TŁUMACZYŁ Andrzej Kossakowski ILUSTRACJE Dominik Broniek POTYCZKA W BIBLIOTECE Listopadowa noc była ponura jak niezaspokojona kobieta. Wybiło wpół do ...
17 downloads
20 Views
2MB Size
TŁUMACZYŁ Andrzej Kossakowski ILUSTRACJE
Dominik Broniek
POTYCZKA W BIBLIOTECE Listopadowa noc była ponura jak niezaspokojona kobieta. Wybiło wpół do dwunastej. Sierp księżyca świecił niczym zaokrąglone ostrze katowskiego topora. Z wieży pobliskiego kościoła Świętego Filipa dobiegał wibrujący dźwięk spiżowego dzwonu. - Mayday! Mayday! - szeptał hrabia Emanuel d’Morcef wprost do iskrzącego się na fioletowo ucha Dawida, kopii renesansowej rzeźby dłuta Michelangelego wykonanej w brązie. Hrabia był krzepkim mężczyzną w doskonale skrojonym aksamitnym ubraniu. Na dość sporym brzuchu połyskiwała klamra pasa specjalnego typu T. Oczy kryły się w cieniu ronda muszkieterskiego kapelusza, spod którego na ramiona zwisały kędzierzawe włosy brązowego koloru. Hrabia do tej pory nie przypuszczał, że szeptem też można krzyczeć. - Tu misja Slavkov! Słyszycie nas? - Trochę ciszej, hrabio - odezwała się komtesa Andrea de Villefort - idą tu następni szaserzy. Przez otwarte okno słychać było szelest opadłych liści, trzaskanie gałązek i odgłosy rozmów. Co najmniej dwudziestu ludzi zbliżających się do barokowego pałacu z trzech stron, oceniła Andrea. Kolejnych dziewięciu znajdowało się na parterze, ich liczbę hrabia i komtesa znali dokładnie. Tylu zabili już na początku. Leżeli tam w ciemnozielonych kubrakach z czerwonymi wyłogami. Kubraki miały z przodu półkoliście uformowane poły. Białe spodnie ich mundurów były wyraźnie widoczne w półmroku panującym w pałacu. Wokół zabitych leżały czarne trójgraniaste kapelusze. Ciała były porozrzucane w kilku pomieszczeniach parteru, najwięcej znajdowało się w sali bilardowej i na bocznych schodach. Ale ci nieprzyjaciele byli już martwi. Teraz liczyli się tylko żywi. Hrabia i komtesa musieli wiedzieć, z jak licznymi wrogami przyjdzie im się zmierzyć i ilu z nich będą musieli zabić. - Tu Slavkov! - kontynuował hrabia d’Morcef, nie zwracając uwagi na ostrzeżenia pięknej arystokratki i wściekle ugniatając przycisk w sprzączce pasa. Świecący na fioletowo Dawid nie
reagował. - Kod purpurowy! Konieczny dostęp do portalu lub przysłanie oddziałów wsparcia! W przeciwnym razie... - hrabia zamilkł. Nie chciał okazać strachu, ale bał się, i to bardzo. - W przeciwnym razie cel misji nie zostanie osiągnięty - powiedziała Andrea. Zapomniał pan to dodać, hrabio. Emanuel odwrócił się do niej. Młoda kobieta miała regularne rysy, ciemne oczy, lekko wystające kości policzkowe i pełne wargi. Włosy nosiła ostrzyżone krótko jak sierpniowe ściernisko, a rzęsy miała długie niczym łodyżki dzikiego maku. Jej czarne ubranie z błyszczącego jedwabiu ozdabiały również czarne, lecz matowe motywy kwiatowe. Stroje obojga były poplamione krwią. Na twarzy komtesa miała lekki, ale wyraźnie widoczny uśmiech. - Niech pani posłucha, pani de Villefort, naprawdę nie dziwię się, że nikt nie chce z panią współpracować. - Emanuel otarł grzbietem ręki zakrwawioną twarz, ale tylko rozmazał posokę jeszcze bardziej. - Jest pani wprawdzie naszą najlepszą specjalistką w swojej dziedzinie, ale co za dużo, to niezdrowo. To dopiero druga moja wspólna misja z panią, a mnie się już te pani uwagi nie mieszczą w kalesonach. - Dobrze przynajmniej, że nie nosi pan slipów - odparła Andrea i wskazała kordem dwa wielkie okna w południowej części biblioteki, przysłonięte zasłonami z jasnoczerwonego adamaszku. Przyłożyła palec wskazujący do wydętych warg i z gracją wbiła ostrze w okrągły drewniany filar. Z fałdów sukni wyjęła kuszę pneumatyczną. Broń była tylko trochę dłuższa od pistoletu pojedynkowego. Na przedniej części rękojeści osadzony został wymienny walcowy zasobnik. Hrabia Emanuel d’Morcef schował się we wnęce muru. Ze względu na jego posturę równało się to akrobatycznej sztuczce cyrkowej, ale zmieścił się jednak w tej niepozornej przestrzeni. Ze ściany wystawały tylko ostrza długich noży o matowych klingach. No i kawałek, ale naprawdę mały kawałek brzucha. - Pan do mnie właściwie nie pasuje - rzuciła komtesa. - Za często się pan waha, jest zbyt rozważny. Po prostu starego psa nie da się nauczyć nowych sztuczek. - Ten stary pies uratował pani wczoraj życie, komteso - odciął się hrabia z kwaśną miną, której i tak nikt nie mógł zobaczyć. - Zdaje się, że już panu podziękowałam. A tak na marginesie, co to się wydarzyło dziś po południu, gdy wracaliśmy od Austriaków? - Dobrze, dobrze. Pokornie dziękuję, i to co najmniej trzykrotnie. - Wie pan co, hrabio, dajmy temu spokój - oznajmiła pojednawczo Andrea. Dyskusja wyraźnie znalazła się w ślepej uliczce. - Wie pan, że nieraz plotę bzdury. Taka już jestem. A pan nie jest takim
okropnym partnerem, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Hrabia d’Morcef tylko syknął zamiast odpowiedzi. Na dole zaskrzypiały zawiasy ciężkich dębowych drzwi, zdobionych rzeźbionymi reliefami w kształcie kwiatów. Później dało się słyszeć ciche stąpanie dziesięciu czy może piętnastu ludzi. - Biorę na siebie główne drzwi i wyjście z bocznych schodów - oznajmił hrabia. Komtesa jeszcze raz obrzuciła wzrokiem wnętrze biblioteki. Ze swego miejsca mogła widzieć cztery przejścia pomiędzy masywnymi półkami, zapełnionymi książkami aż po stiuki sufitu. Całkiem jak biblioteka w Niniwie, tylko zamiast glinianych tabliczek pokrytych pismem klinowym było tu mnóstwo papieru, pergaminu i skóry. *** Przez głowę przebiegła jej cała ta misja. Początkowo miała być rutynową akcją. Zaplanowało ją szwajcarskie centrum technologiczne mieszczące się pod akceleratorem CERN. Modulowane hiperpole sygnalizowało naruszenie stabilności w rejonie Slavkova. Mogły to być wprawdzie przypadkowe zbitki plazmy czasu, co zdarzało się niekiedy podczas przeprowadzanych na modelach projekcji zachowań światów równoległych, ale takie przenikanie nie miało prawa pojawić się pod koniec 1805 roku, a na pewno nie w tej części Moraw. Obaj wysłani agenci czasu, hrabia d’Morcef i komtesa de Villefort, zdobyli jak dotąd wystarczającą ilość informacji o sygnalizowanym naruszeniu pola T, dokładnie na linii zajmowanej przez wojska rosyjsko-austriackie. Można było więc przypuszczać, że realne jest uszkodzenie czasoprzestrzeni właśnie w tym wymiarze. Ponieważ odkryli bardzo interesujące zjawiska, musieli dostać się do centrali z dokładnym raportem lub chociaż uzyskać z nią połączenie. Jednak hiperpole czasoprzestrzenne nie działa tak jak na przykład metro. Nie można do niego po prostu wsiąść, a potem wysiąść. Trzeba wiedzieć, kiedy się pojedzie, a przede wszystkim jak się pojedzie. Żeby w ogóle dało się wysiąść. *** - Są w budynku - powiedziała Andrea. - Myślę, że powinniśmy zejść do piwnicy i zwiać tylnym wyjściem. - Nie! Musimy przekazać zakodowaną wiadomość do centrali! Mamy hologramy energetyczne, a przede wszystkim mamy zlokalizowaną strefę destabilizacji! - Przecież możemy ją przenieść do innej kryjówki. Tu zostawimy majak, a nasi na pewno go wyszperają. - Wygląda to raczej, jakby obawiała się pani niebezpieczeństwa. I to właśnie pani, komteso napomknął hrabia tak, jakby sam chciał sobie dodać odwagi.
- Niech pan posłucha, hrabio, musimy przekazać te materiały naszym czy nie? Musimy! A więc nie będę wykrzykiwać „mayday” do rzeźby z brązu, wiedząc, że do otwarcia się portalu pozostaje jeszcze... - spojrzała na zegar na wieży kościoła - jeszcze około dwudziestu minut. Po prostu przekażemy informacje pojutrze, kiedy powinien otworzyć się tunel komunikacyjny w celach klasztoru Kapucynów w Brnie. - Tak nie będzie! Czekamy na najbliższy portal, a on otworzy się tutaj! Komtesa pokręciła głową i znów spojrzała na zasłony okienne oświetlone migotliwym światłem lamp umieszczonych na szyjkach antycznych amfor. Czerwony adamaszek wyglądał tak, jakby ściekała po nim karminowa kaskada krwi. Za oknami, w ciemnym ogrodzie pełnym starannie utrzymanych żywopłotów, przystrzyżonych tuj i krzewów jałowca, znajdowali się z pewnością kolejni napastnicy. Ostentacyjne i hałaśliwe forsowanie głównego wejścia było pułapką. - No to będziemy tu mieli prawdziwą wojnę. - Andrea pokręciła głową. - Pan rzeczywiście nie da sobie nic powiedzieć. - Kiedy pani zostanie dowódcą misji, wtedy ja będę słuchał. Ale teraz jest, o ile się nie mylę, na odwrót. Komtesa de Villefort, skądinąd najlepsza specjalistka agencji w dziedzinie lingwistyki, kodowania i kaligrafii, pokiwała głową. W milczeniu przełożyła kuszę do lewej ręki, a prawą wyciągnęła kord z masywnego drewnianego filara. Była to kopia broni z epoki baroku, z płaską klingą, koszową rękojeścią zdobioną srebrem i głowicą w kształcie rybiego ogona. - Dobrze. Ja tylko chciałam zaznaczyć, że nie musimy tak... O kurwa! Już tu są! *** Dwuskrzydłowe, wykładane hebanem drzwi rozwarły się szeroko i do pogrążonej w półmroku biblioteki wtargnęło piętnastu żołnierzy słynnego austriackiego pułku szaserów. Pierwsi dwaj już na progu runęli na podłogę, ze sztyletami d’Morcefa w piersiach. Innych natychmiast po tym dosięgnął rój świszczących strzałek, powalając kolejnych czterech. Zrozumieli poniewczasie, że trzeba było się rozproszyć i zaatakować szpiegów Napoleona z kilku stron. Rzędy półek z książkami zapewniałyby pożądane ukrycie. - Biorę tych z lewej! - oznajmiła komtesa po francusku. Wspięła się aż pod strop po ścianie półek pełnej książek ze złoconymi grzbietami i napisami szwabachą albo alfabetem łacińskim. Hrabia d’Morcef wyczekiwał w postawie szermierczej. - Uwaga na okna! - dobiegł go głos pani de Villefort. - Sądzę, że to pozorowany atak!
- Dość krwawy jak na pozorowany - zauważył hrabia i jakby na potwierdzenie swych słów energicznym cięciem rozpruł tętnicę szyjną oficerowi, który pojawił się pierwszy, wychodząc spoza ściany pełnej książek. - Śpiesz się pomału, młodzieńcze - poradził agent charczącemu żołnierzowi, ściskającemu wysoki kołnierz kubraka, spod którego tryskała jasnoczerwona krew. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch z prawej strony, wykonał piruet godny baletmistrza, unikając rzuconego sztyletu. Przy jego masywnej posturze był to prawdziwy wyczyn. Wolną ręką wyciągnął z pochwy katzbalger, krótki miecz landsknechta, i stanął twarzą w twarz z nowymi przeciwnikami. Ruszyło mu naprzeciw trzech i z pewnością byli to dobrzy żołnierze. Hrabia zapomniał o obawie o życie, owładnęła nim aż nienaturalna radość, że czeka go porządna potyczka. Można przecież odczuwać strach, a mimo to dzielnie walczyć. *** Komtesa przemieściła się po rzędzie książek, pojawiając się nad głowami pięciu skonsternowanych napastników, którzy jak dotąd niczego nie zauważyli. Skoczyła na nich z półki, czarna suknia powiewała za nią niby skrzydła nietoperza. W locie przebiła pierś jednemu z szaserów, przystojnemu jasnowłosemu młodzieńcowi. Upadł na plecy, ciemnozielony kubrak szybko zalewała krew. W szeroko otwartych niebieskich oczach widać było zdziwienie, a na twarzy wyraz przestrachu. Andrea wylądowała na podłodze cicho i zwinnie, jak lamparcica. Nie strzelała, chociaż w zasobniku kuszy miała siedem strzałek, a w sukni ukrywała jeszcze dwa zapasowe magazynki, po dwadzieścia pięć strzałek w każdym. Zostawiła je na wypadek pojawienia się trudności. Ponieważ jej zdaniem trudności jeszcze się nie pojawiły, komtesa kierowała się wypróbowaną wielekroć zasadą, że jeszcze nigdy nie było tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Rzuciła krótkie spojrzenie na okna wychodzące na południe. - No, kiedy się pan, do cholery, zjawi, lordzie? - szepnęła. Przypuszczała, że to wszystko jest tylko grą wstępną. Trafiła drugiego przeciwnika w szyję i w brzuch, równocześnie unikając ataków na głowę i pierś. Trzeciego ciosu nie udało jej się odbić. Na twarzy poczuła piekący ból. Pięknie będę wyglądała! Obejrzała się za partnerem. Hrabia prawie już ustawał, ale pozostał mu tylko jeden przeciwnik. - Pani Villefort, idę do pani! - zawołał, po tym jak szczupłego, czarnookiego żołnierza trafił wprost w oko. Kord z cmoknięciem przeszedł przez mózg śniadego górala i zatrzymał się na wewnętrznej części kości czaszki. D’Morcef wyszarpnął broń, pozwalając przeciwnikowi majestatycznie runąć na błyszczącą mozaikową podłogę.
- Wygląda na to, że się obronimy - krzyknął do komtesy. - Nie podoba mi się to - odparła, przebijając kolejnego napastnika, i to tak precyzyjnie, że kord zagłębił się między siódmym a ósmym żebrem. Żołnierz upadł z bronią nadal tkwiącą w ciele. Pozostali napastnicy zauważyli to i ruszyli do kontrataku. Andrea pokręciła głową, westchnęła i wystrzeliła wszystkie siedem strzałek, jakie miała w zasobniku. Ostatni szaser padł ofiarą hrabiego, który pojawił się na scenie niczym deus ex machina. - To byśmy mieli załatwione - odetchnęła komtesa, poprawiając suknię. - Szczerze mówiąc, zaskoczył mnie pan. - Uśmiechnęła się ze znużeniem. - Dobry był pan, hrabio. Pogładziła go po mocarnym ramieniu. Hrabia d’Morcef pokraśniał, na policzki wystąpiły mu czerwone plamy. - Ale to nie koniec - ochłodziła jego entuzjazm i ciągnęła dalej: - Na zewnątrz zostało jeszcze sporo ludzi. - Dlaczego nie zaatakowali razem z tymi nieszczęśnikami? - Wygląda na to, że na coś czekali. - Nie rozumiem. Na co mieliby czekać? - Wokół oczu hrabiego pojawiły się zmarszczki. - Na nasze okno transferowe - powiedziała komtesa de Villefort. - I głowę daję, że te bękarty na zewnątrz nie są z tego wymiaru. Zjawili się tuż przed naszym transferem, a to oznacza... - Proszę znowu nie zaczynać, pani de Villefort. Przecież jak dotąd idzie nam całkiem dobrze, prawda? - Jak dotąd. Ale... Na ziemię! Trzask! Bum! Szybka akcja. I sprytnie przeprowadzona, uznała Andrea, na nic więcej nie starczyło czasu. Fala ciśnienia wywołana wybuchem cisnęła ją na rzędy książek. Miała uczucie, jakby wykaligrafowane złotem litery odbiły jej się na plecach. Czołgała się, cicho pojękując. Wszędzie pełno było duszącego dymu. Podłogę pokrywało mnóstwo potłuczonego szkła okiennego, jeden ostry fragment szyby wbił jej się w lewe ramię. Po podłodze ciągnął się za nią krwawy ślad, jak śluz za wędrującym ślimakiem. Ledwie zdążyła ukryć się za najbliższą ścianą z półek, gdy przez rozwarte okna wpadły do biblioteki czarno odziane, zakapturzone postacie. W rękach trzymały błyszczące katany lub ośmioramienne gwiazdy do rzucania.
- Mamy tu stalkerów! - syknęła Andrea do bursztynowej bransolety. - To niemożliwe - w bursztynowym kolczyku zabrzmiał głos d’Morcefa. - Przecież nie mają wstępu do tego wymiaru czasoprzestrzeni. - Nie? Więc to chyba muszą być kwiaciarki! - Reguły transferu są jasne! Stalkerzy nie mogą tu przebywać razem z nami! Nie w tym wymiarze! - Może to już inne odgałęzienie linii czasu, hrabio. Emanuel d’Morcef spojrzał na kutą bransoletę z wbudowanym wskaźnikiem Geigera-Thurgau’a. Nadal pokazywał właściwy czas, 13.45, i datę 1.11.1805. - No nie, wychodzi na to, że jesteśmy we właściwej chwili i właściwym miejscu. - W takim razie wszystko jest w porządku. - Andrea bezradnie pokręciła głową. Tylko naprawdę nie rozumiem, z jakiego powodu krwawię. Hrabia nie odpowiedział i też pokręcił głową. Jeśli idzie o kręcenie głową, byli zgraną parą. Coś się musiało stać, pomyślał hrabia. Coś się musiało popsuć. Poważnie popsuć. - Trzynaście minut - powiedziała Andrea. - Niech pan spróbuje dostać się do portalu, do którego tak pan tęsknił. Ja dam sobie tutaj radę. - Sam nie pójdę - oznajmił hrabia, podrapał się po brodzie, zmarszczył brwi i po chwili dodał: Powinniśmy byli wyskoczyć stąd wcześniej, Andreo. - Teraz to już wszystko jedno, partnerze. Niech się pan ukryje. Wokół nich świszczały szurikeny, znacznie ograniczając przestrzeń, jaką mieli do dyspozycji. Andrea śledziła postępy nieprzyjaciół, orientując się po odskakujących od podłogi drzazgach i kierunku nadlatujących gwiazd. Zbliżali się z wolna. Nie ryzykowali zbytecznie. Dobrze wiedzieli, jakich mają przed sobą przeciwników. *** - No, no. Hrabia Emanuel d’Morcef - zabrzmiał głos od strony otwartego okna. - Witam pana na początku dziewiętnastego wieku. Nie przypuszczałem, że z pańskim tytułem i pozycją społeczną da się pan namówić na udział w tak parszywym interesie, i to w jeszcze bardziej parszywym stuleciu głos był oślizły i miękki jak skóra węża. - Czy my się znamy? - zawołał hrabia.
- Osobiście nie. Ale ja pana znam. I komtesę Andreę. To wystarczy. - A pańskie czcigodne miano? - Chyba już pan je słyszał - odparł nieznajomy. - Lord Xaverius Hawk. Dla przyjaciół X-Hawk. Andrea już od pewnego czasu wiedziała, z kim ma przyjemność. Zrozumiała, że w Slavkovie pójdzie naprawdę na ostro. Ale Emanuel d’Morcef był autentycznie zaskoczony. Chyba że świetnie udawał. - X-Hawk? Mogę się tak do pana zwracać? A więc jesteśmy przyjaciółmi, prawda? - To zależy od pana, hrabio - zaśmiał się człowiek, który miał ich w garści. Stalkerzy czołgali się pod półkami. Pani de Villefort widziała cienie i słyszała ciche oddechy. - Przypuszczam - kontynuował sugestywny, głęboki głos - że powinniśmy się w końcu poznać. Zaczęlibyśmy od tego, że dla uczczenia naszego spotkania przekaże mi pan wszystko, co w tym świecie i w tym czasie zdołał pan wyśledzić. Cóż pan na to, hrabio? - Interesująca oferta. - Hrabia uniósł nieco brwi, przesuwając się tak, żeby widzieć komtesę. Wskazał jej pozłacany globus na masywnej drewnianej podstawie i przejechał palcem po szyi. Komtesa kiwnęła głową i zachęcająco uniosła kciuk do góry. Później wskazała olbrzymi stół do pisania i podniosła kawałek materiału oddartego z zasłony okiennej, który w wyniku eksplozji upadł koło niej. W duchu usprawiedliwiała się przed partnerem. Nie sądziła, że to zrobi. Hrabia kiwnął na znak zrozumienia przekazu i tych niemych przeprosin. Uśmiechnął się nieznacznie, ale opuścił ramiona i przybrał zasmucony wyraz twarzy. - Myślę, że głównie chodzi tu o interes! - krzyknął po chwili. - A to, co mi pan oferuje, wygląda raczej na wejście na szafot! - Ależ dlaczego? - szybko odparł niski głos. - Nie powinien pan zaraz postrzegać sytuacji w tak czarnych barwach. - O ile wiem, czerń jest pana ulubionym kolorem.
- Tak, to bardzo przyjemna barwa. A, żebym nie zapomniał, chciałbym, żeby w ramach naszej tak miło rozpoczętej współpracy zechciał pan przykazać komtesie, aby nie próbowała w jakiś sposób skomplikować naszych szczerych rozmów handlowych. - Madame nie żyje - odparł hrabia. - Zabiła ją pańska eksplozja.
- Doprawdy? A gdzież to podziały się zwłoki naszej dzielnej wojowniczki? - Nie jestem jej stróżem. Zresztą podobnych dziewczyn jest w agencji mnóstwo. Ale niech pan spróbuje iść tamtym krwawym śladem. Może na końcu znajdzie pan ciało - hrabia dobrze rozgrywał starcie, zyskując cenne sekundy. Komtesa de Villefort opuściła tymczasem poprzednie miejsce. Obwiązała kawałkiem zasłony krwawiącą ranę, a oddalając się, wycierała ślady krwi pozostałym skrawkiem. Hrabia w tym czasie śledził sytuację i gdy komtesa dotarła do stołu z szerokimi szufladami i schroniła się za nim, odetchnął z ulgą. Spojrzał na chronometr. Pięć minut. Zostało trzysta sekund! Piekielnie długich, rozwlekłych sekund. Dwadzieścia jeden, dwadzieścia jeden, dwadzieścia jeden. Niekiedy jest to diabelnie długi czas. Można powiedzieć, że wystarczyłoby go do wyginięcia dinozaurów. Dwadzieścia jeden. - Wychodzę! - zawołał hrabia i opuścił kryjówkę między półką a drewnianymi schodkami na kółkach. - Jestem nieuzbrojony! Wyszedł na otwartą przestrzeń z rękami do góry. - Gdzie są informacje o naszych miejscach transferowych? - U pani dc Villefort, w jej naszyjniku. - A pan zna kod, co? Właściwie po co pytam? Jeden przenosi informacje, a drugi kody. - Zaśmiał się w głos. - Od czasu kiedy tam służyłem, niewiele się u was zmieniło. Hrabia wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru przekonywać, że jest inaczej. - Niech pan opuści ręce, hrabio. Nie będziemy się bawić w wojnę jak mali chłopcy. Hrabia opuścił ręce. - Zrewidujcie go. Pięciu ubranych na czarno wojowników podeszło do d’Morcefa, a pozostali przeczesywali bibliotekę. Była bardzo rozległa, chociaż z zewnątrz nie sprawiała takiego wrażenia. Przy odrobinie dobrej woli można było w niej zabłądzić. Albo zaginąć. ***
Andrea de Villefort przekręciła się na brzuch, wycelowała i nacisnęła spust. Zasobnik kuszy zaczął się obracać i sprężone powietrze wyrzuciło z niego rój wirujących strzałek. Komtesa strzelała tak, jakby brała udział w mistrzostwach świata, po prostu umiała to robić. Zębate strzałki wbijały się w ciała przeciwników, a wylatując z drugiej strony, ciągnęły za sobą fragmenty mięśni lub falujące kawałki wnętrzności. Stalkerzy padali na podłogę w ciszy, niczym opadające z drzewa liście. I jak opadłe liście zdobią ziemię różnymi kolorami, tak wojownicy czasu pokrywali podłogę fragmentami trzewi, tworząc na niej coś na kształt abstrakcyjnych obrazów. Lord Hawk rozejrzał się ze zdziwieniem. - Gdzie pan trzyma tego trzeciego? Madame de Villefort znów się ukryła, wymieniła zasobnik, już ostatni. Cofnęła się za następną ścianę. Zdawała sobie sprawę, że teraz napastnicy zbiegną się do niej jak ćmy do lampy i rozsiekają na kawałki. Zapomniała o skaleczeniach, zapomniała o krwawiącej twarzy, skupiając się na jednym pragnieniu. Zabrać ze sobą w wieczną ciemność jak najwięcej tych bękartów. Hrabia tymczasem w kilku zdumiewająco zwinnych skokach odbiegł od postrzelanego, spryskanego krwią globusa i zatrzymał się przy rzeźbie Dawida. Spojrzał na chronometr. Trzy i pół minuty. Odniósł nagłe wrażenie, że rzeźba się poruszyła. Wokół Dawida zaczęła pulsować czasoprzestrzenna plazma. Przestrzeń napięła się jak skóra na bębnie i przyćmiła postrzeganie przedmiotów w jej bezpośredniej bliskości. - Villefort! - ryknął hrabia, mając świadomość, że zdradzi nie tylko swoją nową pozycję, ale i fakt, że komtesa żyje. Grał va banque. - Już jest! Lord X-Hawk pozostawił to bez komentarzy. Milczał. Trudno zgadnąć, czy zaskoczony, czy raczej rozbawiony. - Znikam! Sprowadzę posiłki! Komtesa milczała tak samo jak tajemniczy cudzoziemiec. Nie miała zamiaru podawać napastnikom swojej pozycji na srebrnej tacy. Przesunęła się za róg ściany z półek i wystrzeliła. Kolejnych trzech zabitych. - Tutaj jest! - krzyknęli dwaj stalkerzy po obu jej stronach. - Mamy ją. - Andrea, biegnij tu! Już się otwiera! Jednak komtesa miała inny problem. Usłyszała świst drutów. Stalkerzy rzucili na nią zza rogu „chińskiego smoka”. Przylgnęła do podłogi, modląc się, żeby monomolekularne druty nie obdarły jej z ciała. Miała cholerne szczęście. Mniej więcej takie, jakby trafiła główną wygraną na loterii.
Świszczące druty wpadły w księgi i wgryzły się w nie. Przeżyła, chociaż jej pozycja została ujawniona. Pochylona przebiegła przez dwie kolejne uliczki odgrodzone ścianami regałów, ale przeciwnicy szli jej tropem niby gromada angielskich arystokratów za uciekającym lisem. Przycisnęła się do ściany pod oknem, mając tuż przed nosem dzieła Seneki i Arystotelesa. Stała dobrze ukryta za ciężką zasłoną okienną. Zegar na wieży kościelnej pokazywał, że do otwarcia okna transferowego pozostają dwie minuty. Wczoraj kościelny Zimmermann zsynchronizował wskazania zegara na wieży z ich chronometrami. Komtesa przesunęła się ku rokokowej, zdobionej licznymi krzywiznami komodzie, skąd mogła dostrzec figurę Dawida. Obok stał hrabia d’Morcef i obserwował otwieranie się tunelu prowadzącego do innego wymiaru czasoprzestrzeni. Było to przerażające zjawisko. I za każdym razem przebiegało nieco inaczej. Purpurowo rozszerzający się krąg miał niecałe dwa metry średnicy. Unosił się nad podłogą, tętniąc niczym milion razy zmniejszony pulsar. Środek wahał się to w jedną, to w drugą stronę. Za powstającym wlotem do czasoprzestrzeni błyszczała rzeźba nagiego młodzieńca. Po jej powierzchni przebiegały wyładowania pozostałej energii. Energia bez przerwy rosła, a wraz z nią wzmacniał się krąg okna transferowego. Był jaskrawofioletowy i zaczynał przechodzić w ciemną czerwień. - Pani Villefort, wchodzę! - Nie! Brakuje półtorej minuty! - krzyknęła Andrea, której było już wszystko jedno, czy wojownicy czasu dopadną ją teraz czy później. - Nasi złapali moje mayday! Otwierają wcześniej! - Nie, hrabio! To nie nasz portal, do cholery! - Skąd pani wie? - Jeszcze nie wybiła dwunasta! - Zimmermann się upił i śpi! - hrabia użył poważnego argumentu. - Partnerze, nie... - krzyknęła piskliwie Andrea. Lord Xaverius Hawk rozbawiony obserwował wszystko z oddali. Hrabia d’Morcef skoczył głową naprzód w głąb chwiejącego się kręgu. Andrea odetchnęła z ulgą, widząc, jak gładko przeniknął przez błonę czasoprzestrzeni. - I po co robisz zamieszanie, kozo jedna? - zganiła sama siebie i uśmiechnęła się. Jednak uśmiech szybko zastygł jej na ustach. Hrabia dostał się wprawdzie gładko do portalu, ale gdy tylko w czerwonym kręgu zniknęła połowa jego ciała, portal zamigotał, zadrżał i zgasł. Błysnął tylko
na żółto, nic więcej. Lord Hawk uśmiechnął się. Nogi hrabiego dziwacznie się zatrzęsły, jakby dostały się w maszynkę do mięsa, i wypadły z portalu na podłogę biblioteki same, bez korpusu. Przez chwilę drgały na podłodze, a z rozerwanego tułowia z widocznymi kilkoma kręgami kręgosłupa wyciekały strużki krwi. Czerwone plamy łączyły się ze sobą i w świetle lamp błyszczały niby małe jeziorka leśne w poświacie księżycowej. Oczy Andrei też zabłysły. Łzami. *** Potem wszystko stało się szybko, tak szybko, że komtesa de Villefort nie zdążyła pozbyć się łez nawet mrugnięciem. Ssswiss! Tsag! Tsssak! Dwie gwiazdy świsnęły w powietrzu i przybiły ją do ściany za fałdy sukni. Trafiły tak blisko, że poczuła ich chłód na ciele. Ale to nie był koniec. Pod lewą pachą wbił się w ścianę rzucony sztylet, a drugi trafił tuż obok jej prawego boku. Komtesa była poprzez suknię przyszpilona do ściany jak motyl w gablotce kolekcjonera. Na scenę wstąpił teraz cicho lord Xaverius Hawk, człowiek bez twarzy, bez skrupułów i bez przeszłości. Przekroczył dolną część ciała hrabiego. Ubrany był w długi czarny płaszcz, na głowie miał ciemną przyłbicę z wąskimi szczelinami, ozdobioną znakiem X. Oczy sprawiały wrażenie chłodniejszych niż kosmos, a wargi wyglądały jak cienkie klingi angielskich kordów. - Podziwiam pani umiejętności, komteso de Villefort, i mogę tylko żałować, że nie pracuje pani dla nas - oznajmił głębokim, miękkim głosem. - Cóż mógłbym zrobić innego, niż po prostu panią zabić? - Poradzę panu, co może pan zrobić - odpowiedziała Andrea i łobuzersko do niego mrugnęła. Lord z zadowoleniem spojrzał na swoich podwładnych. Nikt nie mógł oczekiwać, że odważna arystokratka da się tak łatwo złamać. Spektakularna śmierć hrabiego wyraźnie zmieniła jej poglądy. - Co w takim razie mogę zrobić? - Uśmiechnął się. - Może pan na przykład iść do dupy, lordzie. Xaverius Hawk nieznacznie poruszył głową. - Oryginalne. Zapewne pochodzi z jakiegoś sensacyjnego filmu - oznajmił z pobłażliwym uśmiechem. - Wobec tego ja też coś zacytuję. - Zamyślił się na moment. Stalkerzy rozstąpili się i lord z wolna podszedł do przyszpilonej lingwistki. Pogładził ją po twarzy ręką w miękkiej skórzanej rękawiczce i powiedział:
- Szkoda, wyglądało to na początek pięknej przyjaźni. Andrea nie mogła uchylić się przed jego lekkim dotykiem. - Jeszcze nie pozwolę pani umrzeć - szepnął jej do ucha. - Muszę się dowiedzieć, co odkryliście razem z hrabią. Może mi pani wierzyć, że użyję wszystkich dostępnych środków, aby osiągnąć cel. Najpierw spróbuję pozbawić panią zbytecznych kończyn. Ma ich pani przecież dwie pary. Jedna z każdej powinna wystarczyć, czyż nie? - Jest pan naprawdę zwyrodnialcem. Szkoda, że nie zlikwidowaliśmy pana wcześniej. Kiedy był pan jeszcze człowiekiem. - Wspomina pani stare, dobre czasy - spytał z rozmarzeniem wielki mężczyzna w czerni - kiedy organizowaliśmy w waszym świecie pierwszą komórkę Equilibrii Ferrarius i świętowaliśmy z powodu każdego udanego transferu do innego świata? Milczał przez chwilę, po czym z uczuciem daremności i niedocenienia machnął ręką. Wskazał na prawe ramię Andrei. - Nieprzyjemnie ukąsi - oznajmił troskliwie i skinął na najbliższego stalkera - a potem będzie coraz bardziej bolało. Wskazany przez niego osobnik podszedł do komtesy, starannie wybrał miejsce cięcia i wziął zamach. Andrea zamknęła oczy. Klinga katany błysnęła. *** Kościelny Zimmermann zaczął wybijać północ. Z głębokim dźwiękiem dzwonu zmieszał się odgłos grzmotu. Chyba zaczyna się burza, pomyślał kościelny i rozejrzał się po niebie. Jeszcze raz błysnęło na fioletowo. Dziwne. Noc była wprawdzie ciemna, ale przeźroczysta jak wody podziemnej rzeki Punkvy.
PIERWSZY DZIEŃ, PIERWSZA KREW John Francis Kovař czuł się tak, jakby brał udział w kiepskiej megaprodukcji, typowej dla komercyjnych filmów z ostatnich lat. Tylu niepotrzebnych, a równocześnie celebrowanych atrakcji nie wymyśliłby nawet bardzo zdeterminowany scenarzysta. Najpierw obmierzyli go tak dokładnie, jakby mu zamierzali za życia postawić pomnik. Później fotografowali mu siatkówkę oka, zdjęli odciski palców, pobrali próbki włosów i skóry, uwierzytelniali dźwięk głosu i kod genetyczny, a do tego wszystkiego sprawdzali żywotność plemników. - To powinienem mieć jeszcze w porządku - chciał oznajmić chuderlawej lekarce o wielkich zielonych oczach skrytych za ogromnymi niebieskimi okularami, ale postanowił zmilczeć. Oni wszyscy bowiem milczeli. Oficjalne powitanie w agencji EF okazało się chłodniejsze niż zasypany śniegiem nagrobek. Ale przynajmniej wstępna ceremonia była już za nim. Teraz zjeżdżał windą, jak mu się wydawało, do samego środka ziemi. W kabinie świergotała cicha, dyskretna muzyczka i przyjemnie pachniały perfumy platynowej blondynki. Gabriela Sabatini. Nie blondynka, tylko perfumy, przypomniał sobie Kovař i przez głowę przeleciało mu wspomnienie o Lindzie. Pokręcił głową. Teraz nie chciał o niej myśleć. W ogóle nie chciał o niej myśleć. - Zdaje się, że nie jest pani zbyt rozmowna - spróbował nawiązać lekką konwersację, chociaż start wyglądał na trudny.
- Zależy z kim - starała się uciąć rozmowę w zarodku. Była mniej więcej tak sympatyczna jak ostrze gilotyny. - No to może spróbuje pani ze mną. A nuż należę do kategorii „z kim”. - Bez obaw. Nie należy pan. - No, przynajmniej usłyszałem kilka serdecznych, ludzkich słów. - Może się pan z tego cieszyć. Za wiele takich słów ode mnie pan nie usłyszy. - Jej oczy pociemniały ze złości. Winda zwolniła i zatrzymała się, żołądek podjechał do góry. Drzwi otworzyły się cicho, a elektroniczny dzwonek brzęknął tak jak w domu pogrzebowym, gdy trumna wjeżdża do pieca. Wysiedli w milczeniu. Piękna i bestia. Ona milcząca, on milczący. Matowe okrągłe jarzeniówki ciągnęły się przez całą długość okólnego korytarza. Wyglądały jak równomiernie rozmieszczone biedronki albinoski. W podłodze umieszczono fosforyzujące na kolorowo linie. Błyskały w nich zielone, czerwone i niebieskie żaróweczki. Kovař przyglądał się doskonałym liniom ud i łydek nieznajomej. Czarne czółenka kobiety stukały po podłodze jak metronom. Tę dziewczynę musieli zabrać wprost z wybiegu dla modelek albo z przebieralni, pomyślał Kovař. Była piękna jak Lato z cyklu „Pory Roku” pędzla secesyjnego malarza Alfonsa Muchy. I chłodna jak Zima. - Cześć, Niki. - Naprzeciw nich pojawił się człowiek w antyradiacyjnym kombinezonie bez hełmu. Był to istny chodzący kolos rodyjski. Na krótkiej szyi tkwiła okrągła głowa o bystrych oczach. W miejscu ramion miał węzły mięśni i ścięgien. Popychał błyszczący wózek na balonowych kółkach. Na platformie wózka znajdował się pojemnik ze wzmocnionego szkła, a w nim kręciła się powoli świetlista kula wielkości globusa. Szkło było pancerne, wewnątrz znajdował się czasoprzestrzenny fantom. - Jak się masz, Chuck? - Asystentka uśmiechnęła się do wyrwidęba. No widzicie, panna umie się nawet uśmiechać, błysnęła Johnowi myśl. A to ci dopiero. - Dokąd z tym idziesz? - Nikita wskazała na fantom. - Sama wiesz, stale by podróżował, hultaj jeden. Przed chwilą zwiał nam z drugiego poziomu wymiarowego i profesor uznał, że najlepiej będzie wsadzić go na kilka godzin do komory chronogennej. Chyba trochę się tam schłodzi.
Fantom, jakby domyślając się, że o nim mowa, zintensyfikował kolory wyładowań przebiegających po jego powierzchni. Mijali właśnie otwarte wejście do generatora cyklotronu. - A pamiętasz, jak wypróbowaliśmy dwusekundowe chłodzenie wódki w tej komorze? - zaśmiała się Nikita. Jej białe zęby zabłysnęły niczym flesz fotograficzny. - Nie dało się tego pić, tak szybko się zmroziło... - z rozmarzeniem powiedział okazjonalny alkoholik Chuck. - Ale kogo to nam przyprowadziłaś? - Zwrócił swoje lekko wytrzeszczone oczy na Johna. - Jakieś nowe wzmocnienie? A to życzę panu miłego dnia, człowieku. Witamy w agencji. Kovař, uśmiechając się, odwzajemnił pozdrowienie kiwnięciem głowy. - To jest John Francis Kovař - oznajmiła Nikita, jakby nie chciała brać w tym udziału. Uśmiech zniknął z twarzy Chucka jak kreda starta z tablicy. - To on? Ten Kovař? - Taa, to ja. Sądzę, że od urodzenia. - Kovař uśmiechnął się chłodno. - No to bądź pan zadowolony, że podczas tego narodzenia nie było mnie w pobliżu napomknął Chuck jeszcze chłodniej, prawie zaczepili się soplami, jakie wyrosły im na głowach. Chuck pożegnał Nikitę i potoczył dalej swój wózek z hiperprzestrzennym minimem, oglądając się kilka razy. W końcu zniknął za krzywizną tunelu. Kovař przypuszczał, że tam też się oglądał. - Mnie również było miło - zauważył Kovař. - Sądzę, że wszyscy tu jesteście w dobrych humorach. Będzie mi się podobało. *** - Cieszę się, że cię widzę, Nikito - odezwał się uprzejmy głos z prawej strony korytarza. Był to przyjemny alt dojrzałej kobiety. - Widzę, że wybrałaś się na randkę. Na oznakowanym kolorami rozwidleniu korytarzy pojawiła się wspaniale zbudowana brunetka. - Z kimkolwiek innym być może tak, ale z tym tutaj na pewno nie. - Ależ proszę cię, nie wypada aż tak nieuprzejmie. - Ciemnowłosa kobieta przyjrzała się Kovařowi. Aha, nie poznałam pana od razu. - Stanęła tuż przed Johnem. - Tak, to pan powiedziała, uważnie patrząc mu w oczy.
Miała okrągłą, opaloną twarz i piękne, pełne ciekawości zielononiebieskie oczy. Kovař czuł się jak kobra w koszyku, posłuszna piszczałce fakira. Bujna brunetka wyraźnie go hipnotyzowała. - Zgadza się. To ja. A pani z pewnością też jest sobą. - Ljuba Bytewska - przedstawiła się brunetka, która mogłaby grać erotyczne scenki jako kobieta o nieprzeciętnych kształtach. Nie była gruba, w żadnym wypadku nie można by tak powiedzieć, ale po prostu wspaniale zbudowana. - Widzę, że opinia, jaka pana poprzedzała, nie kłamała. Jeszcze jeden nieustatkowany mężczyzna. Co prawda sama sugerowałam kierownictwu, żeby skierowano pana do mojej sekcji. No to zobaczymy, co pan u mnie może robić. Sekretarka pokręciła głową, blond włosy zafalowały jak w puszczonej w zwolnionym tempie scenie filmowej rozgrywającej się na tle morskiej plaży oświetlonej wschodzącym słońcem. Westchnęła i przygryzła dolną wargę. Nieobecnym wzrokiem przyglądała się odbiciu linii podłogowych na metalowych ścianach korytarza, wyraźnie nie zmieniając wrogiego nastawienia do Johna. - Miło mi, pani Bytewska - powiedział Kovař. - Nie wiem wprawdzie, kim pani jest, ale pani opinia brzmi w moich uszach niczym rajska muzyka. Są to bowiem pierwsze normalne zdania, z jakimi zetknąłem się tu przez ostatnie dwie godziny. - I pan się temu dziwi? - Przypuszczałem, chyba mylnie, że jeśli ktoś jest zainteresowany moimi usługami... - To bardzo słuszne sformułowanie - przerwała mu Bytewska, podnosząc długi palec wskazujący z paznokciem pomalowanym na niebiesko. - Jesteśmy nadzwyczaj zainteresowani pana usługami, co jednak nie znaczy, że interesujemy się panem jako człowiekiem. Kovař pokiwał głową. Właściwie nie dziwił się tym wszystkim ludziom, których spotkał po drodze. Jego dzisiejsze, oficjalne przyjęcie do agencji poprzedzone zostało naprawdę niezwykłymi akcjami, włączając w to pracę dla „równoległych” przemytników. *** - Nikito, zawołaj Vincenta. Za pół godziny chcę was widzieć w trzeciej komorze transferowej. Niech weźmie tylko pistolety. Nie będziemy ryzykowali jeszcze większego obciążenia portalu. - Ależ, pani Ljubo - wmieszała się nieśmiało Nikita. - Przecież nie chce pani posłać tego... tego pana od razu do akcji. Wie pani najlepiej, co nam zrobił. - Niki, pozwolisz, żebym w swojej sekcji decydowała sama? - Bytewska podniosła głos i to nie był już przyjemny alt. Płynnie przeszedł do intensywności i zabarwienia letniego gromu nad pszenicznym polem. - Proszę mi wybaczyć, ja tylko chciałam nadmienić...
- Bardzo dokładnie wiem, co chciałaś nadmienić. Nowy agent wyruszy na misję właśnie teraz, żeby wiedział, co go czeka. I żeby zastanowił się, czy w przyszłości będzie narażał cudze życie, a i swoje również. Prawda? - Bytewska odwróciła się i uśmiechnęła do JFK. Miała duże, równo rozstawione zęby. I wyraz twarzy krokodyla na chwilę przed obiadem. - Z góry się cieszę. - Kovař wzruszył ramionami. - Zaczynałem się już odrobinę nudzić. Założył ręce na piersi i czekał na rozwój wypadków. Nie był panem sytuacji, a nawet swojego czasu, po cóż więc miałby marnować energię na wyjaśnianie epizodu przemytniczego albo na swoją obronę? Nie musiał się tłumaczyć. Wiedział, że zrobił to, co mógł zrobić najlepszego, i Ljuba Bytewska też o tym wiedziała. - Zawołam Vinca - powiedziała cicho Nikita, ukłoniła się niezgrabnie i stukając wysokimi obcasami, odeszła tunelem po cienkiej czerwonej linii. Długie na cztery kilometry korytarze otaczające cyklotron były zaokrąglone jak jej łydki, a pokrywająca je powierzchnia gładka niczym jej skóra. Kovař obejrzał się za asystentką ubraną w wąską czarną mini. - Za chwilę znów ją pan zobaczy - powiedziała Bytewska. - Chociaż myślę, że ona wolałaby pana już nie oglądać. - Nigdy w życiu jej nie widziałem - rzekł Kovař - a patrzy na mnie jak na Szatana. Czy to jakieś egzorcyzmy? Czy może przychodzę straszyć ją we śnie w rozpiętym płaszczu? - Bertram, którego zabili pańscy kumple przemytnicy, był jej przyjacielem. - Ale przecież wie pani od świadków, jak było naprawdę! - Niech pan zrozumie, że takie sprawy wyjaśnia się trudno. Niech pan sobie nie myśli, musiałam ostro wojować o pana przyjęcie do agencji. Znajdował się pan przez dłuższy czas po drugiej stronie barykady. Tego się tak łatwo nie zapomina. Dla wielu ludzi jest pan nadal przemytnikiem i najemnym zabójcą. John Kovař pierwszy raz w tym dniu poważnie się zachmurzył. - Zaraz, zaraz! Niech pani trochę przyhamuje, pani Bytewska - powiedział, a jego słowa brzmiały jak trzaskanie bicza. - Już mnie to zaczyna nieźle złościć. Czuję się jak Hitler z dodatkowymi cechami Stalina. Po co agencja mnie wybrała, skoro każdego tutaj tak rozwścieczam? - Szczerze czy oficjalnie? - zapytała Bytewska. - Oficjalnie już mnie pani poinformowała. Dla wielu ludzi jestem po prostu najemnym zabójcą. Ale mam wrażenie, że właśnie kogoś takiego poszukiwaliście. Chciałbym jednak podkreślić jedną zasadniczą różnicę. Jestem żołnierzem, a nie kilerem. Bytewska znowu spojrzała mu w oczy, jakby mimochodem położyła mu rękę na muskularnym ramieniu i uśmiechnęła się w duchu z zadowoleniem.
- Oczywiście. Zdaję sobie sprawę, że brał pan udział w akcjach, na podstawie których nie dałoby się nawet filmów nakręcić. Ja o tym wiem, ale niektórzy nasi ludzie uświadomią to sobie dopiero za jakiś czas. W każdym razie chcę pana mieć w swoim zespole. Wystarczy? - Wystarczy. - Kiwnął głową. - Niech pan zostawi niektórym trochę czasu, bardzo proszę. Pokaże im pan po prostu, że się mylą. - Dobra pani jest, pani Bytewska - powiedział Kovař i lekko pogładził ją po ramieniu. Taką szefową będę lubił. - No to chyba pójdziemy dalej - uśmiechnęła się Bytewska. - Pani życzenie jest dla mnie rozkazem - odrzekł Kovař. Po około dwustu metrach znaleźli się w poprzecznym korytarzu, długim zaledwie na siedem kroków. Ściany wykonane zostały z grubego betonu wzmocnionego żelaznymi prętami. Lampy były zakurzone i czuło się stęchłe powietrze od dawna niewietrzonego pomieszczenia. - Skrót - wskazała Bytewska. Łącznika awaryjnego wyraźnie od dawna nie używano. Gdy Kovař zamykał masywne drzwi pancerne na jednym końcu, na drugim Bytewska otwierała następne. Po przejściu przez drugie odrzwia Kovař rozejrzał się zdumiony. - Co to jest, do cholery? Nie mówiła pani, że idziemy grać w bilard. *** Przed nimi rozpościerała się sztuczna jaskinia. Znajdowała się wewnątrz największego przyśpieszacza cząstek, jaki istniał. Miała średnicę około kilometra. Żelbetowa konstrukcja o dziewięciu filarach podtrzymywała strop, z którego zwisały technologiczne użebrowania. Miały ponad pięćdziesiąt metrów długości, każdy mieścił zestaw wymienników czasoprzestrzeni. Siedmiometrowe zwierciadła paraboliczne i dwudziestometrowe poziomo umocowane maszty wyglądały w tej niezmierzonej przestrzeni jak modelarskie miniatury. Podłogę jaskini tworzyły kwadraty pokryte folią przewodzącą. A najdziwniejsze było to, że w przestrzeni między podłogą a stropem unosiły się „kule bilardowe”, zabarwione na fioletowo. Niektóre z nich miały średnicę dwudziestu metrów i zmieściłaby się w nich chyba pięciopiętrowa czynszówka. Kovař stał obok swej nowej szefowej jak uczeń przed tablicą. Stał grzecznie, nic nie mówił, tylko przyglądał się zdumiony. W milczeniu obserwował olbrzymie, lewitujące kule.
- Oto wynik naszych ostatnich eksperymentów - powiedziała Bytewska, nawet nie próbując ukryć dumy. - Moja grupa badawcza przyniosła zarodek tej prognozowanej serii z roku trzy tysiące dwusetnego. Kovař podrapał się po głowie. Przez jakiś czas pracował jako prywatny detektyw, miał dobrą pamięć dotyczącą szczegółów i nadal umiał gromadzić i wiązać ze sobą pozornie przeciwstawne informacje. - Czy wasi ludzie, werbując mnie do tej pracy, nie mówili, że jakiekolwiek przejścia pomiędzy światami równoległymi naruszają istniejącą równowagę? - przypomniał sobie Kovař. - Zatem i to przesunięcie z trzydziestego trzeciego wieku też. - Dobrze pana poinformowali. Bo to, co pan tu widzi, w istocie nie istnieje, przynajmniej nie w naszym świecie. W każdym razie na pewno nie w naszym wymiarze czasoprzestrzeni. - Piękno zawiera się w prostocie - nadmienił Kovař. - W ten sposób wszystko się wyjaśnia. Aczkolwiek nic nie rozumiem. - Z czasem wchłonie pan tę wiedzę, z całą pewnością. Wierzę w pana. - Dziękuję. Za wyjaśnienia i za pani wiarę. Kuliste obiekty hiperprzestrzenne, gigantyczne fantomy, powstałe przypadkiem, jak penicylina, zaczęły się zderzać wśród przeciągłego dudnienia i syczących trzasków wyładowań. Dobrze było widać, jak się od siebie odbijają. Kovař gapił się na to widowisko jak na striptizerkę, która po zdjęciu stanika pokazała światu cztery piersi. Bo kule po zderzeniu podwajały się! Ciemniejsza, z głośnym, burzowym hurkotem kontynuowała ruch w poprzednim kierunku, przenikając przez swoje vis-à-vis. Drugi fantom natomiast zachowywał się jak normalna kula bilardowa. Bing! - odzywał się odgłos odbicia i normalna kula bilardowa grzecznie ruszała w kierunku zgodnym z obowiązującymi na Ziemi prawami fizyki. - Jak to się dzieje, że nie następuje przepełnienie? - zapytał Kovař i sam sobie odpowiedział: - Aha. Dwie kule, które powstały z dwóch początkowych, zaczęły znikać. Ich powierzchnia stawała się mglista, a blask przygasał. Zderzając się z innymi kulami, stopniowo wnikały w nie, przekazując im ładunek energii. Przestrzeń po chwili znów rozjaśniła się jak zorza polarna. Kovař jednak tego nie zauważył. Odwrócił się do Bytewskiej i zapytał o to, co nurtowało go od pewnego czasu. - Dlaczego powinienem to, pani zdaniem, nieistniejące zjawisko w ogóle obserwować? - Chciałam, żeby zapoznał się pan z jednym z podstawowych kamieni węgielnych istnienia naszej agencji. Ten fantodrom skrywa w sobie możliwe warianty przeszłych i przyszłych światów.
- No to właściwie wszystko mamy tu jak na dłoni - stwierdził Kovař. - Skąd więc te nieustanne troski, skoro całość jest pod kontrolą? - Wcale nie całość - odparła Bytewska, a zabrzmiało to jak utyskiwanie. - Najpierw musimy odszyfrować ruchy fantomów, a to przy użyciu wszystkich światowych środków udaje się w około siedmiu i pół procent przypadków. - No, to nie taki znowu marny wynik. Przy zaangażowaniu wszystkich globalnych możliwości... mruknął Kovař, a jego głos ociekał ironią niby tarzający się hipopotam błotem. - Ale co to ma wspólnego ze mną? - Pana i pańskich kolegów będziemy wysyłać w te miejsca, które nasi analitycy określą jako kryzysowe. Widzi pan tamten żółty odcień? Może oznaczać problem w siódmym wymiarze. - On mi naprawdę psuje nastrój, ma pani rację. Siódmy wymiar śni mi się po nocach. To dopiero potwór, ten siódmy wymiar. - To oznacza świat równoległy, w którym Dżyngis-chan podbił całą Azję. A potem powiedział: „Ruszaj na zachód, młody człowieku”. A więc domyśla się pan, jak ten świat wygląda. - No, chyba tak jak ten nasz. Wszystko, co nie pochodzi z Chin, Tajwanu albo z Japonii, jest nienormalne. Ljuba Bytewska tylko odetchnęła głęboko, wypuszczając niewidzialny obłok mentolu marki Plutofresh. - Widzę, że dokonałam naprawdę dobrego wyboru, jeśli o pana chodzi - powiedziała szorstko. - Proszę się nie złościć, ale ja naprawdę myślę, że nie muszę oglądać całego tego przedstawienia. W końcu nie mam wystarczającej wiedzy. - Kovař machnął ręką w kierunku fantodromu. - Po prostu spodziewam się jasno sformułowanego rozkazu, a pani oczekuje ode mnie wyników. - Rozpoczynając każdą misję, staje się pan częścią zespołu analitycznego, wraz z którym będzie pan opracowywał plan postępowania i wariantów działania. Pan sam według przypuszczalnej trasy fandomu może wybierać wariant misji. Nasi analitycy będą reagować na jakiekolwiek pana żądania, o ile będzie to w ich mocy, nawet jeśli przekazywałby je pan z innych światów. W istocie jesteśmy zdolni posłać panu na przykład autobus do średniowiecza albo pierścień magiczny do czysto technologicznego świata. Zależy to tylko od tego, jaką żywotność ma dany przedmiot w tym właśnie świecie. - Widzi pani, początkowo myślałem, że będę tutaj robił to, czego nauczyłem się w oddziałach specjalnych albo u strażaków. - Kovař pokręcił głową. - Ale widzę, że powinienem przypomnieć sobie czasy studenckie. A tak na marginesie, nie ma tu jakiegoś nowego Einsteina? Mógłbym z nim pogadać o gajach palmowych w równoległych wszechświatach. Bytewska spojrzała za plecy Kovařa i uśmiechnęła się.
- Mielibyśmy jednego. Właśnie nadchodzi. Profesor Carl Maria von Wonder. Poznajcie się, panowie, proszę. To jest, panie profesorze, nasz nowy agent, John Francis Kovař. - Życzę dobrego dnia, kochana Ljubo - oznajmił von Wonder. - Wciąż piękna, i to coraz bardziej, he he. Nadchodził głównym tunelem przyśpieszacza. Był to drobny, blady mężczyzna z wystającą brodą i orlim nosem. Błyszczące, ciekawe oczy miał dość wąsko rozstawione, za to odstające uszy sprawiały wrażenie, jakby przyłączyły się do głowy przez przypadek. - Witam pana, John - powiedział von Wonder i wyciągnął dłoń. Kovař lekko nią potrząsnął. Obawiał się, że mocniejszym ruchem może urwać rozmówcy rękę. - Dziękuję, panie profesorze. - Mam nadzieję, że na dobre porzucił pan swoje przemytnicze zaangażowanie, he, he. Kovař przez chwilę żałował, że jednak nie oderwał mu ramienia. - Panie profesorze - odezwała się Bytewska poważnie, bo zaczynało jej być Johna trochę żal - myślę, że musimy już iść do oczekującego transferu. Co pan na to, pójdzie pan z nami? - Ależ oczywiście, to dla mnie przyjemność - chrapliwie odparł Carl Maria von Wonder. Chciałbym zobaczyć, jak człowiek tego formatu wstępuje przez portal do historii świata, he, he. Przez pięć minut przechodzili wzdłuż unoszących się kul, a profesor wyjaśniał im dosłownie wszystko, od powstania wszechświata aż do wyrobu zapałek, gdyż był nałogowym palaczem. Za to Kovař w duchu powtarzał: „Jakoś to było i jakoś będzie”. Weszli do jaskrawo oświetlonego pomieszczenia. Czekała już tam jasnowłosa asystentka Nikita i wysoki śniady mężczyzna o twarzy pokerowego gracza. Pośrodku jaśniał iskrzący się fioletowy krąg. Był to pierwszy sztucznie wywołany portal, jaki Kovař kiedykolwiek widział. *** - Cześć, John - rzekł wysoki śniady mężczyzna z grzywą czarnych włosów spiętą z tyłu w koński ogon. - Znamy się już, jak sądzę. Vincent Vega ubrany był w czarną koszulkę bez rękawów, jego umięśnione ramiona prezentowały się okazale niczym ciało anakondy. Był jednym z najlepszych aktualnie zabójców agencji, kilka lat spędził na Środkowym Wschodzie, ścigając przestępców.
Wcześniej przebywał w Etiopii, gdzie jako członek oddziałów zielonych beretów był odpowiedzialny za pomyślny przebieg negocjacji pomiędzy stronami konfliktu w tym ubogim państwie. Pilotował tam nie tylko black hawka, jeden z najlepszych śmigłowców bojowych świata, jakiego używali alianci, ale również brytyjskiej produkcji samolot pionowego startu BAE Harrier. Vincent Vega już od czasów młodości potrafił pilotować wszystko, od rogala po rakietoplan. Kovař skinął głową i podał partnerowi rękę. Vincent miał pewny uścisk dłoni, a przy powitaniu patrzył w oczy. Nadal wygląda na równego chłopa, stwierdził w duchu Kovař. Przedtem był to nieomal główny nieprzyjaciel, a teraz staje się partnerem numer jeden. Świat jest jedną wielką komedią. - Tu masz broń. To powinna być rutynowa akcja. Zabierzemy dwójkę agentów i jazda do domu. - Rutynowa? A te pukawki są tylko od parady? - nadmienił Kovař, przypinając jedną kaburę pod ramieniem, a drugą przy boku. - Ile mamy naboi? - Dwanaście magazynków po piętnaście w każdym. Tu są. - To wygląda, jakbyśmy szykowali się wystrzelać całą wioskę. - Kovař rozejrzał się po pozostałych. - Rutyna, jak powiedziałem - powtórzył Vega i pytająco spojrzał na Bytewską, która mrugnęła i podeszła do Kovařa. - To tylko próba. Trochę pana sprawdzimy w akcji, zna pan to na pewno ze służby w jednostkach specjalnych, prawda? A broń? My po prostu uważamy, że nigdy nie ma jej za dużo. Rozumie pan? Uśmiechnęła się. Ze swoimi pucołowatymi policzkami była naprawdę pociągająca. Kovař też się uśmiechnął, choć nie bardzo ładnie mu to wyszło, i powiedział: - Też targałem ze sobą całą artylerię. W większości przypadków opłacało się, chociaż często nie trzeba było ani razu wystrzelić. - Trudno o lepsze wyjaśnienie - rozjaśniła się Bytewska i lekko dotknęła jego piersi. - Pierwszy kontakt z fantomem - odezwała się Nikita od pulpitu sterującego, który swą prostotą i funkcjonalnością przypominał raczej nowy typ kuchenki niż panel czasoprzestrzennego transferu. - Wszyscy oprócz obiektu T przesuną się do strefy bezpieczeństwa - kontynuowała Nikita. Rozpoczęcie transferu za siedem minut, trzydzieści pięć sekund. John z Vincentem zostali sami. Za nimi z dudnieniem zasunęła się płyta pancerna zaopatrzona w okrągłe wzierniki i błyszczące srebrzyście sensory. Przed nimi błyszczał purpurowy portal.
- Chyba ci o tym już mówili - rzekł Vega. - Po prostu będziesz miał uczucie, jakbyś przechodził przez gęstą pajęczynę. W każdym razie trzymaj się za mną i bez paniki. - Jasne - mruknął Kovař. - Mam nadzieję, że wylądujemy wewnątrz skały albo w kraterze czynnego wulkanu. - Wszystko jest zsynchronizowane. A tak na marginesie, jeżeli wszystko pójdzie dobrze, za piętnaście, dwadzieścia minut będziemy z powrotem. - Jeżeli dobrze pójdzie - powtórzył Kovař, kiwając głową. - Pięć minut - odezwała się Nikita z ukrytych głośników. Wygłaszała to lepiej, niż na berlińskim dworcu ogłaszano przyjazdy i odjazdy pociągów. Widać ją było przez jeden z wzierników, jak coś kontroluje i przelicza. Kovař podrapał się po głowie. - Myślałem, że to sekretarka albo ktoś w tym rodzaju. - Też tak myślałem, gdy ją po raz pierwszy zobaczyłem - nieznacznie uśmiechnął się Vega. - Nikita jest członkiem analitycznego zespołu profesora. Kovař pokręcił głową. Tu wszystko było możliwe. Potem już nic nie mówił. Z ukosa spojrzał na powabną blondynkę, ale Nikita tego nie spostrzegła. Wyglądało na to, że ma pełne ręce roboty. - Profesorze, jest problem na siódemce. Niech pan popatrzy! Przez purpurowo świecący krąg przebiegło niebieskawe wyładowanie. Tuż za nim drugie, o wiele silniejsze. Zagrzmiało, a w powietrzu uniósł się zapach ozonu. Vega cofnął się. - Coś się stało - powiedział. Głos miał niepewny, jak na ustnej maturze. - Przecież wszystko jest zsynchronizowane - napomknął John Francis Kovař, którego po tym jak obejrzał lewitujące kule wielkie niczym dom, trudno było czymś zaniepokoić. Kolejny rozbłysk. - To nie powinno się tak zachowywać - bąknął Vega.
- Otwiera się za wcześnie! - krzyknęła Nikita. - To nie nasz transfer. - Spuścimy ściankę rezerwową! - odezwała się Bytewska. - Vincent, John, pod ścianę. W stropie pojawiła się ruchoma płyta. Sunęła w kierunku mężczyzn.
- Pięć sekund - powiedziała Bytewska. Nagle wszyscy zdrętwieli. W środku iskrzącego kręgu pojawił się hrabia d’Morcef. - Villefort! Ona ma wszystkie infor... - sapnął chrapliwie i z ust rzuciła mu się krew. Chciał się wydostać, ale nie mógł. Bezskutecznie machał rękami. - Tkwi w tym portalu jak w pajęczynie - uświadomił sobie Kovař, przypominając sobie porównanie Vegi dotyczące wrażeń podczas przechodzenia między światami. Z portalu wypadła górna połowa ciała d’Morcefa, rozsiewając wokół krople krwi. Hrabia charczał, pełzając po podłodze. Wnętrzności wypadały mu z beznogiego korpusu. Krew rozlewała się jak Morze Czerwone. - Jest tam. On też tam jest... Hrabia Emanuel d’Morcef nie powiedział już, kto i gdzie jest. Bowiem w tym momencie skonał. *** Ściana ochronna zwaliła się ze stropu jak urwany masyw skalny. Z tyłu za Johnem i Vincentem z głuchym odgłosem otworzyły się hydrauliczne drzwi. Wyskoczyli na zewnątrz i przywarli do wzierników. Wyglądało na to, że przedstawienie jeszcze się nie skończyło. Jasnoniebieski krąg zaczął się powiększać i przechodzić przez ścianę ochronną. - Uciekajcie! Mamy biały kod - krzyknął piskliwie profesor Carl Maria von Wonder. W tejże chwili zabrzmiało wycie syren. Pobiegli do tunelu. Z obu stron zbliżały się do nich widmowe postacie w srebrnych skafandrach. Za nimi widoczne były wozy podobne do ruchomych wyrzutni rakiet, błyszczały jak zbiorniki aluminiowe, po bokach miały stylizowane litery EF. Podziemni astronauci trzymali w rękach coś, co przypominało plastikową broń dla dzieci skopiowaną z jakiegoś filmu SF. Nawet tak samo błyskały w różnych miejscach kolorowe kontrolki. - W przypadku zwykłej broni to absurd - rzekł Kovař sam do siebie. - Te niby M-16 nie są więc bronią, ale czymś innym. - Ruchy! Bo was likwidatorzy zagarną do strefy! - krzyknęła mu Bytewska do ucha i silnym plaśnięciem w tyłek zmusiła do biegu. Kovař aż podskoczył, ale po chwili kłusował obok tej zdumiewającej kobiety jak dobrze ułożony wierzchowiec. Po mniej więcej dwudziestu krokach usłyszał za sobą pierwsze wybuchy. Sądząc z
przytłumionego huku, był to raczej jakiś rodzaj pocisków implozyjnych, już choćby dlatego, że po detonacjach nie występowała fala uderzeniowa. Wkrótce z tyłu rozległo się syczenie, jakby po korytarzu pełzła olbrzymia anakonda, zdolna zadusić nawet King Konga. Kovař obejrzał się i zdumiał chyba po raz sto jedenasty w tym dniu. Tunelem sunęła jaskrawobiała piana przetykana fioletowymi rozbłyskami. Wyglądała jak fala wodna zmieszana z szamponem, nie tylko przeciwłupieżowym. - Masa antynapięciowa! - Bytewska przekrzykiwała wycie syren. Głos miała naprawdę wyjątkowy, szkoda że jak dotąd nie odkryli jej ludzie z La Scali. - Blokuje i neutralizuje samoczynnie tworzące się portale! Likwidatorzy mają pełno tego paskudztwa w zbiornikach na plecach i w tych wozach! wyjaśniała dalej w biegu. Mocne piersi w mocnym staniku, trudno było orzec, co mocniejsze, podskakiwały w rytm jej kroków. Kovař kłusował obok, mówiąc sobie w duchu, że przecież miał tylko zgłosić się dziś do nowej pracy, a tymczasem samych wstępnych niespodzianek spotkało go jak dotąd dość dużo. Już od dłuższego czasu, a właściwie przez całe życie, miał wrażenie, że przyciąga kłopoty niby magnes, ale nie sądził, że działa to aż tak znakomicie. - Teraz w lewo! Szybko! I niech pan zatrzaśnie drzwi! - wrzasnęła Bytewska czystym wysokim C. Głos miała naprawdę stworzony do arii operowych. Zrobił, jak mu kazała. Cóż innego mógłby uczynić kilometr pod ziemią, po takich atrakcjach, jak pojawienie się połówki ludzkiego ciała czy jakiegoś niebieskiego bąbla zdolnego przeniknąć przez półmetrowej grubości ścianę ze stali, betonu i szkła, zakończonych ucieczką przed pianą kąpielową, jak się wydawało - dość zgłodniałą. John Francis Kovař nie miał dziś dobrego dnia. *** - Dopóki wszystkiego dokładnie nie zbadamy, nie można używać portalu - oznajmił profesor Carl Maria von Wonder. - Bardzo żałuję, ale nie! Nawet na rozkaz samego Boga Stworzyciela - odrzucił z góry ewentualne zarzuty. - Zostawimy sekcję transferów zatopioną w pianie czasowej i zabierzemy się za obliczenia. Będziemy liczyć i szukać przyczyny! Może przez kilka tygodni. Musimy się dowiedzieć, skąd się to wzięło! - Ale kolejne okno otworzy się dopiero za tydzień - zwróciła uwagę Nikita. - A i tak nie zdążymy skalibrować miejsca i czasu. Tymczasem pani de Villefort i Napoleon czekają na nas. Przez chwilę panowała cisza. Kovař poczuł się zupełnie jak w starym czarno-białym filmie detektywistycznym, w którym czasem bohaterowie rozważali zaistniałą sytuację. Przyjemnie było wiedzieć, że w obecnych czasach są jeszcze ludzie, którzy mimo chwilowych emocji są zdolni formułować jasne zdania celem rozwiązania sytuacji kryzysowej. Jak choćby Nikita.
- Bez dostępu do początkowego fantomu nie zdołamy nic zrobić - dodała jeszcze blondynka. - Panie profesorze, proszę, niech pan uratuje Andreę. - Tu nawet nie chodzi o komtesę de Villefort, ale o cały świat - oświadczył profesor z wyraźną rozterką, machając rękami. Chodził po laboratorium jak yorkshire terrier, szarpiąc rzadkie wąsy. I myślał. - Chyba żeby... Chyba że, ależ tak, to mogłoby się udać. Ale skąd? Może stamtąd mruczał pod nosem, lecz słyszeli go wszyscy. Syreny umilkły przed chwilą, a syczenie piany antynapięciowej nie było już głośniejsze niż zimne ognie na drzewku bożonarodzeniowym. Profesor znów zamilkł, chodząc od jednej ściany do drugiej. - Panie profesorze, za pozwoleniem, to, jak pan rozważnie dobiera słowa i analizuje sytuację, jest doprawdy wspaniałe - odezwał się nagle Kovař, który nie mógł już dłużej wytrzymać. - Ale ten człowiek krzyknął nam prosto w twarz, że jakaś kobieta potrzebuje pomocy, i to cholernie szybko. I jest jej wszystko jedno, skąd ta pomoc nadejdzie. Profesor nie zaryczał na nowicjusza, jak wszyscy oczekiwali. Nie rzucił w niego ołówkiem ani nie kopnął przepierzenia oddzielającego biurowe boksy, jak miewał czasem w zwyczaju. Jedyną reakcją na śmiałe wystąpienie Johna było podniesienie prawej ręki z uniesionym palcem wskazującym. Carl Maria von Wonder zatrzymał się pośrodku pomieszczenia i oznajmił jak na posiedzeniu parlamentu: - Tak, wszystko rozumiem, niczym teorię względności - ogłosił to godnie jak nagi Archimedes. - Jak wygląda sprawa z portalem morawskim? - Nie jest jeszcze dostatecznie wyposażony do dokonywania kompleksowego transferu - odpowiedziała Nikita i zaczęła stukać w klawiaturę, obrazując aktualny stan portalu w filii mieszczącej się w Morawskim Krasie. - Brakuje tam odbiorczego pola fantomowego, nie mówiąc już o próbach wstępnych. - Czemu? - To miejsce, a właściwie cały region Bramy Morawskiej, znajduje się w stanie niestabilnym od czasu naszego nieudanego transferu. Wie pan przecież, cośmy tam narobili. - To właśnie wyśmienicie! - wykrzyknął profesor. - Nic nie rozumiem. - Kovař pokręcił głową. - Coś się nie powiodło, coś jest z tego powodu niestabilne, a on tańcuje jak na berlińskiej Love Parade. Bytewska syknęła na niego jak na nieznośne dziecko. John zrobił minę skarconego wiercipięty. - Musicie jechać na Morawy! Wyruszajcie natychmiast! - zawołał profesor na cały głos.
- Czy mam wezwać śmigłowce? - zapytała Nikita bez mrugnięcia okiem i zbędnych pytań. - Zanim uzyskamy pozwolenie i plan lotu, będziecie już w połowie drogi. Nie mówiąc o tym, że fantom bezpieczniej transportować drogą lądową. Jeśli wyruszycie zaraz i będziecie się przemieszczać z przeciętną szybkością, dotrzecie do morawskiej filii za niecałe... jedenaście godzin! - policzył błyskawicznie von Wonder. - A to wystarczy i na aktywację fantomu, i na kalibrację transferu. *** Ljuba Bytewska rozparta na ogrzewanym tylnym siedzeniu limuzyny czuła się jak w kąpieli borowinowej. Obserwowała wyświetlacz pokazujący obraz z tylnej kamery. Za limuzyną ruszał z dziedzińca agencji srebrzysty ciągnik z trójramienną gwiazdą na masce i ogromną czarną naczepą. Na ścianach szesnastokołowca błyszczały matowo litery EF. Equilibrii Ferrarius - nowa firma Kovařa. Wewnątrz naczepy, w klatce z pól siłowych i platynowych prętów otoczonych polem antynapięciowym, królował czasowy fantom. Z zadowoleniem tryskał standardowymi purpurowymi rozbłyskami. W końcu jechał na wycieczkę, i to aż na odległe Morawy. Do krainy winnic, małych winiarenek i jednej wielkiej przepaści. Wielkiej czasoprzestrzennej przepaści.
Z PRZEPAŚCI W PUŁAPKĘ Przed czarną limuzyną i srebrzystym ciągnikiem rozwarły się żelazobetonowe skrzydła bramy.
Wsunęły się do skały jak ostryga do skorupy. Wnętrze przypominało tunel autostrady. Góra połknęła oba wozy gładko niby malinę. Pancerna brama znów się zamknęła. Gdyby trafił tu Ali Baba, patrzyłby na to z otwartymi ustami. Nadleśniczy Alois Vasziczek też patrzył z otwartą gębą. Siedział w pewnym oddaleniu na ambonie myśliwskiej i zamiast wypatrywać bezbronnej, niczego niepodejrzewającej ofiary swojej pasji łowieckiej, obserwował monstrualne bloki betonowe, zamykające się z głuchym dudnieniem. Odgłos pracy podziemnych silników elektrycznych ucichł i po chwili w lesie znów rozśpiewały się ptaki. Vasziczek zlazł z ambony, z płaskiej butelki łyknął napoju, który już od lat nie powinien nosić nazwy rumu, i podszedł ku betonowej ścianie. W swoim rejonie znał każdy kamień, każdy świerczek i tę betonową ścianę również, ale do tej pory myślał, że ten dziwoląg jest częścią umocnień wnętrza Morawskiego Krasu. Nie przypuszczał jednak, że to brama do podziemi. Przez chwilę nasłuchiwał, czy jakiś dźwięk nie dotrze z wnętrza góry. Nic. Przyłożył ucho do betonu i czekał. Również nic. Stał tam dobre dziesięć minut, wyczekując, co się wydarzy. Po kolejnych dziesięciu minutach zrezygnowany machnął ręką i dopił resztę rumu. Przechylił głowę, przepłukał gardło dla dezynfekcji, jak nazywał swój postępujący alkoholizm, i o mało co się nie zakrztusił. Buuuum! Głośny huk ogłuszył leśnika, podobnie jak wszystkie okoliczne zwierzęta. Zdawać się mogło, że w masyw skalny uderzył potężny, naładowany energią piorun. Nadleśniczy poczuł, że ziemia zatrzęsła mu się pod nogami. Na nic już nie czekając, rzucił pustą butelkę za siebie i co sił w nogach uciekł spod diabelskiej góry. Przypomniał sobie historię opowiadaną w jego rodzinie od czasów prapradziada, gajowego Kuby Vasziczka. Zobaczył on mianowicie smoka, który wśród grzmotu i płomieni wyleciał z głębi przepaści. Później bestia podobno rozejrzała się uważnie i nadal grzmiąc i ciągnąc za sobą ogon płomieni, uleciała w kierunku Brna. Alois Vasziczek nie wiedział, że budzący grozę efekt akustyczny został przez wielu ludzi powitany westchnieniem ulgi. Był to bowiem zakończony sukcesem wynik wieloletniej pracy kilku zespołów naukowców. Hiperprzestrzenny fantom oznajmił właśnie światu, że kolejne przejście czasoprzestrzenne jest gotowe. ***
- Uwaga na wasze czcigodne główki, proszę państwa - ostrzegł dowcipny przewodnik i poświecił grubą żółtą latarką na strop jaskini usiany stalaktytami. Niebieskie łódki wypełnione turystami mijały kolejne jaskinie. John F. Kovař przysiadł obok Ljuby Bytewskiej, trzymając w ręce mapkę jaskiń z zaznaczoną trasą przepływu podziemnej rzeczki Punkvy. - Cały obszar tego krasu utworzony jest z wapieni pochodzących z okresu dewonu kontynuował przewodnik, gdy wszystkie łódki przepłynęły przez niski tunel. - Wszystkie dostępne jaskinie, jak na przykład Balcarka, Katerzinska czy ta tutaj, Punkevna, są bogato ozdobione naciekami, na które państwo właśnie patrzą. Specjalnie ze względu na obecne panie i dziewczyny zwracam uwagę na często występujące tu nietoperze. Baf! - wykrzyknął na końcu zdania wesoły przewodnik. Była to jego piąta próba dowcipu w ciągu ostatniej półgodziny, co publiczność nagrodziła równie entuzjastyczną próbą śmiechu. Kovař cicho odkaszlnął. Zanurzył rękę w lodowatej wodzie. Wyjął ją i wytarł o spodnie. Złożył plan Morawskiego Krasu. A potem nie wytrzymał i zapytał cicho: - Naprawdę uważa pani, Ljubo, że ta szkolna wycieczka jest potrzebna? - Był pan tu kiedyś? - Nie. Ale systemów jaskiniowych takich jak ten widziałem mnóstwo, i to znacznie rozleglejszych, może mi pani wierzyć. Zna pani zapewne Postojańską Jamę w Słowenii? Tam do wnętrza góry jedzie się kolejką około dwudziestu minut przez wspaniałe jaskinie. I dopiero w ostatniej z nich zaczyna się prawdziwy show stalaktytowy. - Ale takiej przepaści nie widział pan nigdzie - szepnęła Bytewska. - Kilka przepaści odwiedziłem, nie tylko jako turysta. Wie pani, oddziały specjalne i ratownicy włażą wszędzie. Nawet tam, gdzie innym nie przyszłoby nawet do głowy wleźć. Albo wpaść. - Przepaść Macocha jest jednak wyjątkowa. Sam pan zobaczy - syknęła, dając znać, że chce posłuchać przewodnika. Kovař zamilkł, z rezygnacją kiwając głową. Laminatowa łódka kołysała się na spokojnej wodzie podziemnej rzeki, a Kovař obserwował oświetlone stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. - A teraz taka mnemotechniczna pomoc - oznajmił przewodnik. Machnął latarką tak, że wszystkich oślepił, i kontynuował wykład. - Jeśli ciągle mylą się wam rodzaje nacieków wyrastających z podłoża z tymi zwisającymi ze stropu, to zapamiętajcie sobie, że słowo
„stalagmit” ma w sobie literę M, a to znaczy, że wyrasta z zieMi - powiedział przewodnik z takim naciskiem, że John zobaczył to duże M w słowie „ziemia”. - Na odwrót, słowo „stalaktyt” ma w sobie T, rośnie więc ze sTropu jaskini. Słyszycie to T w słowie „strop”? No a ten ostatni rodzaj, stalagnat, po prostu łączy dwa pozostałe. Innych możliwości nie ma. Znów niby żartem oświetlił pasażerów światłem latarki. - A teraz, szanowne panie i panowie, wypływamy na światło dzienne. Zobaczycie coś, czego jeszcze nie widzieliście - teraz przewodnik przeszedł do tonu odpustowego naganiacza. - Otóż znajdujemy się na dnie słynnej przepaści Macocha. Zachwycajcie się państwo widokiem tego wspaniałego, nadzwyczajnego dzieła przyrody. Łódki przybiły do brzegu. - Teraz wysiądziemy. Następuje piesza część zwiedzania Morawskiego Krasu. Przepaść Macocha, jak państwo pewnie odgadli, ma głębokość stu trzydziestu ośmiu metrów, a dno jeziorka, którym tu przypłynęliśmy, znajduje się jeszcze o trzydzieści metrów głębiej. Jeśli spojrzą państwo do góry i kawałek widocznego tam nieba wyda się wam mały, to warto wiedzieć, że otwór wlotowy przepaści ma rozmiary sto siedemdziesiąt sześć na siedemdziesiąt sześć metrów. A więc mógłby się przez niego dostać na dno współczesny samolot komunikacyjny. Kovař pokręcił głową. - Musiałby się chyba opuścić na spadochronie - zauważył. Bytewska dała mu szturchańca w bok, żeby nie przerywał wykładu. - Przepaść powstała w pliocenie, w najmłodszym okresie trzeciorzędu, wskutek zawalenia się stropu jaskini. Jak państwo widzicie, efekt jest zdumiewający. Kovař spoglądał do góry, w przestrzeń przepaści, i stwierdził, że trochę postrzelony przewodnik ma rację. Widok był godny podziwu. Wyrażała się w nim siła przyrody, potężna moc świata, który na swej powierzchni musiał znosić rozmnażające się i czyniące szkody ludzkie plemię. Skrzyżował ręce na piersi i napawał się atmosferą otaczającej go przestrzeni zawału. - Wspaniałe dzieło przyrody - powiedział. - To wspaniałe dzieło przyrody, mam na myśli przepaść, stworzyliśmy przed dwoma laty. Kovař odwrócił się. - Wcale nieźle - stwierdził. - A przed tygodniem stworzyliście świat, co?
- Wcale nie, John, ja mówię poważnie. - Ja też. - Kovař wzruszył ramionami. - Co w tym złego, jeśli się to tu, to tam zrobi dziurę w ziemi? Szczególnie przed dwoma laty, kiedy trwał właśnie najmłodszy okres trzeciorzędu. Pomijając mało ważny drobiazg, że pliocen według tej ulotki - machnął mapką z tekstem informacyjnym - miał miejsce jakieś dwa, trzy miliardy lat temu. - Zgadza się. Te dwa lata i ten pliocen - uśmiechnęła się Bytewska. - Bo właśnie przed dwoma laty wysłaliśmy jeden fantom, żeby przekonać się, jak daleko możemy sięgnąć w głąb czasu. Ale podczas powrotu gdzieś z końca okresu formowania się skał warstwowych wpadł w kolizję z samoczynnym przejściem czasowym. Udało mu się jeszcze przelecieć przez kilka wymiarów czasu, ale w późnym trzeciorzędzie jego powierzchniowe hiperprzestrzenne napięcie zwiększyło się do tego stopnia, że daliśmy mu rozkaz autodestrukcji. - I powstało to? - Kovař zatoczył ręką krąg. Bytewska kiwnęła głową. - Kończąc swój żywot, wymazał ze świata kilka milionów ton górotworu. - A jak duży był ten fantom? - Mniej więcej taki - powiedziała Bytewska i palcem wskazującym oraz kciukiem oznaczyła rozmiar piłeczki pingpongowej. Kovař usiadł na porośniętym mchem kamieniu. Przewodnik nadal gorliwie odpowiadał na pytania turystów zwiedzających Morawski Kras, wysoko nad nimi krzyczała sójka, las szumiał jak nalewana do szklanki lemoniada, a John Francis Kovař dopiero teraz uświadomił sobie, jakim to siłom będzie służył. Wydawało się to potworne, ale i pociągające. - Jest w naszej robocie należyta porcja adrenaliny - powiedziałby jego były partner, ratownik. Mówiono na niego Diesel, dlatego że kochał ropniaki i startował w wyścigach ciągników. Kovař przypomniał sobie scenę, gdy spotkali na korytarzu Chucka w skafandrze. - To, co przewozili wasi ludzie w podziemiach, mam na myśli te żarzące się kule, po których przebiegały błyskawice, to też były, jak sądzę, fantomy - raczej stwierdził, niż zapytał. - Oczywiście, o ile nie przewozili butli z wodą sodową - uśmiechnęła się Bytewska. To był przyjemny uśmiech. Chociaż miała koło czterdziestki, a więc o kilka lat więcej od Johna, najwięcej zmarszczek miała wokół śmiejących się ust. One też były najładniejsze. - Ale te kule były większe od piłki do koszykówki - mruknął Kovař.
- Potrafimy wytworzyć o wiele mocniejsze media czasoprzestrzenne. - Wspaniale - podsumował Kovař. Nie miał ochoty pytać, co mogłaby zrobić eksplozja tej iskrzącej piłki, obok której Chuck z Nikitą tak niefrasobliwie gawędzili o udanej imprezie. - Po prostu chciałam, żeby pan to zobaczył - powiedziała Bytewska. - Pięknie tutaj, prawda? Skonsternowany Kovař przytaknął. Zrozumiał, że ta wycieczka wcale nie była zbędna. *** John Francis Kovař po raz drugi stał przed przejściem czasoprzestrzennym. Znów miał ze sobą broń i znów czekał na rozwój wydarzeń. Po wiele wyjaśniającej rozmowie na dnie przepaści nie dziwił się już niczemu. Nawet temu, że do misji, początkowo zapowiadającej się jako zwykłe zwiady w innym świecie, wysłano jego, nowicjusza, mimo że ze szwajcarskiego okna transferowego wypadła tylko połowa agenta hrabiego d’Morcefa. - Nasi ludzie są we wszystkich dostępnych światach i okresach - objaśniała profesorowi przed godziną Bytewska, używając plazmowego wyświetlacza większego niż trójskrzydłowe okno. - A za Johna Kovařa mogę ręczyć. Nie mówiąc już o tym, że potrzebujemy pilnie kogoś mówiącego świetnie po czesku. Poza tym ten człowiek jest naprawdę zdolny, sam się pan przekonał. W pewnym sensie jest rekompensatą za Andreę de Villefort. Niestety, nadal musimy ją uważać za zaginioną. Nie odezwała się już przez trzeci kanał komunikacyjny. Kovař nie chciał podsłuchiwać pod drzwiami, a tam właśnie kazano mu czekać. No więc czekał. I wszystko słyszał. Oczywiście te słowa miło połechtały jego potarganą duszę, ale to, że jest do tej akcji zdolny, nie znaczyło, że cokolwiek rozumiał. *** Stał przed kręgiem wypełnionym fioletowymi błyskami i chcąc nie chcąc myślał o przeciętym na pół agencie. To całkiem tak jak w tym starym knajpianym dowcipie: „Słuchajcie, a ten znacie? Przychodzi z burdelu pokręcony chłop i powiada...”. Agent Hrabia d’Morcef niewiele jednak powiedział. - Słuchaj, John, spoko. Teraz wszystko jest pod kontrolą - odezwał się do niego Vega. - Bezpieczne jak seks z prezerwatywą. - Ja bym raczej wolał seks z kobietą - oznajmił Kovař. - Przynajmniej humor cię nie opuszcza. Idziesz zaraz za mną, jasne? - przypominał
Vega. - A gdyby coś, pozwól mi działać. Tylko obserwuj wszystko z dystansu. Jasne? Kovař sprawdzał, czy ma nabój w komorze pistoletu. Milczał. - Czy to dla ciebie jasne? Słyszysz? - odezwał się po chwili Vega. - Słyszę. Ale nie odpowiadam. - To świetnie. Uspokoiłeś mnie. Nie ma to jak partner chętny do współpracy. - Nie bój się. Wszystko jasne. W razie problemów na pewno nie będę sterczał gdzieś w kącie, Vinc. Nie mam takiego zwyczaju. - Piętnaście sekund - piskliwy głos profesora von Wondera przeniesiony z genewskiego studia przerwał im wymianę zdań. - Nie debatujcie bez przerwy, tylko skupcie się w końcu, krucafuks! Vega rzucił okiem na ekran, w którym tkwiła najeżona głowa profesora. - Jesteśmy gotowi do akcji - oznajmił głosem oficjalnym jak wykładnia prawa. - Dziesięć, dziewięć... - Po co on odlicza, skoro widzimy wszystko na zegarze? - zapytał Kovař. - Ty, John, rzeczywiście jesteś bałwan - rzekł Vincent Vega, a gdyby miał czas, na pewno by się zaśmiał. Ale nie miał czasu. Ani on, ani nikt inny. Czas stracił teraz ważność. Kovař został sam. Widział, jak ciało Vincenta przeniknęło przez żarzącą się powierzchnię pęcherza czasowego i zniknęło. Zniknęło gdzieś po drugiej stronie. Teraz jego kolej. Podszedł do rozbłyskującego wnętrza kręgu i powoli zanurzył w nim rękę; najpierw palce, potem dłoń, w końcu całe ramię. A następnie wszedł w portal transferowy. Było to szczególne uczucie; podobnego doświadczył w przestrzeni ładunkowej nurkującego łukiem rosyjskiego antonowa AN-24 podczas symulacji stanu nieważkości. Wrażenie było upojne i nieznane. Ale tam, wysoko w stratosferze, trwało ono dziesiątki sekund, tu było tylko mgnieniem oka. Nowo upieczony agent supertajnej organizacji EF przeszedł do innego wymiaru. *** Pani de Villefort tkwiła przyszpilona do ściany sztyletami i shurikenami. Wokół siebie miała trzech
ubranych na czarno zabójców. Jeden z nich podszedł do niej. W ciemności odezwał się kościelny dzwon. Wybijał dwunastą. Nadeszła godzina duchów. Za oknami błysnęło i zagrzmiało. Andrea zamknęła oczy. W powietrzu zabłysnęła klinga katany i... *** John Francis Kovař znalazł się w mrocznej, rozległej przestrzeni. Biblioteka, a zarazem muzeum, zajmowała całe lewe skrzydło barokowego zamku. Oświetlała ją tylko poświata księżyca i kilka łuczyw. Oraz niewyraźnie pobłyskujący fioletowy krąg, z którego właśnie wyszedł. Gdyby miał czas i odpowiedni nastrój do określenia roku, w którym się znalazł, przekonałby się, że panuje niepodzielnie 1805. Ale JFK zupełnie nie miał czasu. Bang! Baeeng! Pociski odbijały kawałki tynku i drewnianej boazerii tuż obok jego głowy. Vega wyraźnie robił, co mógł. Kovař mimochodem dostrzegł padającą na podłogę postać ze sztyletem w ręce i kolejną, zwijającą się na ziemi i ściskającą brzuch. Sssswoumh! Koło niego coś zaświszczało. John instynktownie zrobił unik i w przewrocie padł na podłogę. Wylądował na czworakach, błyskawicznym spojrzeniem ocenił sytuację. Tuż nad nim przeleciał drugi shuriken. Vincent Vega, przykurczony po drugiej stronie uliczki stworzonej pomiędzy półkami książek, strzelał w głąb sali. - Wal do wszystkiego, co widzisz! - poradził. - Nigdy nie strzelam do tego, czego nie widzę - oświadczył Kovař. - Ale przede wszystkim uwolnij kobietę przyszpiloną na tamtej ścianie! John Kovař, jako były żołnierz oddziałów uderzeniowych, szybko orientował się w nieznanym terenie. Teraz zajęło mu to trzy sekundy. Pokazał Vedze kierunek, który obrał, i zniknął mu z oczu. Vincent Vega podczas dziesięciogodzinnej podróży z Zurychu do Brna stwierdził, że jego nowy partner z angielsko-czeskimi imionami, do którego przyjaciele mówili po prostu JFK, charakteryzuje się nie tylko cierpkim humorem, ale również uzdolnieniami i umiejętnościami całego plutonu agentów, z którymi Vincent dotąd współpracował. Dlatego nie starał się wyjaśniać Johnowi, że tu właśnie on, Vincent Vega, jest dowódcą. Polegał na treningu i długoletnim doświadczeniu nowicjusza; nowicjusza w cudzysłowie, oczywiście. I dobrze zrobił. Beng! Beng! Z jakiegoś miejsca po drugiej stronie biblioteki odezwała się szybka palba skierowana w tylne szeregi przeciwników. Była piekielnie celna. Kovař bardzo cenił trud wykonawców amunicji i dlatego nie marnował naboi. Po chwili wymienił magazynki i dalej dziurawił czarne postacie. Vega również strzelał, teraz z innej, dogodniejszej pozycji. Andrea de Villefort obserwowała rozwój sytuacji z uczuciem gracza, któremu trzeci raz pod rząd pada w rulecie czerwona siódemka, gdy nie ma już więcej żetonów. Była zadowolona, że agencja przysłała jej na ratunek kompletny oddział strzelców wyborowych w sile co najmniej sześciu ludzi,
jak oceniła. Jednego z nich dojrzała. Nie nosił zwykłego w takich razach munduru khaki ani specjalnego ubrania, nie miał noktowizora na oczach ani mikrofonu przed ustami. Był to właściwie zupełnie zwyczajny facet, który czystym przypadkiem znalazł się w środku policyjnej strzelaniny. Z jedną różnicą: ten człowiek bardzo dokładnie panował nad przebiegiem akcji. Andrea dostrzegła ruch jego palca wskazującego; kręcił nim, jakby chciał wzlecieć do góry. Natychmiast zrozumiała, że ratownicy znów będą zmieniać pozycje. - Rotujemy. W ostatniej chwili spostrzegła ruch pod sufitem. Jeden ze stalkerów, uczepiony żyrandola, czaił się, chcąc zaatakować ratownika o włosach ściętych krótko na jeża. Ściskał w ręce katanę, a z oczu wyzierała mu śmierć. - Uwaga! - chciała krzyknąć Andrea, ale wiedziała, że to na nic. Wprawdzie zwróciłaby na siebie uwagę, nieznajomy ratownik odwróciłby się w jej stronę, ona wskazałaby mu czyhające w górze niebezpieczeństwo, a on spojrzałby w tym kierunku i w końcu dostrzegł napastnika. Mózg wydałby polecenie mięśniom. Uskoczyłby i jego beretta zaczęłaby wypluwać pociski. Ale byłoby już za późno. Napastnik dopadłby go i jednym cięciem rozciął korpus tak łatwo, jak rozpina się suwak kurtki. Wszystko to przemknęło Andrei przez głowę w ułamku sekundy. Jej ciało w tym czasie już reagowało na sygnał z mózgu. - Uwaga! - zawyła, odrywając targnięciem materiał sukni z prawego boku i prawego ramienia i uwalniając się częściowo z niezbyt zaszczytnego dla niej „ukrzyżowania”. Sięgnęła na podłogę po sztylet upuszczony przez trafionego pociskiem stalkera i cisnęła broń w kierunku, w którym za chwilę powinno znaleźć się ciało napastnika. Jej krzyk był oczywiście szybszy. Prędkość dźwięku nie mogła wprawdzie równać się z prędkością światła, ale w tym przypadku wystarczyła. John skutkiem treningu był wyćwiczony w reagowaniu na najdrobniejsze nawet bodźce. Usłyszał ostrzeżenie i rozpoczął manewr uniku z miejsca prawdopodobnego zagrożenia. Padając, dostrzegł świszczący sztylet i odwrócił się w stronę, w którą zmierzała broń. Zaczął wściekle strzelać z pistoletu. Huk wystrzałów znów wstrząsnął biblioteką oświeconego księcia ołomunieckiego. John uświadomił sobie, że nie zdąży dopaść wroga. Jednak przeciwnik z obnażonym mieczem samurajskim runął na niego już martwy. W jego sercu tkwił bowiem sztylet. Kovař z podziwem popatrzył na uśmiechającą się młodą kobietę. Była bardzo ładna, choć cała pokryta krwią. Też przelotnie się do niej uśmiechnął, po czym znów zmienił magazynki. Na zewnątrz dał się słyszeć krzyk dziesiątków ludzi. John z Vincentem spojrzeli po sobie badawczo. Sądząc po hałasie, tłum wtargnął do holu i zbliżał się do drzwi biblioteki. Kovař nie musiał sprawdzać magazynków, żadnych dodatkowych nie miał. W pistoletach tkwiły dwa ostatnie, co oznacza parę dziesiątków zabitych. Lecz sądząc po narastającym hałasie, to na pewno nie wystarczy. Chyba że przekona napastników, żeby ustawili się po trzech, czterech jeden za drugim i przez chwilę się nie ruszali.
Vega czołgał się ku Andrei. Oczekiwał ostatecznego ataku ludzi Hawka, którym wyraźnie zależało na tym, aby nikt im pani de Villefort nie porwał sprzed nosa. Kovař ukrył się pomiędzy dwoma późnorenesansowymi komodami, na których pyszniły się popiersia Jana Amosa Komeńskiego i Jerzego z Podiebradów, piewców pokoju i harmonii. W tej sytuacji była to raczej komiczna okoliczność. *** Stalkerzy zniknęli jak za machnięciem dezintegratora. Na ich miejsce do zamkowej biblioteki wtargnęła gromada wieśniaków z kosami, nożami i siekierami. - Z nimi nie mamy szans - zauważył Kovař, wymierzając broń w przybyszów. - Jest ich ponad dwustu. Od czego zaczniemy, Vinc? - Dokładnie od środka - Vega zdecydował się na najprostszą strategię - i szybko będzie po wszystkim. Dobre chęci są połową sukcesu. - Pod oknami czekają inni z widłami. Tego porzekadło nie obejmuje - zwrócił uwagę Kovař, podchodząc do pani de Villefort. Przytrzymując jej ciało kolanem, wyszarpnął ze ściany sztylet i shuriken. - Dzięki. - Andrea pocałowała go w policzek i podniosła z podłogi samostrzał. - Nie wiem, co to zgromadzenie oznacza - powiedziała. - Ale możecie liczyć na dwadzieścia strzał, które dodam do waszych pistoletów. - Bardziej przydałby się maxim ze skrzynką naboi - nadmienił Kovař. Ciemność panująca w bibliotece jeszcze bardziej zgęstniała, gdy wieśniacy zgasili większość łuczyw. Z przejść między półkami, stołami do pisania i posągami wynurzał się tłum niewyraźnie widocznych twarzy ukrytych w cieniu. Biblioteka pełna była sterczących narzędzi rolniczych, jak igły rozzłoszczonego jeżozwierza.
Andrea, Vincent i John nie zamierzali oddać życia bez walki. Tłuszcza skupiała się wokół nich jak spoisty ludzki wał, oczekując rozkazu, o ile jakiś miał nadejść. Tymczasem od strony zachodniego wejścia dał się słyszeć jakiś hałas. Z początku ledwie słyszalny, ale stale przybierający na sile. Ktoś posiadający szacunek i uznanie przechodził przez falujący, ustępujący mu z drogi tłum. Agenci EF wyczekiwali z uniesioną bronią. Pierwsze rzędy rozstąpiły się i między wieśniakami pojawił się wychudzony mężczyzna w czarnej sutannie.
W prawej ręce trzymał duży drewniany krzyż, a lewą machał im na znak powitania. - Komteso, jakże się cieszę, że znów panią widzę! *** John i Vincent patrzyli na siebie jak małe dzieci, które zaskoczyły rodziców in flagranti. Nie mieli pojęcia, co o tym myśleć. - Jarku! Ty złoty chłopaku - zawołała madame de Villefort, odrzuciła samostrzał i pobiegła naprzeciw drobnemu, lecz dziarskiemu mężczyźnie. - To Jarek Zimmermann, tutejszy proboszcz i kościelny - przedstawiła go swoim ludziom. Proboszcz miał wąskie śniade oblicze, na jednym policzku widniała czerwona szrama, ciągnąca się od dziurki w nosie aż do płatka małżowiny ucha. - Pomagał mi gromadzić informacje, i to dosłownie za każdą cenę. - Andrea wskazała na bliznę na jego twarzy. - Zapewnił nam zakwaterowanie i naprawdę wyśmienite miejscowe jedzenie. Możecie z nim rozmawiać również po francusku. - Miło mi, panie Zimmermann - uśmiechnął się Vega, podając rękę niskiemu mężczyźnie. Po czym odwrócił się ku pani de Villefort i Kovařowi. - O czymś zapomniałem pacnął się w czoło. - Pozwólcie, żebym was w końcu oficjalnie zaznajomił. - Przybrał ceremonialny wyraz twarzy. - Panna Andrea de Villefort, lingwistka, a również wojowniczka jak się patrzy, a to jest John Francis Kovař, ratownik lub zabójca, stosownie do okoliczności. - Jak dotąd, Johnie, niezbyt wiele o panu słyszałam - odezwała się Andrea zmysłowym głosem. Tylko dostrzegłam pana gdzieś pomiędzy palmami. - O palmowym piwie możesz teraz zapomnieć - włączył się Vega. - Od dziś o tym przemytniku usłyszysz więcej, niż potrzeba. To prawdziwy, nie fałszowany wariat. Wystarczyło mi kilka godzin w jego towarzystwie, żeby to stwierdzić. - No to witamy w klubie. - Andrea zaśmiała się zmysłowo, a gdy John F. Kovař z galanterią ucałował jej dłoń, dodała: - Szczególnie z uwagi na moją w nim obecność. - Pani Andreo, pod oknem znaleźliśmy czyjeś nogi - podszedł do nich Zimmermann. Czy to aby, broń Boże, nie samego hrabiego d’Morcefa? Madame de Villefort wzruszyła ramionami i przytaknęła. - Ach, jakże mi przykro - załkał sługa boży. - A czy możemy wziąć sobie jego buty i spodnie?
Madame de Villefort znów przytaknęła. - Dziękuję pani, po stokroć. Pan Bóg to pani w dzieciach wynagrodzi. - Zimmermann kłaniał się, cofając równocześnie ku drzwiom. - Proszę za mną, szanowni państwo. Czeka was odpoczynek i nieco skromnego pożywienia. Szli przez park zamkowy. Nad nimi chwiały się nagie korony dębów i kasztanów. Droga dojazdowa do zamku, wysypana białym piaskiem, świeciła w księżycowej nocy jak anielski trakt do Królestwa Niebieskiego. - Powiem ci, dziewczyno - powiedział Vega - że wejście wieśniaków nastąpiło w samą porę. Jeszcze pięć minut w tej bibliotece, a skończyłyby się naboje i teraz radośnie wykrwawialibyśmy się i sztywnieli. - Bardzo przewidująco z pani strony, że określiła pani proboszczowi dokładny czas i miejsce akcji dodał Kovař. - Widać z tego, że naprawdę ufa pani swoim informatorom. Zjawił się wraz ze swoimi ludźmi w najodpowiedniejszym momencie. Andrea spojrzała na Johna badawczo. Coś w tonie jego głosu jej się nie spodobało. A właściwie nie spodobało jej się to, co powiedział. Potarła czoło i w milczeniu poszła dalej wśród ponurej nocy. *** - Proszę, nie żałujcie sobie talerza pożywnej zupy - zachęcał ich proboszcz. - Żona przeznaczyła na nią najlepszą kurkę. Siedzieli na plebanii za kościołem. Duża kuchnia mieszkalna z piekarnikiem i piecem kaflowym była utrzymana we wzorowym porządku staranną ręką kobiecą. Czeskie napisy o Bogu na ręcznie wyszywanych serwetkach i zasłonkach mieszały się z niemieckimi. W kącie nieopodal ławy stał we wnęce mały ołtarzyk domowy. Zapalone świeczki migotliwymi płomieniami oświetlały oleodruk przedstawiający fragment drogi krzyżowej. Porcelanowy Jezus Chrystus spoglądał na obecnych z czarnego krzyża, a na malowanej twarzy miał taki wyraz, jakby właśnie spostrzegł Judasza. Na stół wjechał ciężki garnek. Kobieta zamieszała zupę chochlą i posypała ją drobno posiekanym szczypiorkiem. Obrzeża talerzy ozdobione były niebieskimi ornamentami, sztućce pyszniły się rzeźbionymi drewnianymi rękojeściami, a całe pomieszczenie tchnęło spokojem i prostotą. - Bierzcie, proszę, ile dusza zapragnie - zachęcała ich małżonka protestanckiego proboszcza, a zarazem kościelnego. - Ja bym sobie, za pozwoleniem, wziął - odezwał się John. - Ja bym sobie, za pozwoleniem, też wzięła - rzekła Andrea. - No, nie krępujcie się. Bierzcie, ile dusza zapragnie - zwrócił się do nich proboszcz ze szczerym
uśmiechem. - Ja bym sobie, za pozwoleniem, jeszcze wziął - rzekł John, któremu zaczęły drgać kąciki ust. - Ja bym sobie, za pozwoleniem, też wzięła - powiedziała Andrea, której zatańczyły w oczach wesołe ogniki. - Nie wiem, co was tak śmieszy. Ta zupa jest znakomita - rzekł Vega, który nigdy nie studiował i nie znał klasyki czeskich sztuk teatralnych. - Ja bym sobie, za pozwoleniem, też jeszcze wziął - dodał i dolał sobie zupy pełnej kawałków kurzego mięsa i warzyw. Kovař i pani de Villefort spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem. - Pozwólcie, że zaoferuję wam drugie danie - uśmiechnął się proboszcz, rozglądając się niespokojnie. Pewnie martwił się, czy żona nie przypali dobrze przygotowanego pieczystego. - To gąska, pięknie wypieczona, a do niej trochę imbiru. Żona po niego chodziła aż na targ do miasta. Moja dziewczynka jest zapobiegliwa. Kovař przestał jeść, żeby się nie zakrztusić. Andrea pochyliła głowę do samego talerza, co ułatwiły jej krótko ostrzyżone włosy. - Pozwoliłem sobie także oddać waszą broń do wyczyszczenia - oznajmił skromnie proboszcz. Kovař z wolna podniósł głowę, oczy mu pociemniały. Coś było nie w porządku. - Ależ, Jarku, nie musiałeś się fatygować - odpowiedziała z uśmiechem pani de Villefort. - Przecież nie umiecie nawet rozebrać tych naszych pukawek, czy może jednak umiecie? Kovař patrzył na proboszcza, a na twarzy gościł mu „uśmiech neutralny numer siedem”. Przesadna gościnność już od pewnego czasu nie przypadała mu do gustu. Oczekiwał najmniejszego choćby objawu czegoś niezwyczajnego. Gdyby nie to, że Andrea tak bezgranicznie ufała proboszczowi, on sam w jego ukradkowych spojrzeniach i połkniętych końcówkach słów dostrzegłby zapowiedź poważnych problemów. - Nasz kowal jest wybornym rusznikarzem, to i z tymi nowinkami jakoś sobie poradzi. - Proboszcz zaśmiał się najszczerzej jak umiał, ale Kovař zauważył, że na chudych policzkach pojawiły mu się czerwone plamy. - Ależ daj spokój, Jarku! Przecież nawet nie potrafilibyście z tego strzelać - zaśmiała się Andrea. - Potrafiliby - zabrzmiało od drzwi. Wszyscy odwrócili się w kierunku głosu. W drzwiach stał czarno ubrany mężczyzna, trzymając w ręce ich broń. Lord X-Hawk i jego piekielna banda. Stalkerzy stali obok niego z naciągniętymi kuszami i obnażonymi katanami.
- Panie, na Boga, niech pan oszczędzi ich życie. - Proboszcz ukląkł przed przybyszem i złożył ręce jak do modlitwy. Żona, zamiast wzywać Boga nadaremno, syknęła na dzieci i wycofała się z nimi w głąb plebanii. - Jakiś powód! Niech mi pan poda choć jeden powód - odparł chłodno lord Hawk. - Miłosierdzie. To jest ten powód, panie. Lord zaśmiał się, pokręcił głową z rozbawieniem i skinął na swych ludzi. Stalkerzy wywlekli z głębi domu kobietę z dziećmi, przyłożyli im ostrza mieczy do gardeł. Dzieci płakały, a kobieta szlochała. Nie śmieli nawet drgnąć. - Panie, obiecał mi pan, że jeśli wydam panu cudzoziemców, to oszczędzi pan moją rodzinę. Proboszcz pełzał na kolanach przed czarnym lordem. - Nie chodzi o mnie, moje życie należy tylko do naszego Pana - prosił sługa boży - ale przecież zaręczył mi pan, że żona i dzieci odejdą w pokoju. - Bo odejdą - oznajmił lord Hawk. - Ja swoich obietnic dotrzymuję, Zimmermannie. - Dziękuję, lordzie, dziękuję! Andrea wstała od stołu. - Jest pan faktycznie odrażający, Xavierze. Stalkerzy oparli jej miecze o pierś. Lord lekkim skinieniem dał im znak, żeby zostawili ją w spokoju. - Widzę, że diametralnie zmienił pan dawną hierarchię wartości - ciągnęła Andrea chłodno, chociaż we wnętrzu wrzała jak wulkan Świętej Heleny. - Szantażuje pan niewinnych wieśniaków, a potem z pewnością pozabija ich pan. Niech mi pan zdradzi, to wszystko z naszego powodu? Z powodu Strażników Równowagi, czy też z powodu pańskiego fanatycznego postrzegania świata? - Wielu światów - uzupełnił X-Hawk. - Niech mi pan powie szczerze: będziecie zabijać kolejnych niewinnych ludzi, wy, tak zwani mesjasze? - Cel uświęca środki - zaśmiał się czarny lord za przyłbicą. - Ja tego nie wymyśliłem. Wymyślili to zbawcy ludzkości w waszym świecie. Andrea odwróciła się do niego tyłem i uklękła obok modlącego się Zimmermanna. Ujęła jego złożone dłonie i powiedziała: - Przebaczam ci, Jarku. Wiem, że to dla ciebie trudne - szeptała z tak bliska, że jej usta prawie dotykały jego ucha. - Dobrze o tym wiem. Możesz mi wierzyć.
- Skończcie już to amatorskie przedstawienie - rzekł lord i machnął ręką. Stalkerzy odciągnęli klęczących od siebie i postawili na nogi. - Nie mam zamiaru tracić reszty nocy na takie bzdury. Tych - wskazał na proboszcza i jego rodzinę powiesić, a tych - wyciągnął rękę w stronę Johna, Vincenta i Andrei - zakujcie w żelaza. - Tylko nie to! - zawyła komtesa. - Te dzieci nic nie są winne! Pan nie może! - Ja wszystko mogę. - Jest pan normalnie skurwysynem! - Znów ordynarne wyrażenie. Przydałoby się trochę hipokryzji - powiedział lord. - I uwolnijcie mnie wreszcie od tego czarnego dupka. - Panie, proszę, nie! - krzyknął proboszcz. - Na Boga nad nami, zlituj się pan. - Nade mną nie ma Boga, idioto - oznajmił lord Hawk cicho, zabrał miecz stojącemu obok stalkerowi i jednym cięciem zdjął proboszczowi głowę z karku. I rzeczywiście, Boga przy tym nie było.
BRUDNY UKŁAD John Francis Kovař wypluł krew, zacisnął zęby i napiął mięśnie twarzy. Czekał. Dooong! Kruach! Kolejne ciosy pięścią spadły w to samo miejsce. Zobaczył gwiazdy przed oczami, wraz z krwią wypluł kawałek ułamanego zęba. - Ja cię nauczę, bękarcie, szanować pana - zasyczał gruby, łysy chłop w czarnych spodniach i czerwonej kurtce. Był podobny do wielkiej małpy, ale daleko mu było do poziomu jej inteligencji. Kolejne ciężkie uderzenie trafiło Kovařa w splot słoneczny. To był niebezpieczny cios.
Gdyby otrzymał go byk między rogi, z pewnością zwaliłby się na trawę ze stęknięciem. Kovař jednak nie upadł. Nie dlatego, że był wytrzymalszy od byka, ale dlatego, że ręce miał przywiązane łańcuchami. Jęknął i opadł na kolana. Grube żelazne obręcze raniły mu nadgarstki. Krew spływała po ramionach i ściekała po ciele na wilgotną podłogę izby tortur. Antonin Benych, oskarżyciel, sędzia i kat w jednej osobie, podszedł do bezwładnego mężczyzny. Złapał go za skronie, jako że agent miał za krótkie włosy, by je szarpnąć, i gwałtownie podniósł mu głowę. - To jeszcze nie koniec, dobrodzieju! - krzyknął mu prosto w twarz, wydychając woń czosnku, śliwowicy i tytoniu fajkowego. - Wody! Polejcie wodą tego łajdaka! Dwóch osiłków, pomocników kata, zjawiło się jak na zawołanie i z obu stron chlusnęło na Johna brudną wodą z pałacowego kanału. Potem pachołkowie szybko usunęli się z zasięgu mistrza, żeby nie zarobić jakiegoś ciosu przez przypadek. Oszołomiony Kovař pokręcił głową, chciał ją podnieść, lecz znów opadła mu na pierś. - Zostaw go, ty bydlę jedno, ty impotencie - wrzasnęła Andrea zza rogu. Kipiała z wściekłości jak nieprzytomna i targała łańcuchy. - Nie udało ci się ze mną, zboczeńcu, to odbijasz sobie na nim? Komtesa de Villefort wyraźnie wprowadzała w życie dwunasty rozdział podręcznika „Jak łatwo i szybko sprowokować wroga”. Kat ukradkiem obejrzał się na pomocników. Ci bardzo gorliwie szykowali buty hiszpańskie i nie dawali w żaden sposób poznać, że usłyszeli cokolwiek. - Jeszcze jedno słowo, ty dziwko, a przyniosę ci twojego bohatera w kawałkach zagroził Antonin Benych, czując, jak wraca mu męska sprawność. Andrea de Villefort z desperacją opuściła się na podłogę, aż łańcuchy zadzwoniły. Popatrzyła na sufit celi. Po czole ściekały jej strumyczki krwi, a dusza pogrążyła się w ciemności. Sadystyczny oprawca Benych w porównaniu z biesami, jakie szalały w jej wnętrzu, był istnym barankiem wielkanocnym. Przez zakratowane okienko przenikało do celi mdłe światło łuczyw palących się na korytarzu. Drzwi zbite były z masywnych belek wzmocnionych żelazem, a ściany więzienia wykonano z grubo ociosanych płyt granitowych. Ściekały po nich krople wody. Andrei natomiast płynęły po policzkach słone krople. Na usta, które przegryzła z wściekłości, wystąpiły zaś krople czerwone. - Chodź tu - zacharczał John Kovař cicho, patrząc jednym okiem na dręczyciela. Drugie oko zakrywał mu zielonożółty, na obrzeżach fioletowy siniak. - Słyszysz? Chodź tu, kretynie.
Antonin Benych podszedł do niego i palcatem podniósł mu głowę tak gwałtownie, że aż nieszczęśnikowi szczęknęły zęby. - Nie dosłyszałem ostatniego słowa, przyjacielu - zasyczał Benych. - Powiedziałem: kretynie - powtórzył John powoli, tak aby być dobrze zrozumianym. I nie jestem twoim przyjacielem. Po kolejnym, zupełnie niepotrzebnym ciosie skupił się na wyjaśnieniu swej poprzedniej uwagi. - Jeśli mnie zabijesz, durniu, twój szef cię powiesi. Za jaja, i to w przeciągu. Benych zamyślił się. - Tego jeszcze na nikim nie wypróbowałem - oznajmił zadumany. - No widzisz, to będziesz pierwszy. Oprawca znów uderzył go w twarz, ale tylko mimochodem, żeby torturowany nie stracił znów przytomności, i poszedł po stosowne narzędzia swego fachu. Izba tortur służyła równocześnie za muzeum średniowiecznych i nieco nowszych urządzeń, broni i wszystkiego, co wiązało się z zadawaniem mąk. - Musisz uświadomić temu cwaniakowi, że znajduje się w głupim miejscu i w głupim czasie. Może chociaż on to zrozumie, jeśli ty nie masz o tym pojęcia. Rozumiesz w ogóle, co do ciebie mówię, mongoloidzie? Kat nie rozumiał wszystkich wyrazów, ale z całości wysnuł poprawny wniosek. Musi zabić tego chłopa, zanim przyjdzie czarny lord. Bo Xaverius nie daruje sprawionego mu zawodu. Lord przecież powiedział: - Wydostań z nich, co się da, a później możesz się z nimi zabawiać, ile chcesz. Ale mimo starań Benych od żadnego z cudzoziemców nie wydostał nic. Nic zgoła. Co mu jednak nie przeszkadzało wyprawiać z nimi, co dusza zapragnie. Na jasno zadane pytanie: „Rozumiesz to, mongoloidzie?” nie znalazł innej odpowiedzi niż kolejne uderzenia, tym razem młotkiem w pierś. Kovař wykaszlał flegmę zmieszaną z krwią. - Świnio! Zabiję cię! Przysięgam, że cię zabiję! - wściekała się lingwistka. Odgłosy ciosów i charczenie pozwalały jej wyobrazić sobie, co działo się w izbie tortur. - Pamiętaj o tym, żebyś się potem nie wykręcał, że nie wiedziałeś! Pilot i strzelec Vincent Vega leżał w swojej celi za wilgotną, pokrytą pleśnią ścianą.
Nie wypoczywał, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Był nieprzytomny. W końcu po przesłuchaniu prowadzonym przez mistrza Benycha tak kończyła większość podejrzanych o działalność wymierzoną przeciwko habsburskiemu mocarstwu. Kat Antonin Benych był lojalnym i wzorowym pracownikiem administracji państwowej. Ze swojej służby był dumny, chociaż nie mógł o niej mówić tak otwarcie, jak by sobie tego życzył. Ludzie bywali bowiem na ogół nieżyczliwi. O dwanaście lat młodsza od niego żonka kochała go z oddaniem, a wszystkie dzieci co wieczór całowały na dobranoc. Święcili wigilię Bożego Narodzenia wraz z liczną rodziną, chodzili w niedzielę do kościoła, prawda, będą musieli postarać się o nowego proboszcza, piekli baranka na Wielkanoc i malowali pisanki. To była taka normalna rodzina. A wzorowy ojciec był też wzorowym zabójcą, tak samo jak mnóstwo innych morderców wykonujących swą pracę na innych stanowiskach państwowych. *** - Ty szpiegu - powiedział kat Antonin ze znużeniem w głosie; czasem torturowanie było prawdziwą harówką. - Najpierw zabiję ciebie, a potem twoich kompanów - oświadczył, a sądząc po krzywym uśmiechu, z wyroku sądu, a więc w sumie jego samego, był bardzo zadowolony. Kovař pokręcił głową. - Nawet nie przypuszczasz, w jaką kabałę się pakujesz. - Zaśmiał się rozbitymi wargami. - Zamknij gębę! - ryknął oprawca i zamachnął się młotkiem. Celował w głowę niezwykle upartego więźnia. Potem będzie wreszcie cisza i spokój oraz droga do domu, do dzieci, do zupy grzybowej i nagrzanej łaźni. Ale wszystko przebiegło inaczej... Przed samą głową Johna potężne uderzenie zmiotło młotek na bok. Było tak silne, że Antonin poczuł mrowienie w ramionach. Odwrócił się zdziwiony i podniósł głowę. Lord X-Hawk miał ponad dwa metry wzrostu. Górował nad nim, ściskając w ręce żelazny pręt. Drugą ręką z wolna odebrał mu młotek i odłożył go na imadło do ściskania kończyn. Antonin Benych przykurczył się. - Co ci mówiłem? - zahuczał lord spod ciemnej maski. - Żebym z nich wydobył wszystko, co wiedzą o naszej armii, panie. Lord kiwnął głową i ponaglił oprawcę prętem, aby mówił dalej. - I żeby mogli jeszcze wytrzymać pana przesłuchanie. - I co myślisz? Przeżyłby ten chłop twój ostatni cios? Kat wzruszył ramionami. - On jest twardy, panie. Zawzięty. On by dał radę.
Lord milczał przez chwilę. Potem podniósł odłożony młotek i zważył go w ręce. - Jest tak twardy jak ty? Oprawca nie pojął ukrytego sensu pozornie prostego pytania. - Nie, panie. Ja jestem twardszy. - Uśmiechnął się, ale zaraz mu ten uśmiech zgasł. Lord wolno uniósł młotek do uderzenia. - Nie! Na rany boskie, panie... Tak nie myślałem! Narzędzie spadło na głowę mistrza z tępym chrupnięciem. - Nie jesteś twardszy od niego - powiedział lord Xaverius Hawk i spojrzał na Johna Kovařa. - Wciąż może pan jeszcze dokonać porównania - powiedział Kovař, patrząc na zakrwawiony obuch młotka, który lord trzymał nadal w ręce. X-Hawk jak zwykle był owinięty w długi płaszcz, na głowie miał czarną rycerską przyłbicę z ciemnymi szczelinami. - Na to będzie jeszcze dość czasu - powiedział. - Johnie! - krzyczała Andrea ze swojej celi. - Jeśli to ten wielki facet, co wygląda jak Darth Vader, to powiedz mu, że tym przedstawieniem tylko komplikuje sytuację! - A, komtesa de Villefort - uśmiechnął się mężczyzna, patrząc w kierunku cel. Słyszałem, że poużywała sobie pani z mistrzem - podniósł nieco głos, żeby być lepiej słyszalnym. - Ale nic to nie było warte - oznajmiła Andrea. - To tylko krzykliwy partacz. Do niczego to jednak nie doprowadziło. Trochę go podczas tych prób pociągnęłam za język i wypaplał wszystko, choć nawet nie przypuszczał, że to robi. Lord przeszedł obok Johna Kovařa na korytarz. Za drzwiami podniósł ze stołu pęk nawoskowanych kluczy, a z żelaznego uchwytu wyjął palące się łuczywo. Podszedł do drzwi celi, w której chichotała Andrea. - I teraz mają w agencji sprawozdanie d’Morcefa potwierdzone, że tak powiem, z niezależnego źródła. Lord otworzył celę, wsunął do środka łuczywo i rozejrzał się. Madame de Villefort była w fatalnym stanie, ale mimo to śmiała się ciągle. - Blefuje pani - oświadczył lord. - Tylko to zostaje pani w tej sytuacji.
- Ja miałabym blefować? A pan co robi? Dlaczego pozwolił pan tłuc nas jak niewolników? Dlaczego nie zabił pan nas od razu tam, w bibliotece? - Prawdę mówiąc, miałem taki zamiar. Ale nasze straty za przyczyną waszych dwóch nowych agentów zaczęły być - jak dla mnie - nieopłacalne. Zmieniłem więc plany stosownie do rozwoju sytuacji. - Wiem tylko, że zmusił pan tego biedaka Zimmermanna do zdrady. - I właśnie za to go słusznie ukarałem - powiedział prawie przepraszająco lord i podniósł znacząco palec. - Musi pani przyznać, że zachowałem się fair, szczególnie z waszego punktu widzenia. Informator, który już raz zdradził, nigdy nie będzie dobrym donosicielem. A dzięki mnie ten Jezusiczek na pewno nim nie będzie. - Jest pan ohydnym człowiekiem. - Wszyscy jacyś jesteśmy, młoda damo. Pani jest przecież bardzo inteligentna, na pewno na tyle, żeby zrozumieć, że albo ujawni mi pani współrzędne waszego morawskiego okna transferowego, albo po prostu z wami skończę. - Jak to? - zdziwiła się Andrea przesadnie, jak na scenie. Gdy była mała, chciała zostać aktorką. Sam pan powiedział, że informator, który zdradził, zasługuje na karę. I poglądowo pan to zademonstrował. A ja powinnam teraz zdradzić, żeby mógł mnie pan natychmiast po tym zabić? Lord X-Hawk pogładził się końcówką spacerowej laseczki ze srebrną główką jastrzębia po powierzchni przyłbicy. Przez chwilę, bardzo krótką zresztą, milczał, a później szczerze roześmiał się na całe gardło. - Z pani jest niezły numer, komteso! - Śmiał się głębokim, przyjemnym śmiechem. Potem nagle spoważniał i kontynuował swoim zwykłym tonem, chłodnym jak stal i ostrym jak brzytwa. - Zabiłbym panią tylko z najwyższym żalem. Osobiście byłbym najbardziej rad, gdybyście pani i jej przyjaciele zechcieli pracować dla mnie. Kiedyś już to pani proponowałem. Była pani wtedy właściwie dziewczynką - powiedział, podszedł do niej i odpiął jej okowy. - A mimo to nawet jako dziewczynka odmówiłam panu. - To była inna sytuacja. Mam nadzieję, że tę drobną różnicę wyraźnie sobie pani uświadamia. Komtesa westchnęła i podniosła się z wiązki przegniłej słomy, która w celi służyła za materac. I tak było to lepsze niż leżenie na zimnej i wilgotnej podłodze. Typowo kobiecym, mimowolnym ruchem poprawiła resztki ubrania i grzbietem ręki otarła krew cieknącą z szarpanej rany nad okiem. Lekko się pochyliła, przechodząc przez drzwi celi. Nawet dla niej były za niskie, mimo że należała do kobiet drobniejszej postury. Podniosła głowę, odgarnęła włosy z czoła i spojrzała lordowi w oczy. Nie były widoczne, ale ona dobrze je pamiętała. Jasnożółte, z czarnymi pionowymi źrenicami. Znała to urzekające spojrzenie i kiedyś poznała jego
prawdziwą moc. Nie przypuszczała jednak, że kiedykolwiek spotka jeszcze lorda. - Dobrze, niech będzie, jak pan chce. - Kiwnęła głową ze znużeniem. - Mam tylko jeden warunek: niech pan zostawi przy życiu tych dwóch durniów, którzy przyszli mnie ratować. Proszę. - To znaczy, że odrzuca pani moją ofertę? Chciałem pozyskać was wszystkich. - Oferuję panu współpracę, a później może mnie pan zabić. Ale tych dwóch niech pan zostawi w spokoju. Nie mieli pojęcia, o co tutaj chodzi. Nawet jeśli zbada ich pan wykrywaczem kłamstw, wyjdą z tego czyści jak chłopcy przed pierwszą polucją. Lord spojrzał na nią. - Oni naprawdę przyszli tylko po mnie - powtórzyła. - Nie chce mi się wierzyć, komteso, że agencja posłała tu przez hiperpole jakichś wyrobników. - To się nazywa strategia. Im mniej agent wie, tym lepiej dla niego, a więc i dla agencji. Nie zna pan tej zasady? Czarny lord zaśmiał się i ktoś nieznający go mógłby sądzić, że potrafi żartem rozładować nieprzyjemną atmosferę podczas rozmów o interesach. Oczywiście najbardziej jednak lubił działanie i wtedy szedł na całego. - Pani chciałaby pouczać mnie o strategii? Tego rzeczywiście z przyjemnością wysłucham. - Chcę tylko powiedzieć, żeby pan puścił wolno tych dwóch chłopów, a wtedy panu pomogę. Wszystko popsuliście tymi swoimi transferami, naruszyliście co najmniej dwa wymiary - Andrea wypomniała mu to jak uczniakowi, który odpytywany z chemii nie wie, że siarkowodór obrzydliwie śmierdzi. - A to, jak pan z pewnością doskonale rozumie, nie mogło obyć się bez naszej interwencji. Lord przytaknął. - Jeszcze jakieś warunki, moja piękna pani? - zapytał, a gdyby to było możliwe, na twarzy pojawiłby mu się ironiczny uśmiech. Andrea nie zauważyła jakiejkolwiek zmiany w jego głosie i ciągnęła dalej: - Byłoby dobrze, gdyby pan nas przeniósł do pokoi mieszkalnych, przynajmniej do czasu, kiedy zapiszę panu dane, których się pan domaga. Sądzę, że jakaś zdatna komnata znajdzie się w tym pałacu. Tego śmierdzącego kanału mam już po dziurki w nosie. Nie mówiąc o tym, że muszę się umyć. I to dokładnie. - Milady, nigdy nie przestanie mnie pani fascynować - oznajmił po chwili lord Hawk z uznaniem, ale później szorstkim gestem wskazał na śmierdzącą celę. Gest był wymowny. Nosił miękkie rękawiczki z wężowej skóry, a na palcu serdecznym błyszczący platynowy pierścień z
symbolem jastrzębiej głowy z rozwartym dziobem. - Na zapisywanie danych, czy jak tam będziemy to nazywać, poczeka pani tutaj. W bezpiecznym miejscu i pod pieczołowitym nadzorem. Andrea patrzyła na niego jak lisica złapana w paści. Nie poddawała się, ale jasne było, że łatwo się stąd nie wydostanie. - Myślałam, że się porozumieliśmy. Przy oknie transferowym muszę być osobiście, inaczej, jak pan dobrze wie, całą akcję diabli wezmą. - Oczywiście, że się porozumieliśmy - uśmiechnął się lord w swój niewidzialny sposób. - W pałacowej bibliotece poczekamy sobie na portal do Genewy, to tylko dwie godziny jazdy powozem. Tak więc do widzenia za dwadzieścia godzin, komteso. Zostawię tu wzmocnioną straż, jeden na pewno nie wystarczy. A potem będziemy kontynuować naszą tak dobrze zapowiadającą się współpracę. Andrea stała przed otwartymi drzwiami celi. Usilnie rozmyślała, jak chętnie by temu czarnemu łajdakowi wydrapała oczy. - Niech mnie pani nie zmusza, panno Andreo, żeby kazać panią wsadzić do celi siłą. To poniżej pani godności! Nie mówiąc o tym, że pomocnicy katowscy wepchnęliby panią bardzo chętnie. A co by robili dalej, tego już nie musimy rozważać. Andrea odwróciła się i weszła do celi. - Mam nadzieję, że nie będzie się pani tutaj nudzić - rzekł lord, zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. - Zobaczymy się jutro. Do widzenia. - Cześć. *** Wieczorem rzucili każdemu z nich kawałek chleba i bukłak stęchłej wody. Strażnicy sprawdzili jeszcze cele i pociągnięciem za żelazny pierścień na każdych drzwiach wypróbowali pewność zamków. Zatrzasnęli znajdujące się na końcu korytarza drzwi do izby tortur, nalali sobie czerwonego wina z dzbana i wysypali na ławę kości do gry. Nocne zmiany nie były tu uciążliwe, o ile nie trzeba było wyciągać z więźniów na ogół z góry ustalonych zeznań. O spokojnych nocach nie można było natomiast mówić z punktu widzenia ofiar. Większość z nich nie spała z powodu bólu będącego efektem przesłuchania lub na odwrót, pogrążona była w ciężkim śnie pełnym koszmarów. Pozostali leżeli nieprzytomni albo umierający. Z cel dobiegały ciche jęki, mamrotanie modlitw, wymyślne klątwy lub po prostu płacz. Z trzech ostatnich na końcu korytarza nie dobiegał żaden dźwięk. Na dworze wybiła trzecia po północy i wtedy rozległ się cichy głos kobiecy, mówiący coś w nieznanym reszcie więźniów języku angielskim: - Vinc! John! Co z wami?
Pierwszy odezwał się Vega, z celi na prawo od niej: - Kolacja niczego sobie. Już mi się te skrzydełka przepiórcze i pawie szyjki przejadły. Reszta w porządku. Po głowie przejechał mi walec parowy, a ciało jakby mi wysmarowali ługiem. - Najważniejsze, że się ocknąłeś, Vinc. Widziałam, jak cię urządzili, i typowałam jakieś trzy, cztery dni w śpiączce. Później okazałoby się, czy pogrzebiemy cię tu, czy u nas. - Cieszę się, że cię rozczarowałem - zaśmiał się Vega z okienka. - A ty jak, John? - Ja na to patrzę z optymizmem. Jeszcze dwa, trzy takie przesłuchania i będziemy mieli spokój. Mam na myśli święty, boży spokój. Jedyne, co mnie naprawdę wkurza, to fakt, że nie wiem, o co chodzi. Chyba umrę za słuszną sprawę, ale nie wiem jaką. - Jak dotąd nie było czasu na wyjaśnienia - powiedziała Andrea. - Sam rozumiesz, że od czasu jak tu wpadliście, nie mieliśmy wolnej chwili. - A może spróbowalibyśmy teraz? - zaproponował Kovař, stękając boleśnie. - Mamy całą noc, musimy się trochę pozbierać po tym przesłuchaniu. Właściwie powinniśmy być wdzięczni za to zakwaterowanie, całkiem jak w hotelu. Mamy tu chłód, pojedyncze pokoje, obsługa jest wprawdzie odrobinę niemiła, ale poza tym można wytrzymać. - Dobrze. To od czego mam zacząć? - zapytała głośno Andrea. - Chyba od tego, gdzie właściwie jesteśmy i o co w ogóle chodzi? - Jesteśmy na Morawach, niedaleko Slavkova, w tysiąc osiemset piątym roku. Za niecały miesiąc kilka kilometrów stąd zacznie się jedna z najkrwawszych bitew tej doby, znana pod nazwą bitwy trzech cesarzy. Po jednej stronie stoją wojska Napoleona, a po drugiej rosyjsko-austriacka armia pod dowództwem marszałka Kutuzowa. Francuzi rozgromią o wiele liczniejszego nieprzyjaciela, a po obu stronach padnie ponad czterdzieści tysięcy zabitych i rannych, z tego dwadzieścia siedem tysięcy po stronie sprzymierzonych. To będzie najbrutalniejsza rzeź, jaką do tej pory ludzkość sobie urządziła. Po niej w Europie zostanie ustanowiony pokój, którego warunki na długie dziesięciolecia zmienią stosunek sił na kontynencie. Andrea zamilkła. Odwróciła się i łyknęła mętnej wody z bukłaka. Dzięki przeciwciałom, które agenci mieli we krwi, mogła popijać wodę pochodzącą nawet ze studni zarażonych tyfusem. - Bardzo ładnie, że pani to wszystko wie - odezwał się Kovař. - Historię tych stron też trochę znam. Nie pojmuję tylko, co w tej kolosalnej bitwie, w której uczestniczyło, jak sądzę, jakieś sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy, ma do roboty właśnie nasza trójka. - Nasza trójka? My mamy się zatroszczyć o taki wynik bitwy, jaki przeszedł do historii
- odparła komtesa de Villefort. - Tak, to rozumiem - oznajmił Kovař. - Na naszą trójkę nikt się nie porwie! Musimy tylko na nich wszystkich porządnie nakrzyczeć i rozgonimy te bandy raz-dwa. Komtesa westchnęła. - To całkiem niezły plan, ale agencja ma chyba inny, nieco bardziej pomysłowy. - I część tego planu stanowi to podziemie pełne trupów i sadystów? Jeśli tak, to pozwolę sobie pozdrowić panów strategów i planistów. Serdecznie - oświadczył Kovař uroczyście, jak na przyjęciu w bogatej firmie pełnej młodych, drapieżnych menadżerów cieszących się sukcesami. Andrea usłyszała metaliczny dźwięk, odgłos tarcia metalu o metal. - Wygląda na to, że ci idioci znów tu idą - szepnęła. Ucichli. Cisza wpełzła do każdej szczeliny jak wszędobylskie stado karaluchów. Z izby tortur dobiegały odgłosy licytacji, podbijania stawek i grzechotanie. - Nie, to tylko odgłos rzucanych kości - uświadomiła sobie Andrea z ulgą. - Tego na pewno nie było w planie - nawiązała do sarkastycznej uwagi Johna i ciągnęła dalej: - Razem z hrabią d’Morcefem mieliśmy sprawdzić kilka przejść, które wskazały nam kule w genewskim przyśpieszaczu. To tylko jeden z możliwych światów, ale i tak wysłali nas tu, żebyśmy potwierdzili albo obalili tę tezę. - I dowiedzieliście się o tym tylko dzięki kulom w jaskini? - One stawiają przed nami kilka możliwości, a my musimy jedną z nich potwierdzić. W większości przypadków jest to przejście samoczynne, tak jak w przypadku Meteorytu Tunguskiego. A może to być tylko echo naszego własnego tunelu, który służył nam do transferu. Może to być również cokolwiek, co narusza ten świat. A więc nie tylko tysiąc osiemset piąty rok, ale historię całej ludzkości. - To może spowodować kompletny bałagan - podsumował te rewelacje Kovař. - Dobrze powiedziane. Jest pan urodzonym lingwistą. - Mam nadzieję, że to nie jest zaraźliwe. - Ha, ha. Vega nie brał udziału w rozmowie. Milczał przezornie. Ostatecznie pracował dla agencji już piąty rok, więc domyślał się, co knuje Andrea. A że znał komtesę bardzo dobrze, o tym nikt w agencji nie wątpił.
- Jeśli dobrze zrozumiałem - odezwał się po chwili Kovař - wskazane by było zniknąć stąd jak najprędzej. I odwiedzić Slavkov. - Niech się pan nie boi - powiedziała Andrea. - Za dziewięć i pół godziny będziemy tutaj mieli międzyświatowy tunel i znikniemy. Do tego właśnie potrzebny był mi czas, który uzyskałam od lorda. - To głupio, że zabrali nam broń i opaski T - zauważył Vega. - O broń się postaramy - rzekła Andrea, która znów usłyszała metaliczne dźwięki. Psst! - Słuchajcie, nie chcę niczego sugerować, ale czy nie byłoby lepiej wynieść się stąd od razu? zapytał Kovař i z zewnątrz otworzył drzwi celi Andrei. *** Komtesa zrobiła głęboki wdech. Gapiła się na zakrwawionego, poobijanego faceta stojącego w otwartych drzwiach, jakby zobaczyła papieża w samych slipach. - Czy powiedziałem coś niestosownego? - Kovař podrapał się po brodzie, kiwając zawieszoną na palcu wskazującym wygiętą igłą, którą udało mu się zabrać mistrzowi, podczas gdy z pozoru nieprzytomny wisiał w łańcuchach. Była to ulubiona igła Benycha, którą wbijał przesłuchiwanym pod paznokcie. - Nie, powiedział pan właśnie to, co mógł najlepszego. Wiejemy! John najpierw uwolnił Andreę, a później ukląkł przy drzwiach celi Vincenta. Zabrał się do pracy. Ułatwiały ją dwa palące się na korytarzu łuczywa. - Doskonale panu idzie - zauważyła Andrea z uznaniem. - Taki pradawny zamek zapadkowy zdoła otworzyć każdy choć trochę uzdolniony włamywacz. - Muszę wspomnieć o tym w agencji, żeby nam wymienili zamki w prysznicach, no nie? powiedziała Andrea, uśmiechając się do wielkiego, krótko ostrzyżonego mężczyzny. Wpadł jej w oko od pierwszej chwili, gdy w bibliotece wraz z Vincentem urządzili strzelaninę godną filmu akcji i gdy ją po raz pierwszy chwycił w ramiona, żeby uwolnić. Zauważyła, że cierpki, trochę szorstki humor nie opuszczał go nawet w sytuacjach, w których inni zaczęliby jęczeć ze strachu lub bólu. Przyglądając mu się uważniej, nie zdołała określić, ile może mieć lat. Trzydzieści, trzydzieści pięć? A może rok więcej? Ale to nie było ważne. Już to, że otworzył drzwi jej więzienia i zapytał jak chłopiec: „Czy powiedziałem coś niestosownego?”, załatwiło ją zupełnie. Oczarowało.
- Jeśli macie w agencji oddzielne prysznice, to niech raczej wymienią administrację odparł Kovař z nieznacznym uśmiechem. - Kto, na Boga, wpadł na pomysł, żeby ustawiać oddzielne prysznice? Andrea nie zdążyła odpowiedzieć, choć i tak pytanie było retoryczne. Odezwał się metaliczny trzask. Celę Vegi Kovař otworzył w niecałe dwadzieścia pięć sekund. Drzwi do sali tortur w piętnaście. *** - Trzy szóstki - krzyknął podniecony zastępca kata Arnost z Hajku i popatrzył na pozostałych graczy. Siedział na pieńku katowskim, tyłem do drzwi prowadzących na korytarz i do cel, więc nie dostrzegł tego, co zobaczyło pięciu pozostałych. - Trzech więźniów! - wskazał gracz siedzący naprzeciw drzwi, które otworzyły się cicho. Stał w nich wielki, krótko ostrzyżony mężczyzna w czarnych spodniach i czarnej kurtce z metalowymi krążkami. Obok niego, jak kotka, prześliznęła się szczupła, czarnowłosa kobieta. Była prawie nieubrana. Czarną suknię miała niezwykle krótką, ledwie sięgającą do połowy smukłych, mocnych ud, rękawy natomiast urwane przy samych ramionach. Za nimi wszedł: do pomieszczenia długowłosy gość ubrany tak samo jak pierwszy mężczyzna. Cała trójka wyglądała na dość rozzłoszczoną. Sześciu mężczyzn wstało od zaimprowizowanego stołu do gry. Byli uzbrojeni w kordy, szable i tasaki. Wyciągnęli broń z pochew i stanęli w rzędzie. - Jest ich nieco więcej, niż sądziłem - stwierdził Kovař. - Oczekiwałem tylko tych dwóch zasrańców, którzy nas męczyli razem z tym bękartem - wskazał na łóżko stojące naprzeciwko żelaznej dziewicy. Pojękiwał na nim mistrz Antonin Benych, z głowy sączyła mu się krew, gęsta i czerwona jak sok z borówek. Trzymał się za skronie, a przez ciało przebiegały mu drgawki. - Rozdzielimy ich sobie sprawiedliwie - rzekł Vega. - Ja biorę tych dwóch po lewej stronie, Andrea tych z prawej. No a ty nie masz już wyboru. - Ja jestem skromny. Biorę, co zostaje. Sześciu mężczyzn rzuciło się na nich w tej samej chwili. *** Komtesa de Villefort przyjrzała się izbie tortur. Po prawej stronie stał piec, w którym czerwieniały rozpalone kleszcze, przygotowywane do dalszych przesłuchań, obok pieca stało łóżko, na którym leżał bezwładny kat, a najbliżej wznosiła się żelazna dziewica. Kolce w jej drzwiach pociemniały od zaschniętej krwi. Obok na kamiennej ścianie wisiały haki, kleszcze i młotki. Komtesa ruszyła naprzeciw swoim przeciwnikom, wyskoczyła i w locie kopnęła jednego z nich w twarz. Zrobiła unik
przed atakiem drugiego, który uciął jej mieczem lok i tak już krótkich włosów. Spadła na podłogę w przewrocie, zrywając się natychmiast jak sprężyna. Znalazła się przy ścianie i zerwała z niej metrowy hak służący do wieszania za żebra. - No, chodź, bohaterze - szepnęła. Bohater, Arnost z Hajku, usłyszał wyzwanie i rzucił się na nią. Wściekle wymachiwał szablą i sztyletem. Zwalił się na Andreę jak woda z przerwanej tamy. Komtesa obserwowała jego chaotyczne ruchy i wyczekiwała. Spostrzegła lukę między świszczącą bronią i wbiła Arnostowi hak prosto w otwarte, ryczące usta. A potem pociągnęła z całej siły. Mimo gejzeru krwi dostrzegła jednak kątem oka ostro ukształtowany grot piki. Rzucił ją chłop, który w tym momencie miał już zakrwawioną, niesymetryczną twarz; dolna szczęka znajdowała się w innym położeniu, niż powinna. Andrea nie przypuszczała, że tak szybko przyjdzie do siebie po wymierzonym mu kopniaku. Nie przypuszczała też, że uda jej się uniknąć dobrze wycelowanej piki. *** Vega padł na podłogę i przetoczył się na plecy. Wyrzucił nogi w górę i trafił pierwszego z atakujących w krocze. Był to Rostislav z Jensztejna, rudy chłopina z wypielęgnowanym wąsikiem, bródką na wzór muszkietera i wąskimi, boleśnie teraz zaciśniętymi wargami. Padającemu Vega wyrwał broń. Zrobił jeszcze jeden przewrót i szabla Petra Czerveneho uderzyła o podłogę w miejscu, w którym przed chwilą był Vinc. Ostrze złamało się, ale to nie wytrąciło z równowagi kędzierzawego młodzika. Odrzucił ułomek broni, zaś prawą ręką złapał krótki miecz ze zdobioną rękojeścią. Wyprowadził pchnięcie. Vincent Vega odbił broń przeciwnika ostrym machnięciem kordu. Klingi zderzyły się i zaiskrzyły. Petr po nieoczekiwanym odbiciu jego śmiertelnego, jak sądził, ataku stracił równowagę i padając, odwrócił się plecami do Vegi. Vincent już zauważył inne niebezpieczeństwo. Zobaczył chłopa, który zamachnął się i rzucił piką, ściągniętą ze ściany obok drzwi do cel. Broń kierowała się w plecy pani de Villefort. Vincent Vega instynktownie rzucił kord w kierunku toru lotu piki. Nie miał niczego, czym mógłby przebić leżącego rudzielca, więc uderzył go z boku kantem dłoni w szyję. Usłyszał ostry trzask pękających kręgów. Pika zbliżała się jednak do celu, a co więcej, koleś, któremu przed chwilą skopał jaja, z wysiłkiem obracał się na bok, wyciągając pistolet. Była to oryginalna pukawka rozbójnicza, ale wylot lufy miała tak wielki jak brama piekła. *** Kovař obejrzał pole walki i ustanowił priorytety. Ostry trening i brutalne akcje na tyłach wroga, przeprowadzane jeszcze w mundurze zielonych beretów, wzbudziły w nim ukryte instynkty zwierzęce
i czysto ludzkie, automatyczne reakcje. Teren przyszłej walki przemknął mu przed oczami jak w symulatorze 3D. Obraz podobny do izby tortur migotał w zielonych odcieniach, przeciwników postrzegał w czerwonych barwach, a jego towarzysze mieli wokół siebie niebieską, świetlistą otoczkę, jak Panienka Maria na oleodrukach z Watykanu, Lourdes czy kramów z dewocjonaliami otaczających inne katolickie sanktuaria.
Nie po raz pierwszy stał nieuzbrojony twarzą w twarz z nieprzewidywalnym zbrojnym nieprzyjacielem. Miał nadzieję, że nie po raz ostatni. Uskoczył przed prostym pchnięciem, ostrze drasnęło go w pierś. Złapał przeciwnika za ramiona, wykorzystał jego impet, rzucając go na ścianę, aż jego kord się złamał. Atakujący uderzył w mur najpierw nosem, później kośćmi policzkowymi, a na koniec ustami. Rozbił chrząstkę nosa, obtarł policzki i wybił
sobie zęby. Ale to nie było wszystko, co go dziś spotkało. Kovař natychmiast złapał go i obrócił ku drugiemu napastnikowi. Wąsaty, przysadzisty mężczyzna, atakując wściekle, przebił kompana na wylot. Kovař trzymał już w ręce młotek do łamania kości goleni, który stał oparty o trójnożny stołek dębowy. - Zabiję cię! Zabiję cię za to! - chrypiał wąsacz, gapiąc się na przebitego kumpla. - Czyżby tak od razu? - zapytał John. - Uhaaa! - ryknął mężczyzna i wyciągnął zakrwawiony miecz z ciała przyjaciela. Dobył noża ukrytego w cholewie skórzanego buta. - Uhaaa! - ryknął po raz drugi. Nie można było powiedzieć, że panował nad emocjami. Rozwścieczony znów rzucił się na Johna Kovařa, nie mając pojęcia, że ten dziki, dziwacznie ubrany cudzoziemiec nie ma tu właściwie nic do roboty. Że pochodzi z innego stulecia, z zupełnie innego świata. Kovař nie zachowywał się tak jak podczas określonego prawidłami pojedynku, odbywającego się w mglisty ranek pod porośniętym bluszczem ogrodzeniem. Najpierw wyciągnął zabitemu sztylet z pochwy. Odbił młotkiem dwa wypady wąsacza i przez moment skupił uwagę na pani de Villefort. Spostrzegł, że jeden z walczących rzucił w nią piką. Kątem oka zauważył również ciśnięty przez Vegę kord i usłyszał trzask odwodzonego kurka. Bez zastanowienia rzucił sztyletem, który wbił się głęboko w pierś Strzelca. Ten zdążył wprawdzie nacisnąć spust, ale już w momencie, gdy padał na podłogę, i kula odbiła tylko kawałek posadzki. Kovař rzucił młotek przed komtesę, a sam padł na ziemię, unikając kolejnego ataku. Złapał dębowy stołek i cisnął go wąsaczowi w twarz. *** Kord Vegi odbił się od piki, zmieniając tor jej lotu, niewiele, ale wystarczająco. Pika drasnęła komtesę w ramię. Lingwistka zauważyła rzucony przez Johna młotek. Złapała go w locie, zrobiła prawidłowy obrót i cisnęła nim z całej siły, jak w olimpijskim finale, w plecy wąsacza, który pomimo uderzenia stołkiem w twarz szykował się do zadania leżącemu bez broni Kovařowi decydującego ciosu. Uderzenie młotka zwaliło go na podłogę, Kovař musiał zrobić unik, żeby napastnik nie runął wprost na niego. Szybko wstał i rozejrzał się. Wiedział, że nie wszyscy są zabici, i postanowił to naprawić. Dobry nieprzyjaciel to martwy nieprzyjaciel. Poszukiwał stosownej broni. Andrea i Vincent zrozumieli jego zamiar. Skinęli głowami i pobiegli ku drzwiom. Był już najwyższy czas stąd zniknąć, jak brzmiało najczęściej wygłaszane zdanie w filmach sensacyjnych. JFK dokończy dzieła, a oni w tym czasie sprawdzą, którędy można się wydostać na zewnątrz. Andrea położyła rękę na brązowej klamce w kształcie kości udowej, gdy drzwi same się otworzyły.
Stał w nich największy facet, jakiego kiedykolwiek widziała. Olbrzym przez chwilę patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem. Wybałuszył mętnie zielone oczy na izbę tortur pełną jęczących ludzi, którym przyniósł właśnie posiłek. A potem zaryczał. - Johnie, mamy problem! - krzyknęła Andrea, robiąc unik. Obok jej głowy rozbił się o ścianę dziesięciolitrowy dzban, rozlewając wokół czerwone wino. Barczysty olbrzym pochylił się i wszedł do wnętrza. Wyprostował się i sapnął. Mierzył dużo ponad dwa metry, nogi miał grube jak kamienne filary głównej nawy świątyni, a ręce bardziej przypominały belki zaworowe w bramie fortecy niż ludzkie kończyny. Miał okrągłą twarz, mały nos i duże, żółte zęby. W jednej ręce ściskał oderwane ucho dzbana, a w drugiej tacę z plasterkami wędzonego mięsa. Powoli odwrócił tacę, pozwalając pachnącemu jedzeniu upaść na podłogę. Potem złapał ją za masywne ucho, uniósł obie ręce aż do sklepienia izby i znów zaryczał. Andrea zrozumiała wtedy, co to jest broń dźwiękowa. Kolos podszedł do jęczącego mistrza. Vega zaatakował wyrwidęba łańcuchem. Celował w głowę, wielką jak dojrzała dynia. Olbrzym podniósł rękę z urwanym uchem dzbana i nawinął sobie łańcuch na biceps. A potem szarpnął, a Vega przeleciał nad nim jak przy skoku o tyczce. Andrea pchnęła przerośniętego trolla sztyletem w brzuch. Ten obalił komtesę uderzeniem masywnej tacy i wyciągnął sztylet z rany. Z pogardą spojrzał na długość ostrza i odrzucił śmieszną zabawkę. Później obrócił się ku ścianie i zdjął z niej dwuręczny miecz, który trzymał tylko jedną ręką. W drugą dłoń złapał morgensztern i na pokaz pokręcił nabijaną kolcami kulą na krótkim łańcuchu. John F. Kovař podrapał się w czoło. Rozejrzał się po zbiorze broni i narzędzi tortur, na których widok każdemu kolekcjonerowi mocniej zabiłoby serce. Każde państwowe czy prywatne muzeum poczytywałoby sobie za honor posiadać tak kompletną kolekcję służącą wyłącznie do zadawania cierpień. - No tak - powiedział wolno i grzbietem dłoni wytarł krew z twarzy. - W tej waszej agencji człowiek się faktycznie nie nudzi - zwrócił się do pani de Villefort. Komtesa z trudem podnosiła się na nogi po uderzeniu w głowę ciężką tacą i tak jak John rozglądała się za najdogodniejszą bronią, którą można by w miarę skutecznie bronić się przed kolosem. Do tego najlepsza byłaby zapewne walizkowa bomba atomowa. Synalek kata znajdował się zaledwie o trzy kroki od JFK. Poruszał się na lekko ugiętych nogach, ściskając w ręce dwuręczny miecz. Kamienna podłoga drżała pod nogami Kovařa w rytmie tupania olbrzyma. Miecz był bardzo ciężki, ale dla zbliżającego się kolosa na tyle lekki, że mógł pokusić się o szybkie wypady. Kovař zrobił unik przed kolczastą kulą na łańcuchu i równocześnie ciął olbrzyma w łydkę. Tuż obok głowy Johna spadło na podłogę ostrze, z taką siłą, że miecz złamał się na pół. Olbrzymi chłop ze zdziwieniem spojrzał na zniszczoną broń, a równocześnie zamachnął się kulą na
łańcuchu, mierząc w pierś Kovařa. Ale trafił go tylko w swojej wyobraźni. W bok uderzył go bowiem piorun i spalił jak lipę rosnącą obok kapliczki w rodzinnej wsi Żiżki. - I co ty na to, wielki, poroniony wypierdku! - zawrzasnęła lingwistka. Olbrzym zachwiał się. Andrea rozluźniła ucisk rozżarzonych kleszczy, które przed chwilą wyciągnęła z pieca i wbiła w bok tego niepokonanego ciała. Mięso syczało i śmierdziało. Andrea zmieniła pozycję i zachodząc kolosa od tyłu, zacisnęła kleszcze na ręce, w której trzymał łańcuch. Gigant zaryczał i upuścił broń. W tej chwili John rzucił się z całym impetem na przeciwnika, pchając go ku ścianie. - Vinc, pomóż! - krzyczał, ściskając potężnego chłopa za ramiona. Vincent Vega doskoczył do Johna i obaj ze wszystkich sił zaczęli wpychać nic nierozumiejącego olbrzyma do otwartej żelaznej dziewicy. Pokryte zaschniętą krwią kolce wystawały z narzędzia tortur, czekając na kolejny przydział mięsa. I doczekały się. Niezgrabne ciało z odgłosem przypominającym cmoknięcie nadziało się na trzydzieści dwa groty o różnej długości i kształcie. Niektóre sterczały bydlakowi z piersi, inne pozostały wewnątrz przedziurawionego korpusu. Andrea, John i Vincent obserwowali straszliwe przedstawienie z profesjonalnym zainteresowaniem. Ale wiedzieli, że każdy martwy zakapior przynajmniej jeden raz ożywa. To prawidło dotyczyło nie tylko horrorów klasy B, zdarzało się, niestety, również podczas rutynowej pracy w terenie. - No, wygląda nieźle - rzekł po chwili Kovař. - Myślę, że tutaj już skończyliśmy. - Nie - powiedziała Andrea i odwróciła się ku jęczącemu mistrzowi. Antonin Benych odzyskał w końcu przytomność. Uniósł się na drewnianej ławie i dostrzegł syna nadzianego na kolce żelaznej dziewicy. Jego ukochany potomek umarł w narzędziu tortur, za pomocą którego jego ojciec pozbawił życia wielu przesłuchiwanych, obwinionych na ogół tylko na podstawie rozkazu władzy. Jedno nędzne życie nie ma przecież żadnego znaczenia, zwykł śmiać się Antonin. Dopiero teraz zrozumiał, że każde życie ma znaczenie. Szczególnie jego własne. - Na Boga, nie! - zacharczał. - Nie wycieraj sobie gęby imieniem bożym, śmieciu - odparła Andrea tak obojętnie, jakby przez telefon komórkowy zamawiała kuchenkę mikrofalową piątej generacji, grającą melodie ludowe stosowne do rodzaju potrawy, bez względu na region Europy, z którego pochodzi danie. Komtesa podeszła do kata.
- Coś ci obiecałam, pamiętasz? Za to, co zrobiłeś mnie, moim partnerom i wszystkim naszym ludziom. Ilu ich zabiłeś? Pamiętasz to w ogóle? Kat kręcił głową tak gorliwie, jak tylko mógł. - Wielu ich było, prawda? Pamiętasz? Obiecałam, że cię zabiję. A ja swoich obietnic dotrzymuję powiedziała i pokazała mu sztylet ze zdobionym ostrzem. - Ale ty w odróżnieniu od nich będziesz miał szybki koniec - dodała i przebiła mu serce. - Co mnie naprawdę bardzo złości. Wtem zbroczony krwią wyrwidąb wyrwał się z kolców żelaznej dziewicy i zataczając się, ruszył pomścić ojca. Cała trójka obejrzała się w jego kierunku. - Ty też idź w końcu do piekła - zwrócił się ku niemu Kovař. Złapał ogromny miecz, wskoczył na konstrukcję ściskacza kończyn i z tej wysokości jednym ciosem uciął głowę chwiejącemu się olbrzymowi. Vega patrzył na toczący się po podłodze czerep i odezwał się sucho: - To dopiero pokaz żywotności. Widzę, że musimy zmienić obowiązujące w agencji zasady kontaktu z przeciwnikami w innych światach. - Niektórzy zrobili, co mogli, na własną rękę - oznajmił Kovař. - Wydaje mi się, że madame de Villefort ani trochę nie pozostała w tyle. Andrea miło uśmiechnęła się do Johna. Był to szczególny widok, taki zalotny, radosny uśmiech na zakrwawionej, pokrytej siniakami twarzy. - Co prawda bez pańskiego przykładu nie szłabym może tak od razu na całość, Johnie. A w ogóle co byś powiedział na to, żebyśmy w końcu zaczęli mówić sobie na ty? - Z wielką przyjemnością. Ostatecznie przez ostatnie kilka chwil sporo razem przeżyliśmy. - Jestem Andrea - oznajmiła jak na wieczorku zapoznawczym. - Do mnie mówią John - rzekł JFK i delikatnie ucałował jej dłoń. Vega postawił oczy w słup. - Niech żyją telenowele. Ja chyba umrę. *** Uciekali pod długim szeregiem arkad. Nikt ich nie gonił, lecz mimo to śpieszyli się. Byli obolali, ale nie mieli czasu się tym przejmować. W lewym narożniku rozległego podwórca znajdowało się wejście do prochowni. Natknęli się na nie przypadkiem podczas ucieczki niekończącymi się korytarzami pałacu, wokół którego od kilku miesięcy rozłożony był obóz i arsenał wojsk rosyjskich.
- Sprawdź, gdzie są stajnie! - posłali Andreę na zwiady i obaj wtargnęli do prochowni. Nocną wartę trzymali tylko dwaj żołnierze. W ogóle nie przyszło im do głowy, że nieprzyjaciel mógłby się pojawić właśnie tu, w sercu rosyjskiego obozu. A gdy im to w końcu do głowy przyszło, było już za późno. Leżeli obok beczek i skrzyń z poderżniętymi gardłami. A Vinc z Kovařem przygotowywali ogromny fajerwerk. Po niecałych dwóch minutach wróciła ze zwiadów Andrea. - Stajnie są w prawym skrzydle, sto metrów stąd. Trzydzieści koni i para martwych stajennych oznajmiła. - Podpalam. Mamy trzy minuty. Znikajmy stąd! - rzekł Vega. To było przed dwoma minutami. Teraz pędzili ku stajniom. - Mogliście dać dłuższy lont - powiedziała Andrea między jednym oddechem a drugim. - Już i tak jest wystarczająco długi! A dlaczego? - Żebyśmy zdążyli wypuścić konie. - W stajni mogłyby przeżyć. To dość daleko. Za nimi nagle otworzyły się drzwi i wyszła z nich trzyosobowa nocna zmiana warty. Cała trójka trzymała w rękach karabiny. - Stój, kto idzie? - zawołał najwyższy z żołnierzy, przygładzając wąsik końcem palca. Zatrzymali się. Na akcję nożem przeciw broni palnej, i to z odległości dziesięciu metrów, mógłby się zdecydować chyba tylko westernowy miotacz noży, ale nie normalny człowiek. - Czego tu szukacie? - odezwał się drugi żołnierz. - Co kombinujecie? - Mówią po rosyjsku, Vinc. Zostaw to mnie. - Andrea uśmiechnęła się zalotnie. - To są moje chłopy powiedziała po rosyjsku i objęła Johna. Namiętnie go pocałowała. Johnowi bardzo się to spodobało, dopiero co walczyli wspólnie, a naraz sprawy nabrały tempa. Natychmiast zrozumiał podstęp i zaczął poklepywać Andreę po jędrnym tyłku. W drugiej ręce trzymał sztylet. - Zaloty zostaw na później - syknęła mu Andrea do ucha, ale nie brzmiało to zbyt groźnie. Vincent Vega również zrozumiał, o co chodzi w tym przedstawieniu, i zaczął
odgrywać swoją rolę. Uniósł i tak już krótką suknię Andrei, odsłaniając smukłe, wspaniale ukształtowane udo. Chytrze spojrzał na patrzących z niedowierzaniem żołnierzy. Opuścił skraj sukni i pocierając palcami w charakterystycznym geście, dawał do zrozumienia: - Ile dacie za ten pierwszorzędny towar? Dwaj żołnierze zaśmiali się. Pożądliwe uśmiechy zagościły na ich szerokich słowiańskich twarzach. W odpowiedzi na ofertę Vincenta podeszli bliżej, żeby pomacać zachwalany towar. Trzeci z nich, zachmurzony Azjata, pozostał na swoim miejscu. Vincent Vega usłyszał nieznaczne syknięcie i z wyrazu twarzy Johna pojął, że to on zajmie się Azjatą. Vincent z Andreą powinni zlikwidować tych dwóch zbliżających się z lubieżnymi uśmiechami. Andrea całowała Kovařa z otwartymi oczami, uważnie obserwując okolicę. Zrozumiała swoją część zadania. Kovař nagle odtrącił ją i rzucił sztyletem w Azjatę. Krępy chłopina osunął się na ziemię z ostrzem w szyi. Vega przebił pierś drugiemu, a Andrea poderżnęła gardło ostatniemu żołnierzowi. Wyglądałoby to dobrze, gdyby... - Już nie zdążymy! - krzyknął Vega. - Za długo tu zmitrężyliśmy. Rozejrzeli się po pogrążonym w półmroku podwórcu, oświetlonym tylko łuczywami i światłem padającym z okien. - Na środek! Za fontannę! - wskazał Vincent Vega. - Chyba już powinno było wybuchnąć. Może ktoś zgasił lont. - Wybuchnie równocześnie pięć beczek! Pali się pięć lontów! Niektóre z nich są ukryte pod ławkami, a inne pod stertami mundurów - krzyczał Vega, pędząc przez podwórze ku renesansowej fontannie zbudowanej z gładko obrobionych płyt marmurowych. - Jak to zrobiłeś w tak krótkim czasie? - krzyczał Kovař. - On w pięć minut wysadziłby nawet Reichstag! - odpowiedziała Andrea z drugiej strony. - Skąd wiesz, że to nie ja go wysadziłem? Szybko, jeszcze kilka kroków! I na ziemię! Kryjcie głowy! - ryczał Vincent, wciągając Andreę pod siebie. Kovař upadł obok nich, zakrywając ramionami głowę Andrei i swoją. Baahrouum! Swissst! Beng! Podwórzec ogromnej budowli zmienił się w arenę ogniową. Eksplozja prochowni zniszczyła całe skrzydło pałacu, a wybuchy trwały nadal. Obok leżących spadł kawał metalu i dwie masywne belki złączone ze sobą poprzecznym wspornikiem.
- Wleźmy pod to! - ryczał Vega, ale nikt go nie słyszał. Trudno się było dziwić. On sam słyszał tylko swój własny krzyk, bo z zewnątrz dochodził jednostajny, przeciągły, ogłuszający grzmot. Vincent zlazł z Andrei i z całej siły zaczął ją wpychać pod belkę. Pociągnął Johna za resztkę rękawa i wskazał ręką. Kovař kiwnął głową i szybko przetoczył się pod powyginaną konstrukcję. W powietrzu przelatywały cegły, bloki piaskowca, kawałki pokrycia dachowego, pomieszane z ciałami ludzkimi lub ich fragmentami. To nie był jeden wybuch, ale seria następujących po sobie gigantycznych eksplozji. - Stajnia! Stajnia! - wrzeszczała Andrea tak głośno, że usłyszeli ją nawet w tym huku. Wskazywała na drugi koniec podwórca. Wprawdzie wszędzie kłębiły się dym i kurz oraz buchały płomienie, ale można było dostrzec, jak z wywalonych wrót wyskakują oszalałe z przerażenia konie. - Za nimi! - Nie trzeba - ryknął Kovař, wskazując na spłoszone zwierzęta. Spanikowane stado zwróciło się prosto ku nim. Kilkadziesiąt nieokiełznanych koni pędziło właśnie na nich. - Niektóre mają wodze i strzemiona! - krzyknął Vega. - To dobrze! - Dla mnie to niewielka różnica - mruknął Kovař. Wszyscy troje wspięli się na kawał rozwalonej ściany i wyczekiwali. Każdy starał się upatrzyć sobie konia. Stado zwolniło nieco pośród gruzów i rozdzieliło się na kilka części. Pierwsza skoczyła Andrea. Tuż za nią Vincent pokrzykiwał jak kowboj i powściągał swego rumaka. Kovař zdążył już spaść z drugiego konia. Nigdy nie był wybitnym jeźdźcem i skok na spłoszonego wierzchowca nie należał do jego ulubionych rozrywek. Andrea już opanowała swoją klacz. Podjechała galopem do uciekającego gniadosza i złapała za wodze. Była to trudna sztuczka, ale komtesa od dziecka miała do czynienia z końmi. Kovař pobiegł za ostatnimi zwierzętami, mając nadzieję, że przynajmniej jego przyjaciołom uda się uciec. Podwórzec zapełniał się żołnierzami, a z okien wyjrzały lufy karabinów. Wszyscy szukali sabotażystów, ale języki płomieni, kłęby gęstego dymu i kurz wzniesiony kopytami utrudniały orientację. Kilku nadgorliwych żołnierzy zastrzeliło przez pomyłkę swoich kolegów. Zewsząd dobiegały rosyjskie okrzyki i rozkazy. Kovař pochylił się nad zabitym i ściągnął z niego kurtkę mundurową. Narzucił ją na ramiona i uciekał w ślad za znikającym stadem. Nagle wśród dymu i płomieni pojawiły się dwa konie. Tuż obok niego stanęły dęba i zarżały z przestrachem. Były bardziej wystraszone niż John. Opadły na przednie nogi zaledwie kilka centymetrów od Kovařa, a ten dostrzegł, że z grzbietu jednego z nich krzyczy coś do niego Andrea.
- Co ty masz na sobie, do cholery? Jak miałam cię poznać? - Chyba po perfumach! - Ha, ha! Wsiadaj! Vincent czeka w ogrodzie. - Dzięki! - Za tamtego buziaka czy za konia? Kovař zaśmiał się, wskoczył na siodło i ruszył za tajemniczą, wspaniałą kobietą, która sądząc po tym, czego dokonała przez ostatnie dni, była wszystkim, tylko nie lingwistką. - Za ten pocałunek! - krzyknął JFK i dodał: - Pocałunek za konia! Andrea posłała mu całusa przez powietrze. Wśród zimnej i wilgotnej nocy cwałowały trzy konie. Drogi rozmiękły skutkiem długotrwałego deszczu, ale podmarzły nocą, więc kopyta koni nie grzęzły w błocie. Sylwetki jeźdźców i koni były dobrze widoczne na tle płonącego pałacu. Ale po chwili budynek też zniknął za ciemnym horyzontem. Po paru godzinach nieprzerwanej jazdy widnokrąg za nimi zaczął się przejaśniać. Poświata nie pochodziła jednak od pożaru. Zaczynał się nowy dzień, jeden z ostatnich przed najkrwawszą bitwą w dotychczasowych dziejach. Słońce wschodziło na czerwono.
AUDIENCJA U CESARZA Napoleon Bonaparte kiwał głową. Swój słynny dwurożny kapelusz odłożył na skraj rozłożonej mapy okolic Slavkova, przyszłego pola walki. Prawą rękę wsunął pomiędzy guziki znoszonej żołnierskiej kurtki. Nie był wysoki, ale emanowała z niego stanowczość i autorytet. Włosy miał czarne jak każdy rodowity Korsykanin i równie ciemne oczy. Już od dziesięciu minut słuchał relacji nieznajomych, którzy udzielali mu informacji trudnych do uwierzenia, lecz bardzo interesujących. Generałowie i marszałkowie z cichym podziwem obserwowali cesarza Francuzów, uważnie słuchającego jednej młodej kobiety i dwóch drabów,
którzy wyraźnie mieli za zadanie ochraniać ją podczas podróży po drogach burzliwej Europy. Mówiła głównie młoda piękność. - I również domyślamy się, sire, że nieprzyjaciel zna pański plan i jest zdecydowany tę okoliczność skrupulatnie wykorzystać dla zapewnienia sobie zwycięstwa. - A mojej porażki. - Bonaparte pokiwał głową. - Pani de Villefort... Tak brzmi pani nazwisko, czyż nie? Ma pani niewiarygodne szczęście. Niech pani sobie wyobrazi, jak bardzo musiały mnie zainteresować informacje od moich ludzi, abym zdecydował się z panią spotkać. Na kilka dni przed rozstrzygającą bitwą, do której przygotowuję się już od miesiąca. Przed nami leży Austerlitz, a za nami Europa, moja Europa. A ja, zamiast doszlifowywać ostatnie kamyczki strategicznej mozaiki, zajmuję się waszą trójką, osobami bez dokumentów, nieznanymi indywiduami, i to na terytorium nieprzyjaciela. - Osobami, sire, które przynoszą bardzo istotne informacje - powiedziała pani de Villefort, pozostając w lekkim ukłonie. John Francis Kovař nie mógł się nadziwić, w jaki sposób w tak krótkim czasie ta niebezpieczna wojowniczka zdołała zmienić się w królową sezonu balowego i elokwentną rozmówczynię salonową. Vincent Vega już dwukrotnie miał zaszczyt uczestniczyć w misji wraz z urodzoną arystokratką, więc nie dziwił się niczemu. Miał inne zadania, a konwersacja do nich nie należała. Władca podszedł do nadobnej młodej kobiety i lekko położył rękę na jej delikatnym ramieniu.
- Nie musi pani stale mi się kłaniać, komteso - powiedział ze spokojem. - Czuję się tym prawie zakłopotany. Świta Bonapartego spojrzała po sobie z najwyższym zdumieniem, a gdyby to było możliwe, podniesione brwi odfrunęłyby z ich czół jak ptaki. Andrea de Villefort wyprostowała się, ukazując krągłości świetnie ukształtowanych, mocnych piersi, niemieszczących się w zbyt małym staniczku.
Zanim po wszystkich przesłuchaniach i rewizjach zaprowadzono ją wreszcie do cesarza, otrzymała wspaniałą kreację. Wyglądała co najmniej jak królowa. - Wasza Wysokość, proszę mi wierzyć. Żeby przynieść te wiadomości, zrobiliśmy naprawdę wszystko - powiedziała. - Wiem, wiem - oznajmił Bonaparte. - Słyszałem o pełnym Rosjan pałacu w Ołomuńcu, który wyleciał w powietrze. Dobra robota. Gratuluję. Wszyscy troje bez słowa ukłonili się cesarzowi. Andrea należycie pouczyła obu przyjaciół przed audiencją. - Jeśli narobicie mi wstydu, nie dostaniecie ani kolacji, ani piwa - zapowiedziała. Wyraźnie zrobiło to na nich wrażenie. - Teraz, komteso, jeszcze raz przejrzyjmy pani informacje. Streszczę je własnymi słowami. Proszę, aby pani w razie potrzeby uzupełniła moje słowa lub poprawiła je. - Na to bym sobie nie pozwoliła, sire. - Proszę to traktować jako moje życzenie albo rozkaz. - Jak pan sobie życzy, sire. Bonaparte podszedł do stołu i popatrzył na mapę. Przedstawiała okolicę Slavkova z naniesionymi pozycjami armii rosyjsko-austriackiej i rozmieszczeniem wojsk francuskich. Czerwone chorągiewki oznaczały baterie dział o sześciu lub ośmiu lufach. Odpowiednio do typu dział czy haubic pole ich ostrzału pokrywało dystans od jednego do trzech kilometrów. Czerwono-niebieskie klocki przedstawiały dywizje piechoty, rozdzielone kolorami na brygady. Pułki i poszczególne bataliony zaznaczono obrysami. Naprzeciw sił francuskich wiła się linia czerwono-białych chorągiewek. Oddziały francuskie liczyły, wraz z niedawno przybyłymi posiłkami, zaledwie około siedemdziesięciu tysięcy ludzi, podczas gdy połączone armie rosyjsko-austriackie dysponowały ponad dziewięćdziesięcioma tysiącami żołnierzy. Nierówna była też ilość dział. Baterie artyleryjskie były chlubą Bonapartego, niewysoki Korsykanin rozpoczynał przecież karierę wojskową jako oficer artylerii. Do tej bitwy zgromadził niewiarygodną wprost liczbę dwustu pięćdziesięciu armat, ale nieprzyjaciel miał ich ponad trzysta pięćdziesiąt. Teraz, kiedy całymi dniami i tygodniami cesarz snuł marzenia o skomplikowanej, ryzykownej i śmiałej rozgrywce, pojawiła się jakaś tajemnicza komtesa i z przekonaniem utrzymuje, że wszystko pójdzie inaczej, zupełnie inaczej. I co najważniejsze, podaje informacje o sprawach, które zna tylko on, sprawach jak dotąd bezpiecznie przechowywanych w jego głowie. I właśnie w tej niezrozumiałej okoliczności tkwił powód niezwykłego zaufania cesarza wobec nieznanych obieżyświatów.
Mogli to być rosyjscy lub austriaccy agenci. Ale zagadkowa arystokratka czytała w jego głowie i stała po jego, a nie wrogiej stronie. To był dla Bonapartego dobry znak. Nawet gdyby niczego innego się nie dowiedział, wystarczyłoby, że komtesa dokładnie opisała mu przebieg całej nadchodzącej bitwy, krok po kroku, jak to zaplanował w ostatnich tygodniach. Nie rozumiał tego, naprawdę nie rozumiał. A Napoleon od dziecka nie znosił sytuacji, których nie rozumiał. Zdecydował się więc uznać jakiekolwiek argumenty czy stwierdzenia pozwalające rozwiązać zagadkę. *** - A więc twierdzi pani, że nieprzyjaciel ma u siebie szpiegów, którzy tak samo jak pani znają przebieg bitwy? Nie rozumiem tylko, dlaczego hrabia Kutuzow nie zaatakował wczoraj wieczorem i nie zaskoczył nas na innych pozycjach. - Istnieje kilka odpowiedzi na to pytanie, sire. Albo zwiadowcy nie dotarli do niego na czas, przecież i my czekaliśmy na przyjęcie prawie trzy dni, albo pańscy przeciwnicy im nie uwierzyli i wygonili ich precz, zwłaszcza że przepowiadali im dotkliwą porażkę. To obraża waleczność i honor każdego głównodowodzącego, czyż nie? - uśmiechnęła się Andrea. - Albo też mają plan zapasowy, do którego Kutuzow nie jest im potrzebny. Ostatnio rosyjski hrabia jest bardziej marionetką niż dowódcą. - Pozwolą więc na taki przebieg bitwy, jaki pani opisuje? Będą wyczekiwać i wpływać na jej tok stosownie do rozwoju sytuacji? - Właśnie tak, sire. My wiemy, że w okolice Ołomuńca przeniknęli agenci przeciwnika i najprawdopodobniej dokładnie badają teren i rozmieszczenie wojsk. Ale ich dalszych kroków nie zdołamy, niestety, odgadnąć. Na tym polegało zadanie hrabiego d’Morcefa, który zginął na posterunku. Już nie zdążyłam dokończyć za niego dzieła. A właśnie to mieliśmy stwierdzić. Co knują wrogowie. - Skąd pani wie, że tu są? Ci szpiedzy. - Namierzyliśmy ich, sire. Przeniknęli przez barierę czasoprzestrzeni, to umiemy stwierdzić z całą pewnością. - Czym przeniknęli? Andrea niepewnie rozejrzała się po kwaterze dowódcy. Cesarz kazał ją urządzić w jednym ze stojących na odludziu domów w Kandii na drodze z Ołomuńca, niedaleko Brna. Komtesa pokręciła głową. Cesarz zrozumiał i jednym gestem wygonił wszystkich z kwatery. - Wasza Wysokość nie musi mi wierzyć, ale trzeba to traktować jak zabawę logiczną powiedziała Andrea. - Zakładamy, że to, co teraz powiem, może być prawdą, dobrze?
Bonaparte podszedł do niej, był niższy niż komtesa. Spojrzał jej w oczy. - Nie wygląda na to, że chce mnie pani okłamywać. Ale zanim zdradzi mi pani te tajemnice, niech pani powie, dlaczego mi pani pomaga? Dlaczego właśnie mnie? Nie będę oceniony przez historię jako przyjaciel ludu czy dobroduszny władca. Dobrze wiem, ilu zostawiam za sobą zabitych, ale wiem też, że muszę bronić Francji. I siebie. - Panie, nie chodzi o to, że jestem Francuzką. Ja po prostu muszę panu pomagać. Jeśli odejdzie pan spod Slavkova pobity, bieg historii zmieni się zasadniczo. - To oczywiste. Właśnie z tego powodu toczy się wojny. - Ale pan nie przypuszcza, co taka zmiana historii mogłaby spowodować w przyszłości, tej przyszłości, która opiera się na fakcie, że pan tę bitwę wygrał. - Obawiam się, komteso, że nie rozumiem. - To właśnie ta zabawa logiczna, sire. - Andrea uśmiechnęła się nieznacznie. Cesarz odwzajemnił uśmiech z nieco nierozumiejącym wyrazem twarzy. - Wiemy, że w okolice Ołomuńca, a więc do centrum obozu nieprzyjaciół, dostali się agenci z innego świata. Zbiegiem okoliczności są to również nasi nieprzyjaciele. - Z innego świata? To jakby z innej ziemi? - Tak, można to rozumieć w ten sposób - przytaknęła komtesa. - Ich pojawienie się potrafimy zaobserwować za pomocą stosownych przyrządów. Mimo wielkich odległości i różnicy czasu. - Czyżby w ten sposób, w jaki można usłyszeć tętent oddalonego stada koni, przykładając ucho do ziemi? - Tak, chodzi o nieco podobną metodę, panie. Wiemy więc, tak jak w przypadku tych koni, że przedostała się tu pewna ilość ludzi, takie właśnie stado. Do tej pory nie mamy potwierdzenia, że nastąpiły dalsze przeniknięcia, których najbardziej się obawiamy. - Przeniknięcia? Jak gdyby woda przeniknęła przez tamę? Andrea przytaknęła z wdzięcznością. Nie oczekiwała, że silny władca i genialny strateg będzie tak prawidłowo rozumował. Musiała też uznać, że jego porównania są nadzwyczaj trafne. - Jeśli przeniknięcie jest zbyt rozległe, to tamę zniszczy, bo wzajemne więzy nie wytrzymają wzrastającego nacisku. To gorsze od powodzi. Zmiecie wszystko, co stanie na drodze. - I wytworzy nowe koryto - powiedział cesarz. Patrzył na mapę, ale widać było, że poprzez plan bitwy stara się zajrzeć w przyszłość, tę „w innym korycie”. - Proszę mi powiedzieć, komteso, co to silniejsze przeniknięcie może oznaczać? Nie z punktu
widzenia pani przepowiedni i znajomości dziejów przyszłych, ale dla przebiegu bitwy. - Wasza Wysokość. Te międzyświatowe przeniknięcia odkryliśmy wraz z hrabią d’Morcefem w sektorze czwartym. Ehm, przepraszam. - Proszę kontynuować. Jakoś to sobie przetłumaczę - zachęcił ją uprzejmie władca połowy Europy. - Dziękuję, sire. Z naszych namiarów początkowo nie wynikało, dlaczego okna transferowe są tak duże. Właśnie dlatego wysłano nas tutaj. Doszliśmy do wniosku, że pole fantomowe jest przystosowane do przenikania przedmiotów o wielkiej masie i gabarytach. Może przypomina pan sobie niezwykle silne burze mniej więcej przed trzema tygodniami? - Ależ tak - Bonaparte nie tracił spokoju. - Nad Vyszkovem rozpętała się wtedy naprawdę nadzwyczaj silna nawałnica. Wiem o tym, są tam moje oddziały jazdy. Biorąc pod uwagę, że była wtedy połowa listopada, zastanawia, że zjawisko było zbliżone do gwałtownej burzy letniej. Dziwna kraina te Morawy. Burze nawet w zimie. - To było tylko jedno z ćwiczebnych przejść. Dla nas ważne jest, kiedy uda im się wywołać następne. A przede wszystkim co chcą tu przemieścić. Bo wszystko ma w czasoprzestrzeni określoną żywotność. Godziny albo tylko minuty. Oni o tym wiedzą. I to właśnie wypróbowują. - Kto to są ci „oni”, komteso? - przerwał jej cesarz. - Ludzie, którzy chcą zmienić bieg historii. - Ale ja też do nich należę. - Mały wódz wyprostował się. Andrea potrząsnęła głową. - Z pewnością, sire. Pan zmienia historię w ten właściwy, można powiedzieć, jedyny prawidłowy sposób. Ale ci ludzie chcą ją zmienić przy użyciu zupełnie innych środków i przystępują do tego na podstawie całkiem innych zasad. A to zagraża dosłownie wszystkiemu. Nie wiem, czy wyrażam się jasno, Wasza Wysokość. Cesarz przeszedł wokół stołu i widać było po jego minie, że całkiem jasno komtesa się nie wyraża. Cesarz Francuzów był jednak mądrym człowiekiem i pojął, że niczego bardziej zrozumiałego się od niej nie dowie. W każdym razie piękna dama dokładnie znała przebieg slavkovskiej bitwy. Wynikały z tego tylko dwie możliwości: albo ją i jej towarzyszy należy niezwłocznie stracić, albo tę nieoczekiwaną okoliczność z powodzeniem wykorzystać. A jeśli okaże się to konieczne, można będzie przecież stracić ich później, w dowolnym momencie. - Droga komteso, nie mogę powiedzieć, że nie wywarła pani na mnie wrażenia oznajmił nieco chłodno. - Myślę zarówno o pani urzekającej osobowości, jak i o znakomitej znajomości przyszłych wydarzeń. Proszę mi powiedzieć, co powinienem, według pani, zrobić, żeby pomniejszyć ryzyko zaskoczenia mnie przez nieprzyjaciela przez te pani przejścia?
- Rozumiem, sire, że pana nie przekonałam, ale będę bardzo wdzięczna i za to, co mógłby pan dla nas zrobić. Aby umożliwić nam skuteczną pomoc. - A o co konkretnie chodzi? - Gdyby dał nam pan glejt oznajmujący, że w przypadku przeniknięcia możemy dzięki pana poleceniu wpłynąć na przebieg bitwy. Mam na myśli udział w dowodzeniu wojskami. Oczywiście pod ścisłym dozorem pańskich generałów czy nawet w pana osobistej obecności. Napoleon uniósł gęste brwi. - Chce pani przez to powiedzieć, że w przypadku grzmotu lub błyskawicy mam pani oddać dowództwo? Wyglądał jak chmura gradowa. - Nie, sire, nie o tym myślałam. Chciałam tylko powiedzieć, że jeśli nastąpią jakieś dziwne okoliczności, pan osobiście zdecyduje, czy możemy być w czymś pomocni wyjaśniła Andrea i w swoich satynowych, szykownych szatach uklękła na zabłoconej podłodze przed małym kapralem. - Proszę. Napoleon Bonaparte podniósł jej brodę palcami i spojrzał w oczy. - Zgadzam się, moja piękna komteso - oznajmił po chwili. - Przez cały czas trwania bitwy będzie się pani wraz ze swymi towarzyszami znajdować u mego boku. Każę wam wystawić listy uwierzytelniające, których użyjecie w razie potrzeby. Chyba nie muszę uprzedzać, że będziemy was pilnować na każdym kroku. W przypadku jakichkolwiek oznak zdrady czy dezercji jesteście martwi. - Dziękuję, sire! Nasze życie jest w pańskich rękach - odrzekła Andrea. Bonaparte dał znak, aby się podniosła. Potem wziął swój kapelusz i odszedł bez pożegnania. Był nieco zdezorientowany. Nazajutrz czekała go decydująca bitwa, a tych troje cudzoziemców z innego świata wie, jak się skończy lub jak powinna się skończyć. Cesarz stał na dworze i obserwował zachmurzone niebo. Rozejrzał się po obozowisku. Jeszcze dziś musi odwiedzić przynajmniej swoje najwierniejsze pułki. *** John tylko zaśmiał się krótko i pokręcił głową. - Jeśli to nazywasz rutyną, to z góry cieszę się na robotę, przy której bym się tak bardzo nie nudził. Dopiero co pozabijaliśmy kilku takich dziwnych ninja, użyliśmy za swoje na torturach i wysadzili w powietrze kawał Moraw. - Machnął rękami, zaznaczając eksplozję.
- A teraz, jak by nie mówić, zaczniemy dowodzić kilkudziesięcioma tysiącami żołnierzy, jeśli nas mały kapral do tego dopuści. Dokumenty na to mamy, to co nam szkodzi? - Raczej potrzebne by nam były papiery chroniące głowy - zaznaczył Vega i usiadł na drewnianym trójnożnym stołeczku z wyciętym pośrodku serduszkiem. - Wybaczcie - odezwała się Andrea od stołu pełnego map i rysunków. - Nikt nie mógł przypuszczać, że to się tak rozwinie. Z początku mieliście tylko uwolnić mnie i hrabiego, a później obserwować przejścia. A potem miały się w to włączyć główne siły agencji. - To teraz my jesteśmy tymi głównymi siłami? - upewnił się Vega. - Na to wygląda. Nie mamy bezpośredniej łączności i czekamy na kolejny portal czasowy. - To nic. - Kovař machnął ręką. - Zawsze ma to swoje plusy. Vega spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Będziemy dowodzić razem z samym Napoleonem - uściślił Kovař. - To się człowiekowi na ogół nie przydarza. Vega ukrył twarz w dłoniach, udając, że płacze. - Dzięki, John - powiedziała Andrea. - Za te plusy. A ty, Vinc, masz tu moją jedwabną chusteczkę. *** - Jego Cesarska Mość zadecydował, że rozkaz do jutrzejszej bitwy zaniesie swojej gwardii osobiście - poinformował ich wyznaczony im przewodnik, sierżant Flambeau, z osobistego pułku grenadierów cesarskich. Szli o kilka kroków za głównodowodzącym, a do nich przyłączali się dalsi żołnierze. Wszyscy chcieli widzieć swojego Napoleona. Bonaparte przystanął przy sześciocalowej haubicy, położył rękę na lufie i rozejrzał się. - Żołnierze, armia rosyjsko-austriacka ciągnie na nas, aby pomścić porażkę pod Ulm. To są te same bataliony, które pobiliście pod Hollabrunnem, które z uporem szły za nami aż tutaj. Pozycja, jaką zajęliście, jest dla nieprzyjaciela straszliwa. Gdy będzie chciał obejść nasze skrzydło, odsłoni swoją flankę. Żołnierze, powiodę wasze bataliony sam! Decyzje nie mogą się tego dnia zmieniać. Chodzi o honor wojska francuskiego, ściśle złączony z honorem narodu. Jutrzejsze zwycięstwo zakończy waszą kampanię wojenną! Po nim zawrę pokój godny swego narodu, was i siebie samego!
John Kovař musiał przyznać, że ten urzekający, choć niewysoki mężczyzna umiał przemawiać. Swym wystąpieniem zdołał chwycić wojsko za serce. Gwardziści, grenadierzy, kirasjerzy, konni i piesi szaserzy, weterani egipskiej wyprawy i włoskich placów boju, wszyscy zaczęli wołać: „Niech żyje cesarz!”. Brali łuczywa i wiechy, zapalone zatykali na bagnetach, podnosili improwizowane pochodnie wysoko nad głowami i machali nimi pod chłodnym nocnym niebem. Pozdrawiali swego generała i cesarza. Rozkaz w tym samym czasie czytano w pozostałych oddziałach. Napoleon Bonaparte przechodził obok obozowych ognisk, kiwał żołnierzom głową przybraną w znany wszystkim czarny kapelusz. Z prawą ręką wsuniętą za połę szarego, znoszonego płaszcza, który przeszedł już tyle wojennych zawieruch, kroczył pomiędzy swoimi żołnierzami i wszyscy wiedzieli, że „ich mały kapral” znów poprowadzi wojska do zwycięstwa. Nic nie pomoże wystrojonym władcom, austriackiemu cesarzowi i carowi rosyjskiemu wraz z ich obwieszonymi złotem sztabami, choćby naradzali się nawet całą noc. I choćby uderzyli o wiele większymi siłami. *** Wracali boczną drogą. Według ognisk obozowych, które rozpaliły się wieczorem na wzgórzach od Holubic poprzez stare Vinohrady aż do Praci, można się było łatwo zorientować, jak przebiega front rosyjsko-austriacki. Atakować pod górę było czystym szaleństwem. Bonaparte jednak wybrał inną, nieoczekiwaną strategię. Zdecydował się pozwolić na atak o wiele silniejszemu nieprzyjacielowi. Napoleon Bonaparte wrócił na kwaterę i zmęczony usiadł przy stole zbitym z grubych desek. Posępnie przyglądał się mapom, w wyobraźni słyszał już szybką kanonadę dział, świst kartaczy, ostry trzask karabinów, okrzyki atakujących wojsk, jęki rannych i umierających. Obiema rękami przetarł oczy. Nie chciał ulegać wizjom pełnym obrazów jęczących lub martwych żołnierzy. Szybko wstał i zaczął przechadzać się wokół stołu. Tego wieczoru nikomu nie było wesoło. Do tej pory oddziały Napoleona atakowały pierwsze, same narzucały przeciwnikowi pole walki i sposób jej prowadzenia. Ale tym razem wszystko miało być inaczej. Tak jak zadecydował genialny strategiczny mózg małego Korsykanina. *** W austriacko-rosyjskim obozie zgromadził się sztab wraz z dowódcą, marszałkiem Kutuzowem. - Panowie, zwołałem was wszystkich na rozkaz imperatora Wszechrusi, Najjaśniejszego Pana naszego Aleksandra. Jak się dowiedziałem, oczekujemy bardzo interesującej wizyty - oznajmił tajemniczo hrabia Michaił Kutuzow.
Rosyjski car Aleksander, który wbrew dworskim intrygom mianował Kutuzowa głównodowodzącym slavkovskiej operacji, spojrzał badawczo na austriackiego cesarza Franciszka. Młody, smukły i jasnowłosy Rosjanin był istnym przeciwieństwem zachmurzonego, mało wyrazistego Habsburga z jego podłużną czaszką, odętą dolną wargą i wodnistymi oczami. Cesarz Franciszek, syn i następca Leopolda, skrzywił się tylko apatycznie. Przywykł z Bonapartem przegrywać i nie spodziewał się po zbliżającej się bitwie jakiegoś istotnego odstępstwa od tej reguły. - Lord Xaverius Hawk właśnie przybył, panie - ukłonił się służący. Przed wejście do sztabu generalnego, mieszczącego się w zarekwirowanym gospodarstwie, zajechał powóz ciągnięty przez czwórkę koni. Zatrzymał się tak gwałtownie, że smukłe nogi koni wygięły się jak stalowe resory. Z czarnego powozu z wizerunkiem srebrnej jastrzębiej głowy na drzwiczkach wysiadł wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu i matowo błyszczącej przyłbicy rycerskiej. Długimi, mierzonymi krokami ruszył ku oświetlonemu wejściu. Nie zdejmując płaszcza ani przyłbicy, wszedł do środka. Lekko skłonił się austriackiemu cesarzowi i rosyjskiemu carowi. - Kłaniam się, panowie. Jak zapewne słyszeliście, moje nazwisko brzmi Xaverius Hawk, a przynoszę wam interesującą ofertę dotyczącą jutrzejszej bitwy. - Lordzie Hawk, zakładam, że nie będzie pan plótł takich bzdur jak pański adiutant? odezwał się cesarz austriacki i przygładził rzadkie włosy przylepione na łysej czaszce. - Popełniliście panowie błąd, każąc go stracić - oznajmił lord. - Cóż innego mogliśmy zrobić, skoro obrażał nas, oznajmiając, że jutrzejszą bitwę przegramy - odparł cesarz Franciszek. Marszałek Kutuzow obserwował zagadkowego cudzoziemca w milczeniu. - Nie przegracie. Musicie tylko rozkazać swoim żołnierzom, żeby nie zlękli się początkowego sukcesu Napoleona i przede wszystkim żeby nie uciekali z pola bitwy, gdy rozpęta się dość niezwykła burza. - Chce pan przez to dać do zrozumienia, lordzie Hawk, że rosyjscy żołnierze boją się piorunów i błyskawic? Oni, którzy sami takie błyskawice i gromy wywołują salwami swych dział? - odezwał się w końcu Kutuzow. - Chcę przez to powiedzieć, generale, że powinien pan we własnym interesie nadmienić żołnierzom o nieoczekiwanych posiłkach, które wam z życzliwości zapewnię, bez jakichkolwiek ziemskich czy pozaziemskich roszczeń. - Niech im pan powie, lordzie - z uprzejmym uśmiechem włączył się do rozmowy imperator Aleksander - jeszcze raz to samo co wtedy, gdy spotkał mnie pan podczas inspekcji wojsk. To o pana prawdziwym zainteresowaniu i pańskich możliwościach.
- Chcę zmienić wynik tej bitwy. - Przecież nie wie pan, jak się skończy - zaśmiał się Aleksander. Potrafił utrzymać wszystkich w napięciu do ostatniej chwili. Generałowie stojący wokół niego zaczęli pomrukiwać, a niektórzy znacząco położyli dłonie na rękojeściach szabel. - Właśnie że wiem, jak się skończy - powiedział cudzoziemiec. - To niesłychane! - krzyknął cesarz Franciszek. Spojrzał na Aleksandra i zrozumiał. - Sprzysięgliście się przeciwko mnie! Wy, czcigodny Aleksandrze, razem z tym czarnoksiężnikiem, czy co to jest za dziwaczne indywiduum. Aleksander uniósł smukły, długi palec wskazujący. - Przypuszczałem, że nie będzie wam szkodziło, jeśli odrobinę zmienimy naszą strategię! - Co to, to nie! - zaprotestował Habsburg. W końcu uważał się za znaczącego wodza wielu narodów, mocnego, zdecydowanego i pewnego siebie. - Jeśli zmienimy nasze plany, które noc po nocy układali moi najzdolniejsi generałowie, występuję z koalicji. Ja, moje wojska i moje ziemie. Aleksandra to najwyraźniej bawiło. Zwrócił się do czarno ubranego mężczyzny, wzruszył lekko ramionami i powiedział: - Sam pan słyszał, lordzie. Dopóki nie przedstawi nam pan naprawdę dokładnego planu dotyczącego pańskiej pomocy, nie jesteśmy w stanie ot, tak sobie zmieniać pomysłów naszych sztabów. Jest pan przecież dość zagadkową postacią i z pewnością rozumie pan, że ta audiencja jest nadzwyczaj wyjątkowa. W normalnych warunkach kazalibyśmy pana niezwłocznie rozstrzelać. Lord X-Hawk rozejrzał się powoli po obszernym wnętrzu. - Dobrze, z jednej strony rozumiem to. Ale niech i pan mnie zrozumie, imperatorze. Nie mogę wam przedstawić tego, co teraz, tutaj nie istnieje. W ten sposób zmarnowałbym tylko określoną ilość czasu, który potrzebuję wykorzystać gdzieś indziej. A jak panowie we właściwej chwili zrozumieją, też będziecie tego potrzebowali. Wszyscy ucichli, spoglądając na siebie pytająco. - Moja oferta pomocy jest nadal aktualna. Proszę tylko, żeby panowie powiedzieli swoim żołnierzom, że nie powinni bać się burzy. Później sami zorientują się co i jak. I jeszcze jedna rada: nie pozwólcie się niepotrzebnie sprowokować Napoleonowi. Oczekuje tego, a jak mogę się zorientować po dzisiejszych nastrojach, zapewne mu się to uda.
- Co pan tym wszystkim chce uzyskać, lordzie Hawk? - zapytał cicho Aleksander. - Tylko swój osobisty sukces, panie - zaśmiał się czarny lord. - I proszę mi wierzyć, że zupełnie nie koliduje on z interesem nikogo z obecnych w tym sztabie. - Zainteresował mnie pan - rzekł Aleksander. - Jest pan rzeczywiście szczególnym człowiekiem. Ponieważ jedno nieszkodliwe zdanie w rozkazie niczego złego nie spowoduje, przystaniemy na pana warunki. Nasi żołnierze nie będą się obawiali burzy. A ja oczekuję od pana pełnego wsparcia, oczywiście tylko w przypadku, gdy moje pułki choćby się zachwieją. Inaczej nie wejdzie pan do gry! Nie życzę sobie bowiem, żeby ktokolwiek dzielił się sławą jutrzejszego zwycięstwa oprócz mnie i mojego przyjaciela Franciszka. Czy pan to dobrze rozumie? - Bardzo dobrze, panie. - X-Hawk ukłonił się, odwrócił i szybko odszedł. - Czy dowiem się w końcu, o co tu chodzi? - zapytał cesarz austriacki. - Wasza Wysokość - zwrócił się ku niemu Aleksander - właśnie podpisaliśmy pakt z diabłem. I zobaczymy, co ten piekielnik zrobi. - Zaśmiał się głośno, potrząsając jasnymi włosami. Kapelan połowy, stojący obok przenośnego ołtarza w rogu pomieszczenia, kilkakrotnie szybko się przeżegnał.
BITWA TRZECH CESARZY Andrea de Villefort przebierała się za parawanem w męskie ubranie. Nie chciała brać udziału w bitwie w niewygodnej, nadmiernie ozdobnej i opiętej na ciele sukni, w którą miejscowe kobiety ubrały ją przed audiencją. Parawan zdobiły złote pawie, ale mimo to był wystarczająco prześwitujący. Kovař od czasu do czasu spoglądał na wyraźnie rysującą się sylwetkę pełną przyjemnych dla oka krągłości i od razu czuł się na polu bitwy o wiele lepiej. Sierżant grenadierów Flambeau opisywał im przebieg napoleońskiej kampanii w Europie. - W połowie listopada trzymaliśmy Wiedeń w garści. - Flambeau pokazał zaciśniętą pięść. - Ot, tak! Resztki wojsk austriackich wycofywały się na północ, na Morawy. Tam połączyły się z Rosjanami. My w tym czasie zajęliśmy Brno. Austriacy i Rosjanie zajęli pozycje w okolicy Ołomuńca.
- Znamy to miejsce - powiedział Kovař. - Bibliotekę pałacową, izbę tortur i magazyn prochu strzelniczego. Andrea stała teraz tak, że poprzez parawan widoczna była w świetle lampy jędrna pierś ze sterczącą brodawką. Noc była chłodna. Flambeau opowiadał dalej: - W tym czasie cesarz wraz z generalicją wyjeżdżał w okolice Brna, do Praci i Slavkova. Zawsze brał ze sobą kilku ludzi z naszego pułku, miałem to szczęście, że do nich należałem. A przed wyjazdem zwracał wszystkim uwagę na obserwację terenu. „Panowie, przyjrzyjcie się dobrze wzgórzom i wzniesieniom, na nich będziecie walczyć, zanim upłyną dwa miesiące”. No i widzicie, jutro się zacznie. Zwiadowcy potwierdzili informacje o porannym ataku. Andrea nakładała spodnie do konnej jazdy. Pośladki miała kształtne i mocne jak u konia wyścigowego. Kovař oparł się lekko plecami o pal namiotu, splatając ręce na piersi. Vincent uśmiechnął się. - Później dowiedzieliśmy się od patroli, że Austriacy i Rosjanie w końcu ruszyli się spod Ołomuńca - powiedział Flambeau. - Z początku ciągnęli prosto na nasz obóz, ale potem skręcili na południe. Chcieli nas obejść i uderzyć z boku, próbując odciąć nas od Wiednia. Wtedy cesarz rozkazał obrócić cały nasz front również na południe. Obsadziliśmy więc wzgórza od Tvarożnego, Żurania aż do Telnic. Kovař spojrzał na mapę, na której sierżant pokazywał poszczególne punkty linii frontu. - Widzi pan, tu dobrze widać. Wzdłuż naszej linii ciągnie się mała dolinka z potokiem Rziczka i kilkoma jeziorkami. Po przeciwnej stronie też ciągną się wzgórza, tak jak tutaj, tyle że wyższe. Sporo wyższe. To tam nieprzyjaciel rozbił obóz. Andrea wyszła zza parawanu. John przyjrzał jej się z przyjemnością. W mundurze także wyglądała świetnie. Uniósł kciuk i z uznaniem pokiwał głową. *** Zaczęło świtać. Wstawał drugi poranek grudnia roku Pańskiego 1805. Żołnierze po obu stronach frontu obudzili się w gęstej jak mleko mgle. Zalewała całą dolinkę nad potokiem. Widoczność nie przekraczała dziesięciu kroków, a temperatura oscylowała w okolicy zera. Grzbiety Wzgórz Prackich wystawały z kłębów mgły jak skalisty brzeg ze wzburzonego przypływem morza. Obóz rosyjsko-austriacki zajmował pas szeroki na około dziesięć kilometrów. Pale sterczące z pól zajętych przez winnice i liczne murki uniemożliwiały gromadny atak bezpośredni austriackiej jazdy,
która nie mogła również dokonać szarży okrążającej, z powodu płaszczyzny wodnej i bagnistych brzegów Stawu Meniskiego na południu. Krótko przed sygnałem do ataku spod kaplicy Świętego Antoniego zaczęła strzelać austriacka artyleria. Kanonada skierowana w gęstą mgłę nie przysporzyła jednak Francuzom strat. Austriackie oddziały zaatakowały z entuzjazmem i rozmachem. Jednak francuscy strzelcy, ukryci w wąwozach przed wioskami, zachowali zimną krew. Do salw, którymi przywitali silny atak, przyłączyli się również strzelcy wyborowi usadowieni w oknach i na dachach chałup. Drogi wiodące do centrum wsi pokrywały ogniem francuskie działa. Awangarda pierwszej kolumny rosyjskiej pojawiła się dość późno, około wpół do ósmej. Rosjanie powinni zejść ze Wzgórza Prackiego wcześniej i wspomóc Austriaków, ale zbocze, choć łagodne, było poprzecinane wąwozami i parowami. Nocny przymrozek nie zdołał zmrozić gruntu i nogi ludzi, koła lawet i kopyta koni pociągowych zapadały się w błocie. Rosyjscy żołnierze byli przemarznięci, z trudem poruszali nogami, przytupywali w marszu i starali się rozgrzać twarze, pocierając je dłońmi. Połykali resztki stwardniałego chleba, zapijając go gorzałką, którą wydano im dziś w potrójnych porcjach. Kutuzow zdecydował się uderzyć głównymi siłami na słabe, rozciągnięte skrzydło wojsk Bonapartego i przerwać je. I to mu się udało. Po zdobyciu nakazanych pozycji rosyjski generał wydał rozkaz: - Obrócić front przeciwko francuskiemu centrum, otaczając je z boku i od tyłu. A właśnie tego chciał Napoleon. Wszystko było nadal pogrążone we mgle. Jeszcze nie wybiła nawet ósma, cisza i szarówka zalegały jak dotąd nad pozostałymi liniami. Nagle wznoszące się coraz wyżej słońce rozproszyło gęstą mgłę i oczom Francuzów ukazały się Wzgórza Prackie opuszczane przez kolejne kolumny wojsk nieprzyjaciela. Nastała chwila niepowtarzalnego widowiska, moment, który przeszedł do historii. Słońce odkryło pozycje wroga, podczas gdy stanowiska Francuzów pozostawiło ukryte we mgle. Napoleon Bonaparte widział teraz, że przeciwnik opuści wzgórza, tak jak to zakładał w swoich planach. Wróg nie miał natomiast pojęcia, gdzie dokładnie stoją oddziały francuskie i czego może się z ich strony spodziewać. Slavkovskie słońce weszło tego dnia do legendy. *** Napoleon Bonaparte już wcześniej zdecydował się zgromadzić większość wojsk, około sześćdziesięciu tysięcy ludzi, w jednym tylko miejscu, koło wzgórza Żurań. Resztę armii rozciągnął
w długą linię wzdłuż brzegu potoku, aż do Telnic. Tu front francuski był obsadzony tylko na tyle, żeby wystarczył do odparcia słabszego ataku. Bonaparte na to właśnie liczył i na tym oparł swój plan. Kutuzow zrobił bowiem dokładnie to, czego się po nim spodziewał. Marszałkowie i generałowie obstąpili Napoleona stojącego na wzgórzu Żurań. Przed sobą mieli pofałdowaną dolinę, wypełnioną dymem wystrzałów, okrzykami i dźwiękami trąbek. Bitwa pod Slavkovem, jedna z najkrwawszych w dotychczasowej historii wojen, była w pełnym toku. O kilka kroków od sztabu stali John Kovař, Vincent i komtesa Andrea de Villefort, jedyna kobieta w tym skupisku, chociaż trudna do rozpoznania w męskim ubraniu. - To niewiarygodne - powiedziała. - On to wymyślił już kilka tygodni temu, a wszystko przebiega tak, jak sobie zaplanował. John Francis Kovař spoglądał na Wzgórza Prackie. - Rosjanie i Austriacy rzeczywiście opuszczają takie dogodne pozycje. - Możesz to przypisać temu, że nasz stary znajomy lord Hawk z pewnością ostrzegł ich, żeby nie dali się sprowokować Napoleonowi. - Ten Korsykanin jest genialny! Tego mu nikt nigdy nie odmówi! - oznajmił Vincent Vega z nieskrywanym podziwem w głosie. Sam uczestniczył w dziesiątkach potyczek i naprawdę dużych bitew. Ale takiej olbrzymiej pułapki dotąd nie widział. Wszyscy wpatrywali się w leżące naprzeciwko nierówności terenu, gdzie pułki stanowiące centrum armii rozpoczęły swój ruch. Niektóre oddziały schodziły ze zboczy prosto na dół, jazda starała się poruszać zakosami, inne pułki maszerowały na ukos, czasem kolumny wchodziły sobie nawzajem w drogę. Najwięcej wojsk kierowało się jednak na prawe skrzydło Francuzów, do parowu, aby sforsować potok i odnieść pewne zwycięstwo. Nieprzyjaciel robił dokładnie to, czego Napoleon od niego oczekiwał. W oczach cesarza pojawiły się figlarne błyski. Wszystkie nieprzyjacielskie pułki znajdowały się w ruchu, a na najdalszym końcu prawego skrzydła odzywał się już trzask karabinowych wystrzałów. Ordynansi podjeżdżali na wzgórze, do sztabu, i meldowali: - Panie, Rosjanie i Austriacy dotarli do naszych linii w dolince i usiłują je przerwać. Istnieje niebezpieczeństwo, że mogą nas tam pobić. Bonaparte słuchał uważnie, obserwując równocześnie sytuację na polu bitwy.
Wybierał najdogodniejsze miejsce do kontrataku na podstawie ruchów nieprzyjaciela i możliwych do przewidzenia dalszych postępów wrogich wojsk. Wyszedł przed gromadę generałów z ręką wsuniętą za pazuchę kurtki i wskazał Wzgórza Prackie. Większość oddziałów nieprzyjaciela już z nich zeszła i posuwała się dołem, po prawej stronie stanowiska napoleońskiego sztabu. - Ile czasu będzie pan potrzebował, Soult - zwrócił się do swego ulubionego marszałka - żeby obsadzić te wzgórza? - Dziesięć, może dwadzieścia minut, sire. Moje dywizje stoją za potokiem, gotowe do ataku. - Dobrze. - Bonaparte zamyślił się. - Ale jeszcze z kwadrans poczekamy, aż nadejdzie najwłaściwszy moment. Rosyjsko-austriackie pułki, czterdzieści tysięcy ludzi, opuściły pozycje na wzgórzach i biły się z celowo osłabioną linią obsadzoną przez bataliony francuskie. Po rozmiękłej ziemi ściekały do potoku i jeziorek strumienie krwi. Napoleon jeszcze przez chwilę obserwował bitwę, a potem skłonił głowę przed ostrymi promieniami zimnego słońca i dał znak do ataku na prawie opuszczone Praci. - Prowadźcie atak! *** Z zalegającej w dolince mgły wyłania się pułk za pułkiem, ostro prąc na nieprzyjaciela. Francuzi atakują osłabione centrum wroga. Czterdzieści tysięcy ludzi, jazda, grenadierzy, gwardia cesarska. Na próżno stają im na drodze resztki wojsk austriackich, na próżno rosyjski dowódca Kutuzow rzuca na pomoc wybrane oddziały, kozaków, gwardię carską, na próżno na czele obrony staje sam car rosyjski. Ani piechota austriacka, ani zmęczeni szybką jazdą kirasjerzy nic nie mogą poradzić przeciwko genialnie przeprowadzonemu atakowi. Do rozbicia osłabionego frontu i nadchodzących w ostatniej chwili rezerw wystarczy tylko czoło szyku Francuzów. Większość żołnierzy Napoleona w ogóle nie weszła do bitwy, docierając po prostu do zdobytych już pozycji. W krótkim czasie Wzgórza Prackie należały do gwardii Bonapartego. I wtedy, niczym oznaka druzgoczącego przeciwnatarcia, na niebie pojawiła się błyskawica i odgłos gromu przetoczył się po całej dolinie. *** Większość żołnierzy ze zdziwieniem spojrzała w górę. Ołowiane niebo z ciemniejszymi skupiskami chmur rozświetlał wyraźnie widoczny krąg słonecznego blasku. Nie wyglądało to jednak na burzę. Nowa błyskawica.
Andrea de Villefort wskazała ręką. Blask utrzymywał się o wiele dłużej niż w przypadku zwykłego wyładowania atmosferycznego. - To oni - powiedziała, nadal wskazując ręką. - Na Boga, stale rośnie! Vincent Vega nerwowo przełknął ślinę. On również patrzył na Wzgórza Prackie, za którymi wyrastało półkoliste, gigantyczne zjawisko. Było intensywnie fioletowe i wyglądało jak ogromne purpurowe słońce. Był to największy fantom czasoprzestrzenny, jaki kiedykolwiek widzieli. *** Bez względu na zjawiska i towarzyszące im efekty jatki trwały nadal. Cesarz Francuzów dostrzegł wprawdzie to, co inni, lecz nie zwracając na nie uwagi, rozkazał swoim zwycięskim pułkom, żeby się przegrupowały, zachodząc od tyłu Rosjan i Austriaków walczących w dolince. I oto ze Wzgórz Prackich, tymi samymi szlakami, którymi przed godziną schodziły w kierunku potoku wojska nieprzyjaciela, ruszyły teraz do ataku oddziały francuskie.
Plac boju znów oświetliła anomalia atmosferyczna. Zamigotała i zapadła się w sobie. Poświata przeszła od purpury do czerwieni. Napoleon spojrzał pytająco na komtesę. - Wyraźnie napotkali na trudności, sire - oznajmiła Andrea. - Przeciw tak rozległemu przeniknięciu nasi energetycy czasu na pewno wysłali plazmową blokadę anihilacyjną.
Napoleon kiwnął głową. - Oczywiście, jakżeby inaczej - odparł sucho. - Zrobiłbym to samo. John Francis Kovař stał w odległości kilku kroków i obserwował groźne, ale wspaniałe widowisko pełne salw armatnich, wystrzałów karabinowych, rżenia koni i jęków rannych. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział krew, błoto i topiący się śnieg, wszędzie leżeli zabici i ranni, wszędzie bili się atakujący z atakowanymi. Zbliżył się nieco do lingwistki i zapytał cicho: - Jakie masz plany? Ten fajerwerk na niebie wcale mi się nie podobał. - Mnie też nie - odrzekła Andrea. - Jeśli uda im się utrzymać takie duże przejście, to mogą tu przerzucić nawet karabiny maszynowe. Wprawdzie tylko na parę dni, ale w tych czasach oznaczałyby zasadniczą zmianę sytuacji. - A my nie możemy przerzucić tu karabinów maszynowych? - Nie. Każde większe naruszenie równowagi czasoprzestrzennej ma wpływ na powiązania pomiędzy światami równoległymi. A przecież my pierwsi musimy dotrzymywać prawideł, które sami kontrolujemy! - Hm, a to dobre. Nie możemy zrobić tego, co oni, ha, ha. A co wtedy, jeśli właśnie to by pomogło zachowaniu tej waszej świętej równowagi? - Nie! - ucięła Andrea, ale zamyśliła się, marszcząc brwi. Uświadomiła sobie, że ten nowicjusz uratował jej życie, gdy tkwiła bezsilnie przybita do ściany biblioteki. Uśmiechnęła się przepraszająco. - Johnie, ja rozumiem, że się starasz, ale prawidła przejść są ściśle określone. Jeśli dostarczysz tu cekaemy albo M-16, masz na ich wykorzystanie ledwie cztery, pięć dni, i to być może skrócone poprzez naruszenie pola czasoprzestrzeni. A później te przedmioty same w sposób niekontrolowany wrócą do swojego macierzystego świata. Nie mają tu żadnego zaplecza, po prostu nie mogą tu istnieć. Cekaemy może tak, ale tylko po jednej stronie, niestety, przeciw nam. Kovař podrapał się po krótkim zaroście. - Z tego wynika, że nawet atomówka mogłaby tu walnąć? Do tego przecież potrzeba zaledwie kilka tysięcznych sekundy. Andrea pokręciła głową.
- Czemu nie? - zaoponował Kovař. - To nie karabin maszynowy, a załatwiłaby za jednym zamachem mnóstwo problemów. - Pomiędzy światami istnieją określone granice i nie da się ich tak po prostu przekroczyć. - Znamy te granice? - Nie - odparła Andrea stanowczo. - Monitorujemy je jednak, i to ze sporymi sukcesami. Ale jednego, cholera, jesteśmy pewni: sztucznego rozszczepiania jąder atomowych nie możemy przenieść do epoki lodowcowej. - Ale karabiny maszynowe można tutaj, twoim zdaniem, przenieść? - Tak. Bo już istnieje broń palna - odpowiedziała Andrea prawie ze smutkiem. - Dzięki. Chciałem po prostu wiedzieć - rzekł Kovař. *** W następnych godzinach bitwy zorganizowana armia nieprzyjacielska zmieniła się w zbiorowisko chaotycznie rozproszonych oddziałów. Skrzydła frontu oddzieliły się od siebie, gdy rozpadło się centrum. Znajdujące się na skraju frontu pułki rosyjskie wpadły pod zmasowany ostrzał, gdy od strony, gdzie powinny się znajdować ich rezerwy, napadła na nie francuska jazda. Rosyjska piechota i konnica austriacka poddawały się całymi tysiącami lub rzucały do ucieczki na północ, gdzie pozostała jeszcze możliwość wyrwania się z pułapki. Dolinką potoku, przez zamarznięte jeziorka, na których cienki lód łamał się pod nogami przemieszanych uciekających oddziałów, rosyjsko-austriacka armia opuszczała slavkovskie pole bitwy. Napoleon Bonaparte z zadowoleniem rozglądał się po arenie zmagań. Żołnierze francuscy toczyli dziesiątki nieprzyjacielskich dział, gromadzili rozproszone oddziałki wroga i ustawiali jeńców w szeregi, przygotowując ich na długi, uciążliwy marsz do niewoli. *** Na niebie pojawiło się tymczasem kolejne wyładowanie w kształcie okręgu, tym razem o wiele silniejsze od poprzednich. Huk na jakiś czas ogłuszył dziesiątki tysięcy żołnierzy i tysiące cywilów. Wszyscy patrzyli na zimowe niebo, a wielu z nich żegnało się znakiem krzyża. Bonaparte z powodu ciągłych błysków i gromów zaczynał się nieco denerwować. Ale uspokajał się w duchu, że to zapewne salwa armatnia jakiejś ocalałej baterii austriackiej. Cesarz wskazał przed siebie, a marszałkowie znów wydali stosowne rozkazy. Francuscy żołnierze zaśmiali się niepewnie i nadal zbierali nieprzyjacielską i swoją broń oraz własnych rannych towarzyszy. Cesarz stał nieruchomo na żurańskim pagórku, rękę wsunął za zapięcie kurtki wojskowej i przyglądał się polu bitwy. Naraz znów zabłysło, a towarzysząca temu eksplozja
ogłuszyła całą okolicę. Teren wokół Slavkova był oświetlony jak diwa operowa biorąca górne C. I nagle stało się niespodziewane. Huk nie cichł. Zbliżał się. Cesarz podniósł do oka lunetę i przez chwilę spoglądał przez nią z niedowierzaniem. Potem podał przyrząd stojącemu obok cudzoziemcowi i zapytał szeptem: - Co to takiego, na Boga? Vincent Vega odparł zwięźle: - Niemieckie czołgi zwane tygrysami, Wasza Wysokość. - Niestety dla pana, to nowsze typy - oznajmił Kovař. - Tygrysy II. - Niestety i dla nas, Johnie - uzupełniła Andrea de Villefort.
BAGNETY PRZECIW CZOŁGOM Nad widnokręgiem Wzgórz Prackich, od słonecznej strony, wynurzyły się dwie ciemne pancerne sylwetki. Przetoczyły się przez wierzchołek z grzmotem benzynowych silników, ruszyły w dół zbocza na tyły atakujących oddziałów Soulta. Bonaparte obserwował ryczące pojazdy. Z tej odległości wyglądały w okularze lunety jak obite blachą wiejskie wozy, ale poruszały się samodzielnie, bez koni. Były ciemne, żółtozielone, po bokach miały wymalowane czarne krzyże z białymi obwódkami. Zamiast na kołach poruszały się na metalowych pasach gąsienic. Wewnątrz blaszanej nadbudówki znajdowała się armata, chociaż w porównaniu z działami, jakich używały jego pułki, miała niezwykle wysmukłą lufę. I coś jeszcze wystawało z czołowej powierzchni stali. Z budzących powszechny respekt i strach czołgów okresu drugiej wojny światowej zaczęły strzelać karabiny maszynowe MG 34; działo się to w 1805 roku niedaleko Slavkova. Całe szeregi francuskich szaserów, grenadierów i kirasjerów padały na pokrytą śniegiem ziemię w
strugach krwi. - To są tylko samoporuszające się wozy zaopatrzone w karabiny powtarzalne Bonaparte zwrócił się do zszokowanych marszałków i generałów. - Zdołamy z nimi walczyć. Dajcie znać telegrafem optycznym, żeby zmieniono stanowiska dział. Większość ostrzału skupimy na tych dwóch jeżdżących i strzelających pojazdach. Sprawdzimy, jak mocne mają blachy. Ramiona telegrafów optycznych Chappe’a zaczęły się poruszać. Artylerzyści zmienili kierunek i po kilku sekundach z okolicznych pagórków zagrzmiała pierwsza salwa. Przestraszeni piechurzy z entuzjazmem odnotowali dwa trafienia w jeden z pojazdów. Bonaparte z lekkim uśmiechem obserwował pracę swoich ulubionych baterii. Naraz z niedowierzaniem spojrzał przez lunetę. Trafiony pojazd jechał dalej, a na jego pancerzu nie było widać żadnej szkody! W następnej chwili cesarzowi zniknęła z twarzy resztka uśmiechu. Obrotowa wieża z cienkim, pozornie nieszkodliwym działem skierowała lufę na stanowisko trzeciej baterii. Dhrouum! Niemiecki czołg Tygrys II wystrzelił. W chwilę po nim wystrzelił drugi. Zahartowani, doświadczeni w bojach czołgiści celowali dokładnie. Dziesiątki rozrzuconych ciał i eksplodujące stanowisko artyleryjskie potwierdziły celność strzałów. Napoleon Bonaparte po raz pierwszy w swojej pełnej sukcesów karierze pomyślał, że może przegrać praktycznie wygraną już bitwę. Tyle wysiłków, tyle tygodni poświęcił temu, aby zwabić nieprzyjaciela do slavkovskiej pułapki, a teraz pojawiają się jakieś hałaśliwe pudła z czarnymi krzyżami po bokach i skutecznie krzyżują mu plany. Genialny strategiczny mózg gorączkowo myślał, rozważał sytuację z matematyczną precyzją i oceniał możliwości własnych oddziałów w walce z posuwającymi się pojazdami, jak podczas rozgrywania trudnej partii szachów. Cesarz obejrzał się na cudzoziemców. Dwaj mężczyźni odeszli nieco dalej od rzucającego się w oczy skupienia mundurów, zresztą bardzo słusznie, i obserwowali całkiem nowy akt bitwy, która dla nich zakończyła się dwa wieki temu. Komtesa de Villefort wspierała ręce na bokach, z mocno zachmurzonym wyrazem twarzy. *** - Dwa czołgi naprzeciw tylu ludzi i armat. - Kovař wskazał na dzielnie wojujące oddziały francuskie. - Moglibyśmy coś wymyślić, jak sądzisz, Vinc? Vincent Vega dobrze wiedział, że z uzbrojeniem i amunicją dziewiętnastego wieku nie mają większych szans przeciw ciężko opancerzonym czołgom niemieckim. A raczej żadnych.
- Na razie nie mam pojęcia, co robić. Pozostaje tylko nadzieja, że nie pojawi się więcej tych potworów - powiedział zamyślony. Usilnie kombinował, jak dobrać się do sześćdziesięciotonowych kolosów, chronionych piętnastocentymetrowym pancerzem, wyposażonych w dwa karabiny maszynowe o kalibrze 7,91 mm oraz słynną armatę 88 mm, z doskonale wyszkoloną i zgraną pięcioosobową załogą. - Z tym faktycznie możemy mieć problem - dodał. Zaledwie to powiedział, przez oświetlone słońcem wierzchołki Wzgórz Prackich przejechały trzy kolejne czołgi. - Lepiej już nic nie mów, cholera - krzyknął Kovař. - Bo za moment będzie ich tu tyle co pod Kurskiem. - Już milczę - mruknął Vega. Nigdy zresztą nie mówił zbyt dużo. W tym momencie podeszła do nich pani de Villefort. - Cesarz chętnie by się z wami naradził. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Jak to? - Kovař popatrzył na nią z zaskoczeniem, a potem spojrzał na cesarza stojącego nieruchomo i zapatrzonego przed siebie. - Słyszałeś przecież. Sam wielki Napoleon wzywa nas na pomoc - powiedział Vega, wzruszając ramionami. - Powiedziałam mu, że właśnie wy dwaj jesteście specjalistami od tych maszyn. - O Boże! A co ja mam mu powiedzieć, Andreo? Że tym pięciu najwyższej jakości czołgom, z jego historycznym uzbrojeniem i żołnierzami w kolorowych mundurach, po prostu nie damy rady? zapytał Vega, desperacko machnąwszy ręką. - Vinc, powiesz mu, że damy radę - poprawiła go Andrea. - I wymyślajcie coś szybko jak cholera! Do cesarza będzie z pięćdziesiąt kroków, więc czasu jest dość. - Dzięki. Uspokoiłaś mnie - rzekł Kovař. Nie oglądając się, ruszyli ku cesarzowi. Za nimi krwawa jatka dziewiętnastego stulecia zmieniała się w brutalną masakrę prowadzącą ku ponurej przyszłości. *** - Tu sto piętnasty. Otwieram ogień do baterii na wzgórzu, azymut trzydzieści trzy - meldował
radiotelegrafista Jurgen Bretschneider. Strzelec Hermann Katz ładował armatę kolejnym pociskiem burzącym. Dowódca czołgu, porucznik Dieter Mayer, dał rozkaz „ognia”. Ze stalowej lufy wytrysnął oślepiający płomień. Kolejne trafienie. Jako odpowiedź na ten atak załoga czołgu odczuła trzy uderzenia w bok maszyny. Pancerz czołowy tygrysa miał grubość piętnastu centymetrów, a boki i tył czołgu chronione były przez ośmiocentymetrowe płyty z najlepszej niemieckiej stali. Dieter roześmiał się na całe gardło, jak potrafią śmiać się zwycięscy oficerowie Wehrmachtu. Był mężczyzną o młodzieńczym wyglądzie, w klasycznym typie nordyckim. Miał jasnożółte, starannie ostrzyżone włosy, spomiędzy wąskich warg świeciły białe zęby, a w przystojnej twarzy o regularnych rysach błyszczały wesoło niebieskie oczy. - Jurgen, nadaj, że ich trafiliśmy. A teraz trzy szybko po sobie. - Ze śmiechem uderzał rękami po udach. - Rozkaz - służbiście odpowiedział radiotelegrafista, skądinąd dobry kolega Dietera z trzysta dwunastego oddziału Hitlerjugend. - I zapytam, czy nie zostało komuś trochę farby. - Do czego ci farba, Himmel? - spytał dowódca. - Nie będziemy przecież jeździć obdrapaną maszyną - zaśmiał się Jurgen. Porucznik Dieter Mayer poklepał kolegę po skórzanej kurtce. - Jasne. Powiedz Fridrichowi w trzydziestcetrójce, żeby załatwił tę cholerną bandę z prawej. Tę ciężką jazdę, no, chłopów z szablami. - Pokiwał głową z rozbawieniem, aż mu grzywka spadła na czoło. - Co sobie właściwie ci szaleńcy myślą? Że przedziurawią nam pancerz końskim kopytem? - To tak samo jak w Polsce w trzydziestym dziewiątym, panie poruczniku. Tam też atakowała nas jazda, pamięta pan? - odezwał się radiotelegrafista. - Jak bym mógł nie pamiętać, Jurgenie. To była naprawdę niezła zabawa. No, ładuj, Hermann. Mamy jeszcze trochę roboty. Koniak będzie dopiero po bitwie! - Rozkaz, panie poruczniku! Ale najbliższe baterie już załatwiliśmy i możemy się nieco przewietrzyć. - Doskonała wiadomość. Skoro tak, to porozglądam się trochę po okolicy - oznajmił dowódca czołgu i otworzył pokrywę włazu. Wysunął się po pas na zewnątrz i z upodobaniem obserwował toczącą się bitwę. Otwarte pokrywy dojrzał również na innych czołgach. Dowódcy machali do siebie z entuzjazmem, jak mali chłopcy.
Kontrwywiad Wehrmachtu przez ostatnie kilka dni starannie przygotowywał ich na to, że z rozkazu samego Wodza znajdą się wraz ze swymi wspaniałymi maszynami na całkiem innym polu bitwy. Czołgiści dokładnie studiowali mapy okolicy miasteczka Austerlitz, leżącego w pobliżu morawskiej metropolii. Zapoznawali się również z przebiegiem dawnej bitwy francuskiego cesarza Bonapartego z rosyjskim carem „Saszą”. Bitwy, do której wmieszał się również habsburski Franz I. Gdy zagadkowy cudzoziemiec w czarnym płaszczu i tkwiącej na głowie nieodłącznej przyłbicy opisywał planowany atak przeciw dziesiątkom tysięcy wojsk nieprzyjaciela, poczuli się nieswojo. A teraz znajdowali się dokładnie w miejscu, o którym im zeszłej nocy opowiadano. Wyobrażali sobie, że po prostu „jakoś” przemieszczą się czołgami do innego miejsca na ziemi, a tymczasem przemieścili się do innego czasu. W jednej chwili jechali po szosie Slavkov - Brno, a nagle zabłysło na fioletowo, zamigotał przed nimi ogromny krąg obramowany wyładowaniami i naraz jechali już po trawiastym wale. Znaleźli się pośrodku historycznej bitwy. Było to przyjemne urozmaicenie trudnej skądinąd służby w Wehrmachcie. ***
Ciężka jazda zaatakowała. Całe dwa szwadrony. Potężne rumaki, dosiadane przez zdecydowanych na wszystko kirasjerów, uzbrojonych w ciężkie pałasze, karabiny lub lance. Czołg o numerze 115 zaczął odwracać się frontem przeciwko pędzącej konnicy. - Rozproszyć się! Z daleka od siebie! - krzyczał Vega. - Przyciśnijcie się do koni!
Trębacz szwadronu przekazał rozkaz krótkim, piskliwym sygnałem. - John, zajmij się trzystatrzydziestką. Na przykład daj coś do roboty dwóm bateriom z przeciwległego wzgórza. Napoleon Bonaparte nie mógł oczywiście usłyszeć rozmowy obu awanturników toczonej pośrodku pola bitwy, ale z uwagą obserwował ich przez lunetę. Odgadł z ich gestów, do czego się szykują. Przed chwilą przedstawili mu plan, jak zatrzymać pozornie niezniszczalne maszyny. Narysowali kilka linii na mapie, przesunęli kilka chorągiewek i klocków, a on, chociaż nigdy nie zetknął się z takimi strzelającymi maszynami, szybko zrozumiał, co trzeba zrobić. Niezwłocznie wydał stosowne rozkazy. Jazda przygotowywała się do samobójczych ataków, artylerzyści zmieniali nastawy dział, zapalali lonty i palące się przynosili do armat. Saperzy przygotowywali dla cudzoziemców żądane przez nich materiały. Była to desperacka akcja, pociągająca za sobą niezliczone ofiary, ale nic innego nie można było zrobić. Cesarz obserwował ruchy wybranych ludzi pośród toczącego się wału ciężkiej konnicy. Z tłumu końskich i ludzkich ciał oddzieliły się dwie trójki jeźdźców. Bonaparte mimowolnie zacisnął pięści. Z całego serca życzył sukcesu tym dwóm szalonym, zdecydowanym na wszystko ludziom. Obok niego stała piękna komtesa de Villefort i życzyła sobie czegoś znacznie prostszego: przede wszystkim niech ci dwaj wariaci przeżyją! *** JFK popędził naprzód wraz z sierżantem Flambeau i dwoma oficerami grenadierów. Do siodeł mieli przytroczone skórzane torby z materiałem wybuchowym. W oczach zaś mieli śmierć. Byli przyzwyczajeni do amorów „starej damy z kosą”, w knajpach podczas hałaśliwych popijaw podśmiewali się z niej, ale w nocy przepraszali. Z czasem nauczyli się żyć blisko niej. Niemiecki czołg z numerem 33 otworzył ogień z ciężkiego karabinu maszynowego do jazdy atakującej z prawej strony, jednak zbity wał konnicy dosłownie rozprysnął się przed krzyżem celownika. Strzelec skupił się więc na likwidacji pojedynczych jeźdźców, raz po raz naciskając spust. - Ty idioto! - ryknął dowódca trzydziestkitrójki i rzucił w gorliwego Strzelca haubą. Przecież wiesz, że nikt nam tu nie dowiezie naboi. Amunicji musi wystarczyć na cztery godziny! Taki był rozkaz! Strzelec posłusznie przytaknął i zaczął strzelać krótkimi seriami. Powoli wodził celownikiem po polu walki i zestrzeliwał jeźdźców jak na strzelnicy jarmarcznej. Ale trafionych było stosunkowo niewielu przy dużym zużyciu amunicji. Dziesiątki innych jeźdźców uzbrojonych w szable i karabiny przybliżało się do czołgu. Strzelec uśmiechnął się.
Nic prostszego, niż rozstrzelać tych prymitywów na koniach, gdy znajdą się blisko. *** Vega cwałował na swym kasztanku ku czołgowi z numerem 115. Zbliżał się do niego okrężną drogą, podczas gdy główne siły szwadronu atakowały huczącą maszynę z obu stron. Vega spojrzał na dwóch grenadierów pędzących obok niego. - Przygotować się. - Wskazał na wieżę czołgu. Dowódca tygrysa z rozbawieniem obserwował bieg wydarzeń po drugiej stronie pojazdu. Wysunięty po pas z otworu włazu, jedną ręką trzymał się uchwytu, a w drugiej dzierżył pistolet. Od czasu do czasu strzelał do któregoś z jeźdźców, jakby ćwiczył strzelanie do ruchomych celów. Nie musiał się obawiać trafienia z karabinów, strzelających w dodatku podczas szybkiej jazdy, tak samo jak strzałów artylerii. Najbliższe baterie zostały już zniszczone. Vincent Vega popędził konia. Niemiecki oficer zaczął się z nagła odwracać w jego kierunku. Vincentowi brakowało do tygrysa około pięćdziesięciu metrów. Pochylił się i ześliznął z końskiego grzbietu na bok zwierzęcia. Niemiecki oficer widział tylko spłoszonego konia bez jeźdźca. Porucznik Mayer ze zdumieniem i rozbawieniem stwierdził, że jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów od czołgu próbuje ataku dwójka jeźdźców, a przed nimi cwałuje samotny kasztanek. Lecz nagle Mayer dostrzegł rękę otaczającą końską szyję. - Patrzcie! Mamy tu dywersantów! - krzyknął w głąb czołgu i wycelował w konia niosącego ukrytego jeźdźca. Zauważył też, że drugi z jeźdźców machnął ręką, w której trzymał coś przypominającego bombę. Nieznacznie uniósł pistolet i trzykrotnie wystrzelił. Grenadier spadł z konia z przestrzelonym płucem i trafieniem w ramię. Noga uwięzła mu w strzemieniu i pędzący dalej koń wlókł jego ciało po ziemi. Granat z palącym się lontem wybuchł tam, gdzie wypadł żołnierzowi z ręki. Porucznik Mayer zrozumiał, że atakuje go ktoś, kto bardzo dobrze wie, co zrobić, żeby zniszczyć czołg. Znów wycelował w pierwszego konia. Ale Vincent Vega siedział już w siodle, a w ręce coś mu zabłysnęło, raz, drugi... Pierwszy nóż brzęknął o otwartą pokrywę włazu, drugi natomiast wbił się w pierś oficera. Porucznik ze zdziwieniem spojrzał na rękojeść sztyletu, sterczącą wprost z jego serca. Zdążył jeszcze dojrzeć, jak jeździec przeskakuje z cwałującego konia na tył czołgu, i upadł. Nie zwalił się do wnętrza maszyny, lecz pozostał w wieży przewieszony przez jej obrzeże. - Granaty! Szybko! - krzyknął Vega. Drugi jeździec rzucił przygotowany granat z krótkim palącym się lontem i zaczął
zapalać lont drugiego granatu. Vega wrzucił do czołgu pierwszy ładunek, złapał drugi i również wrzucił go do wewnątrz. Strącił ciało oficera w ślad za granatami i zatrzasnął właz. Zeskoczył z czołgu i zaledwie dotknął zabłoconej ziemi, gdy maszyną wstrząsnął wybuch. Vincent Vega ryknął z radości, jakby właśnie wygrał Wimbledon. Zaraz jednak rozejrzał się za „komandem” Kovařa. Miało ono bowiem o wiele gorszą pozycję wyjściową. *** Kiedy dowódcy pozostałych czołgów zauważyli, co się stało ze stopiętnastką, natychmiast skryli się za bezpiecznymi pancerzami i zamknęli pokrywy włazów. Wydali rozkazy strzelania do wszystkiego, co mogłoby wyglądać na atak dywersantów. Vincent szukał Johna pędzącego na koniu, ale dostrzegł i jego samego, i dwóch przydzielonych mu ludzi, jak kryli się za ciałami zabitych koni. - John! Gąsienice! Musisz to wrzucić pod gąsienice! - krzyczał Vega i wskazywał na przednią część gąsienicy. Kovař nie słyszał go z powodu wrzawy bitewnej i terkotu karabinu maszynowego czołgu, ale szybko się domyślił, o co Vincentowi chodzi. - Idziemy na niego - zwrócił się do grenadierów. - Wykorzystujcie leje po wybuchach i poruszajcie się głównie skokami - powiedział, starając się wytłumaczyć przebieg akcji gestami. Trzydziestkatrójka znajdowała się w odległości niecałych stu metrów i nie kierowała się prosto na nich, tylko przeciwko Piątemu Szwadronowi atakującemu z lewej strony. Posuwali się ku huczącemu, plującemu ogniem gigantowi, rzucając się do rozmiękłych lejów, podnosząc zza martwych koni, kryjąc za płonącymi wozami oraz resztkami lawet armatnich, i stale zbliżali się do celu. Nagle wieża czołgu zaczęła obracać się w ich stronę. Pociski karabinu maszynowego rozorywały ziemię i targały ciałami zabitych. John zrozumiał, że Niemcy ich zauważyli. - Zapalcie lonty! Rzućcie je pod przód gąsienic! Byli jednak za daleko, do celu pozostawało około trzydziestu metrów. Kovař wstał i pobiegł ku czołgowi. Granat stanowiła ciężka żelazna kula napełniona prochem strzelniczym, zaopatrzona w lont. Aby rzucić ją na taką odległość, trzeba by mieć złoty medal olimpijski w pchnięciu kulą. Czołg również zaczął skręcać w ich kierunku. Kovař obejrzał się na grenadierów. Biegli za nim. Jeszcze cztery, pięć kroków. Kovař rzucił ładunek i ocenił, że rzut mógł być celny. Upadł na ziemię i przykrył głowę. Drugi grenadier zrobił tak samo, ale trzeci przebiegł jeszcze kilka metrów. Zdążył
wrzucić ładunek prosto pod gąsienicę, lecz zmiotła go przy tym seria karabinu maszynowego. Fragmenty rozerwanego ciała doleciały aż do Johna. Baaang! Ekspolozja zakryła przód czołgu. Kovař podniósł głowę. Udało się, lewa gąsienica została zerwana. Nie było jednak powodu do radosnych okrzyków. Czołg stracił możliwość jazdy, ale zachował siłę ognia. Załoga tygrysa postanowiła dokładnie oczyścić miejsce, z którego nadszedł, a także mógł nadejść kolejny podstępny atak. Pociski z karabinu maszynowego orały ziemię wokół głowy Kovařa. W powietrze wzlatywały kamienie, fragmenty końskich i ludzkich ciał, kawałki rozbitych wozów i kół, deski i belki z lawet artyleryjskich. Vincent widział to wszystko jak na dłoni. Było dla niego jasne, że Kovař jest tak samo bezsilny jak beznogi żołnierz leżący obok niego. Prędzej czy później dosięgnie ich seria z karabinu maszynowego. A jeśli nie z niego, to... Vega zobaczył niebezpieczeństwo wcześniej niż Kovař. *** Pokrywa włazu uszkodzonego czołgu otworzyła się, wyskoczyło z niego trzech żołnierzy w czarnych skórzanych kurtkach ze swastykami na piersiach. W rękach trzymali pistolety maszynowe MP 40, a sądząc po wyrazie ich twarzy i wyszczekiwanych rozkazach, byli zdecydowani wystrzelać wszystkich, którzy znajdowali się w pobliżu czołgu. W końcu taktykę spalonej ziemi i blitzkriegu wpajano im od podbitej pancerzem kołyski. Kovař miał tylko nóż. Jego zadaniem było uszkodzenie tygrysa i to się, o dziwo, udało tylko dlatego, że boga wojny, Marsa, wyraźnie nie było w domu. Od początku akcji bezsensem wydawało mu się wleczenie z sobą nieporęcznego karabinu zdolnego oddać jeden, najprawdopodobniej niecelny strzał, podobnie jak obciążanie się jeździecką szablą. Lepszy byłby chyba łuk. Rozejrzał się wokół, ale znajdował się pomiędzy samymi martwymi żołnierzami. Niedaleko usłyszał słaby jęk. Odwrócił się ostrożnie i znieruchomiał. Kilka metrów od niego leżały dwa nieruchome ciała i budzące grozę ludzkie resztki; o dziwo, nadal żywe. Nieszczęsnemu Francuzowi brakowało lewej nogi i części korpusu. Żołnierz leżał w kałuży krwi, starając się wepchnąć do brzucha wylewające się wnętrzności. Gdy zauważył, że Kovař gapi się na niego, wskazał brodą swój karabin z nasadzonym bagnetem. Kovař podziękował mu uśmiechem. Żołnierz wskazał jeszcze głową na szablę, po twarzy przeleciał mu uśmiech, który wyraźnie nie był już skierowany do Johna, i umarł. Kovař podpełzł ku niemu i wysmarował się jego krwią. Rozpiął kurtkę i naniósł na brzuch i pierś wnętrzności żołnierza. Twarz i czoło posmarował krwią i błotem. Niemieccy żołnierze tymczasem dobijali każdego martwego „strzałem pewności”.
Strzelali z peemu, z najbliższej odległości, prosto w głowę, o ile nieszczęśnik w ogóle ją miał. Jeśli nie miał, oszczędzali nabój dla następnego, postępując dalej jak wzorowa grupa deratyzacyjna. Tylko że w tym przypadku szczurami byli Francuzi. Kovař przykrył się ciałem zmarłego. Poza tym nic nie mógł zrobić. Tylko czekać. *** Porucznik, dowódca tygrysa o numerze 33, Rene Schmidt, przyjrzał się grupie zabitych. Instynktem nordyckiego wojownika wyczuł, że właśnie stąd mogły wylecieć prymitywne, choć skuteczne ładunki z palącymi się lontami. Stanął. Zastanawiał się, czy położenie ciał zabitych nie zmieniło się choć trochę od czasu, gdy wyłaził z czołgu. Doszedł do wniosku, że tak. Schmidt był dumny ze swojej fotograficznej pamięci. Ruszył ku podejrzanemu skupisku ciał z wycelowanym pistoletem maszynowym. Wtem z prawej strony usłyszał tętent setek końskich kopyt. Obejrzał się. No tak, zdesperowany karzełek w dwurożnym kapeluszu wysyła do bezsensownego przeciwnatarcia kolejny pułk jazdy. Schmidt pokręcił głową. Ten na próżno przeprowadzany atak odeprze z łatwością strzelec czołgu; nie mówiąc już o tym, że wydatnie wspomoże go celowniczy słynnej osiemdziesiątkiósemki. Schmidt ocenił sytuację na oddalonym polu bitwy jako niezbyt zajmującą i powrócił do swojego problemu. - Tu gdzieś mogliby się ukryć - powiedział sam do siebie, mając niejasne wrażenie, że coś przegapił. To wrażenie przejawiło się nieprzyjemnym kłuciem w brzuchu, stopniowo przechodzącym w palący, rozprzestrzeniający się gwałtownie ból. Schmidt spojrzał na gromadę martwych ciał. Jedna z zakrwawionych postaci wbijała weń wzrok, ściskając w rękach karabin z bagnetem. Ostrze bagnetu pogrążone było głęboko w brzuchu Schmidta. Porucznik zamiast zamierzonego okrzyku zdumienia wydał z siebie tylko charkot, a z ust wypłynął mu strumień krwi. - Ja wiem - pokiwał głową Kovař. - Też bym nie chciał tutaj być na twoim miejscu powiedział i na wszelki wypadek poprawił poziomym cięciem. Kolejny strumień krwi. Zrobił unik przed padającym ciałem, a równocześnie wyrwał oficerowi z rąk pistolet maszynowy. Odepchnął na bok martwego Francuza i rozejrzał się. Nadal źle to wyglądało. Całe zajście zaobserwowali bowiem członkowie załogi czołgu Schmidta i natychmiast padli na pokrytą błotem, podmarzniętą ziemię. Wiedzieli, że przeciwnik jest uzbrojony w pistolet maszynowy, i starannie kryli się w zagłębieniach terenu. Krzyczeli przy tym do celowniczego armaty czołgowej.
W kilka sekund później lufa zaczęła się obracać stosownie do ich wskazówek. Kovař nie mógł uciec, natychmiast zastrzeliliby go żołnierze znajdujący się na zewnątrz, nie mógł też zostać na miejscu, gdyż za chwilę spadnie tutaj pocisk burzący, zdolny jakby od niechcenia rozwalić dwupiętrowy dom. - No, wspaniale - powiedział JFK sam do siebie. - Wycieczka do starych, dobrych czasów skończyła się definitywnie. Nie mówię, że użyłem tutaj szczególnych przyjemności. Izba tortur, zimno, błoto, całe stosy zabitych i jeden pocałunek, może zresztą tylko na pokaz. Do dupy z tym, co za cholerny dzień! Z lufy czołgu wytrysnął płomień i niecałe dwadzieścia metrów od Johna eksplodował pocisk burzący. Kovař dziękował w duchu wszystkim, którzy mogliby te podziękowania usłyszeć, za to, że celowniczego wyraźnie złapał nagle atak zeza. Gdy znów zaczął słyszeć, dobiegły go niemieckie okrzyki, tak blisko, jakby oglądał niemiecki kryminał na wysokiej jakości kinie domowym. Znów zaczął udawać zabitego, bo niczego innego nie mógł zrobić. Przywykał już pomału do statusu sztywniaka. Miał wytrzeszczone, nieruchome oczy, więc widział doskonale, że zbliża się do niego niemiecki żołnierz. Zdesperowany Kovař nacisnął spust peemu i ze zgrozą stwierdził, że broń się zacięła. Truuuask! Czaszka martwego żołnierza, znajdująca się tuż obok głowy Johna, rozleciała się z chrupnięciem. Niemiec rozwalił ją serią niczym melon. Przesunął lufę i naraz John ujrzał przed sobą otwór wylotowy znakomitej niemieckiej broni, wykonanej z najwyższej jakości szwedzkiej stali. Nie mógł nawet zamknąć oczu, nadal próbował udawać martwego, choć w końcu musiał mrugnąć. I nagle na twarz prysnęła mu zmieszana z mózgiem krew niemieckiego żołnierza. Kovař nie wiedział, co się stało, ale gdy usłyszał wykrzyknięte po angielsku: „Co się tu próżniaczysz, chłopie? Bitwa jeszcze nieskończona!” - wszystko stało się jasne. Vincent Vega, stojący o trzydzieści metrów od niego, złapał drugi karabin i strzelił do pozostałego blondyna w czarnej kurtce. Nie był sam. - John! Widzisz tego jeźdźca po prawej? To twój bilet powrotny do życia! W oddali grzmiała kanonada baterii artyleryjskich. Nie była tak skuteczna, jak by sobie kanonierzy życzyli, ale i tak uprzykrzała życie niemieckim żołnierzom. Obie walczące strony strzelały teraz ze wszystkich luf, jakie miały do dyspozycji. Tygrys z numerem 33 kręcił się na jednej gąsienicy i wściekle strzelał do wszystkiego, co wpadło strzelcom w oko. Jednak wojsko Napoleona wiedziało już, kiedy musi robić unik przed nieprzyjacielskimi seriami, a
kiedy może przesunąć się do przodu. - Złap się mnie! - krzyknął jeździec wysokim głosem, wyciągając do Johna smukłe ramię. Przyhamował nieco konia, na tyle, żeby agent zdołał wskoczyć na grzbiet za jego plecami. - Dzięki, dziewczyno! - krzyknął Kovař, usadowiwszy się na końskim zadzie, obejmując ramionami smukłe, jędrne ciało Andrei de Villefort. - Masz za to u mnie buziaka. - Tylko? Skoro tak, to złaź! - odkrzyknęła Andrea i piętami popędziła konia do cwału. Za nimi rozgorzała zacięta bitwa mająca na celu odwrócenie uwagi od ucieczki Kovařa i Vegi. Pani de Villefort spojrzała na pobliski pagórek, na którym stał Bonaparte, dowodząc całkiem inaczej zaplanowaną poprzednio bitwą. Wskazała go Johnowi wyciągniętym ramieniem. JFK ścisnął jej boki na znak, że dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Cesarz Francuzów był doprawdy wspaniały. Uważnie przeglądał całą „nową” rzeź pod Slavkovem przez pozłacaną perspektywę i bez przerwy wydawał rozkazy, zamieniane przez telegrafistów w stosowne ruchy ramion telegrafu. Robił wszystko, żeby uratować tajemniczych cudzoziemców, którzy nie ulękli się ogromnych, odpornych na ogień armatni wozów bojowych. Uświadomił sobie, jak bardzo potrzebuje mieć ich przy sobie, a nie w boju. Zorientował się wprawdzie późno, ale na szczęście nie za późno. Bonaparte nie przypuszczał, że taka drobna rzecz jak uratowanie paru ludzi od śmierci zdoła go aż tak uradować. *** - Sire, przyszliśmy na pański rozkaz. - JFK zasalutował ze znużeniem. - Darujcie sobie puste gesty, żołnierze. - Bonaparte wspaniałomyślnie machnął ręką. Chodźcie lepiej tutaj, żeby omówić nasze dalsze działania. Pochylał się nad mapą z pałeczką w ręce. - Proszę wybaczyć, sire, ale chce pan zasięgnąć rady prostego żołnierza? Zakrwawiony Kovař spojrzał na cesarza ze źle ukrywanym sarkastycznym uśmiechem. Jak na dziś, miał już naprawdę dość. Ale starał się jak mógł. Napoleon wyprostował się powoli i zamiast rozkazać zamknąć hardego cudzoziemca, co mu już kilka razy przyszło do głowy jako najlepsze rozwiązanie sytuacji, na przekór opowieściom o swoim wybuchowym charakterze odrzekł spokojnie: - Zdziwiłby się pan, ale ja nie od razu zostałem generałem. - Trudno w to uwierzyć, sire.
- Hej, chłopcy, dajcie spokój - wmieszała się do rozmowy madame de Villefort i wskazała na mapę. - Będziemy kontynuować? Obaj przytaknęli. Vega zaśmiał się cicho. Na mapie leżało w różnych miejscach pięć kawałków granitu. Jeden z nich, posmarowany czerwonym atramentem, symbolizował stopiętnastkę, drugi, oznaczony kolorem tylko do połowy, oznaczał trzydziestkętrójkę. Trzy pozostałe nie były pomalowane. Kovař, zamiast podejść do mapy, wyszedł z kwatery. Spojrzał na panoramę bitwy i powiedział: - Innym grenadierom nie udało się, niestety, nawet uszkodzić czołgów, które utworzyły zwarty szyk. Niemcy wyraźnie zrozumieli, że muszą tu prowadzić natarcie w ten sam sposób co w swoim stuleciu. Teraz już ich nie dosięgniemy. Nawet przypadkiem. Bonaparte krążył wokół stołu. - Czy to oznacza, że te trzy maszyny przejadą przez całą Europę i zmienią bieg historii? John F. Kovař wzruszył ramionami. Tego nie wiedział. Andrea de Villefort pokręciła głową. - Nie, sire. W tej czasoprzestrzeni mogą pozostawać jeszcze tylko przez około dwie godziny, ale to wystarczy, żeby odwróciły przebieg bitwy. I całej historii. - A oprócz tego nie mają aż tyle amunicji i paliwa - wyjaśnił Vega. - Jeszcze dwie godziny? Ależ to wystarczy, żeby rozproszyć całe moje wojsko! - Tego doprawdy nie oczekiwaliśmy, sire - rzekła cicho pani de Villefort. - Takiego przejścia jeszcze nikt nie odważył się zrealizować. Napoleon chciał coś odpowiedzieć, ale oparł się tylko o stół zaścielony rozłożoną mapą i głośno oddychał. Patrzył na model pola bitwy i z niedowierzaniem kręcił głową. - Sire - odezwał się po chwili JFK - jak pan przypuszcza, jak długo pańskie wojska zdołają przeciwstawiać się czołgom? - Sądzę, że godzinę, może dwie. Ale niech pan nie zapomina, że rozproszone wojska rosyjskoaustriackie zaczynają się znowu formować. - Uderzył pięścią w stół. - Tak znakomicie przemyślana bitwa teraz okazuje się przegrana! Kovař odszedł na stronę i zawołał do siebie Andreę i Vincenta. Przez chwilę coś im wykładał, wskazywał na mapę i wymachiwał rękami. Towarzysze patrzyli na niego początkowo z przestrachem,
później z rozbawieniem, ale w końcu wdali się w cichą rozmowę. Trzy minuty później podeszli do cesarza. - Sire, znaleźliśmy rozwiązanie. To wprawdzie szaleństwo, ale bez wątpienia jedyne możliwe wyjście - powiedziała Andrea. - Dobrze. Czego ode mnie potrzebujecie? - Aby pan za wszelką cenę utrzymał swoje pozycje przynajmniej przez godzinę. Sposób walki z czołgami już pan na pewno włączył do swojej strategii. My prosimy tylko o jedną godzinę. Napoleon popatrzył na całą trójkę. - Do czego właściwie potrzebna jest ta jedna godzina? - Przez godzinę można cwałem dojechać na koniu do przepaści Macocha. - Co to takiego? Jakaś baza wojskowa? - Można tak powiedzieć - oznajmił Kovař. - Ale dlaczego wystarczy wam tylko jedna godzina drogi, tam? Czy już tutaj nie wrócicie? - Wrócimy! - odrzekł Kovař. Napoleon rozejrzał się, zatrzymując wzrok na powabnej damie w męskim ubraniu. Cokolwiek by mówić, ta trójka była jego ostatnią deską ratunku. - Ja im wierzę, sire - rzekła cicho Andrea, spoglądając na Johna i Vincenta. - To wariaci, ale czasem każdy z nas musi oszaleć. Napoleon podszedł do obu mężczyzn i każdemu z nich podał rękę. Uścisk miał silny, jak równy chłop. W tej chwili nie był cesarzem Francuzów, lecz prostym Korsykaninem, szczerze ściskającym dłonie przyjaciół. - Będziemy na was czekać. Spróbujcie wrócić w porę - powiedział, wskazując na toczącą się bitwę. - Sire, ma pan nasze słowo - rzekł Vega z lekkim ukłonem. - Jak my coś obiecujemy, to nie nawalamy - dodał Kovař językiem dyplomatycznym. Komtesa utrzymała powagę chwili, spoglądając karcąco na Johna, i podeszła do obu mężczyzn. Pocałowała każdego w policzek i szepnęła:
- Macie na wszystko tylko około trzech minut, a później koniec. Cofnęła się, popatrzyła na nich jeszcze raz i powiedziała: - Tylko wracajcie cało, wariaci.
NIEBO NAD SLAVKOVEM Gęste bory morawskie były w początkach adwentu ciche jak cele klasztoru Kapucynów w Brnie. Książęcy gajowy Kuba Vasziczek schował się za pniem drzewa zwalonego przez letnią wichurę. Oparł lufę strzelby o zamarzniętą korę i czatował. Był na miejscu już od kilku minut i na plecach i czole czuł chłodny pot. Vasziczek nie ruszał się. Za każdego złapanego czy rozpoznanego kłusownika dostawał od księcia pana bardzo szczodrą premię do stałej płacy. A to, co słyszał, zdecydowanie nie było dreptaniem babek idących po chrust, które zostawiłby w spokoju. To, co usłyszał, było tętentem cwałujących koni. Vasziczkowi w zupełności wystarczali kłusownicy, żywiołowo nie cierpiał łowów urządzanych w jego rewirze przez intruzów z innych okolic. Rozochoceni młodzieńcy z tytułami arystokratycznymi strzelali po pijanemu do wszystkiego, co pojawiło się przed ich zamglonymi alkoholem oczami. Vasziczek wyraźniej usłyszał tętent, biegły dwa konie, coraz bardziej zbliżając się ku niemu. Wybiegł im naprzeciw pochylony, z nabitą strzelbą i bijącym mocno sercem. Był mężczyzną silnej postury, kanciastym, stupiętnastokilowym osiłkiem, mogącym pięścią powalić wołu bydlęcego czy ludzkiego pochodzenia. Biegł przez zaśnieżony las, minął wzorowo napełniony paśnik i ambonę umocowaną na rozłożystym dębie. Wypatrzył wzniesienie nad parowem, przez który jeźdźcy prędzej czy później będą musieli przejechać. Oparł się o świerkowy pień i skierował broń w wylot parowu. A potem czekał. Ale się nie doczekał. Vasziczek w jednej chwili słyszał tętent dwóch koni, a naraz nie słyszał już nic. Nic! Ani parskania, ani tupania odpoczywających zwierząt, ani rozmów jeźdźców.
Odszedł od pnia i ostrożnie ruszył na zwiady. Po chwili znalazł się w miejscu, w którym ukląkł i przeżegnał się. Ślady kopyt po prostu znikały w skale. *** Kuba Vasziczek śpiesznie wracał do gajówki. Nie był zbytnio przesądny i babskie opowiastki przy darciu pierza zbywał śmiechem i szklanką śliwowicy. Teraz jednak zdyszany potykał się o pieńki i leżące gałęzie, plącząc w krzakach malin, które jak żywe łapały go za ubranie, jakby chcąc wciągnąć do swego wnętrza. - Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech, święć się imię Twoje, bądź wola Twoja... klepał szybko, przedzierając się przez nagle nieprzyjazny las. Każdy pogięty pień wydawał mu się dziełem diabła, każdy kamień wyglądał jak czarcie jajo. Dobrnął właśnie do Macochy. Od skraju przepaści dzieliła go bezpieczna odległość dwudziestu, trzydziestu metrów. Do gajówki mógł stąd szybkim krokiem dojść w dziesięć minut. Na chwilę przystanął, oparł się o drzewo i zdjął kapelusz ozdobiony piórem sójki. Zieloną chustką ze swoim monogramem otarł spocone czoło. Starannie utrzymanego pilśniowego kapelusza nie zdążył jednak nałożyć. Z wnętrza przepaści ozwał się głośny huk. Jakby w dole, w głębinach ziemi, otworzyły się potworne wrota do Królestwa Szatana. Grzmot narastał, wznosząc się stale do góry. Gajowy ukląkł za drzewem i jeszcze szybciej zaczął się modlić. Kątem oka obserwował wylot przepaści Macocha. Ziemia drgała tak, że Vasziczek widział, jak z gałązek i traw opadają śniegowe płatki. W głębi ogromnej dziury w ziemi pojawiła się intensywnie czerwona łuna. Gajowy wytrzeszczył oczy. Z wnętrza przepaści Macocha wyleciał smok! Miał rozłożone skrzydła, z korpusu z hukiem buchały płomienie, a na wierzchu głowy błyszczały wypukłe oczy. Potwór przez chwilę kołysał się nad przepaścią, jakby namyślając się, w którym kierunku polecieć na swoją niewątpliwie niszczycielską wyprawę. Później zwrócił głowę na południowy zachód, płomienie buchnęły jeszcze mocniej niż podczas wylotu z wnętrza ziemi i potwór z majestatycznym grzmieniem zaczął oddalać się od Macochy. Książęcy gajowy Vasziczek płakał i prosił wszystkich, których kiedykolwiek skrzywdził, o przebaczenie. Nikt nigdy nie widział takiego strasznego, przez samo piekło spłodzonego stwora. Kuba Vasziczek poszedł do domu. Kroczył pomału, z gołą głową, z modlitwą na ustach i pokorą w sercu. *** Samolot bojowy Harrier w treningowo-uderzeniowej wersji TAV-8A wznosił się wzdłuż wapiennych ścian przepaści. Zimowe niebo wysoko nad nim wyglądało jak nieregularna szara
szczelina. John F. Kovař siedział w fotelu drugiego pilota i z napięciem obserwował Vegę manewrującego w gardzieli przepaści. Spoglądał na kompozytowe płaty nośne, pełne paliwa, i na poszarpane ściany; nie mógł się pozbyć wrażenia, że muszą o siebie zawadzić. Jednak Vega prowadził maszynę pewną ręką. Na harrierach i innych samolotach odrzutowych miał wylatane kilka tysięcy godzin, co było jednym z powodów, dla którego Strażnicy Równowagi przyjęli go w swe szeregi. - Obliczyli to w końcu? - zapytał Vega. - Pracują nad tym! - To niech się pośpieszą! Za chwilę wylecimy z zasięgu tunelu komunikacyjnego! - Tu Slavkov, JFK! - przypomniał o sobie Kovař. W słuchawkach kasku odezwała się Ljuba Bytewska: - Johnie, macie na wszystko dwie minuty i dwadzieścia pięć sekund! Potem samolot wróci do swojego czasu. Nie przeżyjecie tego powrotu! Słyszycie mnie? - Słyszymy, Ljubo - odpowiedział Kovař. Vega kiwnął głową i oznajmił: - Za dwanaście sekund znikamy z fonii. No to do następnego usłyszenia. Chyba. - Na pewno! - poprawiła go Bytewska. - Będziemy was oczekiwać! Choćby dlatego, że pan, Johnie, jest jeszcze większym wariatem niż pański kolega Vincent. *** Andrea de Villefort obserwowała w tym czasie odważne poczynania oddziałów Bonapartego. Niestety, nie dały rady zniszczyć następnych czołgów, ale przynajmniej zupełnie wyłączyły z walki maszynę z urwaną gąsienicą. Odważni grenadierzy przybliżali się do czołgów dzięki silnym atakom ciężkiej jazdy. Połowę koni i ludzi zmiotły wprawdzie serie karabinu maszynowego, były to setki ofiar, jakie padły w ciągu kilkudziesięciu sekund, ale kilku grupkom udało się podłożyć pod czołg co najmniej siedem specjalnie przygotowanych ładunków. Wściekły ogień pozostałych trzech czołgów skosił później resztkę atakującego Siódmego Pułku Francuskiego, lecz piekielna maszyna oznaczona numerem 33 została zniszczona. Załoga wyskoczyła z niej w płonących kombinezonach i w mgnieniu oka padła ofiarą pieszych szaserów ukrywających się w lejach i nierównościach terenu. - Tym trzem już nie damy rady. Trzymają się razem jak szczenięta przy suce. Wycofamy się i poczekamy, co wymyślą pani przyjaciele.
- Oni już wymyślili, sire - oznajmiła Andrea. - Tylko dajmy im trochę czasu. - Już mija godzina od ich odjazdu.
- No, prawie, według mnie zostało najwyżej dwie minuty i... I tam są, Wasza Wysokość!
Bonaparte, tak jak dziesiątki tysięcy żołnierzy, ledwo zdołał dostrzec, co się dzieje. W jednej chwili usłyszeli na zachodzie jakby grzmot, zaś w następnej błyskawicznie przeleciał nad nimi diabelski twór, a potem przetoczył się po niebie i ziemi ogłuszający huk. *** Pilot harriera przeprowadził szybki przegląd pola walki. W ciągu godziny, która minęła od odjazdu Johna i Vincenta, pozycje walczących wojsk wyraźnie się zmieniły, a główny cel, grupa tygrysów, też znajdował się na innych pozycjach. Vega obserwował to wszystko na przednim ekranie. Kovař śledził wskazania pulsacyjnego radaru Dopplera i dane, jakich dostarczały inne systemy awioniki. Harrier wykonał nad Slavkovem szybki zwrot i powrócił do pozycji wyjściowej. - Czołgi namierzone - oznajmił Vega. - Ty zajmij się kontrnatarciem Rosjan i Austriaków. Rozwal ich. - Tylko że oni nie mogą się bronić - zauważył Kovař w jakiejś chwili refleksji, która od czasu do czasu dopada każdego żołnierza zawodowego, choć wie, że nieprzyjaciel, znajdując się w takiej sytuacji, nie wahałby się ani chwili. - A jak się, do cholery, mieli bronić Francuzi przeciw tygrysom? A w ogóle to był twój pomysł, więc co się teraz mądrzysz? - Wybacz. Właściwie sam nie wiem. - No to do roboty. Odpalam rakiety! - rzekł Vega. Od wsporników pod skrzydłami oddzieliły się cztery srebrzyste, cienkie cygara. Silniki rakiet prysnęły iskrami jak zimne ognie na choince i kierowane pociski Sidewinder pomknęły w stronę niezgrabnych celów. Na niebie pojawiły się za nimi smugi kondensacyjne. Żołnierze obu stron z przestrachem obserwowali bojowy pokaz lotniczy, jaki byłby możliwy w tej okolicy za jakieś dwieście lat. W czasach powozów, armat i wojsk poubieranych w krzykliwie kolorowe mundury nikt nie był przygotowany na widok efektownego lotu i dosłownie piekielnego zgrania pilota z maszyną. Wszyscy obawiali się grzmiącego na niebie harriera, lecz trwało to tylko do momentu, w którym rakiety wbiły się w korpusy pancernych kolosów. Czołgi rozpadały się na kawałki, płaty pancerzy wylatywały w powietrze jak piórka, niszcząc wszystko, na co spadały. Czołgi zabijały nawet podczas zagłady. Kovař tymczasem z obu działek pokładowych kalibru 25 mm kosił znów atakujące we wzorowych czworobokach oddziały Kutuzowa. Panika i przerażenie owładnęły wojskiem jednej strony, podczas gdy po drugiej zapanował niezmierny entuzjazm.
- Dobrze, John! Wystarczy. Mamy zaledwie pół minuty. Ląduję - powiedział Vega. - Vinc! Ile nam jeszcze zostało? - Już prawie nic. Ląduję! - Nie! Pytam, ile nam zostało rakiet? Spójrz w lewo! Vega odwrócił głowę i zobaczył to, co Kovař. - Na Boga! Na północy rozlewała się po szarym niebie olśniewająca zorza polarna. Rozszerzała się jak fala uderzeniowa po eksplozji bomby atomowej nad Hiroszimą. - Przecież nie mogą znów naruszać równowagi! To może zniszczyć cały nasz świat szepnął Vega. John słyszał w słuchawkach każde słowo, każdy oddech i mógłby przysiąc, że słyszy też każde uderzenie serca Vincenta. - Może o to im właśnie chodzi. Patrzył na poruszający się fantom czasoprzestrzenny. Blask wznosił się i rozpinał jak gigantyczna meduza. Zaczął obracać się w odwrotną stronę... - Mam go. Odległość dwa tysiące metrów na kierunku godziny dziesiątej automatycznie meldował Vega, w momencie gdy dojrzał nieprzyjacielską maszynę na ekranie radaru. W tej samej chwili to samo zameldował pilot z innego świata. - Nieprzyjaciel zlokalizowany! - potwierdził major Iwan Gonczarow. Był znakomitym pilotem i miłośnikiem muzyki Czajkowskiego. Potrafił latać na wszystkim, od MIG15 aż po myśliwiec Suchoj SU 35. Tym właśnie samolotem leciał teraz ku pulsującemu tunelowi na niebie. Major miał na koncie dwa zestrzelenia myśliwców, które starały się go dopaść podczas szpiegowskich przelotów nad Wyspami Kurylskimi i Koreą Południową. Teraz szykował się do uzyskania trzeciej pięcioramiennej czerwonej gwiazdy, którą zaraz po wylądowaniu osobiście wymaluje na kadłubie samolotu, jak kolejny karb na kolbie karabinu. Jedyną rzeczą, która go na ułamek sekundy zatrzymała, był niezwykle kołyszący się na ekranie obraz nieprzyjacielskiego samolotu. Wyglądało to tak, jakby radar nie mógł uzgodnić z celownikiem laserowym, czy sygnały odbijają się od czegoś, czy nie. Czy to w ogóle istnieje, czy nie. Nie zważając na anomalię, wtłoczył przycisk uzbrojenia kierowanych pocisków powietrze-powietrze klasy Alamo.
Vincent Vega nie był być może szybszy. Obaj piloci odpalili rakiety w tej samej chwili, tylko że Vega nie posłał ich do celu migoczącego w celowniku, ale w ostatniej chwili przełączył na sterowanie ręczne i wystrzelił śmiercionośne cygara przed atakujący samolot rosyjski. - Brama jeszcze nieotwarta, chłopcy - mruknął Vega. Spod harriera wyskoczył pęk rakiet. Teraz wszystko zależało od tego, czy rakiety Vincenta eksplodują na niestabilnym jak dotąd polu fantomowym, czy też pociskom Gonczarowa uda się wcześniej przeniknąć do dziewiętnastego stulecia. Była to kwestia szczęścia, zaledwie ośmiu sekund. Nic innego nie można było zrobić. Chociaż coś jednak tak. - John, musimy skakać! - krzyknął Vega. - Mamy już tylko piętnaście sekund. Wokół harriera zaczęły pojawiać się fioletowe wyładowania. Na razie nieszkodliwie reagowały z warstwą ozonu, jak ognie świętego Elma, ale ich liczebność stale się zwiększała, i to w postępie geometrycznym, i wkrótce utworzyły wokół myśliwca jednolite kuliste pole. - A co, jeśli rakiety chybią? - krzyknął Kovař. Prawie nic nie widział poprzez sypiące iskrami wyładowania i nie wiedział, co Vega zrobił. - Ufaj mi trochę, cholera! I znikaj w końcu! - ryknął Vega. - Ufam! Znikam! Za Vincentem ozwał się huk ładunku odpalającego katapultę i John zniknął, tak jak obiecał. Vega krótko spojrzał na ekran, który wyświetlał tor wystrzelonych rakiet. Później szarpnął za czerwoną dźwignię. Sssswishhhh! I on również zniknął. *** Ogromny pulsujący pęcherz, ciemniejszy w środku, przechodził do ostatecznej fazy transferu pomiędzy światami równoległymi. Jednomiejscowy samolot bojowy SU 35 zanurzał się w chaosie purpurowych błyskawic. Major Gonczarow obserwował tor lotu rakiet i ekran radaru i już wiedział, że ma duży problem. Rakiety wystrzelone z harriera eksplodowały na iskrzącej się plazmowej masie przejścia i naruszyły jego jak dotąd bardzo kruchą strukturę. Przejście zawaliło się do wewnątrz, tworząc niewidzialną, niemożliwą do przeniknięcia ścianę. Atakujący myśliwiec SU 35 wpadł z pełną prędkością, około 1500 kilometrów na godzinę, na barierę czasową. Potężna eksplozja oświetliła niebo nad polem bitwy. Był to wspaniały fajerwerk pełen wirujących gwiaździstych i wachlarzowych efektów świetlnych, jakby stworzony na cześć historycznego zwycięstwa w bitwie trzech cesarzy. Był pamiętny drugi dzień grudnia roku Pańskiego
1805. Z pękających, rozbłyskujących tęczowo pęcherzy wypadały na pole walki szczątki samolotu odrzutowego z dwudziestego wieku. Nigdy jednak tam nie spadły. Nigdy. One też zniknęły wśród czasoprzestrzennych wyładowań. *** JFK opadał na spadochronie i obserwował teren pod sobą. - John, mamy problem - krzyknął Vincent Vega, opadający o kilkadziesiąt metrów od niego. - To już nie wiem jaki. Rosjan załatwiliśmy, no nie? - odpowiedział Kovař, oglądając się na Vegę. To o co ci właściwie chodzi? - Widzisz nasz myśliwiec? - Vega wykrzywił twarz, wskazując w górę. - Widzę - rzekł Kovař i zrozumiał w czym rzecz. Iskrzące się czasoprzestrzenne pole otoczyło harriera jak pajęczyna muchę. Potężny samolot bojowy kończył swój byt w tym świecie. Podczas pierwszego większego rozbłysku zniknęło lewe skrzydło, jak ucięte laserem, kolejny purpurowy rozbłysk pozbawił samolot usterzenia tylnego. Widowisko było po prostu niewiarygodne, Kovař, wstrzymując oddech, obserwował, jak coś dosłownie wyciera samolot z tego świata, jakby gumką z kartki papieru. Jakie siły potrafią przesuwać takie ilości materii pomiędzy aż tak odległymi czasami? - Spadochron, głupku! - wyrwał go z rozmyślań głośny krzyk. Ciągle ten zwariowany Vinc, pokręcił głową Kovař. - Spójrz na spadochron! I patrz na ziemię! Kovař uniósł głowę i zamarł. Zamiast kolorowego spadochronu unosiła się nad nim purpurowa, błyskająca półkula. Poczuł, jak z uczuciem elektrycznego mrowienia wymyka mu się z ręki linka sterująca. Przestrzeń wokół objęło fioletowe inferno. Spadochron zniknął i Kovař spojrzał na dół, pod siebie. - O Boże, ale wysoko! - zawołał. - To będzie dosyć twarde lądowanie! - dodał i spojrzał na Vincenta. On też spadał już swobodnie. Kovař pokręcił głową, zamknął oczy, napinając mięśnie rąk i nóg. Co innego mógł zrobić, niż mieć nadzieję, że zdoła upaść szczęśliwie. A potem już tylko spadał. I spadał. ***
- Cześć, chłopy! - usłyszał Kovař gdzieś z daleka, za kością czaszki. Każde słowo wybijało w jego mózgu nowy obszar bólu. - Widzę, że z najgorszego się wygrzebaliście, co? No to wstawać i ćwiczyć! Kovař jęknął. Niedaleko usłyszał podobny dźwięk, może to on sam pojękiwał. Nic nie wiedział, był kompletnie zdezorientowany. Znowu stęknął, chyba po to, żeby lepiej sobie uświadomić swoje bolesne położenie. - Johnie, chłopcze złoty, ty też przeżyłeś? - odezwało się skądś z drugiej strony. - Andreo, kwiatuszku, zrób nam dwie szkockie. Bez lodu! - Ja bym wolał sam lód - wychrypiał Kovař, który budził się powoli jak niedźwiedź z zimowego snu. W końcu pojął, co się dzieje, i choć z trudem, lecz zdołał się uśmiechnąć. Bolały go chyba nawet czerwone ciałka krwi, ale był szczęśliwy. To, że słyszał, mówił i reagował, wyglądało więcej niż obiecująco. - Nie bądź mięczakiem, partnerze! Mamy przecież prawo do tytułu porządnego twardziela! - Młodzieńcy - przerwała im Andrea - obawiam się, że w polowym szpitalu Bonapartego szkockiej ani innej whisky nie znajdziemy. Ale koniaku, i to podkreślam, markowego koniaku francuskiego, mają tu całe beczki. - Nie, dzięki. Ja się najchętniej jeszcze trochę prześpię - rzekł John. Vincent machnął ręką w opatrunku gipsowym, na ile pozwalał mu staw barkowy, i z trudem odwrócił się do grubo obandażowanego przyjaciela. - Nie śpij teraz, John! Musimy jak najszybciej wydostać się z tego lazaretu, do naszych. Rozumiesz? Odpoczynek będzie dopiero później. Zresztą sam popatrz. Kovař spojrzał na improwizowane łóżka płócienne i brudne bandaże. Żadnej dezynfekcji, żadnych wysterylizowanych instrumentów, tylko kubełki z gorącą wodą i rozgrzane blachy w kształcie patelni do powstrzymywania krwawienia z postrzelanych kończyn. W końcu otrzeźwiał zupełnie. Wszędzie wokół jęczeli ranni i umierali ciężko poszkodowani. Przez salę pełną bólu oraz cierpienia przechodziły niewyraźne istoty w charakterystycznych zielonych kitlach, z rękami we krwi. Lekarze wojskowi z trudem ciągnęli nogi. - Za jaki czas dotrzemy do swoich? - zapytał Kovař. - Za jakieś półtorej godziny jazdy powozem! Kierunek Macocha! - To może już byśmy wyruszyli, nie? - No to szoruj do małego kaprala, Andreo!
- Już do niego biegnę! *** Andrea wysiadła z powozu ozdobionego cesarskim herbem. Obaj ranni znajdowali się już w środku, jak również kilka butelek koniaku. Podeszła do cesarza, który osobiście zadbał o przeniesienie pacjentów z lazaretu do specjalnie przygotowanego powozu. - Sire, nie wie pan nawet, jak jestem wdzięczna za wszystko, co pan dla nas robi. Ukłoniła się lekko. - Komteso de Villefort, to ja dziękuję pani i pani trochę zwariowanym przyjaciołom oznajmił cesarz z powagą w głosie i lekko pokiwał głową. - Ale, ale, komteso, czy to naprawdę była angielska maszyna, no ta, która odmieniła bitwę na moją korzyść? Jak ją pani nazwała? - Harrier, sire. - A więc za zwycięstwo pod Slavkovem powinienem być wdzięczny Anglikom? Moim odwiecznym wrogom i historycznym rywalom Francji? - Nie, sire. To trzeba rozumieć jako pomoc od całej ludzkości. Pana zwycięstwo było nam potrzebne. Napoleon Bonaparte pokręcił tylko głową. - Nie rozumiem wszystkiego, o czym pani mówi, ale cieszę się, że w tak uroczystej chwili, gdy wszystkie moje ziemie świętują zwycięską bitwę pod Slavkovem, mam panią obok siebie, komteso. - Dla mnie to honor, sire. - Andrea znów się ukłoniła. - A teraz niech pani towarzyszy swym przyjaciołom, dokądkolwiek muszą się udać. Z Bogiem, komteso de Villefort! - Z Bogiem, sire. *** Napoleon Bonaparte szedł przez pole bitwy pełne kraterów po wybuchach pocisków armatnich. Ziemia nasiąknięta była krwią jak torfowisko wodą. Cesarz miał wrażenie, że w śladach jego butów zalega krew. Rozejrzał się po pokrytej dymem okolicy. Zabite konie, rozbite wozy, poprzewracane działa i tylu martwych ludzi. Ani cesarz, ani nikt inny nie oglądał do tego czasu tylu zabitych na tak niewielkiej przestrzeni. Była to istna jatka. Bitwa pod Slavkovem wejdzie wprawdzie do historii jako triumf doskonałej strategii Napoleona, niespotykanego ryzyka i odważnego sprowokowania liczniejszych oddziałów nieprzyjaciela do
dokładnie zaplanowanego w czasie i oczekiwanego ataku, ale nikt się nigdy nie dowie, co tak naprawdę rozegrało się podczas kilku minut na szarym niebie nad Slavkovem. Napoleon obejrzał się za turkoczącym powozem, który oddał zagadkowym cudzoziemcom. - Słyszał pan, Soult - zwrócił się do marszałka - że komtesa wspomniała coś o jakimś Waterloo. Nic panu ta nazwa nie mówi? - Nie, sire, nie przypominam sobie... albo wie pan, że jednak tak. To taka nic nieznacząca wioska w Belgii. Niedawno prowadziłem tamtędy pułki szaserów do Prus. I nocowaliśmy tam, tak, to było w pobliżu. A dlaczego pan pyta, sire? - Ach, nic. A niczego szczególnego pan tam nie zauważył? - Nie, sire. Nieciekawa okolica, dobroduszni ludzie. Nic, co by mogło pana zaniepokoić. - To dobrze. Właściwie nie wiem, na co komtesa chciała mi zwrócić uwagę. Była naprawdę zagadkowa. A także bardzo piękna. - Napoleon w zadumie kroczył naprzeciw skandującym żołnierzom i automatycznie kiwał im ręką. - Waterloo, Waterloo, muszę zwrócić na to uwagę. *** Lord Xaverius Hawk, w innych światach równoległych znany również pod nazwiskiem X-Hawk, zatrzymał się na stopniu powozu ozdobionego czarnym aksamitem i złotem. Szambelan imperatora rosyjskiego Aleksandra przytrzymywał otwarte drzwiczki ze stosownym ukłonem. Wysoki mężczyzna w czarnym odzieniu ostatni raz rozejrzał się po podwórcu pałacu. Chociaż zgromadziło się na nim ponad trzystu dworzan obu cesarskich rodów, starszyzny wojskowej i zwykłych służących, panowała taka cisza, że można by usłyszeć nawet odgłos promieni słonecznych odbitych od pozłacanych wskazówek pałacowego zegara. Jednak słońce nie zdołało przebić się przez szarą zasłonę ciężkich zimowych chmur. Austriacki cesarz i car rosyjski stali obok siebie i również milczeli. Ktoś mógłby pomyśleć, że to nicponie, którzy rozbili szybę w szkole. Aleksander i Franciszek spuszczali wzrok, nie wiedząc, co począć z oczami. Wszystkie informacje napływające od lorda Hawka ich tajne służby bezkompromisowo eliminowały, jako fałszywe meldunki, likwidując też dostarczycieli. A potem było już za późno. Czarny lord pochylił się i usiadł na miękkim, obitym pluszem siedzeniu powozu. Wychylił się przez okno i skinął czarną laseczką ze srebrnym okuciem w kształcie głowy jastrzębia. - Mogliśmy dziś zmienić jeden świat - rzekł wśród ogólnej ciszy. - No cóż, nie udało się. A później zagadkowy cudzoziemiec powiedział coś, co od dawna znał na pamięć. Nie było to jego
własne credo, ale wydawało się na tyle stosowne, że musiał je w tej chwili wygłosić: - Na swój świat, przyjaciele, musimy sobie zasłużyć! Skinął na stangreta, a ten popędził konie. Powóz zniknął w bramie pałacu. Tylko błysnęło fioletowo. I już go nie było.
STRAŻNICY RÓWNOWAGI Książęcy gajowy Vasziczek siedział w gospodzie i trzymając w ręce dzbanek, domagał się ciszy. - A więc nie wierzycie w tego smoka? - krzyczał naprawdę rozzłoszczony. - Sami przecież przyznaliście, że jakiś grzmot słyszeliście! Chcecie temu zaprzeczyć? Co ty na to, Vata? Goście gospody byli już w znakomitych humorach, co ujmowało nieco wiarygodności relacji Vasziczka o diabelskich sztuczkach i czarach, które widział na własne oczy. - Posłuchaj, Kuba. - Stawowy Vata klepnął go po ramieniu. - Postaw kolejkę, a ja ci od razu uwierzę, że z naszej Macochy wyleciał diabeł rogaty z całym piekielnym orszakiem. - Kolejkę! Kolejkę! - zahuczało w gospodzie. Kuba Vasziczek zerwał się ze złością, zdjął z wieszaka kapelusz z piórem sójki i starannie nasadził na łeb. Znacząco pokręcił głową. - Nie jesteście tego warci, wiejska hołoto! Śmiech i wesołe okrzyki ścigały go jeszcze przez jakiś czas. Zostawił za sobą gospodę „U Jaruszki” i ze zwieszoną głową powlókł się do domu. Miał dziś zły dzień. Od czasu do czasu próbował sobie wmawiać, że padł ofiarą jakiegoś leśnego omamu, czy może ducha przepaści. Był w tym kraju zaledwie od kilku lat i podobało mu się tu. Znalazł sobie dobrą żonę, objął w posiadanie gajówkę, a teraz jego pracowicie budowana reputacja książęcego gajowego narażona została na szwank z powodu czegoś tak śmiesznego jak smok. I to właśnie tutaj, w okolicy Brna! Pokręcił głową
i sam skarcił się w duchu. Po godzinie marszu przez ciemny las usłyszał cwałujące konie. - O mój Boże! Kogo tu znów diabli niosą? Przyśpieszył kroku, żeby zobaczyć, co też się dzieje w jego lesie. Teraz był już zdecydowany nie uwierzyć w żadne zabobony czy błazeńskie sztuczki. Wypity „U Jaruszki” likier wiśniowy wyraźnie go w tym postanowieniu umacniał. *** - Jeszcze chwileczkę, Johnie! - szeptała Andrea, ocierając spocone czoło. - Wytrzymaj! Powóz stał w lesie, a Andrea okrakiem klęczała nad stękającym Johnem. Pochylona nad jego piersią koncentrowała się na dokończeniu pracy. - Może ci poświecić? - odezwał się Vega z przeciwległego siedzenia. - Nareszcie przyszło ci do głowy coś pożytecznego - powiedziała Andrea, wyprostowała się i podała Vincentowi lampę. - Tylko świeć porządnie, muszę w końcu wyciągnąć z niego ten kawał drewna. - Cholera, John, mówiłem ci przecież, żebyś patrzył, na co spadasz - kręcąc głową, powiedział Vega, choć zdawał sobie sprawę, że przyjaciel nie bardzo go słyszy. W ciągu ostatniej godziny jego stan znacznie się pogorszył i Andrea robiła wszystko, co w jej mocy, żeby go uratować. Operacja przebiegała we względnym porządku dzięki koniakowi, którego wlali w Johna chyba całą beczkę. Kovař był zamroczony i otwieranie rany rozgrzanym nożem odczuł jak nieprzyjemne ukłucie komara. Tyle że bardzo dużego komara. - No, mam drania! - wydyszała Andrea. Zwycięskim gestem podniosła nad głową zakrwawioną drzazgę, zapewne fragment belki. Vega chętnie by zaklaskał, ale miał w rękach lampę. Z rany wylało się tyle krwi, co na wiejskim świniobiciu, tylko cebrzyka brakowało. - Bandaże! I woda! Jedziemy! Powóz znów pomknął przez ciemny las. - Vinc, jak wyglądamy z czasem? - Ten przystanek nam pomógł, o dziwo. Teraz powinniśmy dokładnie trafić na otwarte okno. - Świetnie, obserwuj tylko pole T! I nie zapomnij, że musimy jeszcze wysadzić stangreta! - Jak pani sobie życzy, szefowo - odparł Vincent Vega bez dalszych uwag. Do roli szefowej Andrea de Villefort była dosłownie stworzona. Nawet w najbardziej niefortunnych
sytuacjach pamiętała o niezbędnych rutynowych zwyczajach agencji. Miała świetną pamięć i czasem wyglądało na to, że potrafi być w kilku miejscach naraz. Może była obecna przy poczęciu Chrystusa Pana, może też wiedziała, kto zabił Kennedy ego. *** Kuba Vasziczek usiadł na pieńku za wysokim modrzewiem. Słyszał zbliżający się tętent galopującej czwórki koni i turkotanie kół obitych stalowymi obręczami. Na niebie pokrytym ciężkimi śniegowymi chmurami pojawił się nagle księżyc. Srebrzyste światło wystarczyło, żeby Kuba wyraźnie zobaczył leśną drogę i jej okolicę. Ciemne pnie leśnych olbrzymów pięły się w górę, tak samo jak skalne ściany po drugiej stronie wąwozu. Gajowy dostrzegł zbliżający się powóz. - Przecież to powóz francuskiego cesarza - szczęka mu opadła. W chwilę później stracił zdolność rozumienia czegokolwiek. Leśnik urywanie się roześmiał i zaczął podskakiwać pośród lasu. Wysoko w koronie drzewa zahukała sowa. Vasziczek ukląkł, pochylił głowę i dotknął czołem ziemi. Gdy się podniósł, miał na ciemieniu zimną maź ze śniegu, błota i mchu. - A pewnie! Pewnie, że postawię wam kolejkę. - Śmiał się jak gminny wariat Milousz. - Wszystkim postawię, co zechcą! Dlaczego nie? Nóżki na stół, szynkareczko - zadysponował do niewidocznej w ciemnym lesie kobiety. - Cesarski powóz zniknął w skale! I co na to powiecie? Tylko błysnęło i już go nie było! Pomimo nieszczęsnych doświadczeń życiowych gajowy Vasziczek począł czterech zdrowych synków i dwie córeczki i jego ród mógł z powodzeniem rozwijać się dalej. Historie o zionących ogniem smokach i znikających powozach zostały w pamięci rodziny przez następne stulecia. - Dziadku, opowiedz mi, jak twój dziadek zabił tego smoka, co miał trzy głowy - prosił siwego starca mały Lojzik, który nadzwyczaj lubił myśliwski kapelusz dziadka, chociaż spadał mu aż na nos. - Ja też zostanę myśliwym, dziadku! A jeśli u nas w lesie zjawi się smok, to poślę na niego babcię! - Masz rację, Lojziku. Szkoda, że mój dziadek nie miał naszej babci. Już ona by tego potwora przegnała za siódmą górę, no nie? - Nestor rodu pogłaskał wnuczka po głowie. Obaj się roześmiali. - No, no - odezwał się z kuchni głos, w którym także pobrzmiewał śmiech. - Ja was bardzo dobrze słyszę, łobuzy jedne. ***
- Witamy z powrotem - uśmiechała się Ljuba Bytewska. - Słyszałam, że robił pan pod Slavkovem tylko to, co właściwe. Kovař uniósł się na szpitalnym łóżku, ale zaraz znów opadł na poduszkę. Obiecał sobie, że nie będzie się niepotrzebnie irytował. Nawet doktor mu to zalecił, po tym jak Kovař
pomimo zranienia o mało nie zdemolował sali operacyjnej. Uporczywie patrzył na przyjemnie żółtawe półkule lamp na suficie i milczał. - Ależ, Johnie. - Szefowa sekcji podeszła do niego. - Przecież nie będzie mi pan robił na złość? - Pani chyba nie rozumie, co się stało, prawda? - zapytał. I czekał. - Oczywiście, że rozumiem. - Ljuba Bytewska usiadła na krześle obok łóżka. Na stoliku leżała wczorajsza gazeta i dzisiejsze śniadanie. Nietknięte. Szefowa przekręciła się na obrotowym krześle. Zdawała sobie sprawę, co musi przeżywać ten mężczyzna, który większość życia poświęcił ratowaniu innych. Dobrze wiedziała, że dla dobra misji zdoła zrobić wszystko, jego podwładni z oddziałów specjalnych i zespołu ratownictwa mówili o nim z uznaniem i respektem, przełożeni natomiast o jego zdolnościach wyrażali się z pewnym niezrozumieniem. John Francis Kovař nie należał do rutynowych wykonawców rozkazów, o tym Ljuba Bytewska wiedziała najlepiej. Nie miała również wątpliwości, że ten człowiek, uznany za awanturnika i samobójcę, wpasuje się w jej zespół jak ostatni oszlifowany kawałek kryształu w barwną mozaikę. Tylko na to potrzeba czasu. - Nasza praca, Johnie, wymaga czasem bardzo niestandardowych decyzji. A pan taką właśnie decyzję podjął. Za to należy się panu chwała i podziękowanie. - Uśmiechnęła się lekko. Dobrze jednak wiedziała, że uśmiech szefowej mu nie wystarczy. - Wiem o tym. I to właśnie mnie wkurza! - Ale dzięki naszym działaniom pod Slavkovem bieg świata, to znaczy naszego świata, wrócił na swoje zwykłe tory. John F. Kovař lekko pokręcił głową. - Pytanie tylko, czy to te właściwe tory. - Nie do nas należy ocena w tej sprawie, miły Johnie. My tylko utrzymujemy równowagę. Za wszelką cenę. Kovař spojrzał na nią. - Ale czy na pewno warto? - zapytał cicho.
- Wie pan, Johnie, nad wejściem do agencji wisi hasło. Zapewne je pan widział? - Oczywiście - odpowiedział. - „Na swój świat musimy sobie zasłużyć”. - Właśnie dlatego warto, czyż nie? Kovař przytaknął. Wyciągnięty wygodnie na łóżku spoglądał na biały sufit. Poprzez do połowy opuszczone żaluzje zaczęły na niego padać promienie wschodzącego słońca. Przypomniał sobie jasną poświatę przerywającą mglisty poranek pod Slavkovem i zamknął oczy. I uśmiechnął się. Nie był chyba aż tak zły ten świat, za który walczył.