od światów zasiedlony ch niegdy ś przez Formidów, i objęcia w posiadanie inny ch nadający ch się do zamieszkania planet, gdy ty lko zostaną odkry te. Na „Herodocie” sześciolatki by ły małe jak na swój wiek, ale by stre ponad swoje lata, podobnie jak Olbrzy m w dzieciństwie, gdy ż u całej czwórki akty wizowano klucz Antona, genety czny defekt, dający jednocześnie pewną genety czną przewagę. Ich inteligencja przekraczała poziom sawantów w każdej dziedzinie bez żadny ch objawów auty zmu, ale ich ciała nie miały przestać rosnąć. Teraz by ły małe, lecz w wieku dwudziestu dwóch lat osiągną wzrost Olbrzy ma, Olbrzy m zaś dawno już będzie martwy. Ponieważ już teraz umierał. Po jego śmierci dzieci zostaną same. W pomieszczeniu ansibla na „Herodocie” Andrew „Ender” Delphiki siedział na stosiku z trzech książek, leżący m na fotelu przeznaczony m dla dorosły ch. W ten sposób dzieci obsługiwały główny komputer, który przetwarzał komunikaty poprzez ansibla, umożliwiając naty chmiastową łączność „Herodota” ze wszy stkimi sieciami komputerowy mi dziewięćdziesięciu czterech światów Gwiezdnego Kongresu. Ender przeglądał właśnie sprawozdanie z terapii genety cznej, której wy niki wy glądały dość obiecująco, kiedy do pomieszczenia weszła Carlotta. - Sierżant chce zwołać naradę - oznajmiła. - Ty mnie znalazłaś - odparł Ender - więc on też może. Carlotta spojrzała ponad jego ramieniem na ekran. Po co sobie ty m zawracasz głowę? - zapy tała. - Nie ma lekarstwa. Nikt już nawet nie szuka. Lekarstwem będzie śmierć nas wszy stkich - oświadczy ł Ender. - Wtedy sy ndrom Antona przestanie by ć znany rasie ludzkiej. - Ostatecznie i tak umrzemy - stwierdziła Carlotta. - Olbrzy m już umiera. - Wiesz, że właśnie o ty m chce rozmawiać Sierżant... - No, w końcu musimy o ty m porozmawiać, prawda? - Niekoniecznie. Będziemy sobie z ty m radzić, gdy się stanie. Ender nie chciał my śleć o śmierci Olbrzy ma, która powinna już przecież nastąpić. Dopóki jednak Olbrzy m ży ł, Ender miał nadzieję go uratować. Albo przy najmniej przekazać mu dobre nowiny przed śmiercią. Nie możemy o ty m rozmawiać przy Olbrzy mie - powiedziała Carlotta. Przecież tutaj go nie ma - zauważy ł Ender. - Ale wiesz, że może nas tu sły szeć, jeśli zechce.
Im więcej czasu Carlotta spędzała z Sierżantem, ty m wy raźniej zachowy wała się jak on. Paranoicznie. Olbrzy m słucha... Jeśli teraz nas sły szy, wie, że odbędziemy spotkanie, i wie, w jakiej sprawie, więc będzie słuchał, gdziekolwiek pójdziemy. - Sierżant czuje się lepiej, kiedy stosujemy środki ostrożności. - Ja czuję się lepiej, kiedy mogę spokojnie pracować. Nikt w cały m Wszechświecie nie ma sy ndromu Antona oprócz nas przy pomniała Carlotta - więc badacze przestali nad nim pracować, mimo że są na to środki. Pogódź się z ty m. - Oni przestali, ale ja nie - odparł Ender. - Jak możesz go badać bez sprzętu laboratory jnego, obiektów doświadczalny ch, bez niczego? - Mam niezwy kle bły skotliwy umy sł - rzucił Ender pogodnie. - Śledzę na bieżąco wszy stkie genety czne badania i łączę ich wy niki z ty m, co już wiemy o kluczu Antona dzięki najlepszy m naukowcom, którzy ciężko pracowali nad ty m problemem. Dostrzegam powiązania, jakich ludzie nigdy nie zobaczą. - My jesteśmy ludźmi - zauważy ła Carlotta ze znużeniem. - Nasze dzieci nimi nie będą, jeśli mi się uda - oświadczy ł Ender. „Nasze dzieci” to koncepcja, która nigdy się nie zrealizuje. Nie zamierzam się parzy ć z żadny m z moich męskich krewny ch, włącznie z tobą. Kropka. Nigdy. Na samą my śl o ty m zbiera mi się na wy mioty. Zbiera ci się na wy mioty na my śl o seksie - sprecy zował Ender. - Ale nie mówię o „naszy ch dzieciach” w sensie, że mamy się rozmnażać między sobą. Mówię o dzieciach, które będziemy mieli, kiedy ponownie dołączy my do rasy ludzkiej. Nie normalny ch dzieciach, jak nasze dawno zmarłe rodzeństwo, które zostało z matką, łączy ło się w pary i miało własne dzieci. Mówię o dzieciach z akty wowany m kluczem, dzieciach mały ch i by stry ch jak my. Gdy by m znalazł sposób, żeby je wy leczy ć... Ten sposób to pozby ć się wszy stkich dzieci takich jak my i zostawić normalne, i puf, sy ndrom Antona znika. - Carlotta zawsze wracała do tego samego argumentu. - To nie jest sposób na wy leczenie, ty lko wy tępienie naszego nowego gatunku. - Nie jesteśmy odrębny m gatunkiem, jeśli wciąż możemy się krzy żować z ludźmi. - Będziemy nim, jak ty lko znajdziemy sposób, żeby przekazać naszą bły skotliwą inteligencję bez fatalnego giganty zmu. Olbrzy m jest zapewne równie inteligentny, jak my. Niech on popracuje nad kluczem Antona. A ty chodź, bo Sierżant się wścieknie. - Nie możemy pozwalać, żeby Sierżant nam rozkazy wał ty lko dlatego, że tak się złości, kiedy go nie słuchamy. - Och, co za odważne słowa - zadrwiła Carlotta. - Zawsze pierwszy się poddajesz. - Nie ty m razem. Gdy by Sierżant teraz tu wszedł, rzuciłby ś wszy stko, przeprosił i pobiegł. Zwlekasz ty lko dlatego, że mnie nie boisz się rozzłościć. - A ty nie boisz się rozzłościć mnie. - No chodź.
- Dokąd? Później do was dołączę. - Jeśli ci powiem, Olbrzy m usły szy. Olbrzy m i tak nas wy tropi. Jeśli Sierżant ma rację i Olbrzy m szpieguje nas przez cały czas, nie mamy możliwości się ukry ć. - Sierżant my śli, że mamy. - A Sierżant zawsze ma rację. Sierżant może mieć rację, a my możemy mu ustąpić. Nic nas to nie kosztuje. Nie cierpię pełzania przez kanały wenty lacy jne - burknął Ender. - Wy dwoje to uwielbiacie, i w porządku, ale ja tego nie znoszę. - Sierżant jest dzisiaj taki miły, że obejdzie się bez pełzania. - Jakie miejsce wy brał? - Jeśli ci powiem, będę musiała cię zabić - zażartowała Carlotta. - Każda minuta, w której nie mogę prowadzić moich badań genety czny ch, przy bliża nas do śmierci. Mówiłeś już o ty m i to świetny argument, ale go zignoruję. Pójdziesz na nasze spotkanie, choćby m miała cię zaciągnąć na nie siłą. - Jeśli uważacie, że można mnie ignorować, zróbcie naradę beze mnie. - I zastosujesz się do wszy stkiego, co postanowimy z Sierżantem? - Jeśli przez „zastosujesz się” rozumiesz: „zignorujesz całkowicie”, to tak. Wasze plany na nic innego nie zasługują. - Jeszcze nie ułoży liśmy żadny ch planów. - Dzisiaj. Dzisiaj jeszcze nie ułoży liście żadny ch planów. - Wszy stkie nasze poprzednie plany zawiodły, bo ich nie realizowałeś. - Realizowałem każdy plan, z który m się zgadzałem. - Przegłosowaliśmy cię, Ender. - Dlatego nigdy się nie zgodziłem na zasadę większości. - Kto więc rządzi? - Nikt. Olbrzy m. - Olbrzy m nie może opuścić luku towarowego. O niczy m nie decy duje. - Dlaczego więc ty i Sierżant tak się boicie, że nas podsłuchuje? - Bo jemu zależy ty lko na nas i nie ma nic innego do roboty, jak nas szpiegować. - Prowadzi badania, tak jak ja - stwierdził Ender. - Tego się obawiam. Wy niki: zero. Koszty : cały czas stracony. - Zmienisz zdanie, kiedy wy najdę inwazjowirusa, który zaniesie lekarstwo na giganty zm do każdej komórki twojego ciała, i osiągniesz normalny ludzki wzrost, a potem przestaniesz rosnąć. - Przy moim szczęściu wy łączy sz klucz Antona i zrobisz z nas wszy stkich głupków. - Normalni ludzie nie są głupi. Są po prostu normalni. I zapomnieli o nas - dorzuciła Carlotta z gory czą. - Gdy by nas znowu zobaczy li, pomy śleliby, że jesteśmy ty lko dziećmi. - Bo jesteśmy dziećmi. - Dzieci w naszy m wieku dopiero uczą się czy tać, pisać i rachować - oświadczy ła Carlotta. My mamy za sobą ponad jedną czwartą przeciętnej długości ży cia. Jesteśmy odpowiednikiem dwudziestopięciolatków z ich gatunku.
Ender nie cierpiał, kiedy zwracała przeciw niemu jego własne argumenty. To on się upierał, że są nowy m gatunkiem, następny m etapem ludzkiej ewolucji, Homo antoninis czy może Homo leguminensis, po Olbrzy mie, który w dzieciństwie przezy wany by ł „Groszek”. Nie zobaczą nas znowu, więc nie potraktują nas jak dzieci - odparł Ender. - Nie zadowala mnie dwadzieścia lat ży cia ani śmierć z powodu niewy dolności naszy ch serc. Nie zamierzam konać, walcząc o oddech, z obumierający m mózgiem, bo serce nie może mu dostarczy ć dostatecznej ilości krwi. Mam pracę do wy konania i absolutnie nieprzekraczalny termin. Carlotta wy raźnie miała dość słownej szermierki. Nachy liła się do Endera i szepnęła: Olbrzy m umiera. Musimy podjąć pewne decy zje. Jeśli chcesz by ć z nich wy łączony, na zawsze, oczy wiście olej to spotkanie. Ender nie znosił my śleć o śmierci Olbrzy ma. Oznaczałaby, że zawiódł, że wszy stko, czego dowie się później, przy jdzie za późno. I coś jeszcze. Uczucie silniejsze od frustracji, że nie osiągnął celu. Ender czy tał o ludzkich emocjach i najbardziej pasowały by tu słowa „rozpacz” i „żal”. Nie mógł jednak o ty m mówić, bo zdawał sobie sprawę, jak zareaguje Sierżant: „Ależ, Ender, chy ba nie chcesz powiedzieć, że kochasz tego starego drania”. Miłość, jak wiedzieli, pochodziła ze strony ludzi, od matki, matka natomiast wolała zostać na Ziemi, żeby jej zwy kłe ludzkie dzieci mogły prowadzić zwy kłe ludzkie ży cie. Jeśliby więc coś znaczy ła - jak dawno doszły do wniosku dzieci - zatrzy małaby przy nich matkę i ich zwy czajne rodzeństwo, wszy stkich razem na ty m statku, wszy stkich razem szukający ch lekarstwa, nowego świata, wspólnego ży cia jako rodzina. Kiedy mieli niecałe dwa lata, powiedzieli to ojcu. Tak się rozgniewał, że zabronił im kry ty kować matkę. „To by ł słuszny wy bór - oświadczy ł. Nie rozumiecie miłości”. To wtedy przestali go nazy wać ojcem. Sierżant miał rację: „To oni podjęli decy zję o rozbiciu rodziny. Jeśli nie mamy matki, to nie mamy również ojca”. Od tamtej pory mówili o nim „Olbrzy m”. O matce zaś w ogóle nie wspominali. Ale Ender o niej my ślał. Czy kiedy odlecieliśmy, czuła to, co czuję teraz ja, my śląc o śmierci Olbrzy ma? Rozpacz? Żal? Wy brali to, co by ło ich zdaniem najlepsze dla ich dzieci. Jak bowiem wy glądałoby ży cie normalnego rodzeństwa na ty m statku, gdy by rodzina została razem? By liby więksi niż Sierżant, Carlotta i Ender, ale czuliby się jak tępe woły, niezdolne dotrzy mać kroku antoninom czy leguminotom... jakkolwiek w końcu postanowią się nazy wać. Matka i Olbrzy m mieli rację, że podzielili rodzinę. Mieli rację we wszy stkim. Ale Ender nie mógł tego powiedzieć Sierżantowi. Nigdy nie mówił Sierżantowi tego, czego ten nie chciał usły szeć. Tutaj, na „Herodocie”, rozgry wała się powtórka z historii ludzkości: najbardziej agresy wne z trójki dzieci, najbardziej skłonne do gniewu i przemocy jak zawsze stawiało na swoim. Jeśli rzeczy wiście jesteśmy nowy m gatunkiem, pomy ślał Ender, to ty lko nieznacznie ulepszony m. Wciąż tkwią w nas wszy stkie te nonsensy o samcu alfa, pochodzące od szy mpansów i gory li. Carlotta odwróciła się do niego plecami i ruszy ła do wy jścia. Czekaj - odezwał się Ender. - Nie możesz mi powiedzieć, o co tu naprawdę chodzi? Dlaczego o wszy stkim dowiaduję się zawsze w ostatniej chwili, kiedy wy dwoje już doszliście do porozumienia, i nie mam możliwości niczego sprawdzić ani nawet przy gotować porządny ch argumentów? Na plus Carlotty należy zapisać, że lekko się zmieszała.
- Sierżant robi, co chce. - Ale zawsze ma w tobie sojusznika. - W tobie też mógłby mieć, gdy by ś ciągle mu się nie sprzeciwiał. Nie daje mi okazji, żeby m się sprzeciwił. Nie słucha. Jestem drugim samcem, nie rozumiesz? Ma ciebie pod kontrolą, a ja zagrażam układowi sił, bo zamierza by ć alfą. Carlotta zmarszczy ła brwi. - Do godów jeszcze daleko. - To już zależy od naszy ch obecny ch wy borów. My ślisz, że Sierżant pogodzi się z odmową? - Nie pozwolimy mu na to. My ? - zapy tał Ender. - Jacy „my ”? Jesteście ty i on, a potem ja. My ślisz, że ty i ja nagle zmienimy się w „my ” ty lko dlatego, że chcesz uniknąć kazirodztwa? Jeśli teraz nigdy nie mówisz o nas „my ”, dlaczego zakładasz, że kiedy ś zary zy kuję ży cie, żeby cię uratować? Carlotta się zaczerwieniła. - Nie chcę o ty m rozmawiać. Ale będziesz o ty m my śleć, stwierdził Ender w duchu. Sprawiłem, że zaczęłaś o ty m my śleć, i już nie przestaniesz. Sojusze, które zawieramy teraz, przetrwają w przy szłości. Musimy podjąć decy zje, inaczej on będzie samcem alfa, ty będziesz jego oddaną partnerką, a ja uległy m samcem bez pary, wy pełniający m ty lko rozkazy alfy. Jeśli wcześniej mnie nie zabije. Posłuchajmy zatem, co Sierżant ma do powiedzenia - ustąpił Ender. - Jeśli rzeczy wiście nie masz o ty m pojęcia. Naprawdę nie mam - zaprotestowała Carlotta. - On nie odkry wa przede mną swoich my śli bardziej niż przed tobą. Ender nie zaprzeczy ł, ale nie by ła to prawda. Jeśli Carlotta rzeczy wiście o niczy m nie wiedziała, to zawsze tak szy bko przedstawiała argumenty na poparcie każdej bzdury, jaką chciał przeforsować Sierżant, że sprawiała wrażenie, jakby zgadzała się z pomy słem Sierżanta, zanim ten jeszcze go przedstawił. Wciąż jesteśmy naczelny mi. Zaledwie kilka genów różni nas od bezwłosy ch szy mpansów, które zaczęły gotować jedzenie, żeby kobiety zostały przy ognisku, podczas gdy ich monogamiczni partnerzy wy ruszali na polowanie i przy nosili mięso do domu, i zaledwie kilka genów więcej od owłosiony ch szy mpansów, które kopulują, kiedy ty lko mogą, zwy kle stosując przemoc, i ży ją w strachu, żeby nie rozgniewać samca alfa. Ty lko że my wy my ślamy wy jaśnienia i usprawiedliwienia, manipulujemy inny mi za pomocą słów, a nie demonstracji siły lub czułego iskania. Albo raczej nasze demonstracje siły i czułe iskanie to słowa, więc wy magają mniej energii, choć spełniają to samo zadanie. Udam, że ci wierzę - oznajmił Ender - żeby nie zdradzać, iż wiem, że moja obecność na spotkaniu z "Sierżantem posłuży wy łącznie udowodnieniu jego dominacji nad naszy m mały m żałosny m plemieniem. - Jesteśmy rodziną - sprostowała Carlotta. Nasz gatunek nie istnieje dostatecznie długo, żeby wy kształcić więzi rodzinne burknął Ender, żeby zwy czajnie ponarzekać. Poszedł za nią na mostek, gdzie pchnęła ręczną dźwignię i otwarła zejście do szy bów konserwacy jny ch otaczający ch przewodniki plazmy, kolektor silnika strumieniowego i soczewki grawitacji.
Tak, posiedźmy tu przez kilka godzin i cala kwestia zapoczątkowania gatunku stanie się bezprzedmiotowa - stwierdził Ender. - Ekranowanie działa. Poza ty m i tak dużo nie zbieramy, więc zamknij się - rzuciła Carlotta. Zeszli niżej, na poziom maszy nowni, która by ła domeną Carlotty. Podczas gdy Ender upierał się przy badaniach genety czny ch, stanowiący ch wy łączny powód tej podróży, Carlotta stała się pokładowy m ekspertem od mechaniki, plazmaty ki, soczewkowania grawitacji i całego funkcjonowania statku. „To nasz świat - powtarzała często - więc powinniśmy wiedzieć, jak działa”. A ostatnio przechwalała się: „W razie czego umiałaby m zbudować cały statek od zera”. „To znaczy z części” - poprawił ją Sierżant. „Z rudy w górach na jakiejś nieodkry tej planecie - odparła. Z metali na dwóch asteroidach i komecie. Z wraku tego statku po zderzeniu z meteorem”. Sierżant się śmiał, ale Ender jej uwierzy ł. Teraz prowadziła ich z powrotem do dolnego laboratorium. Mogliśmy pójść kory tarzem do górnego laboratorium i oszczędzić sobie łażenia po drabinkach - wy tknął jej Ender. - Olbrzy m sły szy nasze kroki z górnego laboratorium. - My ślisz, że nie sły szy wszy stkiego wszędzie? - Wiem, że nie - zapewniła Carlotta. - Na cały m statku są takie martwe strefy. - Które znasz. Carlotta nie zawracała sobie głowy odpowiedzią. Oboje wiedzieli, że Enderowi właściwie jest wszy stko jedno, czy Olbrzy m ich sły szy, czy nie. To Sierżant chciał wszy stko ukry wać czy przy najmniej wierzy ł, że ukry wa siebie. Na rufie dolnego laboratorium znajdował się szy b windy, który prowadził do modułu podtrzy my wania ży cia. Podczas faz silnego przy spieszania ty ł statku stawał się dnem głębokiej studni, a winda pozwalała zjechać do modułu podtrzy my wania ży cia przy podstawie i wrócić. Ale w trakcie zwy kłego lotu grawitacja by ła inaczej spolary zowana, toteż szy b windy zmieniał się w zwy kły chodnik, z ciążeniem wy noszący m jedną dziesiątą ziemskiego. Luk ładunkowy statku, w który m mieszkał Olbrzy m, ponieważ nigdzie indziej się nie mieścił, znajdował się bezpośrednio nad nimi. Toteż szli powoli, na palcach, starając się nie hałasować. Gdy by Sierżant ich usły szał, wpadłby w furię, ponieważ to by znaczy ło, że Olbrzy m również ich sły szy. Sierżanta nie by ło w module podtrzy my wania ży cia, chociaż włączy ł wenty latory na pełną moc, żeby pompowały do przewodów natlenione powietrze i zagłuszały dźwięki. Ender nigdy nie mógł zdecy dować, czy pachniało tu świeżością, czy zgnilizną - algi i porosty rosnące na setkach wielkich tac pod sztuczny m słońcem nieustannie umierały, po czy m ich protoplazmę wchłaniało następne pokolenie w cy klu bez końca. - Wiesz, czego tu brakuje? - odezwała się Carlotta. - Zdechłej ry by. Żeby poprawić zapach. Nie wiesz, jak śmierdzi zdechła ry ba - zauważy ł Ender. - Nigdy nie widzieliśmy nawet ry by. - Widziałam obrazki i we wszy stkich książkach czy tałam, że ry by brzy dko pachną, kiedy się rozkładają. - Gorzej niż gnijące algi. - Tego nie wiesz - sprzeciwiła się Carlotta.
Gdy by gnijące algi śmierdziały gorzej, przy słowie by mówiło: „Gość i algi zaczy nają śmierdzieć po trzech dniach”. - Żadne z nas nie wie, o czy m właściwie rozmawiamy - zauważy ła Carlotta. - Ale wciąż rozmawiamy. Ender spodziewał się zastać Sierżanta w Szczeniaku - po- jeździe techniczny m zaprogramowany m przez Olbrzy ma tak, żeby bez względu na wszelkie inne wy dane instrukcje trzy mał się w odległości pięciu metrów od pancerza „Herodota”. Ender wiedział, że Carlotta przez długie miesiące usiłowała spuścić Szczeniaka ze smy czy, ale nie mogła pokonać oprogramowania. I właśnie takie rzeczy uświadamiały mu, jeśli nie pozostały m, że Olbrzy m co najmniej dorównuje im inteligencją i ma przewagę wieloletniego doświadczenia. Wszy stkie środki ostrożności Sierżanta nie miały sensu, ponieważ przy swojej ponadwy miarowej konsoli w luku ładunkowy m Olbrzy m mógł robić, co ty lko zechciał, mógł sły szeć, widzieć i prawdopodobnie nawet wąchać, co ty lko zechciał, a jego dzieci nic nie mogły na to poradzić, nawet sprawdzić, czy ich nie szpieguje. Pozostała dwójka nie chciała w to wierzy ć, ale Ender wiedział, że są dziećmi. Klucz Antona sprawiał, że ich mózgi wciąż rosły - a także mózg Olbrzy ma. Jego obecna pojemność tak dalece przewy ższała pojemność ich mózgów, że sama my śl o przechy trzeniu go zakrawała na żart. Lecz wy bujała ambicja kazała Sierżantowi wierzy ć, że nie ty lko potrafi przechy trzy ć Olbrzy ma, ale już to zrobił. Urojenia. Jedno z twoich dzieci jest szalone, Olbrzy mie, i nie jestem to ja ani dziewczy na. Co zamierzasz z ty m zrobić? No dobrze, nie szalone. Ty lko... wojownicze. Podczas gdy Carlotta studiowała mechanikę statku, a Ender - ludzki genom i metody jego zmieniania, Sierżant zgłębiał tajniki broni, wojny i metody zadawania śmierci. Przy chodziło mu to naturalnie. Olbrzy m by ł niegdy ś na Ziemi wielkim dowódcą wojskowy m, może największy m w historii, chociaż jeśli tak, matka niewiele mu ustępowała. Groszek i Petra -najpotężniejsza broń w arsenale Hegemona, który zjednoczy ł świat pod jedny m rządem. Należało się więc spodziewać, że wśród ich dzieci znajdą się takie o duszach wojowników. I taki by ł Sierżant. Ale nawet Carlotta by ła bardziej wojownicza od Endera. Ender zaś nienawidził przemocy, nienawidził konfrontacji. Chciał ty lko spokojnie pracować. Widział, jak któreś z rodzeństwa dokonuje czegoś niezwy kłego, i nie pragnął mu dorównać ani go prześcignąć. Przeciwnie, by ł z niego dumny albo bał się o niego w zależności od tego, czy aprobował jego wy czy ny. Carlotta zdjęła wąski panel pod sufitem w szy bie windy. - Och, nie żartuj - zaprotestował Ender. - Zmieścimy się bez trudu - zapewniła. - Nie masz chy ba klaustrofobii? - To pole soczewkowania grawitacji - zwrócił jej uwagę Ender. - I jest akty wne. To ty lko grawitacja. Dziesięć procent ziemskiej. I jesteśmy ściśnięci między dwiema pły tami, nie możemy spaść. - Nie cierpię tego uczucia. Bawili się w tej przestrzeni jako dwulatki. To by ło jak kręcenie się w kółko aż do zawrotu głowy, ty lko gorsze.
- Przeży jesz - oświadczy ła Carlotta. - Przetestowaliśmy to i dźwięk naprawdę tam zanika. - Świetnie - mruknął Ender. - Jak będziemy sły szeć się nawzajem? - Blaszane telefony - wy jaśniła Carlotta. Oczy wiście to nie by ły zabawki, które zmajstrowali, kiedy by li bardzo maleńcy. Carlotta już dawno je przerobiła w taki sposób, że bez żadnego źródła zasilania przesy łały dźwięk przez dziesięć metrów cienkiego kabla, nawet przeciągniętego za róg albo przy ciśniętego drzwiami. Oczy wiście czekał tu na nich Sierżant. „Medy tował” z zamknięty mi oczami, czy li według interpretacj i Endera knuł, j ak podbić wszy stkie ludzkie światy, zanim umrze na giganty zm j ako dwudziestolatek. - Miło, że przy szedłeś - rzucił Sierżant. Ender go nie sły szał, ale czy tał mu z ruchu warg, a poza ty m dokładnie wiedział, co Sierżant powie w takiej sy tuacji. Wkrótce wszy scy połączy li się trójstronnie blaszany mi telefonami Carlotty. Leżeli jedno za drugim, z odwrócony mi głowami, Ender pomiędzy Sierżantem a Carlottą, żeby nie mógł w dowolnej chwili przerwać rozmowy i się wy mknąć. Jak ty lko Ender wpełznął w pole grawitacy jne, owładnęło nim znajome wrażenie, że spada ze szczy tu wodospadu albo skacze z mostu. „W dół w dół w dół” - mówiło jego poczucie równowagi. „Spadam!” - ostrzegł układ limbiczny, całkiem spanikowany. Przez pierwsze kilka minut Ender nie mógł się powstrzy mać od młócenia rękami co jakieś dziesięć sekund w odruchu przerażenia, dlatego Carlotta przy mocowała mu taśmą telefon do twarzy, żeby go nie strącił w kolejny m paroksy zmie. Zaczy najmy - rzucił Ender ponuro. - Mam robotę, a to miejsce jest jak przedłużone umieranie. - To podniecające - stwierdził Sierżant. - Ludzie płacą za zanurzenie w polu grawitacy jny m, żeby dostać kopa adrenaliny, a my mamy to za darmo. Ender nie odpowiedział. Wiedział, że im bardziej będzie nalegał na pośpiech, ty m dłużej Sierżant będzie zwlekał i mnoży ł dy gresje. Ty m razem zgadzam się z Enderem - oznajmiła Carlotta. - Zaprogramowałam turbulencję w soczewkach i teraz daje mi się we znaki. Ender miał więc rację, że by ło gorzej niż zwy kle. Po raz dziesięcioty sięczny pożałował, że nie wy tłukł kuso z Sierżanta, kiedy się pierwszy raz spotkali. Ustaliłby wtedy inną kolejność dziobania. Zamiast tego uważnie słuchał matki, kiedy mu powtarzała, że inne dzieci są tak samo ich prawdziwy mi dziećmi jak on, chociaż Ender naprawdę urodził się z ciała matki, a inne dzieci implantowano w łonach surogatek. Dla normalny ch dzieci to nie miało większego znaczenia - nie pamiętały, że mieszkały gdzie indziej. Ale antoniny, jak Sierżant i Carlotta, by ły świadome wszy stkiego już w wieku sześciu miesięcy. Pamiętały rodziny surogatek i czuły się obco z matką i ojcem. Ender mógł je zastraszać i ty ranizować, ale tego nie robił. Starał się nie okazy wać, że uważa się za „prawdziwe” dziecko, chociaż - mając rok - oczy wiście tak my ślał. Sierżant zareagował na tę dziwną sy tuację podkreślaniem swojego autory tetu i próbą przejęcia władzy. Na pewno dał się we znaki swoim zastępczy m rodzicom przez pierwszy rok ży cia. Nie mieli pojęcia, co robić z dzieckiem, które przed ukończeniem szóstego miesiąca mówiło pełny mi zdaniami, w dziewiąty m
miesiącu ży cia wszędzie właziło i wszędzie się wspinało, a jako roczny maluch samo uczy ło się czy tać. Carlotta dla odmiany by ła powściągliwa. Jej przy brani rodzice mogli nie wiedzieć, ile potrafiła w tak młody m wieku. Kiedy ojciec i matka przy wieźli ją do domu, okazy wała nieśmiałość i szy bko zostali z Enderem przy jaciółmi. Sierżant poczuł się zagrożony, wszy stko więc zmieniał w zawody... albo w walkę. Ender zasadniczo ignorował wojownicze zapędy Sierżanta. Niestety, Sierżant brał to za uległość. Lub za arogancję. „Nie współzawodniczy sz, bo my ślisz, że już wszy stko wy grałeś”. Ale Ender nie my ślał, że wy grał. Po prostu uważał współzawodnictwo z Sierżantem za bezsensowne zajęcie, stratę czasu. Żadna przy jemność bawić się z kimś, kto absolutnie musi wy grać, za każdy m razem. - Olbrzy m nie spieszy się z umieraniem - zaczął Sierżant. W ty m momencie Ender zrozumiał cel całego spotkania. Sierżant się niecierpliwił. By ł sy nem króla, gotowy m objąć tron. Ileż to razy w historii ludzkości odgry wano ten scenariusz? Co więc proponujesz? - zapy tał, udając obojętność. - Wy pompować powietrze z luku towarowego? Zatruć mu jedzenie albo wodę? A może zażądasz, żeby śmy wzięli noże i zadźgali go na śmierć w Senacie? Nie melodramaty zuj - uciął Sierżant. - Im większy się robi, ty m trudniej będzie sobie poradzić z trupem. - Otworzy my luk towarowy i wy rzucimy go w kosmos - zaproponowała Carlotta. - Jak spry tnie - ocenił Sierżant z przekąsem. - Ponad połowa naszy ch substancji odży wczy ch jest uwięziona w jego ciele, co zaczy na wpły wać na sy stem podtrzy my wania ży cia. Musimy odzy skać tę ży wność, żeby śmy mieli co jeść i czy m oddy chać, kiedy sami urośniemy. - Więc pokroimy go na steki? - rzucił Ender. Wiedziałem, że to powiesz - stwierdził Sierżant. - Nie zj emy go, nie bezpośrednio. Ty lko potniemy i położy my na tacach. Bakterie go rozpuszczą i porosty zaczną rosnąć o wiele szy bciej. - A wtedy, hurra, podwójne porcje dla wszy stkich! - zadrwił Ender. Proponuję ty lko, żeby śmy przestali mu dostarczać pełną dzienną dawkę kalorii. Zanim się zorientuje, tak osłabnie, że nic nie będzie mógł zrobić. I tak nic by nie zrobił - zauważy ł Ender. - Jak ty lko zrozumie, że chcemy go zabić, sam postanowi umrzeć. Melodramat! - parsknął Sierżant. - Nikt nie wy biera śmierci, chy ba że jest szalony. Olbrzy m chce ży ć. I nie jest taki senty mentalny jak ty, Enderze. Zabije nas, zanim pozwoli się zabić. - Nie zakładaj jednak, że Olbrzy m jest równie zły, jak ty - odparł Ender. Carlotta pociągnęła go za stopę. - Bądź miły, Enderze - poprosiła. Ender już wiedział, jak to się rozegra. Carlotta wy razi ubolewanie, ale zgodzi się z Sierżantem. Jeśli Ender spróbuje dać Olbrzy mowi dodatkowe kalorie, Sierżant go pobije, a Carlotta nie będzie się wtrącać albo nawet pomoże go trzy mać. Nie żeby bicie zwy kle trwało długo. Ender po prostu nie chciał walczy ć, więc się nie bronił. Po kilku ciosach zawsze się poddawał. Ale to by ło co innego. Olbrzy m i tak umierał. A to sprawiało Enderowi ty le bólu, że sama
my śl o przy spieszeniu tego procesu by ła nie do wy trzy mania. Niczego nie do wy trzy mania do tej pory nie proponowano, więc reakcja Endera zaskoczy ła nawet jego. Nie. Zwłaszcza jego. Głowa Sierżanta znajdowała się tuż obok Endera. Ender sięgnął w górę i z całej siły rąbnął nią o ścianę. Ręce Sierżanta naty chmiast wy strzeliły do przodu, żeby rozpocząć walkę, al e Ender go zaskoczy ł. Zanim ręce Sierżanta zacisnęły się na ramionach Endera, ten zaparł się nogami po obu stronach szy bu i walnął nasadą dłoni z całej siły w nos przeciwnika. Nikt jeszcze nigdy nie zaatakował Sierżanta, więc ten nie przy wy kł do znoszenia bólu. Try snęła krew i jej kuleczki rozpry sły się we wszy stkie strony w turbulency jny m polu grawitacy jny m. To musiało boleć. Uścisk Sierżanta osłabł, a Ender sły szał, jak Sierżant wrzeszczy w furii do blaszanej puszki. Zwinął dłoń w pięść i wpakował kły kieć w oko Sierżanta. Sierżant ry knął. Carlotta wy kręciła Enderowi stopę, krzy cząc: - Co ty robisz?! Co się dzieje?! Ender stawił jej opór i kantem dłoni uderzy ł Sierżanta w gardło. Sierżant zakrztusił się i zarzęził. Ender powtórzy ł cios. Sierżant przestał oddy chać. Oczy miał wy trzeszczone z przerażenia. Ender podciągnął się do przodu, aż jego usta znalazły się nad ustami Sierżanta. Przy cisnął wargi do jego warg i dmuchnął, mocno. Krew i smarki z nosa Sierżanta dostały mu się do ust, ale nie mógł tego uniknąć. Jeszcze nie zdecy dował, czy zabić Sierżanta. Racjonalna część jego umy słu znowu zaczy nała dochodzić do głosu. Oto jak będzie - powiedział Ender. - Twoje rządy terroru się skończy ły. Zaproponowałeś morderstwo i mówiłeś poważnie. - On nie mówił poważnie - zaprotestowała Carlotta. Ender machnął stopą do ty łu i trafił ją w usta. Krzy knęła, a potem ty lko płakała. Mówił poważnie, a ty by ś mu pomogła - oświadczy ł Ender. - Do tej pory znosiłem to gówno, ale teraz przekroczy liście granicę. Sierżancie, niczy m już nie dowodzisz. Jeśli znowu spróbujesz wy dawać komuś rozkazy, zabiję cię. Zrozumiałeś? - Enderze, on teraz zabije ciebie! - zawołała Carlotta przez łzy. - Co w ciebie wstąpiło? - Sierżant mnie nie zabije - odparł Ender - ponieważ Sierżant wie, że właśnie zostałem jego oficerem dowodzący m. Marzy ł, żeby mieć dowódcę, a Olbrzy m nie chciał nim by ć, więc ja nim będę. Skoro nie masz własnego sumienia, Sierżancie, od tej pory ja nim będę. Bez mojego zezwolenia nie zrobisz niczego gwałtownego ani niebezpiecznego. Jeśli przy łapiesz się na my śli, żeby skrzy wdzić mnie albo kogoś innego, dowiem się o ty m, bo potrafię czy tać w tobie jak w otwartej księdze. - Wcale nie potrafisz - sprzeciwiła się Carlotta. - Potrafię odczy ty wać języ k ludzkiego ciała tak, jak ty odczy tujesz wskaźniki maszy nerii na statku, Carlotto - oświadczy ł Ender. - Zawsze wiem, co planuje Sierżant. Ty lko nigdy wcześniej mnie to nie obchodziło na ty le, żeby go powstrzy mać. Kiedy Olbrzy m umrze, z własnej woli, w swoim czasie, zapewne zrobimy coś takiego, co proponowałeś, Sierżancie, bo nie możemy stracić ty ch substancji odży wczy ch. Ale nie potrzebujemy ich teraz i nie będziemy potrzebować jeszcze przez lata. Ty mczasem zrobię wszy stko, co w mojej mocy, żeby utrzy mać Olbrzy ma przy ży ciu. - Nigdy mnie nie zabijesz - zachry piał Sierżant.
Ojcobójstwo jest ty siąc razy gorsze od bratobójstwa - odparł Ender. - Nawet się nie zawaham. Nie musiałeś przekraczać tej granicy, ale zrobiłeś to i raczej wiedziałeś, jak postąpię. Może nawet chciałeś, żeby m to zrobił. Przerażało cię, że nikt nigdy przed niczy m cię nie powstrzy mał. No więc to jest twój szczęśliwy dzień. Od tej pory ja będę cię powstrzy my wał. Ciebie, twoją broń i twoje gry wojenne... Nauczy łem się, jak zniszczy ć ludzkie ciało, i zapewniam cię, Sierżancie, że na stałe zmieniłem twój głos i twój nos. Za każdy m razem, kiedy spojrzy sz w lustro, za każdy m razem, kiedy usły szy sz swój głos, przy pomnisz sobie: Ender rządzi, a Sierżant robi to, co Ender mu każe. Jasne? Aby podkreślić efekt, chwy cił za nos Sierżanta, z całą pewnością złamany. Sierżant wrzasnął, ale gardło tak strasznie go zabolało, że zabulgotał, zakrztusił się i splunął. - Olbrzy m zapy ta, co się stało Sierżantowi - ostrzegła Carlotta. Nie będzie musiał py tać - odparł Ender. - Zamierzam mu powtórzy ć naszą rozmowę, słowo w słowo, a wy dwoje będziecie słuchać. Teraz cofnij się, Carlotto, żeby m mógł wy ciągnąć nędzne ciało Sierżanta z szy bu i zatamować krwawienie.
WIDZIEĆ PRZYSZŁOŚĆ Groszek spoglądał na trójkę swoich dzieci i z najwy ższy m wy siłkiem ukry wał swój głęboki żal, swój strach o nie. Chociaż ulży ło mu, że Ender wreszcie obudził się ze swojego pacy fisty cznego snu i zakończy ł dominację Sierżanta, zdawał sobie sprawę, że położy li w ten sposób podwaliny pod przy szły konflikt, którego wy buch by ł ty lko kwestią czasu. Co się stanie, kiedy odejdę? martwił się Groszek. Petro, kompletnie to sknociłem, ale nie wiem, co mógłby m zrobić lepiej. Miały za dużo wolności, lecz nie mogłem ścigać ich po kory tarzach, w który ch moje ciało już się nie mieściło. Andrew - przemówił Groszek - doceniam twoją lojalność wobec mnie i fakt, że powtórzy łeś wszy stkie rozmowy słowo w słowo, włącznie z ty mi niewiary godnie głupimi i niebezpieczny mi, które sam wy powiedziałeś. Obserwował, jak Ender lekko się zaczerwienił - z gniewu, nie ze wsty du. Widział również, że Carlotta odetchnęła z ulgą, a twarz Cincinnatusa - Groszek nie cierpiał przy domka „Sierżant” nagle zajaśniała triumfalną nadzieją. Te dzieci nie miały pojęcia, jakie są dla niego przejrzy ste. Umiejętność odczy ty wania ludzkich reakcji wy maga czasu, nieważne, jak by stre jest dziecko. Ale mogły by ć w ty m lepsze, niż Groszek podejrzewał. Co, jeśli dokładnie wiedzą, jakie emocje teraz zdradzają, i czy nią to świadomie? Petro, dostałaś łatwiejsze zadanie. Nigdy nie przy puszczałem, jakim wy zwaniem będzie wy chowy wanie dzieci tak głęboko zdeterminowany ch, żeby przetrwać - jakkolwiek postanowią to nazwać - i tak nadnaturalnie wy posażony ch w niezbędne ku temu umiejętności. Choć pewnie sam w ty m wieku by łem lekko przerażający, jeśli ktoś zwróciłby na mnie uwagę. Gdy by Achilles chociaż trochę lepiej mnie rozumiał, zabiłby mnie, nie Buch. Ale Achilles by ł szalony i zabijał raczej z potrzeby niż z konieczności. Enderowi wy starczy ło opanowania, żeby nie bronić swojej postawy pomimo kry ty ki ani nie wy suwać dalszy ch oskarżeń przeciwko rodzeństwu. Stał ty lko cierpliwie pomimo lekkiego rumieńca, który już zanikał. - Bello - zwrócił się Groszek do Carlotty. - Nie nazy wam się tak - odparła nadąsana. - Takie imię jest na twojej metry ce urodzenia. - W świecie, którego nigdy już nie zobaczę. Więc Carlotto - poddał się Groszek. - Chy ba rozumiesz, że unikanie konfliktu poprzez nieustanne sprzy mierzanie się z silniejszy m bratem nie podziała, ponieważ ci chłopcy są sobie równi. - Nikt tego nie wiedział aż do dziś - burknęła Carlotta. - Ja wiedziałem - oświadczy ł Groszek. - Ja zaś wciąż nie wiem - rzucił Sierżant. Zatem twoje absurdalne samozadowolenie jest całkowicie nieuzasadnione, Cincinnatusie. Bardzo nieostrożnie założy łeś, że Ender jest ty lko ty m, kim się wy daje. Chociaż gdy by naprawdę by ł zabójcą, już by ś nie ży ł, zaatakowany z zaskoczenia. Sierżant bły snął mikroskopijny m uśmieszkiem.
- Nie, Cincinnatusie - podjął Groszek. - Fakt, że Ender nie jest zabójcą, nie znaczy, że cię nie zabije, jeśli uzna, że tak trzeba. Widzisz, ty jesteś napastnikiem, ry walem i nie rozumiesz, kim jest Ender: obrońcą, jak chłopiec, którego imieniem go nazwałem. Chociaż nie odczuwa potrzeby rządzenia inny mi, nie pozwoli ci zabrać tego, czego nie chce ci dać... włącznie z moim ży ciem. I jego ży ciem. Dziękuję ci za lekcję, ojcze - powiedział Sierżant. - Zawsze robię się mądrzejszy po ty ch miły ch pogawędkach. Groszek ry knął - tak przeciągle i donośnie, że cały przedział towarowy zawibrował. Dzieci wy raźnie struchlały. Jeszcze nie tak dawno temu uklękły by przed nim, odruchowo - Groszek nigdy tego nie wy magał. Jesteś oskarżony o planowanie mojego morderstwa, Cincinnatusie. Może skromna próba okazania skruchy by łaby lepsza niż jawne zadzieranie nosa... I co zrobisz, ojcze? Zabijesz mnie? Wiesz, że miałem rację. Bezprodukty wnie zuży wasz nasze... Rozumiem, że jesteś jeszcze tak młody i tak mało wiesz, iż sądzisz, że już mnie nie potrzebujesz - powiedział Groszek - ale pewnego dnia powrócisz do wszechświata ludzi kompletnie nieprzy gotowany na to, co tam zastaniesz, ponieważ w twoj ej bezbrzeżnej arogancj i nawet nie przy jdzie ci do głowy, że jest wielu ludzi, którzy ci dorównują albo cię przewy ższają. Sierżant milczał. Ży łem wśród nich. Jako dziecko przetrwałem na ulicach Rotterdamu wśród najbardziej zdziczały ch istot ludzkich, ale znalazłem wśród nich i istoty najlepsze, i najbardziej cy wilizowane. Wiem, jak ludzie toczą wojny. Wiem, jak knują morderstwa. Wiem, co jest dla nich ważne... ty siące rozmaity ch rzeczy, o który ch nie macie pojęcia. Zabić mnie teraz, kiedy prawie niczego was nie nauczy łem... Dlaczego nas nie nauczy łeś? - zapy tała Carlotta gwałtownie. - Nie powiedziałeś nam nawet ty le, żeby śmy wiedzieli, że wciąż za mało wiemy. Nie wy dawaliście się gotowi ani zainteresowani - odparł Groszek. - Ale skoro moje serce może się zatrzy mać w każdej chwili, chy ba powinienem zacząć. Rozpocznijmy więc od tego: ludzie mają ci za złe, kiedy próbujesz ich zabić. Przepraszam, jeśli sprawiłem ci przy krość - powiedział Sierżant. Udawał skruchę już lepiej, ale wciąż mało przekonująco. Zwy kle próbują cię zabić w odwecie. Jesteś by stry, Cincinnatusie, ale jesteś również maleńki. Przeciętny dziesięciolatek mógłby cię zabić bez większego wy siłku. Dorosły mógłby cię złamać w rękach. - Mógłby ? - powtórzy ł Sierżant. - Według moich badań istnieje silny opór przed zabijaniem niemowląt. Twoje badania zatem są nieadekwatne. Samce alfa pewnego ty pu zabijają dzieci insty nktownie, przy najdrobniejszej prowokacji, i społeczeństwo dokłada wielu wy siłków, żeby ich od tego powstrzy mać. Twoje zaś prowokacje wcale nie są drobne. Jesteśmy twoimi dziećmi - stwierdziła Carlotta. - Opowiadałeś nam historię Buch i Achillesa, jak poradziłeś Buch zabić Achillesa, kiedy po raz pierwszy go przy prowadziłeś do twojego jeeshu.
Nazy waliśmy to rodziną... „Jeesh” to by ło co innego, później. I tak, radziłem jej zabić Achillesa i miałem rację, ponieważ Achilles by ł socjopatą i musiał zabić każdego, kto go upokorzy ł. Stanowił bezpośrednie zagrożenie. Dla bezpieczeństwa Buch i dzieci, które chroniła, musiał umrzeć. Nie zabiła go, więc on w końcu ją udusił i wrzucił do Renu. Jak to się przekłada na naszą obecną sy tuację? - Zuży wasz ty le naszy ch zasobów... - zaczął Sierżant. Zuży wam dokładnie dwa razy ty le kalorii, ile przeciętny dorosły człowiek, a wasza trójka razem zuży wa ty le, ile jeden dorosły, co w sumie stanowi odpowiednik trojga ludzi na statku, który może wy ży wić dwudziestu dorosły ch przez dziesięć lat albo pięciu przez czterdzieści lat. Zdumiewa mnie twoje poczucie zagrożenia, Sierżancie. Dlaczego zależy ci, żeby m umarł? Czy jestem zby t uciążliwy m ty ranem? Wy sunęłam argument - przy pomniała Carlotta - a ty jak zwy kle zrobiłeś dy gresję, żeby porozmawiać z jedny m z chłopców. Szkoda, że twoja matka przekazała ci dziedzictwo feminizmu. Przez to stałaś się drażliwa bez powodu, Carlotto. Przy pomniałaś, że nalegałem na zabicie Achillesa, lecz najwy raźniej twój argument nie polegał na ty m, że skoro jaw twoim wieku chciałem zabić niebezpiecznego wroga, ty powinnaś planować zabijanie ludzi... Carlotta wy dawała się skonsternowana. - Chy ba na ty m polegał. W pewny m sensie. - Odpowiedziałem na niego. Dlaczego nie słuchałaś? Na ulicach Rotterdamu rządziła zasada „zabij albo giń”. Gdy by śmy nie zabili Achillesa, on zabiłby nas. W końcu popełnił wiele okropny ch czy nów, zanim zginął. Przeciwko mnie macie ty lko moją... konsumpcję... więc skoro bawimy się w analogie, to przy szedłem do grupy Buch jako zagłodzony szkrab. - Naszy ch rozmiarów - dodała Carlotta scepty cznie. Mniejszy - sprostował Ender. - Czy tałem jego metry kę z czasu, kiedy zdawał do Szkoły Bojowej, a wtedy już jego grupa jadała dobrze od miesięcy. W porównaniu z nim jesteśmy wielkimi gruby mi mięśniakami. - Studiowałeś jego akta? - zdziwiła się Carlotta. - Lizus - mruknął Sierżant. - Stanowi jedy ny przy padek sy ndromu Antona wcześniejszy od nas - oświadczy ł Ender. -To oczy wiste, że przestudiowałem każdy strzępek informacji na temat jego fizy cznego i umy słowego rozwoju. Konty nuując moją odpowiedź na niesłuszne porównanie Carlotty... - podjął Groszek. By łem dodatkową gębą do wy ży wienia i nie wy glądałem, jakby m mógł coś wnieść do jej małej grupy. Buch mogła mnie wy kopać... Mogli mnie pobić na śmierć ty lko za to, że chciałem się do nich przy łączy ć. Wiele grup tak postępowało, a nawet gorzej. Obserwowałem ją i zobaczy łem, że jest zdolna do miłosierdzia w granicach wy znaczany ch przez brutalne warunki ulicznego ży cia. Stanowiłem wtedy dla nich realne zagrożenie: że uszczuplę ich zasoby i nie pomogę im zdoby ć więcej - ale Buch mnie wy słuchała. Rozumiecie to? W sy tuacji autenty cznego zagrożenia nie zaczy nała od zabijania. Dała mi szansę. - I to miłosierdzie ją w końcu zabiło - stwierdził Sierżant. - Nie miłosierdzie, które mi okazała - zapewnił Groszek.
Owszem, miłosierdzie okazane tobie - nie ustępował Sierżant. - Przy jęła cię, bo przedstawiłeś jej swój plan, żeby wziąć jakiegoś większego chłopca na waszego obrońcę, żeby ście mogli się dostać do jadłodajni na jeden porządny posiłek dziennie. Zgadza się? Groszek zorientował się, dokąd Sierżant zmierza, ale pozwolił mu dokończy ć. - Zgadza się. I nawet zaproponowałeś Achillesa jako oczy wisty wy bór, bo by ł duży, ale kulawy, więc potrzebował grupy Buch, żeby pomogła mu zdoby wać jedzenie, tak jak wy go potrzebowaliście, żeby was bronił przed łobuzami i złodziejami. Miałem rację pod każdy m względem oprócz wy boru Achillesa, a ten wy bór by ł błędem ty lko z powodów, który ch nie mogłem znać, zanim nie zobaczy łem jego reakcji, kiedy go obezwładniliśmy i fizy cznie podporządkowaliśmy. - Ale gdy by od razu kazała swojej grupie cię przepędzić, nie zginęłaby. Groszek westchnął. Co dało się przewidzieć, Sierżancie? Mój plan zadziałał idealnie i wszy scy w grupie jedli lepiej. Może Buch ży łaby dłużej bez moich błędów, ale te dzieci, które ledwo ży ły, z pewnością by umarły. Nie przewidziałem morderstwa... ale dokładnie zrozumiałem zasady rządzące społecznością. My ślę, że przy kład Carlotty jest doskonały - oświadczy ł Sierżant. - Kiedy jesteś otoczony przez wrogów, musisz by ć bezlitosny. Czas znowu ry knąć. - Gdzie są twoi wrogowie, ty głupi szczeniaku?! Sierżant się skulił, ale miał ikrę! - Cały ludzki wszechświat! - odkrzy knął. - Cały ludzki wszechświat nie wie, że istniejesz, i ma to gdzieś - stwierdził spokojnie Ender. Powinien wiedzieć! - Sierżant odwrócił się gwałtownie do brata. - Złoży li obietnice i ich nie dotrzy mali! Porzucili nas! - Nieprawda - zaoponował Groszek. - Ludzie, którzy składali te obietnice, dotrzy mali ich, i następne pokolenie, i następne. - Ale niczego nie znaleźli - wy tknął mu Sierżant. Znaleźli ponad dwieście możliwości, które nie zadziałały, chociaż część z nich wciąż wy gląda dość obiecująco. To bardzo dużo dla każdego, kto wie, jak działa nauka. Może musimy zbadać pięćset ślepy ch zaułków, zanim odkry jemy prawidłowe rozwiązanie? A oni ogromnie nam pomogli. - Ale przestali. - Carlotta okazała się równie uparta, jak Sierżant. To nie znaczy, że są naszy mi wrogami. Ostatecznie ani ty, Carlotto, ani ty, Sierżancie, nie zrobiliście absolutnie niczego, żeby pomóc Enderowi i mnie w naszy ch badaniach. Zgodnie z waszy m rozumowaniem jesteście naszy mi wrogami tak samo jak oni, ty lko wy ignorujecie w dodatku własny interes. - Ten statek jest naszy m światem! - zaprotestowała Carlotta gorąco. - Wszy stko wskazuje na to, że spędzimy tutaj całe ży cie. Ktoś musi wiedzieć, jak naprawić i odbudować każdą jego część. - Ja wiem - oznajmił Groszek. - Ale ty nie możesz nic zrobić. Mieszkasz w ty m pudle i boisz się każdego wy siłku, bo możesz dostać ataku serca i umrzeć.
Mogę stąd zdalnie kontrolować Szczeniaka i zrobiłem to kilka razy, kiedy konieczne by ły naprawy. A kiedy umrzesz, kto to będzie robił? - zapy tała Carlotta - Ja! Nie porzuciłam waszego projektu wy leczenia sy ndromu Antona, ty lko pracowałam nad projektem równie ważny m dla naszego przetrwania. To prawda - przy znał Groszek - i pochwalam to. Nie powinienem wrzucać cię do jednego worka z Sierżantem, kiedy obróciłem przeciwko niemu jego własne oskarżenia. - A ja się przy gotowuję, żeby nas bronić przed wrogami - oznajmił Sierżant. To kompletne kuso - odparł Groszek. - Jakieś trzy dni zabrało ci rozgry zienie, jak zmienić wy posażenie statku w broń, i ćwiczy sz po kilka minut dziennie, toteż jesteś wy starczająco silny i zwinny, żeby walczy ć... jeśli przy padkiem trafimy na bardzo niskich wrogów, którzy nie zdołają cię zaskoczy ć i będą atakować ty lko po jedny m, jak na widach. Przez resztę czasu fantazjujesz o nieistniejący m wrogu, a potem próbujesz wciągnąć rodzeństwo do swojego paranoicznego wszechświata. - Kiedy napotkamy wroga, będziesz się cieszy ł, że poświęcałem czas... Wszy scy jesteście geniuszami - przerwał mu ostro Groszek. - Kiedy nadejdzie wróg, każde z was będzie umiało go przechy trzy ć bez spędzania cały ch ty godni w ty m absolutny m szaleństwie. Nazy wasz mnie szaleńcem? - parsknął Sierżant. - Ty, wielki woj ownik, który wprowadził Petera Wiggina na urząd Hegemona? - Odwrócił się do Endera. - Nie studiowałem metry ki Olbrzy ma, ty lko jego bitwy. Nie wprowadziłem Petera na żaden urząd - zaprzeczy ł Groszek. - Pomogłem mu zdławić wojny, które groziły wy niszczeniem rasy ludzkiej, jak już pokonaliśmy Formidów. Skoro o ty m mowa - podchwy cił Sierżant. - By łeś dwukrotnie lepszy m strategiem i takty kiem niż ten dzieciak, którego imieniem nazwałeś Endera. - Ale nie by łem nawet w połowie tak dobry m dowódcą, bo nie potrafiłem nikogo kochać ani nikomu ufać, dopóki nie nauczy łem się tego od waszej matki, wiele lat później. Nie można dowodzić ludźmi na wojnie, jeśli im nie ufasz, i nie można pokonać wroga, jeśli go nie kochasz. - Nie muszę nikim dowodzić w bitwie, bo nie mam kim. Jestem ty lko ja. Nie masz kim dowodzić, ale całe ży cie dy ry gujesz i manipulujesz swoim genialny m rodzeństwem. Przeciwieństwo dobrego dowódcy ? Ty ran, który za bardzo się boi wy imaginowany ch zagrożeń, żeby rozpoznać racjonalną radę, kiedy ją sły szy. Najgorsze, co zrobiła matka w swoim ży ciu, to zostawienie cię, żeby ś sam nas wy chowy wał - rzucił Sierżant. - Jeszcze mnie znieważasz. Jak śmiem - zadrwił Groszek. - Sy n spiskuje, żeby mnie zamordować, a ja śmiem go znieważać! Głupio postępujesz i zasłuży łeś na miano głupca. Popatrz na siebie: rzekomo przy gotowujesz się, żeby stawić czoło każdemu wrogowi. A twój brat właśnie rozkwasił ci nos i zmiażdży ł gardło, więc wy glądasz jak pomidor i skrzy pisz jak zardzewiały zawias. - Rzucił się na mnie bez ostrzeżenia! - krzy knął Sierżant. - Znowu głupota - ocenił Groszek. - Wprowadziłeś do naszego małego świata całkiem nowy element: morderstwo ojca Endera. I tak beznadziejnie słabo go znałeś, że nawet nie przy szło ci do głowy, że zareaguje na tę groźbę inaczej niż na wszy stkie twoje poprzednie próby ty ranizowania
ich. - Ender nie by ł moim wrogiem - bronił się Sierżant. On jest twoim jedy ny m wrogiem, odkąd go pierwszy raz spotkałeś, kiedy Pet ra i ja wreszcie odnaleźliśmy was wszy stkich i zebraliśmy razem, gdy miałeś rok. Drugi męski antonin. Ry wal. Od pięciu lat nie robisz nic innego, ty lko starasz się go wziąć pod but. Wszy scy twoi wy obrażeni wrogowie to substy tuty Andrew Delphiki. Obmy ślałeś dla niego jedno upokorzenie za drugim, zmanipulowałeś swoją siostrę, żeby sprzy mierzy ła się z tobą przeciwko niemu. I oto smutny rezultat. Ender i Carlotta to produkty wni członkowie naszej małej czteroosobowej społeczności, podobnie jak ja. Ale ty, Cincinnatusie Delphiki, zuży wasz nasze zasoby, nie tworzy sz niczego wartościowego i zakłócasz funkcjonowanie inny ch. Nie wspominając o zbrodniczy m spisku i próbie popełnienia morderstwa pierwszego stopnia. Ku zdumieniu Groszka oczy Sierżanta wy pełniły się łzami. Nie prosiłem, żeby ś mnie zabrał w tę podróż! Nie chciałem lecieć! Nie lubiłem cię, lubiłem Petrę. Ale ty nigdy nie zapy tałeś, czego chcę! - Miałeś dopiero rok - odparł Groszek. - Co to znaczy dla antonina?! Ty nie miałeś nawet roku, kiedy uciekłeś z laboratorium, gdzie się pozby wano takich ekspery mentów jak ty ! Mogliśmy mówić, mogliśmy my śleć, mogliśmy odczuwać, a ty i Petra nawet nie spy taliście, po prostu wy rwaliście nas z naszy ch domów i ogłosiliście, że jesteście naszy mi prawdziwy mi rodzicami. Ten wielki brzy dki olbrzy m i ormiański geniusz wojskowy. Chciałem zostać z rodziną, która mnie wy chowy wała, z kobietą, którą nazy wałem matką, ze zwy czajny m, ciężko pracujący m mężczy zną, którego nazy wałem ojcem. Ale nie, ty i twoja żona wzięliście nas sobie. Jak niewolników! Wy słani tu, zabrani tam... Wasza własność. I gdzie skończy łem? W kosmosie, z podświetlną prędkością, podczas gdy reszta ludzkiej rasy przemieszcza się w czasie osiemdziesiąt pięć razy szy bciej od nas. Każdy rok naszego ży cia to całe ży cie dla członków ludzkiej rasy. I ty mi mówisz o moich zbrodniach? Powiem ci, dlaczego chciałem twojej śmierci. Ukradłeś mnie mojej prawdziwej rodzinie! Dałeś mi twój parszy wy klucz Antona, a potem odebrałeś mi wszy stkich, którzy się o mnie troszczy li, i zamknąłeś mnie tutaj, bezwładny olbrzy m, z dwójką mięczaków, którzy nawet nie rozumieją, że są niewolnikami! Groszek nie miał odpowiedzi. Przez całe pięć lat tej podróży nigdy nie przy szło mu do głowy, że dzieci mogą pamiętać kobiety, które je urodziły. Nie mogły wiedzieć, że wy kradziono je jako embriony i rozproszono po świecie, umieszczając w ciałach kobiet, które nie miały powodów podejrzewać, że noszą w sobie potomstwo wielkich generałów, Juliana Delphiki i Petry Arkanian, poczęte in vitro. - No tak... - mruknął wreszcie. - Cholera. Dlaczego wcześniej nic nie powiedziałeś? - Bo do tej pory nie wiedział, że właśnie to go wkurza - wy ręczy ł brata Ender. Wiedziałem przez cały czas! - próbował krzy knąć Sierżant, ale teraz już całkiem stracił głos. Ty lko chry piało mu w gardle. - Nie będziesz mógł mówić normalnie przez miesiąc - skomentowała Carlotta sucho. Wszy stkie nasze pierwsze rodziny by ły głupie - powiedział Ender - i bały się nas. Twoja nie by ła wy jątkiem. Rodzice nie chcieli cię nawet doty kać. Uważali cię za potwora, sam nam mówiłeś. A czy m jest ta rodzina? - szepnął Sierżant gwałtownie. - Ojciec to gadająca góra
w ładowni, a matka to hologram, który powtarza to samo w kółko i w kółko, w kółko i w kółko. - Nic nie może na to poradzić - zauważy ła Carlotta. - Nie ży je. - Tamci mogli ją poznać, mieszkali z nią, rozmawiali z nią codziennie - ciągnął Sierżant. -My mamy Olbrzy ma. Groszek odchy lił się i spojrzał na sufit. Potem zamknął oczy, bo i tak niczego nie widział. Spod zaciśnięty ch powiek wy pły nęły łzy. - To by ła okropna decy zja - powiedział cicho. - Cokolwiek by śmy zrobili, wy szłoby źle. Nie rozmawialiśmy o ty m z wami, ponieważ mieliście za mało doświadczenia, żeby dokonać inteligentnego wy boru. By liście skazani na śmierć w wieku około dwudziestu lat. My śleliśmy, że znajdziemy lekarstwo szy bko... za dziesięć lat, dwadzieścia... i będziecie mogli wrócić na Ziemię - wciąż tak młodzi, żeby mieć cale ży cie przed sobą. - Ten genety czny problem jest bardzo skomplikowany - przy znał Ender. Gdy by śmy zostali na Ziemi, od dawna by ście nie ży li. Wasze normalne rodzeństwo doży ło ilu, stu dziesięciu lat? - Dwoje z nich - potwierdził Ender. - Wszy scy przekroczy li setkę. A wy troje by liby ście odległy m smutny m wspomnieniem... Rodzeństwo z tragiczny m defektem genety czny m, które przeży ło ty lko jedną piątą długości przeciętnego ży cia. - Jedna piąta ży cia jest lepsza niż to - szepnął Sierżant. - Wcale nie - zaprzeczy ł Groszek. - Przeży łem ją i to nie wy starcza. - Zmieniłeś świat - powiedział Ender. - Dwa razy go ocaliłeś. - Ale nigdy nie zobaczę, jak zakładacie własne rodziny. Nie martw się - pocieszy ła go Carlotta. - Jeśli Ender i ty nie znajdziecie lekarstwa, nigdy nie będę miała dzieci. Nie przekażę tego nikomu. Właśnie o to mi chodzi - powiedział Groszek. - Kiedy Petra i ja cię poczęliśmy, wierzy liśmy, że pewien naukowiec potrafi rozwiązać problem. To właśnie on przekręcił we mnie klucz Antona. I to on zabił wszy stkie pozostałe ekspery menty. My nigdy nie chcieliśmy tego wam zrobić. Ale stało się i my śleliśmy ty lko o ty m, jak wam dać prawdziwe ży cie. - Twoje ży cie jest prawdziwe - powiedział Ender. - Takie ży cie by mnie zadowoliło. Mieszkam w skrzy ni, z której nie mogę wy jść - warknął Groszek, zaciskając dłonie w pięści. Nigdy nie zamierzał się skarży ć. Użalanie się nad sobą by ło nieznośnie upokarzające. Ale cała trójka musiała zrozumieć, że postąpił słusznie, robiąc wszy stko, żeby nie zostali oszukani tak jak on. - Co z tego, że spędzicie pierwsze pięć czy dziesięć lat ży cia w kosmosie, jeśli to wam zapewni następne dziewięćdziesiąt lat... i dzieci, które doży ją setki, i wnuki...? Ja nigdy tego nie zobaczę... ale wy tak. Nie, nie zobaczy my - odszepnął Sierżant. - Lekarstwo nie istnieje. Jesteśmy nowy m gatunkiem o długości ży cia wy noszącej dwadzieścia dwa lata, najwy raźniej. Pod warunkiem że spędzimy ostatnie pięć lat w dziesięcioprocentowej grawitacji. Dlaczego więc chcesz mnie zabić? - zapy tał Groszek. - Czy moje ży cie nie jest według ciebie dość krótkie? W odpowiedzi Sierżant uczepił się rękawa Groszka i zapłakał. Ender i Carlotta chwy cili się za ręce i patrzy li. Groszek nie wiedział, co czują. Nie wiedział nawet, dlaczego Sierżant płacze. Nigdy nikogo nie rozumiał. Nie by ł Enderem Wigginem. Ale od czasu do czasu go
namierzał, śledził poprzez ansibl w sieciach komputerowy ch i wy dawało mu się, że Ender Wiggin też nie miał najlepszego ży cia. Samotny, bezdzietny, latał z planety na planetę i nigdzie nie zatrzy my wał się dłużej, a potem wracał do szy bkości świetlnej, toteż pozostawał młody, podczas gdy rasa ludzka się starzała. Całkiem jak Groszek. Ender Wiggin i ja dokonaliśmy tego samego wy boru: trzy mać się z dala od ludzi. Dlaczego Ender Wiggin chował się przed ży ciem, Groszek nie potrafił odgadnąć. Sam miał krótkie słodkie małżeństwo z Petrą, miał te nieszczęsne, piękne, niemożliwe dzieciaki. Ender zaś nie miał nic. To dobre ży cie, my ślał Groszek, i nie chcę, żeby się skończy ło. Co się stanie z ty mi dziećmi, kiedy odejdę? Nie mogę ich teraz zostawić, nie mam wy boru. Kocham je bardziej, niż potrafię znieść, ale nie mogę ich ocalić. Są nieszczęśliwe, a ja nie potrafię tego zmienić. Dlatego płaczę.
OBSERWACJA NIEBA Carlotta wy kony wała kalibracje grawitacy jne w podstawie pola na samy m końcu statku, kiedy Ender wszedł do modułu podtrzy my wania ży cia, znajdującego się tuż nad ty m miejscem. Albo tuż przed nim, zależy, jak popatrzeć na statek. Soczewkowanie grawitacji tak bardzo wszy stko komplikowało. Tace porostów, alg i bakterii, które wy twarzały tlen oraz podstawowy materiał uży wany w procesorach ży wności, musiały pozostać poziome bez względu na to, co się działo ze statkiem. Podczas przy spieszania nie trzeba by ło nic robić - inercja nadawała tacom właściwą orientację, „dołem” w stronę rufy. Ale podczas zwy kłego lotu uprawy stały by się nieważkie, dlatego należało skonfigurować pole soczewkowania grawitacy jnego tak, żeby zapewnić im niezmienną pozy cję. Ponieważ jednak porosty potrzebowały co najmniej połowy normalnej ziemskiej grawitacji, a w luku towarowy m tuż przed - lub ponad - modułem podtrzy my wania ży cia już połowa g zabiłaby ojca w godzinę - jego serce by nie wy trzy mało - konieczne by ły ciągłe poprawki. Soczewkowali grawitację z ty sięcy gwiazd i musieli nieustannie ją dostosowy wać w miarę zbliżania się do najbardziej masy wny ch z nich lub oddalania. Carlotta wzięła na siebie obowiązek pilnowania, żeby wskaźniki grawitacji zawsze by ły idealnie skalibrowane, dzięki czemu komputery pracowały na dokładny ch dany ch o przy pły wach grawitacy jny ch i soczewkowanej grawitacji w różny ch częściach statku. Okablowała ładownię ty loma zabezpieczeniami, że alarmy włączały się przy najmniejszej zmianie sił ciążenia oddziałujący ch na ojca. Tutaj, w module podtrzy my wania ży cia, tolerancja by ła znacznie większa, ale Carlotta i tak cały czas musiała pilnować, żeby porosty podlegały dostatecznie dużej grawitacji, aby nie wy rastały pionowo i nie zacieniały tac, bo wtedy algi na najniższy ch ich poziomach nie mogły by fotosy ntety zować. Każda taca przy pominała w gruncie rzeczy sześciocenty metrowy las deszczowy, z porostami zamiast drzew, który ch misterna koronka wznosiła się na ty le, na ile pozwalała grawitacja, przepuszczając światło do wolno pły nącej na dole rzeki, gdzie kilka gatunków alg tworzy ło minihabitaty dla setek rozmaity ch bakterii, ży jący ch w wiecznie zmiennej sy mbiozie. Wszy stkie przetworzone odchody czterech istot ludzkich - większość pochodziła od ojca, chociaż udział dzieci nie by ł już bez znaczenia - wkraplano na tace w dość stały m tempie, a bakterie miały za zadanie rozłoży ć każdą kroplę na odży wczą zupę, którą mogły się karmić algi i na końcu porosty. Bakterie zjadały również gnijące porosty, algi i siebie nawzajem. To by ł świat wzajemnie pożerający ch się istot, ale starannie ograniczony, żeby nic się nie zmarnowało. Potem tace jedna po drugiej by ły automaty cznie wy suwane, zbierano z nich większość porostów i trochę alg, a następnie odstawiano na dwuty godniowe odrastanie. To, co zebrano, stawało się jedzeniem. Gdy by łudzi by ło więcej, proces zachodziłby znacznie szy bciej - opróżniano by do dziesięciu tac dziennie, ale wtedy więcej odchodów uży źniałoby tace, więc odrastanie też przebiegałoby szy bciej. Do sy stemu należało również wpuszczać nieodnawialne pierwiastki śladowe, które się wy czerpy wały. To by ła delikatna równowaga, ale mogła przetrwać stulecia, pod warunkiem że dbano o maszy ny, a grawitacja i przy spieszenie nie przekraczały ustalony ch granic.
Istniał jeszcze ogród ziołowy, który m trzeba się by ło opiekować. Nie by ł tak zautomaty zowany, jak sy stem podtrzy my wania ży cia, a bez niego jedzenie stanowiłoby niesmaczną papkę na niesmaczny ch plackach. Carlotta podjęła się również tego zadania, odkąd ojciec nie mógł się już dostać do ogrodu. Poza ty m miał tak duże dłonie, że z trudem manipulował listkami ziół. Pod koniec swojej ogrodniczej kariery na statku wy ry wał właściwie ty le samo, ile zbierał, więc uprawy ucierpiały. Chłopcy chętnie zostawili Carlotcie wszy stkie prace konserwacy jne. W rezultacie, stwierdziła z mieszaniną dumy i rozgory czenia, niezauważalnie przy pisali jej trady cy jną rolę kobiety : gotowanie i sprzątanie. Trzeba by ło dy scy pliny, żeby powtarzać w kółko te same czy nności i nigdy nie pozwalać sobie na lenistwo czy niedbalstwo. A Carlotta nie miała pewności, czy może powierzy ć to zadanie któremukolwiek z braci. Nie wiedziała, czy wy nika to z gatunkowej różnicy płci, czy po prostu z charakterów ich trojga, ale Ender, chociaż zdolny do nieskończonej cierpliwości w swoich badaniach, zawsze musiał mieć przed sobą cel i widzieć zakończenie, natomiast Sierżant miał okres skupienia... no cóż, sześciolatka. Zresztą Carlotta doszła do wniosku, że z nich trojga Sierżant jest najbardziej ludzki - najbardziej przy pomina zwy kłe dziecko. By ł mniej stabilny emocjonalnie, potrzebował nieustannej sty mulacji i ciągły ch zmian, akcji. A właśnie tego ży cie na statku nigdy nie zapewniało. Nigdy nie zdarzały się kry zy sy. Badania Endera przy nosiły rezultaty - zwy kle negaty wne - w tempie ruchów lodowca, natomiast konserwatorskie prace Carlotty nie powodowały żadny ch zmian, jedy nie pogłębiały jej wiedzę prakty czną i teorety czną o wszy stkim, co doty czy ło statku. Biedny Sierżant. Musi strasznie cierpieć z powodu tej nudy. Nic dziwnego, że ciągle fantazjuje o zagrożeniach i wrogach. Trzeba przy znać, że zabicie ojca by ło na razie najbardziej szokujący m z jego sfabry kowany ch kry zy sów, postępkiem krańcowo głupim i niecy wilizowany m, ale właśnie coś takiego mogło wy my ślić dziecko. A kiedy Ender rozkwasił mu nos i prawie go udusił, Sierżant zaznał wreszcie swojej wy marzonej grozy. Gdy jednak wy zdrowieje, jego znudzenie i frustracja będą znowu narastać. Co wtedy wy my śli? Pewnego dnia stanie się coś okropnego. Na statku by ło po prostu za mało ludzi, żeby urozmaicić ży cie. - Sierżant potrzebuje psa - stwierdziła Carlotta. Ender podskoczy ł. - Co ty tam robisz na dole? - Pracuję - odparła Carlotta. - A co ty robisz? Pobieram próbki. Od dawna zajmujemy się wirusami do składania genów, ale teraz prowadzimy badania nad latencją bakterii i chemiczny mi wy zwalaczami. Największy problem to zmiana wszy stkich komórek ciała jednocześnie i powstrzy manie układu immunologicznego przed odrzuceniem siebie po zmianie. Mamy tu na tacach niektóre z ty ch bakterii i zamierzam spróbować połączenia ich cech z niektóry mi z naszy ch bakterii jelitowy ch, żeby zobaczy ć, czy mogę wpły wać na ich techniki. Wy dawał się taki szczęśliwy. - Wiesz, że Sierżant nigdy nie zapomni, co się wtedy stało. Że go stłukłem na kwaśne jabłko? Nie spodziewałem się, że zapomni - odparł Ender. Właściwie liczy łem, że to zapamięta. - Pobiłeś go ty lko dzięki zaskoczeniu. Nigdy więcej ci na to nie pozwoli. Ender westchnął i nie odpowiedział.
- Sierżant potrzebuje psa - powtórzy ła Carlotta. Teorety cznie mógłby m chy ba zrekapitulować całą historię ewolucji i skonstruować jakieś małe zwierzątko, z który m mógłby się bawić, ale zabrałoby to więcej czasu niż nasza przewidy wana długość ży cia... I zapewne wy hodowałby m ty lko coś w rodzaju kalmara. Stworzenie strunowej formy ży cia trwałoby jeszcze dłużej i raczej nie mógłby m zagwarantować rezultatu. - On potrzebuje czegoś, co mógłby kochać i jednocześnie kontrolować - oznajmiła Carlotta. - My ślałem, że po to ma ciebie - zauważy ł Ender. - On mnie nie kontroluje. - Naprawdę? - rzucił. - Widocznie marionetka nie widzi sznurków. Widzę wszy stko to, co ty - oświadczy ła Carlotta. - To, co nazy wasz sznurkami, ja postrzegam jako mój nieustanny wy siłek, żeby uchronić Sierżanta przed szaleństwem. Możemy chy ba przy jąć, że jego plan zamordowania Olbrzy ma świadczy o całkowity m niepowodzeniu ty ch wy siłków. - Nie pozwoliłaby m mu tego zrobić - zapewniła Carlotta. - A kiedy go powstrzy małaś przed czy mkolwiek? Pogarda w głosie Endera sprawiła, że Carlotta zapragnęła go zranić. Ty lko trochę. Może biopsja wątroby we śnie? Mała rana, intensy wny ból, szy bkie wy zdrowienie. - Gdy by ś raczy ł się kontaktować z kimkolwiek, kto nie zajmuje się genety czny mi badaniami setki lat świetlny ch stąd, wiedziałby ś, ile szalony ch planów mu wy perswadowałam. O ty m dowiedziałeś się ty lko dlatego, że niczego mi nie wy jawił, dopóki nie wy skoczy ł z ty m do ciebie, a ty złamałeś mu nos. - Należało mu się - stwierdził Ender. - Osiągnąłeś ty lko ty le, że stałeś się jego największy m wrogiem. Pilnuj się, Enderze. - Skierowałem już część mojej uwagi na śledzenie poczy nań Sierżanta. - On cię tak bardzo wy przedza, że cokolwiek śledzisz, zapewniam cię, że to nie Sierżant. A raczej zobaczy sz ty lko to, co on zechce ci pokazać. Ale z tego też mogę się dużo dowiedzieć. Carlotto, nie mam w tej chwili głowy do tego. Wolałby m odłoży ć naszą pogawędkę na bardziej dogodną chwilę. - Sierżant potrzebuje czegoś, nad czy m mógłby pracować. - Sierżant nie potrafi pracować nad niczy m, co nie obejmuje aktów przemocy albo walki na śmierć i ży cie. - Właściwie my oboje też nad ty m pracujemy, jeśli się zastanowić - oświadczy ła Carlotta. Ty próbujesz pokonać nasz genety cznie zakodowany giganty zm, zanim również nas wy gna do ładowni, a ja próbuję zapewnić sprawne funkcjonowanie wszy stkich sy stemów statku, żeby śmy nie zginęli wskutek jakiegoś wy padku czy awarii. Właśnie o ty m mówię - podchwy cił Ender. - Sierżant mógłby zajmować się naprawdę ważny mi rzeczami, gdy by ty lko się przy łoży ł. Jest dostatecznie by stry... W ciągu kilku miesięcy mógłby m go wprowadzić w najnowsze badania genety czne. - On nie chce pracować dla ciebie ani dla mnie. Sierżant nie jest urodzony m podwładny m. - Jak większość paranoidalny ch schizofreników. Nigdy nie mów takich rzeczy - obruszy ła się Carlotta. - To prawdziwa choroba, której Sierżant nie ma, i jeśli zaczniesz o nim my śleć w ten sposób...
- Czy ty nie masz ani odrobiny poczucia humoru? - przerwał jej Ender. - To, co ży cie na statku robi z Sierżantem, wcale nie jest zabawne. Gdy by m nie żartował - powiedział Ender - musiałby m go brać poważnie, co odry wałoby mnie od pracy. Miałam nadzieję, że pomożesz mi wy my ślić coś, co ułatwi Sierżantowi znoszenie ży cia tutaj. On cierpi z powodu samotności bardziej niż ty i ja. Jest bardziej podobny do ojca. Olbrzy m i Sierżant? Nigdy o ty m nie my ślałem, ale chy ba masz rację. Sierżant powinien ży ć na ulicy, gdzie nieustannie groziłaby mu śmierć głodowa i w każdej chwili mógłby zostać zabity. Nareszcie miałby zajęcie. Tak naprawdę więc nie chcesz psa dla Sierżanta. Raczej ty gry sa szablozębnego. Czegoś, co wciąż by na niego czy hało, żeby mógł się zająć zwalczaniem prawdziwy ch zagrożeń, a nie urojony ch. - My ślałam raczej o towarzy szu, który rozszerzy granice jego ży cia poza statek. - Pies na inny m świecie? - zdziwił się Ender. W świecie ludzi mamy ty le pieniędzy, że to aż śmieszne. Ten facet Graff zajął się finansami ojca tak spry tnie, że nikt tam nie ma pojęcia, jacy jesteśmy bogac i. Wszy stkie pieniądze, który ch potrzebujemy, zmieszczą się w mojej garści powiedział Ender. Teraz nie mamy dla nich zastosowania - zgodziła się Carlotta. - Pomy ślałam ty lko, że możemy kupić coś, czy m Sierżant mógłby się opiekować wirtualnie, poprzez ansibl. Może wy nająć kogoś, żeby wszczepił coś jakiemuś zwierzęciu... Na jakimś skolonizowany m świecie z mnóstwem dzikich terenów... Twój żart z ty gry sem szablozębny m wy gląda na niezły pomy sł. Ender przestał pobierać próbki i zamy ślił się na chwilę. On za nic nie przy jmie tego jako prezentu od nas. Czy nawet jako naszego pomy słu. Pomy śli, i słusznie, że poddajemy go terapii. A przecież nie uważa, że ma jakiś problem. Wiem - przy znała Carlotta, chociaż właściwie nie my ślała o ty m w ten sposób, dopóki Ender tego nie powiedział. - Zawsze mówisz, że wiesz, ale nie sądzę, żeby tak by ło. - Wiedziałam, że to powiesz - oświadczy ła Carlotta. - Najmądrzejsza, wszechwiedząca Carlotta wspaniała. - Najwy ższy czas, żeby ś to przy znał. Na kilku światach są laboratoria, w który ch bada się rozmaitą ksenofaunę. Zapewne chciałaby ś, aby m pod jakimś pretekstem przedstawił to jako własny projekt i opowiadał o ty m z takim entuzjazmem, aby Sierżant pomy ślał, że za moimi plecami przejmuje kontrolę nad ty m stworzeniem i uży wa go do własny ch celów. - Coś w ty m rodzaju... - potwierdziła Carlotta, która nie posunęła się w my ślach tak daleko. Ja nie mam szans zrobić nic wiary godnego w tej sprawie, bo cała moja praca ogranicza się do statku. Ale ty utrzy mujesz ty le kontaktów przez ansibl... Ty lko nikt nie ma pojęcia, że jestem sześcioletnim antoninem na statku kosmiczny m. Dla każdego jestem inną osobą, a z powodu różnicy czasu głównie zbieram dane. To nie są żadne znajomości. - Nigdy tak nie my ślałam.
Po prostu nie chcę, żeby ś sądziła, że mam rozległe grono przy jaciół w ludzkim wszechświecie. Gdy by się dowiedzieli, kim jestem i gdzie jesteśmy, pewnie media poświęciły by nam przelotną uwagę, a potem sprawdziły by nasze finanse, a ktoś inny znalazłby powód, żeby je uznać za nielegalne, i zabrałby nam większość pieniędzy. - Nie znajdą ich - zapewniła Carlotta. Nasz software i nasi agenci tak mówią - odparł Ender. - Co nie znaczy, że ktoś naprawdę pomy słowy nie mógłby ich zadziwić. Ale wracając do twojej propozy cji... Mogę zrobić coś takiego. Wątpię, czy pomoże, ale warto spróbować. Ty też chcesz zwierzaczka? - Może ty lko link do jakiegoś domowego robota, żeby m mogła popatrzeć, jak ktoś wy konuje ruty nowe prace dzień po dniu, rok po roku, i przy pomnieć sobie, że maszy ny prowadzą ży cie bardziej interesujące ode mnie. Więc użalasz się nad sobą tak samo jak my - stwierdził Ender. - Ależ my wszy scy cierpimy. - Mówisz, jakby to nic nie znaczy ło. - No, nie ży ję tak, j akby to nic nie znaczy ł o. Jestem tak znudzony swoj ą pracą, że w ni ektóre dni chciałby m po prostu umrzeć razem z Olbrzy mem. - Czy wiesz, dlaczego Olbrzy m nie chce umrzeć? - zapy tała Carlotta. Ponieważ nas kocha - odpowiedział Ender - i nie może spocząć, dopóki nie zapewni nam szansy na szczęście. Cokolwiek to jest. Olbrzy m nie musiał przecież nas kochać - zauważy ła Carlotta - a ty mówisz o ty m tak, jakby to by ło równie naturalne, jak powietrze. Ender wskazał otaczające go urządzenia sy stemu podtrzy my wania ży cia. - Nie ma nic naturalnego w powietrzu, który m oddy chamy. - Ojciec to dobry człowiek. Szlachetny. Prawdziwy altruista. - Błąd - sprostował Ender. - Ojciec to mały dzikus, który zaczął podziwiać pewną zakonnicę irhieniem Carlotta i nieco starszego chłopca nazwiskiem Ender Wiggin i chciał by ć równie dobry, jak oni by li w jego wy obrażeniu, więc poświęcił całe swoje ży cie na udawanie prawdziwego chłopca i dalej działa według tego scenariusza, ponieważ boi się, że gdy by kiedy ś przestał, odkry je, że nadal jest ty m samy m głodujący m śmieciarzem, który jakoś utrzy mał się przy ży ciu na ulicach Rotterdamu. Carlotta się roześmiała. Nie przy szło ci do głowy, że może to rola dzikusa została mu narzucona, a dobry człowiek w naszej ładowni jest prawdziwy m Julianem Delphiki? Czy to ważne? Wszy scy jesteśmy mały mi dzikusami, a przez „my ” rozumiem całą rasę ludzką we wszy stkich wariantach. Dopiero zaczęliśmy ewoluować w stworzenia, które naprawdę chcą i potrzebują cy wilizacji. Wszy scy musimy pokonać agresy wnego samca alfa i groźnie opiekuńczą matkę, żeby śmy mogli ży ć razem blisko siebie. - Jak my na ty m statku - stwierdziła Carlotta. Poszukam zwierzaka dla Sierżanta.- I dla ciebie - przy pomniała Carlotta. - I dla mnie. I kto wie? Może ojcu by się poprawiło, gdy by miał jakieś ży cie poza statkiem? Potrzebna jest duża przepustowość łącza, żeby śmy wszy scy mogli się bawić ze zwierzakami na inny ch planetach. - Stać nas, żeby to opłacić - ucięła Carlotta.
- Zajmę się ty m - obiecał Ender. - Udawaj, że to ważne - zaproponowała Carlotta - a nawet dość pilne. Ender nic więcej nie powiedział. Zamknął ostatnią próbkę i wy szedł z modułu podtrzy my wania ży cia. Carlotta już zakończy ła odczy ty. Jak zwy kle wszy stko działało doskonale. Jaka ruty nowa, nudna, samotna praca czekała na nią teraz? Upły nęło trochę czasu, od kiedy ostatni raz sprawdzała śledzący software. Ty godnie? Dni? Co najmniej kilka dni. Zamknęła panel podłogi nad sensorami pola grawitacy jnego i ruszy ła do szy bu windy. Kiedy stanęła na platformie, poczuła pod nogami podłogę. Ale kiedy winda ruszy ła w górę, twarda podłoga zniknęła, a Carlotta - choć trzy mała się poręczy - miała wrażenie, że spada jednocześnie w każdy m kierunku. By ła do tego przy zwy czajona, chociaż wciąż doświadczała niewielkiego przy pły wu adrenaliny, bo jej ciało jak zwy kle wpadało w chwilową panikę - układ limbiczny ukry ty głęboko w jej mózgu wciąż nie rozumiał, że nie mieszkała już na drzewie i nie musiała panikować, gdy poczuła, że spada. Wkrótce dotarła do strefy, w której grawitacja została ustawiona w ten sposób, że moduł podtrzy my wania ży cia znajdował się na rufie statku, a nie na dnie. Tutaj szy b windy biegł po dnie statku - wzdłuż kilu, gdy by uży ć żeglarskiej analogii - toteż luk towarowy, gdzie mieszkał ojciec, miała teraz nad sobą. Leżała na plecach, uczepiona poręczy, a winda przesuwała ją do przodu. Nie by ło to trudne - grawitacja u ojca odpowiadała księży cowej, około jednej dziesiątej przy ciągania ziemskiego. Ender by ł już w dolny m laboratorium. A ona dopiero po kilku krokach weszła całkowicie w strefę normalnej ziemskiej grawitacji, którą statek utrzy my wał w dziobowy ch pomieszczeniach, gdzie ojciec i tak nie mógł wejść. Ender nie podniósł nawet głowy, zajęty wkładaniem próbek do rozmaity ch urządzeń. Jedne zamrażał, nad drugimi zamierzał od razu pracować. Nie miał dla niej czasu. Zazdrościła mu poczucia, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Bo w przeciwieństwie do kry zy su Sierżanta praca Endera by ła naprawdę pilna - wisiał nad nimi ostateczny termin. Carlotta nie wierzy ła ani przez chwilę, że mogą uratować ojca, ale dla ich trójki istniała jeszcze nadzieja i Ender nieustannie o ty m pamiętał. W głębi duszy wiedziała, że jako jedy ny robił coś naprawdę ważnego dla nich wszy stkich. Ale wraz z ojcem tak się w to zaangażował, tak skrupulatnie śledził wy niki badań, że Carlotta straciła nadzieję, że kiedy kolwiek zdoła nauczy ć się ty le, żeby im dorównać. Zawsze będzie wiedziała za mało. Mimo to naty chmiast rzuciłaby swoje obowiązki, gdy by ją wezwali, gdy by zlecili jej wy konanie jakiegoś zadania, nawet podrzędnego. „Masz, dopilnuj tego, podczas gdy my będziemy zajmowali się praw dziwy mi problemami...”. Nie miałaby nic przeciwko. Ale oni nigdy nie poprosili jej o pomoc. , Bez słowa minęła teraz Endera i wspięła się do górnego laboratorium. Usiadła przy terminalu śledzącego komputera, wy wołała holomapy i zaczęła przeglądać wszy stkie układy gwiezdne leżące w pobliżu ich trasy, zaczy nając od gwiazd, które właśnie mieli minąć, i posuwając się do przodu. Komputer sprawdzał rozmieszczenie masy w każdy m układzie, żeby ocenić, jak grawitator będzie musiał dostosować soczewkowanie. Przy czterdziestej gwieździe - wciąż odległej od nich o kilka miesięcy, ale mieli ją minąć stosunkowo blisko - komputer wskazał anomalię. Wy kry to obiekt należący do układu gwiazdy, ale zgodnie z raportem jego masa nieustannie się zmieniała. Oczy wiście by ło to niemożliwe, zwy kły artefakt dany ch. Masa zapewne się nie zmieniała,
ty lko w rzeczy wistości obiekt poruszał się po trasie innej niż przewidy wana na podstawie masy gwiazdy i jej większy ch planet, dlatego program ciągle mody fikował dane, żeby dostosować je do ostatniej lokalizacji obiektu. Ale to wcale nie by ł obiekt. Miał własny napęd i poruszał się po trasie, którą sam wy bierał, niezależnej od grawitacji gwiazdy i jej planet. Carlotta wy dała software’owi polecenie, żeby uznał obiekt za statek kosmiczny. Naty chmiast otrzy mała nowy raport. Statek miał teraz stałą masę - ponad ty siąc razy większą niż „Herodot” - i jego trajektoria nabrała sensu: zwalniał, wchodząc do układu gwiezdnego. Nie kierował się jednak w stronę gwiazdy, ale planety skalistej w jej ekosferze. Nawet największe ludzkie statki kolonizacy jne nie by ły tak wielkie, ale zmierzały zazwy czaj na planety dokładnie tego rodzaju. Gdy by „Herodot” prowadził teraz misję zwiadowczą, ta planeta uruchomiłaby wszy stkie odpowiednie alarmy. Obecnie jednak wy sy łał ty lko ruty nowo wszy stkie zebrane dane astronomiczne przez ansibl do główny ch kartografów. Dawniej pieczę nad mapami sprawowała Między narodowa Flota, ale w ostatnich stuleciach to Gwiezdny Kongres odpowiadał za ciągłe aktualizacje. Wstępny raport „Herodota” oszacował masę planety na jeden przecinek dwa g. Oznaczało to, że skoro znajdowała się w ekosferze, z pewnością posiadała atmosferę, ponieważ jednak zatrzy mała więcej wodoru niż Ziemia i brakowało jej satelity takiego jak ziemski Księży c, składu atmosfery nie dało się jeszcze przewidzieć. Za ćwierć wieku czasu ziemskiego, kiedy się bardziej zbliżą, zbiorą więcej informacji o warunkach panujący ch na tej planecie. Ale Carlottę niezby t interesowała sama planeta. Planety by ły dla nich bezuży teczne, ponieważ ojciec nie mógł wy trzy mać nawet połowy g, nie mówiąc o jeden przecinek dwa. Fakt, że kierował się tam obcy statek, sugerował też istnienie atmosfery atrakcy jnej dla gatunku, do którego statek należał. Dla Carlotty jednak liczy ła się sama obecność obcego statku. Gatunek podróżujący w kosmosie nie mógł nawigować bez instrumentów, które wy kry ją przelatującego „Herodota”. A jego silnik strumieniowy i emisje plazmy stanowiły potencjalne niebezpieczeństwo dla obcy ch, którzy mogli się poczuć zagrożeni, chociaż nie znaj dowali się na kursie kolizy jny m. Ponieważ obcy statek zwalniał, podchodząc do planety, Carlotta nie by ła w stanie ocenić, czy mógł on - albo jakiś mniejszy pojazd na jego pokładzie - rozwinąć prędkość dorównującą prędkości „Herodota”. Mieli jednak kilka - opcji. „Herodot” mógł lekko skręcić, żeby nie przechodzić tak blisko obok tego układu. W ten sposób wprawdzie nie ukry ją się przed obcy m statkiem, ale zmniejszą prawdopodobieństwo, że tamci będą chcieli ich zatrzy mać; ich emisja plazmy i zbieranie masy nie wy wrą wpły wu na żaden obiekt rozsądnie uznany za część tego układu gwiezdnego. Ale skręt, nawet niewielki, wy magałby znacznego spowolnienia. Obiekty podróżujące z prędkością tak bliską świetlnej jak oni po prostu nie mogą skręcać. Musieliby zwolnić do mniej niż osiemdziesięciu procent prędkości światła, żeby choć nieznacznie odchy lić swój tor. Żeby wy konać skręt o stopień lub więcej, musieliby zwolnić dwukrotnie. Wtedy zaś wróciliby do normalnego strumienia czasu. Relaty wisty czne efekty lotu z prędkością podświetlną nie wy stępowały przy mniejszy ch prędkościach. To oznaczało, że badania genety czne w ludzkich światach przestaną posuwać się skokami w stosunku do „Herodota”, ty lko będą się wlokły w tempie najwy żej dwóch dni na dzień albo jeszcze mniejszy m.
Czy to istotne? I tak nikt w ludzkich światach nie pracował już bezpośrednio nad kluczem Antona - ty lko ojciec i Ender się ty m zajmowali, a ich badań wcale nie spowolni zmiana szy bkości statku. W pokrewny ch dziedzinach może nastąpić jakiś przełom, O który m dowiedzą się z opóźnieniem, ale przez ponad cztery stulecia wszy stkie takie przełomy by ły w najlepszy m razie inkrementalne. Powstawały interesujące kierunki badań, lecz nic naprawdę ważnego się nie wy darzy ło. Carlotta jednak wiedziała, że ich wy bór nie ogranicza się do ty ch dwóch możliwości: lecieć dalej z podświetlną prędkością w linii prostej albo zwolnić na ty le, żeby wy konać skręt, a potem j ak naj szy bciej wrócić do podświetlnej. Istniała trzecia możliwość. Mogli zwolnić i spotkać się z obcy m statkiem. Niebezpieczne. Potencjalnie zgubne. Ludzkość spotkała do tej pory ty lko jeden obcy gatunek i prowadziła z nim wojnę na wy niszczenie. Według autora Królowej kopca, piszącego pod pseudonimem Mówca Umarły ch, Formidzi wcale nie zamierzali unicestwić rasy ludzkiej. Ale Carlotta w to nie wierzy ła - łatwo przy pisać szlachetne moty wy obcemu gatunkowi, który już nie istnieje. Toteż zmniejszenie szy bkości i spotkanie z ty mi obcy mi by ło niezwy kle niebezpieczne -nawet śmiertelnie. Pierwszy statek kolonizacy jny Formidów, który wszedł do Układu Słonecznego, przy niósł śmierć. Oba wczesne spotkania, w Pasie Kuipera i późniejsze w pasie asteroidów, a potem lądowanie Formidów na Ziemi, gdzie próbowali oni zastąpić ziemską biotę własną, kosztowały ży cie ty sięcy ludzi. W wojnie o ocalenie Ziemi siły by ły wy równane, a rezultat nie by ł pewny aż do samego końca. Formidzka technologia przewy ższała ludzką, lecz w sposobie my ślenia Formidów istniały luki, które ludzie wy korzy stali, żeby odeprzeć tę pierwszą próbę kolonizacji. Zanim Między narodowa Flota dotarła do wszy stkich światów skolonizowany ch przez Formidów, poziom technologiczny obu cy wilizacji mniej więcej się wy równał, ty le że ludzie mieli pole destrukcji molekularnej stosowane w czerpaku silnika. Uży li uzbrojonego pola Dr. M, żeby całkowicie zniszczy ć rodzinny świat Formidów, a razem z nim wszy stkie królowe kopca. A jeśli ta grupa obcy ch dy sponuje technologią równie zabójczą dla ludzi, jak pole Dr. M dla Formidów? No a nawet jeżeli technologicznie obie strony są na zbliżony m pozi omie, to przecież obcy mogą się okazać bardziej bezwzględni i zawzięci od Formidów... Problem polega! na ty m, że nie można już by ło uniknąć spotkania. Nieważne, co zrobi „Herodot”, i tak go wy kry ją - a po jego ścieżce plazmy mogą się cofać aż do końca. Skoro lecieli prosto jak strzała od momentu, gdy osiągnęli prędkość podświetlną, obcy musieliby ty lko podążać kursem wy znaczony m przez ślad emisji plazmy „Herodota”, nawet kiedy sam ślad zaniknie, żeby znaleźć rodzinny świat ludzi. Olbrzy m i jego dzieci mieli misję: utrzy mać prędkość podświetlną do momentu, gdy wy najdą metodę ocalenia własnej odmiany ludzkiego gatunku. Ocalenia swojego ży cia, jeśli zdołają. Ale jaki w ty m sens, skoro ty mczasem reszta rasy ludzkiej zostanie unicestwiona? Znacznie poży teczniej by łoby zwolnić i zatrzy mać się, nie skręcić, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o ty m obcy m statku i jego pasażerach. Przez ansibl mogli wy sy łać każdy strzępek informacji, jaki zdobędą, aż do chwili... kiedy obcy ich zniszczą. Wówczas rasa ludzka zy skałaby czas, żeby jak najlepiej przy gotować się na spotkanie ty ch obcy ch, kiedy śladem „Herodota” dotrą do Ziemi. Poza ty m zawsze istniała szansa, że Obcy gatunek dy sponuje słabszą technologią niż „Herodot”. Może okaże się przy jaźnie nastawiony... Może okaże się godzien
najwy ższego szacunku. Tak czy owak, istniało spore prawdopodobieństwo, przy najmniej według Carlotty, że cała rasa ludzka będzie miała za co dziękować temu stateczkowi antoninów - albo leguminotów, żeby zacy tować żarcik Endera z przezwiska ojca. Bo gdy by rasa ludzka musiała wy słać pierwszy ch ambasadorów do tego nowego obcego gatunku, nie mogłaby wy brać nikogo lepszego niż wielki wojownik Julian Delphiki i jego troje niezwy kle bły skotliwy ch dzieci. Jeśli z ty mi obcy mi mogli się mierzy ć jacy ś ludzie, to ty lko owi wy mierający geniusze na samotny m stateczku. I Sierżant będzie mógł się zająć czy mś poży teczny m, zamiast obmy ślać sposoby zabicia ojca... czy ktokolwiek by ł dzisiaj jego wrogiem. Carlotta wy słała sy gnał do Endera i Sierżanta: „Chodźcie ze mną do Olbrzy ma. Zdarzy ło się coś ważnego”. Potem przekopiowała stosowne mapy i raporty na holotop ojca.
OBCY TO WROGOWIE Gdy by wezwał go Olbrzy m albo Ender, Cincinnatus mógłby ich zignorować. Ale nie miał nic przeciwko Carlotcie. Szanowała go dostatecznie, żeby nie marnować jego czasu. Tamci dwaj zaś zakładali jednomy ślnie, że cokolwiek robi Sierżant, jest to bezwartościowe, zatem można mu przery wać. Olbrzy m zawsze sy piał w luku towarowy m, ale Sierżant pamiętał czasy, kiedy zaglądał do laboratoriów i sterowni. Już po roku podróży jednak zanadto urósł, żeby się zmieścić nawet w kory tarzach specjalnie przy stosowany ch do jego rozmiarów. Sierżant pamiętał, jak go zasmuciło, kiedy Olbrzy m stał się więźniem w ładowni. Ostatnim razem, kiedy Sierżant tu by ł, bolała go twarz i gardło po zdradzieckim ataku Endera. Teraz ból minął i większość objawów również. Ender natomiast zachowy wał się nonszalancko, jakby nic się nie stało. Pewnie już zapomniał o ty m incy dencie, uznał go za zby t błahy, żeby o ty m my śleć. Ale Cincinnatus my ślał o nim przez cały czas. Wściekłość i wsty d wciąż go paliły. Musiał coś zrobić, żeby ugasić ten płomień, ale co - nie miał pojęcia. Z pewnością nie zamierzał atakować żadnego z rodzeństwa - ta droga prowadziła do zagłady ich gatunku, zanim miał szansę się rozwinąć. Ender mógł uznać geny Cincinnatusa za przy datne, ale Cincinnatus wiedział, że to Ender by ł z nich najlepszy i to jego geny powinny by ć przekazane następny m pokoleniom. Nawet w największy m gniewie Cincinnatus nie zapominał, co jest najważniejsze. Na prośbę Carlotty Olbrzy m podłączy ł swój holotop do dużego holodisplay a i teraz śledzili ruchy obcego statku w układzie gwiezdny m, do którego się zbliżali. Carlotta nie musiała informować Cincinnatusa, jakie mają opcje. Oczy wiście, że się zatrzy mamy i spróbujemy z nimi porozumieć - oświadczy ł. Nie mamy wy boru. Nie możemy zostawić za sobą potencjalnego zagrożenia, jeśli go nie zbadamy. Pozostali przy taknęli. Grupa tak inteligentna nie potrzebowała dy skusji, kiedy wy bór by ł oczy wisty. Nie ma powodu, żeby Ender przestał pracować nad problemem genety czny m uznał Olbrzy m. - Badamy interesującą możliwość, związaną z latencją bakterii. Carlotta zajmie się deceleracją, zbliżeniem i komunikacją. Cincinnatus poczuł rozpacz. Jak zwy kle nikt nie miał dla niego nic do roboty. Ale Carlotta, dobre serduszko, zlitowała się nad nim. Nie znosił tego. Nie potrzebował, żeby rozgłaszano jego hańbę. - A co z Sierżantem? Olbrzy m popatrzy ł na nią jak na idiotkę. Uzbroi „Herodota”, żeby śmy by li gotowi roznieść ten obcy statek w py ł, jeśli zajdzie potrzeba. Tak po prostu. Pierwszy raz w ży ciu Cincinnatus się liczy ł. Olbrzy m miał dla niego zadanie. - Nie chcemy urządzać demonstracji siły. - Ender oczy wiście by ł scepty czny. Olbrzy m westchnął i teraz Ender otrzy mał spojrzenie mówiące: „Naprawdę jesteś taki tępy ?”.
- Andrew, ty chy ba czasami zapominasz, że każde z was jest dokładnie tak samo inteligentne jak pozostali. Cincinnatus nie uży je żadnej broni przeciwko wrogowi, którego potencjału jeszcze nie znamy. A nawet kiedy poznamy, nie wy kona pierwszy wrogich kroków. Nie potrzebujemy wojny. Potrzebujemy oceny. Ale jeśli oni chcą walczy ć, musimy się przy gotować, żeby ty lko miażdżąca przewaga technologiczna mogła nas zabić albo wziąć do niewoli. Cincinnatus nie musiał nic mówić. Miał pracę. Ważną. A co najważniejsze, miał zaufanie Olbrzy ma. Wy starczające zaufanie, żeby przez następny ch kilka ty godni Olbrzy m przestudiował wszy stkie propozy cje Cincinnatusa i zaaprobował je, udzieliwszy kilku sugestii. Carlotta pomogła mu zamontować małokalibrowy generator pola Dr. M na froncie Szczeniaka, żeby działał jako tarcza i potencjalnie jako broń. Cincinnatus poświęcił wiele godzin na uzbrojenie mały ch sond atmosfery czny ch, ustawiając w nich kilka poziomów zniszczenia. Ważne, żeby mieć arsenał reagujący z odpowiednią siłą. Totalne zniszczenie to najmniej pożądana opcja. Ile obcy ch ras mieli szansę napotkać w tej podróży ? By łoby miło, gdy by zostało coś do zbadania, nawet gdy by musieli wszy stkich pozabijać. Rozpy lenie obcy ch i ich statku w chmurę niezróżnicowany ch atomów stanowiło absolutną ostateczność. Do tego właśnie Cincinnatus się szkolił. To wy dawało mu się oczy wiste od początku jego samodzielnej edukacji. Olbrzy m przeży ł na ulicach Rotterdamu, bo dzięki spry towi, bezwzględności i dobrze ulokowanemu zaufaniu potrafił się obronić przed znacznie większy mi i silniejszy mi wrogami. Potem, kiedy siostra Carlotta go znalazła, Olbrzy m poszedł do Szkoły Bojowej i stał się najlepszy we wszy stkim. Cincinnatus przeanalizował tr anskry pcje wielkich bitew, w który ch Olbrzy m brał udział pod dowództwem Endera Wiggina, i za każdy m razem przekony wał się, że Olbrzy m by ł najlepszy. Wiggin widocznie to rozumiał, bo przy dzielał mu najtrudniejsze zadania i polegał na jego radach. Jeden brat został nazwany na cześć Andrew Wiggina. Niech będzie - Olbrzy m kochał Wiggina i dobrze mu służy ł. Swoją córkę nazwał Carlotta, imieniem zakonnicy, która go uratowała, dostrzegła jego wartość i wy słała go na wojnę. Ale Cincinnatus nie nosił imienia po nikim z przeszłości Olbrzy ma. Cincinnatus nosił imię wielkiego rzy mskiego generała, który uratował swój kraj, a potem zrzekł się władzy i powrócił na wieś, żeby doży ć swoich dni w spokoju. O ty m właśnie marzy ł Olbrzy m; ty m by ła dla niego ta podróż. Próbą zakończenia ży cia w spokoju, poświęcenia się, żeby uratować ży cie dzieci. Dla Cincinnatusa to by ło przesłanie jasne jak słońce. „Jesteś żołnierzem - mówił do niego Olbrzy m. - Pójdziesz moim śladem na wojnę. Zakończy łem moją wojskową karierę, ty będziesz ją konty nuował”. Cincinnatus więc niestrudzenie studiował sprawy wojenne, od uzbrojenia po takty kę, od strategii po logisty kę. Każdy okres, każdą bitwę, wszy stkich generałów, dobry ch i zły ch. Postrzegał wszy stko przez pry zmat wojny. Przy gotowy wał się. I co dostał w nagrodę? Przezwisko „Sierżant”, jakby by ł zwy kły m podoficerem, jak gdy by nigdy nie miał zostać dowódcą. Ale Cincinnatus znosił to przezwisko i ich pogardę. Wy trwale robił swoje, pocieszając się, że Olbrzy m wy cierpiał większe upokorzenia jako najmniejsze dziecko na ulicach Rotterdamu, a potem znów najmniejsze w Szkole Bojowej. Olbrzy m wy stawia mnie na próbę. Pokażę mu, że nic mnie nie zniechęci i z pewnością nic mnie nie złamie. Olbrzy m przez cały czas konsultował się z pozostałą dwójką, z Enderem w kwestiach genety ki,
z Carlottą w sprawach statku. Pozostawiony więc samemu sobie Cincinnatus rozpaczał. Z milczenia Olbrzy ma próbował wy wnioskować, czego ten od niego chce. Wreszcie uznał, że Olbrzy m nie wierzy, żeby dało się przekręcić w drugą stronę klucz Antona. Tego ostatniego zadania Olbrzy m nie zdołał wy konać. Niczy m Rzy mianin, który poniósł klęskę w wielkim przedsięwzięciu, nie miał innego wy j ścia, ty lko usiąść w wannie i otworzy ć sobie ży ły. Lecz to nie by ło po żołniersku. Wielki żołnierz, jak Olbrzy m, kazałby swemu towarzy szowi przebić się mieczem, by zginąć jak na polu walki. Tak się wy dawało Cincinnatusowi. Ale widocznie się my lił. Jakże nie miałby m się my lić! - krzy knął bezgłośnie do Olbrzy ma. - Nigdy ze mną nie rozmawiałeś, nigdy mi nie powiedziałeś, czego chcesz. Szedłem twoim śladem tak pilnie, że mógłby m powtórzy ć z pamięci każdą bitwę, w której brałeś udział. Ale ty skazałeś mnie na domy sły. Nie dałeś mi nawet najmniejszej wskazówki, czy cenisz mnie i moją pracę. Zostawiłeś mnie samego, równie samotnego jak niegdy ś ty na ulicach miasta. Kiedy Ender rozkwasił mu nos i uszkodził gardło - i mógł go zabić - Cincinnatus wpadł w rozpacz. Czuł się jak sy n marnotrawny, który rościł sobie prawa do swojego dziedzictwa i stracił je, a teraz by ł ty lko sługą w domu Olbrzy ma. I właśnie wtedy, gdy wy dawało się, że znalazł się w najgorszy m punkcie swojego ży cia, na hory zoncie pojawił się wróg, a Olbrzy m zwrócił spojrzenie na swojego wojskowego następcę i namaścił go. Oczy wiście to on stworzy dla nich broń! Oczy wiście to on przy gotuje ich do wojny. Cincinnatus by ł gotowy. Zaplanował już, jak uzbroić prakty cznie wszy stko na statku. Stworzy ł programy, które nakierują porty wy lotu plazmy tak, żeby usmaży ła wszy stko, co zbliży się do „Herodota”. Stworzy ł programy zmieniające silnik strumieniowy w prawdziwy miotacz, który wy generuje pole destrukcji molekularnej, żeby pochłonęło wszy stko, co skróci dy stans. Już dawno spenetrował wszy stkie banki dany ch dawnej Między narodowej Floty i nowego Gwiezdnego Kongresu i miał pewność, że w razie potrzeby zdoła pokonać jeden na jednego każdy okręt wojenny, jaki rasa ludzka przeciw niemu wy stawi. Ponieważ zawsze zakładał, że największe zagrożenie nadejdzie w końcu ze strony ludzi, którzy zdecy dują, że leguminotów trzeba wy tępić, zanim zastąpią Homo sapiens jako dominująca forma ży cia we Wszechświecie. Zamiast tego jednak pojawił się statek obcy ch i Olbrzy m obdarzy ł Cincinnatusa zaufaniem, kiedy postanowili zwolnić, żeby się z nim spotkać. Cincinnatus powinien triumfować - został zrehabilitowany. Ale czuł ty lko ulgę i lekkie rozgory czenie: Nareszcie! A wcześniej nie mogłeś dać mi do zrozumienia, że potrzebujesz sy na wojownika? Lecz ulga i rozgory czenie szy bko się rozwiały i Cincinnatus musiał przy znać, że teraz czuje ty lko zgrozę, z dnia na dzień coraz silniejszą. Nie, już nie zgrozę. Nagi strach, oto co czuł. Wszy stkie jego militarne studia i planowanie miały wy miar teorety czny albo history czny. To by ła rzeczy wistość. Jeżeli zawiedzie, wszy scy mogą zginąć. Jeśli zby t szy bko uży je zabójczej siły, może sprowokować miażdżący odwet, ale jeśli będzie zwlekał za długo, wy przedzający atak wroga może ich zniszczy ć, zanim przy stąpią do działania. Jeśli nie zdoła w locie poradzić sobie z nieznaną takty ką wroga, mogą umrzeć. Olbrzy m zawsze by ł w tej luksusowej sy tuacji, że na jego barkach nigdy nie spoczy wał pełny ciężar dowodzenia. Zawsze miał nad sobą Endera, a później Petera Hegemona. Cincinnatus miał Olbrzy ma, ale Olbrzy m odszedł ze służby. By ł powolny, a bitewny stres mógł mu nadweręży ć serce. Cincinnatus musiał się przy gotować do samotnej walki, żeby ocalić swojego brata i siostrę
- swoje rodzeństwo, swój gatunek. Kiedy Ender popełnił błąd albo zabrnął w ślepy zaułek, po prostu wzdy chał i zaczy nał od początku. Nie tracił nic oprócz czasu. Ale jeśli Cincinnatus popełni błąd, wszy scy mogą zginąć. Nie by ło próbnej jazdy. Nie by ło testów i gier wojenny ch. No bo skąd? Kiedy Olbrzy m by ł w Szkole Bojowej, ludzkość znała Formidów. Miała na czy m trenować. Ale ci nowi obcy ? - nic o nich nie wiadomo. Jak więc miał trenować? Cincinnatus odkry ł u siebie skłonność do zamierania w bezruchu. Pracował nad czy mś i nagle uświadamiał sobie, że nie robił absolutnie nic przez pół godziny, niekiedy nawet przez godzinę. Obracał ty lko w głowie wy imaginowane scenariusze, zawsze kończące się katastrofą, zawsze z jego winy. Dusił się, zamarzał, panikował i porzucał rodzeństwo na łasce wroga. Wszy scy liczy li na niego i wy dawało się, że by ł całkowicie gotowy : statek został wy posażony na wojnę, software przetestowany i działał idealnie. Nie mogli jednak wiedzieć, że w głębi duszy Cincinnatus wariował ze strachu. Po prostu im powiem. Powiem Olbrzy mowi: „Nie mogę tego zrobić. Nie jestem twoim następcą. Jestem żałosną pomy łką. Nieudacznikiem. Jeśli dojdzie do wojny, w ogóle nie możecie na mnie liczy ć”. W końcu poszedł do Olbrzy ma, żeby mu to wy znać, ale zamiast tego rozmawiali o dawny ch bitwach. Dlaczego zrobiłeś to? Dlaczego Ender Wiggin zrobił tamto? Olbrzy mowi chy ba sprawiało to przy jemność. Endera Wiggina wy różniało to, że rozumiał wroga, chłopców, z który mi walczy ł w Szkole Bojowej, i samy ch Formidów. Oczy wiście nie wiedział, że walczy z Formidami. My ślał, że jego przeciwnikiem jest Mazer Rackham, jedy ny człowiek, który zrozumiał królowe kopca i wy korzy stał swoją wiedzę, żeby wy grać drugą wojnę z Formidami. Więc Ender walczy ł z Mazerem Rackhamem jak z królową kopca i wierzy ł, że Rackham po prostu genialnie udaje formidzki sposób prowadzenia wojny. Dlatego próbował zrozumieć nie samego Mazera Rackhama, ale Formidów, który ch ten rzekomo naśladował. - Ty też to robiłeś, prawda? - zapy tał Cincinnatus. Nie - zaprzeczy ł Olbrzy m. - By łem wtedy młody. Nienawidziłem wroga i pozwalałem, żeby strach przed nim mną kierował. Cokolwiek wróg miał zrobić, gdziekolwiek pójść, musiałem by ć gotowy, żeby mu się przeciwstawić. I by łem bardzo, bardzo dobry. Bardzo szy bki. Bardzo kreaty wny. Ale Ender wcale tak nie my ślał. My ślał: „Czego wróg chce i potrzebuje? Jak mogę mu dać to, czego potrzebuje, w taki sposób, żeby się odsłonił? Jak mogę odebrać wrogom wolę wałki albo zdolność bojową?”. To inna takty ka. - Dlaczego więc nie przy jąłeś tego sposobu my ślenia? - zapy tał Cincinnatus. Nie wiedziałem, że tak właśnie postępuje Ender. By liśmy blisko... by łem jego najlepszy m przy jacielem, a on by ł moim jedy ny m przy jacielem, w tamty ch czasach twoja matka i ja zaledwie się tolerowaliśmy. Ale nie zdawałem sobie sprawy, że on my śli w tak diametralnie inny sposób niż ja. Sądziłem po prostu, że jego pomy sły, jego rozkazy wy nikają z czy stego geniuszu. A czasami, że są szalone. Ale zawsze się sprawdzały, więc później nazy wałem to bły skotliwością. - Dlaczego nie mogłeś my śleć tak jak on? - Bo Ender potrafił kochać. Nie mówię o ciepły ch, ckliwy ch uczuciach... chociaż ich też nie znałem. Mówię o wejściu w skórę kogoś drugiego, zrozumieniu jego potrzeb, odkry ciu, czego
pragnie, a także co naprawdę będzie dla niego dobre. Zrozumieniu go lepiej, niż on sam rozumie siebie. Jak matka, która wie, kiedy jej dziecko jest zmęczone, chociaż dziecko zapewnia, że wcale nie chce mu się spać. Robił to ze swoimi przeciwnikami. Poznawał ich naprawdę i całkowicie. A potem pomagał im odkry ć prawdę o nich samy ch... że nie są wojownikami. Że nie mają do tego talentu. Wy jawiał im, że wojna nie jest dla nich słuszną drogą. Co zawsze by ło prawdą. Wojna zasadniczo nie jest słuszną drogą. Jeśli kochasz wojnę, przegrasz j ą w starciu z kimś takim j ak Ender, kto nienawidzi j ej tak bardzo, że zrobi wszy stko, żeby zwy cięży ć i ją zakończy ć. Nienawidzisz wojny, żeby ją wy grać. Kochasz wroga, żeby go zniszczy ć. Nie lubię paradoksów, zawsze mam wrażenie, że ktoś próbuje mnie nabrać. Zwy kle ty lko sam siebie oszukuje. Ale to właściwie nie są paradoksy. Ktoś, kto my śli, że kocha wojnę, zawsze się my li, ponieważ wojna niszczy wszy stko, czego dotknie. Wszy stko burzy. Kiedy więc nie można jej uniknąć, walczy sz w taki sposób, żeby pokazać wrogowi, jaka to destrukcja. Kiedy wreszcie to zobaczy, przestanie. - Ty lko że Ender zabijał wrogów. Co działa nawet lepiej. Nie - zaprzeczy ł Olbrzy m. - Nie dąży ł do zabijania. Pamiętaj, kiedy walczy ł z królowy mi kopca, my ślał, że to ty lko trening. My ślał, że Mazer Rackham go testuje. Jego celem by ło zademonstrowanie nauczy cielowi, jak destrukcy jny jest proces testowania. Walczy ł tak, jak gdy by walczy ł z Formidami, ale by ł bezwzględny ty lko w sy mulacji. - Zabił tamtego chłopca w Szkole Bojowej. Bronił się. Brutalnie, gruntownie, ale nie zamierzał popełnić morderstwa. Chciał ty lko pokazać, że wojna, której żąda Bonzo, jest destrukcy jna. Tak naprawdę kochał tego chłopca. Podziwiał jego dumę, jego poczucie honoru. Próbował go uratować przed jego własną destrukty wnością. - My ślę, że by łeś lepszy m dowódcą. By łem szy bszy od Endera, bardziej bezwzględny. - Olbrzy m westchnął. - Ale z każdą kolejną bitwą przekony wałem się, że droga Endera by ła słuszna. A kiedy wreszcie zrozumiałem, co on robi, też próbowałem. Po prostu... nie potrafiłem kochać mojego wroga. Rozumiałem Achillesa dostatecznie dobrze, ale go nie kochałem. Ty lko się go bałem. Aż do samego końca. Nie miałem wy boru i musiałem go zabić - ty le rozumiałem. Achilles nie by ł Bonzem. Achilles nigdy by nie zaprzestał walki ty lko dlatego, że ktoś mu pokazał, jak destrukcy jne są jego wojny. Destrukcja by ła jego celem. On ją kochał. By ł naprawdę zły. - Więc co by Ender z nim zrobił? To samo co ja. Zabiłby go. Albo by spróbował. Achilles by ł by stry i szy bki. Mógł pokonać Endera. - Ale nie mógł pokonać ciebie. - Nie wiem, czy nie mógł. Ale nie pokonał. Raz po raz podczas tej rozmowy Cincinnatus chciał zapy tać: „Bałeś się? Bo ja tak się boję”. Lecz nie zrobił tego. Słuchał, mówił, a potem wrócił do narastającej zgrozy przy gotowań do wojny, do której prowadzenia nie miał kompetencji. Zaczęły go dręczy ć koszmarne sny. Odtwarzał w wy obraźni widy z Formidami, zawsze rozdzierający mi na strzępy Endera, Carlottę albo Olbrzy ma, którzy krzy czeli: „Sierżancie! Na pomoc! Ratuj mnie, Sierżancie!”. A on stał z potężną bronią w obu rękach i nie mógł wy celować, nie mógł wy strzelić, mógł ty lko patrzeć, jak jego rodzina umiera.
Wszy scy troje sy piali w górny m laboratorium, ale kiedy zaczęły się koszmary, Cincinnatus chował się w Szczeniaku albo w jakimś inny m miejscu na statku, gdzie mógł zwinąć się w kłębek i złapać kilka godzin snu, zanim koszmar go dopadł. Sprawdzał każdą broń nieskończenie wiele razy, chociaż wiedział, że działa doskonale. To żołnierz okaże się niewy pałem. Toteż kiedy zaczęli odbierać przekazy wideo od maleńkich dronów, które wy słali przodem, Cincinnatus by ł tak przerażony, że ledwie mógł oddy chać. Nie wierzy ł, że pozostali inni nic nie zauważy li. Ale nie zauważy li. Ciągle odwoły wali się do niego, kiedy dy skutowali o możliwy ch strategiach. A kiedy obejrzeli przekazy wideo i uświadomili sobie rozmiar monstrualnego kosmolotu, otwarcie okazy wali strach - nerwowy śmiech, kulawe dowcipy, wy razy jawnego podziwu i trwogi. Lecz nawet wtedy Cincinnatus się nie zdradził i nadal na nim polegali. Co najdziwniejsze, chociaż strach całkowicie nim owładnął, wcale nie sparaliżował anality czny ch możliwości jego umy słu. - Nie widzę żadny ch oznak, że ten potwór zauważy ł nasze drony - stwierdził. - Właściwie nie widzę żadny ch oznak, że przeprowadzają jakieś rozpoznanie planety, chociaż weszli na geosy nchroniczną orbitę wokół niej. Może mają instrumenty, które nie muszą przenikać przez atmosferę zasugerowała Carlotta. - My mamy. - Możemy określić zawartość tlenu i stąd wiemy, że to świat roślinny - przy znał Cincinnatus. - Ale gdy by śmy zamierzali się tam osiedlić, wy sialiby śmy drony po próbki bioty, żeby śmy mogli zbadać chemię tamtejszego ży cia i sprawdzić, czy jest z nami kompaty bilne. Olbrzy m wy dal z siebie przeciągłe „hmmm”. - Formidzi nie musieli tego robić, bo kiedy kolonizowali planetę, wy puszczali taki gaz, który rozkładał wszy stkie formy ży cia na protoplazmaty czną breję. Ich strategia polegała na ty m, żeby pozby ć się miejscowej flory i fauny i zastąpić je własną szy bko rosnącą. Kiedy więc Formidzi przy by li na Ziemię, nie pobierali żadny ch próbek i nie robili testów? - zapy tała Carlotta. - Z tego co wiemy, nie - odparł Cincinnatus. - Przeglądałem to wszy stko przez kilka ostatnich miesięcy. Formidzi nie robili niczego, czego mogliśmy się spodziewać. Teraz rozumiemy dlaczego, ale wtedy nie mieliśmy pojęcia o ich misji. - Mówisz „my ”, jakby ś tam by ł - zauważy ł Ender. - My, ludzie. My, wojskowi - wy jaśnił Cincinnatus. - Podobnie jak ty mówisz „my ” ogólnie o naukowcach. - Uważasz więc, że ci obcy są jak Formidzi? - zapy tała Carlotta. - Nie - burknął Cincinnatus. Jak mogą by ć tacy sami? - rzucił Ender ze zniecierpliwieniem, jakby py tanie Carlotty by ło głupie. - Pomy śl, jak bardzo różnili się Formidzi od rasy ludzkiej. Ci obcy muszą się zasadniczo różnić i od Formidów, i od nas. Olbrzy m ponownie zabrał głos: - Nie o to chodziło Cincinnatusowi. Ender i Carlotta spojrzeli na brata. - No więc o co? Cincinnatus popatrzy ł na Olbrzy ma. - A ty my ślisz, że o co mi chodziło?
- Po prostu to powiedz - zaproponował Olbrzy m. - Nie potrzebujesz najpierw mojej zgody. Ale oczy wiście to oznaczało, że już ją otrzy mał. - My ślę - zaczął Cincinnatus - że ten statek nie jest jak Formidzi. To s ą Formidzi. Carlotta i Ender by li tak zdumieni, że Ender się roześmiał, a Carlotta nawet wy dała pojedy ncze drwiące pry chnięcie. - Wszy scy Formidzi zginęli. Cincinnatus wzruszy ł ramionami. Nieważne, czy mu uwierzą, czy nie. Zresztą mógł się my lić. - Pomóż im - polecił Olbrzy m. Ten statek nie emituje żadny ch fal radiowy ch. Nie ma żadny ch dronów, żadny ch sond. Silniki odpaliły ty lko na ty le, żeby wprowadzić go na orbitę wokół tej planety. I dalej nic. Czy to by łoby możliwe na ludzkim statku? - Nigdy nie uważaliśmy, że jest ludzki - zaprotestował Ender. - Ktokolwiek jest na nim, nie uży wa fal elektromagnety czny ch do komunikacji. - Czy li mają ansible... - podsunęła Carlotta. To coś więcej - oświadczy ł Cincinnatus. - On wy gląda jak formidzki statek. Nie jak te, które przy leciały na Ziemię, ale to jest ta sama estety ka. - Raczej wy raźnie mu jej brakuje - oświadczy ła Carlotta. Właśnie tak wy glądają statki Formidów. Żadnej dbałości o wdzięk czy proporcje. Popatrzcie na te wszy stkie otwory. Czy dorośli ludzie mogliby ich uży wać? Są szerokie i niskie. Akurat żeby formidzkie robotnice się tamtędy wy roiły. Dokładnie jak drzwi na powierzchni formidzkich statków kolonizacy jny ch. Ekspedy cja osiedleńcza, którą wy słali na Ziemię, składała się z nowy ch modeli statków. Mniej szy ch i smuklej szy ch od tego. Również szy bszy ch. Nie tak bliskich prędkości światła, jak „Herodot”, ale dostatecznie sprawny ch, żeby wy korzy stać zalety względności. Ten statek jednak... Czy widzicie cokolwiek, co mogłoby sobie poradzić z relaty wisty czny mi prędkościami? Carlotta się zaczerwieniła. Nawet o ty m nie pomy ślałam. Nie. Osłony są kamienne i nie ma czerpaka. Statek musi zabrać dostateczną ilość paliwa, żeby rozpędzić ten ogromny kawał skały, a potem zwolnić na końcu podróży. To powolna maszy na. - Prakty cznie księży c - dodał Ender. Podczas pierwszej fali kolonizacji Formidzi na pewno wy sy łali takie statki powiedział Cincinnatus. - Ogromne, ponieważ musiały podtrzy my wać ekosy stem przez dekady lotu, nie ty lko przez kilka lat. Kamienne osłony chroniły przed meteory tami, nie przed radiacją. - Jak długo więc ten może by ć w drodze? Przy dziesięciu procentach prędkości światła... wy starczy ło im na to paliwa. Jak my ślisz, Carlotto? Wzruszy ła ramionami. - Chy ba tak. - Mogli podróżować przez siedemset lat, może nawet ty siąc. Patrzcie, jaka poszczerbiona i podziurawiona jest osłona. Ile zderzeń przetrwała? - To bardzo długo, żeby podtrzy mać zamknięty ekosy stem - zauważy ła Carlotta. Jeśli to naprawdę statek Formidów - zastrzegł Cincinnatus - i naprawdę podróżuje
od siedmiu, ośmiu czy dziesięciu stuleci, wszy stko mogło się zdarzy ć. Epidemia, wy czerpanie się nieodnawialny ch pierwiastków śladowy ch... Przy puszczam, że dotarli do pierwotnego miejsca przeznaczenia przed wiekami, ale nie nadawało się do zamieszkania, więc ruszy li dalej, szukać innego świata. Może to pierwszy, który znaleźli. Carlotta pokręciła głową. Kiedy Formidzi przy by li na Ziemię, od razu zeszli na jej powierzchnię i zaczęli ją przy stosowy wać. Tutaj nie robią nic. My ślę, że oni nie ży ją. Jak więc weszli na geosy nchroniczną orbitę? Formidzi nigdy nie zbudowali komputerów, ponieważ wy korzy sty wali mózgi wszy stkich robotnic do przechowy wania i przetwarzania dany ch. Wy daje się, że nie mieli żadny ch automaty czny ch sy stemów. Ktoś po prostu odkry ł tę planetę i skierował tam statek. - Dlaczego więc tak zamarli? - zapy tał Ender. - Bo nas zobaczy li - odparł Cincinnatus. Ender pry chnął drwiąco. Daj spokój. Kiedy przy lecieli na Ziemię, nasze statki roiły się wszędzie, poczy nając od Pasa Kuipera! Ale dla nich nasze statki by ły niczy m - wy jaśnił Cincinnatus. - Zby t powolne. Oni mieli wtedy relaty wisty czne gwiazdo- loty, a my nigdy nie opuściliśmy Układu Słonecznego. A teraz, pomy śl, co właśnie pokazaliśmy ty m obcy m? Gwiazdolot, który zbliża się do prędkości światła bardziej, niż Formidom kiedy kolwiek się udało, a oni siedzą w przedrelaty wisty cznej arce. Nie odważą się zająć swoimi sprawami. Czekają, żeby zobaczy ć, co my zamierzamy zrobić. - Przy najmniej musimy założy ć, że to właśnie robią - wtrącił się Olbrzy m. Cincinnatus poczuł lekki dreszcz triumfu. Olbrzy m najwidoczniej też odgadł to wszy stko ty lko prawdopodobnie wcześniej. I założy ł, że Cincinnatus też pójdzie tą drogą, a pozostali nie. - Więc... co robimy ? - zapy tała Carlotta. Nic. Jeszcze nie jesteśmy gotowi - odparł Cincinnatus. Dostrzegł cień uśmiechu na twarzy Olbrzy ma. - Pamiętajcie, że Formidzi komunikują się mentalnie. Na ty m statku musi by ć królowa kopca, inaczej nie miałoby sensu wy sy łanie kolonii. A jeśli jest taka jak ta, która przy leciała na Ziemię, czeka, żeby królowa kopca z „Herodota” nawiązała z nią łączność. - Nie - powiedział Olbrzy m. - Blisko, ale coś przegapiłeś. Cincinnatus poczuł rumieniec wpełzający z szy i na policzki. Naty chmiast zorientował się, o co chodzi Olbrzy mowi. Oczy wiście. Zapomniałem. Ta królowa kopca na pewno komunikuje się ze wszy stkimi królowy mi z założony ch kolonii i z rodzinnego świata. One wiedziały, że ona tu jest i że szuka innej planety. Jeśli umarła i zastąpiła ją córka, poznały również córkę. Odległość nic dla nich nie znaczy. Kiedy więc ta królowa kopca dowie się, że jesteśmy ludźmi, będzie wiedziała, że zabiliśmy wszy stkie pozostałe królowe. Ender kiwnął głową. - Wpadliśmy w kuso po kolana. Nie rozpoznała naszego statku, bo tej konstrukcji nie widziała jeszcze żadna królowa kopca. Prawdopodobnie wzięła więc nas za obcy ch innego gatunku. Ale jak ty lko odkry je, że jesteśmy ludźmi, zobaczy w nas najstraszniejszy ch, najbardziej bezwzględny ch wrogów, jakich do tej pory napotkała. Pomy śli, że zamierzamy ją zabić.
- A co innego mogłaby pomy śleć? - zapy tała Carlotta. - Chy ba że... - podsunął Olbrzy m. - Chy ba że co? - zdziwiła się Carlotta. Cincinnatus też nie miał pojęcia, o co chodzi Olbrzy mowi. - Może ona nie wie? - Nie zgaduj - skarcił go Olbrzy m. - My śl. To Carlotta znalazła odpowiedź: - Mówca Umarły ch. - To fikcja - oświadczy ł Ender. - Twoi przy jaciele naukowcy uważają, że to fikcja - odparł Olbrzy m. - Miliony ludzi wierzą, że Królowa kopca jest prawdziwa, traktują ją jak Biblię. - Co o ty m wiesz, czego my nie wiemy ? - zapy tał Cincinnatus. Wiem, kim jest Mówca Umarły ch - oświadczy ł Olbrzy m. - Ponieważ on napisał również Hegemona. Teraz w ludzkiej przestrzeni oprawia się te dwie książki razem. Znałem Petera Wiggina i zapewniam was, że każde słowo, które Mówca Umarły ch napisał o nim w Hegemonie, jest prawdą. I każde słowo o waszej matce. Sama prawda. Równie wiernie opisał królową kopca. - Jak to możliwe? - zapy tała Carlotta. - Przecież oni wszy scy nie ży ją. Widocznie nie wszy scy - stwierdził Olbrzy m. - Mówca Umarły ch pracuje na podstawie wy wiadów. - To fantasty ka - zawy rokował Ender. - I to mówi sześciolatek - parsknął Olbrzy m. - Jestem trzy krotnie starszy od ciebie i wiem, o czy m mówię. Ty nie wiesz. Jeśli czy tałeś Królową kopca, to pamiętasz, że one zrozumiały swój błąd i głęboko żałowały, że zabiły ty le autonomiczny ch istot, kiedy przy by ły na Ziemię. Zakładały, że wszy scy jesteśmy robotnicami i zabicie nas w sensie moralny m znaczy ty le, ile przy cięcie komuś paznokci. Kiedy zdały sobie sprawę, że każdy z nas jest niezależny m, niepowtarzalny m by tem, wy cofały się z ekspansji do naszej przestrzeni. Ty lko że nie mogły nas o ty m zawiadomić, bo nie miały języ ka, a my by liśmy głusi na ich sy gnały mentalne. - Następny powód, dla którego Królowa kopca musi by ć fikcją - upierał się Ender. Wojna więc trwała dalej i zabiliśmy ich wszy stkich - ciągnął Olbrzy m. - Królowa kopca na ty m statku kolonizatorskim musiała znać każdy ich krok i kiedy odkry je, że jesteśmy ludźmi, przestraszy się nas. Tak, by łaby szalona, gdy by się nie bała... Ale może również by ć pełna skruchy i gotowa udowodnić swoje pokojowe zamiary. Albo żądna zemsty, bo my, ludzie, zabiliśmy wszy stkie jej siostry, chociaż nie dokonały ponownej inwazji na Ziemię - stwierdził Cincinnatus. To również możliwe - przy znał Olbrzy m. - I miała dużo czasu, żeby obmy ślić, co zrobi ludziom, jeśli ich napotka. Może to będą pokorne, uniżone przeprosiny, może podstęp, żeby śmy się odsłonili i wy stawili na cios, a może druzgoczący atak, jak ty lko odkry je, do jakiego należy my gatunku. - Albo wszy scy na ty m statku nie ży ją - dodał Cincinnatus. - Zapominasz, że wszedł na orbitę parkingową - wy tknęła mu Carlotta. O niczy m nie zapominam - odparł Cincinnatus. - Kiedy widzisz coś, co wy gląda
na martwe, czasami to podstęp, czasami efekt milczenia, a czasami to coś naprawdę jest martwe. Podsumujmy zatem - odezwał się Olbrzy m. - Może ten statek kolonizacy jny jest pełen rozgniewany ch formidzkich żołnierzy, może jest pusty, a może jest w nim królowa kopca, która niczego bardziej nie pragnie, niż zostać naszy m przy jacielem. - No więc co robimy ? - powtórzy ła Carlotta. - Jeśli to naprawdę formidzki statek, nie bardzo możemy ich wy wołać naszy m kodem identy fikacy jny m. Chy ba nie ma innego wy jścia, ty lko wy słać ambasadora - oznajmił Olbrzy m. Albo szpiega, jeśli wolicie bardziej precy zy jną terminologię. - Kogo? - zapy tał Ender. Cincinnatus z przy jemnością zauważy ł, że Ender niezby t się do tego palił. - No, ja się nie zmieszczę do Szczeniaka - stwierdził Olbrzy m. - Więc to musi by ć któreś z was. Ja polecę - zaofiarował się Cincinnatus. - Jestem najlepiej przy gotowany, gdy by coś poszło źle, i najmniej znaczę, jeśli naprawdę poszłoby źle. Zobaczy ł, że Ender uważał to za okropny pomy sł, a Carlotta miała wątpliwości. Ale Olbrzy mowi to odpowiadało. Okrąż go i zobacz, jaką wy wołasz reakcję - polecił. - Wy ląduj na powierzchni. Jeśli będziesz mógł otworzy ć drzwi, otwórz i zaproś do inspekcji. Pokaż im swój kształt. Wy noś się stamtąd, jeśli zrobi się niebezpiecznie. A jeżeli nie otrzy masz żadnej odpowiedzi, i tak się wy noś. Otwarcie drzwi to wszy stko. Nie wchodź do środka, nie sam. Zrób wszy stko, co nie graniczy z przemocą albo groźbą, żeby nakłonić mieszkańców statku, kimkolwiek albo czy mkolwiek są, do wy jścia na zewnątrz i nawiązania komunikacji. Ale powtarzam, sam nie wchodź do środka. Nie wejdę - obiecał Cincinnatus. - Wejdzie - oświadczy ł Ender. - Prakty cznie musi. Przecież to Sierżant. - Wcale mnie nie znasz, jeśli my ślisz, że złamię rozkaz - warknął Cincinnatus. Zrobi dokładnie to, co trzeba - uciął Olbrzy m. - A jeśli nie, poradzi sobie nie gorzej niż któreś z was na jego miejscu. Ender i Carlotta nie mieli na to odpowiedzi. Olbrzy m przemówił. I gdy by ty lko na ty m poprzestał... - Poza ty m - dodał - Cincinnatus nie wejdzie do środka, bo przeraża go my śl, że miałby to zrobić sam. On wie, pomy ślał Cincinnatus z rozpaczą. Mogłem to ukry ć przed rodzeństwem, ale nie przed nim. Wiem, że go to przeraża - ciągnął Olbrzy m - bo mnie też. Każdy, kto się nie boi, jest za głupi, żeby mu zaufać w tak ważnej sprawie. Zna mnie, pomy ślał Cincinnatus, i mi ufa. - Czy li to w porządku, jeśli po powrocie będę musiał wy prać bieliznę? - zapy tał. Koniecznie - zgodził się Olbrzy m. - I to zanim się u mnie zameldujesz.
CZEGO NIE MOŻNA ZROBIĆ Ender wiedział, że Sierżant pilotuje Szczeniaka wokół statku obcy ch. Przez chwilę nawet wy świetlał jego obraz w kąciku swojego holodisplay a, ale transmisja ciągle odry wała go od genety czny ch modeli, które właśnie nadeszły z zespołu badawczego, finansowanego przez jedną z ich fundacji. Obcy statek - interesujące. Może nawet istotne dla przetrwania rasy ludzkiej. Wszy stko się rozgry wało w czasie rzeczy wisty m, zatem konsekwencje błędu będą naty chmiastowe i nieodwracalne. To jednak, na co patrzy ł Ender, by ło równie pilne. Patrzy ł na porażkę i śmierć. Po prostu nie by ło sposobu, żeby odwrócić tę część klucza Antona, która powodowała, że Olbrzy m i jego dzieci przez całe ży cie rośli w stały m tempie, bez odwrócenia procesu nieustannego przy spieszonego tworzenia nowy ch komórek i struktur nerwowy ch. Nawet gdy by zdołali opracować mechanizm do jednoczesnej zmiany molekuł genety czny ch w każdej komórce ich ciał - co by ło całkowicie nieprawdopodobne, nie bez uszkodzeń i strat żadna prosta jednostopniowa zmiana w ich DNA nie mogła zahamować giganty zmu, jeśli przy ty m nie staną się głupi. Nie głupi. Normalni. Ale to by ła ewentualność nie do przy jęcia. Przekręcenie klucza stanowiło cel ekspery mentu, który stworzy ! Olbrzy ma i jego zamordowane rodzeństwo w nielegalny m laboratorium Volescu dwadzieścia dwa lata temu. Nie dało się wy łączy ć albo włączy ć ty lko części klucza. Segmenty proteiny wy konującej te dwa podstawowe zadania by ły nierozdzielne. Ale przed rokiem Ender zainicjował badania nad inny m podejściem. Zamiast odwracać klucz Antona czy jego część, mogli stworzy ć kod normalnego wzorca ludzkiego wzrostu -szy bki wzrost we wczesny m dzieciństwie, spowolnienie aż do następnego skoku w okresie dojrzewania, a potem staza przez resztę ży cia - i wkleić go gdzie indziej. Problem polegał na ty m, że DNA jest kodem, ale komórka przez nie kontrolowana musi wiedzieć, jak go odczy tać. Jeśli po przekręceniu klucza wprowadzi się kod normalny ch wzorców wzrostu, komórka odbiera sprzeczne sy gnały, które zakłócają się nawzajem. W rezultacie powstają śmieciowe proteiny, bez mechanizmów zbierania i usuwania. Zabijają komórkę mniej więcej w jeden dzień. A teraz Ender otrzy mał potwierdzenie, że wprowadzenie kodu tworzącego procedury zbierania śmieci również zabijało proteiny, który ch potrzebował klucz. Nie by ło sposobu, żeby w jądrze komórki wy konać oba działania jednocześnie. Te wszy stkie badania, które sponsorowali, uczy niły cuda dla ludzi cierpiący ch na rozmaite zaburzenia genety czne. Umożliwiły stworzenie liczny ch mody fikacji i w rezultacie poprawę jakości ży cia milionów osób. Ale ciągle nie mogli osiągnąć tej jednej rzeczy, która by ła ich celem. Czworo skazańców wy ruszy ło w kosmiczną podróż donikąd. Równie dobrze mogliby wrócić do domu i umrzeć. Może Sierżant miał rację. Może bardziej miłosiernie by łoby przy spieszy ć śmierć Olbrzy ma, dopóki jeszcze wierzy ł, że można uratować jego dzieci. Ender sprawdzał raz, drugi i trzeci, szukał jakiejś luki, jakiegoś py tania, którego jeszcze nie zadali, jakiegoś alternaty wnego wy tłumaczenia, niesamowicie wy my ślnego mechanizmu kompensującego kaskadę błędów powstający ch w ty m skomplikowany m procesie.
Ale prawo niezamierzony ch konsekwencji objęło już cały projekt. Żaden element ludzkiego genomu nie odpowiadał ty lko za jedną rzecz. Każda zmiana, którą wprowadzali, powodowała uszkodzenia, a naprawianie ich wy woły wało kolejne uszkodzenia, aż przebudowanie komórki w bezpieczny i produkty wny sposób stawało się tak nieprawdopodobne, że nie warto by ło nad ty m pracować. - On tam jest - powiedziała Carlotta cicho. - Daj mi spokój - burknął Ender. - Ry zy kuje dla nas ży cie, a ty nawet nie chcesz spojrzeć? Aż tak go nienawidzisz? Ry zy kuje ży cie. Co to za ży cie? Ale Ender nie mógł się zdoby ć na wy powiedzenie ty ch słów. Zamiast tego przełączy ł ekrany i oto widział Szczeniaka przy czepionego do powierzchni obcego statku w pobliżu domy ślnego miejsca dostępu. Ender zrobił zbliżenie i teraz dron pokazy wał, jak Sierżant wy chodzi ze Szczeniaka w kombinezonie próżniowy m. Trzy mał się powierzchni za pomocą magnesów zamiast minigrawitatora z pokładu Szczeniaka, ponieważ nie chcieli ry zy kować soczewkowania grawitacji po drugiej stronie statku - kto wie, jaki chaos mogliby wy wołać? Magnesy by ły nieporęczne, chodziło się z nimi powoli i niezdarnie, ale nie powodowały żadny ch szkód. „Nie musisz by ć taki ostrożny, Sierżancie - chciał powiedzieć Ender. - Jeśli teraz stracisz ży cie, niewielka strata. I tak nie masz go dużo przed sobą”. Wiedział, że to śmieszne. Rozczarowanie zmieniające się w rozpacz i użalanie się nad sobą. Nieracjonalne. Bezprodukty wne. No więc cztery nieważne osoby cierpiały na nieuleczalną chorobę skracającą ży cie. To jednak nie znaczy ło, że nie mogą zapoczątkować gatunku krótko ży jący ch geniuszy. Może ewolucja zdoła dokonać tego, czego nie umieli genety cy - znajdzie mechanizmy przedłużające ich ży cie albo ograniczające giganty zm. Zawsze istniała nadzieja. Ale teraz liczy ł się Sierżant i statek obcy ch. Łatwo powiedzieć. Trudniej stłumić rozpacz. Kto by pomy ślał, że to Sierżant, nie Ender, okaże się poży teczny ? Zaledwie kilka minut zabrało Sierżantowi otwarcie drzwi. Chy ba nie uży wają żadny ch narzędzi do otwierania - powiedział Sierżant cicho, a jego głos lekko drżał. Czy to możliwe, żeby Sierżant się bał? - Wy starczy ło raz przekręcić i otwarte. - Ile powietrza wy leciało? - zapy tała Carlotta. - Wcale. - Więc może to nie jest zamieszkana strefa - uznała Carlotta. - Atmosfera nie mogła całkiem się ulotnić. W kadłubie nie ma przebić. - Wejdź do środka - zaproponował Ender. - Nie! - odezwał się naty chmiast ostry głos Olbrzy ma. - Nie wchodź tam. - Z zewnątrz nic nie zobaczy - stwierdził Ender - ani czy ży ją, ani czy nie... A jeśli teraz tego nie sprawdzi, wróci z niczy m. - Nie sam - oświadczy ł Olbrzy m. - Nie może wejść do środka sam. - Wracaj - rozkazała Carlotta. - Polecę z tobą jako wsparcie. - To znaczy żeby zobaczy ć, co mnie zabija? - zaśmiał się Sierżant. Nerwowo? - Wy ślij tam pełzacza - polecił Olbrzy m. Tam są same kable i sensory - powiedział Sierżant. - To nie jest wejście do statku,
ty lko studzienka konserwacy jna. Poszukam inny ch drzwi. - Dobrze - zgodził się Olbrzy m, a w jego głosie sły chać by ło ulgę. Jest obiecujące miejsce dokładnie na wprost twojej pozy cji, jakieś dziesięć metrów do przodu i trzy kroki w lewo - oznajmiła Carlotta. - Dlaczego obiecujące? - zapy tał Sierżant. - Ma znacznie bardziej skomplikowany zamek. - Żeby chronić integralność atmosfery - wy wnioskował Sierżant. - Prawdopodobnie. - Zabierz Szczeniaka - polecił Olbrzy m. - To ty lko kilka kroków - zaprotestowała Carlotta. - Może potrzebować narzędzi, a trudno powiedzieć który ch - odparł Olbrzy m. A ty wolisz mieć pod ręką środek ucieczki - dodał Ender - na wy padek gdy by wy leźli stamtąd paskudni kosmici, żeby cię zjeść. - To nie żarty - ostrzegł Olbrzy m. - Nie żartowałem - zapewnił Ender. Prowokowanie Olbrzy ma sprawiało mu perwersy jną przy jemność. Wkrótce będzie musiał go zawiadomić o niepowodzeniu kolejny ch testów. Wy rok śmierci. Czemu trochę nie pożartować pod szubienicą? Na holodisplay u Endera wy świetliły się słowa. Widocznie Olbrzy m chciał mu coś powiedzieć tak, żeby inni nie sły szeli. „WIEM, CO ODKRYŁEŚ. TO BYŁO OCZYWISTE, ZANIM JESZCZE ZACZĄŁEŚ TĘ SERIĘ TESTÓW”. Ender odpowiedział mu na głos: - Mogłeś mi powiedzieć. „POWIEDZIAŁEM”, nadeszła odpowiedź. „ALE NIE SŁUCHAŁEŚ”. - Co powiedzieć? - zapy tała Carlotta. - O czy m ty mówisz? Ender wstukał swoją odpowiedź. „WIĘC POZWOLIŁEŚ MI ZMARNOWAĆ TYLE CZASU”. Carlotta usły szała stukanie. - Och, pry watna rozmowa - rzuciła z pogardą. - Czy Olbrzy m kazał ci się zamknąć? „TO BYŁ TWÓJ CZAS, JEŚLI CHCIAŁEŚ GO ZMARNOWAĆ”. - Chciałem odnieść sukces - odparł Ender. „ODNIOSŁEŚ. TERAZ WIEMY NA PEWNO”. - Och, więc to terapia - domy śliła się Carlotta. - Nie możesz się skupić na Sierżancie? Musisz gadać ty lko o sobie? Czy ty masz jakieś uczucia? „CZY MOGĘ ZABIĆ CARLOTTĘ?” - wstukał Ender. „ODMOWA ZEZWOLENIA”. Sierżant wrócił do Szczeniaka, który uniósł się nieznacznie i prześlizgnął po powierzchni w stronę wejścia wy patrzonego przez Carlottę. Ten właz otwierał się od środka i na zewnątrz nie miał żadny ch widoczny ch mechanizmów. - Czy mam zapukać? - zapy tał Sierżant. - Otwiera się ty lko od wewnątrz. - Jest tam jakiś zamek, panel czy klawiatura? - chciała wiedzieć Carlotta. - Jeśli to Formidzi, niczego takiego nie potrzebują - oznajmił Ender. - Królowa kopca zawsze wie, kiedy chcą wejść, i każe innej robotnicy otworzy ć im drzwi. Jeśli rozbiję zamek - powiedział Sierżant - mogę spowodować poważne uszkodzenia
w środku. - Marna konstrukcja, jeśli nie ma śluzy powietrznej - stwierdziła Carlotta. - Wewnętrzne drzwi mogą by ć otwarte - zauważy ł Sierżant. - Nie wiemy, co się tam dziej e. - Może czeka tam pięćdziesięciu żołnierzy uzbrojony ch po zęby, żeby cię rozwalić, kiedy się włamiesz... - rzucił Ender. „ZAMKNIJ SIĘ”. Oho, Olbrzy m się porządnie rozgniewał. Spróbuję je podważy ć - zaproponował Sierżant. - Może po prostu dadzą się wepchnąć do środka. - My ślisz, że masz szanse? - zapy tała Carlotta scepty cznie. Ale Sierżant już wy jmował łom z zewnętrznej skrzy nki narzędziowej Szczeniaka. Po kilku minutach stwierdził: - Trochę ustępuje, ale te drzwi chy ba nie są na zawiasach. Przesuwają się. - Lepsza konstrukcja - oceniła Carlotta. Więc je odsuń - poradził Ender. - Przy mocuj magnesy o dużej przy czepności i niech Szczeniak pociągnie. - W którą stronę? - zapy tał Sierżant. - Spróbuj w obie - zasugerowała Carlotta. Dziesięć minut zabrało zmontowanie wy ciągarki, żeby pociągnąć drzwi w jedną stronę, potem drugie dziesięć przestawienie jej, żeby spróbować w drugą stronę. - To nie działa - oświadczy ł Sierżant. Ender się zaśmiał. Dajcie spokój. My ślcie jak Formidzi! Próbujecie otworzy ć drzwi, jakby je zaprojektowano dla ludzi. Formidzkie tunele są szerokie, ale niskie. Sierżant wy mamrotał kilka niemiły ch słów, a potem zaczął przestawiać Szczeniaka, żeby pociągnąć drzwi w stronę, którą postrzegali jako dół. Ustępowały powoli, wałcząc z oporem wewnętrznej maszy nerii, ale wreszcie się przesunęły. - Ty m razem podmuch powietrza - oznajmił Sierżant. - Ale nie stały prąd - zauważy ła Carlotta. - To śluza powietrzna - potwierdził Sierżant. - Słuszna decy zja, Carlotto. Och, więc Carlotta została pochwalona za znalezienie drzwi, ale ani słowa podzięki dla Endera za odkry cie, w którą stronę się otwierają. Ty powe. Wejdź do środka - polecił Ender. Czekał, żeby Olbrzy m się sprzeciwił, ale nie padł żaden kontrujący rozkaz. Sierżant stał bez ruchu nad wejściem do śluzy. - No wchodź - ponaglił Ender. - Najpierw skanuję - odparł Sierżant. - Jeśli coś tam by ło, wy leciało z ty m podmuchem powietrza - zapewnił Ender. Sierżant ukląkł obok drzwi, oderwał od powierzchni magnety czne podeszwy i opuścił się do śluzy. - Pusta - oznajmił naty chmiast. Wszy scy widzieli to na sześcienny m display u, który przekazy wał obraz z hełmu Sierżanta. - Jak trudno otworzy ć wewnętrzne drzwi? - zapy tała Carlotta.
Jest dźwignia - powiedział Sierżant. - Nie wiem, czy elektry czna, czy mechaniczna. Duża jak na pierwszy wariant, mała jak na drugi. - Spróbuj, to zobaczy my - zaproponował Ender. - Nie - sprzeciwił się Olbrzy m. - Wtedy naruszy sz atmosferę. - Najpierw więc zamknij drzwi zewnętrzne - poradził Ender. Milczenie. Wszy scy rozumieli, że w ten sposób Sierżant odetnie sobie drogę ucieczki do Szczeniaka. - Nie podoba mi się to - oświadczy ł Olbrzy m. Niczego się nie dowiemy, dopóki tego nie zrobię - stwierdził Sierżant. Ponownie głos mu leciutko zadrżał. Zewnętrzne drzwi się zasunęły. Te są elektry czne, więc wewnętrzne pewnie też - powiedział Sierżant. - Nie uszkodziłem mechanizmu, kiedy je otworzy łem siłą. Albo dowiesz się, że uszkodziłeś, kiedy spróbujesz je otworzy ć - zripostował Ender. „ZAMYKAM TWOJĄ STACJĘ”. Ender wstał, podszedł do Carlotty i usiadł obok niej. - Olbrzy mowi nie podobają się moje pomy sły - poskarży ł się. - Mnie też - odburknęła Carlotta. - Otwieram - oznajmił Sierżant. Kadłub nie wpły wał na jakość dźwięku, ale obraz z hełmu Sierżanta prawie nic nie ujawniał, nawet kiedy Carlotta powiększy ła go tak, że wy pełnił cały holosześcian. - Zapal światło - podsunął Ender. - Już się robi - rzucił Sierżant z iry tacją. Nie lubił, kiedy Ender proponował oczy wiste rozwiązania? Biedny chłopiec. Teraz zobaczy li niski tunel z kory tarzami rozgałęziający mi się w różne strony. - Nikt nie wy szedł cię przy witać - powiedziała Carlotta. - Wszy scy nie ży ją. - Albo zastawili pułapkę - dodał Ender. - Wejdź dalej i sprawdź. Cały ekran komputera Carlotty zgasł. - Hej! - zaprotestowała. - Ostrzegałem cię, Ender - oznajmił Olbrzy m. - Ale dlaczego karać mnie? - oburzy ła się Carlotta. - Daj spokój - powiedział Ender. - Oni nie ży ją, nie ma żadnego niebezpieczeństwa. - Błąd - oświadczy ł Olbrzy m. Display ponownie oży ł. Najwy raźniej Sierżant rzeczy wiście wślizgnął się do tunelu. By ł dostatecznie wy soki, żeby mógł siedzieć wy prostowany. Przed chwilą coś się poruszy ło - oznajmił Olbrzy m. - Kiedy marnowaliście mój czas waszy m niedojrzały m zachowaniem. - Ender marnował - sprostowała Carlotta. A ty się świetnie do niego dostosowałaś - warknął Olbrzy m. - Sierżant jest w niebezpieczeństwie, a wy tracicie cenne... Ruch na display u. Dużo ruchu. Kilkanaście mały ch stworzeń wy roiło się z boczny ch tuneli i pomknęło prosto do Sierżanta. - Wy noś się stamtąd! - zawołał Olbrzy m.
- Obraz naty chmiast podskoczy ł i zakoły sał się mdląco, kiedy Sierżant nogami naprzód rzucił się z powrotem do śluzy. Drzwi zdąży ły się zamknąć do połowy, kiedy dwa stworzenia wpadły tam razem z nim. Jedno zaatakowało ciało Sierżanta, drugie jego hełm. Zablokowało co najmniej jeden wizjer, toteż obraz stracił głębię. Otwórz śluzę! - krzy knęła Carlotta. Sierżant widocznie miał na ty le przy tomności umy słu, żeby pamiętać, gdzie jest dźwignia. - Złap jedno i trzy maj - poradził Ender. Ale z ciebie zimny marubo - sy knęła Carlotta by najmniej nie z podziwem. Oboje jednak wiedzieli, że to słuszna rada. Podmuch zwiał stworzenie częściowo zasłaniające wizjery hełmu. - Mam tego na ciele - oznajmił Sierżant. - Próbuje przegry źć mój kombinezon. - Pozbądź się go - rozkazał nagląco Olbrzy m. - Nie, trzy mam je teraz za kark, daleko od siebie. Ty lko się szamocze. Nie jest rozumne. - Skąd wiesz? - zapy tał Olbrzy m. - Bo jest głupie - odparł Sierżant. - Szy bkie, ale tępe, coś jak krab. - Wracaj do Szczeniaka - rozkazał Olbrzy m. Ono oddy cha powietrzem - ciągnął Sierżant - a może po prostu lubi ciśnienie atmosfery czne, bo wreszcie przestało się szamotać. Szy bko zamrożone - stwierdził Ender. - Dobra metoda zbierania okazów. Ty le że niszczy każdą komórkę w ich ciele. I tak będziemy mogli dużo się o nim dowiedzieć - odparła Carlotta - kiedy Sierżant je tu przy wiezie. - To znaczy ja będę mógł dużo się o nim dowiedzieć - poprawił ją Ender. Zamierzasz trzy mać w tajemnicy to, czego się dowiesz - zagadnął Sierżant - czy też podzielisz się z nami tą wiedzą? On ty lko się zachowuje jak smarkacz - westchnęła Carlotta. - Nie wiem, co w niego wstąpiło. - Jest zazdrosny, bo dla odmiany ja robię coś ważnego - wy jaśnił Sierżant. Te słowa zabolały, bo by ło w nich sporo prawdy. - Wy gląda na to - powiedział Ender - że statek opanowały szczury. - Och, tego już za wiele! - zawołała rozwścieczona Carlotta i stanęła naprzeciw Endera. Sierżant ry zy kuje ży cie, a ty siedzisz tu wy godnie i... Carlotto, uspokój się - rozległ się głos Olbrzy ma, ty m razem przez interkom, nie w komputerze. - Ender nie mówił o naszy m statku. Carlotta naty chmiast zrozumiała. - Więc my ślisz, że to stworzenie, które złapał Sierżant, to ty lko... szkodnik? - Może przedtem spełniało inną funkcję, bo inaczej nie trzy maliby go na statku. Ale teraz to szkodnik. - Nie pierwsza linia obrony ? - Obrony przed czy m? - zapy tał Ender. - Nic w ty m statku nie wskazuje, że spodziewali się spotkania z kimś inny m niż z własną załogą. Więc... gry zonie wy mknęły się spod kontroli, bo wszy scy rozumni pasażerowie statku zginęli? Dzięki czemu one ży ją? Jeszcze nie wiem - przy znał Ender. - Ale to jest statek wielopokoleniowy,
nie relaty wisty czny. Musi mieć wewnętrzną ekologię. Szczury zwy czajnie wy dostały się na wolność. - A wiesz o ty m, ponieważ... - Domy ślam się. Cieszę się, że wreszcie skupiłeś się na bieżący m zadaniu, Ender - znowu odezwał się Olbrzy m. - Odłóżcie dalszą dy skusję do czasu, aż Sierżant wróci z ty m okazem. Wy słałeś raport do Gwiezdnego Kongresu? - zapy tał Sierżant, który siedział już w Szczeniaku. - To działa automaty cznie - przy pomniała Carlotta. Nie działa - zaprzeczy ł Olbrzy m. - Odciąłem wszy stkie automaty czne raporty w chwili, gdy wy patrzy łaś ten statek, Carlotto. - Nie powiesz im o nim? - zdziwił się Ender. - Nie powiedziałem im nawet o tej planecie - przy znał Olbrzy m. - Nic. Carlotta by ła zaskoczona. - Dlaczego? Jeśli ten obcy statek okaże się wrogi... Mam zapisane wszy stkie informacje. Jeżeli nas zaatakuje, wy ślę je mikroimpulsem przez ansibl. Do tej pory będzie to nasz mały sekret. - Czy tu się realizuje jakiś odgórny plan? - zapy tał Ender. - Bo jeśli tak, chy ba powinieneś go nam zdradzić, skoro w każdej chwili możesz dostać wy lewu i umrzeć. Carlotta go spoliczkowała. - Nie mów tak do niego! Trzy maj ręce przy sobie! - warknął Ender dziko. - To prawda, a wielki Julian Delphiki stawi czoło każdej prawdzie, tak, ojcze? - Istnieje plan - przy znał Olbrzy m spokojnie. - Żadnego bicia, Carlotto. Ile ty masz lat, pięć? - Mam sześć - bąknęła Carlotta. Więc zachowuj się stosownie do swojego wieku. Dzieci powinny się nauczy ć już w pierwszej klasie, że nie wolno się bić. Porównanie do zwy kłej pierwszoklasistki by ło tak uwłaczające, że obrażona Carlotta rzuciła się z powrotem na swój fotel i wy wołała jakieś nieistotne raporty techniczne. Uważam, że powinniśmy izolować ten okaz - powiedział Ender - na wy padek, gdy by przenosił jakąś obcą chorobę. Ustalono już dawno temu, że biologia Formidów różni się od naszej wy starczająco, żeby ich choroby nas nie atakowały i vice versa. - A jeśli na ty m statku wy my ślili coś nowego? - zapy tał Ender. - Jeśli zmarli na jakąś zarazę? - My się nie zarazimy - zapewnił Olbrzy m. A jeśli to nie Formidzi? - upierał się Ender. - Wtedy wszy stkie pewniki możemy wy rzucić za okno. To bez znaczenia - odparł Olbrzy m. - Próżnia zabiła wszy stkie mikroby, które mógł przenosić ten okaz. - Niektóre wirusy mogą przetrwać w próżni absolutnej - upierał się Ender. Nie możemy go izolować, Ender - powiedział Olbrzy m. - Osad jest już na cały m kombinezonie próżniowy m Sierżanta. Zresztą i tak nie mamy takich możliwości. Po prostu zary zy kujemy. Nie pomy śleliśmy, żeby wy posaży ć ten statek odpowiednio na spotkanie
z obcy mi formami ży cia. Nie mieliśmy prowadzić eksploracji. Ender wiedział, że Olbrzy m ma rację. Wy rwał się, jak ty lko pomy ślał o groźbie zarażenia, ale nie wy biegł my ślą dalej. Nieudolność. Żenada. - Może będziemy mieli szczęście - powiedział - i ten okaz przy wlecze zarazę, która zakończy nasze cierpienia. - Co w ciebie wstąpiło?! - oburzy ła się Carlotta. Olbrzy m wy jaśnił: Ender właśnie się dowiedział, że nie ma sposobu, żeby zatrzy mać nasz mały genety czny mechanizm samozagłady. Nie bez utraty naszej sprawności intelektualnej. I pewnie nawet wtedy nie. Nic się nie da zrobić. - Bardzo taktownie ich zawiadomiłeś - zadrwił Ender. - Nie ma to jak walnąć z grubej rury. - Próbowałem ci to delikatnie zasugerować miesiąc temu - powiedział Olbrzy m - ale mi nie uwierzy łeś. Carlotta wy dawała się zdruzgotana. - Nie ma więc nadziei? - Wszy scy wy rośniemy na maksa jak Olbrzy m, a potem umrzemy - stwierdził Ender. Możesz zmieścić mnóstwo ży cia w ciągu następny ch piętnastu lat - pocieszy ł ją Olbrzy m. - Ja tak zrobiłem. Ale nie gniotłeś się w kosmolocie try lion kilometrów od najbliższej istoty ludzkiej -powiedziała z gory czą Carlotta. - To nie jest ży cie.- Owszem, jest - oświadczy ł Olbrzy m. -To, które masz. A teraz do roboty. Sierżant wróci za chwilę, musimy zdjąć to stworzenie i zbadać je. I nie zapominajcie o jedny m: ktoś - albo coś - zaparkował ten statek na geosy nchronicznej orbicie. Dopóki się nie dowiemy, kto to zrobił, dopóty nie będziemy mieli pojęcia, na jakie zagrożenia albo szanse natrafiliśmy.
PREZENTACJA Kiedy Groszek opowiadał im o biologii, fizy ce, chemii, historii albo inży nierii, musiał bardzo się starać, żeby nie dać im się prześcignąć. W końcu przez całe dzieciństwo uczy ł się ty lko o wojskowości, a w dojrzały m wieku - jeśli można to tak nazwać - dowodził oddziałami w prawdziwej walce albo usiłował wy przedzić o krok Achillesa. Rozwiązy wał rzeczy wiste problemy. Tutaj, na „Herodocie”, nie miał tak wielkiej przewagi nad dziećmi. Każde z trójki realizowało własny program badań, a Groszek mógł ty lko śledzić, co robią, jednocześnie prowadząc własne badania w kierunkach, który ch nie wy brały. Na szczęście dzieci nie traktowały tego jak wy ścigu. Znajdowały czas na zabawę. Groszek nie miał takiego luksusu. Podczas ty ch intelektualny ch zmagań rozmawiały z nim i on rozmawiał z nimi jak równi sobie. Uczy li się razem, uczy li się nawzajem. I czuli się równi. Nie mieli pojęcia, że są dziećmi. Nazy wali go Olbrzy mem. Próbowali się przed nim chować. Rozumiał ich potrzebę pry watności. Rozumiał ich gniew i frustrację. Sam nienawidził Volescu, kiedy wreszcie pojął, co z nim zrobił ekspery ment. Nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, jak dziecinne są ich reakcje. Uważali się za ludzi, nie dzieci. Dzieci nigdy nie pojmują, że są dziecinne. Chociaż czują te same emocje co dorośli, po prostu nie umieją ich jeszcze ukry wać - nie nabrały takiej wprawy w kłamstwie. Ale nie ty lko pod ty m względem rodzeństwo zachowy wało się dziecinnie. Nie nauczy ło się kontrolować wpły wu tego, co czuje, na to, co robi. Czy to by ła definicja dorosłości? Że chcesz jednego, ale robisz drugie, bo wiesz, co jest dobre i słuszne, i chcesz postępować dobrze i słusznie bardziej, niż chcesz tego, czego chcesz? Dalsza perspekty wa, tego brakowało dzieciom. Gdy by jednak im to zarzucić, by ły by skonsternowane. Przecież planowały w dalszej perspekty wie! Po prostu nie rozumiały, jak dalsza perspekty wa powinna się przekładać na ich bieżące decy zje. I dlaczego miały rozumieć? Uczy ły się samokontroli tak, jak zawsze uczą się tego dzieci zderzając się z brakiem opanowania innego dziecka. Ale Groszek się o nich bał. Bo zostało mu naprawdę niewiele ży cia. Cały czas czuł wy silone bicie swojego serca; prawie nie mógł spać, bo serce wciąż szarpało mu się w piersi. Umrze na długo przedtem, zanim dzieci dojrzeją dostatecznie, żeby opanować swoje impulsy, zdecy dowanie wcześniej, zanim nauczą się zasad współży cia. Wszy stkie my ślały, że rozumieją się nawzajem, i pod wieloma względami miały rację. Ale żadne z nich nie potrafiło zrozumieć siebie. By ły takie małe i wciąż wierzy ły, że kierują nimi znane im moty wy. Dorosły stwierdza: „Nie, nie powiem tego, bo jestem po prostu zazdrosny. Przecież on nic złego nie zrobił”. Ale dziecko nie uświadamia sobie zazdrości, ty lko gniew, więc kry ty kuje, znieważa, drwi i powoduje nieodwracalne szkody. Niszczy zaufanie. Oni nie mogli stracić do siebie zaufania. Musieli liczy ć na siebie nawzajem, inaczej nie mieli żadnej przy szłości. Gdy by jednak zdołali utrzy mać się przy ży ciu i dalej pracować razem, jakaż czekała ich przy szłość! Groszek nie mógł im wy jaśnić, co miał na my śli. No, tak naprawdę mógł, ale wtedy pozbawiłby ich resztek dzieciństwa i przy tłoczy ł ciężarem wiedzy, że cała ich przy szłość jest szczegółowo zaplanowana. Jako jednostki prawie nie mieli przy szłości, ale wielką przy szłość jako założy ciele nowego gatunku rasy ludzkiej. Jeśli jednak nie rozwiążą problemu giganty zmu i przedwczesnej śmierci, nowy gatunek zostanie skazany na zagładę, kiedy zaledwie
pokosztuje dojrzałości, będzie uwięziony w wieczny m dzieciństwie albo - w najlepszy m razie - w okresie dojrzewania. Nie, w najgorszy m razie. Nieprzewidy walni, odtrącający role narzucane im przez potrzeby inny ch - jak można zbudować nową cy wilizację, bazując na decy zjach nastolatków? Tacy rzadko coś budują, głównie niszczą. Ale gdy zainteresował ich jakiś problem, cudownie by ło patrzeć, jak pracują ich umy sły. Maleńkie rączki, małe nawet jak na sześciolatki, chwy tały instrumenty, wstukiwały instrukcje, manipulowały dany mi w holoprzestrzeni; umy sły bły skawicznie wy ciągały wnioski zwy kle prawidłowe - i pojmowały konsekwencje pomy słów. Jakby dzielić pokój z trzema Newtonami. Newtonami i Einsteinami, który ch cechuje absolutny egoty zm dzieciństwa. I tak już będzie zawsze. Może najlepszy m wy jściem jest porażka. Może jeśli nie przeży jemy, jeśli zniszczą na s stworzenia z tamtego statku, tak będzie lepiej dla ludzkości. Ponieważ razem z moimi dziećmi tworzę tutaj rasę potężny ch dzieciaków, przepełniony ch strachem, złością i pretensjami do całego świata. Mogę ty lko nauczy ć je zachowania lepszego od tego, jakie przy chodzi im naturalnie. Przy jmą je albo nie. Nie mam na to wpły wu. Wy godne by ło to, że każde z dzieci miało własną, wy braną przez siebie specjalność. Podczas gdy Ender analizował na wpół rozerwane szczątki kraboszczura, Carlotta i Cincinnatus odby wali kolejne wy prawy Szczeniakiem na obcy statek. Nie weszli do śluzy. Zamiast tego Carlotta, ubezpieczana przez Sierżanta na wy padek, gdy by statek zaczął się bronić przed ich drobną inwazją, otwierała wszy stkie włazy techniczne, robiła pomiary, sporządzała sche maty okablowania i wy kony wała inne inży nierskie zadania mieszczące się w jej możliwościach, żeby się dowiedzieć, jak działa cała maszy neria i czego mniej więcej mogą się spodziewać w środku. Oba projekty przy nosiły fascy nujące rezultaty ; Groszek sprawdzał postępy co godzinę i trzy mał otwarte kanały audio, więc w każdej chwili mógł im odpowiedzieć, żeby my śleli, że stale zagląda im przez ramię. Ale nie zaglądał. Miał własne zadanie. Za pomocą instrumentów i dronów „Herodota” sondował planetę, wokół której orbitowali. Miała tlenową atmosferę, a to znaczy ło, że w wielkich oceanach doszło do baktery jnej rewolucji i bujne ży cie roślinne przeniosło się na ląd. Skany w różny ch lokalizacjach nie wy kry ły niczego podobnego do drzew, ty lko rośliny płożące, paprocie i grzy by. Na inny ch światach grawitacja jeden przecinek dwa g nie powstrzy mała rozwoju łody g, grubiejący ch w potężne pnie, toteż brak lasów sugerował, że ten świat jest bardzo młody. I nie by ło tu ani śladu zwierzęcego ży cia. Nawet owadów czy robaków, przy najmniej niczego takiego nie wy kry ły sondy, które wy sy łał. Zatem znaleźli planetę dojrzałą do skolonizowania, gdzie w dodatku nie trzeba się martwić o miejscowe zwierzęta. Zgodnie bowiem z edy ktem Gwiezdnego Kongresu rośliny należało zachować ty lko jako nasiona, próbki i dane, nie in situ; zwierzęta zaś wszy stko zmieniały, ponieważ wy dzielano im wtedy wielkie rezerwaty, zwy kle całe konty nenty, żeby ewolucja mogła przebiegać bez zakłóceń. Dzieci nie mogły wiedzieć, że obecność obcego statku stanowiła zwy kły zbieg okoliczności, chociaż jeśli dwa statki spoty kały się w kosmosie, takie zdarzenie by ło o wiele, wiele bardziej prawdopodobne w pobliżu planety nadającej się do zamieszkania niż gdziekolwiek indziej. Bo Groszek się tutaj kierował. Jak ty lko sensory statku ustaliły, że planeta ma atmosferę
w ekosferze, nieznacznie skory gował kurs, żeby trafić w to miejsce. Gdy by nie zwrócił ich uwagi obcy statek, Groszek zaproponowałby, żeby się zatrzy mali i przeprowadzili badania dla dobra czy stej nauki. Ponieważ wiedział jedno: dzieci nie mogą spędzić całego ży cia na ty m statku. Potrzebowały świata. Potrzebowały projektu, w który się zaangażują. Potrzebowały miejsca, gdzie mogą tworzy ć dzieci in vitro i wy chowy wać je tak szy bko, jak zdołają je produkować sztuczne macice na statku. A Carlotta my ślała, że sporządziła kompletną mapę ich maszy ny i kompletną inwentary zację wszy stkiego na pokładzie. Petra i Groszek jednak planowali od początku, że bez względu na to, czy znaj dzie się lekarstwo na śmiertelny giganty zm, ich genialne dzieci będą potrzebowały domu, miejsca, gdzie będą mogły bezpiecznie rozwijać swój nowy genoty p. Niezbadanego świata. Gdy by ty lko Groszek wiedział, ile czasu mu zostało... Na razie jego ciało funkcjonowało głównie dzięki temu, że jak najmniej poruszał rękami i nogami, ty le ty lko, żeby krew krąży ła; ćwiczenia mogły go zabić, tak samo jak bezczy nność. Nie mógł jeszcze sobie pozwolić na umieranie - dopóki się nie upewnił, że dzieci tu zostaną. Do tej pory sądził, że - w razie konieczności - mógłby je zmusić do lądowania, gdy by uszkodził statek. Teraz jednak nie miał pewności, czy z luku towarowego zdoła wy rządzić takie szkody, który ch Carlotta nie naprawi. Zamiast więc uwięzić dzieci, musiał je przekonać. A nie mógł tego zrobić bez planów, które by im przedstawił - dostatecznie atrakcy jny ch i sensowny ch. Obcy statek wszy stko zmieniał. Reprezentował potencjalnie konkurency jną faunę i florę, z którą musiały by walczy ć. Jeśli przeby wały na nim istoty rozumne - uśpieni koloniści w stazie czekający na koniec podróży ? - to dzieci nie mogły by bezpiecznie dorastać i wy chowy wać potomstwa. Groszek nie miał ty le czasu, żeby szukać innej planety. A jeśliby umarł, zanim znaleźliby miejsce, w który m dzieci będą mogły zapuścić korzenie, gotowe by ły by wrócić do Stu Światów i szansa przepadnie. Nawet jeśli osiągnęły by dojrzałość, ich genom zostanie uznany za wadliwy. Możliwe, że otrzy mają zakaz reprodukcji; przy najmniej takie zasady obowiązy wały w większości cy wilizowany ch światów. Petra od dawna nie ży ła, ale to nie zwalniało Groszka ze złożonej jej obietnicy. Zgodzili się, że to najlepsze rozwiązanie dla antoninów, i nie zamierzał zmieniać decy zji. Ale nie mógł powstrzy mać dzieci przed robieniem tego, co chciały. Mógł do pewnego stopnia kształtować ich świat, ukry wając przed nimi pewne informacje, lecz to nie by ły zwy kłe sześciolatki, gotowe wierzy ć w magię i duchy, jeśli dorośli mówili im, że istnieją. Jedy ne informacje, jakie rzeczy wiście mógł zachować przed nimi w sekrecie, doty czy ły wy łącznie jego planów i zamiarów. Wciąż sprawował wy starczającą władzę nad statkiem i nad nimi, żeby stanowiły one najważniejsze elementy ich środowiska. Dopóki nie umrze. Po dwóch dniach badań Ender miał gotowy raport, podobnie jak Carlotta i Sierżant. Zebrali się w luku towarowy m, żeby urządzić prezentację. Zaczął Ender: - To jest statek Formidów - oznajmił. - Proteiny w kraboszczurze to kompletny zestaw protein z formidzkich światów, bez żadny ch domieszek. Ale jest coś dziwnego. DNA jest prawie identy czne z zapisany m genomem Formidów, pobrany m z ty lu zwłok po wojnie. Istnieją kluczowe różnice, lecz miejscowe. Zupełnie jakby Formidzi zastosowali jakąś perwersy jną neotenię... Te kraboszczury wy glądają jak efekt świadomego cofnięcia się do wcześniejszy ch etapów formidzkiej ewolucji. Mają okrutne szpony i twarde pancerze, które u dorosły ch Formidów są
ty lko szczątkowe. Carlotta i Sierżant naty chmiast zrozumieli sens tej informacji. Królowe kopca mogą więc mody fikować swoje potomstwo - zauważy ł Sierżant i postanowiły zmienić niektóre dzieci w te małe potworki. Wątpię, czy nadal uważają je za dzieci, jeśli w ogóle tak kiedy kolwiek my ślały powiedziała Carlotta. - Jeśli się ma ty siące dzieci, na pewno bez żadny ch skrupułów można traktować część z nich jak zwierzęta. Groszek powstrzy mał się od oczy wistego porównania; nie doceniliby dowcipu. - Domy ślasz się, jak się rozmnażają? - zapy tała Carlotta. - Ten osobnik by ł samicą - odparł Ender. - Wy dawała się całkowicie zdolna do rozrodu, ale nie na dużą skalę, i nie rosło w niej żadne jajo. - Odwrócił się do Sierżanta. - Czy wy glądała inaczej niż pozostałe? - By ła głównie bliższa - zażartował Sierżant. - Poruszały się szy bko i pędziły prosto na mnie. Ogólnie ty lko oceniłem ich rozmiary, ale wszy stkie wy glądały tak samo. Może więc wszy stkie są samicami, jak robotnice Formidów - stwierdził Ender. Albo wy stępują u nich obie płcie i dy morfizm płciowy jest minimalny, jak u ludzi. Wy daje się sensowne, że królowa kopca nie chce, żeby te stworzenia miały własną królową. Wszy stkie więc są zdolne do rozrodu. - Rozmnażają się jak szczury - mruknęła Carlotta. Musi istnieć jakiś czy nnik ograniczający ich populację - powiedział Sierżant. - Czy raczej tak zamierzała królowa, która je stworzy ła. Może to nie by ła królowa kopca z tej kolonii. Mogły powstać o wiele wcześniej, a potem rozmnażać się w naturalny sposób. Formidzi mogli nawet nie pamiętać, że te kraboszczury to ich krewniacy. - My ślisz, że są jadalne? - zapy tała Carlotta. - Nie dla nas, ale... - Mają sporo mięsa - powiedział Ender. - Masz rację, to może by ć ży wy obiad. - Więc po co im dawać te szpony ? - zagadnął Sierżant. Jeden szpon do kruszenia - wy jaśnił Ender. - Może złamać jak zapałkę każdą kość w naszy ch ciałach. W przeciwieństwie do Olbrzy ma uważam, że muszą uciekać się do korzy stania z drugiego szponu, przeznaczonego prawdopodobnie do chwy tania i rozdzierania. Kruszący m łamią zdoby cz, a potem przy trzy mują, żeby rozszarpać. - Czy li są mięsożerne - zawy rokował Groszek. Albo ży wią się wy jątkowo twardy mi owocami czy orzechami - dodał Ender. Nie dowiemy się, dopóki ich nie zobaczy my w ich habitacie. - Który m obecnie jest ogromny kosmolot - dorzucił Groszek. - Więc teraz moja kolej? - zapy tała Carlotta. - Skończy łeś, Ender? - upewnił się Groszek. W zasadzie tak. Formidzkie proteiny, przy puszczalnie pochodzące od samy ch Formidów. Sierżant odkry ł, że są niebezpieczne, silne i szy bkie. Nie wiem, jak długo może im się opierać kombinezon próżniowy. - Co je zabije? - chciał wiedzieć Sierżant. Cokolwiek. Pancerz nie chroni ich przed niczy m mocniejszy m od zębów mniejszy ch zwierząt. Mogą zgniatać się nawzajem, może je zmiażdży ć kamień wielkości pięści. Więc ty nam powiedz, jakiej broni powinniśmy uży ć, żeby je trzy mać w ry zach.
Sierżant kiwnął głową. Na pewno nie palnej, nie na statku. Zastanawiam się, czy nie możemy ich spowolnić spray em usy piający m. Musiałby m mieć ży wy okaz, żeby sprawdzić, co na nie działa - odparł Ender. - Ale znam środki uspokajające stosowane na okazach formidzkiej fauny z kilku skolonizowany ch światów. Mogę upichcić koktajl usy piaczy, które nie mają wpły wu na ludzi. - Po prostu nie chcę ich zabijać hurtowo - wy jaśnił Sierżant. - Teraz, kiedy wiemy, że wy wodzą się od Formidów, jest całkiem możliwe, że to one kierują statkiem. - Za małe mózgi - zaoponował Ender. Ale mogą mieć królową - upierał się Sierżant. - Albo jakiś kolekty wny umy sł mądrzejszy niż poszczególne osobniki. Po prostu uważam, że nie powinniśmy tam wejść i zabijać. Ciągle my ślę o ty ch stary ch widach Formidów z Chłostania Chin, o tej wstrętnej chmurze, która zmieniała ży we istoty w kałuże i kupki protoplazmaty cznej mazi. - Przy gotujmy więc kilka środków usy piający ch, które można zaaplikować w postaci mgły zaproponował Groszek. I porządny, solidny plan awary jny. Na przy kład spray z kwasem. Nawet jeśli są rozumne czy półrozumne, jeśli nas zaatakują, żeby zabić, uderzy my pierwsi. - Krwawa natura, kły i pazury - zacy towała Carlotta. - Nie traktuj senty mentalnie stworzeń, które chcą nas zabić - skarcił ją Sierżant. Nie jestem senty mentalna - zaprzeczy ła Carlotta. - Gotowa jestem zakrwawić pazury, jeśli tego trzeba, żeby przeży ć. Przecież wszy scy jesteśmy dziećmi Olbrzy ma. Nie jesteśmy krwiożerczy, ale nie zawahamy się zabić w razie konieczności. Nie jak ten mięczak, którego imieniem nazwano Endera. - Mówisz o moim przy jacielu - zwrócił jej uwagę Groszek. - Nie naszy m - odburknęła Carlotta. Gdy by tak miało by ć - powiedział Groszek - by łby waszy m najwierniejszy m przy jacielem i najlepszy m obrońcą. Ale nigdy się o ty m nie przekonacie, bo nigdy się nie spotkacie. - Mówisz tak, jakby on wciąż ży ł - zdziwił się Sierżant. - Dlaczego zakładasz, że nie ży je? - zapy tał Groszek. - Bo od wojny minęło ponad cztery sta lat. Nie ty lko my potrafimy wy korzy sty wać loty kosmiczne, żeby nie starzeć się w ty m samy m tempie co inni ludzie. Ale my jesteśmy szalem - przy pomniał Sierżant. - Nikt przy zdrowy ch zmy słach by tego nie robił. Jesteśmy nowy m gatunkiem walczący m o przeży cie - dodał Ender. - Dlaczego wielki Ender Wiggin miałby wy ruszy ć na tułaczkę? Groszek nie chciał konty nuować tego tematu. Miał pewne podejrzenia, odkąd przeczy tał Królową kopca, ale wolał ich nie formułować, zwłaszcza w bezpośredniej bliskości staroży tnego statku kolonizacy jnego Formidów. - Carlotto? - zwrócił się do córki. - Co wiemy o ty m statku? To zdecy dowanie starsza technologia. Formidzka... Nie ma pisma, ty lko
kodowanie kolorem najważniejszy ch rzeczy. Mnóstwo silniczków, dlatego potrzebują ty lu włazów konserwacy jny ch. Oczy wiście musieli ich sporo usunąć w późniejszy ch modelach, kiedy przestawili się na prędkości relaty wisty czne. Ta konstrukcja się nie nadawała. My ślę, że zbudowali ten statek w kosmosie, doczepiając wszy stko do asteroidy, z której wy kuli kształt, jaki widzimy. Prawdopodobnie większa część metalu tworzącego szkielet i kadłub statku, żelazo, nikiel i tak dalej, pochodzi z resztek asteroidy. Ale to nie jest nieprzenikalny stop ze statków, które najechały Ziemię po dwa ty siące setny m roku. - Jeszcze go nie potrzebowali - zauważy ł Sierżant. - Nie przy dziesięciu procentach prędkości światła. - Zgadza się - potwierdziła Carlotta. - My ślę, że ten statek rozstrzy ga tę kwestię. -Nawiązała do długotrwałej dy skusji między history kami, doty czącej niezwy kle twardego stopu, tworzącego powłokę wokół wszy stkich statków, które musiała pokonać Między narodowa Flota w wojnach z Formidami: czy ten stop miał służy ć do obrony przed atakami wroga? To by sugerowało, że albo Formidzi walczy li między sobą w kosmosie, albo z inny mi gatunkami obcy ch, który ch ludzkość do tej pory nie spotkała. Albo przy lecieli na Ziemię, żeby walczy ć z ludźmi. Jeśli jednak twardsza od diamentu powłoka miała jedy nie osłaniać przed promieniowaniem podczas podróży z prędkością podświetlną, to znaczy ło, że Formidzi nie przy by li na Ziemię przy gotowani do wojny, ty lko przy padkiem ich zbroje okazały się nie do przebicia. Arka stanowiła dowód, że wy sy łali statki kolonizacy jne chronione ty lko pry mity wną tarczą anty kolizy jną z przodu. Okazali się straszliwy mi przeciwnikami w walce, ale prawie na pewno nie zamierzali jej podejmować, kiedy przy lecieli na Ziemię. Miło wiedzieć - stwierdził Groszek. - Na szczęście ta kwestia i tak nigdy nie miała znaczenia. Co jeszcze? - Te potężne kolumny pełnią funkcję konstrukcy jną... Cały szkielet statku wznosi się pionowo ze skały, jak ogromny wieżowiec. Ale są również puste w środku. To silniki rakietowe, i dostarczają paliwo. Nieradioakty wne, dużo śladów węgla. Paliwo musi by ć bardzo wy dajne, bo nawet jeśli ta skała skry wa olbrzy mie zbiorniki, raczej nie mogą sprowadzić statku na powierzchnię planety, żeby przetwarzać jakieś oparte na węglu surowce do pozy skiwania paliwa. Nie potrzebują go dużo - oświadczy ł Groszek. - To statek wielopokoleniowy, więc nie muszą bardzo przy spieszać. Wy starczy powolne spalanie, aż osiągną prędkość podróżną, a potem nic aż do deceleracji. Trudno odgadnąć, ile paliwa im zostało. Może ta planeta to ich ostatnia nadzieja, a może ty lko wpadli rzucić okiem, czy się nadaje. Maszy neria, którą oglądałam, jest wiekowa, ale działa bez zarzutu. - Wiekowa? Chodzi o ty siące lat? - zapy tał Groszek. Nie, bliżej setki. My ślę, że w trakcie podróży wszy stko wy mieniano raz po raz. Mnóstwo wskazówek, że przez te lata wy kony wano liczne prace konserwatorskie. Ale nie ostatnio. - Jakieś konkretne ramy czasowe? Ty lko na podstawie oceny zuży cia i zniszczeń. Elementy konstrukcji, które nigdy nie by ły wy mieniane, z ry sami i zadrapaniami od częstego demontowania i ponownego montowania części roboczy ch. Sporo osadów po smarach, ale żadny ch nowy ch. Mamy więc do czy nienia z jakąś katastrofą, która spotkała statek mniej więcej przed stuleciem - podsumował Sierżant. - I wtedy kraboszczury przejęły władzę.
Nie ma konserwacji - podjęła Carlotta - ale wciąż jest pilot, który potrafi wprowadzić statek na geosy nchroniczną. - Coś jeszcze? Oprócz ty ch kolumn. - Najlepsze zostawiłam na koniec. Ta wielka beczkowata konstrukcja otoczona przez kolumny mieści w sobie ni mniej, ni więcej, ty lko ogromny wirujący cy linder. - Zamiast więc obracać cały statek, obracają bęben w środku? To wariactwo - ocenił Ender. Tak właśnie pomy ślałam - przy znała Carlotta - ale Formidzi nie muszą reagować na nieważkość tak jak my. Mają chrzęstne szkielety, nie kostne, więc mogą się regenerować w przeciwieństwie do nas. Nie sądzę jednak, że obracają ten cy linder, żeby wy tworzy ć dla siebie odśrodkową grawitację... To ich sy stem podtrzy my wania ży cia. - Rośliny - odgadł Sierżant. - W pomieszczeniach tej wielkości mogą hodować drzewa - zauważy ł Ender. - I to spore. Las deszczowy - oznajmiła Carlotta. - Albo nawet różne strefy, żeby utrzy my wać pełen asorty ment uży teczny ch bioform. Plony, które nieustannie się odnawiają. Może kraboszczury stanowią element tego cy klu żniw. Pełnoprawny ekotat... Habitat dla całej bioty, żeby zaszczepić formidzkie ży cie w nowy m świecie. - Może ich najbardziej inwazy jne gatunki - podsunął Ender - żeby szy bko zdoby ć przewagę. - I oczy wiście wy twarza tlen podczas podróży - dodała Carlotta. Czy li to, co my robimy na tacach naświetlany ch ultrafioletem, oni robią w wielkim wirujący m bębnie. Ale reszta statku wcale się nie obraca - stwierdziła Carlotta. - Otworzy liśmy jeden właz serwisowy w miejscu, gdzie mogłam się prześlizgnąć na dół i zobaczy ć, jak cy linder się przesuwa. Według mojej oceny obroty dają im jakieś trzy czwarte g na wewnętrznej powierzchni cy lindra. - Czy to wy starczy, żeby przezwy cięży ć nacisk akceleracji? - zapy tał Groszek. To zależy, jaki przebieg mają akceleracja i deceleracji - odparła Carlotta. Zresztą zapewne mogą zwiększać obroty podczas zmian szy bkości statku. Wtedy nie musieliby przenosić całej gleby do podstawy cy lindra za każdy m razem, kiedy przy spieszają - stwierdził Groszek. Ale wtedy we wszy stkich inny ch pomieszczeniach na statku albo wcale nie by łoby grawitacji, albo dół leżałby po przeciwnej stronie niż masa skały, w kierunku rakiet powiedziała Carlotta. - I te kory tarze - dodał Sierżant. - Formidzi musieli nimi pełzać na sześciorękach. Bo chociaż jesteśmy niscy, nie mogłem się wy prostować w ich tunelach. Dorosły człowiek czołgałby się na brzuchu i trudno mu by łoby uży ć broni. - Takie by ły tunele na Erosie - oznajmił Groszek. - Formidzi lubią niskie sufity. - No, to ma sens w nieważkości - zauważy ła Carlotta. - Ściany i sufit zawsze są blisko. - Ale ponieważ w kory tarzach nie ma ciążenia - podjął Sierżant - możemy nimi chodzić w inny sposób. Tunele są dostatecznie szerokie, żeby dwaj Formidzi się minęli, więc ludzie tak niscy jak my mogą stanąć na ścianach i całkiem się wy prostować. Musimy ty lko przeskakiwać nad wejściami do boczny ch tuneli. - Możecie skakać na magnety czny ch podeszwach? - zapy tał Groszek.
Nastawimy je na najniższą moc. Nie musimy się przy czepiać tak jak na powierzchni statku w otwarty m kosmosie. Ty lko żeby stopy nie odry wały się od... ściany. - Dobra robota, wszy stkich trojga - pochwalił Groszek. - Wiem, że w waszy ch raportach jest więcej informacji, i skanowałem je w trakcie zbierania. My ślę też, że mamy już wszy stkie uży teczne dane, które mogliśmy zdoby ć na zewnątrz i dzięki temu rabowi krabowi, dostarczonemu przez Sierżanta. - Rabowi... - zachichotał Sierżant. - „Rab” dawniej oznaczało niewolnika. - Niech będzie rab - zdecy dował Ender. - Dopóki nam nie powiedzą, jak się nazy wają. Kiedy wejdziecie do środka - zaczął Groszek - musicie pamiętać, że wszy stkie formy ży cia pochodzenia formidzkie- go prawdopodobnie wy korzy stują w jakimś stopniu mentalną komunikacj ę. Nawet jeśli przesy łaj ą ty lko impulsy, pragnienia i ostrzeżenia, mogą w ten sposób przekazy wać sobie nawzajem informacje. Jeśli więc jakiś rab was zauważy, wszy stkie naty chmiast się o ty m dowiedzą. Może są dostatecznie inteligentne, żeby zastawiać pułapki? Musicie uważać. A jeśli zrobi się niebezpiecznie, uciekajcie. Jesteście nie do zastąpienia. Rozumiecie? Sierżant kiwnął głową, Carlotta przełknęła ślinę, a Ender wy dawał się znudzony. - Ender - zwrócił się do niego Groszek. - Chy ba nie my ślisz, że nie idziesz z nimi? To go rozbudziło. - Ja? - Cała trójka - oświadczy ł Groszek. - Poszedłby m sam, ale znacie moje ograniczenia. - Ale ja jestem od biologii - przy pomniał Ender. Właśnie dlatego musisz iść. I tak troje do obrony to minimum. Jeśli zaś sam się tam znajdziesz, od razu będziesz wiedział, czego ci trzeba, zamiast czekać, aż przy niosą ci okazy. - Ale... ale ja nie jestem przeszkolony... Sierżant spojrzał na niego z pogardą. - My ślisz, że jesteś za dobry, żeby sobie brudzić ręce? - Ubrudziłem sobie ręce po łokcie we krwi kraboszczura - wy tknął mu Ender. On nie miał na my śli brudu - wy jaśniła Carlotta. - My ślisz, że jesteś niezastąpiony, a nas można poświęcić... - Nikogo nie można poświęcić - odparł Ender. - Po prostu niewiele wam pomogę. - Pobiłeś mnie - przy pomniał Sierżant oschle. - Nie udawaj bezradnego. - On się boi, to wszy stko - powiedział Groszek. - Nie jestem tchórzem - oświadczy ł Ender chłodno. - Wszy scy się boimy - zapewniła Carlotta. Umieramy ze strachu - potwierdził Sierżant. - Kiedy te przeklęte raby się na mnie rzuciły, sfajdałem się w kombinezon. Każdy normalny człowiek się boi, jeśli wkracza na nieznany teren, gdzie czy ha szy bki wróg, którego nawet nie zna. Po co więc to robimy ? - zapy tał Ender. - Statek jest wy marły, nie poleci naszy m śladem na Ziemię... Ludzkości nie grozi niebezpieczeństwo... Wy ślijmy raport i ruszajmy dalej. Tego najbardziej obawiał się Groszek - całkowicie rozsądnej propozy cji, żeby się stąd wy nieść. Ale ponieważ znał swoje dzieci, nie mógł argumentować za rozwiązaniem, na który m mu naprawdę zależało. - Ender ma rację - oznajmił. - Nie musimy badać niczego więcej na ty m statku.
Sierżant i Carlotta wy dawali się nieco zawiedzeni, ale poczuli ulgę. Nie protestowali. Groszek jednak wiedział, że Ender na ty m nie poprzestanie. No więc załatwione - stwierdził Ender. - Gwiezdny Kongres może wy słać znaczne siły i kiedy tu przy lecą, na ten statek wejdą prawdziwi wy szkoleni żołnierze. Sierżant wy raźnie się zjeży ł. - Prawdziwi wy szkoleni żołnierze nie będą mogli stanąć w ty ch kory tarzach nawet bokiem. - Pewnie wszy stko rozwalą i wszy stkich pozabijają - burknęła Carlotta. - Zanim tu przy lecą, i tak nie zostanie nic do zabijania - odparł Ender. - Cokolwiek złego się stało sto lat temu, pewnie trwa nadal. Kiedy więc tu przy lecą, cały statek będzie wy marły, czy li całkowicie bezpieczny. Carlotta się oburzy ła. Uważasz, że to dobrze? W tej chwili na ty m statku istnieje ży cie, a ty się zgadzasz, by zamarło? A jak my ślisz, co się z nim ostatecznie stanie? - zapy tał Ender. - Przecież nie będziemy przeszczepiać formidzkiego lasu deszczowego na powierzchnię tej planety ! To ty lko muzeum. - Ale ży we muzeum - nie ustępowała Carlotta. - Musimy zrobić zapisy wszy stkiego, dopóki jeszcze ży je! Mamy katalogi formidzkiej flory i fauny ze skolonizowany ch światów - przy pomniał jej Ender. Ale nigdy nie widzieliśmy ty ch rabów, prawda? - odezwał się Sierżant. - Czy w ogóle wiedzieliśmy, że Formidzi przeprowadzali tego rodzaju genety czne manipulacje? Owszem - oznajmił Ender. - Mieli takie złote i żelazne żuki, zjadające metale na tej planecie... jak jej tam... Szekspir. - To jeden przy kład - podkreślił Sierżant. - Nie uważasz, że warto zebrać dane, dopóki jeszcze się trzy ma tam jako taki ekosy stem? - Zary zy kujemy więc ży cie dla nauki? - zapy tał Ender. - Nie dla nauki - zaprzeczy ł Groszek. - Dla przetrwania. - Nie potrzebujemy do przetrwania formidzkiej bioty - zaoponował Ender. Groszek westchnął. Musiał w końcu im powiedzieć, zanim umrze. A mógł umrzeć za godzinę. - To prawda, że nie możemy jeść formidzkich roślin i zwierząt w takiej postaci - zaczął. Wszy scy zrozumieli, do czego zmierzał. - My ślisz, żeby je zaadaptować do naszy ch potrzeb? - Węglowodany to węglowodany - odparł Groszek. - Przy jrzałem się lipidom w zestawieniu Endera na temat tego kraboszczura. My ślę, że są strawne. Zwłaszcza jeśli zmody fikujemy pewne nasze bakterie jelitowe, żeby dokonać kilku prosty ch transformacji. Prawdziwy m problemem są proteiny. - Dlaczego w ogóle chcemy jeść formidzkie proteiny ? - zapy tała Carlotta, którą chy ba lekko zemdliło na samą my śl. Ponieważ nie mamy wy starczająco bogatego asorty mentu ziemskich roślin i zwierząt jadalny ch w bazie genów na ty m statku. - Nie wiedziałam, że w ogóle jakieś mamy - zdziwiła się Carlotta. A j ednak mamy - zapewnił Groszek. - Niezbędne rośliny uprawne, kilka najważniej
szy ch zwierząt... na przy kład pszczoły do zapy lania. Ale żadny ch zwierząt na mięso. Ry ż, fasola, kukury dza i ziemniaki... Nie wiadomo jednak, jak sobie poradzą w konkurencji z roślinami na tej planecie albo z formidzką florą w tej arce. - Dlaczego miały by konkurować? - zapy tała Carlotta. - On zaplanował, że tu zostaniemy - oznajmił Sierżant głosem pozbawiony m emocji. - Od początku kierowałeś nas na tę planetę - domy ślił się Ender. - Jak ty lko zobaczy łem, że leży w ekosferze, chciałem ją zbadać - potwierdził Groszek. -Nie ma lekarstwa. Dojrzałość płciową osiągniecie w normalny m wieku. Tak więc biologiczne dzieciństwo zajmie ponad połowę waszego ży cia, i na pewno nie zobaczy cie swoich wnuków. A to znaczy, że wasze dzieci staną się rodzicami bez rodziców z poprzedniego pokolenia, żeby nimi pokierowali. - Zaraz zwy miotuję - ostrzegła Carlotta. - Nie pozwolę żadnemu z nich... - Oczy wiście, że nie - uspokoił ją Groszek. - In vitro. Tak zostaliście poczęci, moi kochani. A na statku są sztuczne macice. - Gdzie?! - wy krzy knęła Carlotta. - Tam, gdzie nie możecie ich sabotować, dopóki nie dojrzejecie na ty le, żeby zrozumieć, że to jest wasza jedy na nadzieja. Nie możecie się uratować, ja nie mogę was uratować, taka jest prawda. Ale gatunek wciąż może przetrwać, bo jesteście mądrzy. Chociaż dojrzałość płciową osiągamy późno, to intelektualną w niewiary godnie młody m wieku. Będziecie więc mieli całe lata, żeby uczy ć wasze dzieci. Możecie utrzy mać wy soki poziom cy wilizacji, technologii, zasad moralny ch... Możecie przetrwać. - Ale umrzemy - powiedział Sierżant. - Czy ży cie na ty m statku jest ży ciem? - zapy tał Groszek. - Zawsze my ślałem, że wrócimy do... - Ender zawiesił głos. - ...ludzi? - dokończy ł Groszek. - My ślisz, że to się uda? Ja prosperowałem, bo by łem dla nich poży teczny. Musieli wy grać wojnę i gdy by Ender Wiggin nie sprawdził się jako dowódca, stanowiłem wy j ście awary jne. Potem Peter Hegemon potrzebował mnie do walki z Achillesem. A jeszcze później stałem się dziwolągiem. Olbrzy mem. Nie bali się mnie ty lko dlatego, że bez wątpienia umierałem na giganty zm. I już się nie mieściłem w czołgu ani w kokpicie odrzutowca. - Twierdzisz, że zabiliby nas? - zapy tał Sierżant. Nie wiem, co by zrobili. Może by was badali. Ale na pewno nie pozwoliliby wam poślubić normalny ch ludzi ani płodzić dzieci, które będą czy sty mi antoninami. - Leguminotami - poprawił Ender. - Bardziej nam się podoba Homo leguminensis. Jestem wzruszony - rzucił Groszek nonszalancko, ale naprawdę się wzruszy ł. Wy korzy stali jego imię... - Chodzi o to, że potrzebujecie własnego świata. Musicie się reprodukować jak szaleni, dopóki jeszcze jesteście młodzi, żeby ście mogli nauczy ć wszy stkiego wasze dzieci. Żeby miały szansę utrzy mać swoją własność, kiedy reszta ludzkości odnajdzie to miejsce. - Na pewno już planują, żeby tu przy lecieć - domy ślił się Sierżant. - Niby jak? - zapy tał Groszek. - Nic im nie powiedziałem o tej planecie. Na chwilę zapadło zdumione milczenie, a potem Ender się roześmiał, a za nim pozostali. Ale z ciebie kumo - stwierdził Ender. - Plany w planach. Kiedy zamierzałeś nam powiedzieć?
Kiedy uznam, że mnie wy słuchacie - wy jaśnił Groszek. - Najchętniej przed śmiercią. Ale nagrałem to na wszelki wy padek. Ja tego nie zrobię - oświadczy ła Carlotta. - Nawet jeśli nie będziemy uprawiać seksu... Nigdy, przenigdy !... - Spojrzała groźnie na braci. - Nasze dzieci będą musiały uprawiać seks, a to obrzy dliwe! - Nie - zaprzeczy ł Groszek. - Nie, jeśli będą się wy chowy wać oddzielnie. Na ty m statku jest dosy ć macic, żeby każde z was miało dziecko, które wy chowa w oddzielny m habitacie. Co roku dacie im rodzeństwo. Wiecie, że po kilku latach one będą dostatecznie by stre, żeby pomagać. Będziecie mieli trzy oddzielne hodowle, które nie będą insty nktownie unikać parzenia się z sobą, bo nie będą się uważały za najbliższą rodzinę. - Ale wciąż będą rodzeństwem! - upierała się Carlotta. Genety cznie rodzeństwem i przy rodnim rodzeństwem. Ale nie to budzi w tobie wstręt. Naczelne wzdragają się ty lko przed współży ciem z partnerem, z który m dorastały jako rodzeństwo, wy chowy wane przez tego samego rodzica. W inny m wy padku nie czują wstrętu. Więc ich okłamiemy - podsumowała Carlotta. Groszek musiał im przy znać rację. Na ty m w połowie polega rodzicielstwo - powiedział. - Na kadrowaniu obrazu świata, w który m ży ją twoje dzieci, ty lko do tego, co powinny o nim wiedzieć. Dla ich dobra. - Jesteś więc wspaniały m rodzicem - pry chnął Ender. - Absolutnie wspaniały m. To znaczy jestem mistrzem kłamstwa - uśmiechnął się Groszek. - No tak, oczy wiście. Jakby ście wy nie okłamy wali mnie i siebie nawzajem przez połowę ży cia. Po to wy naleźliśmy języ k. Biedni Formidzi... oni nie mogą kłamać. - Ja nie kłamię! - upierała się Carlotta. To kłamstwo - powiedział Groszek cicho. - Ale nie nazy wajmy tego kłamstwami. Nazy wajmy to historiami. Kiedy coś się stanie, wy my ślamy o ty m historie. O ty m, dlaczego to się stało. To jest właśnie istota dziejów i nauki: opowieści o przy czy nach zdarzeń. Nigdy, nigdy nie są całkowicie prawdziwe... zawsze niekompletne, zawsze chociaż trochę przekręcone, i my o ty m wiemy. Ale są dostatecznie prawdziwe, żeby uznać je za poży teczne. Wątpię, czy nasze umy sły zdolne są pojąć całkowitą prawdę o czy mkolwiek, sieci przy czy nowości rozciągają się zby t szeroko, żeby je ogarnął jeden człowiek. Ale historie, poży teczne kłamstwa... dzielimy się nimi i przekazujemy dalej, a kiedy dowiadujemy się więcej, poprawiamy je, albo kiedy potrzebujemy nowy ch opowieści w nowy ch okolicznościach, zmieniamy je i udajemy, że zawsze tak je opowiadaliśmy. Ender ukry ł twarz w dłoniach. - To się wy daje takie trudne. - Kłamanie? - zapy tał Sierżant. - Wy chowy wanie dzieci. Jedy ny rodzic, jakiego naprawdę znaliśmy, jest w ty m okropny i wątpię, czy my poradzimy sobie lepiej. Dziękuję bardzo - obraził się Groszek. - A wy jesteście najgorszy m rodzajem dzieci, jeśli to ma jakieś znaczenie, i by najmniej mi nie pomagacie. Och, zrobiłeś, co mogłeś powiedział Ender. - I o to chodzi. Spędziliśmy z tobą pięć lat na ty m statku i co wiemy ? Za mało! Nic! Jeśli jutro umrzesz, będziemy beznadziejnie zapóźnieni. Macie ansibl. W ludzkich światach nasza rodzinka jest niewiary godnie bogata i
zatrudnia agentów, którzy dla nas pracują, nawet nie wiedząc o naszy m istnieniu, co będzie trwało również po mojej śmierci. Dopilnowałem, żeby ście wszy scy potrafili z nimi współdziałać, i nauczy łem was, żeby ście nigdy nie zdradzili, że nie jesteście zwy kły mi ludźmi gdzieś w Stu Światach. - Och - powiedział Sierżant. - Zgadza się. W końcu cały czas szkoliliśmy się w kłamstwach. - Będziecie mieli do dy spozy cji wszy stkie biblioteki świata. Ważne jest, czego się nauczy cie: uprawiać ziemię, utrzy my wać ży jący ekosy stem, nie zanieczy szczać wody pitnej, zachować i ulepszać technologię. Ży ć na takim poziomie, aby mieć nadwy żki, żeby ście mogli poświęcać czas na pogłębianie wiedzy i uczenie inny ch, na pisanie i tworzenie. Możecie tego dokonać. Albo wasze dzieci i ich dzieci. Sam jestem dzieckiem - zaprotestował Sierżant i nagle łzy popły nęły mu z oczu. Nie mogę sprawować kontroli nad dziećmi. - Zawsze próbowałeś to robić - wy pomniał mu Ender nieco uszczy pliwie. Ale wy nie jesteście moimi dziećmi - odparł Sierżant. - Nie jestem za was odpowiedzialny. I oto spojrzał dorosłości w twarz - podsumował Groszek. - Wy starczy tego, moje szkraby. Nie możecie przy swoić wszy stkiego naraz. A ja i tak nie mogę was do tego zmusić. Ale właśnie dlatego powinniście jak najszy bciej wejść do statku Formidów, żeby go opanować, zdoby ć nad nim kontrolę i zacząć adaptować istniejące tam ży cie, żeby mogło koegzy stować z roślinami i zwierzętami, które wy i wasze dzieci mogliby ście jeść. A potem musicie założy ć w ty m świecie ekosy stem, który sami dla siebie zaprojektujecie. Macie pojęcie, jak wiele czasu to zajmie? My ślę, że to niemożliwe - oświadczy ! Ender. - My ślę, że nasza trójka umrze tutaj, w arce, wciąż przy gotowując rośliny i zwierzęta. My ślę, że to nasze dzieci albo dopiero ich dzieci obsadzą planetę. - Jeśli się zgodzę na to wszy stko - wtrąciła Carlotta. - Pamiętajcie, że to ja mam jajeczka! Daj spokój - powiedział Groszek. - Wiesz, że przy obecnej technologii można zmienić każdą komórkę w funkcjonującą komórkę jajową. Osobniki męskie mają oba chromosomy, X i Y. Jeśli się uprzesz, w ty ch macicach można implantować dzieci, z który mi nie masz nic wspólnego. Jeżeli więc wolisz skończy ć jako genety czna ślepa uliczka, wy bór należy do ciebie. Ale nie będziesz wy korzy sty wała swoich komórek jajowy ch do manipulowania nami. Wściekła Carlotta wy buchnęła płaczem. - Więc już planujesz zrobić wszy stko beze mnie! Groszek z wielkim trudem wy ciągnął rękę. Nie odważy ł się bezpośrednio dotknąć Carlotty z obawy, żeby nie zrobić jej krzy wdy. Jego dłoń by ła taka wielka w porównaniu z jej drobny m ciałem... Ale ona objęła jego rękę i płakała w nią. By ła rozgniewana, lecz wciąż by ła jego córką. Pozwolę każdemu z waszej trójki na wolny wy bór, bez oglądania się na inny ch. Ale będzie znacznie lepiej, jeśli wszy scy dobrowolnie przy stąpicie do projektu kolonii, zamiast się kłócić między sobą. Dla dobra tego cudownego nowego gatunku, tego przeklętego plemienia krótko ży jący ch półbogów. - W twoich ustach to brzmi heroicznie - zauważy ł Sierżant. - Jesteście Zeusem, Apollem i Herą waszego plemienia - oznajmił Groszek.
- Afrody tą - poprawiła Carlotta. No, pięknie - zaśmiał się Ender. - I to mówi dziewczy na, która się zarzeka, że nigdy, przenigdy nie będzie uprawiała seksu! - No więc Atena - zmieniła zdanie Carlotta. - Nie chcę by ć Herą. Odgry wanie ról. Wciąż by li dziećmi i zamierzali wy stawić sztukę. Ale zamierzali również zgodzić się na jego propozy cję. Albo przy najmniej wy próbować ten pomy sł. Groszek nie wiedział, jaką decy zję ostatecznie podejmą. Ale przy najmniej nie podnieśli otwartego buntu, jeszcze nie. Udało mu się przedstawić swoją koncepcję jako epicką przy godę. Chociaż w rzeczy wistości to nie będzie nic heroicznego - ty lko ciężka harówka, trudności, porażki, niebezpieczeństwa, rozpacz i żal, jak to w ży ciu. I zapamiętajcie jedno - dodał Groszek. - Wciąż jesteście ludźmi. Nauczcie tego wasze dzieci. Inny m rodzajem ludzi, ale znacznie bliższy m Homo sapiens niż neandertalczy k czy australopitek. Nie pozwólcie, żeby wasze dzieci my ślały o ludziach jak o inny ch. Obcy ch. Wrogu. Błagam was. - I tak będą my śleć w ten sposób - odparł Sierżant. - Nieważne, co zrobimy. - Zróbcie z tego ich religię - zaproponował Groszek. - Zróbcie z tego wiarę, że dla ludzkości to będzie błogosławieństwo, czy mkolwiek się staną wasze dzieci. Nie Sprowadziłem was tutaj, żeby zniszczy ć rasę ludzką, ty lko żeby ją ulepszy ć. - To budująca historia - powiedział Ender - ale sam przed chwilą nam wy jaśniałeś, ile warte są takie opowieści i jak długo przetrwają. - Dopóty, dopóki są uży teczne - uznał Sierżant. Przeciągające się milczenie. Groszek nie miał nic więcej do powiedzenia, nie w tej chwili. Musiał zostawić im więcej swobody, żeby sami wszy stko przemy śleli. - Dokonajmy inwazji na obcy statek kosmiczny - zaproponował wreszcie Sierżant. Opracuję jakąś usy piającą mgłę - obiecał Ender. Ja zjem coś opartego na roślinach przy jazny ch człowiekowi - oznajmiła Carlotta - a potem, zanim zasnę, popłaczę nad moimi biedny mi dziećmi, wy chowy wany mi przez ty ch krety nów.
NA ARKĘ Cincinnatus uparł się, żeby wy próbować usy piający koktajl Endera na sobie, zanim się zgodził zabrać go na formidzką arkę. Ender przewrócił oczami. - My ślisz, że go nie przetestowałem na sobie? - Chcę się ty lko upewnić, że ta broń nie podziała na mnie. - Nie wiem nawet, czy podziała na wroga - odparł Ender. - Tak czy owak, świetnie - rzuciła Carlotta. - Ja upichciłam porcję napalmu. - Chy ba nie mówisz poważnie, żeby wnieść ogień na arkę! Teraz Carlotta przewróciła oczami. 1 - On nie ma poczucia humoru. - Nie w kwestii broni - przy znał Ender. - Czego uży jesz jako wsparcia?
Cincinnatus wskazał strzelbę opartą o bok lądownika „Herodota”, którego już dawno nazwali Ogar, bo by ł o ty le większy od Szczeniaka. Nigdy go nie pilotowali, nigdy nawet nie odłączali go od statku, więc Olbrzy m miał nim kierować zdalnie. Dzieci polecą jako pasażerowie. - Broń na pociski? - zdziwił się Ender. Plastikowy śrut - wy jaśnił Cincinnatus. - Przebije ich pancerze i będzie ry koszetował w środku. Od ścian po prostu się odbije. - I trafi w nas - przepowiedział Ender. Cincinnatus westchnął. Ender, kiedy ty studiowałeś geny, ja studiowałem broń... i opancerzenie. Nasze hełmy mają przesłony, będziemy w kurtkach, spodniach i rękawicach. Nie twierdzę, że raby nie mogą ich przegry źć, ale to wy maga czasu, a jeśli plastikowe kulki zry koszetują i trafią w nasze kombinezony, po prostu się na nich zatrzy mają i albo się przy lepią, albo spadną. Tak czy owak nic się nie stanie. - Bardzo wy biórcza broń - oceniła Carlotta. Odpowiednia do tego zadania - oświadczy ł Cincinnatus. - Moja siostra kiedy ś nauczy ła mnie tej zasady. - Jaki jest nasz cel? - zapy tał Ender. - Mamy dwa - odparła Carlotta - oprócz zachowania ży cia i bezpiecznego powrotu. - Wiem, że mamy dwa cele - powiedział Ender. - Chciałem ty lko znać priory tet. Najpierw musimy znaleźć pilota - oznajmił Cincinnatus. - Ktokolwiek zaparkował tę arkę na orbicie, jest najbardziej prawdopodobny m źródłem zagrożenia. Dopiero po przejęciu kontroli nad arką wejdziemy do ekotatu i zobaczy my, jaki rodzaj bioty utrzy muje ją przy ży ciu. Ender kiwnął głową. Cincinnatus ze zdziwieniem stwierdził, że brat wcale nie pali się do objęcia dowodzenia. Właściwie oboje oddali je jemu. Trudno uwierzy ć, że zaledwie kilka ty godni temu ciągle się kłócili. Ale równie trudno by ło uwierzy ć, że Cincinnatus naprawdę rozważał zabicie Olbrzy ma. Dobrze pamiętał, że zaproponował to z całkowitą szczerością. Natomiast nie mógł sobie przy pomnieć argumentów, który mi się posłuży ł, żeby przekonać samego siebie, że to jedy na słuszna decy zja. By łem równie irracjonalny, jak każdy książę, który wbije sobie do głowy, żeby zdetronizować i zabić swojego ojca. Absalom, Ry szard Lwie Serce... - bez wątpienia by li równie przekonani o słuszności swojego postępowania jak ja. I równie głupi. To by ł głód działania. A teraz mogę działać. Jestem dowódcą i umieram ze strachu. - Carlotto - powiedział - zostajesz w środku. Ja idę na szpicy, a Ender zamy ka ty ły. - Chronisz dziewczy nę? - zapy tała Carlotta pogardliwie. Jeśli ktoś ma szansę zrozumieć wewnętrzny rozkład arki, to ty - odparł Cincinnatus. Wszy scy będziemy walczy ć w razie konieczności, ale atak z zaskoczenia powinien wy eliminować jednego z nas, nie ciebie, bo to ty wskażesz nam najbardziej prawdopodobny kierunek, żeby zlokalizować sterownię albo... znaleźć dla nas bezpieczne miejsce. Carlotta kiwnęła głową. - Uhum, to ma sens. Już my ślałam, że chcesz mi udowodnić męską wy ższość. - Ależ skąd - zapewnił Cincinnatus. - Szanuję twoją ukry tą androgy nię. - A ja szanuję twoją - odgry zła się Carlotta. W trakcie tej rozmowy wkładali zbroje i Cincinnatus pomagał im wszy stko pozapinać jak
należy. Przy ciął laserem części do dziecięcy ch rozmiarów, więc pasowały całkiem dobrze, ale zapięcia by ły nieco prowizory czne i mało intuicy jne. - Chy ba jesteśmy gotowi, ojcze - oznajmił. Z głośników w kabinie rozległ się głos Olbrzy ma: Przy czepcie się do ściany i zapnijcie pasy. Nie chcę się martwić, że się poobijacie, kiedy będę manewrował. - Zamierzasz pokazać, jaki to z ciebie as pilotażu? - zadrwił Ender. Cincinnatus sprawdził, czy wszy scy wy konali polecenie. Ze ścian wy sunęły się uchwy ty i mocno ich unieruchomiły. Lądownik zaprojektowano do przewozu ładunków - nie miał siedzeń. Ściany zabezpieczały to, co do nich przy sunięto, ludzi czy pakunki. Ech - westchnął Olbrzy m. - Dawno już nie miałem okazji pilotować takiej ślicznej maszy nki jak Ogar. Cincinnatus doświadczy ł wcześniej gwałtowny ch wstrząsów w Szczeniaku, toteż umiejętności Olbrzy ma wy warły na nim wrażenie. Ogar odłączy ł się od „Herodota” i odpły nął w przestrzeń. Nie by ło żadny ch szarpnięć, żadny ch nagły ch zmian kierunku. Jedna gładka parabola ruchu, cud efekty wności, i zawiśli nad wciąż otwartą śluzą powietrzną arki. Z brzucha Ogara wy sunęła się samokształtująca rura i przy warła szczelnie do powierzchni statku, całkowicie otaczając wejście. Dzieci oglądały to na holodisplay u. Poczuły nagły przeciąg, kiedy powietrze z Ogara wpadło do rury, a potem do śluzy. MF miała takie abordażowe rury wy suwane z boków lądowników, żeby oddziały szturmowe wchodziły na nieprzy jacielski statek wy prostowane - poinformował ich Olbrzy m przez interkom - ale od kiedy Ender Wiggin nauczy ł nas, że brama wroga jest na dole, wszy stkie nowsze promy miały rury na dnie, więc opadaliśmy na wrogi statek. - Po co? - zapy tał Cincinnatus. - W zero g możemy się orientować, jak nam wy godnie. - Ludzie najchętniej trzy mają się starej orientacji. To odruch. Świadomie orientujesz się w najkorzy stniejszy sposób. Czemu sprzęt nie miałby w ty m pomagać? Więc wieczny m pomnikiem geniuszu Endera Wiggina są rury abordażowe wy suwane z dna zamiast z boków? - Oraz eksterminacja Formidów - przy pomniał Groszek. - I bezpieczeństwo rasy ludzkiej, i całe mnóstwo światów nieskolonizowany ch przez Formidów do skolonizowania przez ludzi. Chociaż pewnie to niezby t wiele. Zwłaszcza w oczach dzieci, które dorastały we wszechświecie przekształcony m przez Endera Wiggina. - Ender Ksenocy d - mruknął Ender. - Powiedz to jeszcze raz na moim statku, a zmienię ci imię - ostrzegł Olbrzy m. Cincinnatus parsknął. - Proponuję „Bob”. - Nie ja go tak nazy wam - zaprotestował Ender. - Właśnie go tak nazwałeś - wy tknął mu Olbrzy m. - To cała rasa ludzka tak go teraz nazy wa. Z powodu tej książki, Królowej kopca. - Mówca Umarły ch naprawdę schrzanił reputację Endera Wiggina - zauważy ła Carlotta. Jesteśmy połączeni - oznajmił Olbrzy m. - Kiedy otworzy cie wewnętrzne drzwi śluzy, Cincinnatus obejmuje dowodzenie. Carlotta pierwsza opuściła się rurą i sprawdziła, czy właz śluzy zamknie się za nimi, gdy by
wskutek jakiejś awarii rura odłączy ła się od arki. Dwukrotnie zamknęła go i ponownie otwarła. Potem zawołała braci. Cincinnatus i Ender ruszy li za nią ze śrutówkami, pojemnikami spray u na plecach i dy szami przy mocowany mi do nadgarstków. Cincinnatus włączy ł display hełmu i po krótkim rozpoznaniu komputer zaczął analizować i ety kietować wszy stkie kluczowe elementy śluzy. To by ło łatwe - Carlotta wprowadziła już wszy stkie informacje z pierwszej wy prawy Cincinnatusa. Kiedy ruszą w głąb arki, będzie ustnie oznaczała wszy stko, co wy magało opisu, żeby hełmy mogły tworzy ć mapy na bieżąco i by wszy scy widzieli te same nazwy dla ty ch samy ch rzeczy. Cincinnatus pilnował czujników ruchu i ciepła, które mu powiedzą, gdzie celować i jak szy bko cel się do niego zbliża. Zajął pozy cję przy wewnętrzny ch drzwiach śluzy, jakby się spodziewał, że kilka tuzinów rabów czeka w gotowości po drugiej stronie, żeby ich zaatakować, jak ty lko drzwi się otworzą. On tak by zrobił, gdy by powierzono mu obronę arki. Oczy wiście jeśli raby słuchają czy ichkolwiek rozkazów. Jak wy kazał Ender, całkiem prawdopodobne jest, że zdziczały i stanowią takie samo zagrożenie dla pilota jak dla dzieci, które wtargnęły na statek. Może pilot siedzi gdzieś zamknięty i traktuje Cincinnatusa i jego druży nę jako wy bawców. Jestem wielki bóg Quetzalcoatl i powróciłem. - Co? - zapy tała Carlotta. - Udawałem Corteza - odparł Cincinnatus. - Przepraszam, że poruszałem ustami. - My ślałam, że subwokalizujesz - powiedziała Carlotta. - Mój hełm próbował zinterpretować twoje słowa, ale nie mógł. Dostałam ty lko: „jestem wielki bóg”. Quetzalcoatl - wy jaśnił Ender. - Pierzasty wąż powracający do swojego ludu po długiej nieobecności. Z usy piający m spray em i strzelbami na plastikowe kulki - dodał Cincinnatus. Otwórz drzwi, Carlotto. Drzwi się rozsunęły. Nic się nie poruszy ło. Cincinnatus wślizgnął się do kory tarza i przeorientował się tak, żeby stanąć prosto w wąskim przejściu. Dla Formidów stałby bokiem, na ścianie. Nie żeby to robiło jakąś różnicę. Sprawdził przy czepność magnety czny ch podeszew i mruknął: - Magnesy pięć. Pozostali wy dali to samo polecenie. W rogu wy świetlacza, w który m pojawiał się obraz z ty łu, Cincinnatus zobaczy ł, że Ender zorientował się w przeciwny m kierunku, toteż jego sufit by ł dla Endera podłogą. W pierwszej chwili chciał go skarcić za błaznowanie, ale potem uświadomił sobie, że to spry tne posunięcie. Gdy by coś chciało skoczy ć na Cincinnatusa z góry, dla Endera atakowałoby z poziomu podłogi - znacznie łatwiej coś takiego zauważy ć i zastrzelić. Gdy poprzednim razem Cincinnatus tu wszedł, raby pojawiły się niemal naty chmiast. Czy to coś oznaczało, że teraz jeszcze się nie pokazały ? Założy łem - zamruczał mu do ucha głos Olbrzy ma - że ekotat ma dni tej samej długości co rodzinny świat Formidów. Jeśli poprzednio tu wszedłeś w formidzkie południe, teraz zjawiłeś się o północy. Jeżeli jednak prowadzą nocny try b ży cia, to dla nich jest dzień. Na jedno wy c hodzi stwierdził Ender cicho.
Jeśli żerują o zmierzchu, to dla nich świt - oświadczy ł Cincinnatus. - A my jesteśmy załatwieni. - Jeszcze żadny ch nie widzę - odezwała się Carlotta. Wszy scy dostajemy te same odczy ty instrumentów - powiedział Cincinnatus. Rozmawiajmy ty lko wtedy, kiedy jest coś ważnego. To doty czy również ciebie, panie Olbrzy mie. - Fe fi fo - powiedział Olbrzy m. - Fum - wy mruczały wszy stkie dzieci, powtarzając zabawę z niemowlęctwa. Kory tarz, w który m stały, biegł po obwodzie arki. To znaczy ło, że doprowadzi ich z powrotem do punktu wy jścia. Czy szukamy tunelu, który m dojdziemy do środka statku? - zwrócił się Cincinnatus do Carlotty. Tutaj żadnego nie znajdziemy - odparła. - W środku tej sekcji jest cy linder ekotatu. Nie czujecie, jak się obraca? Czuję ty lko lekką wibrację - powiedział Ender. - Założę się, że rotacja na obwodzie jest pozbawiona tarcia. - Poduszka powietrzna - zasugerował Cincinnatus. - Smar - sprostowała Carlotta. - Hermety cznie zamknięty. Albo miliardy łoży sk kulkowy ch. - Nieważne - uciął Cincinnatus. - Mój błąd z poduszką powietrzną. Znowu zamilkli. - Chy ba musimy iść do przodu - powiedziała Carlotta. - Sterownia może by ć z przodu albo z ty łu, ale pojazd został zaprojektowany tak, żeby chronić królową kopca, a ona będzie bliżej skały. Nie - sprzeciwił się Ender. - To znaczy tak, królowa kopca będzie w najbezpieczniej szy m miejscu, ale to miejsce nie ma nic wspólnego ze sterownią. Cincinnatus od razu załapał. Królowa kopca na ty m statku mogła patrzeć oczami każdej formidzkiej robotnicy. Mogła by ć wszędzie. - Przepraszam, racja - przy znała Carlotta. - Muszę przestać my śleć jak człowiek. - Pozostaje to samo py tanie - odezwał się Cincinnatus. Przewody biegną w ten sposób, jakby by ły poprowadzone od przodu w stronę rufy, zdublowane dla redundancji. Zakładam pełen zestaw w każdy m pionie. Czy li sterownia jest w środku, przed nami. Cincinnatus cofnął się w my śli do śluzy i przy pomniał sobie, w który m kierunku poprowadził ich obwodnicą. - Więc to na górze? - Według twojej pozy cji tak - potwierdziła Carlotta. - Na dole dla Endera. - Wy bierz tunel, Car - polecił Cincinnatus. - Nie znoszę tego skrótu - burknęła. - Jeszcze bardziej nie cierpisz „Lotty ” - szepnął Ender. - Ciągle was sły szę - ostrzegł Cincinnatus. - Na czas tej misji macie jednosy labowe imiona. - „Car” za bardzo kojarzy się z samochodem - stwierdził Ender. - Ona może by ć „Lot”. - Lot - zgodziła się Carlotta. - Zamknijcie się, bardzo proszę - warknął Cincinnatus. Minęli dwa tunele biegnące do góry, ale Carlotta nie kazała im skręcić. Dopiero kiedy dotarli do dużego otworu po lewej stronie, powiedziała:
- To jest jeden z pionów. - Czy w środku są te dy sze rakietowe? - zapy tał Cincinnatus. Ale wszy stkie przewody biegną pomiędzy pionem a kadłubem - wy jaśniła Carlotta. Przy najmniej tam zajrzy jmy. Tunel by ł hermety cznie oddzielony od obwodowego kory tarza, żeby ewentualne przebicie kadłuba nie wy ssało powietrza z kory tarzy biegnący ch przez cały statek. Drzwi otwierało się dźwignią, taką jak w śluzie powietrznej. Pomieszczenie za nimi miało kształt półksięży ca. Dostrzegli zasuszone zwłoki czterech formidzkich robotnic, rozrzucone bezwładnie jak zepsute lalki z połamany mi kończy nami. Cincinnatus cofnął się odruchowo, zanim się opanował. - One chy ba nie umarły tutaj - oznajmił niemal naty chmiast Ender. - Pewnie rzuciła je tu siła deceleracji, kiedy arka podchodziła do planety. Wtedy już by ły całkiem wy schnięte... Te wszy stkie złamania powstały niedawno, a one nie ży ją od stu lat. - Umarły więc mniej więcej w ty m samy m czasie co królowa kopca - odgadł Cincinnatus. - Prawdopodobnie - potwierdził Ender. - Tak robią Formidzi. - Raby ich nie zjadły - zauważy ła Carlotta. - Widać nie potrafią obsługiwać dźwigni - stwierdził Cincinnatus. Nie są wy starczająco inteligentne, żeby zrozumieć jej działanie - dodał Ender chociaż wy starczająco silne i zręczne. Cincinnatus spojrzał na wznoszący się pasaż. W przeciwieństwie do obwodowego kory tarza ten tunel miał żebrowanie, które mogło posłuży ć za drabinę. Co miało sens. Kiedy statek przy spieszał albo zwalniał, Formidzi go potrzebowali, bo musieli się wspinać do góry. Na razie jednak, w zero g, Cincinnatus ponownie wy brał boczną orientację i wskoczy ł do tunelu. Carlotta ruszy ła za nim, a Ender znowu szedł odwrotnie niż oni. Minę li kilka takich samy ch stacji, potem trafili na następne hermety cznie zamy kane drzwi, a po drugiej stronie tunel zaczy nał się sporo ponad ty m, który m przy szli. - Odsadzka - mruknęła Carlotta. - Żeby nic nie spadło przez całą długość statku. - A w ogóle jaki on jest długi? - zapy tał Ender. Nikt nie pofaty gował się mu odpowiedzieć. Wszy scy wiedzieli, że formidzki statek miał około ty siąca dwustu metrów długości od miejsca, gdzie tunele wchodziły w skałę, do wy lotów dy sz rakietowy ch na rufie. Przednia ćwiartka każdego pionu by ła oddzielona od kadłuba, który zwężał się od tego miejsca w kierunku skały. Tam wy jdą z tunelu pionu i znowu skierują się do środka. Widocznie do tego pionu zamknięto rabom dostęp na całej długości. Nie natknęli się na kolejne zwłoki ani na nieprzy jaciela. Ale kiedy wy szli z pasażu pionu na następny obwodowy kory tarz, sy tuacja się zmieniła. Powietrze by ło pełne śmieci, unoszący ch się jak py łki kurzu w snopie światła. Dopiero po chwili zorientowali się, że to części ciał. Czujnik ciepła w hełmie ostrzegł Cincinnatusa, że za zakrętem kory tarza w obu kierunkach znajdowały się ży we stworzenia, ale wszy stkie poza zasięgiem wzroku. Ender wy sunął się do przodu i zaczął zbierać unoszące się szczątki, żeby je obejrzeć z bliska. Strzępki ciał rabów, ale również inny ch form ży cia. Skrzy dła jak u owadów. Bardzo duże. Mnóstwo kawałeczków szkieletów, skóra, której nie rozpoznaję. - Śmietnik? - zapy tała Carlotta. Jadalnia rabów - odparł Ender. - Nie są zby t schludni. Formidzi nigdy nie zostawiliby bałaganu, który ogranicza widoczność.
Hełm Cincinnatusa wszczął alarm. Albo nas zwęszy ły, albo wy czuły ciepło naszy ch ciał - oznajmił Cincinnatus. Mamy towarzy stwo. Z obu stron. Ender naty chmiast przerzucił się na „sufit” i stanął przodem do tunelu. Uspokojony, że brat robi, co do niego należy, Cincinnatus odwrócił się w drugą stronę. Pry skaj najpierw, En, ale nie wahaj się uży ć broni, jeśli nie zwolnią. Lot, kombinuj, dokąd stąd pójdziemy. Możemy iść w jedną albo w drugą stronę - stwierdziła Carlotta. - Nie widzę stąd żadny ch możliwy ch tuneli. W moją stronę - zdecy dował Cincinnatus. - En, trzy maj się blisko. Lot, możesz go przy wiązać? Nie chcemy żadny ch luk. Wiedział, że Carlotta go posłucha i połączy się trzy metrowy m kablem z Enderem. Ale choćby chciał, i tak nie miał czasu tego sprawdzić, bo spośród śmieci nadbiegły raby, odbijając się od podłogi na ściany i sufit, roztrącając zawieruchę kości, skorup, skrzy deł i strzępów skóry. Wy glądały jak splątane tornado nadciągające kory tarzem w górę. Kory tarzem w górę! W jednej chwili Cincinnatus zrozumiał, ile poży tku może przy nieść doktry na Endera Wiggina: brama wroga jest na dole. Opadł na plecy, wparł stopy w ściany w wąskim prześwicie i strzelił spray em w dół między nogami. Środek - jeśli w ogóle działał na raby - powinien poskutkować szy bko. Delikatna mgiełka try snęła z dy szy z taką prędkością, że wy pełniła kory tarz co najmniej na dziesięć metrów z przodu. Zapach by ł bardzo słaby. Oczy wiście usy piający aerozol wcale nie spowolnił rabów. Cincinnatus naty chmiast przy gotował śrutówkę do strzału, wy celował w dół między nogami i czekał, żeby zobaczy ć, w jakim stanie będą stwory, kiedy się zbliżą. Wciąż odbijały się od ścian, teraz jednak widział, że ten ruch nie by ł kontrolowany. Zamiast lądować zawsze na nogach, uderzały o ścianę różny mi częściami ciała i koziołkowały, nie posuwały się py skiem do przodu. - Spray działa - stwierdził Cincinnatus. - Ehe - mruknął Ender. - Więc ruszajmy dalej - zaproponowała Carlotta. Cincinnatus poczuł przebły sk urazy - w końcu kto tu dowodził? - ale naty chmiast uznał, że Carlotta ma rację i sam już powinien wy dać taki rozkaz. Przeorientował się, żeby znowu iść kory tarzem. Oszołomione raby od strony Endera bombardowały go z ty łu, inne zderzały się z nim z przodu. Kombinezony absorbowały większość wstrząsów, ale niewy starczająco. Pojawią się siniaki. Kiedy stwory trafiały w maskę Cincinnatusa, impet odrzucał mu głowę do ty łu. Mimo to szy bko posuwał się do przodu, co jakieś dziesięć metrów pry skając krótką salwą aerozolu. Ender wcale nie strzelał - szli w resztkach spray u Cincinnatusa, a pierwszy strzał Endera zabezpieczy ł pasaż za nimi. Cincinnatus minął duże hermety czne drzwi po prawej stronie, prowadzące do wnętrza arki. W duchu założy ł się z sobą, że Carlotta je wy bierze, ponieważ nie by ły otwarte, czy li prawdopodobnie nie by ło za nimi rabów. Rzeczy wiście otworzy ła je dźwignią. Pomieszczenie by ło czy ste, chociaż sporo odpadków zaczęło do niego napły wać razem z mgłą aerozolu. Następny m razem zaczekaj, aż cię osłonię, zanim otworzy sz drzwi - skarcił ją
surowo Cincinnatus. - Przepraszam. Tak, następny m razem - powiedziała Carlotta. Cincinnatus przepchnął się obok niej i przeczesał wzrokiem kory tarz przed nimi. Pusto. Nic. Ani śladu ruchu czy ciepła. Zobaczy ł, że Ender przechodzi przez drzwi i Carlotta je zamy ka. Do środka przedostało się stosunkowo niewiele śmieci. Cincinnatus ruszy ł przodem w szy bkim tempie. - Jeszcze niczego nie zabiliśmy - zauważy ł Ender. - Chy ba że giną od wpadania na ściany.^I nic nie przeszło za nami przez drzwi? - upewnił się Cincinnatus. - Czy sto - zaręczy ł Ender. - Przed nami długa droga do centrum statku - oznajmiła Carlotta. Wkrótce kory tarz doprowadził ich do wielkiej spłaszczonej komory. Cincinnatus wy siłkiem woli przeorientował się, żeby postrzegać to pomieszczenie jak Formidzi. Odległość pomiędzy podłogą a sufitem wy nosiła najwy żej metr, ale obie powierzchnie by ły faliste. I podziobane wgłębieniami. Pokaźny mi. - Kwatery sy pialne - domy śliła się Carlotta. Na pewno miała rację. Każde zagłębienie by ło dostatecznie duże, żeby formidzka robotnica mogła tam wpełznąć i spać. Miękka organiczna powierzchnia chroniła je przed przeciążeniami akceleracji. Cincinnatus sięgnął do środka i nacisnął podłogę. Pękła. Niegdy ś zapewne by ła elasty czna, ale wy schła. Prawdopodobnie Formidzi nawilżali swoje komórki podczas snu, żeby zachowały spręży stość. Teraz ściany pod dotknięciem rozpadały się na cząstki. Trudno się szło. Magnesy nie działały, a kiedy dzieci próbowały zapierać się o sufit czy podłogę, odpadały. Ale Cincinnatus wkrótce wpadł na pomy sł, żeby ty lko leciutko odpy chać się rękami i dry fować przed siebie w stały m tempie. Doty kał wy ściółki jedy nie wtedy, gdy musiał omijać wy brzuszenia; przez resztę czasu pły nął w powietrzu. Obejrzał się i zobaczy ł, że pozostali dotrzy muj ą mu kroku. Nieważne, czy naśladowali j ego technikę, czy też samodzielnie ją odkry li. Ważne, że posuwali się do przodu. W niektóry ch komórkach spoczy wały zwłoki Formidów, ale większość by ła pusta. - Dokąd się kierujemy, Lot? - zapy tał Cincinnatus. - To się ciągnie bez końca. - Prawdopodobnie konstrukcja sięga do piasty. Te kwatery sy pialne zawierają chy ba setki... - Około trzech ty sięcy - wtrącił Ender - jeśli wszędzie dookoła jest tak samo. Minus kilka na to, co jest w centrum. Cincinnatus nie zdziwił się, że chwilowo uwolniony od zagrożenia Ender zbierał informacje o ży ciu Formidów, zamiast się skupiać na misji. No, ale właściwie to by ła prawdziwa misja Endera. Jeśli nie ogłoszono alarmu bojowego, Ender studiował ży cie organizmów na arce, podczas gdy Carlotta badała maszy nerię i rozkład pomieszczeń. Rola Cincinnatusa polegała na zachowaniu gotowości bojowej, ale teraz nie groziło im bezpośrednie niebezpieczeństwo. Hełm prowadził go w linii prostej w stronę centrum, wskazując mu drogę, kiedy zbaczał z kursu, omijając wy brzuszenia w suficie i podłodze. Nabrali sporej prędkości, toteż kiedy przed nimi pojawiła się metalowa ściana, nie miał jak wy hamować. Zrobił jedy nie przewrót, żeby wy lądować stopami do przodu i zamorty zować wstrząs, uginając kolana. Magnesy miał nastawione na zby t słabą moc, żeby go zatrzy mały w miejscu, więc odbił się, chociaż ze znacznie mniejszą prędkością. - Magnesy na dwieście - rozkazał.
Ty mczasem Ender wpadł na niego - Carlotta ledwie ich ominęła - i we dwóch zdemolowali sporo formidzkich legowisk, zanim magnesy przy ciągnęły ich do metalu w centrum. Kiedy wreszcie przy warli do metalowej ściany, pokry wały ich płatki wy ściółki. - Magnesy na piątkę - rozkazał Cincinnatus, żeby móc się poruszać. Piasta miała regularne otwory pozbawione drzwi. Cincinnatus zanurkował w pierwszy, otrzy mawszy zezwolenie Carlotty. Znaleźli się w długim kory tarzu prowadzący m w kierunku osi statku. Ten tunel miał szy ny na ty m, co Formidzi traktowali jak podłogę i sufit. To miało sens: wagonik nie utrzy małby się na szy nach biegnący ch ty lko po podłodze. Najwy raźniej coś tędy przeciągano, i to regularnie. Cincinnatus zauważy ł, że szy ny bły szczały od ciągłego uży wania. - Pociągi wciąż kursują - stwierdziła Carlotta. Jak na zawołanie Ender zawołał z ty łu: - Wciśnijcie się w kąty ! Pociąg jedzie! Cincinnatus przy warł do „podłogi”, po której szedł. Po chwili minął go tramwaj. Belki dociskowe przy trzy my wały koła na obu torach. Korpus tramwaju przy pominał klatkę z drucianej siatki wy pchaną jakąś organiczną materią. Rośliny ? Nie, materia się wiła i napierała na siatkę, ale nic się przez nią nie wy dostawało. Nie raby, nawet niepodobne. To by ły jakieś miękkie stworzenia przy pominające ślimaki, ale szersze i porośnięte włoskami. Albo rzęskami. Gąsienice? Analogie z ziemską fauną zapewne okażą się my lące. Zresztą to działka Endera. Cincinnatus poszedł za tramwajem, ale nie próbował go gonić. Pojazd by ł automaty czny. Py tanie, czy robi pętlę, czy też wraca tą samą drogą po następny ładunek. Nie wrócił. Po chwili Cincinnatus dotarł do miejsca, gdzie tory zakręcały do wewnątrz, do centrum. Oczy wiście on również skręcił i natknął się na ty ł tramwaju, który zatrzy mał się dokładnie nad otworem. Z dołu wy doby wał się mdlący odór. Przez drucianą siatkę Cincinnatus widział, że coś opróżnia klatkę. To by ł rab. Ale nic nie jadł, ty lko zdrapy wał resztki przy wierający ch ślimaków. Potem otwór się zamknął i znowu ciemności rozświetlał ty lko reflektor w hełmie Cincinnatusa. Tramwaj ruszy ł dalej, zamiast się cofać. Robił więc pętlę. I dostarczy ł ładunek. Cincinnatus zebrał rodzeństwo wokół zasłoniętego otworu. Nie dostrzegli żadnej dźwigni. - Co teraz, Lot? - zapy tał Cincinnatus. - Po drugiej stronie by ł co najmniej jeden rab, ale nie jadł ślimaków, ty lko je wy ciągnął. - Czy to wy glądało, jakby chwy tający szpon by ł do tego przeznaczony ? - zapy tał Ender. W tej chwili to nie ma znaczenia, ale... tak - przy znał Cincinnatus. - Możliwe, że raby zaprojektowano właśnie do tego celu. Ty mczasem - odezwała się Carlotta - chy ba możemy podrobić sy gnał, który informuje sy stem, że przy jechał tramwaj. Jest mechaniczny. Patrzcie, koło najeżdża na pedał i nacisk uruchamia przełącznik. - Spojrzała na Cincinnatusa. - Gotowy, żeby m to otworzy ła? - Spray w pogotowiu - rzucił Cincinnatus do Endera. Ustawili wy loty dy sz tak, żeby pry snąć do otworu. - Ostrzegam, że tam śmierdzi - dodał Cincinnatus. - Teraz, Lot. Drzwi się otwarły.
Smród uderzy ł w nich od razu i nasilił się, kiedy weszli do gorącego, wilgotnego pomieszczenia. W pobliżu zebrało się kilka rabów zajęty ch zaganianiem ślimaków po łagodnie wznoszącej się metalowej rampie. Jeden spostrzegł Cincinnatusa i odwrócił się do niego, ale nie zaatakował. Przeciwnie, cofnął się i najzwy czajniej przerzucił dźwignię, która ponownie zamknęła drzwi. Carlotta i Ender zdąży li już wejść do komory. Nie, nie komory. Jaskini. W przeciwieństwie do sy pialni formidzkich robotnic to pomieszczenie by ło znacznie wy ższe miało kilka metrów, może pięć. Z sufitu opadało ku niemu niczy m stalakty ty lub wznosiło się z podłogi niczy m stalagmity znacznie więcej organicznej materii, ty lko że tutaj by ła gąbczasta i spręży sta, a wgłębienia by ły znacznie węższe. Raby popy chały ślimaki w kierunku środka jaskini, gdzie wznosiła się miękko oświetlona z kilku stron platforma. Dzieci też ruszy ły w jej stronę, choć śmierdziało stamtąd coraz bardziej. W końcu jednak zaczęły się przy zwy czajać. W dodatku hełmy oczy szczały powietrze za przesłonami, co trochę pomagało. Ślimaki przy wierały do rampy, a raby czepiały się jej krawędzi. Magnesy pozwalały dzieciom stać prosto. - Wy gląda to jak sala tronowa - powiedziała Carlotta. - To są komory jajowe - oznajmił Ender. - Komnata królowej kopca. Ale nie by ło żadny ch jaj. Coraz więcej komór wy pełniała brązowa maź ze smugami zieleni. Zgnilizna. Szlam rozkładu. Na końcu rampy ślimaki spy chano na platformę. Ponieważ jednak by ła już nimi zawalona, w większości martwy mi, nowe staczały się po bokach i spadały z pluskiem w szlam pod rampą. Pły wały jak węgorze, ale nie miały dokąd uciekać, jedy nie do wy pełniony ch mazią komór jajowy ch. - One karmią królową - oznajmił Ender. - Ty lko że jej nie ma. Ty mczasem Cincinnatus dotarł do platformy. Przebrnął przez stosy ślimaków na środek. Niski murek nie dopuszczał stworzeń do trzy metrowego kręgu dokładnie w punkcie, gdzie ogniskowały się promienie światła. Wewnątrz tego ogrodzenia, rozciągnięty na organicznej materii, spoczy wał szary wy schnięty trup skrzy dlatej istoty, rozmiarem co najmniej dorównującej Olbrzy mowi. - Owszem, ona tu jest - odparł Cincinnatus. - Ale nie jest głodna.
W STEROWNI Carlotta nienawidziła królowej kopca, nawet martwej. Królowe mogły bez przeszkód porozumiewać się ze swoimi córkami i nie potrzebowały do tego żadny ch sy stemów komunikacy jny ch. Mogły też pilotować statek z dowolnego miejsca, a pilot mógł przeby wać gdziekolwiek, bo nie potrzebował dany ch wizualny ch ani nawet instrumentów wszy stko, czego królowa kopca się dowiedziała od swoich córek, wiedzieli również pozostali. Dlatego Carlotta nie mogła znaleźć sterowni, śledząc okablowanie sy stemu interkomu ani namierzając źródło sy gnałów radiowy ch - pomieszczenie to nie musiało się znajdować w miejscu umożliwiający m prowadzenie obserwacji. Carlotta stała nad królową kopca, podczas gdy Ender robił holozdjęcia zwłok. - Nie doty kaj jej - ostrzegł. - Rozsy pie się w py ł. - To chy ba znaczy, że przesłuchanie nie wchodzi w grę - mruknęła Carlotta. - Śmiało, zapy taj ją o cokolwiek - zaproponował Sierżant. Carlotta straciła już ochotę do żartów. Ktoś pilotował ten statek i to nie by ła ona. Ale nie mogę namierzy ć sy stemu komunikacji, bo go nie ma. Ender nie przejął się jej zmartwieniami. Mam wszy stkie możliwe ujęcia i przesłałem je na „Herodota”, więc zamierzam wziąć próbkę. - A co z „rozsy paniem w py ł”? - zagadnął Sierżant. - Będę ostrożny - obiecał Ender. - Chy ba nie my ślałeś, że my ją rozniesiemy na kopach - burknął Sierżant. - Nie obchodzi mnie wasza ry walizacja, chłopcy - rzuciła Carlotta pod adresem Sierżanta. Znaleźliśmy serce statku i to kupa gnijący ch zwłok, które miały by ć poży wieniem królowej. Ten sy stem by ł tak niezawodny, że działa nawet po śmierci królowej. - Ender nie mógł ukry ć podziwu. Nie, dumy, j akby to on sam go zaproj ektował. - Bez robotów, bez komputerów, ty lko zwierzęta wy hodowane do tego zadania. - Jak my - zauważy ł Sierżant. - Olbrzy m został wy hodowany - sprostował Ender - my się urodziliśmy. Jako konty nuacja ekspery mentu - powiedział Sierżant. - Ty lko że nasz projektant nie by ł taki dobry jak królowe. Carlotta stwierdziła, że Ender rzeczy wiście miał delikatny doty k - zbierał próbki tkanek wy schniętej królowej kopca z różny ch partii zwłok, ale niczego nie naruszy ł. Ty lko skubnął odrobinkę tu i tam i chował do samoczy nnie zamy kający ch się torebek na próbki. Dopiero po chwili dotarły do niej słowa Sierżanta i zobaczy ła, że jednocześnie pojął je Ender, ponieważ cofnął rękę od zwłok i się zamy ślił. - Formidzi bardzo dobrze znali się na genety ce - stwierdziła Carlotta. Ale nie mieli laboratoriów - zaznaczy ł Ender. - Przy najmniej nie tutaj. Albo ich laboratoriami by ły jajniki królowej. Mogła sama decy dować, kiedy złoży jajo, które stanie się nową królową, i przy puszczalnie stworzy ć jajo, które stanie się rabem, nie robotnicą.
Na pewno działała w ty m względzie insty nktownie - oświadczy ł Sierżant. Musiała planować swoje działania, przy najmniej kiedy tworzy ła raby. - A kiedy się ty m zajmowała - zagadnęła Carlotta - kto pilotował statek? - Ona - odparł Ender. A kto się opiekował ekotatem? Kto przeprowadzał prace konserwacy jne? Kto składał raporty pozostały m królowy m kopca na inny ch światach? - Ona - powtórzy ł za Enderem Sierżant. - Królowe kopca są od nas mądrzejsze. Wielozadaniowość jest fantasty czna, ale czy królowa naprawdę widziała i sły szała dane wejściowe wszy stkich swoich robotnic w ty m samy m czasie jednakowo wy raźnie? Czy raczej skupiała się na ty m, co istotne? Istnieją granice podzielności uwagi. - Dlaczego musi istnieć jakaś granica? - zapy tał Ender. Udawaj przez chwilę, że jestem równie by stra, jak ty, i zastanów się razem ze mną poprosiła Carlotta. - Formidzkie robotnice mają przecież mózgi i patrz, ona nie ży je, ale sy stem działa bez niej. - To nie Formidzi, ty lko raby - sprostował Ender. - Psy pasterskie. Ale mogła przekazać te wszy stkie zadania robotnicom, prawda? Jaka jest korzy ść z tworzenia samopowielającego się gatunku, który to robi za nią? Teraz Sierżant i Ender zrozumieli, o co jej chodzi. Ona nie mogła dzielić uwagi w nieskończoność - wy wnioskował Sierżant. Musiała wskazać automaty czne zadania, które wy kony wano bez jej udziału i bez jej decy zji. To by ły bezmy ślne, powtarzalne czy nności - potwierdziła Carlotta. - Ale konserwacja statku wy maga rozumienia, co się robi. Czy ona musiała kontrolować każdą formidzką robotnicę przy każdy m zadaniu, czy też uzy skiwały niezależność, jak już wiedziały, co mają robić? Sugerujesz, że pojedy ncze robotnice nie stanowiły ty lko przedłużenia jej umy słu podchwy cił Sierżant. - Nie jak ręce i nogi. Raczej jak idealnie posłuszne... dzieci. - Ktoś pilotował ten statek - powtórzy ła Carlotta - a ona go nie kontrolowała. A jeśli niektóre robotnice przeży ły jej śmierć? Jeśli nie znała każdej my śli w ich głowach, jeśli dała im niezależność, żeby nauczy ły się swojej pracy i wy kony wały ją nawet wtedy, gdy ona nie zwraca na nie uwagi, to po jej śmierci mogły pracować dalej. Nie - zaprzeczy ł Sierżant. - To ma sens, ale wiemy, że wszy stkie robotnice umarły, kiedy umarły królowe kopca. Gdy Wiggin wraz z oddziałami szturmowy mi zabił na kilku formidzkich planetach królowe, jego żołnierze meldowali, że wszy scy Formidzi jednocześnie przestali walczy ć. Przestali uciekać, przestali robić cokolwiek. Położy li się i umarli. - Ale się położy li - wy tknęła Carlotta. - Upadli - poprawił Sierżant. Czy tałem te same raporty - odezwał się Ender. - Oni się położy li. Niektórzy wy kazy wali oznaki ży cia jeszcze po półgodzinie. Carlotta ma więc rację. Robotnice miały w ciałach jakieś sy stemy, które działały przy najmniej przez krótki czas po śmierci królowy ch. A jeśli ta królowa kopca, wiedząc, że umrze, wy dała kilku swoim robotnicom instrukcje, żeby dalej pilotowały statek? - podsunęła Carlotta. Chłopcy przy taknęli. Nie wiemy, j aki mechanizm sprawia, że Formidzi umieraj ą po śmierci królowej -
przy znał Ender. - Może istnieją wy jątki. - Znąjdźmy sterownię i sprawdźmy - zaproponował Sierżant. Na ty m polega problem - wy znała Carlotta. - Nie wiem, jak ją znaleźć. Czy musimy otwierać każde drzwi w ty m miejscu? Powiedziałaś - podchwy cił Sierżant - że jeśli robotnice mogły do pewnego stopnia my śleć niezależnie, a królowa kopca nie musiała bezustannie przekazy wać informacji od formidzkie-go obserwatora do formidzkiego pilota, to mogą istnieć łącza informacy jne. Albo córka, która spełniała funkcję pilota, musiała zajmować pozy cję umożliwiającą spojrzenie w dowolnej chwili na wskaźniki czy odczy ty. Musiała wiedzieć, kiedy dokładnie znajdzie się w odpowiedniej odległości od planety. Jeżeli więc królowa kopca nie przekazy wała jej nieustannie ty ch informacji, muszą istnieć instrumenty, które mogę wy śledzić. - Dlaczego nie przeanalizujesz po prostu mechanizmów zapłonowy ch wszy stkich rakiet? zapy tał Ender. - Pilot kontroluje je bezpośrednio... To jego zadanie. W ten sposób kieruje statkiem. Bo to najbardziej niebezpieczna część statku - odparła Carlotta. - Śledzenie instrumentów nie jest samo w sobie niebezpieczne. Śledzenie mechanizmów zapłonowy ch rakiet to co innego. Pilotka może właśnie czeka, aż zbliży my się do tego sy stemu, żeby nas spalić. Kojarzenie istoty płci żeńskiej z brutalną przemocą wy dawało się jakieś niewłaściwe, ale wszy scy Formidzi, który ch ludzkość napotkała albo o który ch wiedziała, by li samicami, i to niebezpieczny mi. Co takiego napisał Kipling? „Samice tego gatunku są groźniejsze od samców”. Z pewnością w przy padku Formidów to by ła prawda. - Coś, co nas zabije, uszkodzi również statek - zauważy ł Ender. - Mają wszędzie wbudowaną redundancję. Mogą wy trzy mać nieduże zniszczenia. My nie. Zastosujmy więc metodę otwierania wszy stkich drzwi i jeśli trafimy na sy stem gromadzenia dany ch, pójdziemy za okablowaniem - zaproponował Sierżant. - To duży statek - przy pomniał Ender. - I mnóstwo drzwi. - Ale większą jego część zajmuje cy linder ekotatu - odparł Sierżant. - To i tak ponad kilometr średnicy - powiedział Ender. - Tutaj raby są grzeczne, ale w inny ch miejscach będą zdziczałe. Zapas środków usy piający ch kiedy ś nam się skończy, a ich efekty ustąpią. Już to sobie wy obrażam: będzie jak w grze wideo, kiedy wszy stkie złe postacie nagle oży wają i rzucają się jednocześnie na ciebie. Gra skończona. Carlotta rozejrzała się po otaczający m ich morzu zgnilizny. Dom, słodki dom - westchnęła. - Próbuję na to spojrzeć jej oczami, kiedy jeszcze ży ła. Wszy stkie te małe otwory by ły jak łona dla jej jaj. Wszy stkie te ślimaki spędzano tutaj, żeby wy karmić ją i jej dzieci. Ender wskazał w górę. - Nie zapominaj o suficie. Carlotta podniosła wzrok. Z najwy ższy ch miejsc zwisało mnóstwo włóknisty ch narośli. Kilka miało na końcach kule wielkości melonów. - Co to jest? - zapy tała Carlotta. Kokony. Na pewno wszy stkie martwe, ale chciałby m zabrać jeden do laboratorium do zbadania, jeśli to możliwe - powiedział Ender. - Wszy stko na ty m poziomie zostało skażone tą baktery jną zupą rozkładu. Ale larwy, które otoczy ły się kokonem, mogą jeszcze zawierać czy sty materiał genety czny wart przestudiowania.
- To nie jest nasz najwy ższy priory tet - oświadczy ł Sierżant. - Ale i nie najniższy - odparł Ender. - Skoro więc mamy czas na pogawędki, zbierzmy kilka próbek, zanim opuścimy komnatę paskudztwa. - Chcesz stąd zabrać ślimaka? I bakterie? - zaniepokoił się Sierżant. - Już wziąłem próbki jednego i drugiego po drodze. - Miałeś by ć naszą ty lną strażą, nie rozbry kany m przy rodnikiem - skarcił go Sierżant. Nic nas nie atakowało od ty łu - zripostował Ender. - Nie ty lko królowe kopca mają podzielną uwagę. Chłopcy - mity gowała ich Carlotta. - Czy tak ma wy glądać całe nasze ży cie? Wy dwaj czepiający się jeden drugiego? Wy jaśnijmy coś sobie - powiedział Ender. - Ty lko jedna osoba się czepia i to nie jestem ja. Wy konuję każdy rozkaz bez skargi, niczego nie kry ty kuję. To Sierżant koniecznie chce mnie przy łapać na jakimś wy kroczeniu. Aleja nie robię nic złego. Carlotta sama to powiedziała: królowe kopca by ły wprawny mi genety kami i pracowały na własny m genomie, żeby stworzy ć raby. Więc to, co tutaj zbieram, mogłoby nas nauczy ć rzeczy, jakich ludzka rasa samodzielnie nie odkry ła. Mogłoby nam uratować ży cie. - Mogłoby - sarknął Sierżant. - Znowu się czepiasz - stwierdził Ender. - To nie „chłopcy ”, Carlotto, ty lko Sierżant. - Musimy znaleźć pilota - oświadczy ł Sierżant - i nie będziemy się rozdzielać. - Piętnaście minut - powiedział Ender. - Zestrzelisz jeden kokon, a Carlotta i ja go złapiemy. - Czy m? Usy piającą mgłą? Ze śrutówki? - Sierżant miał triumfalną minę. - Laserowy m przecinakiem, który schowałeś w saszetce na pasie - wy jaśnił Ender. Carlotta nic nie zauważy ła. Enderowi niewiele umy kało. - Więc dy sponujesz znacznie bardziej zabójczą bronią niż my, co, Sierżancie? - zagadnęła. - Pomy ślałem, że możemy się natknąć na ży wą królową kopca - odparł. - Ale ty lko ty miałby ś prawo ją zabić? - drąży ł Ender. - Podobno nigdy się nie czepiacie i nie kry ty kujecie - zadrwił Sierżant. Wy starczy - ucięła Carlotta. - Olbrzy m słucha każdego naszego słowa. Tracimy czas na kłótnie. Ale zabranie kokonu nie jest stratą czasu, więc zróbmy to, a potem pójdziemy poszukać sterowni. Obaj chłopcy spiorunowali ją wzrokiem, ale nie mogli z nią dy skutować - przy pomnienie, że Olbrzy m słucha, od razu ich uspokoiło. Ale w jednej sprawie jesteście tacy głupi, że to aż boli - ciągnęła Carlotta. - Tutaj iluzja jest taka dobra, że obaj się nabraliście. - Jaka iluzja? - zapy tał Sierżant. - Iluzja grawitacji. Patrzy ła z triumfem, jak zrozumieli: kokon nie spadnie, kiedy go odetną. - Ale inne kokony spadły - bronił się Ender kulawo. Podczas deceleracji - wy jaśniła Carlotta. - Statek się obrócił i rakiety pchnęły go w górę, żeby spowolnić tę wielką skałę. Wtedy kokony spadły. - Ale ten cały pły n... - zaprotestował Sierżant. - Trzy ma się podłogi. - Trzy ma się w otworach na jaja - sprostowała Carlotta. To nie jest pły n, ty lko maź. Większość podróży odby wa się w zero g. Jeśli jaja i
larwy potrzebują pły nu, żeby się w nim rozwijać, musi by ć galaretowaty, żeby się nie rozlewał. Inaczej królowa by się w nim utopiła. Ender oczy wiście ekstrapolował: Królowa kopca potrzebuje takiego samego środowiska jak w domu - powiedział. Na planecie ten pły n to pewnie zwy kła woda, a larwy wspinają się na sufit, żeby uprząść kokony. Zbudowali więc to miejsce, żeby wy glądało podobnie i funkcjonowało podobnie nawet bez grawitacji. - Teraz taki z ciebie geniusz - zadrwił Sierżant - ale nie pomy ślałeś o ty m, dopóki Carlotta... Zamilkł, kiedy Carlotta weszła pomiędzy nich i spojrzała na niego groźnie. - Magnesy zero - zakomenderował Sierżant. Już po chwili unosił się łagodnie do najbliższego kokonu. Laserowy m pistoletem zręcznie przeciął szy pułkę, po czy m spły nął na dół, trzy mając kokon za pozostałą część szy pułki. Ender włoży ł okaz do rozciągliwej torby, a potem do plecaka na próbki. - Dzięki - powiedział. - Teraz będziesz go niańczy ł, żeby go nie uszkodzić - burknął Sierżant. - Czy li niewiele się przy dasz w walce. Sierżancie - powiedziała Carlotta - Ender dużo się dowiedział z tego rozerwanego trupa raba, którego przy wiozłeś w Szczeniaku. Może równie dużo się dowiedzieć z DNA w zmiażdżony m kokonie. Nie będzie więc go niańczy ł, będzie wy kony wał swoje obowiązki. - Zamierzał go niańczy ć - upierał się Sierżant - dopóki tego nie powiedziałaś. Ender trzepnął swój plecak na próbki. Mocno. - Ech - powiedział. - Andrew Delphiki melduje się na służbę, szefie. Sierżant nie mógł powstrzy mać uśmiechu. - Zrozumiałem. No dobrze, Carlotto, dokąd chcesz iść? Obawiam się ty lko - powiedziała Carlotta - że otworzy my niewłaściwe drzwi i wpuścimy bandę zdziczały ch rabów. Rzucą się na świeże ślimaki i zrobią sieczkę z pracujący ch rabów, jeśli te spróbują przeszkadzać. Jeśli je uśpimy, ugrzęzną w tej baktery jnej zupie, kiedy do niej wpadną - zamy ślił się Ender. - Albo utoną, albo się w niej rozpuszczą. Wy rządzimy jak najmniej zniszczeń - powiedział Sierżant - ale nie ma sensu wracać tą samą drogą, bo tory po prostu robią pętlę do początku trasy. Carlotta zgodziła się, ale wciąż nie wiedziała, w którą stronę iść. Py tanie brzmi, czy sterownia jest zlokalizowana w centrum, w jednakowej odległości od wszy stkich rakiet i sensorów, żeby wszy stkie przewody i łącza by ły tej samej długości, czy na którejś krawędzi, żeby mieć okna podglądu? Jeśli ma okna - powiedział Sierżant - to będzie j ak najbardziej wy sunięta do przodu, czy li maksy malnie osłonięta przez skałę. Ale na co okna, które pokazują ty lko jeden kierunek? - zapy tała Carlotta. - Ten statek jest kolisty. Nie ma brzucha ani grzbietu jak nasze. - Więc sterownia ma okna z każdej strony ? - podsunął Ender. Nawet w najwęższy m miej scu, tuż pod skałą, średnica wy nosi prawie dziewięćset metrów - zauważy ł Sierżant. - To całkiem spore stanowisko kontrolne. - Więc zapominamy o oknach? - upewnił się Ender.
Nie - zaprzeczy ła Carlotta. - Te pięć kolumn absolutnie duplikuje się nawzajem. Redundancja. My ślę, że jest pięć stanowisk kontrolny ch i wszy stkie mają łącza prowadzące do każdego silnika, i wszy stkie mają okna, więc jeśli zewnętrzne czujniki zawiodą, pilot wciąż może widzieć. Sierżant przy taknął. I pomieszczenia kontrolne są odcięte jedno od drugiego, więc uszkodzenie jednego nie powoduje utraty powietrza w pozostały ch. - Pilot może się ukry wać przed zdziczały mi rabami w który mś z nich - zasugerował Ender. Idziemy więc na sam przód - zdecy dował Sierżant - a potem szukamy pomieszczeń kontrolny ch na obwodzie, dokładnie pośrodku pomiędzy pionami. - Najlepszy widok - przy znała Carlotta. Jeśli formidzkie robotnice też jedzą te ślimaki - zastanowił się Sierżant - czy tam doprowadzono jakiś sy stem dostawczy ? Wątpię - odparł Ender. - Królowa kopca zostaje przy jajach i przy noszą jej jedzenie. Ale robotnice chwy tają swoje posiłki między zmianami. Przy jmijmy więc, że tam są same kory tarze, bez torów tramwajowy ch zasugerowała Carlotta. - Py tanie brzmi: jak daleko już się posunęliśmy do przodu? - rzucił Sierżant. Dobre py tanie. Przeszli długą drogę tunelem tramwaju. - Mapa - zaproponowała Carlotta. Trójwy miarowy model statku pojawił się w odległości pół metra przed przesłoną jej hełmu. Oczy wiście by ła to ty lko iluzja stworzona przez samą przesłonę. Hełm wy czuwał, gdzie ona patrzy, i kiedy cichutko py knęła wargami, robił zbliżenie. Kląśnięcie języ kiem oddalało obraz. Jesteśmy właściwie dalej z przodu niż ty ł skały - powiedziała. - Królowa kopca jest przez nią otoczona. Pomieszczenie z oknem powinno by ć na rufie. - Minęliśmy więc sterownię po drodze - zmartwił się Sierżant. - Przy da nam się to, czego się tu dowiedzieliśmy - pocieszy ła go Carlotta. - Martwa królowa kopca, zadania rabów i tak dalej. Poza ty m znaleźliśmy się w tunelu - przy pomniał Ender. - Mogliśmy iść jedy nie tam, gdzie on prowadził. Sierżant nie odpowiedział, ty lko ruszy ł do jedny ch z pięciorga drzwi na obwodzie sali. - Jak wy brałeś te drzwi? - zaciekawiła się Carlotta. - Ene, due... - odparł Sierżant. Za drzwiami ponownie zobaczy li chmurę odpadków i kilka podniecony ch rabów. Psiknęli gazem i Carlotta zamknęła drzwi. Za następny mi zastali to samo, ale ty m razem Sierżant przeprowadził ich na drugą stronę. Spray em utorowali sobie drogę do pasażu wiodącego na rufę - w dół, zgodnie z formidzką orientacją kory tarzy, na prawo według ich orientacji, ponieważ szli po ścianie niskiego, szerokiego tunelu, żeby mogli się wy prostować. W cały m tunelu unosiły się śmiecie pozostawione przez zdziczałe raby. - Co one jedzą? - zapy tała Carlotta. - Te wszy stkie szczątki to resztki ciał rabów - odparł Ender. - Zjadają się nawzajem. - Coś musi dostarczać składniki odży wcze do sy stemu - wy tknął mu Sierżant z wy ższością. Ktoś okrada spiżarnię - wy jaśnił Ender. - Pięć ramp prowadzi od podium królowej
do pięciorga drzwi, za który mi są przy stanki tramwajowe. Ale dostawa ślimaków odby wa się jedy nie przez te, przez które weszliśmy. Co jednak nie znaczy, że sy stem pomija pozostałe tramwaje. Zdziczałe raby pewnie zjadają cztery piąte dostaw ży wności na początku trasy. Założy sz się, że ślimaki pochodzą z ekotatu? - zapy tała Carlotta. - Tam się zaczy na zbiór. Ale po ślimakach nie zostają fragmenty szkieletów, które fruwają w tunelach. - Wszy stko się w końcu wy jaśni - uciął Sierżant. - Na razie skupmy się na naszy m celu. Dotarli teraz na poziom, który według mapy Carlotty powinien się znajdować na rufie, tuż za przecięciem skały i kadłuba. - Jeśli tu w ogóle są okna, powinny się zacząć na ty m poziomie. - Maksy malna osłona - powiedział Sierżant. - Zagazujmy ten poziom. Wpuścili mgłę w kory tarz i zaczęli obchód. Znaleźli drzwi, ale wszy stkie prowadziły w stronę centrum. - Może się my limy i pomieszczenie kontrolne jest w środku...? - zastanawiała się Carlotta. - Możemy sprawdzić - zaproponował Sierżant. Zajęli swoje standardowe pozy cje przy drzwiach i Carlotta je otworzy ła. Wy glądało to tak, jakby skoczy ły na nią wszy stkie raby znajdujące się na statku. Sierżant i Ender spray owali jak szaleni, ale potrzebowali kilku sekund, żeby uśpić raby, a w ty m czasie dwa zdąży ły wbić szpony pod przesłonę Carlotty. Gdy by znały ludzką anatomię, mogły by przeciąć jej tętnicę szy jną, ale zamiast tego zaatakowały miękkie miejsce pod brodą. Bolało okropnie. Carlotta próbowała odpełznąć, ale coś ją trzy mało za nogę i nie puszczało. Sierżant. To Sierżant ją trzy mał. Wszy stkie raby, które wy sy pały się z wewnętrznej komory, latały bezwładnie w powietrzu i obijały się o ściany, niesione siłą rozpędu. Ender wciąż wtry skiwał mgłę do środka, ale już nic stamtąd nie wy leciało. - Krwawa jatka - mruknął Sierżant. - Kto by się spodziewał ty le krwi w tej dziewczy nie? Parafrazował Makbeta 1. Próbował odwrócić jej uwagę. Albo ukry ć strach. Podniosła rękę, żeby zdjąć hełm, ale on już go ściągnął. Mętnie sobie uświadamiała, że zerwał go szarpnięciem, zaczepiając o uszy. Poczułaby większy ból, gdy by jakiś młot nie walił jej właśnie w szczękę. W ciągu minuty na szy i znalazł się opatrunek z koagulantem, a środek znieczulający zaczął działać. - Możesz poruszać języ kiem? - zapy tał Sierżant. - Mówić? Carlotta spróbowała. Od anestety ku trochę zdrętwiał jej języ k, ale mogła go uży wać. - Mówię bez problemów. - Mamroczesz, ale to wy starczy. Ciągle jesteś nakręcona. Szy bkie dranie te raby - powiedziała Carlotta. Albo chciała powiedzieć. W każdy m razie próbowała. - Zabawne - mruknął Sierżant. Więc ją rozumiał. Albo przy najmniej rozumiał jej intencje. - Misja przerwana? - zapy tała. Oszalałaś? - obruszy ł się Sierżant. - Zobaczy my, jak się poczujesz za chwilę, kiedy lekarstwa lepiej podziałają. Gdzie jest twój głupi brat? Chciała powiedzieć: „Stoi przede mną”, ale nie miało sensu go obrażać w chwili, kiedy
opatry wał jej rany. Wtedy wrócił Ender. - Co z nią? Ty lko obrażenia miękkiej tkanki pod żuchwą. Gardło nienaruszone, lekarstwa wy leczą wszy stko w ciągu kilku godzin. - Szkoda, że nie wiem, jak długo podziała usy piacz - powiedział Ender. - Co tam robiłeś? - zapy tał Sierżant. Wtedy Carlotta się zorientowała, że Ender wy szedł z komory, z której wy skoczy ły raby. - To komora lęgowa. One broniły swoich młody ch. - Jakieś królowe? - zapy tał Sierżant. - Raczej przy pominają foki... matki i ich młode zebrane dookoła. Wielkie pomieszczenie. Do czego służy ło? - zapy tała Carlotta, choć zabrzmiało to jak: „Do hego huszy ło?”, ale widocznie to wy starczy ło jej genialny m braciom. My ślę, że to centrum kontroli - oznajmił Ender. - Całe okablowanie tędy przebiega. Wszędzie sieci przewodów, kanały pełne kabli i drutów, mnóstwo wejść techniczny ch na wszy stkim. - Raby tego nie niszczą? - zapy tał Sierżant. Żadne drzwi nie by ły otwarte - zapewnił Ender. - Nie są dostatecznie by stre, żeby to zrobić. - Może nie wy hodowano ich do ich otwierania - zauważy ł Sierżant. - Ale wiedziały, że trzeba się zebrać pod nimi - zaznaczy ł Ender. - Usły szały nas - podsunęła Carlotta. - Prawdopodobnie - zgodził się Sierżant. - Atakujemy młode i mamusie. Trzeba się by ło z nami rozprawić. - Można spokojnie założy ć, że pilota tam nie ma - uznał Ender.^- I to nie by ła sterownia? - upewnił się Sierżant. Ender nawet się nie pofaty gował, by odpowiedzieć. Carlotta zaś pomy ślała: „A co? Według ciebie raby obijały się o instrumenty i przy padkowo wprowadziły statek na geosy nchroniczną?”. Ale zaraz przy szło jej do głowy : „A jeśli zaprogramowano automaty czną procedurę, żeby przy padkowe włączenie instrumentów dało takie skutki? Może więc wcale nie ma pilota, ty lko automaty czny program orbity ? Bez komputerów? Królowe kopca nie miały komputerów. Wszy stko biologiczne, mechaniczne i elektry czne, ale nie elektroniczne... Kiedy chciały, żeby coś działało automaty cznie, tworzy ły do tego odpowiednią formę ży cia...”. W głowie jej się rozjaśniło. Od wy padku upły nęło piętnaście minut. Wy szła już z szoku. Czuła też, że uszkodzenia skóry i gruczołów ślinowy ch się goją. Sięgnęła po hełm. Sierżant chciał ją powstrzy mać, ale ty lko przez chwilę. - Jesteś pewna? - zapy tał. - Ehe - odparła i zaczęła odbierać dzięki niemu raport o postępach leczenia. - Dobra szy bka robota, Sierżancie - odezwał się Olbrzy m. - Enderze, dobry zwiad. Carlotto, jesteś twarda jak skała. - Chciałaby m - mruknęła. - Chodźmy, zanim raby się obudzą - ponaglił ich Sierżant. - Dalej uważam, że sterownia czy sterownie - może by ć na ty m poziomie. Wszy stkie przewody poprowadzone przez
piastę muszą skądś wy chodzić i dokądś zmierzać. Pewnie na ty m poziomie. Ale się my lił. Wiodły na następny poziom rufowy, gdzie dotarli godzinę później. Dowiedzieli się również, że mieszanka usy piaczy działa dłużej niż przez godzinę, ponieważ żaden rab się nie obudził. Zaczęli sądzić nawet, że jest zabójcza i zwierzęta nie obudzą się już nigdy. Carlotta naty chmiast rozpoznała drzwi do sterowni. Miała je pod stopami, wy jątkowo szerokie i wy sokie. Wy posażone też by ły w okno, przez które widzieli światło. Silne światło. Słoneczne. Znajdowali się po tej stronie statku, która obecnie by ła zwrócona ku słońcu. To nie tu - oświadczy ła Carlotta. - W sterowni musi by ć jakiś sposób, żeby zasłonić okna, kiedy blask słońca wpada prosto w nie. Te tutaj nie są zasłonięte. Ale to będzie taki sam pokój, ty lko dalej. Obchód statku zabrał im trochę czasu. Po drodze rozpy lali mgłę w kory tarzach, bo znaleźli w nich śmieci, chociaż znacznie mniej niż wcześniej. A potem Carlotta coś sobie uświadomiła i kazała im przestać. Ten usy piacz podziała również na pilotów... Na pewno są biologicznie spokrewnieni z Formidami, nawet jeśli to nie są sami Formidzi. Musimy zaczekać, aż mgła się rozwieje, zanim otworzy my drzwi. - Wenty lacja wolno działa - zauważy ł Ender. - Może lepiej im zaaplikować trochę usy piacza - zaproponował Sierżant. - Nie pełną dawkę, ty lko ty le, ile napły nie z kory tarza. - To im się nie spodoba - ostrzegła Carlotta. - Jeśli zasną, nie będą zgłaszać żadny ch pretensji - odparł Sierżant. - W ten sposób my ich zobaczy my, ale oni nas nie - dodał Ender. - I nie sprowadzą statku z orbity, żeby Olbrzy m musiał nas szukać - dokończy ł Sierżant. Carlotta uznała słuszność ty ch argumentów, chociaż nadal nie by ła zachwy cona pomy słem. Otworzy li drzwi do następnego pomieszczenia, w jednej piątej drogi wokół statku, do którego słońce nie wpadało tak bezpośrednio. Owszem, to by ła sterownia - kilka stanowisk dostosowany ch do kształtów Formidów i paneli kontrolny ch, mnóstwo nieoznakowany ch tarcz i display ów z mały mi światełkami, i siedziska przed oknami, miejsca dla obserwatorów. Ale ani ży wej duszy. Ani nawet żadny ch zwłok. - Tak czy owak, koncepcja by ła słuszna - orzekł Sierżant. - Teraz wiemy, że sterownie są rozmieszczone sy metry cznie wokół kadłuba, a nie ukry te w piaście. I wiemy, że Formidzi chcieli widzieć, a nie ty lko odbierać dane od królowej kopca dorzucił Ender. - Albo w ten sposób ona pozy skiwała informacje - powiedziała Carlotta. - Możliwe - zgodził się Sierżant. - Obserwatorzy we wszy stkich pomieszczeniach sterowni, ale prawdziwy pilot ty lko w jedny m. - Więc znajdźmy to jedno - rzuciła Carlotta. Sierżant chy ba nie miał nic przeciwko temu, że uprzedziła jego rozkaz. Wy prowadził ich z powrotem na kory tarz. Nie musieli rozpy lać więcej mgły - ta wy strzelona wcześniej wciąż wędrowała kory tarzem dookoła całego statku. W mniejszy m stężeniu nie działała tak szy bko -napotkane raby wciąż poruszały szczękami i kończy nami - ale Sierżant i Ender postanowili nie pry skać więcej. Te raby nie próbowały atakować, usiłowały ty lko nie zasnąć. Bezskutecznie.
W trzeciej sterowni by ło ciemno. Nocna strona. Ale kiedy Carlotta skierowała reflektor swojego hełmu na drzwi, wskazała bły szczący metal przy górnej i dolnej framudze. Te drzwi często otwierano w ostatnich łatach. Zajęli pozy cje. Carlotta stanęła z boku - nauczona doświadczeniem - i przełoży ła dźwignię. Drzwi się rozsunęły. Nic nie wy skoczy ło. Ze środka nie dobiegł żaden dźwięk. Sierżant opuścił się do pomieszczenia i popły nął w stronę ściany z oknami. Włączy ł reflektor hełmu i omiótł otoczenie snopem światła. - Nie ma ruchu - powiedział cicho - ale jest źródło ciepła. Carlotta weszła do środka. Ender zawahał się w drzwiach. - Mam pełnić wartę? - zapy tał. - Wejdź i zamknij drzwi - polecił Sierżant. - Chy ba znaleźliśmy naszy ch pilotów. Carlotta podeszła do ściany z oknami, a potem w ślad za Sierżantem zbliży ła się ostrożnie do stanowiska z instrumentami sterowniczy mi. Do panelu kontrolnego przy wierało kilka mały ch nieruchomy ch kształtów. By ły mniejsze od Carlotty, dwukrotnie niższe, ale dłuższe od rabów. Miały skrzy dła - opalizujące - i nie miały szponów. Dwa przednie ramiona po obu stronach wy dawały się zrośnięte i rozdzielały się dopiero przy końcu. Ale Y utworzone przez końce stóp mogło chwy tać dźwignie i pokrętła. Formidzkie szczęki również się do tego nadawały. Oczy nie znajdowały się w zwy kły m miejscu, ty lko na czubku głowy, wprawdzie nie na słupkach, ale umieszczone na zewnątrz czaszki. Poruszały się i śledziły ruchy trójki dzieci. Czy m one są? - zapy tała Carlotta cicho. - Czy królowe kopca hodowały specjalną rasę pilotów? Wątpię - szepnął Ender. - Popatrz, jakie są chude. I osłabione. I mają haki na ty lny ch nogach. I te oczy na czubku głowy... Nie zostały stworzone do pilotażu. - Więc do czego? - zapy tał Sierżant. - W ogóle nikt ich nie stworzy ł - odparł Ender. - Ty lko ewolucja. - Skąd wiesz? - Bo ich budowa pozwala przy czepiać się do czegoś. Te ty lne haki... nie są do chodzenia. A skrzy dła wy glądają na sprawne. One latają... dlatego są takie chude. - Chociaż głowy mają duże - zauważy ła Carlotta. - Inteligentne? - zapy tał Sierżant. W pewny m stopniu - potwierdził Ender. - Dostatecznie inteligentne, żeby wprowadzić statek na orbitę. - Dostatecznie inteligentne, żeby zrozumieć, co mówimy ? - zaniepokoił się Sierżant. Może, gdy by miały uszy - odparł Ender. - Ale Formidzi nie posiadają organów słuchu, ty lko wy czuwają wibracje. Wiedzą, że hałasujemy, ale nie wiedzą dlaczego. - Formidzi? - zdziwił się Sierżant. - To są Formidzi? - Z całą pewnością - przy taknął Ender. - Więc dlaczego nie umarli, kiedy umarła królowa kopca? - zapy tała Carlotta. Bardzo interesujące py tanie - przy znał Ender. - Może ci nie reagują tak jak robotnice. Może po śmierci królowej kopca ży ją dalej, żeby przy czepić się do następnej. - Przy czepić? - powtórzy ła Carlotta. - Jak pasoży ty ? Ale poży teczne - zaznaczy ł Ender. - My ślę, że to samce Formidów. Spędzają
ży cie przy czepione do królowej kopca. Żeby mogła korzy stać z ich genów w razie potrzeby. - Ale ona by ła taka duża - zdziwiła się Carlotta. - Dy morfizm płciowy - wy jaśnił Sierżant. - Czekajcie - powiedział Ender. - One chy ba nie chcą, żeby śmy się jeszcze bardziej zbliży li. Ten zamierza odlecieć. Carlotta też to zobaczy ła. Skrzy dła się rozciągały. Oczy spoglądały prosto w górę. - Czy jest jakaś szansa na nawiązanie z nimi porozumienia? - zapy tała. - Mam nadzieję, że nie komunikujemy zagrożenia - powiedział Ender. - Nie pokazujcie ich rękami. Odłóżcie strzelby. - Nie - uciął Sierżant. - Masz rację - przy znał Ender. - Ale wy dwoje cofnijcie się, dobrze? Chcę tam wejść sam i nieuzbrojony. Carlotta naty chmiast usłuchała; po chwili Sierżant podjął taką samą decy zję. Ender powoli pchnął swoją strzelbę w stronę Sierżanta. Zdjął hełm i posłał go do Carlotty. Potem przekręcił się na wznak. Carlotta zorientowała się, że w tej pozy cji miał oczy na czubku głowy, jak Formidzi. Ender przy ciskał ramiona do boków, dry fując powoli w stronę panelu kontrolnego, gdzie czekali Formidzi. Traktował swoje ramiona jak skrzy dła, odgadła Carlotta, pokazy wał, że je złoży ł, naśladował ich postawę. Czy w ten sposób Formidzi demonstrowali uległość? Czy poddawali się nam, a teraz Ender im się poddawał? Kiedy przy dry fował bliżej, zaczęli się poruszać. By li tacy mali... Trzech z piątki, wciąż uczepionej rozmaity ch instrumentów - instrumentów zdecy dowanie niezaprojektowany ch dla nich, co teraz widziała Carlotta - sięgnęli do głowy Endera. Usły szała, jak Sierżant szy bko wciąga powietrze. - Zostaw go - rozległ się w hełmach cichy głos Olbrzy ma. - To ry zy ko, które musi podjąć. Carlottę zdumiał spokój Endera, kiedy formidzkie samce dotknęły jego głowy i ostrożnie go zatrzy mały. Te igrekokształtne szpony, te szczęki tak blisko jego twarzy... Resztki bólu w żuchwie przy pomniały jej, jak niebezpiecznie jest dopuszczać obcy ch do głowy. Formidzi, którzy trzy mali Endera, przy sunęli py ski do jego głowy. Pozostali dwaj pełnili chy ba straż. Ender jęknął nisko, niemal krzy knął, gdy poczuł na głowie ich szczęki. Sierżant ruszy ł do przodu. - Nie - powiedział Olbrzy m. Carlotta chwy ciła Sierżanta i ściągnęła go na dół, gdzie jego magnety czne podeszwy znowu przy warły do podłogi. Ender westchnął jeszcze raz. I jeszcze. Potem rozległ się jego natarczy wy szept: - Nie róbcie im krzy wdy. Oni mi pokazują. - Co ci pokazują? - zapy tała Carlotta, usiłując nie podnosić głosu i nie okazy wać strachu. Kto wie, co potrafią wy wnioskować Formidzi z dźwięków, jakie odbierają? - Wszy stko - odparł Ender. - Jak ży li, odkąd umarła królowa. 1 Parafraza słów Lady Makbet z aktu V, sceny I według przekładu Józefa Paszkowskiego, w: William Szekspir, Dzieła dramatyczne, 1.1, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963, s.
905.
TRUTNIE I ROBOTNICE Ender jeszcze nigdy nie stracił tak całkowicie kontroli nad swoim umy słem. Nawet w koszmarach senny ch, w który ch nic nie jest tak, jak się chce, żeby by ło, obrazy jednak skądś napły wają. Wie się, co się widzi. Ale obrazy, które zaczęły przepły wać przez umy sł Endera, kiedy dotknęły go formidzkie samce, by ły chaoty czne i obce. Przez połowę czasu nawet nie rozumiał, co widzi. Zwolnijcie! Miał wrażenie, że jego umy sł krzy czy na nich. Oni jednak wcale nie reagowali. Dostrzegał przebły ski tego i tamtego. Królowa kopca ży wa. Małe samce fruwają wokół niej, a potem lądują na niej. Niektóre odtrąca, ale inny m pomaga się utrzy mać na niej. Obrazy ręki królowej kopca podającej ślimaki do ust samców. Ender miał wrażenie, jakby ślimaki trafiały do jego ust. Czuł ich zapach, widział, jak się wiją, i wy glądały py sznie. Ślina napły nęła mu do ust. By ł taki strasznie głodny. Lecz gdy ty lko coś zaczy nało nabierać sensu, obraz się zmieniał. Czy żby wiedzieli, że zrozumiał, i dlatego przewijali dalej? Skoro jednak wiedzieli, że ich rozumie, dlaczego nie sły szeli jego błagań, żeby zwolnić? Bo ubierasz je w słowa, idioto. Ender spróbował sobie wy obrazić kogoś poruszającego się powoli, ale ich obrazy przy tłoczy ły jego wizję. Potem, rozpaczliwie szukając porozumienia, spróbował po prostu poczuć się ospały, ociężały, znużony. Poczuł szarpnięcie jakiejś silnej emocji, która z pewnością by go rozbudziła, gdy by rzeczy wiście przy snął. To nie by ł gniew, ty lko... czujność. Przy sy łali mu to, co chcieli, żeby czuł. Zdecy dowanie to oni kierowali kontaktem. Spróbował czegoś innego. Wziął jeden z obrazów, które mu przesłali - ty m razem raby obijające się w kory tarzu - i spróbował go zamrozić, zatrzy mać, zaczekać. Naty chmiast wy słali ten obraz ponownie; ponownie go zamroził. Obejrzał dokładnie. Teraz zrozumieli. Następna scena napły nęła nie jako czy ste wspomnienie w ruchu, ale raczej jako zamrożona chwila. To nie tak, że oni nie mają języ ka, pomy ślał Ender. Mogą paplać, mogą się zanadto podniecić, mogą zwolnić i opowiadać sy stematy cznie. Obrazy nie są przy padkowe. Nie dostaję pełnego zrzutu pamięci. Wy sy łają sceny, ale również pragnienia, reakcje. Dostrzegają, co robię we własny m umy śle, i reagują na to. Jeśli się nie my lił, ten rodzaj komunikacji miał swoją gramaty kę, a on mówił z odpowiednikiem obcego akcentu. Nie szkodzi, dopóki komunikowali się z nim powoli. Teraz ujrzał wizerunek królowej kopca, wy sokiej, majestaty cznej; czuł ich oddanie dla niej, a także głód. Musieli by ć blisko niej. Trutnie pokry wały ją całą. Gdy by Ender jej nie widział bez samców, pomy ślałby, że ich grzbiety to jej brzuch, tak ściśle ją oblepiały. Potem poczuł, że jest jedny m z trutni. Ponownie pojawił się obraz karmiącej go ręki, ale kiedy przy sunęła ślimaka do jego ust, upuściła go. Ślimak spadł poza jego zasięgiem. Świat zaczął się chwiać; to królowa się chwiała. Potem położy ła się i skuliła w swej pry watnej strefie. Nawet kiedy się kładła, uważała, żeby nie zgnieść żadnego ze swoich samców. Chroniła ich, kochała ich do końca. Potem Ender poczuł, że coś istotnego zniknęło z jego umy słu. Uświadomił sobie, że ciepło i światło, które odbierał jako truteń, to by ł umy sł królowej kopca. A teraz zgasł. Trutnie odłączały
się jeden po drugim. Ender również zrozumiał, że nadszedł czas poszukać nowej królowej. Nie zjadła ich, zostali zatem wy soko ocenieni i pozwolono im pomagać nowej królowej w założeniu kopca. Wzbili się w powietrze i ulecieli. Wokół nich trwała nieustanna krzątanina rabów, popy chający ch i poganiający ch ślimaki po wszy stkich rampach. I coś jeszcze. Formidzkie robotnice, bezwładne. W przeciwieństwie do królowej nie przy warły do ziemi. Dry fowały, fruwały, unosiły się i opadały w prądach powietrza obiegający ch komorę królowej kopc a. Wszy stkie obrazy umierający ch Formidów napły wały jako nieruchome ujęcia, jeden po drugim. Nie by ło królowej. Ty lko formidzkie robotnice. Wszy stkie umierały. Wszy stkie umarły. Trutnie krąży ły, szukały. Ender pojął, że wszy stkie przekazy wały obrazy sobie nawzajem. Powstała kakofonia wizji niemal niemożliwa do ogarnięcia. One jednak miały wprawę w sortowaniu tego chaosu. Teraz Ender zrozumiał, że wcześniej szy natłok wrażeń powstał dlatego, że wszy stkie trutnie jednocześnie przesy łały do jego umy słu własne wersje informacji i Wspomnień. Nie miał tak silnej świadomości, żeby samemu odepchnąć któregoś z drogi. Kiedy więc zwolniły, to ty lko pozornie - po prostu wy znaczy ły jednego spośród nich, żeby przemawiał w imieniu wszy stkich. Teraz ty lko jeden truteń wkładał mu obrazy do głowy. Ponieważ jednak doświadczał rozpaczliwego poszukiwania nowej królowej, kiedy każdy truteń wciskał obrazy w umy sły inny ch, to właśnie przekazy wał Enderowi. Ender znowu próbował zamrozić obraz, ale zamiast tego truteń pociągnął go dalej. Poczuł pustkę, stratę. Nie ty lko z powodu śmierci królowej. Trutnie miały wgląd we wszy stkie pomieszczenia statku, z który ch wiele Ender rozpoznawał, bo tamtędy przechodził. Ale każdy widok nagle gasł; Ender na chwilę oślepł. Zrozumiał, co mówiły w ty m języ ku obrazów. Trutnie dzieliły z królową jej mentalny kontakt ze wszy stkimi robotnicami. Ich umy sły by ły ściśle związane z jej umy słem i dzieliła się z nimi wszy stkim. Rozumiały cały statek. Przy wy kły do tego, że mogą oglądać dowolne miejsce na statku w dowolny m czasie. Kiedy królowa umarła, mogły nadal łączy ć się z formidzkimi robotnicami. Ale wszy stkie umarły razem z królową. Trutniom pozostały ty lko wizje towarzy szy, a ponieważ wszy stkie przeby wały w ty m samy m pomieszczeniu, wszy stkie widziały to samo: martwą królową, raby zaganiające ślimaki po rampach, nieży we robotnice. Podleciały do drzwi. Nigdy nie otwierały żadny ch drzwi własny mi kończy nami, ale wszy stkie miały wspomnienia z umy słu robotnicy, która to robiła. Widziały dokładnie, gdzie jest dźwignia i jak ją obsługiwać. Ty lko że to by ło trudne. Ręka trutnia dwukrotnie ześlizgnęła się z dźwigni i Ender jak w koszmarze czuł, że jego ręka też się ześlizguje. W końcu jednak drzwi się otwarły i trutnie wy leciały na zewnątrz. Jeden się zatrzy mał, żeby zamknąć drzwi. Ender by ł wtedy ty m trutniem; potem by ł inny m. Wszy stkie zmierzały do jednego celu: do sterowni. Ender wiedział, czy m to miejsce by ło dla trutni. Najważniejsze zadanie całej kolonii. Nieważne, co robiła królowa w danej chwili, ten czy inny truteń zawsze spoglądał oczami robotnicy, która siedziała przy sterze, obserwował jej decy zje, jej działania. Kierowanie statkiem, stan statku - zawsze zajmował się ty m jakiś truteń. Potem Ender coś sobie uświadomił i zadrżał. Bez względu na to, jak ściśle by li połączeni,
podobnie jak każdy truteń miał własny umy sł niezależny od umy słu królowej. Tak samo robotnica przy sterze miała własną wolę. To ona pilotowała statek. Królowa kopca wy dała rozkaz - obraz tego, czego chciała - ale robotnica wy kony wała zadanie samodzielnie. Rozumiała swoją pracę, trutnie jej nie kontrolowały ; siedziały w jej umy śle i obserwowały, niekiedy ją ponaglały, ale to ona działała. Formidzkie robotnice nie stanowiły jedy nie przedłużenia umy słu królowej. Ale siła jej umy słu je przy tłaczała, nie miały więc wy boru, musiały by ć posłuszne. Kiedy zaś królowa kopca nie skupiała bezpośredniej uwagi na formidzkiej pilotce, zastępował ją jeden z trutni lub kilku. Dlaczego? Bo królowa kopca tego od nich żądała. A dlaczego tego żądała? Czego się obawiała? Co mogło się stać, gdy by trutnie nie obserwowały pilotki? Ender nie potrafił sformułować tego py tania. Mógł więc ty lko zgady wać. Jeśli formidzkie robotnice my ślały samodzielnie, może zdarzały się jednostki, które umiały oprzeć się potędze umy słu królowej. Może zdarzały się... wolne robotnice. Wniosek ten nasunął mu kolejny : że robotnice w rzeczy wistości by ły niewolnicami. By ły córkami królowej, ale nie mogły samodzielnie my śleć. Mimo to pilotowały gwiazdolot. Nie znały astrofizy ki ani matematy ki, ale rozumiały plany i rozkazy królowej kopca i realizowały je, wy korzy stując własne umiejętności, nawy ki i doświadczenie. W ogóle ich nie zrozumieliśmy, pomy ślał Ender. Sądziliśmy, że królowa kopca jest umy słem całej kolonii. Ale się my liliśmy. Robotnice miały własną wolę, całkiem jak ludzie, ale królowa potęgą umy słu wy muszała na nich posłuszeństwo. A kiedy ich nie pilnowała, zastępowały ją trutnie. Trutnie też miały własne umy sły, potężniejsze niż formidzkie robotnice. Intensy wność ich mentalny ch połączeń przewy ższała nawet możliwości królowej kopca. Skąd Ender o ty m wiedział? Bo trutnie by ły tego świadome, by ły z tego dumne. Bo kiedy obserwowały, jak my ślał o ty m wszy stkim, podsuwały mu interpretacje i ży wo reagowały. Ender nie próbował już wy krzy kiwać do nich słów w swoim umy śle. Teraz rozumiał wszy stko bez nich albo dzięki fragmentom zdań, które same w sobie nic nie znaczy ły. Obrazy, emocje przepły wały przez jego umy sł i zastanawiał się: Czy nie tak wszy scy my ślimy ? Głęboki umy sł, umy sł starszy niż języ k - tego samego rodzaju co umy sł królowej kopca - ludzie go mieli. Języ k by ł nakładką, tak głośną, że zwy kle zagłuszała my śli w ludzkiej głowie. Kiedy kolwiek my ślę o my śleniu, moje my śli stają się słowami. To języ k do mnie mówi. Ale języ k przy szedł z zewnątrz. Sądzę, że nad nim panuję, ale to on panuje nade mną. Jak królowa kopca w umy słach trutni języ k staje się częścią odgłosów tła, powietrzem, który m oddy cham, grawitacją; po prostu jest. Dopóki nie zniknie. Języ k działa w ludzkim umy śle podobnie, jak królowa kopca wpły wała na umy sły inny ch Formidów - kształtuje nas bez naszej wiedzy. Kiedy królowa kopca wkłada pragnienie do umy słu formidzkiej robotnicy, robotnica odczuwa je jako własne. Tak samo ty siąc głosów języ ka kształtowało my śli Endera, a on nie zdawał sobie z tego sprawy. Dopiero kiedy języ k zamilkł, a potem powrócił, Ender uświadomił sobie, jak na niego wpły wa. Kontrola sprawowana przez królową kopca nad jej córkami-robotnicami nie by ła by najmniej subtelna. By ła przy tłaczająca. Obezwładniająca. Nawet kiedy w umy śle robotnicy zostawały
ty lko obserwujące trutnie, też ją przy tłaczały. A ponieważ trutnie skupiały całą uwagę na bieżący m zadaniu, ich obecność w umy śle robotnicy by ła bardziej dojmująca. Kiedy robotnice umarły, trutnie zostały zdane same na siebie. Straciły królową, ale w przeciwieństwie do robotnic nie postrzegały jej jako zniewalającej potęgi, ty lko istotę ze światła, anioła w ich umy słach. Kochała ich i nigdy o ty m nie zapomniały. Oprócz królowej straciły również robotnice. Straciły swoją wizję całego statku. Dlatego przeniosły się do sterowni. To by ło najważniejsze zadanie ze wszy stkich. Nie widziały już, co się dzieje, ale musiały widzieć. A skoro nie by ło królowej córki, do której mogły by się przy czepić i odzy skać zdolność widzenia, same poleciały do sterowni. Kiedy tam dotarły - tutaj, uświadomił sobie Ender -ściągnęły ciała robotnic z siedzisk i odepchnęły. Trutnie pamiętały wszy stkie zadania, które wy kony wały robotnice; teraz przejęły je. Sprawdzały wskazania instrumentów, wy glądały przez okna. Wciąż obserwowały, monitorowały, ponieważ trzeba by ło to robić. Nie zastanawiały się, czy to ma sens bez królowej, zdolnej ponownie zapełnić statek robotnicami. Robiły to, co trzeba, dopóki mogły. Na początku próbowały nawet prowadzić prace konserwacy jne, ale szy bko tego zaniechały. Raby wy znaczone do sprzątania zdziczały. Miały zjadać wszy stko, co się rozlało albo umarło w kory tarzach. Dlatego śmierć królowej i wszy stkich jej robotnic oznaczała dla nich przeobfitą ucztę. Trutnie wpuściły je nawet do sterowni, żeby rozszarpały i pożarły ciała robotnic. Wobec nadmiaru poży wienia populacja rabów urosła; potem wszy scy martwi Formidzi zostali zjedzeni, a rabów nie uby wało. W genach zakodowano im na stałe role pastuchów i padlinożerców. Przy uczono je również, żeby wy próżniały się ty lko w ekotacie - czy li na zewnątrz, w naturze, jak sądziły. Po zjedzeniu ostatniego martwego Formida odkry ły, że ich populacja zanadto się rozrosła. Nie miały co jeść. Głodowały. Królowa kopca nigdy by do tego nie dopuściła - jej umy sł, kiedy go zwracała ku rabom, miał taką moc, że mogła zabić nadmiar ty ch stworzeń, po prostu je wskazując. Ale trutnie, chociaż z łatwością mogły zajrzeć do umy słu raba, nie posiadały destrukcy jnej potęgi królowej kopca. A raby by ły za głupie, żeby je kontrolować. Nie potrafiły odebrać i zapamiętać rozkazu. Tak więc raby zdziczały. Czy raczej kilka zdziczało, ale po paru pokoleniach ty lko te dzikie wciąż się reprodukowały w kory tarzach statku. Trutnie zorientowały się, co się dzieje, w samą porę, żeby zamknąć dostęp do komory królowej kopca i własnej sterowni. Zamknęły również drzwi prowadzące „na zewnątrz”, czy li do ekotatu. To doprowadziło raby do szaleństwa. Odcięte nie ty lko od zapasu zwłok, ale również od ślimaków oszalały, pożerały się nawzajem, pożerały swoich partnerów, własne młode. Ogarnięte gorączką włamały się do czterech tuneli tramwaju. Teraz raby wewnątrz ekotatu, które zbierały ślimaki i ładowały do klatek, w rzeczy wistości karmiły swoich zdziczały ch pobraty mców. Ty lko jeden tramwaj nadal dostarczał niepotrzebne ślimaki do leża królowej. Raby zostawiły go w spokoju ty lko dlatego, że dostawały mnóstwo jedzenia z pozostały ch czterech. W ich mały ch móżdżkach nie zaświtało, żeby poszukać więcej. Wszy stko to Ender odebrał poprzez wizje i uczucia wkładane do jego umy słu. Wprawdzie nieustannie walczy ł, żeby znaleźć sens w ty m, co widzi, ale ani na chwilę nie tracił z oczu celu, który przy świecał trutniom, kiedy do niego „mówiły ” poprzez jednego z nich. Wiedziały, kim jest. Czy raczej wiedziały, kim są ludzie. Dobrze pamiętały rozpacz królowej kopca po utracie wszy stkich pozostały ch królowy ch, kiedy przed wiekami ziemska flota zniszczy ła
rodzinny świat Formidów. Czy to znaczy ło, że te trutnie ży ły w tamty ch czasach, czy ty lko poznały wspomnienia królowej kopca o tej tragedii, Ender nie wiedział. Możliwe, że same trutnie nie wiedziały. Liczy ło się to, że pilnie potrzebowały czegoś od ludzi, którzy weszli na ich statek. Wreszcie do niego dotarło, czego chciały. Dajcie nam królową kopca. Jaką królową kopca? - sformułował to py tanie, my śląc o królowej, a potem nadając tej my śli py tający wy dźwięk. Nie podziałało - właściwie to by ła ta sama wiadomość, którą mu przesy łały. Gdzie ona jest? Spróbował czegoś innego. Wy obraził sobie swoje rodzeństwo i siebie, pokazał, że oni również szukają królowej kopca. Pokazał, jak przeszukują „Herodota” i niczego nie znajdują. Miał nadzieję, że zrozumiały wiadomość: Nie mamy królowej kopca. W odpowiedzi do jego umy słu napły nął obraz, bardzo wy raźny : młody człowiek pod otwarty m niebem planety, niosący kokon taki jak ten, który Ender miał w plecaku na próbki. - One chcą kokon - powiedział Ender. - Wy jmijcie ten kokon, który zabraliśmy, i dajcie im. Trutnie go wy puściły i jego umy sł powrócił. Nie, jego umy sł by ł tu przez cały c zas. Ender po prostu nie miał nad nim pełnej kontroli, dopóki trutnie go nie zostawiły. Czuł się teraz taki mały i pusty. Nigdy wcześniej nie czuł się naprawdę jak dziecko, ponieważ jego ży cie toczy ło się wśród dzieci w ty m samy m wieku oraz w towarzy stwie Olbrzy ma, z który m nie mógł się porówny wać. Teraz zrozumiał, jaką samotność oznacza zamknięcie we własny m umy śle, gdzie jedy ny m towarzy szem jest apody kty czny języ k. Otworzy ł oczy i przekręcił się tak, żeby widzieć, jak Carlotta otwiera plecak na próbki i wy jmuje kokon. Trutnie naty chmiast zaroiły się wokół niego, pochwy ciły go, przeniosły na środek pomieszczenia, przy warły do niego. Po długiej chwili wy puściły go i przeleciały w kąt pomieszczenia, gdzie stłoczy ły się ciasno, ale nie w zwy kły sposób. Ciągle wpadały jeden na drugiego - z dostateczną siłą, żeby posiniaczy ć nawet człowieka. Obijały się o siebie nawzajem. I Ender zrozumiał: One rozpaczają. Są takie smutne. Kokon dalej dry fował w powietrzu. Ender podpły nął do niego, złapał go i ponownie schował do plecaka na próbki. Zaledwie zamknął plecak, jeden z trutni podleciał do niego tak szy bko, jakby miał zamiar zaatakować. Ender spostrzegł, że zawsze czujny Sierżant celuje w trutnia spray em, ale nawet nie musiał protestować. Carlotta powstrzy mała brata wy ciągniętą ręką. Truteń przy warł do Endera, a jego umy sł znowu zalały obrazy, ty m razem mniej chaoty czne. Truteń przekazy wał mu rozpacz i głód, ale nie gniew. Gniewu nie okazy wały też pozostałe osobniki, które miały swój udział w tej wiadomości, jak wy czuwał Ender. Kokon, który im ofiarował, by ł pusty. Martwy. To by ł ty lko jeden z kokonów z komory królowej wszy stkie umarły razem z nią. Ale trutnie wiedziały o ży wej królowej, która nigdy nie przeby wała na ty m statku. Potrzebowały jej teraz. Miał ją człowiek i nawet pokazały Enderowi jego twarz, on jednak nie wiedział, kto to jest. Pokazały mu wnętrze ekotatu, wszy stkie rośliny, małe zwierzątka. Drzewa, trawy, kwiaty, owady, korzenie, pnącza i płożące pędy, wszy stko we wnętrzu cy lindra. Pokazały mu, jak formidzkie robotnice ładują rośliny i zwierzęta do ogromny ch owadopodobny ch lądowników i wy strzeliwują je w atmosferę, a na dole inne formidzkie robotnice otwierają je i rozładowują, sadzą zawartość, redukują całą miejscową florę i faunę do protoplazmicznej brei, przy pominającej ohy dną maź w komorze martwej królowej kopca. To właśnie robiły na Ziemi podczas Chłostania Chin. Zmieniały miejscowe formy ży cia w
odży wczą zupę, a potem zaczy nały na niej hodować poży teczne formidzkie rośliny i zwierzęta. Ale jak ty lko Ender to zrozumiał, truteń wy słannik demonstracy jnie sprawił, że formidzkie robotnice zniknęły. Potem pojawił się następny obraz otwierającego się lądownika. Ty m razem zamiast robotnicy wy szedł z niego truteń. Ale nie latał. Pełzał po ziemi. Miażdży ła go grawitacja planety. Umierał. Potrzebują królowej kopca. Nie mogą ży ć na powierzchni planety, jeśli nie przy czepią się do królowej. Znowu pokazały Enderowi młodego człowieka z kokonem, ale ty m razem kokon otworzy ł się pod jasny m słońcem na planecie pełnej ży cia, a kiedy pękł, wy szła z niego królowa kopca. Ender zamazał ten obraz. Nie mam dla was królowej kopca w kokonie. Zamiast tego próbował im pokazać obrazy siebie, Sierżanta i Carlotty, jak wy ładowują i sadzą rośliny. Ale truteń, który go doty kał, odrzucił te obrazy i zastąpił sceną setek formidzkich robotnic rojący ch się na powierzchni tego świata, uprawiający ch pola, przenoszący ch ładunki, budujący ch domy - a potem usuną! robotnice. Z jakiegoś powodu trutnie nie mogły zaakceptować pomy słu, żeby ludzie zasz czepiali swoją florę i faunę na tej planecie. Nie, nie, Ender źle zrozumiał, my ślał jak człowiek. Pokazy wały mu, że to wszy stko nie ma dla nich sensu, jeśli zabraknie królowej, żeby zasiedlić ten świat. Coraz sprawniej posługiwał się języ kiem obrazów i teraz odesłał im z powrotem scenę umierający ch formidzkich robotnic po śmierci królowej kopca. Dlaczego? - pchnął do nich swoje py tanie z wielkim naciskiem. Dlaczego formidzkie robotnice umierają? Odpowiedziały wizją martwej królowej kopca. Dlaczego śmierć królowej powoduje śmierć robotnic? Nie miał pojęcia, czy naprawdę zrozumiały. Jeszcze raz pokazały mu martwą królową kopca. Ender więc spróbował przeciwstawienia. Przy pomniał sobie martwą królową kopca, potem umierające robotnice, ale potem skontrastował je z ży wy mi trutniami. Umierające robotnice, ży we trutnie, umierające robotnice, ży we trutnie i przez cały czas natarczy we py tanie. Trutnie odbierały te obrazy i jego py tanie. Potem wy słannik puścił go i wy cofał się do kąta, gdzie czekali na niego pobraty mcy. - Coś ty powiedział? - zapy tał Sierżant. - Wkurzy łeś je? - One wiedzą, że ten kokon jest martwy - wy jaśnił Ender - i chcą mieć ży wy. - Abrakadabra - mruknęła Carlotta. - My ślą, że co jesteśmy ? Czarodzieje? My ślą, że gdzieś tam jest ży wa królowa w kokonie. Jakiś człowiek ją ma. Widziałem go... One znają jego twarz, pokazują tę samą za każdy m razem. Kiedy zobaczy ły nasz statek i odkry ły, że jesteśmy ludźmi, my ślały, że przy wieźliśmy ten kokon z sobą. My ślały, że mam go w plecaku na próbki. Przy kro nam z powodu takiego rozczarowania - powiedział Sierżant. - Ale dlaczego uważają, że jakiś kokon królowej kopca przeży ł? Potem ty ch dwoje w hełmach na głowach umilkło i słuchało. - Olbrzy m się śmieje - oznajmiła Carlotta. - Włóż hełm - polecił Sierżant. - Powinieneś to usły szeć. - Mój hełm powie im, że skończy łem z nimi rozmawiać, a ja jeszcze nie skończy łem. Sierżant westchnął, ale Carlotta podeszła blisko do Endera i usiadła obok niego. Teraz sły szał słabo głos Olbrzy ma:
To Mówca Umarły ch - powiedział Olbrzy m. - Mówca Umarły ch ma ten kokon. Ona w nim ży je, królowa kopca. Dlatego mógł przeprowadzić z nią wy wiad i napisać książkę. A więc Królowa kopca by ła jednak oparta na prawdzie. A ci Formidzi o ty m wiedzieli, ponieważ wszy stkie królowe kopca utrzy my wały z sobą stały kontakt. Lecz nie trutnie. Ender uświadomił sobie, że od chwili śmierci królowej kopca trutnie kontaktowały się ty lko z sobą nawzajem. Dy sponowały znacznie większą siłą mentalną niż robotnice, ale nie dorówny wały królowej, zdolnej rozciągać swoją kontrolę na pozornie nieograniczone odległości. Trutnie musiały by ć blisko. Wy słannik Formidów wrócił i wy lądował na głowie Endera. Teraz miał inną wiadomość. Ender zobaczy ł ży cie ty ch trutni przez ostatnich sto lat. Najpierw by ło ich dwadzieścia. Zostało ty lko pięć. Ender zobaczy ł śmierć każdego z nich. Umierały otępiająco podobnie. Otwierały drzwi i podczas gdy większość trutni odpierała atakujące raby, kilka wy my kało się bokiem. Leciały do ekotatu i dostawały się do środka przez portal znany ty lko im. Zdziczałe raby nie mogły tamtędy wejść. W ekotacie trutnie zbierały jak najwięcej ślimaków, po czy m wracały powoli, obciążone nimi. W pobliżu sterowni odry wały kilka ślimaków i ciskały je obok hordy rabów napierający ch na drzwi. Raby naty chmiast rzucały się żarłocznie na jedzenie. A wtedy, odwróciwszy ich uwagę, trutnie ponownie otwierały drzwi i wlaty wały do środka z resztą ślimaków. Od czasu do czasu jakiś rab dostrzegał je i atakował z wy stawiony mi szponami. Przez stulecia trutnie ginęły jeden po drugim. Coraz mniej ich zostawało i coraz trudniejsze by ło odpędzanie rabów od drzwi, coraz bardziej niebezpieczne. Skończy ły się wy prawy do ekotatu. Zamiast tego trutnie uchy lały drzwi ty lko odrobinę i naty chmiast zamy kały. Potem walczy ły z rabami, które się wdarły do środka, zabijały je, obdzierały ze skóry, zjadały. Ale mięso rabów smakowało obrzy dliwie, a co gorsza, trutnie straciły kolejny ch braci w ty ch walkach. Od dawna nie odważy ły się na coś takiego. Pościły. Dwa trutnie umarły z głodu. Pozostałe zjadły ich ciała - nic dziwnego u Formidów, jako że sama królowa zjadała trutnie, które uznała za bezuży teczne, po czy m sprawiała, że z jaja wy kluwały się na ich miej sce następne. Trutnie by ły, j edny m słowem, py szne. Takim sposobem ta piątka przeży ła do tej chwili. Ender sięgnął do plecaka na próbki i wy ciągnął dwa ślimaki zabrane z komory królowej. Oba jeszcze ży ły. Dostatecznie wy raźnie pamiętał obrazy trutni ucztujący ch na nich, żeby uważać te zwierzęta za smaczne, chociaż oczy wiście ludzie nie mogliby strawić połowy protein z ich wijący ch się ciał. Osobnik, który z nim rozmawiał, zaczekał do końca, aż towarzy sze się poży wią. Trutnie by ły tak małe, że nawet porcja ślimaka stanowiła dla nich obfity posiłek. Zostawiły spore kawałki mięsa dla trutnia-który -rozmawiał-z-ludźmi. Zjadł ostatni; zjadł najwięcej. Podczas gdy Formidzi się poży wiali, Ender podsumował to, czego się dowiedział: - Ten posiłek chy ba uratował im ży cie. - Trochę gorzej zniosły go ślimaki - zauważy ł Sierżant. - My ślę, że by ły by lepsze z cy namonem - dodała Carlotta. Ender zignorował ich żarty. Formidzi nie znali czegoś takiego jak humor, a on czuł się teraz bardzo im bliski. Nie widzą sensu w zasiedlaniu tej planety, jeśli nie mają królowej kopca. A my nie możemy im jej dać.
Możemy przy najmniej dać im jedzenie - stwierdził Sierżant. - I poskromić te zdziczałe raby. Właściwie możemy je pozabijać, jeśli tego chcą. Statek należy do nich i raby też należą do nich, więc jeśli chcą się ich pozby ć, możemy je uśpić i wszy stkie powy strzelać. Żeby statek znowu by ł bezpieczny dla trutni. - Zaproponuję - powiedział Ender. - Ale to nie doda sensu ich ży ciu. - I nie zmieni bezsensu naszego - zakończy ł Sierżant.
RUCH OLBRZYMA Przez cały czas, kiedy dzieci przeby wały na arce, Groszek usiłował zachować milczenie. Tak wiele razy dowodził w polu, że rola niemego obserwatora niemal go zabijała. Problem polegał na ty m, że niemal wszy stko, co chciałby zrobić, robił już Cincinnatus albo któreś z pozostałej dwójki. Hełmy przesy łały dane do komputera na „Herodocie” i budowały trójwy miarowy model ruchów dzieci na holodisplay u. Obraz nigdy nie by ł kompletny - to, czego nie odnotowały hełmy, pozostawało puste. Ale na podstawie poruszeń dzieci zaczęła powstawać mapa arki. Bardzo poży teczna. Kiedy raby w komorze lęgowej rzuciły się hurmem na dzieci i Groszek zobaczy ł, jak dwa wbijają szpony pod hełm Carlotty, o mało nie umarł. Jego serce kilka razy mocno szarpnęło się w piersi, a potem złowieszczo zamilkło. Włączy ły się alarmy. Groszek poczuł nawet przeszy wający ból w lewy m ramieniu i barku, zwiastun końca. Ale do jego ży ł automaty cznie zostały wstrzy knięte leki i tętno wróciło do normy. Ironia losu, gdy by raby zabiły mnie, bo nie mogłem przestać obserwować dzieci. Bał się o nie i by ł z nich dumny. Nie znając nikogo prócz siebie nawzajem i Olbrzy ma przez pięć z sześciu lat swojego ży cia, nie miały pojęcia, jak niemożliwie maleńkie by ły. Wciąż zdumiewały go słowa padające z ich ust, głębia ich analiz, szy bkość wnioskowania. Jeśli mówiłem tak samo na ulicach Rotterdamu, nic dziwnego, że siostra Carlotta mnie uratowała. Nie pasowałem tam. Podobnie jak te dzieci by ły by kompletnie nie na miejscu w pierwszej klasie amery kańskiej szkoły albo czekające w Finlandii, aż skończą siedem lat. Carlotta zdałaby każdy egzamin inży nierski, Ender mógłby otrzy mać doktorat, ponieważ większość jego prac kwalifikowałaby się jako dy sertacja, gdy by Groszek go zmusił, żeby je spisał, jak należy. Cincinnatus dostałby się do każdej akademii wojskowej na świecie i by łby najlepszy m kadetem, gdy by nie jego wiek i wzrost, i ten drobiazg, że żaden dorosły go nie posłucha. Ale dorośli słuchali dzieci podczas ostatniej, trzeciej wojny z Formidami. Groszek należał do ty ch dzieci. Posy łał ludzi na śmierć i w przeciwieństwie do Endera wiedział o ty m. Ale posy łanie dorosły ch żołnierzy, samy ch ochotników, do bitwy, w której mogli zginąć, to jedno, a posy łanie tam sześciolatków, nawet genialny ch, może zwłaszcza genialny ch, jedy nej nadziei nowego gatunku - świadczy o bezwzględności. Mimo to Groszek to zrobił, bo wiedział, że muszą się sprawdzić. Po jego śmierci spadnie na nie pełna odpowiedzialność za potężny gwiazdolot oraz, gdy by postawił na swoim, za formidzką arkę i nową planetę. I teraz już wiedział, że by ły gotowe. Chociaż zmroziło go to, czego się dowiedział o rozmowie Endera z trutniami. Jak szy bko sy n nauczy ł się porozumiewać z istotami nieposiadający mi języ ka! Ile wy kazał odwagi, kiedy pozwolił im wejść do swojego umy słu. A potem one przekazały mu niemożliwe, niewiary godne rzeczy. Formidzkie robotnice miały własne umy sły ? Królowe kopca je zagłuszały ? O ty m nie by ło nawet wzmianki w książce Endera Wiggina. Albo jego sy n źle zrozumiał trutnie, albo jego przy jaciel Ender Wiggin został okłamany przez królową kopca w kokonie, którą woził od świata do świata. Enderze, biedaku! Jak one cię znalazły ? Jak oddały w twoje ręce skarb swojego gatunku? I
dlaczego wziąłeś na siebie tę odpowiedzialność? Królowa kopca zmieniła opinie większości ludzi, toteż teraz Endera Wiggina nazy wano „Ender Ksenocy d”, a jego zwy cięstwo uznano za niewy obrażalną zbrodnię wojenną. Wszy stko to Ender Wiggin znosił - nie, spowodował żeby wy nagrodzić krzy wdy ludziom, który ch, jak wierzy ł, całkowicie zniszczy ł. Ale królowa kopca, z którą rozmawiał, wiedziała o arce. Królowa na jej pokładzie wtedy jeszcze ży ła. Enderowi Wig- ginowi jednak kazano wierzy ć, że ma kontakt z jedy ną ży jącą przedstawicielką gatunku Formidów. Ile jeszcze istniało takich staroży tny ch statków kolonizacy jny ch? Ile ich jeszcze wy słali Formidzi przez te lata, kiedy Między narodowa Flota zmierzała do wszy stkich znany ch ludziom skolonizowany ch światów? Groszek wiedział o setce takich światów. Jedno by ło pewne: Groszek musiał porozmawiać z ty mi trutniami osobiście. Musiał wiedzieć to, co one wiedziały, ponieważ one wiedziały chy ba wszy stko to, co królowa kopca. A może nie. Może je ty lko wy korzy sty wała, żeby jej pomagały monitorować statek, kontrolować robotnice. Dlaczego miałaby mówić im wszy stko? Mogła przed nimi ukry wać wiele sekretów. Komunikowała się przecież z inny mi królowy mi, ale z istotami niższy mi, z narzędziami, niewolnikami - niekoniecznie. Groszek musiał się osobiście dowiedzieć wszy stkiego, co wiedziały trutnie. Nie żeby nie wierzy ł raportowi Endera - chłopiec po prostu nie znał całego kontekstu, który m Groszek mógł wzbogacić mentalną konwersację. Niestety, Groszek raczej nie mógł się spodziewać, że trutnie złożą mu wizy tę. Miały by opuścić swój statek? Odpowiedzialność za gwiazdolot utrzy my wała je przy ży ciu przez sto lat po śmierci królowej. Nawet teraz ży ły ty lko nadziej ą j ego ocalenia, kiedy znaj dą drugą królową. Nie opuszczą statku. Co takiego Groszek mógłby im zaoferować? Jeśli więc chciał się dowiedzieć prawdy o królowy ch kopca, musiał sam się do nich wy brać. Na statku dzieci wy pełniały ży czenie trutni, żeby pozby ć się rabów. W ekotacie i w komorze królowej kopca ży ło wiele oswojony ch osobników. Dzieci znajdą i zabiją wszy stkie zdziczałe stwory, dzięki czemu ży cie trutni stanie się znośne, będą mogły zajadać ślimaki do woli. Będą zatem miały dług wdzięczności wobec ludzi - nie, wobec antoninów, leguminotów - i to znaczny. Jeśli Formidzi w ogóle czują wdzięczność. A może trutnie też ich oszukiwały ? Oczy szczenie statku zabrało dzieciom kilka godzin; trutnie prowadziły je do każdego skupiska zdziczały ch rabów. W ten sposób Groszek dowiedział się jeszcze jednego: mentalne zdolności trutni pozwalały im wy czuwać maleńkie umy sły rabów. Do czego by ły by zdolne pojedy ncze robotnice, gdy by królowa kopca kiedy kolwiek zostawiła je w spokoju? Czy posiadały zdolności umy słowe porówny walne ze zdolnościami trutni? Czy potrafiły „rozmawiać” bezpośrednio z sobą, czy też królowa kopca zawsze wy łapy wała i przery wała taką rozmowę? Dlaczego umarły, kiedy umarła królowa? Dlaczego taki los nie spotkał trutni? Przecież by ły bardziej zależne od królowej. Mimo to, kiedy położy ła się i umarła, one odleciały. Ty lko robotnice umarły. Dlaczego? Ty le py tań... - Misja wy pełniona - ogłosił Cincinnatus. - Proszę o pozwolenie na powrót na „Herodota”. Groszek chciał powiedzieć: „Tak, wspaniale się spisałeś. Chodź, niech cię uściskam, mój promienny chłopcze!”. Ale potrzebował więcej informacji, jeśli miał przed śmiercią osiągnąć to, co sobie zamierzy ł. - Jak bardzo jesteście zmęczeni? - zapy tał. - To by ł długi dzień.
Cincinnatus przeprowadził ankietę wśród pozostały ch. - Zmęczeni, ale... co masz na my śli? Dwie rzeczy - odparł Groszek. - Próbki Endera... On musi pobrać próbkę od trutni. Wy starczającą, żeby sczy tać ich genom i porównać z genomem martwego kokonu. Żeby śmy mogli porównać samca i samicę, trutnia i robotnicę. - Chcesz wiedzieć, dlaczego trutnie nie umarły - włączy ł się Ender. Może powodem by ła choroba, która dotknęła ty lko samic. W takim razie czemu robotnice ży ły, dopóki nie umarła królowa, a potem wszy stkie zmarły jednocześnie? Możliwe, że już umierały - powiedział Ender. - To wy kraczało poza zakres mojej rozmowy. - Ale trutnie nie umarły - zaznaczy ł Groszek. Spróbuję wy negocjować biopsję jakiejś części ciała, która zawiera ich genom. Może przechowują jakieś relikwie po swoich zmarły ch. - Ty ch, który ch zjadły ? - Inny gatunek, inne zasady - rzuciła niemal odruchowo Carlotta. - I ty, Carlotto - zaczął Groszek. - Niepotrzebnie się odzy wałaś - mruknął Cincinnatus. - Zaplanowałem to już wcześniej - zapewnił Groszek. - Kiedy Ender będzie pobierał próbki, Carlotto, ty obmy ślisz sposób, żeby mnie przewieźć do ekotatu. - Dzieci zamilkły. - Nie - powiedziała Carlotta wreszcie. Na pewno zbudowali arkę tak, żeby wy ładowy wać ogromne ilości roślin i zwierząt na zasiedlaną planetę. Skoro mogli zmieścić taki ładunek, to i ja się zmieszczę. - To cię zabije - ostrzegł Ender. Zadokujecie Ogara do „Herodota” w luku ładunkowy m. Przy otwarty ch obu włazach i wy łączonej grawitacji nawet sześciolatek wepchnie mnie do Ogara. Żart o sześciolatku ich nie rozbawił. - Ojcze - powiedział Cincinnatus - jesteś zby t słaby. Co takiego chcesz tu zrobić, czego nie możemy zrobić za ciebie? - Wy korzy stać całą moją wiedzę podczas rozmowy z trutniami - wy znał Groszek szczerze. - Nie możemy ich sprowadzić do ciebie? - Nawet o ty m nie wspominajcie - ostrzegł Groszek. - Jeśli zaproponujecie, że zabierzecie je z arki, łatwo mogą to zinterpretować jako próbę kradzieży statku. Wprawdzie same o to prosiły, ale właśnie widziały, j ak siej ecie śmierć wśród zdziczały ch rabów. Poza ty m zachowały wspomnienia swojej królowej o śmierci wszy stkich pozostały ch królowy ch kopca w trzeciej wojnie z Formidami. Skąd mają wiedzieć, czy nie planujemy ich zabić? - Jeśli umrzesz w drodze... - zaczęła Carlotta. Mogłem umrzeć rok temu. Albo dwa lata. Cieszę się z każdej podarowanej minuty, ponieważ mogę patrzeć, jak wy rastacie na ty ch, kim macie się stać. - Olbrzy m robi się senty mentalny - zauważy ł Cincinnatus. - Uważaj, żeby ś nie utonął w kałuży jego łez - ostrzegł Ender. Stare dowcipy, rodzinne zwy czaje. Wiecie, czego od was oczekuję. Jeśli umrę, próbując zdoby ć dla was więcej informacji, to trudno. Poradzicie sobie bez nich albo w końcu sami się dowiecie, jak je zdoby ć.
Ale by ć może nie umrę i powinniśmy tego się trzy mać. My ślę, że przy da wam się to, czego się dowiem, jeśli poży ję dostatecznie długo, żeby się tego dowiedzieć. Znowu milczenie. Na holodisplay u Groszek widział, że dzieci zdejmują hełmy. Sądziły, że wtedy ich nie usły szy. Dziecięca naiwność. Rozmawiały krótko, głównie o ty m, jak przekonać Olbrzy ma, żeby zmienił zdanie. Kiedy z powrotem włoży ły osłony, Groszek je uprzedził: Czeka was robota - przy pomniał. - Carlotto, wracaj z planem, jak mnie przewieźć do ekotatu, albo nie wracaj w ogóle. Enderze, pobierz próbkę. - A ja? - zapy tał Cincinnatus. - Zostań z Enderem i osłaniaj go. Carlotcie chy ba nic nie grozi. Nie, ojcze - zaprzeczy ł Cincinnatus. - Nie rozdzielimy się. Wszy scy popatrzy my, jak Ender pobiera próbkę od trutni, jeśli mu się uda, a potem wszy scy pójdziemy z Carlottą. - To zajmie więcej czasu. Jesteście już zmęczeni. - Jak sam mówiłeś, statek jest teraz bezpieczny. Możemy tu się przespać i zacząć jutro, j eśli trzeba. Cincinnatus miał rację. Jak Groszek mógł powiedzieć: „Chcę, żeby ście jak najszy bciej zrobili to i wrócili, bo jutro albo pojutrze mogę już nie ży ć?”. Cała jego argumentacja opierała się na założeniu, że nie umrze. - Olbrzy m my śli - zauważy ł Cincinnatus. - Wibracje przenikają przez próżnię i sprawiają, że chce mi się siku - podchwy cił Ender. - Znowu - jęknęła Carlotta. Według niepisanej zasady towarzy skiej można się zmoczy ć, kiedy obcy po raz pierwszy wchodzą do twojego umy słu - oznajmił Ender. - Jeśli taka zasada wcześniej nie istniała, to teraz istnieje. By li tacy niedojrzali. I tacy dorośli. Brzemię całego gatunku na ich barkach. Dzieci przekomarzające się na placu zabaw, pokpiwające ze starego, kalekiego ojca. - Zróbcie, co macie zrobić, i od razu wracajcie do mnie - polecił Groszek. - Powiedz „proszę” - zażądała Carlotta. - Powiedz: „tak, ojcze” - zażądał Olbrzy m. Chwila ciszy. - Tak, ojcze - powiedziała Carlotta. - No proszę, to mi się podoba - pochwalił Groszek. - To się nie liczy jako „proszę” - zaprotestowała Carlotta. - Innego „proszę” nie dostaniesz. - Groszek też potrafił się przekomarzać. W końcu trutnie rozwiązały oba problemy. Kiedy Ender poprosił je o próbki, każdy uroczy ście zdarł sobie kawałeczek skóry. Jeśli je bolało, niczy m tego nie okazały. A potem zaprowadziły Carlottę do strefy ładunkowej. By ła to pomy słowa konstrukcja. Drugie koło o niemal takiej samej średnicy, ale znacznie cieńsze, przy mocowano do przedniego końca wielkiego cy lindra ekotatu. Mogło się połączy ć z ekotatem albo mogło się odczepić, zwolnić w stosunku do ruchu statku i zatrzy mać. Stanowiło ruchomy odpowiednik śluzy powietrznej. Tramwaje wjeżdżały do niego po pięciu torach prowadzący ch do komory królowej. Kiedy cały pojazd znalazł się w środku, koło zaczy nało się obracać, aż zrównało szy bkość z rotacją ekotatu. Wtedy drzwi się otwierały i
oswojone rab y napełniały pojemniki ślimakami. Po zamknięciu drzwi koło ponownie łączy ło się ze statkiem. Kwestię ładunku rozwiązano inaczej. Nad torami tramwajowy mi - bliżej piasty niż poziomu gruntu wewnątrz ekotatu - znajdowało się pięcioro ogromny ch drzwi o powierzchni sześciu metrów kwadratowy ch, zsy nchronizowany ch pomiędzy kołem a ekotatem. Po drugiej stronie koła wszy stkich pięć ładowni otwierało się na wielką komorę ładunkową. Bez ruchu wirowego panowała tam nieważkość. Toteż do ładowni otaczający ch wielkie drzwi można by ło wprowadzać przedmioty znacznie dłuższe niż grubość koła. Z kolei dostęp do komory ładunkowej zapewniały dwie jeszcze większe śluzy powietrzne. Carlotta kazała hełmom wy konać szczegółowe pomiary i doszli do wniosku, że Ogar zmieści się w większej z dwóch śluz. Możemy wprowadzić cały statek do komory ładunkowej, a potem przetransportować cię w nieważkości przez drzwi ładowni do ekotatu - zameldowała Carlotta. - Więc to jest możliwe - ucieszy ł się Groszek. - Nawet mogę to przeży ć. - Nie, nie przeży j esz - zaprzeczy ła Carlotta. - Siła odśrodkowa wewnątrz ekotatu wy wołuj e za duży efekt grawitacy jny. Trzy krotnie silniejszy od tego, którego doświadczasz teraz. Kiedy wpły niesz do ekotatu, będziesz nieważki... W porządku. Ale potem musisz opaść na ziemię. Jeśli cię po prostu zrzucimy, nie będziesz się poruszał z tą samą prędkością co podłoga cy lindra. Nastąpi zderzenie. Zginiesz. Albo możesz zejść po drabinach, który ch uży wają Formidzi. W ten sposób stopniowo przejmują obroty cy lindra i docierają na dół idealnie zsy nchronizowani. Masz ochotę łazić po drabinie? - Czy oni mogą spowolnić obroty ? - zapy tał Groszek. - Możemy zapy tać, ale... wy brali tę rotację nie bez powodu. Jest odpowiednia dla roślin. - I wątpisz, że zechcą narazić rośliny. Ta biota to część ich misji. Nie ty lko nie przy wieźliśmy im kokonu królowej, choć według nich ją mamy, ale w dodatku wy łączy my grawitację, której potrzebują rośliny ? Ender wtrącił: - One już pewnie czy tają te obrazy w naszy ch umy słach. - Ja nie mam żadny ch obrazów - zaoponowała Carlotta. - Owszem, masz - oświadczy ł Ender. Czy żby ? - zagadnął Groszek. - No dobrze, zróbcie to. Pomy ślcie o was stojący ch obok mnie. Wasze rozmiary, moje rozmiary. Ja leżę tutaj, w ładowni, wy stoicie obok mnie. Wy obraźcie to sobie. - Wy obraziliśmy to sobie tak, jak powiedziałeś - odparła Carlotta. - Nie mieliśmy wy boru. - I co to dało? - zapy tał Cincinnatus. - Pomy ślcie - zaproponował Groszek. Pomy śleli. Cincinnatus zrozumiał pierwszy. Toguro - powiedział. - W porównaniu z nami jesteś mniej więcej tej wielkości co królowa kopca w porównaniu z trutniami. - Całkiem blisko - orzekł Groszek. - I jesteś naszy m ojcem - dodał Ender - tak jak królowa kopca by ła ich matką. - Ale nie naszy m partnerem - zaznaczy ła Carlotta. Nawet nie próbujcie tego udawać - poradził Groszek. - Pozwólcie im ty lko ocenić rozmiary, powiedzcie, że jestem waszy m jedy ny m ży jący m rodzicem i mogę dołączy ć
do was w arce ty lko wtedy, jeśli zwolnią obroty ekotatu. Powiedzcie im, na ile. Niech oszacują, co się stanie z glebą i korzeniami. - Zapy tają, na jak długo trzeba zwolnić obroty - powiedział Ender. - Bo to wpły nie na wzrost roślin. Więc powiedz im, że dopóki nie umrę albo nie wrócę na nasz statek. Powiedz im, że długo już nie poży ję, ale chcę się z nimi spotkać w ich arce, zanim umrę. Jeśli po odpowiednio długiej rozmowie z nimi wciąż będę ży ł, wrócę do siebie i będą mogli przy spieszy ć do normalnej prędkości. - „Odpowiednio długiej”, czy li jak długiej? - zapy tał Ender. - Nie podoba mi się cały ten pomy sł - mruknęła Carlotta. - Aż zrozumiem na ty le, na ile będę umiał, co się stało z ich królową kopca. Powiedz im, że muszę wiedzieć, dlaczego umarła, muszę mieć pewność, że się nie zatrujecie, kiedy się przeniesiecie na arkę. Konsternacja ze strony całej trójki. Już wam mówiłem - przy pomniał Groszek. - Ta planeta to wasza przy szłość. Musicie przenieść całe laboratorium do ekotatu i przy stąpić do tworzenia bakterii jelitowy ch, które strawią obce proteiny, żeby ście mogli korzy stać z nich wy i wasze dzieci. Kiedy będzieci e w stanie ży wić się wy łącznie produktami formidzkiego ekotatu, wtedy będziecie gotowi, żeby skolonizować planetę. - A jeśli nie chcemy ? - odezwał się Cincinnatus. Chcecie - zapewnił Groszek. - Bo chcecie, żeby wasz gatunek przetrwał, a lepszej szansy nigdzie nie zy skacie. Rozmawialiśmy już na ten temat. Teraz zaś rozmawiamy w miejscu, gdzie trutnie mogą zobaczy ć obrazy przepły wające przez nasze umy sły. - Dlaczego sądzisz, że trutnie się na to zgodzą? - zapy tał Ender. - Ich gatunek też wy miera... One są ostatnie i nie mają żadnej nadziei na reprodukcję. - Powiedz im, że jestem waszy m ojcem. Samcem. A kiedy umrę, muszą was adoptować i stać się waszy mi ojcami. Nauczy ć was wszy stkiego, co wiedzą. Powiedz im, że nie jesteśmy właściwie ludźmi... różnimy się od reszty gatunku. Kiedy więc zaludnicie tę planetę, stworzy cie nowy rozumny gatunek i zawsze będziecie szanować je jako swoich ojców. - Wątpię, czy znają pojęcie adopcji - powiedział Ender. Oczy wiście, że znają. Pamiętasz? Mówiłeś, że kiedy królowa kopca nie zjadła ich, zanim umarła, poczuły się zaszczy cone, bo to znaczy ło, że przekazuje je nowej królowej. Ty lko że żadnej nie znalazły. - To nie adopcja, ty lko powtórne małżeństwo - sprostował Cincinnatus. Całkiem blisko - stwierdził Groszek. - Powiedzcie im. Spróbujcie im pokazać analogie pomiędzy ich gatunkiem, ich ży ciem a naszy m. Niech zrozumieją, jacy jesteście mali i jakie krótkie ży cie was czeka. Potrzebujecie wszelkiej możliwej pomocy, żeby przetrwać. - Czemu nie? - zastanowiła się Carlotta. - Nawet nie skłamiemy. - Nie znaliście królowej kopca, ale dzięki nim możecie się stać jej dziećmi. - Zrozumieliśmy, ojcze - przerwał mu Ender. - Nie musisz nam dy ktować scenariusza. Tak więc negocjowali. Ty m razem trutnie dotknęły wszy stkich trojga. Później dzieci opowiadały, że to by ło niesamowite, bo poprzez trutnie wy czuwały siebie nawzajem. To im
pozwoliło połączy ć obrazy, ujednolicić je. Powstał plan zaakceptowany i przez dzieci, i przez trutnie. Potem dzieci wróciły. Groszek znowu pilotował Ogara i ty m razem zadokował go bezpośrednio nad ładownią. „Herodot” by ł do tego zaprojektowany. Wkrótce drzwi się otwarły i nad Groszkiem rozciągnęła się o wiele wy ższa powała. Olbrzy m nie zdawał sobie sprawy, jak klaustrofobicznie się czuł przez te wszy stkie lata, ja k przy tłaczał go sufit nad jego coraz większy m ciałem. Kiedy go przeniesiono, zrobiło mu się lekko na duchu. Czuł niemal rozradowanie. Dzieci natomiast nie czuły. Bały się, że przy padkowo zabiją go podczas przenosin. - To niesprawiedliwe - narzekała Carlotta - żeby nas obarczać winą. - Żadną winą - zapewnił Groszek. - Wolę umrzeć, robiąc coś, niż leżeć tu jak melon. Ale one nigdy nie widziały melona dojrzewającego na ziemi. Przed wy prawą czekała ich praca. Groszek nalegał, żeby najpierw przenieśli wy posażenie laboratorium. Pokazał również całej trójce tajne schowki i zademonstrował, jak uży wać sztuczny ch macic - oczy wiście niczego do nich nie wprowadzał. - Zapłodnienie in vitro to powszechna prakty ka, podobnie jak ekstrakcja jaja - powiedział. Możecie się tego nauczy ć przez ansibl. Macice nie są tak powszechne, ponieważ są nielegalne w wielu światach. - Dlaczego? - zapy tała Carlotta. Bo są nienaturalne - odparł Groszek. - Albo odbierają matkom zastępczy m środki utrzy mania. Istnieje mnóstwo powodów, które sprowadzają się do jednego prawdziwego: sztuczne macice sugerują, że kobiety są niepotrzebne, co bardzo przeszkadza wielu kobietom. - Ale kobiety wciąż produkują jajeczka - zauważy ła Carlotta. Istnieją sposoby, żeby to obejść - wy jaśnił Groszek. - I sposoby, żeby sobie poradzić bez mężczy zn. Właściwie żadna płeć nie potrzebuje tej drugiej, żeby się rozmnażać. I choć różne społeczności próbują z tego zrezy gnować, w końcu zwy cięża ewolucja... niezadowolenie narasta i albo powraca zwy czaj łączenia się w pary, albo ludzie odchodzą, aż pozostaje ty lko garstka fanaty ków. To rasa ludzka, Carlotto. Dlaczego miałaby postępować sensownie? Tak więc Groszek obserwował i próbował się nie martwić, kiedy dzieci uczy ły się od trutni, jak zbudować w ekotacie hermety czne laboratoria. Formidzi dobrze znali tę technologię, ponieważ po wy lądowaniu na powierzchni planety potrzebowaliby dużo czasu, żeby znaleźć albo wy kopać tunele i jaskinie. Teraz musieli wy korzy stać plany ty mczasowej komory królowej kopca, gdy ż żadne inne pomieszczenie nie by ło dostatecznie wy sokie, żeby zmieścić sprzęt przeznaczony dla dorosły ch. Jak ty lko laboratorium zaczęło działać, Ender po prostu wy cofał się z dalszy ch przy gotowań do przeprowadzki Groszka. - W formidzkim genomie chy ba jest coś, co nam pomoże. I to nie ty lko trawić jedzenie. Toteż wszelkie prace spadły teraz na Cincinnatusa i Carlottę, którzy prowadzili poważne dy skusje, jak sporządzić dla Groszka kombinezon ciśnieniowy. - Gdy by jakaś uszczelka puściła i straciliby śmy atmosferę - wy jaśniła Carlotta. Groszek się roześmiał. Carlotto, moja kochana dziewczy no, jesteś taka troskliwa. Ale jeśli uszczelka puści,
umrę. Jeśli się wy bierasz w kosmos, pokładasz wiarę w maszy nerii i masz nadzieję, że nie zawiedzie. - Ale co, jeśli... Carlotto, kombinezon ciśnieniowy zabije mnie, nawet jeśli sprawisz, że będzie działał. Wy twarza ciśnienie, ale inne niż normalna atmosfera. To niemożliwe. I tak by m umarł, a wy mieliby ście dodatkowy kłopot, jak mnie wy ciągnąć z niego, żeby dodać do ekotatu substancję mojego ciała. Carlotta wy buchnęła płaczem. - Ojcze - powiedział Cincinnatus - masz ty le względów dla delikatny ch uczuć córki... Czy ona sobie wy obrażała, że zostanę pochowany ? Skremowany ? Wy rzucony w próżnię? Sam jej powiedziałeś, gdy planowałeś się mnie pozby ć: moje ciało zawiera zby t wiele cenny ch składników. To by ło, zanim spotkaliśmy arkę - bronił się Cincinnatus. - I nie jestem dumny z chłopca, który m wtedy by łem. Wciąż jesteś ty m chłopcem - zapewnił Groszek - zawsze my ślący m sześć kroków do przodu. I niecierpliwy m. Nie mam ci tego za złe, choć nie zapominam, zwłaszcza ty ch przy padków, kiedy miałeś rację. - Nie by ło ich za wiele. Ogólnie biorąc, cała wasza trójka ma rację częściej niż przeciętni ludzie i uczy się na błędach. - Olbrzy m mówi, że jestem idiotą, ale ponadprzeciętny m idiotą. - Mniej więcej się zgadza - przy znał Groszek. Groszek zakładał, że przeniesie się już za kilka dni, ale Carlotta sprawdzała wszy stko powoli i metody cznie. Nalegała również, żeby przetransportować z „Herodota” mnóstwo komputerów i podłączy ć je do zasilania oraz sieci w ekotacie. A potem duża rzecz. - Chcę przenieść ansibl - oznajmiła. Tego Groszek się nie spodziewał. - W ostateczności... - zgodził się. - Ale twoja sieć doskonale działa pomiędzy statkami. Masz bezproblemowy dostęp do ludzkich sy stemów komunikacy jny ch. Zamierzam zbudować drugi ansibl - wy jaśniła. - Dla redundancji. Potrzebuję go tam, żeby m nie musiała ciągle latać tam i z powrotem, kiedy przy nim pracuję. - Ale technologia ansibla wciąż jest ściśle strzeżony m sekretem - zauważy ł Groszek. Ender i ja zhakowaliśmy ją lata temu - odparła Carlotta. - My śleliśmy, że będziesz się gniewał, więc ci nie mówiliśmy. Zhakowaliście te sy stemy, które udostępniono do hakowania - sprostował Groszek. Obserwowałem was. Znaleźliśmy resztę później i też zhakowaliśmy. Kiedy spałeś. Miejże trochę wiary we mnie. Zatem trwało to dłużej, niż zakładał Groszek. Podczas przenoszenia ansibla mocno się denerwował, obawiał się uszkodzenia maszy ny bardziej, niż bał się o siebie. Ansibl by ł liną ratunkową łączącą ich z rasą ludzką. By ł liną ratunkową Groszka, łączącą go z jego ostatnim ży jący m przy jacielem - Enderem Wigginem - chociaż nigdy nie rozmawiali ani nawet nie wy sy łali sobie wiadomości. Groszek by ł przekonany, że Ender Wiggin wcale o nim nie
my ślał albo my ślał, że Groszek umarł dawno temu. Wiggin zaś ukry wał się przed wszy stkimi, przed Enderem Ksenocy dem również. By ł teraz mówcą umarły ch. Ty m Mówcą. I nikt o ty m nie wiedział. Uważano go po prostu za kolejnego wędrownego opowiadacza historii. To by ło dla niego dobre zajęcie. Ale wy magało skupienia się na ży wy ch i na niedawno zmarły ch, do który ch go wzy wano, żeby za nich mówił. Nie miał czasu my śleć o swojej przeszłości. W istocie najprawdopodobniej uciekał przed nią. Groszek podejrzewał nawet, że gdy by teraz skontaktował się z Enderem, ten nie postąpiłby jak przy jaciel. Zastanawiałby się, czego Groszek chce, a by ć może żałowałby, że Groszek się przy pomniał. Jeśli jednak królowa kopca okłamała Endera, jeśli jego książka opierała się na kłamstwach, to Ender poświęcał ży cie w obronie oszustwa, szukał domu dla królowej, która miała ukry ty cel i nie zdradziła go Enderowi. Gdy by tak rzeczy wiście by ło, Groszek znalazłby sposób, żeby przekazać tę wiadomość Enderowi, nawet ukry wając przed nim swoją tożsamość. Wreszcie nadszedł moment wy prawy Groszka. Już podczas wchodzenia na pokład „Herodota”, kiedy zabierał z sobą maluchy i zostawiał Petrę z resztą dzieci - ich normalne dzieci wtedy by ły naprawdę maleńkie, dopiero uczy ły się mówić, dreptały na chwiejny ch nóżkach - odczuwał duży dy skomfort. Niezby t go obchodziły niepotrzebne próby powiększenia jego przestrzeni ży ciowej. Wiedział, że nawet najwy ższy stół i największe krzesło wkrótce staną się dla niego bezuży teczne, i nie zamierzał konstruować następny ch. Od początku zdawał sobie sprawę, że skończy, leżąc na plecach albo na boku w ładowni, z grawitacją nastawioną na minimum. Mimo to wszedł wtedy sam na ten statek. Teraz Carlotta zmniejszy ła grawitację do zera, a potem włączy ła grawitator, który zamontowała na Ogarze i który bardzo powoli pociągnął Groszka w górę. Carlotta i Cincinnatus wznosili się razem z nim i obracali go ostrożnie w powietrzu, toteż kiedy dotarł do wy ściełanej podłogi na Ogarze, osiadł na niej bardzo łagodnie. Przez cały czas umierał ze strachu. Niegdy ś w nieważkości czuł się prawie normalnie, ale przy jego obecny ch rozmiarach towarzy szące jej wrażenie spadania - jak na szczy cie kolejki górskiej, ty lko trwające bez końca - nie by ło podniecające, przy pominało śmierć. Nigdy nie przeży łby prawdziwego upadku. Nawet gdy by się ty lko potknął i poleciał głową naprzód, kruche kości popękały by i nigdy nie wróciłby do zdrowia. Ludzie nie powinni mieć czterech i pół metra wzrostu. Plan Carlotty i jego wspólne z Cincinnatusem wy konanie okazały się perfekcy jne. Groszek nie odniósł żadny ch obrażeń, ty le że się najadł strachu. Nie miał nawet siniaka, nawet naciągnięty ch mięśni, tak delikatnie spoczął na podłodze Ogara. Dopiero tam się zorientował, że nie ma obok siebie komputera. Carlotto - powiedział - nie możemy ruszy ć, dopóki się nie podłączę, żeby pokierować Ogarem. Przy nieś mi mój holotop. Roześmiała się. Wiemy, jak pilotujesz statki, ojcze. Jesteś w ty m naprawdę dobry. Ale zwy kła trajektoria mogłaby cię zabić. Cincinnatus cię przetransportuje i lot potrwa nie godzinę, ale cały dzień. Połóż się więc wy godnie i zaśnij. - Od kiedy Cincinnatus kieruje statkiem? Ale zamiast iry tacji Groszek pozwolił sobie na ulgę. Przedtem pilotował Ogara ze stabilnej pozy cji w ładowni „Herodota”. Wewnątrz Ogara jej nie miał - podczas lotu
doświadczałby wszy stkich zmian inercji, nie siedząc w fotelu pilota. Dzieci przewidziały ten problem i znalazły dobre rozwiązanie. Nie idealne - chwilami wy chodził na jaw brak doświadczenia Cincinnatusa - ale podróż przebiegła lepiej, niż gdy by Groszek sam pilotował, i kiedy wpły nęli do otwartej śluzy powietrznej z boku arki, mógł ty lko podziwiać, jak zręcznie jego sy n zatrzy mał Ogara na środku. Nie by ło tu grawitatora - soczewkowanie grawitacji nie działało dobrze wewnątrz obracający ch się obiektów, zwłaszcza tak blisko planety. Albo soczewkowanie grawitacji, albo siła odśrodkowa, nie oba naraz. Ładownia w kole by ła dostatecznie duża, żeby ciało Groszka nie wy stawało po wewnętrznej stronie. Dobra konstrukcja, pomy ślał. Rekomendowana dla olbrzy mów. Ale prawdziwa pomy słowość Formidów - i powód, dla którego przeprowadzenie akcji zabrało cały ty dzień -objawiła się, gdy ty lko koło zsy nchronizowało się z bardzo wolny m cy lindrem ekotatu. Tak wy soko nad ziemią Groszek prawie nie czuł grawitacji. Potem drzwi się otwarły i po raz pierwszy zobaczy ł ekotat na własne oczy. Ulga, jakiej doznał, uwolniwszy się spod sufitu na „Herodocie”, by ła niczy m w porównaniu z ty m uczuciem. Przestrzeń by ła tak wielka, a sztuczne słońce na środku przeciwległej piasty dawało tak przekonującą imitację słonecznego blasku, że przez jedną oszałamiającą chwilę Groszek miał wrażenie, że wrócił na Ziemię. Potem zobaczy ł, że ten świat wy gina się do góry z obu stron i tworzy nad głową wy raźne sklepienie, z drzewami, łąkami i nawet mały mi jeziorkami - właściwie stawami. Latały tu ptaki - czy ktoś wspominał o ptakach? - i choć wszy stkie drzewa pochodziły z formidzkich światów, j emu przy pominały las, bo Groszek nigdy nie znał się na ziemskich drzewach. Zieleń zaparła mu dech w piersi; dziwne kolory tu i ówdzie wcale nie raziły. To nie by ła planeta, ale najbardziej zbliżone do planety miejsce, jakie jeszcze miał szansę zobaczy ć. Nigdy nie przy puszczał, że znowu znajdzie się w takim ży jący m świecie. Carlotta i Cincinnatus zmontowali naprzeciwko drzwi rusztowanie. Wy toczy li Groszka z ładowni na wózku, a on się zorientował, że tkanina pod nim to mocna siatka - hamak, ale uszty wniony prętami, żeby się nie zwinął w rulon z pasażerem w środku. Potem dzieci opuściły go łagodnie w dół jak dobrzy żeglarze i iluzja grawitacji zawładnęła nim tak miękko i naturalnie, jakby schodził po drabinie. Grawitacja by ła odrobinę większa, niż przy wy knął. Musiał oddy chać trochę głębiej i częściej. Ale nie dy szał. Mógł wy trzy mać. Mógł ży ć w ten sposób. Przez jakiś czas. Wreszcie spoczął na powierzchni, na siatce hamaka, i ptaki spikowały ku niemu. Wtedy spostrzegł, że to wcale nie są ptaki. To by ły trutnie. Zawisły nad nim, potem opadły na ziemię. Po chwili zjawił się Ender - laboratorium by ło niedaleko - wy dawał się taki szczęśliwy. Doprawdy zby t szczęśliwy, zważy wszy na okoliczności. Widocznie badania w laboratorium szły mu bardzo dobrze. Groszek usiłował śledzić jego postępy, ale tę sieć skonfigurowała Carlotta i odkry ł, że zablokowała ty lne wejścia i ukry te kanały, który ch nieustannie uży wał na „Herodocie”, albo po prostu ich nie stworzy ła. Odbierali mu możliwość ścisłego kontrolowania ich ży cia, chociaż posłusznie wy pełniali wszy stkie jego rozkazy. - Chcą zacząć od razu - oznajmił Ender. - Rozmawiać z tobą. - Zanim umrzesz - dodał Cincinnatus oschle.
- Więc zaczniemy od razu - zgodził się Groszek. Trutnie usiadły mu na klatce piersiowej. Prawie nic nie waży ły. Potem się zorientował, że nadal utrzy mują większość swojego ciężaru na pracujący ch skrzy dłach. Nie mogą mi siedzieć na piersi - powiedział. - Chociaż są takie małe, nie będę mógł oddy chać, kiedy mnie przy gniotą. Ale jeśli staną na ziemi obok mnie i dotkną mojej głowy, jak doty kały twojej... - Chcą cię uhonorować jak ich nową królową kopca - wy jaśnił Ender - ale nie tak, żeby cię zabić. Ender ukląkł i dotknął głową ust jednego z trutni. Po chwili wiadomość została przekazana. Trutnie zsunęły się z ciała Groszka i zebrały się wokół jego głowy. Nabrały już wprawy w komunikowaniu się z ludźmi. Obrazy napły wały powoli, łagodnie, emocji nie narzucano siłą. Raczej sugerowano. Na początku Groszek powtarzał na głos to, czego się dowiady wał od trutni. Ender, który również ich doty kał i wszy stko widział, zapewnił go, że dobrze je rozumie. Wkrótce Carlotta zaczęła dotrzy my wać mu towarzy stwa, a potem jej miejsce zajął Cincinnatus. Trutnie również się zmieniały, pracowały po dwa naraz. Ponieważ rozmawiali dzień i noc, budząc się i zasy piając. Prawdę mówiąc, Groszek miał wrażenie, że przespał większość tego czasu. To by ł długi, rozkoszny, fascy nujący sen, cała historia ży cia trutni, wszy stko, co wiedziały o swojej królowej kopca, o inny ch królowy ch, o ży ciu robotnic, o dziejach gatunku. Wiedziały tak wiele - i wiedziały bezpośrednio, bez zakłóceń spowodowany ch przez języ k. Lecz w miarę jak rozwijał się ten sen, godzina po godzinie, dzień po dniu, Groszek dostrzegał luki w ich wiedzy. Zadawał py tania, a one odpowiadały tak, jak sądziły, że sobie ży czy ł; nie widziały tego, czego nie mogły zobaczy ć. My ślały, że wiedzą wszy stko, ale Groszek rozumiał, że królowa kopca odcinała je od najistotniejszy ch niebezpieczny ch informacji. Groszek wierzy ł, podobnie jak reszta rasy ludzkiej, że cała kolonia Formidów ma ty lko jeden umy sł. Że robotnice są dla królowej kopca jak ręce i nogi dla człowieka - zwy kłe części ciała bez własnego rozumu. Ale kiedy Groszek poznawał smak ich krótkich ży wotów we wspomnieniach trutni, wiedział, że to by ło kłamstwo, wielkie straszliwe kłamstwo. Robotnice miały umy sły i pragnienia, ale korzy stały z nich ty lko wtedy, gdy królowa kopca tego chciała. Jeśli nie znalazła dla nich uży tku, odrzucała je. Gdy robotnica sprzeciwiła się jej woli, nawet żeby zaproponować lepsze rozwiązanie, królowa po prostu opuszczała jej umy sł, zry wała więź pomiędzy nimi i oczami inny ch Formidów patrzy ła, jak oporna robotnica umiera. I to jej sprawiało saty sfakcję. Ponieważ najbardziej ze wszy stkiego królowa kopca bała się buntu robotnic. Trutnie tego nie pamiętały - jak mogły ? - ale Groszek wiedział, że ulga królowej świadczy ła o napięciu, jakiego nie pozwalała doświadczać trutniom. Ukry wała przed nimi swój strach, jak ukry wała przed wszy stkimi. Groszek jednak posiadał ludzką umiejętność czy tania w my ślach. Niezdolni łączy ć się bezpośrednio, ludzie musieli nauczy ć się odczy ty wać emocje z zewnętrzny ch oznak. Większość radziła sobie z ty m zaledwie dostatecznie, niektórzy bardzo źle. Groszek zaś stał się w ty m mistrzem, ale nie z miłości. Miłość jest zły m obserwatorem interpretuje wszy stko na korzy ść. Nienawiść zaślepia równie mocno - zawsze zakłada najgorsze. Groszek wprawił się w odgady waniu cudzy ch zamiarów jako dziecko, żeby przeży ć. Królowa kopca nie wy sy łała takich rozpoznawalny ch sy gnałów - Groszek nie potrafił odczy ty wać wy razu jej twarzy. I nie musiał. Ukry wała emocje, o który ch wiedziała, że powinny pozostać ukry te, ale
nie następne, a Groszek umiał odgadnąć, co czuła tuż przedtem. By ł przekonany, że jego interpretacje są trafne, a jeśli nie, lepszy ch nie wy my śli. Przez trzy dni ży ł we śnie. W przeciwieństwie do królowy ch kopca nie próbował niczego ukry wać. Obnaży ł przed trutniami całe swoje ży cie. Niech poczują, co to znaczy by ć człowiekiem, mężczy zną - który ma obowiązki wobec inny ch, ale ostatecznie jest sam sobie panem, ma wolny wy bór, dopóki akceptuje również konsekwencje swoich wy borów. Dziwiły się. Ze zgrozą przy jmowały niektóre rzeczy na przy kład koncepcję morderstwa. Groszek pokazał im, że uznał za morderstwo zerwanie przez królową kopca kontaktu z umy słem robotnicy, w wy niku czego tamta zmarła. Ale ty lko rozbawił je swoją w oczy wisty sposób my lną interpretacją. Nie jak ty, ona nie jest jak wy, ludzie, nie rozumiesz. Nie wy mówiły ty ch słów, ale wy czy ta! to z ich wy rozumiały ch, ubawiony ch, protekcjonalny ch reakcji. Jak dorośli rozmawiający z przedwcześnie rozwinięty m dzieckiem. Jak Groszek rozmawiający z własny mi dziećmi, zanim jeszcze skończy ły dwa lata i rozpoczęły całkowicie samodzielną edukację. W końcu trutnie się wy cofały i Groszek zasnął naprawdę, głęboko. Śnił, ale to by ły zwy kłe pogodne sny. Nie koszmary. Obudził się w blasku dnia. Daszek osłaniał jego twarz przed promieniami słońca. By ło ciepło, w powietrzu wy czuwało się trochę wilgoci. - Nakry liśmy cię, kiedy padało w nocy - oznajmiła Carlotta. - Muszą wy woły wać deszcz co najmniej raz na cztery dni, kiedy robią lato, tak jak teraz. Wstrzy mali go podczas waszej rozmowy. - Jaki by ł jej wy nik? - zapy tał Groszek. - Chy ba ty powinieneś to ocenić - odparła Carlotta. Dużo się dowiedziałem, ale najbardziej interesujące by ło to, czego królowa kopca nigdy im nie pokazała. Nie wierzy ły, że cokolwiek pominęła. Ufały, że jest z nimi całkowicie szczera. Ale w co innego miały by wierzy ć? Kompletnie je omotała swoimi kłamstwami. - Sły szałam, że rodzice tak robią, żeby chronić dzieci - wy tknęła mu Carlotta. Ja też tak sły szałem - przy znał Groszek. - Pewnie to konieczne. Po prostu frustrujące dla kogoś, kto py ta. - Jak się czujesz? - Fizy cznie? Popatrz na aparaturę i powiedz mi, czy ży ję. Tętno prawidłowe - orzekła. - Inne funkcje ży ciowe w porządku... jak na kogoś twoich rozmiarów. Chy ba nic nie jadłem - powiedział Groszek. - Ale pozostałe wy posażenie jest na miejscu. Czy skutecznie przetwarzałem odchody ? Kupka i siusiu są całkiem zadowalaj ące. Miej scowe robaki kręciły na to nosem, ale rośliny są zadowolone, a przy najmniej żadne jeszcze nie zwiędły. - Więc moje ży cie ma sens. Znowu zasnął. Kiedy ponownie się obudził, by ł zmierzch i cała trójka dzieci zebrała się wokół niego. Ojcze - powiedział Ender. - Mam ci coś do powiedzenia. Dobrego i złego. Głównie dobrego. - Więc mów - ponaglił Groszek. - Nie chcę umrzeć podczas wstępu. Przejdź do rzeczy. Dobrze więc - zaczął Ender. - Formidzi przy padkiem nauczy li mnie, jak wy leczy ć naszą przy padłość. Możemy włączy ć normalne ludzkie wzorce wzrostu, a potem zakończy ć
ten proces, nie przekręcając klucza Antona. - Jak? - zapy tał Groszek. Kiedy zobaczy liśmy, jak formidzkie robotnice umierają odcięte od królowej, zacząłem się zastanawiać: nie kochają jej, przecież serce im nie pęka z żalu. Właściwie powinny postrzegać jej śmierć jako wy zwolenie, ale umierają. Doszedłem więc do wniosku, że królowe jakoś zmieniły genom robotnic, jak w przy padku rabów, ale się my liłem. Genom Formidów w ty ch wy schnięty ch kokonach jest w zasadzie identy czny z genomem trutni i samej królowej kopca. Różnice tkwią gdzie indziej. - Gdzie? - zapy tał Groszek. - Nie każ mi zgady wać. One to robią poprzez organelle. Jak nasze mitochondria. Królowe potrafią przy rządzić baktery jną zupę w gruczołach, które u trutni i robotnic mają charakter szczątkowy. Potem zarażają jaja robotnic ty mi bakteriami i bakterie zagnieżdżają się w każdej komórce ich ciał. Organelle reagują na mentalne połączenie pomiędzy królową a robotnicami. Wy czuwają, czy połączenie istnieje. Jeśli nie, zatrzy mują metabolizm we wszy stkich komórkach ciała prakty cznie j ednocześnie. - Organelle jako policja my śli - stwierdziła z gory czą Carlotta. - Dranie. Ty ranki - przy znał Groszek. - Inaczej przez cały czas musiały by się obawiać buntu wśród córek. Dzięki organellom odzy skały spokój ducha. I mogły mieć znacznie więcej córek, niż potrafiły by zdominować bezpośrednio samy m umy słem. Tak - potwierdził Ender. - Trutnie to naturalna adaptacja. Potrafią rozszerzy ć zasięg królowej. Ale nawet ż przy czepiony mi do niej dwudziestoma samcami królowa mogłaby kontrolować najwy żej kilkaset robotnic jednocześnie. Niektóre na pewno wy mknęły by się spod kontroli. Więc któraś z nich wy my śliła zniewalające organelle. Albo może wy próbowy wały różne sposoby i wy mieniały się rezultatami, aż zdecy dowały się na ten jeden. - I nigdy nie wszczepiły organelli samcom... - zauważy ł Groszek. Nie potrzebowały. Trutnie zawsze stały po stronie królowej, bez względu na wszy stko. Wielbiące ją, przy czepione do niej, nieustannie świadome każdej jej my śli... - Każdej my śli, którą zechciała z nimi dzielić - sprostował Groszek. Ender przy taknął. Każda królowa wy twarza w sobie te organelle i dodaje do jaj robotnic. Samce są naturalne... tak je ukształtowała ewolucja. Ale królowe mody fikują każdą robotnicę i wszy stkie doskonale wiedzą, co robią. Tworzą niewolników idealny ch - stwierdził Cincinnatus. - I najlepszy ch żołnierzy, którzy walczą i giną na ich rozkaz. Jeśli się opierają, są odcinani, więc i tak umierają. To dla nich ży cie w desperacji. Może kiedy królowa naprawdę się na nich koncentruje, kochają ją tak jak samce. Ale potem ona przenosi uwagę gdzie indziej. Połączenie wciąż istnieje... musi istnieć, inaczej by umarły... I nawet nie ośmielają się odczuwać nienawiści. Ale nienawidzą jej, prawda? Niektóre bardziej niż inne - przy znał Groszek. - Okropny sekret królowy ch kopca. Ale, Enderze, w jaki sposób to może by ć przy datne dla antoninów? Leguminotów - poprawił go Cincinnatus, a Groszkowi sprawiło przy jemność, że nalegają na uży wanie tego określenia. Organelle. Próbowaliśmy pracować bezpośrednio na genomie ży wy ch
osobników. Volescu stworzy ł naszą odmianę, kiedy by liśmy embrionami, garstką komórek. Ale ży we organizmy z milionami komórek? Wielokrotnie próbowano zmiany genomu „w locie”, co niekiedy przy nosiło pozy ty wne efekty, jeśli zmiany by ły bardzo proste. Groszek znał te fakty. - Giganty zm jest nierozłączny z inteligencją, więc tego nie da się zrobić. - Ale giganty zm to nie jest skutek... To brak wy łącznika czy raczej wzorcowego przełącznika. Nie możemy dodać wy łącznika do genomu, nie niszcząc inteligencji. Ale możemy umieścić go w organelli. Takie proste. Takie oczy wiste, teraz, kiedy Ender to powiedział. Mimo wszy stko... Nie można po prostu stworzy ć organelli dla ludzi - powiedział Groszek. Mamy mitochondria od tak dawna, że... połączy ły się z komórkami dużo wcześniej, zanim staliśmy się ludźmi. Mitochondria reprodukują się, kiedy komórka się dzieli. Królowe kopca musiały wprowadzać swoje organelle do każdego jaja. - Zgadza się - potwierdził Ender. - To jest ta spry tna część planu - dodała Carlotta. - Wy korzy stujemy wirusa, żeby wprowadzić wy cinek zmody fikowanego genu do naturalnie wy stępujący ch mitochondriów. Otrzy mują wy łącznik, a potem następuje jego ekspresja w odpowiednim czasie. - Tak my ślimy - dodał Cincinnatus. No, przecież jeszcze nie osiągnęliśmy dojrzałości - zaznaczy ł Ender. - Zaczekamy i zobaczy my. Ale jedno jest pewne: zmiana nastąpiła w każdej komórce naszy ch ciał. - Już to zrobiliście?! - zawołał Groszek. Serce mu mocniej zabiło. - Spokojnie, spokojnie, ojcze - mity gowała go Carlotta. - Oczy wiście, że zrobiliśmy - odparł Cincinnatus. - Na co niby mieliśmy czekać? - Na moje pozwolenie? - podsunął Groszek. Już je otrzy maliśmy - przy pomniał Cincinnatus. - Kiedy nam wy jawiłeś swój plan doty czący tego świata. Jest nasz. Te ciała są nasze. Kazałby ś nam to przemy śleć bardzo dokładnie, rozważy łby ś za nas wszy stkie za i przeciw, a potem pozwoliłby ś nam podjąć decy zję. Więc zrobiliśmy wszy stko tak, jakby ś nie spał, i podjęliśmy decy zję, i Ender wdmuchnął nam do płuc wirusa w aerozolu, i trochę nas zemdliło, kiedy wirus się rozprzestrzeniał w naszy ch ciałach... - ...ale teraz czujemy się lepiej, i nasze ciała nie odrzucają zmiany... - dodała Carlotta. - ...a za kilka lat zobaczy my, czy to działa - zakończy ł Ender. - Jeśli nie, mamy jeszcze czas, żeby spróbować po raz drugi. Albo czegoś innego. Ale tak czy owak, ta zmiana przejdzie automaty cznie na nasze dzieci. Leguminoty nie będą musiały zaży wać pigułek czy poddawać się mody fikacjom, żeby zatrzy mać się przy normalny m wzroście. Przekażemy to naszy m dzieciom. - Technicznie biorąc - odezwała się Carlotta - ja to przekażę. - Nie zaprzeczę - przy znał Ender. Groszek czuł, że łzy kapią mu z oczu. Nie warto by ło się wy silać, żeby podnieść rękę i je wy trzeć. Niech nawodnią glebę w ty m miejscu. - No więc... dobra robota, co? - zagadnął Ender. - Och, bardzo dobra.
- Pozostaje py tanie... - zaczął Cincinnatus. - Nie - przerwał mu Groszek. - Nawet nie chcesz go usły szeć? - zdziwiła się Carlotta. Chcecie teraz zastosować na mnie tę kurację. Ale już za późno. To, od czego was trochę zemdliło, mnie pewnie by zabiło. A nawet jeśli zadziała? Jestem już taki wielki, że nie mogę nic robić, ty lko leżeć tu i wegetować, bo inaczej serce mi wy siądzie. Cały czas możesz my śleć - przy pomniała mu Carlotta. - Krew ciągle dopły wa ci do mózgu. Ale ja już nie muszę cały czas my śleć - odparł Groszek. - Wy to robicie. Przeprowadziliście ekspedy cję na obcy statek. Uratowaliście grupę umierający ch obcy ch, jeśli w ogóle można ich uratować. Przy stosujecie się dojedzenia ich protein... - Zamierzamy też wprowadzić tu trochę ziemskich roślin i zwierząt - wtrącił Cincinnatus. Carlotta nie może ży ć bez ziemniaków. I wy leczy liście swoją śmiertelną chorobę genety czną - dokończy ł Groszek. Teraz musicie ty lko utrzy mać wasze istnienie w całkowitej tajemnicy przed rasą zwy kły ch ludzi. - Wiemy - powiedziała Carlotta. - Dlatego odebraliśmy ci ansibl. Jej słowa zawisły w ciszy. Zamierzałeś powiedzieć swojemu przy jacielowi Enderowi Wigginowi prawdę o królowy ch kopca, tak? - zapy tała. - Tak - przy znał Groszek. Wiedzieliśmy - powiedział Cincinnatus. - Ale Wiggin nie potrafi trzy mać języ ka za zębami. Napisał Królową kopca. Mówi prawdę, nawet jeśli rezultaty są katastrofalne. - Musimy się ukry wać - podjął Ender. - I zachować w sekrecie również istnienie tej arki, bo gdy by Między narodowa Flota o niej wiedziała, odgadliby, że istnieją inne statki kolonizacy jne, na który ch królowe nie umarły, i zaczęliby ich szukać. Obiecaliśmy trutniom, że nie pozwolimy ci narażać w ten sposób przetrwania gatunku Formidów - wy jaśnił Cincinnatus. - Dlatego zgodziły się współpracować. Czy li nie wy śle wiadomości do Endera Wiggina... No i dobrze. Nie powinien mu się przy pominać, nie po takim czasie. I co by dało ostrzeżenie? Jeśli dobrze go zna - a znał go najlepiej ze wszy stkich, może oprócz jego siostry Valentine - i tak obudzi królową w kokonie, gdy znajdzie dla niej odpowiednie miejsce. Bez względu na ostrzeżenia. - Nawet tego dopilnowaliście - burknął Groszek. - Aroganckie małe bękarty. - Nasi rodzice wzięli ślub - sprostowała Carlotta. - Przy najmniej tak nam mówiłeś. Tej nocy spał dobrze, lepiej niż od pięciu długich lat w kosmosie, bo jego dzieci by ły bezpieczne, może nawet wy leczone, i z pewnością potrafiły same zadbać o siebie. Osiągnął to wszy stko - jeśli nie bezpośrednio, to wy chowując je na takich ludzi, którzy mają odwagę działać, żeby się uratować. Rano wszy scy by li zajęci, ale Groszkowi wy starczy ło, że mógł leżeć i słuchać odgłosów ży cia na łące. Nie znał nazw żadny ch miejscowy ch zwierzątek, ale jedne skakały, inne ćwierkały i rechotały, jeszcze inne siadały lekko na nim i pełzały albo wiły się, a potem spadały z niego albo zeskakiwały. By ł częścią tutejszego ży cia. Wkrótce jego ciało jeszcze bardziej włączy się w ten cy kl. Na razie by ł szczęśliwy. I może po śmierci odkry je, że wy znawcy jednej albo drugiej religii mieli jednak rację. Może
Petra będzie tam na niego czekać - zniecierpliwiona, zrzędząca: „Co tak długo?”. „Musiałem skończy ć pracę”. „Wcale nie musiałeś... Dzieci miały to zrobić”. I inni też. Siostra Carlotta, która uratowała mu ży cie. Buch, która też uratowała mu ży cie i dlatego umarła. Jego rodzice, chociaż spotkał ich dopiero po wojnie. Jego brat Nikolai. Groszek ponownie się obudził. Nie wiedział, że zasnął. Ale teraz dzieci zebrały się wokół niego z poważny mi minami. - Miałeś niewielki atak serca - powiedział Cincinnatus. - To się nazy wa szczęście - oznajmił Groszek. - Nowa nazwa - skrzy wiła się Carlotta. - Nie wiem, czy się przy jmie. - Ale teraz bije - zauważy ł Groszek. - Za szy bko, ale bije - potwierdził Cincinnatus. - Chcę wam coś powiedzieć - zaczął Groszek. - Wasza matka by ła miłością mojego ży cia. - Wiemy - szepnęła Carlotta. Kochałem inny ch ludzi, ale ją najbardziej, najmocniej. Ponieważ stworzy liśmy coś razem. Stworzy liśmy was. Groszek zaczął się przekręcać na bok. - Hej! Co ty wy prawiasz?! - zawołał Cincinnatus. Nie muszę się przed tobą tłumaczy ć - odparł Groszek. - Jestem rodzicem. Jestem Olbrzy mem. - Właśnie miałeś atak - przy pomniał mu Ender. - My ślisz, że nie czuję różnicy we własnej piersi? - rzucił Groszek. Ostrożnie oparł się na kolanach i łokciach. Nie przy bierał tej pozy cji co najmniej od roku, odkąd przestał próbować się przekręcać. Nie wiedział więc, czy zdobędzie się nawet na to. Ale oto stanął na czworakach, jak dziecko. Zdy szany, wy czerpany. Nie dam rady. - To, czego chcę - powiedział cicho - to stanąć na tej łące i iść w blasku słońca. - Dlaczego nie powiedziałeś? - zapy tała Carlotta. Położy li go z powrotem na hamaku, a potem wy ciągarką podźwignęli do pozy cji siedzącej i w końcu postawili na nogi. Grawitacja, którą odczuwał, by ła tak niewielka, niemal zerowa, ale gdy stanął prosto, nawet trochę podtrzy my wany przez hamak, ledwie mógł oddy chać. - Teraz pójdę - oznajmił. Nogi miał jak z waty. Trutnie podleciały do niego i uczepiły się jego ubrania, trzepocząc skrzy dełkami, żeby go odciąży ć. Dzieci zebrały się wokół jego nóg i pomogły mu zrobić jeden krok, potem drugi. Czuł słońce na twarzy. Czuł ziemię pod nogami. Czuł, że ludzie, który ch kocha, podtrzy mują go i prowadzą. To wy starczy ło. - Teraz się położę - powiedział Groszek. A potem się położy ł. A potem umarł. KONIEC