Winston Graham
Marnie
Marnie Elmer od paru lat była... złodziejką. Dostawała pracę, zdobywała szacunek, a
potem się ulatniała. Z gotówką pracodawcy. I...
5 downloads
6 Views
Winston Graham
Marnie
Marnie Elmer od paru lat była... złodziejką. Dostawała pracę, zdobywała szacunek, a
potem się ulatniała. Z gotówką pracodawcy. I śla d po niej ginął. Do czasu. Bo tym razem
ktoś domyślił się wszystkiego. Mark Rutland uratował ja od więzienia... bo jest
zakochany. Marnie jednak boi się zbliżyć do Marka. Zwłaszcza gdy ten chce poznać jej
przeszłość. Tę mglistą i niezrozumiałą dla samej Marnie...
Rozdzial 1
Dobranoc pani — usłyszałam od strażnika, idąc w dół po schodach, na co odpowiedziałam „dobranoc",
zastanawiając się, czy byłby tak miły, gdyby wiedział, co było w mojej aktówce.
Ale on nie mógł mieć o tym zielonego pojęcia. Wzięłam taksówkę i pojechałam do domu. Była to pewna
rozrzutność, mogłam przecież zwyczajnie pojechać autobusem, ale był to szczególny dzień, a trzeba sobie przecież
czasem sprawiać przyjemność. Wysiadłam z taksówki na końcu ulicy, doszłam do mojego mieszkania i otworzyłam
drzwi. Niektórzy uważaliby zapewne, że musi doskwierać mi samotność, skoro mieszkam sama niemal przez całe
życie, jednak ja nigdy w ten sposób o tym nie myślałam. Zawsze mam czym zająć myśli, choć być może niezbyt
dobrze sobie radzę w kontaktach z ludźmi.
Po wejściu zaraz zdjęłam płaszcz, rozpuściłam włosy i zaczęłam je rozczesywać przed lustrem. Potem, nadal w
odświętnym nastroju, zrobiłam sobie drinka, gin z wermutem. Popijając, przestudiowałam rozkład jazdy pociągów i
opróżniłam dwie małe szuflady. Następnie wzięłam kąpiel, już drugą tego dnia. Nie wiem, na czym to polega, ale
taka kąpiel pomaga usunąć brudy nie tylko z ciała.
Gdy byłam jeszcze w wannie, zadzwonił telefon. Odczekałam chwilę, potem wyszłam z gorącej wody, okręciłam się
dokładnie ręcznikiem i podeszłam do telefonu.
— Marion?
— Tak, to ja.
— Mówi Ronnie.
Mogłam przypuszczać, że to on.
— Aa, cześć.
— Czy mi się wydaje, czy twój głos nie brzmi zbyt entuzjastycznie?
— Hmm, wiesz, nie bardzo mi to teraz na rękę. Właśnie brałam kąpiel.
2
— Ach, na samą myśl robi mi się gorąco! Szkoda, że nie mam kamery w telefonie...
Cóż, mogłam się tego spodziewać po Ronniem.
— Nadal chcesz jutro jechać sama? — zapytał.
— Ronnie, mówiłam ci to już co najmniej pięć razy.
— Dziwna jesteś. Spotykasz się z kimś?
— Nie, oczywiście, że nie. Mówiłam ci już. Chcę spędzić weekend z koleżanką ze szkoły w Swindon.
— To pozwól się chociaż odwieźć.
— Ronnie, kochanie, czy nie możesz tego zrozumieć? Chcemy być same, żadnych mężczyzn. Chcemy sobie po
prostu powspominać stare, dobre czasy. Rzadko się teraz widujemy.
— Za dużo od ciebie wymagają w tym biurze. Niedługo wpadnę do starego Pringle'a i porozmawiam z nim. Atak na
serio...
Zahaczyłam paznokciem o drzwi i lakier odprysnął. Będę musiała to poprawić, pomyślałam. — To co?
— Czy mogłabyś mi podać numer telefonu do siebie?
— Nie sądzę, żeby tam był telefon. Ale spróbuję do ciebie zadzwonić.
— Obiecaj mi, że zadzwonisz jutro wieczorem.
— Nie mogę ci tego obiecać. Nawet nie wiem, gdzie tam będzie najbliższa budka telefoniczna. Ale obiecuję, że się
postaram.
— O której? Koło dziewiątej?
— Ronnie, trzęsę się z zimna. Cieknie ze mnie woda i zrobiła się ogromna plama na dywanie.
Mimo to nadal trzymał mnie przy telefonie jak jakiś naciągacz, przedłużając ile się da pożegnanie. Gdy wreszcie
odłożyłam słuchawkę' byłam prawie sucha, a woda wystygła, więc popudrowałam się talkiem i zaczęłam się ubierać.
Wszystko miałam nowe: biustonosz, majtki, pończochy, sukienkę. Nie tylko dlatego, że przywiązuję wagę do stroju.
Po prostu nabrałam takiego zwyczaju. Może pod tym względem jestem trochę dziwna, ale wszystko musi być tak,
jak należy. Tak samo z ludźmi. Z tego powodu należało jak najszybciej wydostać się jakoś z zacieśniającej się relacji
z Ronniem 01ive-rem. Ludzie... Problem z nimi polega na tym, że nie można ich tak po prostu skreślić ani
wyrejestrować. Najeżdżają na twoje terytorium i psują ci plany — tylko dlatego, że dajesz im do zrozumienia, że nie
mają szans. Ronnie, oczywiście, myślał, że jest we mnie zakochany. Wielka mi namiętność. Spotkaliśmy się
kilkanaście razy, bo ciągle mu odmawiałam,
3
mówiąc, że jestem umówiona z kimś innym. Cała ta sprawa należała już jednak do przeszłości.
Rzeczy do wyrzucenia spakowałam do walizki, którą ledwie zamknęłam. Człowiek zawsze zdoła nagromadzić
jakieś rupiecie, nawet w ciągu zaledwie paru miesięcy.
Rozpoczęłam obchód mieszkania, począwszy od małej kuchenki. Obejrzałam ją dokładnie, centymetr po
centymetrze. Jedyne, co zauważyłam, to tani ręczniczek kuchenny, który kupiłam tuż po Bożym Narodzeniu — on
też dołączył do pozostałych rzeczy do wyrzucenia. Potem sprawdziłam łazienkę, a na końcu sypialnio-salon.
Od kiedy zostawiłam płaszcz w Newcastle w zeszłym roku, jestem bardzo uważna. Tak bardzo przyzwyczajamy się
do widoku pewnych rzeczy, że z czasem przestajemy je zauważać, a potem zostawiamy coś, po co, niestety, nie
możemy już wrócić.
Zdjęłam kalendarz i włożyłam go do walizki. Potem włożyłam płaszcz i kapelusz, wzięłam walizkę, aktówkę i
wyszłam z mieszkania.
W zajeździe „Old Crown" w Cirencester ucieszyli się na mój widok.
— Ostatnio była pani u nas trzy miesiące temu, nieprawdaż, pani Elmer? Zamierza pani tym razem zostać dłużej?
Oczywiście, damy pani ten pokój, co zwykle. W tym miesiącu aura nie sprzyja polowaniom. Ale pani przecież nie
poluje, nieprawdaż? Bagaże zaraz zostaną zaniesione na górę. Napije się pani herbaty?
Podczas pobytu w „Old Crown" zawsze przybywało mi parę centymetrów. Dość często brano mnie teraz za damę —
zabawne, jak łatwo to osiągnąć. Jednak tylko tutaj sama niemal w to wierzyłam. Rustykalna sypialnia wychodząca na
podwórze, ozdobne łoże i stale ci sami służący, stanowiący jakby część wyposażenia, codzienna wyprawa na farmę
Garroda, do Foria, wielogodzinne przejażdżki, w trakcie dnia lunch w małym pubie i powrót do „Old Crown"
późnym wieczorem. To było prawdziwe życie. Tym razem zamiast dwóch tygodni, spędziłam tam prawie miesiąc.
Nie czytałam gazet. Czasami myślałam o Crombie & Strutt, ale jakoś tak niekonkretnie, tak jakbym to nie ja tam
pracowała, tylko ktoś inny. To zawsze pomaga. Od czasu do czasu zastanawiałam się, jak moją nieobecność przyjął
pan Pringle i czy Ronnie Oliver nadal czekał na mój telefon, ale nie przejmowałam się tym zbytnio.
Po czterech tygodniach pojechałam do domu na dwa dni, ale powiedziałam, że jestem tylko przejazdem, i
wyjechałam w sobotę. Zostawiłam większość moich rzeczy w „Old Crown", przenocowałam w Bath w hotelu
7
„Fernley", podając się za Enid Thompson, a w rubryce „poprzedni adres" wpisałam „Hotel Grand, Swansea". Rano
kupiłam walizkę i wiosenne ubrania, potem poszłam ufarbować włosy. Kupiłam też parę okularów ze szkłami o
zerowej mocy, choć na razie postanowiłam ich nie zakładać. Gdy tego samego popołudnia poszłam na dworzec,
odebrałam z przechowalni bagażu aktówkę, zostawioną tam prawie pięć tygodni temu, i umieściłam ją w nowej
walizce. Kupiłam bilet drugiej klasy do Manchesteru, bo jeszcze nigdy tam nie mieszkałam, oraz „Timesa", by
ułatwić sobie znalezienie nowego imienia i nazwiska.
Imię i nazwisko są bardzo ważne. Nie powinny być ani zbyt pospolite, ani zbyt dziwaczne, raczej przeciętne,
podobnie jak twarz. Z mojego doświadczenia wynikało, że imię powinno być podobne do własnego — to jest
Margaret, czyli Marnie — ponieważ inaczej nie będę na nie reagowała, co mogłoby się wydać podejrzane.
W końcu zdecydowałam się na Mollie Jeffrey.
Tak więc pod koniec marca panna Mollie Jeffrey wynajęła mieszkanie na Wilbraham Road i rozpoczęła
poszukiwanie pracy. Przypuszczam, że wydałaby się wam spokojną, zwyczajnie ubraną dziewczyną z krótkimi,
równo przyciętymi blond włosami i okularami w rogowej oprawie. Nosiła trochę za duże i przydługie sukienki. To
był najlepszy sposób, by wyglądać na lekko zaniedbaną i nie rzucać się zbytnio w oczy. Jeśli byłaby elegancka,
mężczyźni zwracaliby na nią uwagę.
Otrzymała posadę bileterki w kinie Gaumont na Oxford Street i pracowała tam do czerwca. Była uprzejma w
stosunku do swoich koleżanek, ale gdy proponowały wspólne wyjście, zwykle znajdowała jakąś wymówkę.'
Mówiła, że opiekuje się swoją niedołężną matką. Wyobrażam sobie, jak mówiły między sobą — biedna mała, cóż,
szkoda jej, młodym jest się tylko raz.
Gdyby tylko wiedziały, kim jestem, zrozumiałyby, że zgadzam się z nimi w stu procentach. Miałyśmy po prostu inny
pomysł na to, jak korzystać z młodości. Dla nich oznaczało to szwendanie się z pryszczatymi smutasami, jeżdżenie
na łyżwach lub spotykanie się na plotki, dwa tygodnie wakacji w Blackpool albo Rhyl, przepychanie się na
wyprzedażach, słuchanie płyt, i może w końcu zdobycie jakiegoś faceta, pracownika działu eksportu, potem dzieci,
mieszkanie w domu komunalnym, pchanie wózka w towarzystwie innych mam, kupowanie w tanich sklepach. No
dobrze, dobrze, nie mówię przecież, że nie powinny tego robić, jeśli właśnie to im się podoba. Tyle, że ja nigdy tego
nie chciałam.
8
W pewnym momencie zaczęłam starać się o pracę w kinie Roxy, niedaleko Gaumont, gdzie poszukiwali osoby do
kasy przy sprzedaży biletów. Szef Gaumontu wystawił mi dobre referencje i dostałam tę pracę.
A po trzech miesiącach okazało się, że w planie urlopowym przewidziano dla mnie tydzień wolnego, więc
pojechałam na kilka dni do domu.
Moja matka mieszkała na Lime Avenue w Torquay. Jest to rząd wiktoriańskich budynków za Belgrave Road, skąd
blisko jest do sklepów, portu i dużego domu towarowego. Przeprowadziliśmy się tam z Plymouth dwa i pół roku
temu i mieliśmy szczęście, bo udało nam się znaleźć nieumeblo-wany dom. Mama była inwalidką. Poza tym, że
miała jakiś problem z nogą od mniej więcej szesnastu lat, radziła sobie całkiem nieźle. Zawsze mówiła, że jest
wdową po oficerze marynarki wojennej, który poległ na wojnie, lecz tak naprawdę tata miał zaledwie rangę
starszego mata, gdy jego łódź została storpedowana. Mówiła także, że była córką duchownego, co też się nie
zgadzało, choć wydaje mi się, że dziadek był świeckim duchownym, co oznacza mniej więcej to samo, tyle, że nie
jest to oficjalna profesja.
Miała pięćdziesiąt sześć lat. Mieszkała z nią Lucy Nye — małe, przeżarte przez mole, nieporządne, skurczone,
przesądne, ale życzliwe stworzenie o jednym oku większym od drugiego. Jedno było pewne, co do mojej matki —
zawsze umiała się znaleźć. Zawsze wiedziała, co jest właściwe i na miejscu, i przykładała do tego ogromną wagę.
Gdy szłam do jej mieszkania, siedziała jeszcze przy frontowym oknie, lecz gdy zapukałam, była już przy drzwiach,
wyprostowana, ze swoją laską.
Była dziwną kobietą, naprawdę, i im byłam starsza, tym lepiej zdawałam sobie z tego sprawę. Bo choć całowała
mnie na powitanie, choć wiedziałam, że jestem jej oczkiem w głowie, przysięgam na wszystko, że za każdym razem
czułam jakiś rodzaj dystansu. Nie przytulała mnie, i nawet gdy mnie całowała, stała o krok ode mnie. Było jasne, że
godzinami wypatrywała mnie w oknie, ale za żadne skarby nie chciała się z tym zdradzić.
Była szczupła. Wydaje mi się nawet, że była wyjątkowo chuda. Pod tym względem nie byłam do niej podobna, bo
mimo że jestem dość smukła, mam też trochę ciała. Wątpię, żeby była taka nawet w wieku dwudziestu dwóch lat.
Miała dosyć solidną budowę, podobnie jak Marlena Dietrich na starych zdjęciach. Zawsze jednak była zbyt chuda. A
gdy się zestarzała, wyglądała mizernie.
6
To właśnie był problem mieszkania poza domem. Inaczej nigdy bym nie pomyślała, że wygląda mizernie, nie
użyłabym takiego słowa. Przez te wyjazdy i powroty byłam w stanie spojrzeć na nią inaczej. Tego dnia miała na
sobie nową czarną, dopasowaną sukienkę.
— Bobby's, siedem gwinei — powiedziała, łapiąc moje spojrzenie. — Prosto z wieszaka. Jak się ma taką figurę,
zawsze łatwiej coś kupić. Już mnie tam znają. Trudno mnie zadowolić, mówią, ale nietrudno znaleźć coś na miarę...
Marnie, coś mizernie wyglądasz, zwłaszcza jak na to, że wracasz z zagranicy. Mam nadzieję, że pan Pemberton nie
kazał ci zbyt ciężko pracować.
Pan Pemberton tak naprawdę nie istniał. Wymyśliłam go trzy lata temu, rok po tym, jak wyjechałam z domu, i od tej
pory stanowił całkiem solidny parawan. Był bogatym biznesmenem, który często wyjeżdżał za granicę wraz ze
swoją sekretarką. Pozwalało to wytłumaczyć moje nieobecności i to, że nie zawsze mogłam zostawić swój adres.
Tłumaczyło także moje zmęczenie po powrocie do domu. Czasami nawiedzały mnie koszmary, że mama odkryje tę
mistyfikację. Gdyby się dowiedziała, rozpętałoby się prawdziwe piekło.
— I nie podoba mi się kolor twoich włosów — ciągnęła. — Blond włosy to sygnał, że chcesz zwrócić uwagę
mężczyzn.
— Wcale nie chcę.
— Wiem, kochanie, pod tym względem jesteś bardzo rozsądna. Zawsze mówiłam, że masz młode ciało, lecz dojrzały
umysł. Zawsze to powtarzam Lucy.
— A jak ona się miewa?
— Posłałam ją po ciasteczka do herbaty. Lubisz je, prawda? Niestety, Lucy jest coraz powolniejsza. Czasami myślę,
że już dłużej tego nie wytrzymam, muszę znosić te problemy z nogą i jeszcze patrzeć, jak ona tu człapie.
Stałyśmy w kuchni. Nic się tutaj nie zmieniało, kompletnie nic. Podobnie jak w całym domu. Zawsze mnie to
uderzało, gdy wracałam. Zmieniasz mieszkanie, ale ono jest ciągle takie samo — wszystkie rzeczy przeprowadzały
się razem z nami. Z Keyham do małego domku w Sangerford, z powrotem do Plymouth, a teraz tutaj. Te same spodki
i filiżanki, przygotowane teraz do herbaty, ustawione na plastikowym obrusie, kolorowy obrazek w ramce
„Światłość świata", bujany fotel z wyściełanymi poręczami, ohydny stojak na fajki w geometryczne wzory, kredens
przeżarty przez korniki i ten zegar. Nie wiem dlaczego, ale nie cierpiałam tego zegara. Podłużny, w kształcie trumny,
z szybką na froncie.
10
Skrzynkę kryjącą ciężarki i wahadło zdobiły różowe i zielono-różowe papużki nierozłączki.
— Zimno ci? — spytała mama. — Przygotowałam drewno w kominku, ale dzień jest słoneczny, więc nie zapalałam.
Oczywiście, w tej części ulicy słońca ani widu...
Zajęłam się przygotowywaniem herbaty, podczas gdy ona wodziła za mną wzrokiem z góry na dół, jak kocia mama
liżąca swoje kocięta. Miałam dla nich prezenty, futrzaną etolę dla mamy i rękawiczki dla Lucy, ale mamę należało
najpierw odpowiednio przygotować. Po długich namowach w końcu wychodziło na to, że to ona sprawiała ci
przyjemność, przyjmując prezent. Istniało jednak ryzyko, że zacznie myśleć, iż mam podejrzanie za dużo pieniędzy.
Kierowała się sentencjami, które oprawione w ramki wisiały w jej sypialni, i marnie było z tym, kto nie stosował się
do tych zasad. Mimo to kochałam ją i myślałam o niej więcej, niż o kimkolwiek innym na świecie, ponieważ nie
poddawała się, choć nie było jej lekko, a przy tym jeszcze dbała, by wszystko było jak należy. To było dla niej jak
Biblia. Cały czas pamiętam, jaką zrobiła mi awanturę, kiedy miałam dziesięć lat i przyłapano mnie na kradzieży.
Nawet doceniałam to, że postąpiła wtedy tak, a nie inaczej, choć wówczas wcale mi się to nie podobało. Poza tym w
ogóle się od tamtej pory nie zmieniłam, tak jak jej się wydawało. Stałam się po prostu sprytniejsza, więc nie miała o
tym zielonego pojęcia.
Nagle zapytała:
— To francuski jedwab, prawda, Marnie? Musiało cię to kosztować fortunę.
— Dwanaście gwinei — rzekłam, chociaż zapłaciłam trzydzieści. — Kupiłam na wyprzedaży. Podoba ci się?
Nie odpowiedziała, lecz odłożyła swą laskę, nerwowo wiercąc się na krześle. Czułam, jak jej wzrok przewierca moje
plecy na wylot.
— Jak się czuje pan Pemberton? — spytała.
— W porządku.
— To musi być dobry pracodawca. Ciągle powtarzam znajomym, że Marnie jest asystentką milionera, a on traktuje
ją jak własną córkę. Tak to wygląda, prawda?
Włożyłam pokrowiec na czajniczek i odstawiłam puszkę z herbatą na gzyms kominka.
— On nie ma córki. Jest hojny, jeśli o to ci chodzi.
— Za to ma żonę, prawda? Wątpię, czy widuje go tak często jak ty. Powiedziałam:
8
— Już o tym rozmawiałyśmy, mamo. Między nami nic nie ma. Jestem jego sekretarką i to wszystko. Poza tym nie
podróżujemy sami. Jestem raczej bezpieczna, możesz być spokojna.
— Tak, tak, czasami myślę sobie o mojej córce, która obraca się w świecie. Czasem martwię się o ciebie. Mężczyźni
potrafią zastawiać pułapki. Musisz mieć zawsze oczy i uszy otwarte...
W tym momencie weszła Lucy Nye. Pisnęła jak nietoperz na mój widok i ucałowałyśmy się. Teraz mogłam przejść
do wręczania prezentów. Gdy było już po wszystkim, herbata była zimna, więc Lucy poszła zaparzyć nową. Bez
trudu zrozumiałam, co matka miała na myśli — Lucy krzątała się po spiżarni i opróżniała czajniczek jak na filmie w
zwolnionym tempie.
Matka stała przed lustrem, układając etolę.
— Wolisz jak jest na szyi, czy jak spływa z ramion? Na ramionach jest znacznie lepiej, nie ma co. Marnie, wydajesz
dużo pieniędzy.
— Po to właśnie są, prawda?
— Jeśli są wydane z głową, to tak. Ale powinnaś też zacząć myśleć o oszczędzaniu. Biblia mówi, że miłość do
pieniędzy to początek wszelkiego zła. Mówiłam ci to już wiele razy.
— Tak, mamo. I mówi także, że w mamonie znajdziesz odpowiedź na wszystko.
Rzuciła mi surowe spojrzenie. — Nie bluźnij, Marnie. Nie życzę sobie, żeby moja córka kpiła sobie ze słowa bożego.
— Wcale nie kpię, mamo. Zobacz.
Podeszłam do niej i ściągnęłam etolę niżej na plecy.
— Tak to noszą w Birmingham. Ładnie ci tak. Po chwili znów piłyśmy herbatę.
— Dostałam list od wujka Stephena w zeszłym tygodniu. Jest w Hongkongu. Pracuje tam w porcie, ponoć nieźle mu
płacą. Nie chciałabym pracować z tymi wszystkimi żółtymi, ale jemu zawsze podobało się coś oryginalnego.
Odszukam ci potem jego list. Przesyła ci pozdrowienia.
Wujek Stephen był bratem matki. Był jedynym mężczyzną, który się dla mnie liczył. Bardzo lubiłam się z nim
widywać.
Matka powiedziała: — Ta etola, i tyle różnych rzeczy. Twój ojciec nigdy nie podarował mi czegoś takiego.
Wzięła kawałek ciasteczka i zaczęła wykonywać dziwne akrobacje — podniosła go, trzymając między kciukiem a
palcem wskazującym, tak jakby łatwo mógł się złamać, następnie włożyła go do ust i zaczęła żuć, jakby
12
bała się ugryźć. Zauważyłam, że kostki stawów w jej palcach są spuchnięte, więc zrobiło mi się głupio, że chciałam
ją skrytykować.
— Jak tam twój reumatyzm?
— Oj, niedobrze. Po tej stronie ulicy jest dość wilgotno, Marnie. Po południu nigdy nie zagląda tu słońce. Nie
myślałam o tym, gdy decydowałyśmy się na to mieszkanie. Czasem mam ochotę przeprowadzić się gdzieś indziej.
— Trudno byłoby znaleźć coś równie taniego.
— Tak, ale to zależy. Zależy, gdzie chciałabyś widzieć swoją matkę. Na Cuthbert Avenue jest mały uroczy bliźniak,
tuż przy zejściu ze wzgórza. Wkrótce będzie do wzięcia, bo lokator umarł właśnie na złośliwą anemię. Mówią, że
przed śmiercią był blady jak ściana — prawie nie miał krwi, a śledziona mu spuchła, jak nie wiem co. W domku są
dwa saloniki, kuchnia, trzy sypialnie, strych, a na dole gabinety — bardzo klasyczny układ. W sam raz dla nas,
nieprawdaż, Lucy?
Większe oko Lucy Nye spojrzało na mnie sponad parującej filiżanki, ale ona sama nic nie powiedziała.
— Jaki jest czynsz? I czy jest do wynajęcia? — spytałam.
— Tak mi się wydaje, ale można się dokładniej dowiedzieć. Na pewno będzie drożej niż tutaj, ale tam jest słońce i
lepsza okolica. Niestety, ta dzielnica podupadła od czasu, jak się tu sprowadziłyśmy. Pamiętasz Key-ham? Też
podupadło... Anie, ty nie możesz pamiętać. Lucy pamięta, prawda, Lucy?
— Śniło mi się coś zeszłej nocy — powiedziała nagle Lucy Nye. — Śniło mi się, że Marnie ma kłopoty.
Dziwna sprawa. Obracanie się w świecie, a zwłaszcza mój sposób życia, powinny pozbawić mnie wszelkich
dziecinnych zachowań, pozwolić mi dorosnąć. Jednak ton głosu Nye działał na mnie w taki sam sposób, jak wtedy,
kiedy sypiałam z nią, mając dwanaście lat, kiedy to budziła się rano, oznajmiając: „miałam zły sen". I zawsze tego
dnia lub nazajutrz coś się wydarzało.
— Jakie kłopoty? — spytała ostro mama. Jej ręka z ciasteczkiem zatrzymała się w połowie drogi do ust.
— Nie wiem, nie pamiętam nic konkretnego. Ale śniło mi się, że weszła tymi drzwiami w podartym płaszczu i że
płakała.
— Pewnie przewróciłam się, grając w klasy — wtrąciłam.
— Ty i twoje głupie sny — powiedziała matka. — Jakbyś nie mogła z...