Drodzy Czytelnicy! NUMER 11 (122) LISTOPAD 1992
Opowiadania i nowele Kristine Kathryn Rusch
Tancerze jak dzieci
Gale...
3 downloads
13 Views
8MB Size
Drodzy Czytelnicy! NUMER 11 (122) LISTOPAD 1992
Opowiadania i nowele Kristine Kathryn Rusch
Tancerze jak dzieci
Galeria Luis Royo
Powieść Robert A. Heinlein
Obcy w obcym kraju (8)
Z polskiej fantastyki
HYDE PARK Piotr Górski
Horda
Film i fantastyka Dorota Malinowska
Trzecia runda Maciej Parowski
To tylko gra Dorota Malinowska
Bohater ogrywany
Parada wydawców Zupełnie inna bajka
Krytyka Dwugłos o „Czarnej mszy" Recenzje
Spotkanie z pisarzem Stanisław Lem
Nadeszły Państwa opinie o kolorze w, ,NF", niektóre niezupełnie dla nas przychylne. Zgoda, spróbujemy nie przeładowywać tekstem barwnych stron, niech na nich dominuje obrazek. Przy czym nie musi to być zawsze obrazek tak jednoznaczny, jak przedstawiane obecnie fantazje Royo. Proszę pozwolić nam czasem na eksperymenty z ilustracjami spoza obszaru kosmiczno-awanturniczych stereotypów. Sporo w tym numerze rozważań o komputerach - o grach, o filmie z virtual reality w głównej roli. Komputer to chyba jedyne urządzenie techniczne, które niezmiennie zachowuje w SF moc inspirującą. Rakiety, generatory promieni śmierci, wehikuł czasu nie dostarczają dziś ekscytacji. Prawda, równie żywotny jest jeszcze Obcy - odbicie naszych ciemnych bądź jasnych stron -figura z mitu, którą w SF zderzamy z człowiekiem, by dowiedzieć się czegoś o sobie. Bo przecież nie o rzetelną kosmiczną obcologię iv stylu wczesnego Szkłowskiego tu chodzi; ta jako nauka bodaj umarła. Na placu pozostały wypowiedzi artystyczne. Dlatego z radością przedstawiamy fotosy i recenzje z filmu „Obcy 3", któremu miłośnicy kina nie dawali szans. Tymczasem rzecz wypadła przyzwoicie i może być ozdobą sezonu 1992193. Znikła z łamów szpaltka ,,Veni Video Vici". Nie wywoływała odzewu, rynek wideo lepiej prezentują pisma branżowe. Z tych samych powodów żegnamy .,Plany i plany". Prowadząca rubrykę Dorota Malinowska zbuntowała się. Nie mogła, jak mówi, wygrać wyścigu z autorami w tygodnikach, przygotowującymi notki na podstawie tych samych, najczęściej zagranicznych pism i biuletynów. Rezerwujemy ,,Plany..." dla specjalnych atrakcji, regularnego serwisu raczej nie będzie. Przyjaciele i wrogowie pytają, czy będę replikował Rafałowi A. Ziemkiewiczowi na ataki z łamów ,,Fenixu" i z wywiadu dla ,,Voyagera". Po namyśle - nie będę. Jest to bitwa wydana na polu zastępczym. Teoria generacji, którą Rafał zaciekle zwalcza, stała się częścią jego krytycznego instrumentarium, co łatwo stwierdzić, czytając posłowie Rafała do antologii,, Jawnogrzesznica". Rozpoznaję w nim większość swoich diagnoz sformułowanych parę lat wcześniej. Rafał twierdzi teraz, że teoria generacji była błędna i szkodliwa, a jednocześnie przyznaje, że trochę ją lansował. Jeśli była błędna, czemu ją podchwycił; jeśli była szkodliwa, jakich on sam szkód narobił, posługując się tak topornym narzędziem? Jestem dobrego zdania o Rafale jako prozaiku i złego jako krytyku; jego wypowiedz/na temat innych zdominowane są przez złośliwość, niestałość i wybujały zmysł rywalizacji. Jeśli chodzi mu o problem, a nie o zdezawuowanie redaktora konkurencyjnego miesięcznika, proszę niech udzieli adwersarzowi swych łamów na merytoryczną odpowiedź. Jest szansa, że nakład ,,Fenixa" od tego nie spadnie. Jeśli nie, cóż... w bieżącym numerze sporo miejsca zajęło omówienie ,,Czarnej mszy", w dodatku Oramus wcisnął w miejsce na polemikę interesujący, przedrukowy wywiad z Lemem. W grudniu kwitujemy rok Tolkiena, więc też będzie ciasno. 1 tak dalej.
Maciej Parowski
Nauka i SF Zbigniew Sołtys
Odmienne stany świadomości
Komiks Naród wybrany (7)
...3…2…1 Adam Hollanek
Fantastyka państwowotwórcza
W prenumeracie
NOWA FANTASTYKA TAŃSZA O 5000 ZŁ patrz strona 80
Czytelnicy i „Fantastyka" Niech was szlag trafi!
Znów będę się czepiał!
Oto moje wrażenia dotyczące fragmentu działalności redakcji („NF" nr 7/92). „Ś wiątynia nad rzeką" Etchemendy nastraja optymistycznie. Wrażenie to zaciera doskonale szmira o nazwie „Och, Miranda!" Pellegrino i Zebrowskiego. Zarówno forma, jak i treść opowiadania są denne. Domyślam się, że nie one stanowiły sedno wysiłków autoró w. Ich zamiarem było kwestionowanie znanej nam fizyki. Najbardziej razi chyba redukowanie siły uderzenia przy swobodnym spadku w próżni przez zmniejszenie masy. To jest to! Fizykę należy obalać od podstaw! Może ktoś wyjaśni mi głęboko ukryty ciąg przyczyno wo-skutko wy w zdaniu: „Nadal poruszał się wpoziomie, toteż opadał nie więcej niż kilka centymetrów na sekundę". Takich przykładów można podać wiele. Brawa dla Redakcji za wybór takiego opowiadania. Określenie obszernego fragmentu publicystyki oraz kilku zdjęć i rysunków mianem „Galerii" jest raczej kiepskim żartem („Bestiarium Lilith według Francois Bourgeona"). Fragment komiksu w języku bardziej przystępnym dla przeciętnego czytelnika byłby bardziej wymowny. Pewne wrażenia estetyczne wywołać może strona 24 i... ostatnia strona okładki (vivat reklamy). „Obcy w obcym kraju" Heinleina doskonały, ale zbyt długi do drukowania w odcinkach. Sapkowski („Okruch lodu") taki jak zwykle - równie dobrze dający się czytać, co prymitywny (tym razem oba wskaźniki nie w górnych granicach możliwości autora)... Ciekaw jestem dlaczego Redakcja ignoruje z taką konsekwencją negatywne uwagi dotyczące rubryki filmowej? Przyłączam się do nich całym sercem. A może pismo jest pisane dla Naczelnego, a nie czytelników? Część publicystyczna jest „ fantastyczna". W recenzji „Wyzwolenia Ziemi" nie znalazłem ani słowa o książce. Podobnie jest w przypadku „ Ostatniej wojny światów". Lenistwo panów o zabawnych pseudonimach nie zna granic. Czy to tak trudno przeczytać od czasu do czasu jakąś książkę? Szczególnie, gdy dostaje się za to pieniądze. Pan Oramus udowodni! mi, że jednak jest w gronie redakcji ktoś rozsądnie myślący. BRA WO! Więcej tak dobrych polemik („Slonio i Oramus)! Komiks „Naród wybrany" Parowskiego i Musiała ma prawdopodobnie stworzyć odpowiednio niski poziom odniesienia, aby reszta czasopisma wydała się wartościowsza. Chyba jesteście na dobrej drodze! Niech was szlag trafi, jeżeli się nie poprawicie. Michał Trojnara (student II roku informatyki PW) Ostrów Lub.
Adres redakcji: 00-640 WARSZAWA ul. Mokotowska 5/6 Telefony: 25-34-75 (red, nacz.. sekretariat, działy: techn., graf.), 25-50-51 (sekretariat, działy: zagr., publicystyki).
PL ISSN 0867I32X
W czasie lektury lipcowej „NF" poczułem nieprzepartą chęć napisania kolejnego listu. Znów będę się czepiał i to znów rzeczy, którą uważam za dobrą, tj. „Okrucha lodu" Sapkowskiego. Nawiasem mówiąc, wśród znajomych uchodzę za osobę marudną i upierdliwą. (...) Wracając do meritum, chcę się uczepić Geralta, który mając zamiar umyć się mydłem, zamówił sobie u Yen wodę morską i umył się w niej wspomnianym mydłem. I to właśnie mnie wkurzyło, bo wcześniej na głupiego nie wyglądał... Krzysztof Cybura (student towarozna wstwa, 23 lata) Kraków
morza. Ten styl, te komiksy mają NASTRÓJ, mają moc oddziaływania. Dla mnie osobiście ten styl jest właśnie stylem fantasy. Pan Polch dał już próbkę swoich możliwości adaptacji „Wiedźmina" („NF" nr 910/91). I jak na mój gust-powinien na tym poprzestać. Albo robi się coś dobrze, albo w ogóle nie zaczyna. Zgadzam się tu z wypo wiedzią Justyny Ścigały (,. NF" nr 3/92). (...) Sam jestem gotów (i nie boję się) podjąć się adaptacji „ Wiedźmina". Poważam się nawet na rzucenie wyzwania p. P olchowi. Co pan na to, panie Polch? Krzysztof Korzeniak Krakó w
Żal, naprawdę żal... Nie róbcie tego! Z przyjemnością przeczytałem kolejne opowiadanie p. A. Sapkowskiego („NF" nr 7/92), a potem przeczytałem notkę i... PRZERAZIŁEM SIĘ!!! LUDZIE KOCHANIU! ZAKLINAM WAS NA WSZYSTKICH BOGÓW KRAIN FANTASY!!! NIE RÓBCIE TEGO!!! Nie pozwólcie zarżnąć „Wiedźmina" przez dobór nieodpowiedniego rysownika. Tak, NIEODPOWIEDNIEGO. Dlaczego uważam, że p. Polch nie powinien rysować „ Wiedźmina" ? (Mato - w ogóle nie powinien brać się za fantasy!) Otóż dlatego: w komiksie istnieje tak ważna rzecz jak STYL RYSOWANIA. Nie każdym stylem można rysować wszystko. Dla przykładu: p. Rosiński i p. Polch - obaj rysują komiksy realistyczne. Ale jest jeden drobiazg, mała różnica, która sprawia, że oba style dzieli olbrzymia przepaść. Styl p. Polcha jest w 90 proc. stylem technicznym. Pan Bogusław Polch jest perfekcjonistą, jeśli chodzi o rysunek techniczny wszelkiego typu urządzenia, architektura, pojazdy, ubrania - są narysowane do ostatniego detalu. Ale w chwili, kiedy dochodzimy do twarzy - wszystko „siada". Twarze p. Polcha są równie czyste i sztuczne jak reszta rysunku. Przez to są PŁASKIE (pomijając fakt, że ostatnio m.in.w,, Funkym III" -twarze są coraz bardziej karykaturalne). Ba, nawet roślinność sprawia wrażenie wyciętej z szablonu - tak jest czysto i „sterylnie" narysowana. Natomiast styl p. Rosińskiego odwrotnie - jest stylem naturalnym, wspaniale oddaje postacie ludzkie, zwierzęta, przyrodę, a przede wszystkim TWARZE - mnogość typów twarzy. Czytając/oglądając komiksy rysowane przez p. Rosińskiego czy jemu podobnych (choćby ostatnio wydawany W. Vance), mam wrażenie prawdziwości, czuję ten las. słyszę szum
Nie jestem zagorzałym fanem fantasy, ale kolejnych odcinków przygód Geralta nie mogłem się doczekać. Jaskra we postaci (tam nie ma szarości), potoczysty, soczysty (ale nieco efekciarski) język, świetne dialogi i... Geralt. Geralt mi się podobał, bo był inny. Był milczący, samotny, mężny. Był indywidualnością. Było to zwłaszcza widać w jego kontaktach z innymi ludźmi. Grododzierżcy, wójtowie, jurne chłoptysie z dziczymi łbami byli gadatliwi, hałaśliwi... Geralt nie. Chronił swoje „ja", odizolowany od innych nie tylko wzbudzającą strach i obrzydzenie profesją, ale i swoim charakterem: czul awersję do mieszania się z wszelkiego rodzaju błockiem, nie dawał się skusić dziwką. I było pięknie do opowiadania, bodajże, „Granica możliwości" (ogadającym smoku herbu Trzy Kawki). Nagle, ni stąd, ni zowąd okazuje się, że Geralt lubi seks grupowy w balii z brudną wodą z mydlinami, pojawia się jakaś Yennefer, czy jak jej tam... ale koniec nastąpił w opowiadaniu „Okruch lodu". Prócz Yen pojawiają się bowiem jej piersi i opisy jej bladych sutek, dowiadujemy się, że w przeszłości uprawiała z Geraltem, jak to ujął ś.p. Tyrmand „efektowne ćwiczenia na drążku", pojawia się rywal (czaro wnik, oczy wiście), chłopaki chcą się bić, panna (panna?) pryska (ciekawym, w czyje objęcia), Cykada dostaje w zęby, a w całej historyjce tajemniczości, magii i inności tyle, co kot napłakał (ta pustułka robiła chyba za czarną polewkę). Taką historię to my u Mniszkówny możemy przeczytać, ale po co? I czy napra wdę od Geralta i Yen różnimy się tylko tym, że nie potrafimy czaro wać, a im Natura podwiązała nasienioi jajowody? Żal, naprawdę żal... Natomiast nie zawodzi mnie R.A. Heinlein. „Obcy w obcym kraju" to świetna książka, a Yubaljest mocarzem. Piotr Puchała Częstochowa
Redaguje „Fantastyka" sp. z o.o.: Andrzej Brzezicki (dział graficzny), Dorota Malinowska (dziat zagraniczny), Marek Oramus (dział publicystyki). Teresa Pajdzińska (korekta), Maciej Parowski (dział literatury polskiej, redaktor naczelny), Hanna Sosińska-Balcer (dział techniczny), Krzysztof Szolginia (sekretarz redakcji). Stali współpracownicy: Adam Hollanek, Jacek Inglot, Lech Jęczmyk, Andrzej W. Kaczorowski, Sławomir Kędzierski, Arkadiusz Nakoniecznik, Andrzej Niewiadowski, Jacek Rodek oraz Denuncjator, Karburator, Kunktator, Negocjator, Predator, Sekator i Wibrator. Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo dokonywania skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
© Copyright by „Fantastyka" sp. z o.o., Warszawa 1992
Wydaje Prószyński i S-ka Jacek Herman-lżycki, Mieczysław Prószyński, Zbigniew Sykulski, Tadeusz Winkowski - spółka cywilna Adres: 02-569 Warszawa, ul. Różana34. Tel.49-8754. Skład, druk, oprawa: Drukarnia Prasowa SA. 90-950 Łódź, Al. Piłsudskiego 82. Zam. 1132/92, Nakład 100 000 egz.
INDEKS 358398
opowiadanie zagraniczne
Kristine Kathryn Rusch
Tancerze jak dzieci (Dancers like Children) Leżę na tym chłodnym łóżku w bazie na Linie, ciało pokryte mam maścią na oparzenia w miejscach, gdzie przeszczepy skóry jeszcze się nie przyjęły. Powiedziałem mojej adwokat, że za każdym razem, kiedy się obudzę, przypominam sobie coś nowego. I że chcę robić notatki, zanim zacznie się druga runda przesłuchań. Tego ranka przyniesiono mi mały, uruchamiany głosem komputer, który wisi z boku przy poręczy łóżka. Nie wiem, czy ktoś jeszcze ma dostęp do tego, co piszę, podejrzewam, że każdy mógłby. Czuję silną potrzebę poukładania sobie wszystkiego, tak na własny użytek. Muszę zapisać całą tę historię po swojemu, zanim zaciemni mija nadmiar pytań. To właśnie zwykłem radzić kiedyś swoim pacjentom - piętnaście lat temu, kiedy byłem doktorem Justinem Scheferem, a nie lekarzem Schefefem, którego nazwisko wypowiada się zimnym, odpychającym tonem. Piętnaście lat temu. Kiedy jeszcze miałem przyjaciół, poważanie i przyszłość, kiedy ludzie wierzyli we mnie, bardziej nawet niż wierzyłem w siebie sam.
I
Zostałem sprowadzony po piątym morderstwie. Wahadłowiec osiadł na lądowisku przy solnych klifach wznoszących się nad złotymi wodami śpiewającego Morza. Widocznie paliwo wahadłowca w jakiś sposób szkodziło roślinności, bo utworzono pas lądowiska na jałowych szczytach klifu, na skraju pustyni. Wiatry i sól zniszczyły plastykowy schron, ale miałem na sobie wymagany szal ochronny i specjalnie wyprodukowany
II
krem, odbijający promienie słoneczne. Pilot zanim mnie zostawił, wskazał w oddali nakryte kopułą miasto. Powiedział, że połączył się z nim prosząc, by kogoś po mnie przysłali. Kurczowo ściskałem w dłoni butlę z wodą, odmawiając sobie płynu, choć spierzchły mi wargi. Suchy, gorący wietrzyk szeleścił szalem wokół mojej twarzy. Niósł zapach żonkili albo przynajmniej tak mi się wydawało. Dawno nie byłem już na Ziemi, nie pamiętałem, jak pachną żonkile. Między mną a okrytym kopułą miastem rozciągała się pustynia. Nie wiedziałem, czy refleksy, które widzę są światłami kopuły czy mirażem. Po mojej lewej stronie erozja nieprzerwanie toczyła sól w dół przedniej ściany klifu, małe kryształki przetaczały się i opadały na leżącą poniżej białą plażę. Kryształki pożerane były przez Śpiewające Morze, które pozostawiało za sobą słoną pianę odbijającą promienie ostrego słońca. Zastanawiałem się, czy to tutaj, parę dziesięcioleci wstecz, górnicy rozpoczęli rzeź Tancerzy. Obecnie Tancerze jako rasa byli pod ochroną, w jednej setnej, być może, swej poprzedniej liczebności. Na tej planecie żyło więcej chronionych ras, lecz większość z nich zamieszkiwała z dala od kolonii. Jedyne znane siedlisko Tancerzy znajdowało się u skraju okrytego kopułą miasta. Wszystkie materiały, jakie przysłano mi do bazy na Minarze, wskazywały na Tancerzy jako na sprawców morderstw. Koloniści chcieli, żebym wydał orzeczenie, które będzie podstawą wstępnego nakazu, orzeczenie stwierdzające,
że Tancerze działali w złych intencjach. Zamysł ten sprawił, że stałem się przewrażliwiony i znowu zacząłem miewać te sny. Obejrzałem się jeszcze raz na nagą, brązową przestrzeń, która wiodła w stronę kopuły. Koloniści mówią na nią Dobrodziejka. Natomiast planeta bywa nazywana - szczególnie przez tych, którzy stąd uciekli - Bramą Piekieł. Przy wiecznym upale, powietrzu ubogim w tlen i wodzie zanieczyszczonej solą jest to zupełnie zrozumiałe. Na krótko zanim opuściłem bazę, rozmawiałem z pewnym starym człowiekiem, który spędził tu swoje dzieciństwo. Miał skórę pomarszczoną z powodu zbyt wielu godzin spędzonych na nieprzyjaznym słońcu. Nie jadał soli, a w swoim mieszkaniu stale przechowywał duży zapas chłodnej wody. Ostrzegł mnie, bym trzymał się od tej planety z daleka. Gdybym mógł wybierać, nigdy bym tu nie przyjeżdżał. Justin Schefer? Odwróciłem się. Przy skraju szlaku wiodącego w stronę kopuły stała kobieta. Jej biały piaskowy szal spadający aż do stóp trzepotał w lekkim wietrze. - Jestem Netta Goldin. Mam zabrać pana do kolonii. - Idziemy piechotą? - Bardzo łatwo tu zniszczyć równowagę ekologiczną. Uśmiechnęła się. - Nauczyliśmy się akceptować wiele niedogodności. - Biały krem odblaskowy zebrał się w liniach jej twarzy, która wyglądała jak popękana. - Słyszałam, że sprowadzili pana z bazy niedaleko Minaru. Podobno jest tam ślicznie. - Zamknęli tę planetę prawie dziesięć lat temu. - Przeszedł mnie dreszcz. Minar był śliczny i nienawidziłem go. Słyszałem już pani nazwisko. - Jestem naczelnikiem kolonii. Teraz mi się przypomniało. To ten jędzowaty kobiecy głos przez telekoder. - W takim razie to pani mnie tu sprowadziła. Poprawiła kaptur u mojego szala. Upał zdawał się wzmagać, lecz mrowienie na skórze głowy ustało. - Do tej roboty jest pan najlepszy. - Ja zajmuję się aberracjami u ludzi. A wam potrzeba specjalisty od innych ras. - Nie. - Wsunęła mi rękę pod ramię i ruszyliśmy szlakiem. Pod stopami chrzęściła sól. - Potrzebujemy kogoś, kto zna się na humanoi ksenopsychologii. Zdaje się, że jest pan jedynym, jaki pozostał w najbliższych bazach. - Nie jesteście przekonani, że robią to tubylcy? - Myślę, że zabójstwa te są wynikiem interakcji pomiędzy naszymi ludźmi a Tancerzami. Jasne jest, że to Tancerze zabili dzieci, ale nie wiemy dlaczego. Chcemy, żeby pan zbadał mechanizm zbrodni. Zależy nam również na czasie. Chcę zrobić coś w sprawie Tancerzy i chcę chronić moich ludzi lepiej niż do tej pory. Lecz rozumiem, że musi pan badać tubylców w ich naturalnym otoczeniu, nie podejmowaliśmy więc żadnej akcji. Wiatr igrał z moim piaskowym szalem. Czułem spływający po plecach strumyczek potu. - Nie mam licencji ksenopsychologa. - To kłamstwo, doktorze Schefer. Zanim zdecydowałam się ponieść koszty sprowadzenia pana tutaj, sprawdziłam pana bardzo dokładnie. Wyrwałem ramię. Kiedy miałem trzydzieści lat, byłem tak bardzo pewien, że potrafię zrozumieć wszystkich, ludzi czy obcych. Na Minarze, gdy w końcu poznałem swoją por myłkę było już za późno. - Nie chcę tej roboty — krzyknąłem. - Nikt poza panem nie może tego zrobić. - Złożyła dłonie za plecami. - Wszyscy inni ksenopsychologowie w tym kwadracie specjalizują się w jednej rasie lub odmawiają wykonania pracy sądowej. Poza tym pan jest najlepszy. - Oskarżono mnie o spowodowanie ludobójstwa na Minarze. - I uniewinniono. Pańskie działania były logiczne. Udowodniono to.
Logiczne. Moim obowiązkiem było zauważyć, że tamtejsza ziemia narusza, zatruwa i wyżera ludzką skórę. Śmierć pierwszych kolonistów spowodowała trucizna w glebie. Teoria o wendecie Minarian była wymysłem wyssanym z palca. Tubylcy robili wszystko, żeby uratować kolonistów. Przypisałem im ludzki motyw - motyw złych ludzi - i spowodowałem zdziesiątkowanie rozumnej rasy. - Nie chcę powtórzyć błędu jeszcze raz. - To dobrze - powiedziała. Wiatr zarzucił szal na jej twarz. Odsunęła tkaninę ręką pokrytą kremem. - Bo w takim razie nie zrobi pan tego.
III
Chłodne powietrze w sali zebrań cuchnęło obróbką metali. Pomimo ochronnego kremu i materiału moja skóra pokryła się krostowatą czerwienią. Pod włosami uformowały mi się małe, wystające guzy. Bałem się ich dotknąć w obawie, że pękną. Rozejrzałem się przyglądając zebranym. Davis, chudy, żylasty mężczyzna z bazy na Linie, przewodził zespołowi badawczemu. Sanders, głowa sekcji medycznej, z rękami o połowę mniejszymi od moich. Złapałem się na tym, że gapię się na nią zastanawiając, jak ktoś tak maleńki mógłby spędzić pól życia na drobiazgowym badaniu śladów pozostałych w martwym ciele. No i oczywiście Netta. Włosy ciemne, a skóra zbrązowiała od słońca tej planety. To ona wezwała wszystkich, żeby przedstawili mi skrótowe sprawozdania. Brakowało tylko dowódcy miejskich sił porządkowych. Po słonecznym blasku sztuczne oświetlenie wyglądało mizernie. Budynek został wykonany ze starego, białego terraplastyku - z rodzaju tych, jakie koloniści przywożą ze sobą, żeby postawić tymczasowe konstrukcje, zanim nauczą się budować z naturalnych materiałów planety. Drewno i kamień nie były tu rzadkością, niemniej wyglądało na to, że koloniści bali się użyć miejscowego budulca. Na koniec wszedł niewysoki mężczyzna z włosami gładko zaczesanymi do tyłu i twarzą pociemniałą od słońca. Z hałasem cisnął jakieś papiery i holotaśmy na biurko przed Netta. Dziękuję - powiedziała. Odsunęła krzesło i chwyciła niewysokiego mężczyznę za ramię. - Justin, to jest D. Marvin Tanner. Dowodzi służbami porządkowymi na tym obszarze. Jeżeli będzie pan miał jakieś pytania dotyczące poprzednio prowadzonego śledztwa, powinien pan kierować je do niego. Wzrok Tannera biegał po całej sali, muskał wszystkich, lecz na nikim nie spoczął dłużej. Zastanawiałem się, czym spowodowana jest jego nerwowość. Pracował z tymi ludźmi już wcześniej. Ja byłem jedyną nową osobą na sali. - Dość dokładny opis wydarzeń znajdzie pan w tych papierach - powiedziała Netta. - Ale pozwoli pan, że nakreślę krótko sytuację, zanim pokażemy kilka holo. - Puściła ramię Tannera. Usiadł obok mnie. Bił od niego zapach potu i wody kolońskiej. - Pierwszą ofiarę znaleziono trzy ziemskie miesiące temu. Linette Bison miała jedenaście lat. Oparto ją o drzwi jej własnego domu jak szmacianą lalkę. Ktoś usunął jej dłonie, serce i płuca. - Następną ofiarę, Davida Tomlinsona, znaleźliśmy trzy tygodnie później. O.M. takie same. 1 jeszcze troje dzieci Katie Dengler, Andrew Liser i Henry Illn - znaleziono je w przeciągu dwu następnych tygodni. I znów, O.M. te same. Te wszystkie dzieci były zaprzyjaźnione ze sobą, a według ich rodziców, żadne z nich nie wydawało się specjalnie przerażone śmiercią kolegów. Przerwała i spojrzała na mnie. Dzieci często nie znają pojęcia śmierci, a to, czego się boją, nie jest tożsame z tym, co przeraża dorosłych. Fakt, że dzieci nie były przestraszone, miał dla mnie o wiele mniejsze znaczenie niż dla Netty. Tancerze dojrzewają inaczej niż my - powiedziała Sanders. Jej głos był równie miękki i delikatny jak ona sama. Rosną oczywiście, lecz niewiele, a ich serce, płuca i dłonie
działają na tej samej zasadzie, co nasze zęby. Stare muszą zostać usunięte, żeby w ich miejsce mogły wyrosnąć nowe. Rozwinęli skomplikowany rytuał przejścia, który kończy się ceremonią usunięcia niedojrzałych organów. Mówiła pani - odwróciłem się ku Netcie - że Tancerze nawiązywali kontakty z kolonistami. Skinęła głową. - Przez kilka dziesięcioleci utrzymywaliśmy pewne nieformalne relacje. Uprawiają zioła, których używamy w naszej produkcji eksportowej. Wcześniej nie mieliśmy żadnych kłopotów. - I wpuszczano Tancerzy do kopuły? - Ograniczyliśmy im dostęp, kiedy zaczęły się morderstwa, a teraz nie wpuszczamy ich wcale. - Postawiliśmy także straże - powiedział Tanner. - Wrota kopuły nie mają zamków i można operować nimi zarówno z zewnątrz jak i od wewnątrz. Zrobiliśmy tak, żeby ustrzec się przypadku, by któryś z kolonistów mógł umrzeć w pułapce za zamkniętymi wrotami kopuły. Koloniści, kolonia. To fascynujące, że język tutaj zupełnie nie ewoluował. Ta „kolonia" założona została niemal przed wiekiem. Stopniowo powinna była przejść w „osiedle" albo „miasto". Okryty kopułą obszar nie miał nazwy i nawet tacy ludzie jak Tanner, którzy spędzili tutaj całe życie, nie mieli poczucia trwałości. Mam tu kilka holo, które chcielibyśmy panu pokazać powiedział Tanner. Ustawił sprzęt na krawędzi stołu. Odsunął od ściany krzesła i kosz na śmieci, pozostawiając szeroką, pustą przestrzeń. Przekręcił włącznik i przed nami wyskoczyło holo. Salę wypełnił śmiech, dziecięcy beztroski śmiech. Dwanaścioro dzieci kłębiło się po podłodze, bawiąc się w grę, której nie rozpoznawałem. Dzieci najwyraźniej były w jednakowym wieku, z wyjątkiem jednego, które siedziało osobno z boku i przyglądało się. Starsze trzykrotnie uderzały pięściami o ziemię, potem dotykały się dłońmi. Jedno z nich zaczynało jęczeć lub toczyło się na bok. Inne śmiały się. Tanner zatrzymał obraz. To te dzieci - powiedział. Przesuwał się obok obrazów, stając przy smukłej blondyneczce z twarzą rozjaśnioną uśmiechem. - Linette Bison - powiedział. Potem ruszył w kierunku masywnego chłopca o nieregularnych rysach, który pochylał się w przód z dłonią zwiniętą w małą piąstkę. - David Tomlinson. Tanner przeszedł do następnego dziecka, jego ciało przezierało przez holo. Zadrżałem. Widząc, jak żywy Tanner przechodzi przez wyświetlone postaci martwych dzieci, poczułem mrówki przebiegające po grzbiecie. Przesąd. Pamięć gatunkowa. Moi przodkowie wierzyli w duchy. Patrzył na ciemnowłosą dziewczynkę obrzucającą chmurnym spojrzeniem chłopca, który siedział w pewnym oddaleniu. - Katie Dengler. Obok niej Andrew Liser i Henry Illn. Chłopcy tarzali się po ziemi, trzymając się za brzuchy. Radość mogłaby mi się udzielić, gdybym nie znał okoliczności ich śmierci. Tanner wrócił do holorzutnika. - Kim są inne dzieci? - zapytałem. Co najmniej ośmiorga nie wzięto pod uwagę. - Pozna ich pan - powiedziała Netta. - Ciągle jeszcze biegają razem. Skinąłem głową. Tanner zmienił obrazy i projekcja znów ruszyła. Zmienił się również wygląd dzieci. Miały na sobie szale, a ich skórę pokrywał krem odblaskowy. Stała przy nich kobieta w średnim wieku, o zdecydowanie ciemnej karnacji. Róbcie, co powiem - powiedziała. - I nic poza tym. - Odwrócili się do mnie plecami, ruszyli między drzewami i domami, aż doszli do kopuły. Kobieta przekręciła wyłącznik i kopuła uniosła się. Dzieci pomachały rękami i kopuła zamknęła się za nimi. W obraz wbiegł młodszy chłopczyk, ale nagle pojawił się jakiś dorosły i zatrzymał go.
Tanner zastopował obraz. Wpatrywałem się w chłopca. Jego opadłe ramiona były widomą oznaką przygnębienia. Ja sam stałem tak nieraz od czasu wydarzeń na Minarze, przyglądając się, jak moi koledzy po fachu przechodzą do coraz nowszych prac naukowych, podczas gdy ja wciąż pozostaję w tyle. - Sądzimy, że wtedy po raz pierwszy Tancerze zetknęli się z dziećmi - powiedział Tanner. - Kim jest ten chłopiec? - zapytałem. - To brat Katie Dengler, Michael. - A tamta kobieta? - Latona Etanl. Jest członkiem Aliansu Ponadrasowego. - Na to pytanie odpowiedziała Netta. Jej głos ociekał goryczą. - Wierzyła, że kiedy dzieci dowiedzą się więcej o Tancerzach, nasze kontakty staną się łatwiejsze. - Były jakieś problemy? - Spojrzałem na nią. - Nie. Alians uważa, że źle traktujemy Tancerzy, ponieważ nie rozumiemy ich kultury. - Netta z powrotem opadła na oparcie krzesła, lecz nie wyglądała na rozluźnioną. Dopóki ona nie próbowała wszystkiego zmienić, sądziłam, że nawiązaliśmy dość solidne kontakty kooperacyjne. Zmarkotniałem. Alians był małą, niezależną grupą, która miała swoje bazy na wszystkich zasiedlonych planetach. Teoretycznie Alians miał zachęcać do lepszego zrozumienia między kolonistami a tubylcami. W niektórych rejonach członkowie Aliansu spędzali tak wiele czasu wśród tubylców, że przyjęli i praktykowali ich wierzenia. Na tych ziemiach Alians stał się orędownikiem uciskanych społeczności tubylczych. Na innych obszarach grupa pomagała kolonistom w systematycznym niszczeniu zastanej kultury. Ale czasami rzeczywiście wypełniali swoją misję. Przedstawiciele Aliansu, jakich spotykałem, byli tak różni, jak planety, na których pracowali. - Jak dawno zrobiono to holo? - spytałem. - Prawie rok temu - powiedział Tanner. - Ale dzieci nie
były tak zachwycone Tancerzami, jak się tego spodziewała Latona. To była chyba ich jedyna wizyta. Co się zmieniło od tamtej pory? Co sprowokowało Tancerzy? Netta rzuciła spojrzenie na Tannera. Westchnęła. Chcemy przejąć kontrolę nad trzema roślinami: ksaredonem, leredonem i ededonem. Podstawa solnego soku, głównego towaru eksportowego tutejszej kolonii. Solny Sok należał do najbardziej rozweselających trunków, jakie znała galaktyka. Szybko przenikał do krwi, wprawiając w euforię tego, kto go zażył i nie powodował żadnych skutków ubocznych: żadnych kaców, halucynacji, żadnych uzależnień czy niebezpiecznych reakcji w organizmie. Eksport tego jednego produktu mógł przynieść fortunę. - Nie wiedziałem, że zioła pozostają w rękach Tancerzy. - Uprawiają je, a nam dają dojrzałe rośliny. Chcieliśmy, żeby nauczyli nas, jak je uprawiać, ale odmówili. - Netta potrząsnęła głową. - Nie wiemy dlaczego. Za rośliny nie musimy nic płacić. - I negocjacje zostały przerwane? - Na tydzień przed pierwszym zabójstwem. - Zaskoczył mnie czyjś głęboki głos. Należał do Davisa. Zupełnie zapomniałem, że tu jest. Jeszcze jeden fakt, który będę musiał zbadać. Układałem już w myślach całkiem pokaźną listę spraw, których trzeba się dowiedzieć. Pozwoli pan, że pokażę obraz końcowy - powiedział Tanner. - Z pierwszego zabójstwa. Innym może się pan przyjrzeć w bibliotece wizyjnej. Włączył obraz. Przede mną pojawiła się ponura scena. Linette, z włosami dłuższymi i pojaśniałymi od słońca, ze skórą ciemniejszą niż na pierwszym obrazie, siedziała oparta o jedno z terraplastycznych drzwi. Stopy miała wyciągnięte przed sobą, ręce spoczywały po bokach. Jej klatka piersiowa była otwarta, ciemna i matowa od krwi. Tanner zatrzymał obraz; tym razem wstałem i zbadałem holo ze wszystkich stron. Kikuty na końcach rąk pokryte były krwią. Odzienie dziewczynki także plamiła krew, lecz być może pochodziła z krwawiących rąk. Choć i jama w klatce piersiowej także była zakrwawiona. Ktokolwiek ją zabił, działał szyuko. Oczy dziewczynki, otwarte, patrzyły pytająco. Usta miała ściągnięte w leciutkie „o" zaskoczenia czy bólu. Rany pasują do tych, jakie zadają Tancerze za pomocą rytualnych narzędzi - powiedział Davis. - Mogę pokazać panu więcej w laboratorium. Skinąłem głową, czując, że robi mi się niedobrze. - Proszę to wyłączyć. - Tanner przekręcił kontakt i obraz zniknął. Pięcioro dzieci, martwych i okaleczonych. Musiałem wyjść z tej sali. Zbyt wiele otrzymałem informacji i zobaczyłem zbyt wiele. Mój żołądek buntował się. Tamci gapili się na mnie. - Ten pakiet i informacje, jakich mi dotąd dostarczyliście, wystarczą mi na początek - powiedziałem. Wstałem i przytrzymałem się krzesła. - Pewien jestem, że wkrótce powrócę tu z pytaniami. Wydostałem się z sali i wziąłem głęboki oddech. W mózgu pozostał mi obraz dziecka, mieszając się z obrazem innego martwego kolonisty, w świecie odległym o dziesięć lat. Usłyszałem jakiś szelest w sali zebrań i wiedziałem, że muszę zniknąć, zanim pojawią się tamci. Pospiesznie ruszyłem słabo oświetlonym korytarzem. Przez szczeliny w drzwiach wejściowych przeświecało słońce. Zatrzymałem się i zbadałem niemal na cal szeroką szparę między drzwiami a framugą, by zmusić się do myślenia o czym innym niż tamte holograficzne obrazy. Jasne było, że ludzie żyjący pod kopułą nie boją się żywiołów ani siebie nawzajem. Ktokolwiek czy cokolwiek mogło otworzyć te drzwi wpychając coś w szczelinę. Poza salą poczułem się lepiej. To ci ludzie sprawiali, że czułem się nieswojo. Odkryli, co mogli za pomocą instrumentów, miar i „naukowych" metod. Ja musiałem wpełznąć
w sam środek obcych umysłów, żeby tam dostrzec, co było powodem morderstw. Gdyby koloniści podejrzewali, że morderca jest człowiekiem, wezwaliby na planetę któregokolwiek z pół tuzina innych specjalistów. A jednak wezwali mnie. Muszę zobaczyć Tancerzy wyraźnie, martwi Minaranie nie mogą zaciemnić mi obrazu. Jeżeli Tancerze zabili w złych intencjach, kolonii trzeba będzie zapewnić ochronę lub przenieść ją gdzie indziej. Tym razem po prostu podejdę do rzeczy inaczej. Zamiast udać się do przywódców, zwrócę się do Galaktycznej Służby Bezpieczeństwa. To mogłoby zapobiec rzezi. Tancerze, przy swojej niewielkiej liczebności, są łatwiejszym łupem niż Minaranie. Wyszedłem na zewnątrz i zamrugałem oślepiony niebiesko zabarwionym światłem. Kopuła filtrowała światło słoneczne, załamując niebezpieczne promienie ultrafioletowe i dopuszczając do środka jedynie drobny ułamek upału. Przy drzwiach rosły róże, chodniki wysadzone były młodymi klonami. Ukryte między krzewami i innymi kwitnącymi roślinami wyzierały spłachetki trawy. Staranie, jakiego koloniści poskąpili wnętrzom swoich domów, włożyli w urządzanie wnętrza kopuły tak, by wyglądała jak Ziemia. Dziwnie się czułem, stojąc tam, między znajomymi drzewami i bujną roślinnością, i wiedząc, że tuż za granicą kopuły czeka inny, obcy świat. Przykucnąłem przy różach i dotknąłem ręką gleby. Być może, była mniej zasadowa, niż wskazywały na to zasolone klify. Albo importowali glebę, tak jak wszystko inne. Nie widziałem powodu, dla którego mieszkali w nowym miejscu, jeżeli uparcie próbowali sprawić, by wyglądało ono jak to, które zostawili. Taka postawa stanowiła pierwszą różnicę między mną a kolonistami. Zanim doszedłem do końca tej sprawy, miałem dostrzec tysiące innych różnic. Rzecz w tym, czy owe tysiące wystarczą i czy w ogóle o czymś świadczą. Różnice, na jakich miałem się skupić, były różnicami między sposobami myślenia ludzi i Tancerzy. Coś, czego
Przesunąłem się. Po drugiej stronie łóżka pościel była chłodniejsza. Być może, to z powodu poczucia winy nie dopatrzyłem swoich gwarancji kontraktowych i ktoś taki jak Netta mógł wykupić moje usługi na cały następny rok. Zdawało mi się, że Ciemności wokół zacieśniają się i napierają na mnie. Kiedy zamknąłem oczy, zobaczyłem Minaran. Przypuszczam, że mogłem zerwać kontrakt i polecieć prosto do bazy na Linie, żeby się reedukować, i już nigdy więcej nie zajmować się psychologią. Ale praca to było jedyne, co mi pozostało. Może odprawiałem pokutę. A może jeszcze się nie nauczyłem. Wstałem wcześnie i wypiłem kawę. Siedziałem na tarasie i spoglądałem na ulicę, od której odgradzał mnie jakiś gatunek wiecznie zielonych krzewów. Obserwowałem, jak kolonia budzi się ze snu. Moja kwatera znajdowała się najwyraźniej w budynku gości kolonii. Przez całą noc nic nie słyszałem, nikt też nie przeszedł tędy w drodze do pracy. Jednakże ulice pełne były ludzi. Dorośli, gawędząc, przechodzili obok niosąc teczki i aktówki. Inni mieli na sobie niechlujne ubrania i nie nieśli nic. Kilku wdziało piaskowe szale i pomagali sobie nawzajem smarować się odblaskowym kremem. Wydawało się, że wszyscy zaczynają pracę o tej samej porze. Mógłbym się założyć, że również wspólnie ją kończyli. W czasie wędrówek nie zauważyłem nigdzie barów ani restauracji, żadnych miejsc, gdzie po skończonej pracy koloniści mogliby się zbierać i prowadzić jakieś życie towarzyskie. Zastanawiałem się, czy mają tu inne rozrywki poza uprawianiem ogródka. Wstałem, wszedłem do środka i włożyłem głowę pod kran. Potem znowu wyszedłem na zewnątrz. Ostatni maruderzy zniknęli już na końcu ulicy, a wśród otaczającej mnie ciszy usłyszałem dziecięcy śmiech, Poszedłem za tym dźwiękiem. Wydawał się dochodzić z bliska. Chichoty zabrzmiały jeszcze parokrotnie, wiodąc mnie ku sobie. Szedłem w kierunku przeciwnym niż robotnicy, mijałem terraplastykowe domy bez okien, wielkie ogrody, które uchodziły za trawniki, i dzielące posiadłości płoty. Śmiech przybliżył się. Skręciłem i zobaczyłem niewielki skwerek, zaznaczony trzema płaczącymi wierzbami. Wzdłuż chodnika rosły kwiaty tworząc ogrodzenie, a pośrodku, na trawie, siedziało w kręgu dziesięcioro dzieci, bawiących się w grę, którą widziałem wcześniej na hologramie. Jedno dziecko stało na uboczu, opierając się o bramę. Chłopczyk był wysoki, lecz tęskny wyraz jego twarzy odbierał mu lat. Zastanawiałem się, czy moja twarz wyglądała podobnie w owe wieczory po minarskim procesie, kiedy mijałem moich kolegów zebranych wokół stołów, pogrążonych w gorących dyskusjach. Potrwało chwilę, zanim zdołałem przypomnieć sobie jego imię. Michael Dengler. W co oni się bawią? Chłopczyk podniósł na mnie wzrok, najwyraźniej zaskoczony, że ktoś zechciał z nim rozmawiać. W rasy. Dzieci trzy razy zadudniły piąstkami o ziemię, potem robiły różne gesty dłońmi. Śmiały się. Obserwowałem, jak napinają się mięśnie ich ramion i zastanawiałem się, jaki wprowadzono im program ćwiczeń. Jedna z dziewcząt odtoczyła się na bok, wstała, wygięła grzbiet w łuk i wydała jakiś pomruk. - Limabog! Pajęczak! Kot! Illnea! - wołały dzieci. Na każdą z tych nazw dziewczynka przecząco potrząsała głową. Na koniec ktoś wrzasnął: - Niedźwiedź! Przytaknęła i z powrotem włączyła się do koła. Znów zaczęło się dudnienie pięśćmi. - Jak w to gracie? Nachmurzył się tak bardzo, że cała jego twarz stała się krwistoczerwona. Ja nie gram - powiedział.
V
studiowanie powinno zająć komuś całe życie, ja miałem odkryć w przeciągu kilku tygodni. Tej nocy śnili mi się Minaranie. Ich lśniące ciała fok ociekały wodą. Krążyli wokół mnie, ich zbyt duże oczy patrzyły z przygąną, jak gdyby próbowali ostrzec przed czymś, czego nigdy nie pojmę. Sięgali, żeby mnie dotknąć, a ja, broniąc się, uderzałem dłońmi po ich palczastych płetwach. Przez całe ciało przebiegały mi dreszcze. Byli sprawcami morderstw. Ale wiedziałem, że jeśli powiem o tym kolonistom, wyrżną Minaran w pień - tłuste matki, niedużych samców i białe szczenięta, którym, nie tak znowu dawno, dzieci przyglądały się jak ulubionym zwierzątkom. Krew Minaran była bezbarwna, lecz gęsta. Ciągle jeszcze pokrywała moje dłonie, stały się lepkie i bezużyteczne. Obudziłem się. W ciemności furkotał wentylator. Okrywający mnie koc był szorstki i zbyt gruby. Kwatera, jaką przydzieliła mi Netta, wydawała się mała i duszna. Od czasu minarańskiego procesu nic nie wychodziło mi dobrze. Powinienem był zrezygnować z psychologii, pozwolić, by moje licencje utraciły ważność i wykupić kontrakt. Wtedy miałem jeszcze pieniądze. Nie musiałem odsługiwać pełnego czasu w bazie minarskiej, gdzie planeta unosiła się za szybą okna jak paskudna pamiątka. Aleja zostałem, pisałem streszczenia i rozprawki, prowadziłem studia i pracowałem z intensywnością, o jaką sam siebie nawet nie podejrzewałem. Moi koledzy ignorowali mnie, a ja próbowałem zignorować siebie również. Carol zanim odeszła, oskarżyła mnie, że idealizuję Minaran. Powiedziała, że w poszukiwaniu przyczyn mego błędu pogrzebałem własne uczucia. Może rzeczywiście idealizowałem Minaran i wiem, że odsunąłem swoje uczucia z dala od siebie. Ale wiedziałem też, że znam przyczynę swych własnych błędów. Nie próbowałem ukryć się w pracy. Lubiłem myśleć, że odprawiam pokutę.
IV
Poczułem mrowienie karku i przez moment znów słyszałem ściszone szepty kolegów plotkujących o moich niepowodzeniach. Przełknąłem ślinę, zdecydowany nie utożsamiać się z chłopcem. Nie bawisz się z dziećmi w swoim wieku? Michael przestał opierać się o ogrodzenie. Jest pan jednym z tych obcych, którzy przyjeżdżają po solny sok, prawda? Na pół potakująco skinąłem głową, nie zadając sobie trudu, by wyjaśnić nieporozumienie. - Ma pan dzieci? - Nie - powiedziałem. - No to będzie tak samo. - Wzruszyłem ramionami. - Jestem jedynym dzieckiem w tym wieku. Moi rodzice nie zastosowali się do reguł. Dzieci wybuchnęły śmiechem i kolejne z nich odtoczyło się na bok, tym razem podchodząc do grupki na czworakach. Najwyraźniej ta kolonia ciągle jeszcze stosowała praktykę rodzenia dzieci w pewnych grupach wiekowych, oddzielając każdą grupę od poprzedniej okresem co najmniej czteroletnim. Dla wielu nowych kolonii była to taktyka przetrwania. - Chciałbyś się bawić ze starszymi? - zapytałem. - Tak. - W jego głosie wyczułem pełną smutku tęsknotę. On obserwował z boku; ja pisałem rozprawki o pracy innych. Michael obrzucił spojrzeniem grupę na skwerku, dłonie miał zaciśnięte. - Ale oni nie pozwalają mi się ze sobą bawić, dopóki nie urosnę i nie zacznę myśleć jak duże dziecko. Mama mówi, że powinni przyjąć mnie takim, jakim jestem. - Spojrzał na mnie z ustami ściągniętymi w wąską kreskę. - A jak pan myśli? Takie proste pytanie, a zadane niewłaściwej osobie. Zawsze miałem swoje zdanie, pozyskiwałem tym sobie szacunek i naśladowców - aż do czasu Minaru. Potem już stałem poza prowadzonymi przy stole dyskusjami zamiast grać w nich pierwsze skrzypce; czekałem, aż ktoś odsunie krzesło, żeby zrobić dla mnie miejsce. Gdybym stwierdził, że mi przykro, otworzył się na drobiazgową analizę, być może nie stałbym teraz, pozbawiony przyjaciół, na obcej planecie. W świecie idealnym twoja mama miałaby rację - powiedziałem. - Ale czasami musisz robić to, czego wymaga od ciebie grupa, jeśli chcesz zostać zaakceptowany. Michael skrzyżował ręce na piersiach, dłonie ciągle jeszcze zaciskał w pięści. Język jego ciała mówił jasno, że nie chciał uwierzyć w to, co powiedziałem. Rozumiałem go, ale miałem nadzieję, że pójdzie za moją radą. Stanie na uboczu i obserwowanie było bardziej bolesne niż uczestniczenie w grze. - Czy możesz wytłumaczyć mi, na czym polega ta zabawa? - zapytałem miękko. - Nie! - Okręcił się na pięcie i ruszył ścieżką. - Może oni panu wyjaśnią. Oni rozmawiają z dorosłymi. Prawie uciekł ode mnie. Już miałem ruszyć za nim, ale dałem spokój. Chłopiec ujął mnie, ponieważ widziałem między nami podobieństwo. Ale nie miał wiele wspólnego ze śledztwem, jakie prowadziłem. Dzieci za moimi plecami śmiały się, jakby wcale nie zauważyły jego wybuchu. Zająłem miejsce Michaela przy ogrodzeniu i przyglądałem się im, żeby sprawdzić, czy mogę nauczyć się reguł zabawy na podstawie obserwacji, zanim spróbuję porozmawiać z dziećmi. Około południa filtr w kopule zmieniał się, nadając światłu odcień sepii. Dzieci nie chciały ze mną rozmawiać, uciekły, kiedy tylko się zbliżyłem. Postanowiłem poprosić Nettę, by zorganizowała mi spotkanie. Potem poszedłem do biura biura Aliansu Ponadrasowego w nadziei, że uda mi się porozmawiać z Latoną Etanl. Budynek biura wyróżniał się wyraźnie, należał tutaj do tych niewielu konstrukcji, które miały jakąś tożsamość. Na całym frontowym trawniku kwitły konwalie i tulipany,
VI
a ścieżkę ocieniały dwa klony. Budynek wykonany był z terraplastyku, ale wydawał się większy, być może z powodu dwu mieszczących się przy drzwiach okien. Wspiąłem się na taras i ujrzałem przez okno, że od biurka wstaje kobieta. Drzwi przede mną otworzyły się i zorientowałem się, że patrzę na holokobietę. Chwila minęła, zani m spostrzegłem, że nie ma na sobie szala piaskowego. Jej długie, czarne włosy zwieszały się aż do kolan i otulały ją jak druga skóra. - Pani Etanl - powiedziałem -jestem... - Doktor Schefer. Czekałam na pana. - Odsunęła się od drzwi i wszedłem do środka. W pokoju unosił się silny zapach konwalii. W wazonie na oknie stał cały bukiet tych kwiatów. Inne wazony znajdowały się na stoliczku przy rozłożystej sofie i fotelach klubowych, które wypełniały sobą resztę pomieszczenia. Za biurkiem otwierało się przejście prowadzące do innych, mniejszych pokoi. Światło w kolorze sepii sprawiło, że na zewnątrz wszystko przybrało błotnisty odcień, zaś wnętrze prezentowało się jeszcze okazalej. - Ma pani śliczne biuro - powiedziałem, starając się ukryć zaskoczenie dziwnym powitaniem. - Lubimy przyjemne otoczenie - odrzekła i pomyślałem, że w jej głosie dało się słyszeć coś na kształt potępienia. Zechce pan usiąść? Przeszła do jednego z klubowych foteli i poczekała, aż do niej dołączę. Usiadłem na sofie, zapadając się w miękkie poduszki. Ona sama przycupnęła na brzeżku fotela, co wyglądało, jakby miała się za chwilę zerwać. - Pani Etanl... - Latono. - Latono. Jestem zaskoczony, że wie pani, kim jestem. - To nieduża kolonia. A Netta uprzedziła nas, że pan przyjedzie. - Poprawiła włosy na udach, jakby to była spódnica. - Obwinia mnie, że wzięłam dzieci na zewnątrz. Myśli, że to ja zaczęłam tę sprawę z Tancerzami. - Mówiła to nie patrząc na mnie. A co pani myśli? - zapytałem. Potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby Tancerze zdolni byli do takich zabójstw. - Z tego, co zrozumiałem - powiedziałem wolno - Tancerze nie zabijają swoich młodych. Dokonują okaleczenia, żeby pomóc młodzieży osiągnąć dojrzałość. Czy podczas tego jedynego spotkania mogło się zdarzyć coś takiego, że Tancerze zapragnęli pomóc ludzkim dzieciom? W końcu spojrzała na mnie. Miała duże, czarne oczy, w tym samym odcieniu co włosy. Nie widział pan jeszcze Tancerzy, prawda? Potrząsnąłem głową. - Powinien pan. Potem może pan zadawać mi pytania. Wzięła głęboki oddech, jakby zastanawiając się, co ma teraz powiedzieć. - Zabiorę pana, jeśli pan chce. - Teraz? Przytaknęła. - Na zapleczu mamy zestaw ochronny. Wstaliśmy i poprowadziła mnie korytarzem do jednego z dalszych pomieszczeń. Po drodze zajrzała przez otwarte drzwi do jednego z pokoi. Za biurkiem siedział mężczyzna, jego łysa głowa pochylała się nad małym ekranem komputera, - Daniel, zabieram doktora Schefera, żeby zobaczył Tancerzy. Podniósł wzrok i zorientowałem się, że jest młodszy niż przypuszczałem - trzydziestka, może nawet mniej. - Potrzebujecie drugiego? Nie, chyba że on sądzi inaczej. - Potrząsnęła głową. Postawiła pytanie nie kierując go bezpośrednio do mnie. Jeżeli pani sądzi, że wystarczy nas dwoje, nie mam zamiaru wysilać się na własny osąd. Daniel uśmiechnął się, ukazując rząd bardzo białych zębów.
Latona jest tu najlepsza. Poświęciła swe życie badaniom nad Tancerzami. Latona ruszyła dalej korytarzem. Kiwnąłem głowa Danielowi i podążyłem za nią. Pomieszczenie, do którego weszliśmy, było rozmiarów niedużej garderoby. Włączyła światło i ściągnęła z kołków dwa piaskowe szale. Wyjęła słoik kremu odblaskowego i wręczyła mi. Nałożyłem krem na skórę. Kleista maź, chłodząca moją twarz, miała leciutko słodkawy zapach. Owinąłem się piaskowym szalem i poczekałem, aż Latona zrobi to samo. Przywiązała do talii nieduży pakunek. Na koniec wyjęła z szuflady dwie pary okularów przeciwsłonecznych i jedną z nich dała mi. Proszę je włożyć, kiedy znajdziemy się poza kopułą powiedziała. Wyszliśmy przez boczne drzwi. Sepiowe zabarwienie chyba jeszcze pociemniało. Latona poprowadziła mnie przez podwórko, potem pustą dróżką, którą doszliśmy do kopuły. Przy konstrukcji stali dwaj mężczyźni, wyglądali na znudzonych. Latona skinęła im głową. - Zabieram doktora Schefera, żeby przyjrzał się Tancerzom. - Netta pozwoliła? - zapytał jeden z nich. - Nie musiała. - Latona westchnęła. - Doktor Schefer jest ze świata zewnętrznego. Mężczyzna patrzył na nas, jakby chciał coś dodać, lecz jego współtowarzysz chwycił go za ramię. Przycisnął więc tylko jakiś guzik i brama rozsunęła się. Do środka wsączył się suchy upał sprawiając, że powietrze wydawało się aż gęste. Wyszedłem za Latona na zewnątrz i usłyszałem, jak zamykają się za nami z piskiem drzwi. Na moment oślepiły mnie promienie słońca. Wiatr szeleścił szalem. Już czułem się zbyt grubo ubrany. W powietrzu unosił się zapach soli, żonkili i obietnic.
Latona naciągnęła kaptur na twarz i ruszyła pod wiatr. Pochyliłem się i podążyłem za nią, żałując, żę nie mogę lepiej przyjrzeć się pustyni. Wiał jednak mocny wiatr, z niebezpieczną prędkością miotając piaskiem. Włożyłem okulary, zauważając z wdzięcznością, że dzięki nim blask zelżał nieco. - Netta nie znosi, kiedy odwiedzam Tancerzy - powiedziała Latona. - Ale nie może mnie powstrzymać. Pana także. - Dlaczego przyprowadziła pani tutaj dzieci? - Piasek był głęboki i gęsty, z trudem stawiałem kolejne kroki. Wydawało się, że Latona nie kieruje się żadnym szlakiem. Na tej planecie żyje wiele stworzeń, których istnienia koloniści nie przyjmują do wiadomości. Małe diabły piaskowe, które pod jej powierzchnią ryją swoje tunele, ptaki ze skrzydłami jak helikopter i owady. Daniel bada te ptaki, żeby sprawdzić, czy są inteligentne. Inny z moich kolegów, Micah, stwierdził, że diabły piaskowe nie są. Ale Tancerze tak, na swój sposób. Piasek przerzedził się i był teraz mniej sypki, jego konsystencja przypominała błoto. Kopuła stała się niewielką bańką w oddali. - Pierwsi górnicy nienawidzili Tancerzy i zabijali ich. Zaprzestali dopiero, gdy odkryli solny sok. - To wszystko historia - powiedziałem. Głos mój zabrzmiał, jakbym był zdyszany. - Mnie interesuje teraźniejszość. - Zmierzam do niej. Tancerze potrafią hodować zioła, z których wytwarza się solny sok, a koloniści, choć próbowali, tego nie umieją. Potrzebują zatem Tancerzy. Koloniści biorą od nich zioła bez żadnej zapłaty, a Tancerze po prostu uprawiają ich więcej. Niektórzy koloniści sądzą, że śmierć dzieci jest odwetem. - Ale pani tak nie uważa. - To ludzka reakcja. - Latona potrząsnęła głową. - Tancerze są inną rasą. Ich procesy myślowe różnią się bardzo od naszych. Wiatr nieco się uspokoił, lecz czułem, że mam zmaltretowaną skórę. Podniosłem dłoń do policzka i poczułem piasek na warstwie kremu. W gardle mi zaschło, po plecach spływał pot. - Czy ma pani wodę? - zapytałem. Latona zatrzymała się, otwarła torbę i wręczyła mi małą, plastykową butelkę. Widziałem, że jest ich tam więcej, ustawionych rzędami po sześć. Przyłożyłem butelkę do warg i piłem. Woda wydawała się zatęchła i ciepława, ale przyjemnie było poczuć tę wilgoć. Oddałem butelkę Latonie, a ona dokończyła i włożyła puste naczynie z powrotem do torby. Jesteśmy już prawie na miejscu - powiedziała. - Proszę, żeby robił pan tylko to, co powiem i nic ponadto. Tancerze przyjdą, kiedy ich zawołam i będą pana dotykać. Próbują jedynie zobaczyć, kim pan jest. Ich palce są o wiele wrażliwsze niż oczy. Weszliśmy w cienisty mrok i minęła dobra chwila, zanim się zorientowałem, że dotarliśmy do jakichś drzew. Miały ciemne, wrzecionowate pnie, schłostane wiatrem i powykręcane. W szczeliny na ich powierzchni wcisnął się piasek, przez co drzewa wyglądały jak pokryte bliznami. Ich korony rozpościerały się jak parasole, podobne do lin liście skręcały się i przeplatały, tworząc coś w rodzaju baldachimu. Latona zsunęła z głowy kaptur, zdjęła okulary i gwizdnęła. Przed nami pojawiły się jakieś ciemne kształty. Opuściłem kaptur i schowałem do kieszeni okulary. Stworzenia nie kroczyły, choć postawę miały wyprostowaną. Niemal ślizgały się po twardo ubitym piasku, ich stopy prawie go nie dotykały. Miały długie, cienkie jak gałązki ciała o błyszczącej czarnej skórze, dwie nogi, dwie ręce i szerokie, prostokątne głowy o wielkich, srebrnych oczach. Widać było jasno, dlaczego koloniści nazwali ich tancerzami; poruszali się z płynną gracją, jak gdyby każdy krok stawiali w takt muzyki niesłyszalnej dla innych.
Serce waliło mi w piersi. Tancerze otoczyli nas i leciutko dotykali. Zwinąłem dłonie w pięści, próbując zwalczyć uczucie, że schwytano mnie w pułapkę. Latona odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy, więc zrobiłem to samo. Palce o skórze przypominającej miękką gumę dotykały moich ust, nosa i powiek. Nie poruszałem się. Tancerze wydzielali zapach cynamonu i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłem rozpoznać. Guzy na głowie zapiekły, dotknięte przez Tancerzy. Miałem ochotę odsunąć się, lecz nie zrobiłem tego. Słyszałem pogwizdywanie i ciche nucenie. Dźwięki zdawały się układać w jakąś melodię, ale po chwili przypominały już wołanie ptaka. Otworzyłem oczy. Latona odsunęła się nieco od Tancerzy. Gestykulowała i świergotała. Jeden z Tancerzy dotknął jej twarzy, a potem zagwizdał trzy razy, krótkimi seriami. Powiedział, że miło mu będzie, kiedy zwiedzisz ich domy. Odsunąłem się od najbliżej stojących Tancerzy. Mimo że już mnie nie dotykali, ciągle jeszcze czułem na skórze ich gumiaste palce. Spojrzałem na Latonę, potem znów na Tancerzy. Nie mieli widocznych cech płciowych. Nie wiedziałem, jak się rozpoznaje płeć rozmówcy. - Podziękuj mu. Podziękowała. Poszliśmy z Tancerzem w głąb baldachimowego lasu. Moje serce biło teraz spokojniej. Czułem się zupełnie bezpieczny. Gdyby Tancerze mieli wyrządzić nam jakąś krzywdę, zrobiliby to podczas spotkania na skraju lasu. Choć może nie. Przypisywałem im ludzką logikę. Potrząsnąłem głową i próbowałem poukładać myśli. Roślinność zagęściła się, powietrze było tu chłodniejsze, ponieważ weszliśmy w obszar, gdzie nie docierało słońce. Moje oczy przywykły do mroku i zobaczyłem, że pomiędzy czterema drzewami rozciąga się coś na kształt materii, przypominało to ręcznej roboty namiot. Tancerz nie przestawał mówić, dotykał różnych przedmiotów, jakby oprowadzał nas z wycieczką. Latona nie tłumaczyła. Poszliśmy za nim do wnętrza namiotu. Tam dziwny zapach cynamonu był jeszcze silniejszy. Sięgnąłem ręką do materiału; dotykiem przypominał wodoodporny brezent. Ziemię pokrywały wykonane z liści dywaniki, a w kątach stary szklane słoje, które rozsiewały po całym pomieszczeniu fosforyzujący blask. Mówi, że chciałby nas powitać w swoim domu. Powiedz mu, że czujemy się zaszczyceni. Przetłumaczyła. Ja zaś przyjrzałem się szklanym słojom. Były prymitywne. Szkło pełne bąbelków, zmarszczeń i pofałdowań. Światło w ich wnętrzu poruszało się, jakby emitowane przez coś żywego. Nasz gospodarz gwizdnął i zaświergotał. Latona przyglądała mi się. Co on mówi? Spojrzała na Tancerza, jakby nie dosłyszała. Potem uśmiechnęła się. - Teraz mówi, że gdyby był dobrym gospodarzem, dałby panu taki słój, ale te słoje są bardzo cenne, zbyt cenne, żeby dawać je gościom, którzy znikają, nim skończy się dzień. - Niech mu pani powie, że mam zamiar tu wrócić... - To bez znaczenia. - Potrząsnęła głową. Wyśliznęła się z namiotu. - Powinien pan zobaczyć i inne domy. Podążyłem za nią w cienisty mrok na zewnątrz. - Czy nie powinna mu pani podziękować? Nie. - Poprowadziła mnie ku innym namiotopodobnym konstrukcjom. Pojawili się w nich Tancerze, ich ręce sięgnęły do naszych twarzy. Tym razem Latona uchyliła się. Ja także. Czułem się znacznie swobodniej, lecz nie chciałem, żeby znów mnie dotykali. Na pierwszy rzut oka Tancerze zdawali się należeć do kultury myśliwych-zbieraczy. Cały ten obszar nie sprawiał wrażenia trwałości. Ziemia wyglądała na dziką i niezadbaną. Nie widziałem żadnych śladów upraw. Ale z drugiej strony
skąd mogłem wiedzieć, za czym mam się rozglądać. Wszystko wskazywało, że właśnie baldachimowe drzewa stanowiły samoregenerujące się źródło pożywienia. Przypatrywałem się namiotom i rozproszonemu dobytkowi. Tancerze stłoczyli się wokół mnie jak cienie w późnym popołudniowym słońcu. - Które z nich są dziećmi? - Dzieci mieszkają gdzie indziej. Zapytam, czy wolno nam będzie je obejrzeć. - Latona zwróciła się do stojącego przy niej Tancerza. Ten zagwizdał i zaświergotał w odpowiedzi, gestem wskazując na mnie. Latona kiwnęła raz głową i Tancerz poszedł przodem. - Chodźmy - zwróciła się do mnie. Podążyłem za nim. Ubity piasek wgłębił się do środka, jak gdyby czyjeś stopy wydeptały między drzewami ścieżkę. Nie było tutaj namiotów i roślinność krzewiła się bujnie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że pas ziemi, który został za nami, był kultywowany, że Tancerze postępowali odwrotnie niż koloniści. Usuwali wszelką roślinność z wyjątkiem smukłych, wrzecionowatych drzew. Przez baldachimy zaczęło przedzierać się słońce. Wyszliśmy na pocętkowany słońcem teren, gdzie poszycie znów było przerzedzone. Tutaj podobny do brezentu materiał przywiązany został do pni tak, że tworzył zagrodę. Zbliżyliśmy się do niej i zajrzeliśmy do środka. W piachu grzebały się małe, ciemne stworzenia, szamoczące się i bijące ze sobą. Niektóre siedziały z boku, oparte o ogrodzenia - być może spały. Bardziej z tyłu leżały na ziemi większe dzieci, ich skóra w przefiltrowanym słonecznym blasku wydawała się szara. Palce u dłoni przypominały szpony, a oczy były ciemne, puste i zapadnięte. Czy one są chore? - Skinąłem głową w ich kierunku.
- Nie - powiedziała. - Osiągnęły wiek dojrzewania. - Czy dzieci wchodzą w jakieś relacje z dorosłymi? - Właściwie nie. Dorośli traktują je jak zwierzęta. U Tancerzy przygotowanie do życia zaczyna się po wyjściu z wieku dojrzewania. Zadrżałem lekko, zastanawiając się nad życiem, które zaczyna się w klatce, w promieniach palącego słońca. Dzieci o szarej skórze nie poruszały się, tylko leżały w słońcu, jakby były martwe. Tancerz świergocąc krążył wokół nas. Spojrzałem na niego. Latona przemówiła krótko, potem odezwała się do mnie, Musimy już iść. Tancerz popędzał nas, jakby chciał oddalić nas od dzieci. Latona ujęła mnie pod rękę i poprowadziła w innym niż przedtem kierunku. Z tyłu obserwował nas Tancerz. To jest krótsza droga do kopuły - powiedziała Latona. Krem częściowo rozpuścił się na jej twarzy, przez co wydawała się skrzywiona i nieco obca. Prześladował mnie widok tych stworzeń o szarej skórze i chorowitym wyglądzie, z dłońmi jak szpony. - Proszę mi powiedzieć, po co zabrała pani tutaj dzieci. - Chciałam ich nauczyć szacunku dla Tancerzy. - Głowę trzymała pochyloną nisko. Wyszliśmy spomiędzy drzew. - Dlaczego? Wydaje się, że umowa jak dotąd działa. - To żywe istoty - warknęła Latona. - Ludzkość ma za sobą długą historię podłego traktowania istot, których nie rozumie. - I pani uważa, że koloniści traktują Tancerzy podle? - Tak. - Latona odgarnęła na bok linopodobną gałąź i weszła w plamę słońca. Jej piaskowy szal błysnął bielą. - Ale nie wiem, co o tym sądzą Tancerze.
- Czy po to jest tutaj Alians, żeby się dowiedzieć, co o tym sądzą Tancerze? - I żeby wynegocjować porozumienie w sprawie solnego soku. Nachmurzyłem się. Wyszedłem na słońce i upał spowodował pieczenie na plecach. - Ale tego porozumienia nie ma. - Nie można negocjować z Tancerzami. Mają pamięć instynktualną i pamięć do wzorców, która pozwala im nauczyć się języka i ustalić codzienny tok zajęć. Przeszłe zdarzenia nie mają dla nich znaczenia, w swoich umysłach zatrzymują tylko zdarzenia przyszłe. Stawia to przed nami interesujący problem: jeśli wynegocjujemy z nimi układ, nie będzie on istniał, ponieważ o nim zapomną. Jeżeli zaplanujemy wynegocjowanie układu w przyszłości, jak na to pozwalają ich język i obyczaje, układ nie będzie istniał, bo negocjacje jeszcze się nie zaczęły. - W ich języku nie ma czasu przeszłego? - Nawet najsubtelniejszego odcienia przeszłości. Mówią wyłącznie w czasach teraźniejszych i przyszłych. Bardzo aktywny jest u nich tryb łączący. - Akiedyjedenznichumiera? - Przestaje istnieć. - Rzuciła mi spojrzenie; usta były zaciśnięte w wąską kreskę. - A potem odzierają jego ciało ze skóry, jedzą mięso, kości rzucają dzieciom i konserwują skórę. Rozciągają ją i oprawiają, aż stanie się mocna. I używają jej do budowy swoich namiotów. Wtedy zrozumiałem, co oświetlało mnie swoim blaskiem ze słojów w namiotach. Srebrne oczy. Ogromne srebrne oczy, które absorbowały światło potężnego słońca tej planety. - Skąd się wzięły te słoje? - Zrobili je górnicy. Tancerze zamieszkiwali niegdyś bliżej solnych klifów. W umyśle odczuwałem chłód i przepełnienie informacją. Od piachu podnosiły się kolejne fale gorąca. Co ludzkie dzieci pomyślały o dzieciach Tancerzy? Latona wzruszyła ramionami. Wyjęła krem i powtórnie się nasmarowała. - Wydawały się zafascynowane. Kto wie, co mogło z tego wyniknąć? Netta zabroniła dzieciom kontaktowania się z Tancerzami. - Jeszcze przed morderstwami? - Tak. - Latona wręczyła mi krem. - Już nie wolno mi ich tu przyprowadzać. Skinąłem głową i nie zadawałem już więcej pytań. Napiłem się wody, którą podała mi Latona, potem spojrzałem przed siebie, na pustynię. Kopuła wydawała się odległa i mała. Owinąłem twarz szalem i poszedłem za Latona, tak zmęczony, że mogłem jedynie iść. Latona obiecała, że pokaże mi przyśpieszone holo z rytuału dojrzewania u Tancerzy. Następnego ranka szybciej opuściłem swoją kwaterę, nie uczesany z powodu bąbli. Niektóre już pękły. Skóra na ciele, która zeszłej nocy była jasnoczerwona, przybrała teraz odcień brązowy, jeszcze jaśniejszy. Wiele godzin będę musiał spędzić okryty kremem na słońcu, zanim ściemnieję tak jak Latona czy Netta. Tym razem ominął mnie poranny ruch w drodze do pracy. Szedłem chodnikiem, gapiąc się na podwórka i pozbawione okien domy. Ludzie tutaj produkują najbardziej podniecający narkotyk w całej galaktyce, a sami są ponurymi domatorami, którzy uprawiają piękne ogrody, ale nie chcą oglądać ich z wnętrza swoich domów. Na podwórkach rosły rośliny z różnych stref klimatycznych. Dominowały róże, choć niektórzy wyraźnie woleli rododendrony, sporo też było hiacyntów. I wszystkie te rośliny kwitły równocześnie: tulipany z bratkami, stokrotki ze sło-
VII
necznikami. Wydało mi się dziwne, że kolonia, w której mieszkało tylu ekspertów od botaniki, nie może nauczyć się, jak wyhodować z nasion kilka tutejszych ziół. Znowu dopadł mnie ten dziecięcy śmiech, przy tym samym bloku co poprzednio. Spojrzałem w tamtym kierunku. Dzieci bawiły się w swoim parku, siedziały w kręgu i piąstkami uderzały o ziemię. Podszedłem wolno w nadziei, że tym razem zechcą ze mną porozmawiać. Michael Dengler siedział w środku, uśmiechając się jakby odnalazł swój osobisty raj. Trochę się rozluźniłem. Może pomogła mu moja rada. Może moje stracone dziesięć lat przyniosło komuś jakąś korzyść. Jeden z chłopców wskazał na mnie ręką. Dzieci wstały i cofnęły się, jakbym był ich wrogiem; potem całą grupką odwróciły się i odbiegły. Zatrzymałem się i patrzyłem za nimi. Tylko jedno dziecko obejrzało się w biegu. Michael Dengler. Pomachałem mu ręką. Nie odpowiedział. Poszedłem zatem do biur Aliansu. Tam przy biurku siedziała drobna kobieta. Miała krótko przystrzyżone włosy i wielkie oczy. Latona nie mogła przyjść - powiedziała - ale kazała mi pokazać panu to holo i powiedziała, że na wszystkie pańskie pytania odpowie dziś po południu. Skinąłem głową i poszedłem za nią do innego maleńkiego pokoiku, gdzie stał przygotowany holorzutnik. Kobieta włączyła go, wyłączyła światła i pozostawiła mnie samego. Pokoik wypełnili Tancerze, mniej przerażający, bez swego dziwnego cynamonowego zapachu. Krążyli wokół szaroskórego dziecka, rzuconego na pustą podłogę. Zdawało się już, że to krążenie nigdy się nie skończy, kiedy jakiś Tancerz chwycił nóż i otworzył nim klatkę piersiową dziecka, sięgnął w głąb i wyjął stamtąd coś małego, okrągłego i poczerniałego. Serce, jak się domyśliłem. Tancerz wręczył to czarne coś innemu, który umieścił je w słoju. Potem ciął znowu, usuwając z wnętrza dwa cienkie, pomarszczone płaty mięsa. Dziecko nawet nie drgnęło. Ten drugi Tancerz położył owe płaty w słoju, obok serca. Na koniec pierwszy ujął dłonie dziecka za jeden palec i ciął raz wzdłuż przegubów. Dłonie odpadły, a ręce dziecka osunęły się wzdłuż jego boków. Obwiązali pierś sznurowymi liśćmi, a kiedy kładli ręce na podołku, dostrzegłem, że z pustego nadgarstka wyzierają malutkie palce, jak ludzkie dłonie ukryte w rękawie o numer za dużej kurtki. Dziecko Tancerzy nie krwawiło. Porównanie do ludzkiego dziecka tracącego mleczne zęby wydało się właściwe. Potem film wyraźnie przyśpieszył. Dłonie dziecka rosły, jego skóra ciemniała jak u innych Tancerzy. Stopniowo zaczęło poruszać się i z pomocą dorosłych wpełzło do najbliższego namiotu. Wtedy holo urwało się. Przegrałem je sobie jeszcze trzy razy, na pamięć ucząc się każdego ruchu i utwierdzając w przekonaniu, że nie było tam krwi. To wszystko jakoś do siebie nie pasowało; to, co mówiła Latona, to, co sam widziałem. Wyłączyłem rzutnik i wyszedłem z pokoiku, wdzięczny, że przy biurku nie ma tamtej kobiety. Czułem, że muszę przeczytać pakiet ze sprawozdaniem, żeby sprawdzić, czy podane informacje różnią się od tych, których dostarczyła mi Latona. Pośpiesznie wróciłem do swej kwatery i zasiadłem do czytania. Latona miała rację. Tancerze nie wykazywali zdolności zapamiętywania tego, co zaszło podczas kolejnych wizyt, a nawet podczas jednej z nich. W czasie, kiedy górnicy dokonywali mordów, Tancerze powracali na miejsce zbrodni, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Nigdy nie próbowali się zemścić, nigdy też nie okaleczyli żadnego z górników. Tancerze w wieku dojrzewania byli szarzy i nieruchomi, wyglądem bardziej przypominali umarłych niż żyjących.
Ludzkie dzieci, które wzięła ze soteą Latona, były energiczne, tak ożywione jak małe stworzonka, które widziałem baraszkujące w piasku. Odłożyłem pakiet, nie podobały mi się własne myśli. Tancerze byli rasą chronioną, nie wolno było ich zabijać ani przesiedlać, nie powodując interwencji z bazy na Linie. Koloniści to znakomici botanicy i od lat już próbują nauczyć się, jak hodować zioła do solnego soku. Negocjacje z Tancerzami były niemożliwe, a nasion strzegli zazdrośnie. Ale co by się stało, gdyby jakiś kolonista nauczył się hodować ziele z nasienia? Tancerze przestaliby już być potrzebni; stanowiliby raczej zawadę. Morderstwa umożliwiły bazie na Linie wysłanie, zamiast całego stada łudzi, jednego tylko eksperta - a także wyznaczenie mu bardzo ścisłego terminu. Netta poprosiła o eksperta ze spapraną przeszłością, osławionego swymi nieprzemyślanymi osądami. Moje pochopne decyzje przywiodły już kiedyś jedną kolonię do tego, że ludzie tamtejsi rozpylili roztwór zasadowy nad kwaśnym oceanem pełnym inteligentnych form życia. Być może, ta kolonia prag-
nęła ode mnie jeszcze jednej błędnej decyzji, żeby wykorzystać ją jako pretekst do wymordowania resztek Tancerzy. Odchyliłem głowę na oparcie fotela. Nie miałem dowodów na potwierdzenie swojej teorii, miałem tylko podejrzenia, tak jak w przypadku Minaran. Wstałem. Czułem, że muszę pójść do Centrali Komunikacyjnej i zatelegrafować po jakąś pomoc. Nie mogłem podjąć takiej decyzji sam. Z głębokiego snu wyrwało mnie pukanie do drzwi. Leżałem w swojej kwaterze na sofie w pokoju. W niemal pustym wnętrzu odgłos zabrzmiał ostro. Zanim zdołałem odpowiedzieć, drzwi otworzyły się lekko, rzucając na podłogę szeroką plamę żółtego światła. Doktor Schefer? Zamrugałem półoślepły i usiadłem, sięgając do kontaktu. Kiedy zabłysły światła, zamknąłem oczy krzywiąc się jeszcze bardziej. - Tak? - Mamy jeszcze jedno. Przymrużyłem oczy. Przyzwyczaiły się do światła. Przede
VIII
mną stał D. Marvin Tauner, dowódca służb porządkowych w kopule. Wydawał się spokojny. - Jeszcze jedno? - Tak - odparł. - Netta przysłała mnie po pana. Mamy jeszcze jedno martwe dziecko. Powiedział to tak bezbarwnym tonem, że aż przeszedł mnie dreszcz. Oficer służb porządkowych na Minarze przybiegł do mnie w środku nocy z roztrzęsionymi rękoma, z ustami ściągniętymi w surową kreskę. Załamującym się głosem opowiadał mi o zabitym i o własnej bezradności. Wydawało się, że Tannera nic nie obchodzi. Może dlatego, że to już nie on prowadził śledztwo. Albo może był jednym z tych psychopatów pogranicza, którzy zaciągają się do wymiaru sprawiedliwości, ponieważ jest to legalna droga gnębienia innych. Zastanawiałem się, w jaki sposób tak łatwo udało mu się dostać do środka. Netta zapewniała mnie, że tylko ja mam klucz do drzwi. - Co się stało? - potarłem twarz i poprawiłem ubranie. - Sam będzie pan mógł się przekonać - odparł. - Nikomu nie pozwoliliśmy pracować, dopóki na miejscu nie zbierze się cały zespół. Wstałem i wyszedłem za Tannerem na zewnątrz. Filtr w kopule zmienił się, sprawiając tym razem, że wszystko wyglądało szaro i ziarniście; prawdopodobnie dla kolonii był to ekwiwalent świtu. Cienie pogłębiły się, filtr wyługował kolor z roślin. Tylko biały plastyk pozostał niezmieniony. Ludzie wyszli na skraj ogrodów i patrzyli, jak ich mijamy. Ulica wydawała się niezwykle cicha. Oczekiwałem, że ktoś odezwie się, czy pójdzie za nami. Nikt nawet nie drgnął. Gapili się na nas, jakbyśmy byli dwuosobowym konduktem żałobnym, a oni dalekimi krewnymi, którzy przyjechali tylko na otwarcie testamentu. Skręciliśmy za róg i dotarliśmy na miejsce zbrodni. Na zadbanym trawniku stało w półkolu tuzin osób. Przepchałem się między nimi i podszedłem chodnikiem nieco bliżej. Netta? Odwróciła się, dojrzała mnie i usunęła na bok. To ciało było bez głowy. Przez chwilę wpatrywałem się w pustkę, gdzie powinna się ona znajdować. To dziecko było mniejsze od pozostałych. Miało otwartą klatkę piersiową i brakowało mu dłoni. To także powinien pan zobaczyć, Justin. - Zeszła po schodkach i ruszyła wzdłuż budynku. Poszedłem za nią. Tam, między dwoma wrzecionowatymi krzewami róż, spoczywała głowa. Wgapiałem się w nią czując w środku próżnię, notując w pamięci dalsze szczegóły, gdy tymczasem żołądek przewracał mi się na nice. Puste oczy Michaela Denglera odwzajemniały moje spojrzenie. Jego usta zastygły uchwycone w okrzyku bólu. Przed podbródkiem leżały skrzyżowane dłonie, ale nie widziałem nigdzie serca ani płuc. Kiedy widziałem go ostatnim razem, uśmiechał się, biegł z innymi dziećmi. Przykucnąłem przy nim, pragnąc dotknąć jego twarzy, ukoić go, zaproponować, żebyśmy zamienili się miejscami. Moje życie było pustką. Jego właśnie się zaczynało. Michael Dengler - powiedziała Netta; wzdrygnąłem się. Głęboko wciągnąłem powietrze. - Jego siostra, Katie, była jedną z wcześniejszych ofiar. Jego matka stoi tam. Na samym skraju półkola stała jakaś kobieta z rękoma przyciśniętymi do piersi. Cisza wyprowadzała mnie z równowagi. Słyszałem swój własny oddech. Róże pachniały aż do obrzydzenia. Znowu odwróciłem się do Michaela, przez krótką chwilę miałem wrażenie, że patrzę na siebie samego. Po raz pierwszy znajdujemy brakujące części ciała. Oczywiście, musimy się upewnić, czy to ręce Michaela, ale są chyba dostatecznie małe - powiedziała Netta.
Zmusiłem się, by skupić się na słowach Netty. Michael Dengler nie żyje. Jestem członkiem zespołu prowadzącego śledztwo. Muszę zachować spokój. - Potrzebuję światła - powiedziałem. Ktoś podszedł do mnie z tyłu i podał mi ręczną latarkę. Objąłem dłonią metalową powierzchnię i przycisnąłem wyłącznik, powiodłem światłem po głowie. Chłopiec był blady, bladością ludzkiego ciała, którego nigdy w życiu nie opaliło słońce. - Ile on miał lat? - Osiem. Osiem. Za młody, żeby zacząć dojrzewać, nawet w najskrajniejszych przypadkach ludzkiej fizjologii. Gdyby był płci żeńskiej, może. Ale nawet i to było wątpliwe. Mały chłopiec, dziecko, bez śladu dorosłości - i bez żadnych szans na nią. Mama mówi, że powinni przyjęć mnie takim, jakim jestem. A jak pan myśli? Ktoś powinien porozmawiać z matką - powiedziała Netta. - Myślę, że najlepiej byłoby, gdyby pan to zrobił. Serce zamarło we mnie. Nie chciałem mieć do czynienia z cudzymi uczuciami. Chciałem pójść do swojej kwatery, zamknąć drzwi na klucz i zapłakać nad tym chłopczykiem, który tak jak ja stracił wszystko. Nie chciałem rozmawiać z jego matką, mimo że najlepiej byłoby, gdybym to ja zrobił, bo wyuczono mnie niosącego pomoc zawodu. Pomoc. Wydałem cichutki dźwięk. Sobie samemu nigdy nie byłem w stanie pomóc. Jakże mogłem pomóc kobiecie, której w przeciągu kilku miesięcy zamordowano dwójkę dzieci? Niech pan idzie - powiedziała Netta. Jej słowa dały efekt zbliżony do silnego pchnięcia. Kiedy podchodziłem do matki Michaela, ruchy moje pełne były niekontrolowanej gwałtowności. Była bardzo drobna, miała może lekko po trzydziestce. Jej oczy były ciemne i przerażone. - Proszę pani - powiedziałem. - Jestem doktor Schefer. - Nie potrzeba mu już lekarzy. - Jej głos miał zaśniedziały ton, jakby od dawna już go nie używała. - Jemu nie, ale pani tak. Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. - Porozmawiać? - Wydawało się, że słowo to dźgnęło ją gdzieś w środku. - Ostatnim razem też rozmawialiśmy, rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. Mam jeszcze dwoje maluchów i chcę wyjechać z tej planety. Chciałam wyjechać już wcześniej, bo tutaj ci obcy szaleńcy zabijają i zabijają. Chcecie, żeby wymordowali całą moją rodzinę! W ciszy jej słowa odbijały się echem. Nie chciałem, żeby ktokolwiek umierał, a już zwłaszcza jej syn. Odepchnęła mnie od siebie i podeszła do stopni, wpatrzona w to, co pozostało po Michaelu. Przypatrywałem się jej przez chwilę i nie mogłem wymyślić nic, co mógłbym powiedzieć na pocieszenie. Nie byłem nawet pewien, czy potrzebowała pocieszenia. W jej bólu było coś kojąco ludzkiego. To ja musiałem zachować spokój. Ręce mi drżały i czułem suchość w gardle. Coś mi umknęło przy wstrząsie spowodowanym śmiercią Michaela. Coś tu nie pasowało. Podszedłem do Davisa, który badał grunt wokół krzewów różanych. - Czy i tym razem zostawili broń? - zapytałem. Zabójca dotąd za każdym razem usuwał części ciała i pozostawiał broń, cienki, rzeźnicki nóż z odłamka tutejszej skały. Davis wskazał dłonią. Nóż tkwił po drugiej stronie różanego krzewu, z dala od głowy Michaela. - Jest mniejszy niż sądziłem - powiedziałem. - Ale potężny. - Davis nachylił się ku mnie. - Widzi pan to ostrze? Jest twarde. Każdy mógł użyć tego noża. Jeżeli ofiara jest nieprzytomna, zabójca nie potrzebuje wiele siły. - Nawet żeby przeciąć kość? - Wzdrygnąłem się myśląc o tym, jak krzyczał Michael, kiedy nóż przecinał jego skórę. Davis potrząsnął głową. - To nóż Tancerzy. Robią te rzeczy od wieków, mieli czas, żeby doprowadzić je do perfekcji.
Ludzie w laboratorium ranili się, niemal odcinając sobie palce, kiedy tylko próbowali się nimi posługiwać. Ciągle czułem, że coś mi się nie zgadza. Rozejrzałem się wokół. Domy stały blisko siebie, trawniki były starannie wypielęgnowane. W jaki sposób mógł się tutaj wśliznąć jakikolwiek Tancerz, porwać dziecko i zwrócić je w tak potwornym stanie nie będąc przez nikogo zauważonym? I jak ten Tancerz mógł przemknąć się obok straży przy kopule? Wstałem i głęboko wciągnąłem powietrze. Musiałem oddalić się od tych róż. Oszałamiał mnie ich potężny zapach. Przepchnąłem się przez półokrąg z powrotem na ulicę i jeszcze raz rzuciłem okiem na tę scenę. Biedny, mały Michael Dengler. Tak bardzo chciał dorosnąć, należeć do grupy. Potrząsnąłem głową. Przynajmniej dane mu było bawić się z nimi ten ostatni raz. Przynajmniej częściowo spełniło się jego życzenie. Oparłem się o biurko w jednym z pomieszczeń Aliansu Ponadrasowego. Przede mną stała Latona z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Skontaktowała się ze mną natychmiast, kiedy tylko dowiedziała się o śmierci Michaela. - Tancerze nie ścinają głów swoich dzieci - powiedziała. - Mogę pokazać panu każdy dokument i każde holo. To nie jest zgodne z ich rytuałem. Ścięcie głowy pozbawiłoby dziecko życia. Ktoś je zabija, jakiś człowiek. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Doszła do tego samego co ja wniosku. - Ale inne dzieci umarły. Może Tancerze myśleli, że ścięcie głowy podziała lepiej? - Oni nie uczą się tak jak my. - Latona potrząsnęła głową. - Myślą instynktualnie, wykonują obrzędy. Istoty z rytuałami, a bez pamięci nie eksperymentują. To nie leży w ich możliwościach. - Ale czy nie mogliby zmodyfikować... - Nie. - Latona pochyliła się ku mnie. - Doktorze Schefer, oni usuwają płuca i serce, żeby zrobić miejsce większym organom. Usuwają dłonie, żeby zrobić miejsce dla seksualnie dojrzałych genitaliów. Spółkują za pomocą dłoni. Głowa pozostaje - głowa dla nich, tak jak dla nas, jest centralnym punktem całej ich istoty. Nie mogą żyć bez głowy, a Tancerze nie zabijają się nawzajem. Nigdy tego nie robią, nawet z litości. Takie pojęcie u nich nie istnieje. A kiedy umierają, przestaję istnieć. Zadrżałem. Dlaczego ktoś miałby w taki sposób zabijać dzieci? Latona potrząsnęła głową. Nie wiem. Może dzieci wiedzą. Może widziały coś dziwnego. Skinąłem głową. Dzieci, oczywiście. Jeżeli ktokolwiek mógł coś zobaczyć, to właśnie one. Tylko one były wolne w ciągu dnia. Wybiegłem. Czułem, że muszę porozmawiać z Netta.
IX
Biuro Netty to był niewielki pokoik w tylnej części Centrali Dowodzenia. W ciągu ostatnich dwu dni już raz byłem w tym budynku - żeby zatelegrafować po dodatkową pomoc, przed śmiercią Michaela Denglera. Baza na Linie obiecała przysłać pomocników w ciągu tygodnia; musieli odciągnąć ludzi od innych zadań i przesłać ich do nas wahadłowcem. W czasie tamtej wizyty nie widziałem jednak biura Netty. Nie byłem na to przygotowany. W pokoju pachniało różami. Rośliny zwieszały się z sufitu i tłoczyły pod cieplarnianymi lampami przytwierdzonymi do półek po przeciwnej do drzwi ścianie. Białą przestrzeń ściany pokrywały plakaty reklamowe solnego soku z różnych baz, kolonii i narodów. Netta siedziała w wielkim, brązowym fotelu za biurkiem,
X
które pokrywał sprzęt komputerowy i znowu rośliny. - Czy ma pan dla mnie jakiś raport? Nie. - Musiałem stać. W jej biurze nie było drugiego krzesła. - Ale mam do pani prośbę. Skinęła głową zachęcając mnie, żebym mówił dalej. Wyglądała na zmęczoną, jakby śmierć Michaela wywarła na nią wpływ nie mniejszy niż na jego matkę. - Chciałbym porozmawiać ze starszymi dziećmi. - Po co? - Netta wstała, nagle czujna. - Sądzę, że mogłyby coś wiedzieć, coś, czego reszta z nas nie wie. Złożyła dłonie, palcami uderzając lekko o wargi. - Widział pan raporty, widział pan zapisy holograficzne, a Latona zabrała pana, żeby przyjrzał się pan Tancerzom. Pewna jestem, że ma pan już wystarczająco dużo informacji, by wydać orzeczenie wstępne - bez nękania dzieci. - Nie, ściśle mówiąc nie mam. - Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiegoś siedzenia, wolnej przestrzeni na ścianie czy czegokolwiek, na czym mógłbym się oprzeć i złagodzić poczucie niewygody. - Niektóre rzeczy tu do siebie nie pasują. - Nie wszystko musi do siebie pasować przy orzeczeniu wstępnym - powiedziała Netta. - Chcę załatwić się z tym szybko, Justin. Wczoraj zginęło jeszcze jedno dziecko. Chcę chronić swoich ludzi przed tymi Tancerzami. - A co się stanie, kiedy dostanę na nich nakaz? Według prawa intergalaktycznego stracą swój status chronionych. Michael Dengler zginął wewnątrz kopuły. Jego zabójcą mógł nie być tubylec. Wargi Netty pobielały. Sprowadziłam pana tutaj, żeby wydał pan orzeczenie o motywach Tancerzy, a nie żeby rozwiązywał pan kryminał-
Wypełniło mnie dziwne uniesienie. Odgadłem! Koloniści posiedli sekret produkowania solnego soku. Tancerze stali się zbędni. Tancerze są niebezpieczni, Justin - powiedziała Netta. Nie sądzę, żeby potrzeba było na to jeszcze więcej dowodów. W ciągu najbliższych trzech dni chcę podjąć jakieś kroki w tej sprawie. Muszę działać szybko. Skinąłem głową, myśląc o zespole lecącym tu na wahadłowcu. Wkrótce tu będą. Netta podejmie swoje kroki, choć może nie takie, jak jej się wydaje. Pokój, który mi przydzieliła, był tą samą salą, w której na wstępie przedstawiono mi sprawozdanie. Na środku ustawiono stół, z jednej strony krzesło dla mnie, z drugiej podwyższone krzesełko dla dziecka - ustawienie, które niemal gwarantowało, że dziecko będzie czuło się skrępowane. Upewniłem się, że komputer poczyni dla mnie skrupulatne notatki, lecz pierwsze pól tuzina rozmów zlało się w moim umyśle w jedną. - Co to za gra, w którą się bawiliście? - Rasy. - Wysoki chłopiec o ciemnych włosach. - Jak w to gracie? - Trzeba trzy razy uderzyć pięścią o ziemię. - Tym razem moim rozmówcą była dziewczynka, rudowłosa i mocno opalona. - Potem albo wystawiasz pięść, albo otwartą dłoń, albo dwa palce do góry. Jeżeli pokażesz coś innego niż reszta, musisz coś udawać, a my musimy zgadywać. Jeżeli nie zgadniemy, odpadasz. - Czy to Tancerze nauczyli was tej zabawy? - Nie. - Inna mała dziewczynka; ta ma czarne, kręcone włosy. - A czego nauczyli was Tancerze? - Widzieliśmy ich tylko raz. - Dlaczego nie chcieliście się bawić z Michaelem Denglerem? Gruby chłopak zaskrzypiał podnosząc w górę twarz. - Był za mały. - Ale bawił się z wami ostatnim razem, kiedy was widziałem. Dziewczynka o blond włosach wzruszyła ramionami. Ciągle za nami łaził. Niewiele udało mi się z nich wydobyć, a te informacje, jakie zdołałem wydostać, były zawsze takie same, tylko ujęte w inne słowa. Około południa byłem już zmęczony i zniechęcony. Planowałem, że przepytam jeszcze kilkoro dzieci i dam spokój, przerzucając resztę na zespół, kiedy przyjedzie. Jako kolejna weszła dziewczynka imieniem Beth. Jak na jedenastolatkę była bardzo drobna, miała długie, czarne włosy, ciemne oczy i brązowoczarną skórę. Siedziała w krześle sztywno, ignorując anatomicznie poprawne lalki, jakie przy niej położyłem, a zatrzymując się przelotnie tylko przy lalce, którą zmieniono tak, by przypominała Tancerza. Zawiesiłem dłoń nad ekranem komputera, żeby wyostrzyć wszystko, co mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie. Ten standardowy gest zwykle ludzi uspokajał. Ale wydawało się, że tych dzieci nic nie jest w stanie rozluźnić. Ich odpowiedzi znałem już na pamięć. - Porozmawiajmy trochę o tym, co się wydarzyło. - Nic nie wiem - powiedziała Beth. W jej głosie usłyszałem sześć innych głosów, mamrocących to samo. - Zdziwiłabyś się, gdybyś się przekonała, ile wiesz. Ci inni wzruszali na to ramionami. U Beth zadrżała dolna warga. Obserwowałem ją, próbując nie wiązać zbyt wielkich nadziei z tak nikłą oznaką. - Z tego, co mi mówiono, zrozumiałem, że spotkaliście się z Tancerzami. - Latona nas zabrała. - Skinęła głową.
XI
ną zagadkę, która dawno została rozwiązana. Te dzieci zostały zabite w sposób stosowany przez, Tancerzy. A ja chcę wiedzieć, jakich sposobów mogę użyć, żeby chronić moich ludzi przed tymi stworzeniami. Chcę porozmawiać z dziećmi - powiedziałem. W pomieszczeniu było niezwykle gorąco, prawdopodobnie z powodu roślin. - Chcę mieć na jutro jakieś pomieszczenie i chcę, żeby przyprowadzono mi tam dzieci, po kolei. Prowadzę to dochodzenie zgodnie z prawem, Netto. Oczy jej rozszerzyły się lekko i przez moment czułem, że moje podejrzenia zaczynają znajdować potwierdzenie. Potem sięgnęła do komputera i wpisała weń kilka linijek. - Dostanie pan pokój i miejsce, a ktoś przyprowadzi do pana dzieci. - Dziękuję - odparłem. Potem wziąłem głęboki oddech. Nie płacicie Tancerzon za zioła do solnego soku, prawda? Netta odchyliła się wstecz, palce jej ciągle jeszcze dotykały ekranu komputera. - Dlaczego pan pyta? - Zastanawiam się, co stracą teraz, kiedy sami wiecie już, jak je hodować. - Ręce mi drżały, zdradzając moje zdenerwowanie z powodu tego, że odgadłem. Splotłem je za plecami. Netta przez chwilę przyglądała mi się uważnie, jakby kusiło ją, żeby sprawdzić, skąd mam tę informację. Strzeliła oczyma na lewo, potem w dół. Wydawało się, że zanim w koricu przemówiła, umysł jej przebiegło tysiące myśli. Sądzimy, że nasiona mają dla nich znaczenie religijne. Ale nie wiemy na pewno. Nie wiemy o nich nic pewnego, z wyjątkiem tego, co twierdzi Alians.
- Co o nich sądzisz? - Są trochę straszni, ale fajni. Szybko rosną. Całkiem nowa reakcja. Próbowałem nie być nadmiernie gorliwy. Dlaczego tak mówisz? Wzruszyła ramionami. Czekałem w milczeniu, aż coś powie. Kiedy sama nie dodała już żadnej nowej informacji, zapytałem: Jak często widywałaś Tancerzy? - Tylko ten jeden raz. - Znów odpowiedź, którą znałem na pamięć. Oczy jej lekko się zaszkliły, jakby skupiła się na czym innym. - Czy znałaś Michaela Denglera? Wtedy spojrzała na mnie. Jej oczy były przejęte i przerażone. Musiałem pracować nad tym, żeby wytrzymać jej spojrzenie, ponieważ ból był tak głęboki. - Zawsze bawiłam się z nim, kiedy nie było innych - powiedziała. Skinąłem raz głową, żeby dać jej znać, że słucham z zainteresowaniem. - John i Katie mówili, że nie możemy być dla niego mili, bo wtedy będzie ciągle za nami łaził. Mówiłam Johnowi, że Mikey jest za mały, a John mi powiedział, że mali się nie liczą. Powiedział, że wie, jak zrobić, żeby on rósł szybciej. Ale on już wcale nie rośnie, prawda, doktorze Schefer? - Nie - powiedziałem. Zaniepokoiło mnie, że użyła czasu teraźniejszego. - A Tancerze rosną - powiedziała. - Rosną, aż są dorośli. - Czy chcesz być dorosła, Beth? - Moje dłonie zrobiły się zimne. - Już nie - szepnęła. Drżałem na całym ciele, kiedy z rzutnikiem pod pachą wróciłem do swojej kwatery. Po błędach na Minaranie nie miałem już do siebie zaufania. Po kilka razy musiałem sprawdzać każde podejrzenie, każdą myśl. Pozostałe dzieci, z którymi później rozmawiałem, nie mówiły nic o Tancerzach, nic o rośnięciu. Ale miękki głos Beth ciągle odbijał się echem w mojej głowię. John powiedział, że mali się nie liczę. Powiedział, że wie, jak zrobić, żeby on rósł szybciej. Ale on już wcale nie rośnie, prawda, doktorze Schefer? Żadne z nich nie urosło, Beth. Eksperyment się nie udał. Wyciągnąłem holo i zapiski. Wpatrywałem się w dwuwymiarowe fotografie dokładnie badając kolor. Twarz Katie, kiedy pierwszy raz wyruszyła zobaczyć Tancerzy była tak blada jak twarz jej brata w dniu jego śmierci. Kiedy umarła, jej skóra była ciemna, jak u Latony. Wszystkie inne dzieci miały bladą karnację na wcześniejszym holo, a ciemną, kiedy umarły. Ciemną opaleniznę, ciemną od ostrego słońca. Przebywały poza kopułą wiele razy. Moja skóra, mimo że nie pochodziłem z tej planety, stała się tylko jasnobrązowa. Skóra dzieci była prawie czarna. Straż przy kopule była czymś nowym, wprowadzono ją dopiero po zabójstwie poprzedzającym śmierć Michaela Denglera. Wrota kopuły były łatwe w obsłudze i nie miały zamków. Dzieci nie pilnowano, z wyjątkiem rzadkich dni szkolnych, kiedy można było sobie pozwolić na to, by kilku pracowników było dla nich nauczycielami. Nikt nie pilnował dzieci, więc chodziły popatrzeć na Tancerzy. Czy chcesz być dorosła, Beth? Już nie. Od jednej wizyty do drugiej Tancerze nic nie pamiętali i ciągle od nowa pokazywali dzieciom ten swój rytuał. Dzieci mogły za każdym razem zabierać noże, a Tancerze nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. To, że dla Tancerzy przeszłość nie istniała, znaczyło prawdopodobnie, że przez wszystkie te lata stracili mnóstwo rzeczy i wcale o tym nie wiedzieli.
XII
John powiedział, że mali się nie liczę. Powiedział, że wie, jak zrobić, żeby on rósł szybciej. Ale on już wcale nie rośnie, prawda, doktorze Schefer? Żadne z nich nie rośnie - szepnąłem. Starzec, z którym widziałem się przed wyjazdem, stary człowiek, który mieszkał tu jako dziecko, mówił, że nie mógł się doczekać, kiedy dorośnie, bo wtedy mógł legalnie opuścić planetę. Piloci wahadłowców rzadko sprawdzali karty identyfikacyjne. Stwierdzali, że jeśli jakaś osoba jest dość duża na to, żeby pracować na którejś z okolicznych baz, można zabrać ją gdzieś daleko od tej planety, od tej kolonii, daleko od domu. Daleko od tego sterylnego miejsca bez okien, z mnóstwem reguł i bez prawdziwego miejsca do zabawy. Wyłączyłem rzutnik i objąwszy ramionami kolana przyciągnąłem je do piersi. Potem siedziałem w ciemności i kołysałem się, podczas gdy w głowie poszczególne części zagadki łączyły się w jedną całość. Świtało już, kiedy zdecydowałem, że pójdę do Centrali Dowodzenia. Od mojej kwatery dzieliło ją tylko kilka budynków. Kiedy szedłem, słuchałem milczenia tej społeczności. Filtr w kopule był lekko szarawy, tak jak tego poranka, kiedy zginął Michael Dengler. Cała kolonia pogrążona była w ciszy, żadnego znaku budzących się ludzi. Czułem napięcie mięśni grzbietu, w czaszce pulsował mi ból. Do tej sprawy zbyt mało miałem zdolności, doświadczenia i autorytetu. Musiałem skontaktować się z bazą na Linie. Zmusić ich, by jak najprędzej przysłali pomoc. Jeżeli moje podejrzenia były słuszne i dzieci kaleczyły się nawzajem, żeby dorosnąć, to trzeba działać szybko. Niektóre z nich, jak Beth, zaczynały już zdawać sobie sprawę, że eksperyment nie wychodzi. Inne, te, które odpowiadały mi z pamięci, ciągle jeszcze wierzyły w to, co robią. Dzieci musiały odwiedzać Tancerzy codziennie od czasu, kiedy Latona zabrała je tam po raz pierwszy. Młode umysły są szczególnie podatne na nowe wzorce kulturowe - a te dzieci musiały przejąć wierzenia Tancerzy, zmodyfikowały je i przeinterpretowały na swój własny sposób. Jeżeli małe Tancerzy stają się dorosłe, kiedy odciąć im ręce, serce i płuca, to pewnie ludzkie dzieci także. Być może, kiedy pocięły Michaela, myślały, że ludzkie dzieci urosną większe, kiedy odciąć im także głowę. John powiedział, że mali się nie liczę. Powiedział, że wie, jak zrobić, by on rósł szybciej. Ale on już wcale nie rośnie, prawda, doktorze Schefer? Dzieci eksperymentowały, dorośli zabierali ciała i w ten sposób nigdy nie dowiedziały się, że eksperyment się nie powiódł. Przypomniało mi się, jak mocno napinały się ich mięśnie w czasie zabawy. Być może, brały udział w rytuałach Tancerzy, zanim spróbowały tego na Linette Bison. Wszedłem do Centrali, przez chwilę rozmawiałem z mężczyzną, który nadzorował sprzęt, potem zająłem konsoletę do rozmów prywatnych. Każdą konsoletę osłaniała plastykowa budka, której ścianki były tak cienkie, że rozpadłyby się, gdybym nimi potrząsnął. Przyłączyłem swój prywatny numer, wysłałem sygnał do bazy na Linie i zażądałem, żeby pomoc przybyła natychmiast. Dobra robota, Justin. Odwróciłem się. Za mną stała Netta, z założonymi rękoma, z półuśmiechem na twarzy. - Technik dał mi znać, że tu jesteś. - Wysyłam prywatną wiadomość - powiedziałem. Ręce mi drżały. Jej postawa zaniepokoiła mnie. - To doskonale. Kiedy przyjadą, powiem im, że wbiegłeś do budynku straży, trzasnąłeś o stół nakazem na Tancerzy, a ich poniosła gorączka zabijania. Nikt nie będzie łamał sobie głowy nad tym, że zniknąłeś.
XIII
GALERIA
Prace Luisa Royo już od dwu lat zdobią okładki „Nowej Fantastyki". Dzieje się tak między innymi dzięki naszej współpracy z jedną z największych hiszpańskich agencji wydawniczych i autorskich - „NORMA". „Fantastyka" jest jej przedstawicielem w Polsce. Sądząc po
listach, okładki Royo zdobyły
opisywaną fabułę i umożliwić
i ograniczeniami codziennego
popularność. Równie przychylnie
czytelnikowi błyskawiczne
życia czytelnikom.
przyjmuje artystę publiczność
przeniesienie się w świat
Luis Royo to artysta
USA; zwłaszcza za jego prace
wyobraźni, grozy, magii
wszechstronny. Maluje wspaniałe
opublikowane w miesięczniku
i przemocy. Tematyka prac Royo
obrazy, jest autorem bardzo
„Heavy Metal".
jest z góry określona przez treść
śmiałych, niemalże filozoficznych
Specjalnością Luisa Royo jest
nowel i powieści, które ilustruje.
komiksów, ma również na swoim
niemal fotograficzne
A że jest w nich tyle krwi,
koncie sporo malowideł o
potraktowanie detalu.
zniszczenia i zmysłowości? No cóż,
tematyce sakralnej, powstałych na
Takie podejście do ilustracji ma
właśnie taki świat proponują
zamówienie barcelońskich parafii.
maksymalnie uprawdopodobnić
autorzy przygniecionym rutyną
Andrzej Brzezicki
...tancerze jak dzieci, To ty zabijałaś dzieci? - Uchwyciłem się kurczowo konsolety. To nie miało sensu: dlaczego miałaby odcinać głowę Michaelowi Denglerowi? Netta potrząsnęła głową. Jej uśmiech rozszerzył się. - Dzieci narobiły mi kłopotu, kiedy zaczęły się nawzajem zabijać. Pozbyłam się go - i jeszcze jednego, z twoją pomocą. Nie będzie więcej zabijania. Nie będzie też więcej żadnych Tancerzy. - Dokąd chcecie mnie zabrać? - W gardle czułem suchość. Wstałem powoli, pochylając nieznacznie głowę, odgrywając potulnego więźnia. - Nie mam zamiaru nigdzie cię zabierać. Myślę, że tutaj właśnie będzie... Odepchnąłem ją i przeskoczyłem do głównej sali. Stali za nią dwaj strażnicy, lecz całkiem zaskoczył ich mój nagły ruch. Przebiegłem po gładkiej, plastykowej podłodze, obok technika, który mnie wydał, i przez otwarte drzwi na zewnątrz. Filtr w kopule tracił już swoją szarość. Przebijało przezeń nieco światła, które oświetliło chodnik. W gardle czułem własne serce. Nie byłem w formie, odzwyczaiłem się od biegania. Niech ją wszyscy diabli. Niech ją diabli za to, że się mną posłużyła. Za to, że posłużyła się nami wszystkimi. Dzieci zabijały się nawzajem w niefortunnej próbie naśladowania Tancerzy, a ona pozwoliła, żeby doszło do kolejnych zabójstw. Potem odkryła mnie, z moimi błędami i historią, no i ten kruczek prawny, który pozwalał jednej osobie decydować o losie całej rasy. Manipulowała nami wszystkimi powodując śmierć kolejnych dzieci, w tym i Michaela Denglera. Michael Dengler. W moich myślach pojawiła się jego pełna tęsknoty twarz. Netta musi działać, zanim przyleci wahadłowiec. A ja muszę ją powstrzymać. Biegłem krętymi uliczkami, aż dotarłem do budynku Aliansu Ponadrasowego. Zadudniłem pięściami w drzwi. Otworzył Daniel. Wydawał się zaspany. Odsunąłem go gwałtownie. Na głównym biurku mrugał ekran komputera. Szukam Latony - krzyknąłem. Stała przy jednych z bocznych drzwi. Właśnie przyszła w sieci wiadomość o panu. Netta twierdzi, iż orzekł pan, że to dzieci zabijają się nawzajem, naśladując rytuał Tancerzy i jest pan przekonany, że wszystkie dzieci w całej kopule muszą umrzeć. Tak więc Netta wiedziała, jak bliski byłem prawdy. Z pewnością mnie śledziła. - Netta próbuje wymyślić jakiś sposób, żeby mnie zatrzymać. Połączyłem się z bazą na Linie, prosząc o pomoc. - Nie mam zamiaru pomagać panu w zabijaniu dzieci powiedziała Latona. - Nie próbuję wcale zrobić krzywdy dzieciom. Próbuję chronić tych pani Tancerzy. - Tancerzy? - Słuchaj - powiedziałem. - Nie mam czasu. Potrzebuję kogoś, kto umie porozumiewać się z Tancerzami. Musimy ich stamtąd zabrać. - Dlaczego Netta miałaby ich skrzywdzić? - Solny sok - odrzekłem. - Już ich nie potrzebuje. To ty wskazałaś mi ten trop, kiedy rozmawialiśmy o Michaelu Denglerze. Zabójcą był człowiek, co oznacza, że ktoś usiłuje zepchnąć winę na Tancerzy. - Doszedłem do wniosku, że cała ta sprawa jest zbyt skomplikowana, żeby ją w tej chwili wyjaśniać. - Ale Netta... - Nie sądzę, żeby Netta działała w pojedynkę.
Bo tak nie jest. - Głos doszedł zza moich pleców. Daniel ciągle jeszcze stał przy drzwiach wejściowych. Teraz wszedł do pokoju. Nic nie miał w rękach. - Niektórzy z przywódców kopuły próbowali zerwać nasze kontrakty. Negocjacje stały się zbyt nieporęczne. Chcą sami zbierać rośliny do solnego soku, ale Tancerze nie chcą dopuścić ich do terenów uprawy. A choć koloniści wiedzą, jak wyhodować roślinę z nasienia, potrzebują jeszcze odpowiednich warunków atmosferycznych i specjalnej gleby - ziem należących do Tancerzy. Latona okręciła się gwałtownie. Nic mi nie mówiłeś o zerwaniu kontraktów. Daniel wzruszył ramionami. - Ta sprawa należała do mnie. I do tych z bazy na Linie. Nie chciałem cię martwić i przeszkadzać w twojej własnej pracy. - Cholera. - Latona złapała za swój szal i małą ręczną broń termiczną. - Daniel, zostaniesz tu, żeby ich zagadać? Skinął głową. - Skontaktuję się także z bazą na Linie i powiem im, że potrzebujemy kilku ze straży bezpieczeństwa. - Oni już wiedzą - powiedziałem. - Netta planuje użyć tego jako głównego motywu w swojej historyjce, jak to straż bezpieczeństwa zażądała od kolonistów, żeby pozabijali Tancerzy, za moim pozwoleniem. - OK - powiedział Daniel. - W takim razie wiadomość będzie jasna i klarowna. Koloniści próbują nielegalnie wymordować Tancerzy. Potrzebujemy pomocy ze straży bezpieczeństwa. Dobrze będzie? - Jeżeli pomoc przybędzie na czas - powiedziała Latona. - Chodźmy, doktorze Schefer. - Tę wiadomość rozesłali wszędzie. Nie będę mógł się wydostać. - Podążyłem za nią na zewnątrz. - Są jeszcze inne wyjścia z kopuły. - Latona pośpiesznie ruszyła do krawędzi konstrukcji i dotknęła tam jakiegoś rowka. Nieduża płyta cofnęła się i do środka wdarł się oślepiający blask. Kiedy dzieci chciały uniknąć wychodzenia przez wrota, mogły używać takich właśnie płyt. - Nie ma pan szala piaskowego - powiedziała. Nie mamy czasu, żeby jakiś zdobyć. Chodźmy. Wyśliznęliśmy się przez otwór w kopule wprost w ten blask. Był palący upał. Czułem, jak wypala mi skórę. Latona rzuciła mi swój krem, a ja smarowałem się w biegu. Zastanawiałem się, czy to tędy dzieci wymykały się, żeby podglądać Tancerzy. Kiedyś zapytam Latonę. Droga przez gorące piaski zdawała się trwać wiecznie. Na koniec dotarliśmy do baldachimowych drzew. Skórę miałem suchą i spękaną. Widziałem, że pod powierzchnią tworzą się już bąble. Pojawili się Tancerze, pędząc spiesznie pomiędzy drzewami. Latona cofnęła się, kiedy próbowali jej dotknąć. Przemówiła gwałtownie. Jeden z Tancerzy odpowiedział jej gestykulując rękoma. Potrząsnęła głową i spróbowała jeszcze raz. Tancerz powtórzył ten sam gest. I co? - spytałem. Powiedziałam im, żeby stąd poszli - powiedziała. - Myślą, że to pułapka, żeby zagarnąć rośliny. Rzuciłem okiem między baldachimowe drzewa. Wydawało mi się, że w oddali błyszczą w powietrzu jakieś pojazdy. Być może to tylko moja nadmiernie pobudzona wyobraźnia. Trzeba działać. Musimy zabrać Tancerzy z tego rejonu, choćby na krótki czas. Wahadłowce będą tu za kilka dni. Tancerze powinni mieć przynajmniej taką przewagę. - Daj mi swoją broń - powiedziałem. - Poco? - Każ im pokazać rośliny. - Ale... - Szybko! Myślę, że śledzono nas, kiedy wyszliśmy poza kopułę.
Powiedziała coś do Tancerza. Tancerz zaświergotał, potem złapał Latonę i pociągnął ją między drzewa. Szliśmy tą samą drogą co przedtem, drogą, która prowadziła do zagrody z dziećmi. - Te rośliny są wszędzie dookoła - powiedziała Latona. - Daj mi swoją broń - powtórzyłem. - Co chcesz z nią zrobić? - Chcę podpalić rośliny, żeby pokazać, że nie mają żadnego znaczenia. - Ale dzieci... Będzie dość czasu, żeby wydostać dzieci z zagrody. Przygryzła dolną wargę. Jeśli się boisz, powiedz mu, co mamy zamiar zrobić. Każ mu wysłać ludzi po dzieci. Powiedziała coś do Tancerza. Tancerz wydał z siebie warkot. Latona wyciągnęła rękę i dotknęła bronią rośliny, pod-
rzają piaski. Przypomniało mi się, że już kiedyś przyglądałem się kolonistom, którzy szli w ten sposób, niosąc broń laserową, na plaże, które otaczały ich rodzinną wyspę i strzelali do małych, fokopodobnych stworzeń, aż cały piach okrył się ich przejrzystą krwią. A w tym czasie nad naszymi głowami krążyły helikoptery rozpylając roztwór zasadowy nad kwaśnym oceanem. Osunąłem się pod drzewo. Piekło mnie całe ciało. Nie chciałem patrzeć na to jeszcze raz. Latona gdzieś się wymknęła. Zapach dymu zgęstniał już prawie nie do wytrzymania, a zarazem zwiększyły się zawroty głowy. Zastanawiałem się, gdzie mógłbym poczekać do przybycia statku. Spojrzałem na swoją skórę. Była czarna. Na jej powierzchni utworzyły się wielkie bąble z ropnymi czubkami. Kiedy pękną, będzie bolało. Nie ma ich - powiedziała Latona. Spojrzałem na nią, potem na kolonistów. Byli. Zbliżali się. Tancerzy - powiedziała. - Nie ma ich. Poczułem, jak przesuwa się przeze mnie ulga niby powiew chłodnego powietrza. Wziąłem głęboki oddech, żeby coś powiedzieć i runąłem twarzą w spieczony słońcem piach. Teraz leżę tu, w tym chłodnym łóżku, ciało pokryte mam maścią na oparzenia, a w miejscach, gdzie przeszczepy skóry jeszcze się nie przyjęły, owinięte lekkimi bandażami. Pokoje tutaj mają żółte ściany. W rogach wiszą zielone rośliny, a okna wyzierają na wielką i przestronną galaktykę. Odwiedziła mnie Latona. Mówi, że Tancerze przenieśli się do innego baldachimowego lasu, bliżej solnych klifów, gdzie zdaniem historyków było wcześniej ich siedlisko. Baza na Linie likwiduje kolonię na Dobrodziejce. Netta i przywódcy kolonii mają stanąć przed sądem. Będę musiał zeznawać. Latona mówi też, że kilku chemików próbuje odtworzyć własności chemiczne solnego soku. Mam nadzieję, choćby tylko ze względu na Tancerzy, że im się to uda. Tak więc leżę tutaj, w tym chłodnym łóżku, moje oparzeliny swędzą i dopiekły mi już do żywego. I rozmyślam, na modłę Tancerzy, o tym, co mnie czeka. Odzyskałem swoją pozycję, w oczach innych okupiłem już swoje przewiny. Tak mi się wydaje. W snach nie nawiedzają mnie już Minaranie, tylko tamte dzieci, szczególnie Michael Dengler. Mam pracować z tymi dziećmi, kiedy wyzdrowieję. Mam określić stan ich psychiki. Tutejsi psycholodzy podzielają moje obawy, że dzieci przejęły zachowanie Tancerzy, że dla nich jest ono normalne. Tu prawo staje na grząskim gruncie. Mamy określić, czy dzieci są w pełni władz umysłowych i czy można wytoczyć im proces. A jeżeli można wytoczyć im proces, to według czyich standardów, naszych czy Tancerzy? Los nie oszczędził mi ironii, bo przecież jechałem stwierdzić, czy Tancerze są psychicznie i umysłowo zdolni stanąć przed sądem w naszym systemie. Wszystkie te lata po Minarze upłynęły mi na próbach odzyskania szacunku w oczach kolegów, odzyskaniu szacunku do samego siebie. A teraz myślę o tym, że będę pisał rozprawy na temat dzieci, na temat mojego przeżycia, jakby cały ten dziesięcioletni okres nigdy nie miał miejsca. Koledzy znów traktują mnie po przyjacielsku. Mówią do mnie „Justin", posyłają kartki, są życzliwi. Wydaje się, że dowiodłem swej wartości, że zdobyłem akceptację grupy. Ale czasem budzę się w środku nocy i widzę twarz Michaela, jego usta ułożone w przerażone „o". Grupa Michaela przyjęła go, jako zapłatę zabierając jego głowę, jego serce, jego płuca, jego dłonie i jego życie. Uśmiecham się do moich kolegów, kiedy mnie odwiedzają. Dziękuję im za zainteresowanie i życzliwość. I czekam na błysk noża, ukąszenie superostrza na przegubie. Przełożyła Kinga Dobrowolska
XIV
palając liście. Tancerz gwizdnął przeraźliwie, a inni pobiegli w dół ścieżką. Powiedz mu, że nie blefujemy. Powiedz mu, że musimy zniszczyć rośliny i że oni muszą uciekać. Nie obchodzi mnie, co za przyczynę im podasz. Tylko zabierz ich stąd. Latona przemówiła szybko. Tancerz słuchał, potem głośno powtórzył jej słowa. Miałem uczucie, że coś przewierca mi uszy. Chwyciłem broń Latony, przez chwilę się jej przyglądałem, z jednej strony odnalazłem cyngiel, z drugiej otwierała się lufa. Wycelowałem w rośliny i przycisnąłem spust. Z lufy buchnęło gorąco, ogarniając liście i posyłając płomień wzdłuż rzędu roślin. Stojący przy nas Tancerz krzyknął i pobiegł w dół ścieżką. Inni Tancerze także biegli jak cienie zwierząt uciekających przez pożarem lasu. Daleko w przodzie widziałem, jak wynoszą dzieci z zagrody i, wpychając je sobie pod ramię, biegną dalej. Gorąco przedostawało się w głąb mojej skóry, powodując ból w całym ciele. Dym miał lekko słodkawy zapach. Zachichotałem czując, że kręci mi się w głowie. Baldachimowe drzewa zatrzymywały dym przy poszyciu. Jeżeli zaraz się stąd nie wydostaniemy, stracimy przytomność. Złapałem Latonę za ramię i pociągnąłem za sobą. Kiedy dotarliśmy do skraju pustyni, nie widziałem już żadnych pojazdów. Ale zobaczyłem za to niewielką grupkę ludzi w piaskowych szalach, którzy z determinacją przemie-
powieść
Robert A. Heinlein OBCY W OBCYM KRAJU (8) (Stranger in a Strange Land) przełożył Arkadiusz Nakoniecznik Rozdział XXVII Jill wciągnęła pośpiesznie szlafrok i weszła do pokoju. - Chodź, kochanie. Właśnie się kąpaliśmy. Mike zaraz wyjdzie. Zrobię ci drinka, a drugiego wypijesz w wannie. Mamy mnóstwo gorącej wody. - Wzięłam prysznic zaraz po położeniu Pieszczocha do łóżka... ale chętnie wymoczę się w wannie. Jill, nie myśl sobie, że przyszłam tu się kąpać. Strasznie mi przykro z powodu waszego wyjazdu. - Na pewno nie stracimy ze sobą kontaktu. - Jill zajęła się napełnianiem szklanek. - Tim miał rację: Mike i ja musimy jeszcze popracować nad naszym numerem. - Wasz numer jest w porządku. Może trzeba go robić z większym jajem, ale... Cześć, Smitty. Podała mu dłoń w rękawiczce. Poza wesołym miasteczkiem Patrycja Paiwonski zawsze nosiła rękawiczki, zapinane pod szyję sukienki i pończochy. Wyglądała na osobę, jaką w gruncie rzeczy była: godną szacunku wdowę w średnim wieku, bardzo dbającą o figurę. Właśnie mówiłam Jill, że wasz numer bardzo mi się podobał. Mike uśmiechnął się. - Pat, nie nabieraj nas. Cuchnie aż miło. - Wcale nie, rybeńko. Jasne, przydałoby się trochę ikry, może parę dowcipów... albo Jill mogłaby założyć trochę bardziej skąpy kostium. Masz świetną figurę, złotko. Jill pokręciła głową. - To by nic nie dało. - Znałam kiedyś magika, który ubierał swoją asystentkę według mody z lat dziewięćdziesiątych - tysiąc osiemset dziewięćdziesiątych, ma się rozumieć - tak, że nie było widać nawet kawałka jej nogi, a potem kolejne warstwy znikały jedna za drugą. Ludziska byli zachwyceni. Nie zrozum mnie źle, kochanieżadnych świństw. Pod koniec miała na sobie mniej więcej tyle, co ty teraz. - Patty, wyszłabym na scenę nawet nago, gdyby nie to, że zaraz potem kazaliby nam zamknąć cały interes. - Nie zrobiłabyś tego, kochanie, bo wybuchłyby zamieszki. Ale jeśli już masz ładną figurę, to czemu jej nie wyko-
Robert A. Heinlein rzystać? Jak sądzisz, co bym osiągnęła jako wytatuowana kobieta, gdybym nie pokazywała wszystkiego, co się da? Skoro mówimy o ubraniach... - wtrącił się Mike. - Pat, nie wydaje mi się, żebyś czuła się najlepiej. W tej ruderze znowu nawaliła klimatyzacja. Musi być już co najmniej trzydzieści stopni. - Miał na sobie lekki szlafrok, bardzo odpowiedni strój dla ceniącego swobodę artysty. Potrafił dostosować się do temperatury otoczenia, spowalniając lub przyśpieszając swój metabolizm; natomiast Patrycja Paiwonski, przyzwyczajona do częstego przebywania wyłącznie we własnej skórze, była ubrana tak jak zawsze, kiedy wychodziła poza teren lunaparku. - Czemu się nie odprężysz? W kurniku jesteśmy tylko my, kurczaki. Jubal wyjaśnił mu kiedyś, że był to żart stosowany w sytuacjach, kiedy bliscy przyjaciele znajdowali się wyłącznie we własnym gronie. - Właśnie - poparła go Jill. - Jeśli nie masz nic pod spodem, dam ci coś z moich rzeczy. - Eee... Założyłam kostium... - Nie bądź taka oficjalna wobec przyjaciół. Zaczekaj, pomogę ci... - Przede wszystkim muszę ściągnąć te pończochy i buty powiedziała Patrycja, zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób skierować rozmowę na temat religii. Była pewna, że te dzieciaki w każdej chwili mogłyby stać się poszukującymi, a ona przez cały sezon miała nadzieję, że uda się doprowadzić je do światła. - Najważniejsze w show biznesie jest to, że trzeba rozumieć gapiów. Nawet jeśli jesteś prawdziwym magikiem - wcale nie chcę przez to powiedzieć, że nie wiesz, jak to się robi. Wiesz, i to dobrze. - Zdjęła pantofle, a Jill rozpięła jej suwak w sukience. - Nawet gdybyś zawarł pakt z samym diabłem, to ludzie i tak będą uważać, że ich nabierasz, więc musisz podać im to w odpowiedni sposób. Czy widziałeś kiedyś, żeby połykacz ognia występował z piękną asystentką? Nie, bo ładna dziewczyna odciągnęłaby od niego uwagę publiczności i zepsuła całe przedstawienie. Gapie liczą na to, że popełni błąd i zapali się jak pochodnia. Ściągnęła sukienkę przez głowę, a Jill ucałowała ją serdecznie. - Od razu wyglądasz lepiej, ciociu Patty. Siadaj i rozkoszuj się swoim drinkiem. - Jedną chwilkę, kochanie. - Patrycja Paiwonski modliła się o jakiś znak. Właściwie jej obrazki powinny mówić same za siebie. W końcu George umieścił je na niej właśnie w tym celu. - Oto, co j a mam do pokazania widzom. Czy kiedyś widzieliście to z bliska? - Nie - przyznała Jill. - Nie chcieliśmy się na ciebie gapić. - Więc gapcie się teraz, moi drodzy. Przecież George po to je zrobił, Panie błogosław jego duszę w Niebie. Żeby je oglądać i studiować. Tutaj, pod moją brodą, widzicie narodziny naszego proroka, archanioła Fostera. Jest niewinnym dzieciątkiem i nic nie wie o tym, co go czeka w przyszłości. Ale aniołowie wiedzą - widzicie ich dookoła? Następna scena przedstawia jego pierwszy cud, kiedy to młody grzesznik chodzący do tej samej szkoły co on zastrzelił małego ptaszka, a on podniósł go z ziemi, pogłaskał i ptaszek poleciał jakby nigdy nic. Teraz muszę odwrócić się do was plecami. Wyjaśniła im, że George w chwili rozpoczęcia pracy dysponował już częściowo wykorzystaną powierzchnią; więc zainspirowany genialnym natchnieniem przerobił „Atak na Pearl Harbour" w „Armageddon", a „Pejzaż nowojorski" w „Święte miasto". Choć teraz to wszystko są święte obrazy - ciągnęła - George musiał przenosić się z jednej części ciała na drugą, żeby upamiętnić wszystkie ważne wydarzenia z ziemskiego życia naszego proroka. Tutaj widzicie go modlącego się na stopniach grzesznego seminarium teologicznego, do którego go
nie przyjęto. Właśnie wtedy został po raz pierwszy aresztowany, co zapoczątkowało Okres Prześladowań. Po drugiej stronie kręgosłupa możecie zobaczyć, jak rozbija bałwochwalcze obrazy, a obok jak siedzi w więzieniu, otoczony świętą poświatą. Dalej jest obraz przedstawiający Nielicznych Wiernych wpadających do więzienia... (Wielebny Foster doskonale zdawał sobie sprawę, że w walce o swobody religijne znacznie bardziej od pasywnego oporu przydają się kastety, pałki i chęć do brania się za bary z gliniarzami. Był bojownikiem, ale także wyśmienitym taktykiem; dopuszczał do stoczenia walnych bitew tylko wtedy, kiedy przewaga ciężkiej artylerii była wyraźnie po stronie Pana.) ...ratujących go z opresji, a następnie tarzających w smole i pierzu nieuczciwego sędziego, który go tam wsadził. Z kolei z przodu... Hm, niewiele widać, bo prawie wszystko zasłania biustonosz. Wielka szkoda. (Michael, czego ona chce?) (Przecież wiesz. Powiedz jej to.) - Ciociu Patty, zdaje się, że chciałabyś pokazać nam wszystkie swoje obrazy, prawda? - zapytała łagodnie Jill. - Cóż... Jest dokładnie tak, jak mówi Tim na scenie: George wykorzystał całą powierzchnię mojego ciała, żeby ukończyć dzieło. - Skoro George zadał sobie tyle pracy, to chyba chciał, żeby ludzie mogli oglądać jej rezultaty. Zdejmij kostium. Powiedziałam ci, że ja rozebrałabym się na scenie, a przecież nasz występ to wyłącznie rozrywka. Twój ma jakiś cel... święty cel. - Skoro tak nalegacie... W duszy wykrzyknęła radosne „Alleluja!". Foster postanowił jej dopomóc; przy odrobinie szczęścia i dzięki obrazom George'a skieruje te dzieci na poszukiwanie światła. Ja ci go rozepnę. (-Jill...) (Słucham, Michael?) (Zaczekaj.) Patrycja Paiwonski stwierdziła z nieopisanym zdumieniem, że nagle zniknął zarówno jej biustonosz, jak i błyszczące majteczki. Jill natomiast wcale nie zdziwił fakt zniknięcia jej własnego peniuaru, a także to, że zdematerializował się szlafrok Mike'a - to ostatnie przypisała jego niezwykłej delikatności. Patrycja rozdziawiła szeroko usta. Jill objęła ją ramieniem. Uspokój się, kochanie! Wszystko w porządku. Mike, musisz jej wytłumaczyć. - Tak, Jill. Pat... Słucham, Smitty? Powiedziałaś, że jestem dobry w robieniu sztuczek. Chciałaś zdjąć kostium, więc po prostu ci pomogłem. - Ale jak? Gdzie on jest? - Tam, gdzie peniuar Jill i mój szlafrok. Zniknął. - Nie obawiaj się, Pat - uspokoiła ją Jill. - Odkupimy ci go. Mike, nie powinieneś był tego robić. - Przepraszam, Jill. Zgrokowałem, że to nic nie szkodzi. - Hmm... Może masz rację. Ciocia Patty nie wyglądała na specjalnie przerażoną i z pewnością nie miała zamiaru nikomu nic mówić. Wiedziała, kiedy należy trzymać język za zębami. Patrycji Paiwonski nie niepokoił los dwóch skrawków kolorowego materiału ani nagość. Natomiast nie dawał jej spokoju problem natury teologicznej. - Smitty, czy to była prawdziwa magia? - Chyba można tak powiedzieć. - Ja raczej nazwałabym to cudem - stwierdziła bez ogródek.
Obcy w obcym kraju - Możesz to nazywać, jak chcesz. W każdym razie to nie była żadna sztuczka. , - Wiem. - Nie bała się; Patrycja Paiwonski niczego się nie bała, gdyż miała oparcie w wierze. Niepokój, który czuła, dotyczył jej przyjaciół. - Smitty, spójrz mi prosto w oczy. Czy zawarłeś pakt z Diabłem? - Nie, Pat. Nie zawarłem. Nie spuszczała z niego badawczego spojrzenia. -Nie kłamiesz... On nie potrafi kłamać, ciociu Patty. -... więc to był cud. Smitty, jesteś świętym! - Nic o tym nie wiem, Pat. - Archanioł Foster dowiedział się o tym dopiero wtedy, kiedy miał kilkanaście lat, choć wcześniej często dokonywał różnych cudów. Jesteś świętym, czuję to. Wydaje mi się, że poczułam to od razu, jak tylko cię poznałam. - Nie wiem, Pat. - Możliwe, że masz rację - przyznała Jill. - Ale on naprawdę o niczym nie wie. Michael... Skoro powiedzieliśmy już tyle, musimy powiedzieć więcej. -Michael! -powtórzyła nagle Patty. -Archanioł Michael, zesłany do nas w ludzkiej postaci... - Patty, proszę! Nawet jeśli nim jest, to nic o tym nie wie. - Bo nie musi wiedzieć. Bóg dokonuje cudów w sposób, na jaki ma ochotę. Ciociu Patty, czy pozwolisz mi wszystko opowiedzieć? Wkrótce Patrycja Paiwonski dowiedziała się, że Mike był Człowiekiem z Marsa. Zgodziła się traktować go jak człowieka, zachowując jednak własne zdanie co do jego natury i przyczyny zjawienia się na Ziemi - Foster również był człowiekiem z krwi i kości, nie przestając ani na chwilę być archaniołem. Skoro Jill i Mike upierają się, że jeszcze nie zostali zbawieni, będzie odnosić się do nich tak, jak sobie tego życzą. Niezbadane są ścieżki Pana. - Wydaje mi się, że możesz uważać nas za poszukujących - podpowiedział jej Mike. - Wystarczy! Jestem pewna, że zostaliście już zbawieni, ale Foster w swoich młodych latach też był poszukującym. Pomogę wam. Następnie wzięła udział w kolejnym cudzie: wszyscy usiedli na dywanie, po czym Jill położyła się na wznak i szepnęła Mike'owi w myślach, co ma zrobić. Natychmiast uniósł ją w powietrze. Patrycja przyglądała się temu ze spokojną radością. Połóż się, Pat - polecił jej Mike. Uczyniła to tak szybko, jakby spełniała życzenie samego Fostera. Jill odwróciła głowę. - Czy nie powinieneś najpierw mnie położyć? - Nie. Dam sobie radę. Patrycja Paiwonski poczuła, że unosi się powoli w powietrze. Nie była przerażona; odczuwała oszałamiającą religijną ekstazę, jakby ktoś rozpalił w jej lędźwiach gorący płomień. Do oczu napłynęły jej łzy szczęścia. Po raz ostatni czuła przy sobie tak wielką siłę wtedy, kiedy dotknął ją sam Święty Foster. Mike przysunął je bliżej; Jill przytuliła mocno Patty i po chwili do łez dołączyły odgłosy radosnego pochlipywania. Kiedy Mike opuścił je na podłogę, wcale nie był zmęczony. Właściwie nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio był zmęczony. Mike... Potrzebujemy wody. (-???) (Tak - odparła w myślach.) (Dlaczego?) (Bo tak trzeba. Jak sądzisz, po co ona tu przyszła?) (Wiedziałem o tym, ale nie byłem pewny, czy ty wiesz... ani czy się zgodzisz. Mój bracie. Moje ja.) (Mój bracie.)
Mike posłał szklankę do łazienki, kazał jej napełnić się wodą i podał ją Jill. Patrycja Paiwonski przyglądała się temu z zainteresowaniem; przekroczyła już wszystkie możliwe pułapy zdziwienia. Ciociu Patty - powiedziała do niej Jill - to jest jak chrzest... i ślub. To jest marsjańskie. Oznacza, że ty ufasz nam, a my tobie... że możemy sobie nawzajem wszystko powiedzieć i że już zawsze będziemy przyjaciółmi. Ale tej przysięgi nie wolno złamać. Gdybyś ją złamała, umarlibyśmy, wszystko jedno-zbawieni czy nie. Gdybyśmy myją złamali. .. ale tego nie zrobimy. Jeżeli nie jesteś zupełnie pewna, nie dziel się z nami wodą. I tak pozostaniemy przyjaciółmi. Wstrzymaj się, jeżeli jest to coś sprzecznego z twoją wiarą. Nie należymy do twojego Kościoła i możliwe, że nigdy nie będziemy należeć. Jesteśmy co najwyżej poszukującymi. Mike? Pat, Jill mówi prawdziwie - potwierdził. - Szkoda, że nie możemy ci tego powiedzieć po marsjańsku, bo wtedy wszystko byłoby znacznie prostsze. To coś takiego jak małżeństwo, tyle tylko, że znacznie więcej. Wolno nam zaproponować ci wodę, ale jeśli istnieje jakaś przyczyna, która zabraniałaby ci ją przyjąć - nie pij jej! Patrycja Paiwonski nabrała w płuca głęboki haust powietrza. Już kiedyś podjęła taką decyzję... pod okiem męża... i nie stchórzyła. Czyż mogła odmówić świętemu i jego oblubienicy? - Chcę tego - stwierdziła stanowczo. Jill wypiła niewielki łyk. - Coraz bardziej zbliżamy się do siebie. Podała szklankę Mike'owi. Dziękuję ci za wodę, mój bracie. - Zanurzył usta. - Pat, ofiarowuję ci wodę życia. Obyś zawsze piła do woli. Przekazał jej naczynie. Dziękuję. Dziękuję wam, kochani! Woda życia... Kocham was oboje! - Napiła się łapczywie. Jill wzięła od niej szklankę i wysączyła ostatnie krople. A teraz stańmy się sobie bliżsi, bracia. (-Jill?) (Teraz, Mike!) Uniósł delikatnie swojego nowego wodnego brata i położył go ostrożnie na łóżku. Valentine Michael Smith grokował, że fizyczna ludzka miłość - bardzo ludzka i bardzo fizyczna - ani nie służy wyłącznie przyśpieszaniu jaj, ani nie jest rytuałem służącym lepszemu wzajemnemu zbliżeniu, tylko sama w sobie jest tym zbliżaniem. Grokował to przy każdej nadarzającej się okazji, starając się pojąć pełnię zagadnienia. Już dawno temu przestał wstydliwie unikać heretyckiej myśli, że nawet Starzy nie znali t a k i e j ekstazy, gdyż wiedział, iż życie duchowe jego nowych ziomków sięga niezbadanych głębin. Sondował je radośnie, nie obciążony wytworzonymi w dzieciństwie zahamowaniami wywołującymi poczucie winy lub jakąkolwiek niechęć. Jego nauczycielki, łagodne i hojne, uwolniły go od niewinności nie powodując żadnych szkód psychicznych. Rezultat był równie niezwykły jak on sam. Jill nie zdziwiła się zbytnio, kiedy Pat zaakceptowała ochoczo, iż po starożytnej marsjańskiej ceremonii dzielenia się wodą nastąpiła starożytna ludzka ceremonia dzielenia się Mike'em. Zdumiało ją natomiast, że Pat przyjęła z całkowitym spokojem cuda, których Mike dokonywał również na tym polu. Jill jednak nie wiedziała, że Patrycja miała już kiedyś do czynienia ze świętym i po prostu więcej oczekiwała od ludzi tego pokroju. Jill ucieszyła się, że wszystko odbyło się tak jak należy, a następnie sama z ogromną radością przyłączyła się do wzajemnego zbliżania.
Robert A. Heinlein Po odpoczynku poprosiła Mike'a, żeby za pomocą telekinezy wykąpał Pat. Kiedy to uczynił, śmiała się i chichotała wraz ze starszą kobietą. Pamiętała pierwszy raz, kiedy doświadczyła tego uczucia, więc teraz z radością obserwowała minę Pat mytą i gładzoną przez niewidzialne dłonie, a następnie osuszaną bez pomocy ręcznika ani nawiewu powietrza. Patrycja zamrugała raptownie powiekami. - Po tym wszystkim muszę się napić. - Oczywiście, kochanie. - I chciałabym jednak pokazać wam resztę moich obrazów. - Przeszli z powrotem do salonu; Patrycja stanęła na dywanie pośrodku pokoju. - Najpierw spójrzcie na mnie. Na mnie, nie na obrazki. Co widzicie? Mike w myślach usunął z jej skóry tatuaże i przyjrzał się swojemu nowemu bratu pozbawionemu ozdób. Lubił tatuaże Pat, gdyż wyróżniały ją od innych i czyniły z niej osobną istność; upodabniało ją to nieco do Marsjan, likwidując pustą jednakowość charakteryzującą większość ludzi. Miał zamiar również dać się wytatuować, jak tylko zgrokuje, co powinny przedstawiać obrazy na jego skórze. Może sceny z życia jego ojca, wodnego brata Jubala? Jeszcze się nad tym zastanowi. Możliwe, że Jill również zapragnie zostać wytatuowana. Jakie obrazy mogą uczynić ją jeszcze piękniejszą? To, co ujrzał, przyjrzawszy się Pat pozbawionej tatuaży, nie zachwyciło go już tak bardzo. Wyglądała tak, jak musi wyglądać kobieta, żeby być kobietą. Mike w dalszym ciągu nie grokował kolekcji Duke'a - dowiedział się z niej tylko, że istnieją kobiety rozmaitych wielkości, kształtów i kolorów, oraz że niektóre z nich są prawdziwymi akrobatkami miłości i nic ponadto. Dzięki swemu pozaziemskiemu wychowaniu był nadzwyczaj uważnym obserwatorem, lecz z tego samego powodu pozostał nieczuły na subtelne przyjemności podglądactwa. Nie chodziło tu bynajmniej o to, że kobiety (a szczególnie Patrycja Paiwonski) nie pociągały go seksualnie, ale wcale nie musiał ich widzieć, żeby się nimi zainteresować. Zapach i dotyk miały dla niego znacznie większe znaczenie; pod tym względem Mike był półczłowiekiem i półMarsjaninem. Analogiczna do ludzkiej marsjańska reakcja (równie subtelna, co głośne kichnięcie) była wyzwalana właśnie przez te zmysły, lecz mogło do niej dojść jedynie w ściśle odpowiedniej porze roku. Seks w wydaniu marsjańskim był równie romantyczny co odżywianie dożylne. Usunąwszy w wyobraźni tatuaże, Mike natychmiast zwrócił uwagę na jedną rzecz: Patrycja Paiwonski miała własną twarz, naznaczoną pięknem jej życia. Ze zdumieniem doszedł do wniosku, że miała ją nawet w większym stopniu niż Jill. Natychmiast zwiększyło to intensywność jego uczucia, którego Pat była adresatką-uczucia, którego jeszcze nie nazwał miłością. Miała również swój własny zapach i własny głos. Głos, lekko ochrypły, sprawiał mu przyjemność samym swoim brzmieniem, nawet jeśli nie grokował tego, co mówiła. W zapachu wyczuwał delikatną domieszkę gorzkiego piżma, biorącą się z częstych kontaktów z wężami. Mike lubił węże i potrafił się obchodzić nawet z tymi jadowitymi, niekoniecznie spowalniając upływ czasu, by uniknąć śmiertelnych ukąszeń. Grokował je, a one jego; ich niewinnie bezlitosne myśli przypominały mu o domu. Mike był jedyną osobą, któremu Pieszczoch pozwalał się dotykać z prawdziwą przyjemnością. Boa tolerował także innych ludzi, lecz jego uważał za substytut Pat. Mike z powrotem ubrał Patrycję w jej tatuaże. Jill zastanawiała się, co sprawiło, że ciocia Patty dała się wytatuować. Wyglądałaby całkiem nieźle, gdyby nie to, że była żywą książeczką z komiksami. Kochała jednak ją jako taką, nie jej wygląd, a fakt posiadania na ciele tych obrazków zapewniał Patrycji środki do życia, przynajmniej dopóki nie
zestarzeje się i nikt nie będzie skłonny zapłacić choćby centa za to, żeby ją obejrzeć, nawet gdyby zaklinała się, że służyła jako płótno samemu Rembrandtowi. Miała nadzieję, że Pat poczyniła odpowiednie oszczędności... W tej samej chwili przypomniała sobie, że ciocia Patty jest teraz ich wodnym bratem i może korzystać z niewyobrażalnej fortuny Mike'a. Od razu poczuła się lepiej. I co widzicie? - zapytała Patrycja Paiwonski. - Ile mam lat, Michael? - Nie wiem. -To zgadnij. - Nie potrafię, Pat. -Och, daj spokój! - On naprawdę nie potrafi - wtrąciła się Jill. - Nie nauczył się rozpoznawać wieku ludzi - przecież wiesz, jak krótko jest na Ziemi. Poza tym posługuje się marsjańską rachubą lat i marsjańską arytmetyką. Jeżeli trzeba radzić sobie z liczbami, ja to robię za niego. - Cóż... W takim razie ty spróbuj zgadnąć, kochanie. Ale mów prawdę! Jill przyjrzała się uważnie Patrycji, zwracając uwagę nie tylko na jej smukłą sylwetkę, ale także na szyję, dłonie i oczy, po czym odjęła pięć lat mimo nakazu bezwzględnej uczciwości wobez wodnego brata.
Obcy w obcym kraju - No... Około trzydziestki plus minus rok albo dwa. Pat zachichotała radośnie. - Oto, czego można dokonać dzięki Prawdziwej Wierze, moi drodzy! Kochanie, zbliżam się już do pięćdziesiątki. - Zupełnie na to nie wyglądasz! Wszystko dzięki Szczęściu, najdroższa. Po urodzeniu pierwszego dziecka zupełnie zaniedbałam figurę. Zdaje się, że specjalnie dla mnie wymyślono słowo gruby. Miałam brzuch jak balon, obwisłe piersi... nie, nie robiłam operacji. Proszę, możesz sprawdzić. Dobry chirurg nie zostawiłby blizn, ale na mnie byłoby widać każdą bliznę, skarbie! Nie zgadzałyby się linie na obrazkach. A potem ujrzałam światło! Nie, żadna gimnastyka ani dieta. W dalszym ciągu żarłam jak świnia. Szczęście, moja droga. Doskonałe Szczęście w Panu osiągnięte z pomocą Błogosławionego Fostera. Patrycja Paiwonski wycelowała w nich palec i nagle przemieniła się w kapłankę odzianą w świętą godność i mistyczne symbole. Bóg chce, abyśmy byli Szczęśliwi. Zapełnił ten świat rzeczami, które mają nam pomóc stać się Szczęśliwymi. Czyż Bóg pozwoliłby sokowi z winogron przemieniać się w wino, gdyby nie chciał, żebyśmy je pili i radowali się? Przecież mógł sprawić, aby pozostał zwykłym sokiem albo zamieniał się wyłącznie w ocet, którym nikt nie mógłby się rozweselić. Czyż nie jest tak, jak mówię? Oczywiście nie chodziło mu o to, żebyśmy upijali się do nieprzytomności, bili żony i zaniedbywali dzieci... Dał nam wszystkie dobre rzeczy, byśmy ich używali, nie nadużywali. Jeśli masz ochotę napić się w towarzystwie przyjaciół, którzy również dostrzegli światło, a potem pragniesz zatańczyć i złożyć Panu podziękowanie za Jego dobroć, czemu miałbyś tego nie uczynić? Bóg stworzył alkohol i Bóg stworzył nogi - wystarczy połączyć jedno z drugim i być Szczęśliwym! Umilkła na chwilę. Dolej mi jeszcze, kochanie. Wygłaszanie kazań szalenie zwiększa pragnienie. Nie za dużo wody; to bardzo dobra whisky. Jeszcze nie skończyłam. Gdyby Bóg nie chciał, żeby mężczyźni patrzyli na kobiety, stworzyłby je brzydkimi - to chyba oczywiste, prawda? Bóg nie oszukuje. Sam wymyślił tę grę, ale ustalił reguły w taki sposób, że wygrać może każdy, kto bierze w niej udział - nie tak, jak na strzelnicy w wesołym miasteczku, gdzie wszystkie wiatrówki mają krzywe lufy. Nie posłałby nikogo do piekła za to, że biedak przegrał w nieuczciwej grze. Dobrze więc! Bóg chce, żebyśmy byli Szczęśliwi i nawet powiedział nam, w jaki sposób: „Kochajcie się!" Kochaj węża, jeśli biedna istota akurat potrzebuje twojej miłości. Kochaj swojego sąsiada, sprzeciwiając się stanowczo sługom Szatana, którzy pragną sprowadzić cię z wyznaczonej ścieżki na manowce. Przez miłość Bóg nie rozumie miłości starej bigotki, która boi się wyjrzeć zza książeczki do nabożeństwa, żeby nie natrafić na jakąś cielesną pokusę. Gdyby Bóg nienawidził ciała, czy stworzyłby go a ż tyle? Bóg to nie byle gówniarz. Stworzył Wielki Kanion, komety przelatujące po niebie, cyklony, ogiery i trzęsienia ziemi... Czy Bóg, który to wszystko stworzył, może zsikać się w majtki tylko dlatego, że jakaś dziewucha pochyliła się nad kołyską, a chłop zobaczył kawałek jej piersi? Wiesz, że nie, kochanie, i ja też to wiem. Kiedy Bóg kazał nam się kochać, miał na myśli dokładnie to, o czym mówił. Trzeba kochać małe dzieci, które ciągle należy przewijać, i trzeba kochać silnych, ostro pachnących mężczyzn, żeby było więcej dzieci do kochania... Trzeba kochać wszystko i wszystkich, po prostu dlatego, że wspaniale jest kochać! Oczywiście, to wcale nie znaczy, że należy tym kramarzyć, tak samo jak ta butelka whisky nie oznacza, że zaleję się w trupa i pobiję gliniarza. Nie można sprzedać miłości i nie
można kupić Szczęścia, bo na żadną z tych rzeczy nie ma ceny... Jeśli uwierzysz, że jest inaczej, droga do piekła stoi przed tobą otworem. Jeśli jednak podzielisz się szczodrze z innymi i przyjmiesz w zamian to, czego Bóg ma ogromne zapasy, Diabeł nie będzie miał do ciebie dostępu. - Spojrzała na Jill. - Pieniądze? Kochanie', czy podzieliłabyś się z kimś wodą za, powiedzmy, milion dolarów? Albo za dziesięć milionów, wolnych od podatku? Jasne, że nie. (Michael, grokujesz to?) (Prawie w całości, Jill. Pomoże mi czekanie.) Widzisz? Wiedziałam, że w tej wodzie jest miłość. Oboje jesteście poszukującymi, których bardzo niewiele dzieli od światła. Ponieważ jednak, dzięki tej miłości, podzieliliśmy się wodą i zbliżyliśmy się, jak mówi Michael, opowiem wam o rzeczach, o których nie mogłam opowiedzieć zwykłym poszukującym... * Wielebny Foster - wyświęcony przez siebie lub przez Boga, zależnie od cytowanego źródła - wyczuwał czasy, w których przyszło mu żyć znacznie lepiej nawet od doświadczonego showmana, błyskawicznie oceniającego zebraną publiczność. Cywilizacja znana pod nazwą Ameryki w ciągu całej swojej historii cierpiała na rozdwojenie osobowości. Cechowały ją purytańskie prawa i orgiastyczne zachowania obywateli, apollińskie religie i dionizyjskie nawroty wiary. W dwudziestym wieku (ziemskiej ery chrześcijańskiej) nigdzie na całej planecie seks nie był tępiony z taką bezwzględnością... i nigdzie nie cieszył się tak głębokim zainteresowaniem. Foster miał dwie cechy wspólne ze wszystkimi wielkimi przywódcami religijnymi: magnetyczną osobowość i odbiegające od normy życie seksualne. Na Ziemi wielcy przywódcy religijni zawsze albo żyli w celibacie, albo w stanie będącym jego całkowitym zaprzeczeniem. Foster nie żył w celibacie, podobnie jak jego żony i kapłanki. Rytuał decydujący o dopuszczeniu do światła Nowego Objawienia znakomicie nadawał się do wzajemnego zbliżania. Przez ziemską historię przewinęło się wiele kultów stosujących tę samą technikę, lecz przed Fosterem żadnemu z nich nie udało się zaistnieć w Ameryce na większą skalę. Foster był wielokrotnie wyrzucany z różnych miast, zanim udało mu się opracować metodę pozwalającą rozszerzać zasięg oddziaływania wiary. Tworząc swoje Nowe Objawienie czerpał pełnymi garściami nie tylko z doświadczeń masonerii, katolicyzmu, komunizmu i przemysłu reklamowego, lecz także ze świętych tekstów wielu dawnych religii, pokrywając wszystko grubą warstwą lukru i nazywając powrotem do prymitywnego chrześcijaństwa. Utworzył Kościół Zewnętrzny, do którego mógł uczęszczać praktycznie każdy, oraz Kościół Środkowy, właściwie równoznaczny Kościołowi Nowego Objawienia. Zbawieni szczęśliwcy - ma się rozumieć ci, którzy płacili dziesięcinę - wykorzystywali profity płynące z rozległych powiązań finansowych tej instytucji, pląsając w niekończącym się karnawale Szczęścia, Szczęścia, Szczęścia! Wybaczono im wszystkie grzechy - było ich niewiele, pod warunkiem, że popierali finansowo swój Kościół, nie oszukiwali współwyznawców, potępiali grzeszników i byli Szczęśliwi. Nowe Objawienie nie zachęcało wprost do rozpusty, lecz w kwestiach związanych z seksem wypowiadało się dość niejednoznacznie i tajemniczo. Z Kościoła Środkowego wywodzili się członkowie oddziałów uderzeniowych. Foster pożyczył ten pomysł od działających na początku dwudziestego wieku w Chicago komunistycznych związków zawodowych; jeżeli jakaś społeczność usiłowała zdusić w zarodku ruch fosterytów, fosteryci przystępowali do szturmu trwającego tak długo, aż wreszcie więzienia nie były w stanie ich pomieścić, a policja nie mogła so-
Robert A. Heinlein bie z nimi poradzić. Następny etap polegał na łamaniu żeber policjantom i burzeniu więzień. Jeśli nawet znalazł się surowy prokurator, który wniósł przed sąd oskarżenie, to nic z tego nie wynikało, gdyż Foster miał swoje sposoby, aby dopilnować, żeby żaden fosteryta nie był sądzony za to, że jest fosteryta - i nigdy do tego nie doszło. Jądro Kościoła Środkowego stanowił Kościół Wewnętrzny - grupa najbardziej zaangażowanych ludzi, spośród których wywodzili się kapłani, zwierzchnicy i najważniejsze osobistości. Byli oni „ponownie narodzeni", a więc bez grzechu, pewni miejsca w niebie, uczestniczący w najskrytszych obrzędach. Foster dobierał ich nadzwyczaj starannie, a nawet osobiście, dopóki nie stało się to fizyczną niemożliwością. Szukał mężczyzn takich jak on sam i kobiet takich jak jego żonykapłanki: dynamicznych, całkowicie oddanych sprawie, upartych i wolnych od zazdrości (lub rokujących w tym względzie znaczne nadzieje) w jej najbardziej ludzkim z możliwych znaczeń; jednocześnie wszyscy musieli być potencjalnymi satyrami i nimfami, gdyż mieli stanowić zalążek nieznanego Ameryce dionizyjskiego kultu, na który istniał ogromny popyt rynkowy. Podczas rekrutacji zachowywał maksymalną ostrożność. W przypadku małżeństw angażował wyłącznie oboje partnerów, samotni kandydaci zaś musieli być atrakcyjni seksualnie i agresywni; często powtarzał swoim kapłanom, że mężczyźni muszą dorównywać liczbą kobietom lub nawet je przewyższać. Nie istnieją żadne dowody na to, że Foster studiował historię podobnych kultów, usiłujących wcześniej zaistnieć w Ameryce, lecz z pewnością wiedział lub przeczuwał, iż przyczyną upadku większości z nich było to, że nadmierna zachłanność ich kapłanów prowadziła do tarć na tle zazdrości. Nigdy nie popełnił takiego błędu: nie zdarzyło się ani razu, żeby zatrzymał jakąś kobietę wyłącznie dla siebie, nawet jeśli była jego żoną. Nie zależało mu też zbytnio na szybkim poszerzaniu kręgu najbardziej wtajemniczonych; Kościół Środkowy oferował dosyć atrakcji, żeby zaspokoić łagodniejsze potrzeby mas. Jeżeli w jednym poborze trafiały się dwie pary gotowe zawrzeć Boskie Małżeństwo, Foster był bardzo zadowolony. Jeżeli nie znalazła się żadna, pozwalał ziarnu spokojnie kiełkować, posyłając od czasu do czasu doświadczonego kapłana lub kapłankę, aby je doglądali. O ile było to możliwe, egzaminował zakwalifikowane pary osobiście, w towarzystwie jednej z kapłanek. Ponieważ ludzie ci byli już zbawieni, przynajmniej z punktu widzenia Kościoła Środkowego, ryzyko było niewielkie; w przypadku kobiety prawie żadne, a co do mężczyzny, to najpierw starannie go oceniał, zanim pozwolił kapłance zabrać się do dzieła. Przed swoim zbawieniem Patrycja Paiwonski była młoda, zamężna i bardzo szczęśliwa. Miała dziecko, a swego znacznie starszego męża otaczała miłością i podziwem. George Paiwonski był szlachetnym i dobrym człowiekiem, gnębionym przez jedną jedyną słabość - w rezultacie często bywał zbyt pijany, aby okazać rodzinie swoją szlachetność i dobroć. Patty uważała, że miała szczęście; to prawda, że czasem George poświęcał nieco zbyt dużo uwagi jakiejś klientce (tym więcej, im dalej było do wieczora), ale przecież tatuaż musiał być wykonywany w warunkach całkowitej dyskrecji, szczególnie jeśli w grę wchodziła kobieta. Patty była bardzo tolerancyjna. Kiedy George zaczął coraz częściej zaglądać do butelki, ona także zaczęła zmawiać się z jego klientami. Mimo to w jej życiu istniała pustka, której nie wypełnił nawet jeden z klientów, ofiarowując jej żywego węża twierdził, że wypływa w rejs i nie może zabrać gada ze sobą. Lubiła
żywe istoty i nie bała się węży; umieściła go na wystawie, a George wykonał piękny czterokolorowy rysunek z napisem „Proszę po mnie nie deptać!" Ten wzór okazał się dosyć popularny. Stopniowo zdobywała coraz więcej węży, co przynosiło jej pewną ulgę, lecz problem polegał na tym, że była córką północnoirlandzkiego katolika i południowoirlandzkiej protestantki; w wyniku układu o zawieszeniu broni między rodzicami nie została wychowana w żadnej religii. Kiedy Foster nauczał w San Pedro, zaliczała się już do poszukujących. Udało się jej nawet namówić kilka razy George^, żeby poszedł z nią na niedzielne nabożeństwo, ale jej mąż nie ujrzał światła. Sprawił to dopiero Foster. Wspólnie przystąpili do spowiedzi, a kiedy w pół roku później Wielebny zjawił się ponownie w San Pedro, państwo Paiwonski byli tak mocno zaangażowani, że nawet poświęcił im chwilę czasu. - Odkąd George dostrzegł światło, nie miałam z nim najmniejszych kłopotów - zwierzyła się Mike'owi i Jill. - Co prawda, nadal pił, ale tylko w kościele i nigdy zbyt wiele. Po spotkaniu z naszym świętym przywódcą George przystąpił do realizacji Wielkiego Projektu. Naturalnie chciał to pokazać Fosterowi... - Patrycja zawahała się. - Właściwie nie powinnam wam tego mówić… - Więc nie mów - odparła z naciskiem Jill. - Droga Patty, nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Dzielenie się wodą musi brać się z autentycznej potrzeby. Kiedy ja chcę powiedzieć! Ale pamiętajcie, że to są sprawy Kościoła, więc nikomu tego nie powtarzajcie. Tak samo, jak ja nikomu nie pisnę ani słowa o was. Mike skinął głową. - Tu na Ziemi nazywamy to sprawą między wodnymi braćmi. Na Marsie nie ma z tym kłopotów, ale grokuję, że tu czasem się zdarzają. O sprawach między wodnymi braćmi nie rozmawia się z nikim innym. - Ja... grokuję. Śmieszne słowo, ale chyba zaczynam się go uczyć. W porządku, moi drodzy; to jest sprawa między wodnymi braćmi. Czy wiecie, że wszyscy fosteryci mają tatuaże? Mam na myśli członków Kościoła Wewnętrznego, którzy są już na zawsze zbawieni. Nie wszędzie, tak jak ja, ale... Widzicie ten znak nad moim sercem? To święty pocałunek Fostera. George wkomponował go w obraz, więc trudno go zauważyć, ale to jest naprawdę pocałunek Fostera... i on złożył go tam osobiście! Spojrzała na nich z ekstatyczną dumą. Przyjrzeli się dokładnie znakowi. - To rzeczywiście ślad po pocałunku - stwierdziła ze zdziwieniem Jill. - Jakby ktoś posmarował usta szminką i potem cię pocałował. Myślałam, że to część tego zachodu słońca. - George specjalnie starał się, żeby to tak wyglądało, bo pocałunek Fostera można pokazać tylko tym, którzy także go noszą. Pierwszy raz złamałam tę zasadę. Ale wy też kiedyś będziecie go mieli, jestem tego pewna. - Nie rozumiem, Patty... W jaki sposób on może nas pocałować? Przecież jest w Niebie? - Oczywiście, że jest, kochanie. Zaraz ci to wyjaśnię. Otóż pocałunek Fostera może ci dać każdy kapłan lub kapłanka. Oznacza to, że masz Boga w sercu, więc Bóg jest już na zawsze częścią ciebie. - Tyś jest Bogiem! - odezwał się nagle Mike. - Słucham, Michael? Hmm... Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś ujął to w ten sposób, ale chyba właśnie o to chodzi. Bóg jest z tobą, w tobie i obok ciebie, dzięki czemu Diabeł nie może się do ciebie dobrać. Tak - zgodził się Mike. - Grokujesz Boga. Pomyślał z radością, że chyba jeszcze nigdy nie udało mu się dotrzeć tak blisko sedna problemu... Jill także zbliżała się
Obcy w obcym kraju do niego coraz bardziej, dzięki postępom czynionym w nauce marsjańskiego. Z pewnością kiedyś się tam spotkają. Właśnie o to chodzi, Michael. Bóg... grokuje ciebie, a ty jesteś poślubiony Jego Kościołowi w Świętej Miłości i Wiecznym Szczęściu. Kapłan lub kapłanka całują twoją pierś, a ślad po pocałunku zostaje wytatuowany, żeby pozostać już na zawsze. Wcale nie musi być taki duży - mój jest dokładnie wielkości błogosławionych ust Fostera i można go umieścić w dowolnym miejscu, aby uchronić przed spojrzeniami grzesznych oczu. Gdziekolwiek, gdzie trudno będzie go dostrzec. Pokazuje się go tylko innym zbawionym podczas Spotkań Szczęścia. Słyszałam o tych spotkaniach, ale szczerze mówiąc nie wiem, na czym polegają - przyznała JUL Cóż, są spotkania i Spotkania - stwierdziła z mądrą miną Patrycja Paiwonski. - Te przeznaczone dla zwykłych członków, którzy co prawda zostali zbawieni, ale nie są zbyt pewni, to zwykłe przyjęcia: nie za dużo modlitw, a za to masa tańców, żeby wszystkim było przyjemnie, i może trochę miłości, ale trzeba bardzo uważać z kim i w jaki sposób, żeby nie zgorszyć żadnego z braci. Nasz Kościół ściśle przestrzega zasady, żeby wszystko miało swoje miejsce. Natomiast Spotkanie Szczęścia przeznaczone dla tych, którzy zostali zbawieni już na wieczność... Tam nie trzeba uważać, bo nie ma nikogo, kto mógłby w jakikolwiek sposób zgrzeszyć. Wszyscy mają to już za sobą. Jeżeli masz ochotę zalać się w pestkę proszę bardzo, widocznie Bóg sobie tego życzy.
Chcesz paść na kolana i modlić się, chcesz śpiewać, chcesz podrzeć na sobie ubranie i puścić się w pląsy - nie ma sprawy, taka jest wola Boga. Z pewnością nikt nie weźmie ci tego za złe. - Wygląda na to, że to niezła zabawa - zauważyła JUL - Och, możesz być tego pewna! A w dodatku wypełnia cię niebiańska rozkosz. Jeżeli następnego ranka obudzisz się u boku jednego z braci, oznacza to, że Bóg zażyczył sobie, abyście byli ze sobą szczęśliwi. Wszyscy noszą ślad po pocałunku Fostera, więc wszyscy należą do ciebie, a ty do nich. Zmarszczyła z zastanowieniem brwi. - To trochę tak jak przy dzieleniu się wodą. Rozumiecie? Grokuję - odparł Mike. (Mike???) (-Zaczekaj, JUL Zaczekaj na całość.) Wątpię jednak, czy udałoby dostać się na Spotkanie Szczęścia ze sfałszowanym śladem pocałunku - ciągnęła Patrycja. - Nawet podróżującemu bratu lub siostrze, takim jak ja. Jak tylko się dowiem, do jakiego miasta jedziemy, natychmiast piszę list do tamtejszego kościoła i wysyłam moje odciski palców, żeby sprawdzili je w kartotece zbawionych na wieczność w Sanktuarium Archanioła Fostera. Podaję im też adres, a potem nie opuszczam żadnego, ale to żadnego Spotkania, nawet jeśli Tim musi przesunąć godzinę przedstawienia. Bracia zawsze witają mnie z radością, bo dzięki moim świętym obrazom stanowię nie lada atrakcję. Nieraz przez cały wieczór nic nie robię, tylko pozwalam się oglądać, a każda minuta spędzona w ten sposób jest dla mnie błogosławieństwem. Czasem kapłan prosi mnie, żebym przyniosła Pieszczocha i wzięła udział w przedstawieniu jako Ewa z wężem.
Robert A. Heinlein Któryś z braci gra Adama, zostajemy wyrzuceni z Raju, a kapłan wyjaśnia, co to naprawdę znaczy. W końcu odzyskujemy błogosławiona niewinność i przyjęcie zaczyna się na dobre. - Umilkła na chwilę, po czym dodała: - Wszyscy chcą zawsze zobaczyć ślad pocałunku Fostera, bo on przecież poszedł do Nieba już dwadzieścia lat temu, więc jest niewielu takich, których ucałował osobiście - na to też mam zaświadczenie z Sanktuarium. Opowiadam im nawet, jak to było... Po krótkim wahaniu Patrycja Paiwonski przedstawiła im swoją opowieść; Jill stwierdziła z niepokojem, że chyba już zupełnie oduczyła się rumienić. Dopiero po chwili zrozumiała, że Patty jest taka sama jak Mike: bosko niewinna, niezdolna do grzechu bez względu na to, co robi. Miała nadzieję, właśnie z tego względu, że Foster naprawdę był świętym prorokiem i zapewnił Patrycji wieczną szczęśliwość. Szczerze mówiąc, miała co do tego pewne wątpliwości. Wróciła myślami do pokoju ze szklaną ścianą i spojrzała jeszcze raz w martwe oczy Fostera... ale teraz te oczy wydawały się błyszczeć życiem. Poczuła dziwne drżenie i przemknęła jej zaskakująca myśl, co o n a by zrobiła, gdyby Foster zaproponował jej święty pocałunek - i siebie? Otrząsnęła się z tych myśli, ale nie dość szybko, by Mike nie zdążył ich zauważyć. Poczuła jego mądry, niewinny uśmiech. Wstała z miejsca. Patty, kochanie... O której musisz być z powrotem u siebie? -O, rety! Już jestem spóźniona! - Dlaczego? Przecież masz występ dopiero o wpół do dziesiątej rano? - Tak, ale Pieszczoch bardzo za mną tęskni. Jest zazdrosny, jeśli nie ma mnie długo w domu. -Nie możesz mu powiedzieć, że byłaś na Spotkaniu Szczęścia? - Och... - Kobieta uściskała mocno Jill. - Masz rację, to naprawdę było Spotkanie Szczęścia! - To dobrze. Idę spać, jestem wykończona. O której musisz wstać? - Jeżeli uda mi się zwlec o ósmej, to Sam złoży moją budę, a ja zdążę sprawdzić, czy moim maleństwom niczego nie brakuje. - A śniadanie? - Zjem w drodze. Zwykle rano piję tylko filiżankę kawy. - Zrobię ci ją tutaj. Możecie sobie jeszcze gadać, ile chcecie. Obudzę cię, gdybyś zaspała - o ile w ogóle pójdziesz spać. Mike nigdy nie śpi. - Ani trochę? - Ani trochę. Czasem zwija się w kłębek i zamyka oczy, żeby pomyśleć, ale to nie jest sen. Patrycja Paiwonski skinęła z powagą głową. - Jeszcze jeden znak, jestem tego pewna. Ty też to zrozumiesz, Michael. Pewnego dnia usłyszysz głos, który cię wezwie do siebie. - Być może - zgodziła się Jill. - Mike, dosłownie lecę z nóg. Mógłbyś zanieść mnie do łóżka? Została uniesiona w powietrze i delikatnie przeniesiona do sypialni, gdzie już czekało łóżko z odwiniętą kołdrą. Obudziwszy się o siódmej rano Jill wyskoczyła z łóżka i wsadziła głowę do salonu. Zasłony były zaciągnięte, a światło zgaszone, lecz Mike i Patty nie spali. Jill usłyszała spokojny, łagodny głos Człowieka z Marsa: - Tyś jest Bogiem. - Tyś jest Bogiem... - powtórzyła półprzytomnie Patrycja. - Tak. Jill jest Bogiem. Jill... jest Bogiem. Tak, Michael. -I tyś jest Bogiem.
Tyś... jest Bogiem. Teraz, Michael! Teraz! Jill wycofała się po cichutku, umyła zęby, po czym zasygnalizowała Mike'owi, że już nie śpi, ale przekonała się, że on o tym wie. Kiedy wróciła do pokoju, przez odsłonięte okna wpadał blask słońca. - Dzień dobry, kochani! - Pocałowała obydwoje. - Tyś jest Bogiem - odparła po prostu Patty. - Tak, Patty. I tyś jest Bogiem. Bóg jest w każdym z nas. Przyjrzawszy się uważnie Pat w jasnym świetle poranka stwierdziła, że starsza od niej kobieta wcale nie wygląda na zmęczoną. Znała to z własnego doświadczenia; jeżeli Mike życzył sobie, żeby nie spała całą noc, nigdy nie sprawiało jej to najmniejszego kłopotu. Podejrzewała, że jej wieczorna senność również stanowiła jego pomysł... Ochoczo potwierdził to w myślach. Jest już kawa, moi drodzy. I udało mi się znaleźć trochę soku pomarańczowego. Skromne śniadanie upłynęło w nastroju pełnego szczęścia. W pewnej chwili Pat zamyśliła się nad czymś. - Co się stało, kochanie? - zapytała Jill. - Przepraszam, że o to pytam, ale... Z czego będziecie żyć, dzieciaki? Ciocia Patty ma dość wypchany trzosik, więc pomyślałam sobie, że... Jill wybuchnęła śmiechem. Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Pat, Człowiek z Marsa jest niewiarygodnie bogaty! Nie słyszałaś o tym? -Owszem, słyszałam. Ale trudno wierzyć we wszystko, co mówią w stereowizji. Jesteś kochana, Patty. Wierz mi - teraz, kiedy jesteśmy wodnymi braćmi, nie wahalibyśmy się ani chwili skorzystać z twojej propozycji. Dzielenie gniazda to nie tylko poezja. Jednak sprawa ma się dokładnie na odwrót: gdybyś t y kiedykolwiek potrzebowała pieniędzy, po prostu nam o tym powiedz. Ile i kiedy zechcesz. Napisz do nas albo jeszcze lepiej zadzwoń do mnio, bo Mike zupełnie nie orientuje się w tych sprawach. Mam kilkaset tysięcy dolarów na osobnym koncie. Chcesz trochę? Patrycja Paiwonski sprawiała wrażenie lekko zaszokowanej. Niech mnie błogosławi!... Nie trzeba mi pieniędzy. Jill wzruszyła ramionami. Gdyby coś się zmieniło, po prostu daj znać. Nie chciałabyś na przykład mieć jachtu? Mike'owi sprawiłoby to ogromną przyjemność, gdyby mógł podarować ci jacht. Jill ma rację. Jeszcze nigdy nie widziałem jachtu. Patrycja potrząsnęła głową. - Nie wprowadzajcie mnie na wysoką górę, kochani. Od was chcę tylko waszej miłości... - Masz ją - zapewniła ją Jill. - Nie grokuję miłości - odparł Mike. - Ale Jill zawsze mówi prawdziwie. Jeżeli to mamy, należy do ciebie. - ...i marzę o tym, żebyście zostali zbawieni, choć już się tym nie martwię. Mike opowiedział mi o czekaniu i o tym, do czego ono służy. Rozumiesz to, Jill? - Grokuję. Już nic mnie nie niecierpliwi. - Mam coś dla was. - Wytatuowana kobieta sięgnęła do torebki i wyjęła z niej książkę. - Moi drodzy, oto egzemplarz Nowego Objawienia, który otrzymałam z rąk samego Błogosławionego Fostera tej nocy, kiedy złożył na mnie swój pocałunek. Pragnę wam go ofiarować. Oczy Jill wypełniły się łzami. - Ciociu Patty... Patty, nasz bracie!... Nie możemy tego przyjąć. Kupimy sobie inny. - Nie, bo to jest... to „woda", którą się z wami dzielę. Po to, byśmy jeszcze bardziej się zbliżyli. - Och... - Jill zerwała się z miejsca. - W takim razie zgoda. Teraz należy do nas wszystkich. - Pocałowała ją.
Obcy w obcym kraju Mike poklepał ją po ramieniu. - Zachłanny braciszku, teraz moja kolej. - W tych sprawach zawsze będę zachłanna. Człowiek z Marsa najpierw pocałował swojego nowego brata w usta, a następnie w miejsce, które kiedyś ucałował Foster. Przez dłuższą chwilę - dla innych trwającą zaledwie ułamek sekundy - zastanawiał się nad wyborem miejsca po drugiej stronie, by ślad ust wtopił się w obraz wykonany przez George'a, po czym złożył tam ostrożnie pocałunek, z wielką uwagą grokując przebieg wszystkich nerwów i naczyń krwionośnych... Kobiety dostrzegły tylko, jak przyłożył na krótko usta do skóry, lecz Jill wyczuła jego nadzwyczajny wysiłek. Zobacz, Patty! Patrycja Paiwonski spojrzała na krwistoczerwony odcisk ust Człowieka z Marsa. Przez moment wydawało się, że zemdleje, ale znalazła oparcie w sile swojej wiary. -Och, Michael... Wkrótce miejsce wytatuowanej kobiety zajęła myszowata gospodyni ubrana w sukienkę szczelnie zakrywającą ciało i długie rękawiczki. Nie będę płakać - oświadczyła spokojnie - a w wieczności nie ma miejsca na pożegnania. Będę czekać. Ucałowała ich i wyszła, nie oglądając się za siebie.
Rozdział XXVIII - Bluźnierstwo! Foster podniósł wzrok. - Coś cię gryzie, junior? Dodatek, nad którym ślęczał, został stworzony w dużym pośpiechu, w wyniku czego dostało się do niego wiele Rzeczy - roje prawie niedostrzegalnych chochlików, zazwyczaj nieszkodliwych, ale od czasu do czasu potrafiących boleśnie ukąsić jego poczucie własnej wartości. Musisz to zobaczyć, żeby uwierzyć. Cofnę trochę zapis. Zdziwiłbyś się, w co ja potrafię uwierzyć, junior. - Mimo to zwierzchnik Digby'ego skierował część uwagi we wskazanym kierunku. Troje tymczasowych - po bliższym przyjrze-
niu się stwierdził, że były to dwie kobiety i mężczyzna rozmawiało o wieczności. Nic nadzwyczajnego. - I co? Przecież słyszałeś, co powiedziała! „Archanioł Michael", dobre sobie! - I co z tego? - I co z tego?! Na litość Boską... - Tak? Przez aureolę Digby'ego przebiegło drżenie. Foster, chyba nie przyjrzałeś im się dokładnie! Ona miała na myśli tego przerośniętego młodziana, który mnie sprzątnął. Spójrz jeszcze raz. Foster wzmocnił powiększenie i stwierdził, że anioł-adept ma rację. Zauważył także coś, co sprawiło, że uśmiechnął się swoim anielskim uśmiechem. - Junior, a skąd wiesz, że ona nie ma racji? - Co takiego? - Od jakiegoś czasu Mike przestał pokazywać się w Klubie, a jego nazwisko zostało skreślone z listy uczestników Solipsystycznego Turnieju Tysiąclecia. To znak, że przydzielono mu zadanie specjalne. Mike jest jednym z najlepszych graczy w solipsyzm w tym sektorze. - Ale cóż to za ohydny pomysł! - Zdziwiłbyś się, jak wiele najlepszych pomysłów Szefa nazywano w niektórych rejonach ohydnymi... Choć t y akurat nie powinieneś się dziwić, zważywszy na twoje doświadczenie bojowe. Ohyda to puste pojęcie, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia teologicznego. „Czystym wszystkie rzeczy wydają się czyste." - Ale... - Jestem zajęty Asystowaniem, junior. Oprócz tego, że nasz brat Michael akurat w tej mikrochwili zdaje się być nieobecny - nie wiem, gdzie przebywa, bo nie zostaliśmy przydzieleni do tej samej Wachty - ta wytatuowana dama, która wygłosiła niniejsze stwierdzenie, może mieć rację. Ona sama ma bardzo świętą tymczasowość. - Kto tak mówi? - Ja tak mówię, bo wiem. Foster ponownie uśmiechnął się z anielską słodyczą. Mała kochana Patrycja! Już trochę podstarzała, ale nadal z ziems-
Robert A. Heinlein kiego punktu widzenia godna pożądania, a w dodatku promieniująca wewnętrznym blaskiem upodabniającym ją do witraża. Zauważył, że od chwili, kiedy widział ją po raz ostatni, George zdążył ukończyć swoje natchnione dzieło obraz przedstawiający Wniebowstąpienie Fostera był całkiem niezły, nawet w wyższym sensie. Musi pamiętać, żeby znaleźć George'a, pochwalić go i powiedzieć mu, że widział Patrycję... Tylko gdzie był George? Jako'artysta trafił zapewne do sekcji projektowania wszechświata podlegającej bezpośrednio samemu Architektowi. Zresztą nieważne; w głównej kartotece odszukają go w ciągu ułamka milenium. Cóż za rozkoszny mały pulpecik był z tej Patrycji, a do tego jeszcze ta święta gorliwość! Gdyby była odrobinę mniej pokorna, a bardziej apodyktyczna, mógłby nawet uczynić ją kapłanką. Jednak cechowała ją tak głęboka potrzeba zaakceptowania Boga zgodnie z jej własną naturą, że kwalifikowałaby się jedynie do Czcicieli Lingamu, gdzie jej nie potrzebowano. Foster nabrał ochoty, żeby cofnąć się w przeszłość i obejrzeć Patrycję taką, jaka wtedy była, lecz zmusił się do zachowania anielskiej powściągliwości; miał jeszcze wiele do zrobienia. Zostaw to w spokoju, junior. Chcę z tobą zamienić Słowo. Digby zamarł w oczekiwaniu. Foster pstryknął w swoją aureolę - czynił to zawsze, kiedy się nad czymś zastanawiał. - Junior, muszę stwierdzić, że zachowujesz się niezbyt po anielsku. - Przepraszam. - Przepraszając nie osiągniesz wieczności. Chodzi o to, że za bardzo zaprzątasz sobie głowę tym chłopakiem, który może jest, a może nie jest naszym bratem Michaelem. Zaczekaj... Po pierwsze, nie tobie oceniać sposób, jaki wybrano, aby odwołać cię z ziemskiego pastwiska. Po drugie, w gruncie rzeczy to nie on nie daje ci spokoju, bo przecież prawie go nie znałeś, tylko ta mała brunetka, która była twoją sekretarką. Zasłużyła na mój Pocałunek spory kawał tymczasowości przedtem, zanim cię tu przywołano. Zgadza się? - Nie zdążyłem jej do końca zbadać.
- W takim razie chyba ucieszy cię wiadomość, że nadbiskup Short, przeprowadziwszy osobiście nadzwyczaj dokładne badanie - od razu mówiłem ci, że potrafi ci dorównać uznał, że może ją dopuścić do większej Szczęśliwości. Hmm... Pasterz powinien czerpać radość ze swojej pracy, nawet wtedy, kiedy zostaje od niej odwołany. Tak się przypadkiem składa, że w nowo otwartym sektorze jest wolne stanowisko Strażnika-Adepta; zdaję sobie sprawę, że to funkcja poniżej twojej oficjalnej rangi, ale dzięki temu będziesz miał szansę wiele się nauczyć jako anioł. Ta planeta w każdym razie możesz o niej myśleć jako o planecie; wkrótce sam się przekonasz, co to jest naprawdę -jest zamieszkana przez trójpłciową rasę, a Najwyższy zapewnił mnie osobiście, że nawet Don Juan nie wykrzesałby z siebie ani odrobiny ziemskiego zainteresowania dla którejkolwiek z tych płci. To nie domysł, tylko fakt; wypożyczyliśmy go dla przeprowadzenia testu. Wrzeszczał jak potępieniec i błagał, żebyśmy pozwolili mu wrócić do piekła samotności, które sam sobie stworzył. - Chcesz wysłać mnie na zapadłą prowincję, żebym nie przeszkadzał? - Daj spokój. I tak nie możesz w niczym przeszkodzić; próbowałem ci o tym powiedzieć od razu, jak się tu zjawiłeś. Ale nie przejmuj się za bardzo - wolno ci ciągle próbować. Masz składać okresowe meldunki, nie tracąc nic ze swojej tamtejszej tymczasowości. A teraz leć już i bierz się do roboty, bo jestem zajęty. Foster wrócił do swego poprzedniego zajęcia, to znaczy biednej duszyczki oznaczonej czasowo jako „Alice Douglas" - pełnienie funkcji medium nie należało do najłatwiejszych zadań, ona jednak wypełniła je bezbłędnie, teraz zaś należał jej się odpoczynek i rehabilitacja po niewątpliwym zmęczeniu bitewnym. Nieszczęsna wrzeszczała, wiła się i wydzielała obficie ektoplazmę ze wszystkich otworów ciała. Po tak ciężkiej pracy przydadzą się jej egzorcyzmy. Ale który z przydziałów można było nazwać lekkim? Żaden. „Alice Douglas" była wyśmienitym agentem bojowym; mogła przyjąć każde zlecenie, które musiało zostać zrealizowane przez dziewicę: od spalenia na stosie poczynając, na wstą-
pieniu do klasztoru kończąc. Zawsze znakomicie dawała sobie radę. Nie znaczyło to wcale, że Foster żywił jakiś specjalny szacunek dla dziewic, oprócz należnego każdemu, kto dobrze spełnił swoją rolę. Rzucił pożegnalne spojrzenie na Patrycję Paiwonski; oto współpracownik, którego naprawdę cenił! Kochana mała Patrycja! Święte, apetyczne błogosławieństwo...
Rozdział XXIX Co teraz, Mike? - zapytała Jill, kiedy za Patrycją zamknęły się drzwi. -Wyjeżdżamy. Jill, czy czytałaś coś o paranormalnej psychologii? Tak, ale na pewno nie tyle co ty. -Wiesz, jakie jest symboliczne znaczenie tatuażu i węży? Oczywiście. Przejrzałam Pat w chwili, kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy. Miałam nadzieję, że będziesz mógł jej jakoś pomóc. - Nie mogłem, dopóki nie zostaliśmy wodnymi braćmi. Seks to przyjazne bóstwo, ale tylko wtedy, jeśli służy dzieleniu się wodą i zbliżaniu. Grokuję, że gdybym zrobił to bez dzielenia się wodą... Hmm, nie jestem pewien. - Chyba rzeczywiście nie mógłbyś tego zrobić. To jeden z wielu powodów, dla których cię kocham. - Ja nadal nie grokuję miłości. Jill, ja nawet nie grokuję ludzi. Ale nie chciałem, żeby Pat sobie poszła. Więc zatrzymaj ją. Niech zostanie z nami. (Trzeba czekać, Jill.) (Wiem.) -Wątpię, czy moglibyśmy dać jej wszystko, czego potrzebuje - dodał. - Ona chce dawać siebie wszystkim cały czas, bez przerwy. Spotkania Szczęścia, węże i publiczność to dla niej za mało. Pragnie złożyć się w ofierze za cały świat i uczynić go szczęśliwym. To Nowe Objawienie... Grokuję, że dla innych ludzi oznacza różne inne rzeczy, ale dla Pat to właśnie to. Tak, Mike. Kochany Mike. - Pora iść. Wybierz jakąś sukienkę i weź torebkę, a ja pozbędę się tych śmieci. Jill pomyślała ze smutkiem, że chciałaby zabrać parę rzeczy, lecz Mike wolał, żeby za każdym razem wyruszali tylko w tym, co mieli na grzbiecie, a w dodatku zdawał się grokować, że ona uważa tak samo. Założę tę niebieską. Sukienka wypłynęła z szafy, zawisła nad Jill, a kiedy ta uniosła ramiona, opuściła się na nią. W chwilę potem zasunął się zamek błyskawiczny, a kiedy dziewczyna założyła pantofle, które przymaszerowały i stanęły przy niej, była już gotowa do wyjścia. Mike pochwycił ogólny sens jej myśli, ale nie ich temat, zbyt odległy od marsjańskich wyobrażeń. - Jill? Czy chcesz, żebyśmy się pobrali? Myślała nad tym przez chwilę. - Dzisiaj jest niedziela. Nie dostalibyśmy zezwolenia. - W takim razie jutro. Grokuję, że byś tego chciała. - Nie, Mike. - Dlaczego nie, Jill? Nie stalibyśmy się sobie bliżsi, bo już dzieliliśmy się wodą. To prawda zarówno ludzka, jak i marsjańska. -Tak. - Ale powód, dla którego nie chcę wyjść za ciebie za mąż, mogę wyjaśnić tylko w moim języku. Nie chciałabym, żeby Dorcas, Miriam, Annę i Patty odniosły wrażenie, że próbuję się przed nie wepchnąć. - Na pewno żadna z nich by tak nie pomyślała.
- Mimo to wolę nie próbować, tym bardziej że nie muszę. Przecież już bardzo, bardzo dawno temu poślubiłeś mnie w pewnym szpitalnym pokoju... - Zawahała się. - Jest jedna k coś, co mógłbyś dla mnie zrobić. - Co takiego, Jill? - Mógłbyś nazywać mnie różnymi zdrobniałymi przezwiskami, tak jak ja ciebie. - Dobrze, Jill. Jakimi zdrobniałymi przezwiskami? - Och! - Pocałowała go szybko. - Mike, jesteś najsłodszym, najbardziej kochanym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam, a jednocześnie najbardziej irytującą istotą na dwóch planetach! Nie przejmuj się tym. Mów tylko do mnie czasem „mały braciszku"... Dostaję od tego rozkosznych dreszczy. - Tak, Mały Braciszku. - Och... Lepiej stąd idźmy, zanim znowu zaciągnę cię do łóżka. Spotkamy się przy recepcji. Muszę zapłacić rachunek. Wyszła prędko z pokoju. Wsiedli do pierwszego autobusu, nie patrząc dokąd jedzie. Tydzień później wpadli na chwilę do domu, przez kilka dni dzielili się wodą ze swoimi braćmi, po czym wyjechali bez pożegnania; Mike kategorycznie odmówił podporządkowania się ziemskiemu zwyczajowi mówienia za każdym razem „Do widzenia". Używał tego zwrotu wyłącznie w stosunku do obcych. Wkrótce potem znaleźli się w Las Vegas, gdzie zamieszkali w jednym z hoteli poza Strip Street * . Mike zajął się grą, a Jill podjęła pracę w show biznesie. Nie potrafiła tańczyć ani śpiewać, więc tylko paradowała po scenie w stroju składającym się z nieprawdopodobnie wysokiego kapelusza, uśmiechu i skrawka błyszczącego materiału. Nie lubiła siedzieć bezczynnie, podczas gdy Mike pracował, jemu zaś zawsze udawało się załatwić jej to zajęcie, które sobie wybrała. Ponieważ kasyna działały przez całą dobę, Mike pracował niemal bez przerwy. Starał się nie wygrywać zbyt wiele, przestrzegając limitów ustalonych przez Jill. Wydoiwszy z jakiegoś kasyna kilka tysięcy, chował je do kieszeni i wychodził, nie podejmując gry o największe stawki. Następnie podjął pracę jako krupier, pozwalając małej kulce kręcić się bez ingerencji jego woli, obserwując ludzi i usiłując odgadnąć powody, dla których brali się do hazardu. Grokował, że powoduje nimi coś w rodzaju seksualnego pożądania, lecz wyczuwał w tym jakąś niewłaściwość. Jill przypuszczała, że goście odwiedzający wielką restaurację połączoną z salą widowiskową, w której pracowała, nie będą się niczym różnić od publiczności znanej jej z wesołego miasteczka, lecz ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że pokazywanie się im sprawia jej autentyczną przyjemność. Z typową dla Marsjan uczciwością zbadała to uczucie. Zawsze lubiła stanowić obiekt podziwu mężczyzn wystarczająco atrakcyjnych, żeby pragnęła ich dotknąć; irytowało ją, że Mike'a w ogóle nie porusza widok jej ciała, mimo iż wielbił ją tak, jak nie była wielbiona chyba żadna kobieta na świecie... oczywiście pod warunkiem, że nie był akurat zajęty. Jednak nawet wtedy nie tracił nic ze swojej szlachetności: bez protestu budził się z transu stając się znowu uśmiechniętym, gorliwym kochankiem. Mimo to traktowała tę jego cechę jak jedno z nielicznych dziwactw, podobne do nieumiejętności śmiania się. Po swoim pierwszym występie Jill doszła do wniosku, że lubi czuć na sobie zachwycone spojrzenia mężczyzn, gdyż jest to jedna z niewielu rzeczy, których Mike nie potrafił jej zapewnić. Jednak coraz większa wewnętrzna uczciwość kazała jej wkrótce zmienić zdanie. Mężczyźni zasiadający na widowni * Strip Street - tutaj: główna ulica Las Vegas, przy której mieszczę się największe kasyna (przyp. tłum.).
Robert A. Heinlein byli w większości zbyt starzy, zbyt otyli i zbyt łysi, żeby ją zainteresować; Jill nie znosiła rozpustnych starych wilków, choć sam zaawansowany wiek nie wywierał na niej żadnego niekorzystnego wrażenia - przecież Jubal często gapił się na nią, nierzadko wyrażał się w grubiański sposób, a przecież nigdy nie odniosła wrażenia, że ma ochotę odciągnąć ją w jakieś ustronne miejsce i zacząć obmacywać. Po pewnym czasie musiała stwierdzić, że te rozpustne stare wilki nie budzą już jej agresji. Czując na sobie ich rozmarzone spojrzenia lub wręcz gorące pożądanie - a czuła je i mogła nawet zidentyfikować źródła - nie krzywiła się z odrazą. Wręcz przeciwnie: robiło jej się ciepło i przyjemnie. Ekshibicjonizm do tej pory stanowił dla niej wyłącznie termin techniczny określający słabość, dla której żywiła głęboką pogardę. Teraz, wydobywszy na wierzch swój własny i przyjrzawszy mu się uważnie, stwierdziła, że albo ta forma narcyzmu jest zupełnie normalna, albo ona sama jest nienormalna. Ale nie c z u ł a się nienormalnie - wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że jest zdrowsza niż kiedykolwiek przedtem. Zawsze była silnego zdrowia -jest to jeden z wymogów stawianych wszystkim pielęgniarkom - lecz teraz już nawet nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni miała katar, kłopoty żołądkowe, czy choćby skurcz mięśni. Dobrze: skoro zdrowa kobieta lubi, żeby ją oglądano, to jest jasne jak słońce, że zdrowi mężczyźni powinni lubić na nią patrzyć, bo inaczej to wszystko nie miałoby najmniejszego sensu! Dopiero teraz zrozumiała Duke'a i jego kolekcję zdjęć. Rozmawiała na ten temat z Mikem, ale on nie potrafił w ogóle pojąć, dlaczego Jill kiedykolwiek mogła mieć opory przed pokazywaniem się innym. Rozumiał niechęć do bycia dotykaną; sam także unikał podawania ręki nieznajomym, gdyż nie życzył sobie mieć kontaktu z nikim oprócz swoich wodnych braci. (Jill nie była pewna, jak daleko sięga to jego nastawienie. Wytłumaczyła mu, co to jest homoseksualizm, kiedy przeczytał o tym i nic nie zgrokował, i podpowiedziała, w jaki sposób wykręcać się z niebezpiecznych sytuacji. Zdawała sobie sprawę, że przy swojej urodzie Mike z pewnością ściągnie na siebie uwagę także takich ludzi. Zgodnie z jej sugestiami postarzył nieco swą twarz i dodał jej więcej typowo męskich cech, pozbawiając ją dwupłciowej urody. Mimo to Jill wcale nie była pewna, czy odmówiłby propozycji złożonej na przykład przez Duke'a - na szczęście wszyscy męscy wodni bracia Mike'a byli stuprocentowymi samcami, podobnie jak kobiecy - samicami. Zresztą Jill podejrzewała, że Mike zawczasu zgrokowałby niewłaściwość w biednym homo i nigdy nie zaproponowałby mu wody.) Nie był również w stanie pojąć, dlaczego sprawia jej przyjemność fakt, że stanowi obiekt zainteresowania innych. Ich poglądy w tej sprawie zbliżyły się nieco po pożegnaniu z wesołym miasteczkiem, kiedy Jill właściwie uodporniła się na obce spojrzenia. Teraz zrozumiała, że zbyt wcześnie w to uwierzyła i że uodpornienie nie było całkowite. Zajęta dostosowywaniem się do Człowieka z Marsa odrzuciła część swych ziemskich uwarunkowań, przede wszystkim całą pruderię, jaka może charakteryzować pielęgniarkę mimo pewnych oczywistych spraw związanych z jej zawodem. Jill nie miała pojęcia, że była pruderyjna, dopóki nie przekonała się, że już taka nie jest. Wreszcie mogła bez oporów przyznać przed sobą, że w jej wnętrzu tkwi coś równie radośnie bezwstydnego jak u kotki w rui. Usiłowała wyjaśnić to Mike'owi, przedstawiając mu własną teorię na temat komplementarności narcyzmu i podglądactwa. Prawda wygląda w ten sposób, że podniecają mnie spojrzenia mężczyzn - wszystko jedno, czy jest ich wielu, czy tylko jeden. Teraz rozumiem, dlaczego Duke lubi zdjęcia ko-
biet. To wcale nie znaczy, że chcę od razu iść z nimi do łóżka, tak samo jak Duke nie sypia ze swoimi fotografiami. Ale kiedy oni patrzą i mówią mi swoimi spojrzeniami, że jestem godna pożądania, gdzieś w środku porusza mi się coś ciepłego. - Zmarszczyła lekko brwi. - Powinnam kazać zrobić sobie jakieś bardzo nieprzyzwoite zdjęcie i wysłać je Duke'owi jako przeprosiny za to, że nie zgrokowałam tego, co uważałam za jego słabość... Jeśli to rzeczy wiście jest słabość, to ja też ją mam, tylko na babski sposób. Jeśli to jest słabość. Grokuję, że chyba jednak nie. W porządku. Zaraz poszukamy fotografa. Pokręciła głową.
Obcy w obcym kraju - Wolę go po prostu przeprosić. Nie wysłałabym mu takie- przyjemne uczucie, którego doznawała podczas każdego wygo zdjęcia, bo Duke nigdy mnie nie podrywał, a nie chcę, stępu, jeszcze się nasiliło - podejrzewała, że może nawet żeby zaczął sobie wyobrażać nie wiadomo co. świecić w ciemności. - Jill, czy nie chciałabyś Duke'a? Kiedy dziewczęta utworzyły żywy obraz, Jill znalazła się na jego przodzie i zarazem zaledwie dziesięć stóp od Mike'a. W jego myślach usłyszała echo słów „wodny brat". - Hmm... Nigdy o tym nie myślałam. Wydaje mi się, że Reżyser przesunął ją tam czwartego dnia, mówiąc: „Nie zawsze byłam ci wierna. Ale grokuję, że mówisz prawdziwie. wiem, na czym to polega, dziecino. Mamy dziewczyny dwa Nie odmówiłabym Duke'owi, a nawet chyba by mi się to razy lepiej zbudowane niż ty, ale klienci wytrzeszczają gały właśnie na ciebie." Znieruchomiała w wyznaczonej pozie i podobało! I co ty na to, kochanie? zapytała w myślach: - Grokuję dobro - odparł poważnie Mike. - Hmm... Musisz wiedzieć, mój szarmancki Marsjaninie, (Czujesz coś?) że są takie chwile, kiedy ziemskie damy oczekują od mężczy(Grokuję, ale nie w pełni.) zny odrobiny zazdrości., ale szczerze mówiąc wątpię, czy ty (Spójrz tam, gdzie ja patrzę, mój bracie. Na tego nieduw ogóle kiedykolwiek zgrokujesz zazdrość. Kochanie, jak ci żego. Cały aż drży. Pragnie mnie.) się wydaje, co by było, gdyby któryś z tych ludzi chciał mnie (Grokuję jego pragnienie.) poderwać? (Widzisz go?) Mike uśmiechnął się lekko. Jill spojrzała klientowi prosto w oczy, aby zwiększyć jego Wydaje mi się, że mógłby zniknąć. zainteresowanie i pozwolić Mike'owi zobaczyć go za jej po-Mnie też. Posłuchaj mnie, najdroższy: obiecałeś, że zro- średnictwem. W miarę jak coraz lepiej grokowała marsjańbisz coś takiego tylko w stanie najwyższego zagrożenia. Jeżeli ski i zbliżała się jeszcze bardziej z Człowiekiem z Marsa, usłyszysz, jak krzyczę, zajrzysz do mojego umysłu i przeko- coraz częściej korzystali z tego bardzo popularnego na nasz się, że jestem w prawdziwych kłopotach, to co innego. Czerwonej Planecie udogodnienia. Na razie nie miała nad Pamiętaj jednak, że radziłam sobie z takimi jak oni już wte- tym zbyt wielkiej kontroli; Mike mógł patrzeć przez jej dy, kiedy ty byłeś jeszcze na Marsie. Jeśli dziewczyna zostaje oczy, kiedy zechciał, ona przez jego tylko wtedy, kiedy jej w zgwałcona, w dziewięciu przypadkach na dziesięć to jest jej tym pomagał. (Grokujemy go wspólnie - zgodził się Mike. - Wielkie wina. Dlatego nie śpiesz się za bardzo. Będę pamiętał. Jeżeli chcesz wysłać Duke'owi tę fotogra- pragnienie Małego Braciszka.) (-!!!) fię, zrób to. Jeżeli nie chcesz, nie rób tego. Po prostu miałem nadzieję, że zobaczę, jak się robi nieprzyzwoite zdjęcia. Jill, (Tak. Piękna agonia.) co to jest „nieprzyzwoite zdjęcie"? Muzyczny akord nakazał Jill wznowić wędrówkę po Mike był zdziwiony nagłą zmianą poglądów Jill, podobnie scenie. Poruszała się z dumną zmysłowością, czując jak jak wcześniej dziwiła go jej niechęć, jaką okazywała kolekcji wzbiera w niej pożądanie wywołane połączonymi emocjami Duke'a. Mizerniutki marsjański odpowiednik pogmatwanej Mike'a i nieznajomego mężczyzny. Zgodnie ze scenariuszem ludzkiej płciowości nie dawał mu żadnych podstaw do zgro- przesunęła się bliżej obcego, cały czas patrząc mu prosto w kowania takich zjawisk jak narcyzm i podglądactwo, skrom- oczy. ność i bezwstyd. Nagle zdarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewała, Są różne rodzaje nieprzyzwoitości - zależy, dla kogo. Te- bo Mike nigdy nie powiedział jej, że coś takiego jest możliwe. raz to rozumiem, kiedy pozbyłam się tych głupich uprze- Wchłaniała uczucia nieznajomego, drażniąc go swoim spojdzeń. Ale... Wiesz co, Mike? Nie potrafię ci tego powiedzieć, rzeniem i ciałem, przekazując wszystkie wrażenia Mike'owi... muszę pokazać. Czy mógłbyś zasunąć zasłony? Zrobił to nie ruszając się z miejsca. ...kiedy nagle ujrzała się taką, jaką ją widział i poczuła z -Dobrze. Na przykład ta poza jest tylko odrobinę nieprzy- całą mocą prymitywną żądzę, jaką jej widok wywoływał w zwoita. Każda dziewczyna występująca na scenie przybiera tym człowieku. Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Mike w porę jej nie ją bez żadnych zahamowań. Ta jest już trochę bardziej... Znam dziewczyny, które już by się na nią nie zdecydowały. podtrzymał. Kiedy niezwykłe wrażenie minęło, była znowu Ta jest bardzo nieprzyzwoita... ta szalenie... a ta tak bardzo, gotowa poruszać się o własnych siłach. Parada piękności opuściła scenę. że nie pozwoliłabym się w niej sfotografować nawet z twarzą - Co się stało? - zapytała sąsiadka Jill w szeregu. zakrytą ręcznikiem - chyba że ty byś sobie tego życzył, ma się rozumieć. - Spadłam z obcasa. - Po co miałbym sobie tego życzyć, skoro nie widziałbym - Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ktoś odzyskał równowagę w taki sposób! Wyglądałaś jak marionetka poruszatwojej twarzy? - Zapytaj o to Duke'a. To wszystko, co ci mogę powie- na sznurkami. (Bo nią byłam, kochanie!) dzieć. - Nie grokuję niewłaściwości, nie grokuję dobra. GrokuPoproszę inspicjenta, żeby sprawdził to miejsce. Zdaje ję... - Użył marsjańskiego słowa oznaczającego zerowy stan się, że obluzowała się deska. Przez pozostałą część przedstawienia Mike pokazywał jej, emocjonalny. Ponieważ zdawał się być zupełnie zbity z tropu, dyskuto- w jaki sposób widzą ją różni mężczyźni, ale uważał, żeby jej wali nad tym jeszcze przez jakiś czas, w miarę możliwości nie zaskoczyć. Zdumiała ją różnorodność tych obrazów. posługując się marsjańskim - gdyż ten język dysponował Jeden dostrzegał wyłącznie jej nogi, drugi był zafascynowaznacznie większą liczbą słów określających dokładnie różne ny poruszeniami tułowia, trzeci nie widział nic oprócz jej odcienie stanów emocjonalnych i wartości - lub angielskim, wypiętej pupy. Potem Mike pozwolił jej popatrzeć swoimi kiedy było to konieczne ze względu na nieprzekładalność oczami na pozostałe dziewczęta z zespołu; stwierdziła z ulgą, pewnych pojęć. W celu dokładniejszego zbadania tajemnicy że widzi je tak samo jak ona, tylko znacznie ostrzej. Mike zamówił na wieczór najlepszy stolik, zgodnie ze wskaPrzekonała się także, tym razem ze zdziwieniem, że po zówkami Jill przekupiwszy wcześniej makie d'hotel. Jill tym seansie jej podniecenie wzrosło jeszcze bardziej. Mike wyszedł przed finałem, aby uniknąć przepychania pokazała się już w pierwszym numerze, z uśmiechem przeznaczonym dla wszystkich i mrugnięciem skierowanym się w tłumie. Nie spodziewała się zobaczyć go więcej tego wyłącznie do Mike'a. Przekonała się, że dzięki jego obecno- wieczoru, bo zwolnił się tylko po to, żeby być na jej występie, ści to ciepłe ale kiedy wróciła do hotelu, już z daleka wyczuła myślami jego obecność w pokoju. Drzwi otworzyły się i zamknęły za nią.
Robert A. Heinlein Witaj, najdroższy! - zawołała. - Jak to miło, że jesteś w domu. Uśmiechnął się łagodnie. Teraz grokuję nieprzyzwoite zdjęcia. - Jej ubranie zniknęło. - Będziemy robić nieprzyzwoite zdjęcia. Proszę? Tak, kochanie. Oczywiście. Zademonstrowała mu te same pozy, co wcześniej. Mike pozwalał jej patrzeć swoimi oczami; patrzyła, czuła jego emocje, a także swoje własne, wzbierające wzmocnionym echem. Wreszcie ułożyła się w najbardziej ekstrawagancki sposób, jaki przyszedł jej do głowy. - Nieprzyzwoite zdjęcia to wielkie dobro - oświadczył poważnie Mike. - Tak! Teraz ja także je grokuję. Na co czekasz? Obydwoje zrezygnowali z pracy i spędzali wieczory oglądając rewie na Strip Street. Jill przekonała się, że „grokuję nieprzyzwoite zdjęcia" wyłącznie poprzez oczy mężczyzny. Kiedy Mike oglądał przedstawienie, dzieliła jego nastrój, od zmysłowej przyjemności do pełnego podniecenia, lecz jeśli jego myśli akurat były zajęte czymś innym, wtedy modelka, tancerka czy striptizerka była po prostu inną kobietą. Doszła do wniosku, że to bardzo dobrze. Na całe szczęście nie odkryła u siebie żadnych lesbijskich skłonności: Oglądanie dziewcząt jego oczami sprawiało jej jednak ogromną przyjemność, tym większą, że zdawała sobie sprawę, iż wreszcie zaczął patrzeć na nią w ten sam sposób.
* Przenieśli się do Pało Alto, gdzie Mike usiłował wchłonąć Bibliotekę Hoovera. Niestety, ani czytniki nie obracały się wystarczająco szybko, ani Mike nie potrafił dość sprawnie odwracać stron, żeby przeczytać je wszystkie. Wreszcie sam przyznał, że przyswaja wiedzę szybciej, niż jest w stanie ją zgrokować, nawet spędzając na kontemplacji wszystkie godziny między zamknięciem a ponownym otwarciem biblioteki. Jill z niemałą ulgą zorganizowała przenosiny do San Francisco, gdzie Człowiek z Marsa wziął się za nieco bardziej systematyczną naukę. Kiedy pewnego dnia wróciła do mieszkania, zastała go siedzącego bezczynnie na podłodze, otoczonego masą książek: Talmudem, Kamasutrą, różnymi edycjami Biblii, Księgą Umarłych, Księgą Mormonów, ofiarowanym przez Patty egzemplarzem Nowego Objawienia, rozmaitymi apokryfami, Koranem, pełną wersją „Złotej Gałęzi", „Drogą, Nauką i Zdrowiem w połączeniu z Kluczem do Ksiąg" oraz świętymi pismami dziesiątków różnych religii, w tym nawet takim dziwolągiem jak „Księgą Prawa" Crowleya. - Jakieś kłopoty, kochanie? - Jill, ja nie grokuję. (Trzeba czekać, Michael. Trzeba czekać na osiągnięcie całości.) - Nie wydaje mi się, żeby czekanie coś tu pomogło. Wiem, o co chodzi: nie jestem człowiekiem, tylko Marsjaninem w niewłaściwym ciele. - Dla mnie jesteś przede wszystkim człowiekiem. A co do twojego ciała, to nie zgłaszam żadnych zastrzeżeń. - Och, przecież grokujesz, o czym mówię. Nie grokuję 1 u d z i. Nie rozumiem tej wielkiej liczby religii. Moi rodacy... -Twoi rodacy? - Przepraszam, nie powinienem był tak mówić. Marsjanie mają tylko jedną religię, ale ona nie opiera się na wierze, tylko na pewności. Grokujesz: „Tyś jest Bogiem!" Jill skinęła głową. - Owszem, grokuję... po marsjańsku. Kochanie, my mówimy to zupełnie inaczej. Nie wiem, dlaczego. Hmm... Na Marsie, kiedy chcemy się czegoś dowiedzieć, po prostu pytamy Starych i otrzymujemy zawsze pra-
wdziwą odpowiedź. Czy to możliwe, żebyśmy my, ludzie, nie mieli żadnych Starych? Mam na myśli dusze. Czy naprawdę, kiedy się odcieleśniamy... to znaczy, umieramy... to umieramy na śmierć i nic po nas nie zostaje? Czy żyjemy w ignorancji, ponieważ to i tak nie ma żadnego znaczenia? Ponieważ znikniemy nie pozostawiając po sobie nic, co wystarczyłoby Marsjaninowi na jedną długą kontemplację? Powiedz mi, Jill! Przecież jesteś człowiekiem. Uśmiechnęła się z łagodnym smutkiem. Kiedy t y już mi wszystko powiedziałeś. Mike. Nauczyłeś mnie co to wieczność i nikt już mi tego nie odbierze. Ty nie możesz umrzeć, tylko najwyżej się odcieleśnić. - Skierowała dłonie ku swojej piersi. - To ciało, które nauczyłeś mnie widzieć swoimi oczami i które tak wspaniale kochałeś... ono pewnego dnia zniknie. Ale j a nie zniknę! Jestem tym, kim jestem! Tyś jest Bogiem, ja jestem Bogiem, oboje jesteśmy Bogiem, już na zawsze. Nie wiem, gdzie się znajdę ani czy będę pamiętała, że kiedyś byłam Gillian Boardman, która lubiła nosić chorym baseny i pokazywać się goło na scenie. Zawsze lubiłam swoje ciało... Mike przerwał jej, w niezwykłym dla siebie geście zniecierpliwienia zrywając z niej całe ubranie. - Dziękuję, mój drogi - powiedziała, po czym mówiła dalej: - To było dla mnie dobre ciało... i dla ciebie. Mimo to nie wydaje mi się, żeby miało mi go kiedyś brakować. Mam nadzieję, że zjesz je, kiedy się odcieleśnię. - Oczywiście. Chyba że ja odcieleśnię się pierwszy. - Wątpię, czy tak się stanie. Potrafisz tak wspaniale kontrolować swoje cudowne ciało, że nie zdziwiłabym się, gdybyś żył kilkaset lat. O ile sam nie postanowisz się wcześniej odcieleśnić. - Może to zrobię. Ale nie teraz. Jill, tak długo próbowałem to zgrokować. W ilu kościołach byliśmy? - Chyba we wszystkich, jakie są w San Francisco. Nie licząc nabożeństw dla poszukujących. - Tam chodziliśmy tylko ze względu na Pat. Nigdy bym się na to nie zgodził, gdybyś nie uważała, że ona tego potrzebuje. -I to bardzo. Nie moglibyśmy jej okłamywać. Choćby dlatego, że nie wiesz, jak to się robi. Właściwie fosteryci mają sporo racji - przyznał Mike. Tyle tylko, że wszystko poprzekręcali. Działają po omacku, tak samo jak ja, kiedy występowałem w wesołym miasteczku. Nigdy nie uda im się naprawić swoich błędów, bo to... nie wyciągając ręki podniósł z podłogi egzemplarz Nowego Objawienia - .. .są prawie same śmieci! - Owszem. Ale Patty tego nie dostrzega. Jest niewinna. Jest Bogiem i postępuje tak, jak powinien postępować Bóg... tyle że Ona nie wie, że Nim jest. - Aha. - Mike skinął głową. - To cała Pat. Uwierzy tylko wtedy, jeśli ja jej o tym powiem. Jill, zostały już tylko trzy miejsca, w których mogę szukać: naukaaleja będąc jeszcze w gnieździe nauczyłem się więcej o zasadach rządzących wszechświatem, niż zmieściłoby się w głowach wszystkich ziemskich uczonych. Nie mogę z nimi rozmawiać nawet o ta' kich podstawowych sprawach jak lewitacja. Nie lekceważę ich, bo robią wszystko tak jak trzeba; grokuję to w całej pełni. Ale to, czego szukają, mnie w ogóle nie interesuje - nie zgrokuje się pustyni licząc ziarnka piasku. Jest jeszcze filozofia, która właściwie powinna obejmować dokładnie wszystko. Czy tak jest w istocie? Każdy filozof otrzymuje w wyniku swoich rozważań dokładnie tyle, ile miał w chwili ich rozpoczęcia, z wyjątkiem tych, którzy lubią sami się oszukiwać, przedstawiając konkluzje jako dowody potwierdzające prawdziwość założeń. Taki był na przykład Kant i inni, kręcący się w kółko za ogonami. Skoro tak jest, to odpowiedź powinna znajdować się t ut a j . Wskazał stosy książek. - Tyle tylko, że jej nie ma. Są fragmenty, które jednak nie tworzą cało-
Obcy w obcym kraju ści, a jeśli nawet tworzą, to podstawowe założenia trzeba przyjmować na wiarę. Wiara! Cóż za obrzydliwe słowo. Jill, dlaczego nie wymieniłaś go ucząc mnie krótkich słów, których nie należy używać w kulturalnym towarzystwie? Uśmiechnęła się. - Mike, właśnie zażartowałeś. - Wcale nie miałem takiego zamiaru i nie widzę w tym nic śmiesznego. Jill, ja nawet dla ciebie okazałem się nie taki, jak powinienem. Kiedyś często się śmiałaś; ja nie nauczyłem się śmiać, a ty zapomniałaś, jak to się robi! Zamiast stać się człowiekiem doprowadziłem do tego, że ty zaczęłaś stawać się Marsjaninem. - Jestem bardzo szczęśliwa, kochanie. Może po prostu nie zauważasz, kiedy się śmieję. - Usłyszałbym cię, nawet gdybyś roześmiała się na drugim końcu miasta. Od chwili, kiedy przestałem się tego bać, zawsze zwracam na to uwagę... Szczególnie kiedy ty to robisz. Gdybym zgrokował śmiech, zgrokowałbym ludzi-tak mi się przynajmniej wydaje. Wtedy mógłbym pomóc komuś takiemu jak Pat. Nauczyłbym ją tego, co wiem, a od niej nauczyłbym się tego, co ona wie. Zrozumielibyśmy się. - Mike, Patty w zupełności wystarczy, jeśli będzie mogła od czasu do czasu spotykać się z tobą. Właśnie, może byśmy się do niej wybrali? Ucieknijmy od tej okropnej mgły. Pewnie siedzi w domu, bo teraz w wesołym miasteczku jest przerwa sezonowa. Pojedźmy na południe, do Pat... Poza tym zawsze chciałam zobaczyć Baja California. Moglibyśmy pojechać z nią jeszcze dalej na południe i kąpać się w ciepłej wodzie... Wiesz, jak by było wspaniale? - Dobrze. Jill wstała z miejsca. Muszę się tylko ubrać. Chcesz zachować te książki? Mogłabym wysłać je Jubalowi. Pstryknął palcami i książki znikły, z wyjątkiem cennego podarunku Patrycji. Weźmiemy tylko tę jedną. Pat na pewno to zauważy. Jill, chcę pójść do zoo. -W porządku. - Zapytam wielbłąda, dlaczego ma taką skwaszoną minę. Może to wielbłądy są Starymi tej planety... i właśnie dlatego tyle spraw wygląda tu nie tak, jak powinno? - Drugi żart w ciągu jednego dnia, Mike. -Wcale nie żartuję. Ani ty, ani wielbłąd. Może on grokuje, dlaczego. Czy ta sukienka jest w porządku? Chcesz jakąś bieliznę? - Poproszę, kochanie. Ochłodziło się. - No, to w górę. - Uniósł ją w powietrze. - Majtki. Pończochy. Pantofle. Teraz na dół, podnieść ręce. Biustonosz? Nie potrzebujesz. Sukienka... i już wyglądasz przyzwoicie. Ładnie, cokolwiek to znaczy. Po prostu wyglądasz dobrze. Może uda mi się dostać pracę jako pokojówka jakiejś damy, jeśli nie będę się nadawał do niczego innego. Kąpiele, szampony, masaże, czesanie, makijaż, dobór stroju stosownie do okazji -nauczyłem się nawet robić manicure. Czy to wszystko, proszę pani? - Jesteś znakomitą pokojówką, mój drogi. -Wiem o tym. Wyglądasz tak dobrze, że chętnie zdjąłbym to wszystko z ciebie i urządził ci solidny masaż. Z tych zbliżających. - Chętnie, Michaeli - Myślałem, że już nauczyłaś się czekać? Najpierw musisz zabrać mnie do zoo i kupić mi flstaszki. - Dobrze, Mike. W parku Złotych Wrót było wietrznie i zimno, lecz Mike nie zwrócił na to uwagi, Jill zaś nauczyła się nie odczuwać chłodu. Mimo to w ciepłej małpiarni z przyjemnością rozluźniła nieco kontrolę nad swym ciałem. Oprócz wysokiej temperatury nic jej się tutaj nie podobało - małpy w przygnębia-
jący sposób były podobne do ludzi. Udało jej się pozbyć resztek purytańskiej skromności; nauczyła się cieszyć w ascetyczny, wręcz marsjański sposób wszystkim, co fizyczne. Publiczne kopulacje i wypróżnianie się małp nie zawstydzały jej w najmniejszym stopniu. Zdawała sobie sprawę, że to nie jest wina tych biednych półludzików, pozbawionych szansy odgrodzenia się od ciekawskich spojrzeń. Przyglądała im się bez odrazy i pogardy. Znacznie gorsze było ich ogromne podobieństwo do ludzi - każdy ruch, każdy wyraz twarzy,
każde smutne spojrzenie przypominało jej boleśnie o najmniej sympatycznych cechach gatunku, do którego sama należała. Znacznie lepiej czuła się w lwiarni: nie zmniejszona niewolą arogancja wielkich samców, łagodna opiekuńczość samic, królewskie piękno bengalskich tygrysów, którym z oczu wciąż jeszcze wyzierała dżungla, groźna zwinność małych leopardów, silna woń piżma, z którą nie mogła sobie poradzić nawet klimatyzacja. Mike podzielał jej upodobania; mogli spędzać długie godziny w lwiarni, ptaszarni, w pomieszczeniu przeznaczonym dla gadów lub przy basenie z fokami. Kiedyś powiedział jej, że gdyby miał urodzić się na tej planecie, chciałby być lwem morskim. Pierwszy kontakt z zoo wprawił Mike'a w wielkie przygnębienie. Jill z trudem przekonała go, żeby poczekał i postarał się najpierw zgrokować, bo chciał natychmiast uwolnić wszystkie zwierzęta. Po pewnym czasie przyznał, że istotnie większość spośród nich nie byłaby w stanie żyć na swobodzie - zoo było dla nich czymś w rodzaju gniazda. Doszedł do tego wniosku po długich medytacjach, a potem nigdy już nie wyrażał chęci usunięcia krat, siatek i szklanych ścian. Wyjaśnił Jill, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, iż kraty mają za zadanie nie tyle zatrzymać zwierzęta, co raczej chronić je przed ludźmi. Od tej pory Mike odwiedzał każde zoo, w pobliżu jakiego się znaleźli. Jednak dzisiaj nie była go w stanie rozweselić ani mizantropia wielbłądów, ani popisy małp. Zatrzymali się przed klatką zamieszkaną przez rodzinę kapucynek, obserwując jak małpki jedzą, śpią, drapią się, iskają i biegają po małym pomieszczeniu. Jill rzucała im fistaszki. Jeden z orzeszków upadł na podłogę w pobliżu młodego samca, lecz zanim ten zdążył po niego sięgnąć, doskoczył do niego większy osobnik, zabrał mu smakołyk i na dokładkę spuścił mu tęgie lanie. Ograbiony samczyk nie szukał zemsty na swoim prześladowcy, tylko uderzył piąstką w podłogę i wywrzeszczał na głos swą bezsilną wściekłość. Mike przyglądał się temu z kamienną twarzą. Niespodziewanie okradziony osobnik rzucił się na jeszcze mniejszą małpkę, obalił ją na podłogę klatki i zaczął okładać razami boleśniejszymi od tych, jakie sam niedawno otrzymał. Pobity nieszczęśnik uciekł, kwiląc żałośnie. Pozostałe małpy nie zwróciły na to najmniejszej uwagi.
Robert A. Heinlein Mike odrzucił w tył głowę i wybuchnął śmiechem - śmiał się bez przerwy, niekontrolowanie, łapiąc rozpaczliwie powietrze. W pewnej chwili osunął się bezsilnie na podłogę, wciąż rycząc ze śmiechu. Mike, przestań! Najwyraźniej nie był w stanie się opanować. - Potrzebuje pani pomocy? - zapytał z niepokojem jeden z dozorców. - Mógłby pan wezwać taksówkę? Naziemną, powietrzną, wszystko jedno jaką. Muszę go stąd zabrać. Nie czuje się najlepiej - dodała tytułem wyjaśnienia. - A może karetkę? Zdaje się, że ma jakiś atak. - Cokolwiek! Kilka minut później wsadziła Mike'a do powietrznej taksówki z pilotem, podała ich adres, po czym zwróciła się do niego: Mike, posłuchaj mnie! - powiedziała z naciskiem. - Musisz się opanować! Trochę się uspokoił, ale nadal na zmianę chichotał i wybuchał donośnym śmiechem, podczas gdy ona ocierała mu łzy płynące z oczu. Trwało to przez całą drogę do domu. Kiedy znaleźli się w pokoju, zdjęła z niego ubranie i kazała mu się położyć. Już dobrze, kochanie. Jeśli chcesz, możesz zapaść w trans. - Nic mi nie jest. Nareszcie nic mi nie jest. Westchnęła głęboko. - Mam nadzieję. Przestraszyłeś mnie. - Przepraszam, Mały Braciszku. Ja też się przestraszyłem, kiedy po raz pierwszy usłyszałem śmiech. - Co się właściwie stało? Jill... Wreszcie grokuję ludzi! -Hę?... (-???) (Mówię prawdziwie, Mały Braciszku. Grokuję ich.) Grokuję ludzi, Jill... Mały Braciszku... moje kochanie. .. mój maleńki diabełku o ślicznych nóżkach i pięknym, lubieżnym, zmysłowym, rozpustnym, wyuzdanym libido... cudownych zderzaczkach i wspaniałym kuperku... miłym głosiku i sprytnych rączkach. Moja najdroższa. -Ojej, Michael! Już dawno znałem wszystkie potrzebne słowa, tylko nie wiedziałem, kiedy należy ich używać. Kocham cię, moja droga. Teraz grokuję też miłość. Zawsze ją grokowałeś. Ja ciebie też kocham... moja gładka małpo. Mój najdroższy. -Właśnie, małpo... Chodź tu, moja samico, oprzyj głowę na moim ramieniu i opowiedz mi jakiś dowcip. - Mam ci po prostu opowiedzieć dowcip? - Nic ci nie zrobię, tylko się przytul do mnie. Opowiedz mi dowcip, którego jeszcze nie słyszałem i sprawdź, czy roześmieję się we właściwym miejscu. Jestem pewien, że tak będzie. Potem wyjaśnię ci, dlaczego jest zabawny. Jill... Ja grokuję ludzi! - Ale jak, kochanie? Możesz mi to wyjaśnić? Tłumaczysz sobie wszystko na marsjański, czy czytasz ich myśli? - Nie, i właśnie o to chodzi. Grokuję ludzi, bo nimi jestem. Teraz mogę to wyrazić w ich języku. Zrozumiałem, dlaczego ludzie się śmieją. Śmieją się, ponieważ istnieje ból, a tylko dzięki śmiechowi mogą choć na chwilę przestać go odczuwać. Jill sprawiała wrażenie nieco zdezorientowanej. Możliwe, że nie jestem człowiekiem, bo nic z tego nie rozumiem. -Och, jesteś, kochana małpeczko. Grokujesz to odruchowo, nie musząc w ogóle o tym myśleć. Dlatego, że wychowywałaś się wśród ludzi. Ja natomiast jestem jak szczeniak, który nigdy nie miał do czynienia z psami - nie mógł upodobnić się do swoich panów i nie miał szansy stać się prawdzi-
wym psem. Musiałem się dopiero tego nauczyć. Uczył mnie brat Mahmoud, uczył mnie Jubal, uczyło mnie wielu innych ludzi... a ty najbardziej ze wszystkich. Dzisiaj zdałem egzamin - i zacząłem się śmiać. Biedna mała małpka. - Która, kochanie? Wydawało mi się, że ta największa po prostu jest podła, a potem okazało się, że ta, której rzuciłam orzeszka, jest jeszcze bardziej wstrętna. Nie było w tym nic zabawnego. - Jill, moja najdroższa! Chyba miałaś zbyt długi kontakt z marsjańskim sposobem myślenia. Oczywiście, że to nie było zabawne, tylko tragiczne. Właśnie dlatego musiałem wybuchnąć śmiechem. Patrząc na tę klatkę z małpami dostrzegłem nagle wszystkie okropne, wstrętne i niewytłumaczalne rzeczy, jakie słyszałem i widziałem... i nagle zabolało mnie to tak bardzo, że zacząłem się śmiać. - Ale... Mike, kochanie... Ludzie śmieją się wtedy, kiedy widzą coś miłego, nie wtedy, kiedy to jest okropne... - Jesteś tego pewna? Przypomnij sobie Las Vegas. Czy widzowie śmiali się, kiedy wychodziłyście na scenę? -No... nie. - A przecież stanowiłyście ozdobę przedstawienia. Teraz grokuję, że gdyby się śmiali, byłoby wam bardzo przykro. Natomiast ryczeli ze śmiechu, kiedy komik potknął się i upadł, albo kiedy zdarzyło się coś innego, co wcale nie było dobrem. - Ale nie wszyscy ludzie śmieją sią akurat z tego. - Czyżby? Być może, jeszcze nie grokuję tego w całości. Moja droga, opowiedz mi coś, co kiedyś rozbawiło cię do łez, a potem razem poszukamy, czy rzeczywiście nie ma w tym żadnej niewłaściwości i czy śmiałabyś się tak samo, gdyby ją usunąć. - Zastanowił się przez chwilę. - Grokuję, że gdyby małpy nauczyły się śmiać, stałyby się ludźmi. - Być może. Jill, co prawda nie przekonana, ale posłuszna, zaczęła szukać w pamięci dowcipów, które kiedyś wydały jej się wręcz nieprawdopodobnie zabawne. „A papuga na to..." „...i wtedy on powiedział..." „Dlaczego tak późno wróciłeś z pracy?" „Kochanie, ale w naszym domu są tylko trzy piętra!" „.. .teściowa zemdlała." „Tu szyna, tam szyna..." „Ile razy miałem ci powtarzać, żebyś..." Po pewnym czasie dała sobie spokój z kawałami uznając, że przecież wszystkie są wymyślone i próbowała sobie przypomnieć prawdziwe historie. Wszystkie żarty sytuacyjne potwierdzały teorię Mike'a, nawet tak niewinne, jak podstawienie komuś dziurawego kubka, a wspomnienia wyczynów z internatu nasunęły jej wniosek, że młodzież w tym wieku powinna być trzymana w klatkach. Co jeszcze jej zostało? Może to, jak Elsa Mae zgubiła majtki? Dla Elsy z pewnością nie było to nic śmiesznego. A może... - Wszystko wskazuje na to, że szczytem dowcipu jest poślizgnięcie się na skórce od banana - stwierdziła ponuro. Nie wystawia to ludzkości zbyt pochlebnej opinii. - Wręcz przeciwnie. - Jak to? - Myślałem, bo tak mi powiedziano, że coś co jest śmieszne, jest jednocześnie czymś dobrym. To nieprawda. Dla tego, komu się przytrafiło, to nigdy nie jest dobra rzecz. Na przykład dla tego szeryfa bez spodni. Dobro jest w śmiechu. Grokuję go jako odwagę i chęć przeciwstawienia się bólowi, rozpaczy i beznadziejności. - Ale... Przecież nie ma nic dobrego w śmianiu się z innych ludzi! - Nie. Ja nie śmiałem się z tej małej małpki, tylko z nas. A potem uświadomiłem sobie, że śmieję się także z siebie i już nie mogłem przestać. - Umilkł na chwilę. -Trudno to wytłumaczyć, bo nigdy nie żyłaś jak Marsjanin, choć dużo ci o tym opowiedziałem. Na Marsie nie ma się z c z e go śmiać. To, co jest zabawne dla ludzi, na Marsie albo nie mo-
Obcy w obcym kraju głoby się zdarzyć, albo nie dopuszczono by do tego, żeby się zdarzyło. Kochanie, tam nie istnieje nic takiego jak wolność; wszystko jest z góry zaplanowane przez Starych. Z kolei to, z czego śmiejemy się na Ziemi, a co istnieje również na Marsie, wcale nie jest zabawne, bo nie ma w tym żadnej niewłaściwości. Na przykład w śmierci. - Śmierć nie jest zabawna. - W takim razie dlaczego istnieje tyle dowcipów na temat śmierci? Jill, dla nas, ludzi, śmierć jest czymś tak smutnym, że po prostu m u s i m y się z niej śmiać. Te wszystkie religie różnią się pod prawie każdym względem, ale każda doradza na tysiące sposobów, jak być dzielnym i śmiać się nawet wtedy, kiedy się umiera. - Umilkł na chwilę i Jill wyczuła, że niewiele brakowało, by pogrążył się w transie. - Jill? - odezwał się wreszcie. - Czy to możliwe, żebym się aż tak pomylił? Czy one wszystkie mogą być prawdziwe? - Jak to sobie wyobrażasz? Przecież jeżeli choć jedna jest prawdziwa, to pozostałe muszą być fałszywe! - Naprawdę? W takim razie wskaż mi najkrótszą drogę dookoła wszechświata. Gdziekolwiek wyciągniesz rękę, to właśnie będzie ta najkrótsza droga, a w dodatku za każdym razem będziesz wskazywać samą siebie. - Czego to dowodzi? Sam nauczyłeś mnie właściwej odpowiedzi, Mike. Tyś jest Bogiem. I tyś jest Bogiem, moja śliczna. To podstawowy fakt, nie opierający się na żadnej wierze, który jednak może stanowić dowód na to, że każda z nich jest prawdziwa. - Hmm... Jeśli rzeczywiście wszystkie mają rację, to akurat w tej chwili mam wielką ochotę zacząć wielbić Siwe. - Jill poparła to oświadczenie przystępując do energicznej akcji. - Mała poganko... Wypędzą cię z San Francisco - powiedział łagodnie. I tak jedziemy do Los Angeles, gdzie nikt nie zwróci na to uwagi. Och!... Tyś jest Siwą! *Tańcz, Kali, tańcz! Kiedy obudziła się w nocy, zobaczyła go stojącego przy oknie i spoglądającego na miasto. (Jakieś kłopoty, mój bracie?) Odwrócił się do niej. - Nie istnieje żaden powód, dla którego oni muszą być tacy nieszczęśliwi. - Mój kochany! Chyba będzie lepiej, jeśli zabiorę cię do domu. To miasto nie jest odpowiednie dla ciebie. - Aleja i tak będę o tym wiedział. Ból, choroby, głód, nienawiść - to wszystko jest niepotrzebne. Tak mogą postępować tylko głupie małpki. - Owszem, kochanie. Ale to przecież nie twoja wina... - Właśnie, że tak! - Skoro patrzysz na to w ten sposób... Ale rzecz nie dotyczy tego jednego miasta, tylko ponad pięciu miliardów ludzi. Nie możesz pomóc pięciu miliardom ludzi! - Zastanawiam się nad tym. - Usiadł przy niej na łóżku. Teraz już ich grokuję i wiem, jak trzeba z nimi rozmawiać. Gdybyśmy jeszcze występowali w wesołym miasteczku, widownia przez cały czas ryczałaby ze śmiechu. Jestem tego pewien. - W takim razie, dlaczego tego nie zrobimy? Patty byłaby zachwycona, ja zresztą też. Było mi tam bardzo dobrze, a teraz, kiedy Patty jest naszym wodnym bratem, czulibyśmy się jak w domu. Mike nie odpowiedział. Jill czuła, że jest pogrążony w głębokiej kontemplacji, starając się coś zgrokować. Czekała cierpliwie. Jill... Co powinienem zrobić, żeby zostać wyświęconym?
cdn.
Hyde Park to miejsce w Londynie, w którym można powiedzieć wszystko, zgłaszać najdziksze projekty, wygłaszać najsurowsze oceny - byle nie obrażać Królowej. W „Nowej Fantastyce" zamierzam odsyłać do „Hyde Parku" opowiadania, w których zamiar publicystyczny wychodzi przed literacki, ale które pozostają reprezentatywne dla rozgrzanych społecznych emocji. Tego w Polsce nie brakuje. Na początek „Droga do baru Evil Horse" -
Droga do baru „Evil Horse" Wojciech Kuczok X znalazł zajęcie w pierwszym napotkanym kościele. Rozmowa z proboszczem trwała krótko. - Co umiesz grać? - Wszystko.
HYDE PARK wystąpienie antyklerykalne, będące także namiętnym kwestionowanie m hasła „muzyka łagodzi obyczaje". Zabawne, że towarzyszy
inaczej niż za życia, po części improwizował, po części korzystał z kompozycji, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Grał jednak tak samo cudownie: bardziej chyba nawet, gdyż zapał, który budziła w nim wyznaczona mu misja, zwielokrotniał urok jego e muzyki. Jeszcze morze czasu upłynęło, nim pierwsi ludzie zaczęli wstawać, żegnać się i wychodzić po tym, jak przestał. Wszyscy byli oszołomieni. Wieczorem, gdy X zdawał relację Najpiękniejszemu, miasto zasypiało
- Pokaż. Zagrał. Niedługo potem wprowadzał się do organistówki. Wieczorem, po zasłonięciu okien, przybrał swą prawdziwą postać i skontaktował się z Najpiękniejszym. Panie, wszystko idzie zgodnie z planem. Przyjęli mnie. Jutro pierwsza msza. Postaram się nie marnować tu zbyt wiele czasu.
* Msza skończyła się przed pół godziną, a kościół nadal był pełny. X grał. Grał
To publiczność - mówił wściekły do X, drepcząc nerwowo wzdłuż stołu. Mój drogi, wybacz, ale dzień, w którym cię przyjąłem, był dla mnie dniem przeklętym. Jesteś za dobry. Nie wiem, jak to robisz, nie znam się na muzyce, ale to twoje koncerty w trakcie i po ukończeniu mszy świętej stanowią powód, dla którego oni przychodzą. Straciłem wiernych. To nie może dłużej trwać. Proszę cię, żebyś opuścił nasze miasto, dopóki jeszcze nikt cię nie poznaje. Wyjedź jak najszybciej, może jakoś uda mi się ich odratować. To mówiąc zapłacił X za najbliższe pół roku i pożegnał, błogosławiąc na drogę. X spakował się i nadał ostatni meldunek. Panie, skończone. *
* Za życia X był geniuszem klawiatury. Jego muzyka oczarowała cały świat, rozbrzmiewała wszędzie, gdzie choć raz przypadkowo usłyszano jej fragment. Każdy człowiek, niekoniecznie meloman, zagadnięty hasłem: „muzyka", odpowiadał bez wahania: X. Kiedy umarł, na wszystkich kontynentach zapanowała żałoba. Śmierć w najmniejszym stopniu nie wpłynęła niekorzystnie na jego mistrzostwo.
tekstowi apel autora o tolerancję. Jako druga idzie humoreska antylibertyńska „Lekcja bezpiecznego seksu", której autor broni niby młodzież przed przedwczesnym uświadomieniem, ale sam oferuje go w swoim tekście w nadmiarze. Jeśli spodoba się Państwu taka zabawa skrajnościami, spróbuję ją powtórzyć. Jeśli nie - niech pozostanie „Hyde Park" jednorazowym świadectwem „z jakimi to ludź mi musimy w »NF« pracować". (mp)
szczęśliwe, że jutro, w niedzielę, będzie mogło przyjść do kościoła. Posłuchać muzyki. * W miesiąc później, kiedy podczas wszystkich uroczystości kościelnych w ciągu tygodnia miejski Dom Boży był wypełniony po brzegi, proboszcz zrozumiał wreszcie, że to nie wierni przychodzą na jego msze.
Kościół był pełen od dłuższego czasu. Również przed wejściem oblegały go tłumy. Każdy chciał usłyszeć, jak gra Cesarz Organistów. Wybiło południe. Zaczęły rozbrzmiewać pierwsze dźwięki psalmu, lecz nikt nie śpiewał. Wszyscy zamarli, zdezorientowani. Muzyka była toporna, niegodna porównania z tym, co prezentował X. Na ambonę wyszedł proboszcz. Po wstępnych obrządkach rzekł: Bracia i siostry, wierni, zgromadzeni w Bogu, wierzcie mi, musiałem to zrobić. Mamy nowego organistę, gdyż z niepokojem i troską obserwowałem przez ostatnie tygodnie... Słowa księdza zagłuszyło wrzenie tłumu. Ktoś zerwał ze ściany ostatnią stację drogi krzyżowej i rzucił nią w stronę ołtarza.
Ktoś inny wbiegł na ambonę i wbił w pierś księdza ostro zakończony krzyż, którym proboszcz usiłował się uprzednio zasłonić. Ktoś inny wdarł się na balkon i zrzucił organistę wprost w żądne krwi ręce. Nazajutrz z kościoła zostały zgliszcza. Najpiękniejszy Zły, Pan o Tysiącu Imion, Mefistofeles, czy jak kto woli Lucyfer, Belzebub itp., położył dłoń na ramieniu X. Wybrałeś stronę Zła i uczyniłeś, co było ci powinne, by zostać przyjętym. Odtąd będziesz mi służył, jako na ziemi, tak i w piekle, przez wszystkie wieki wieków. Eee, a niech cholera weźmie ten oficjalny ton. Coraz gorzej mi to wychodzi. Spisałeś się na medal, daję ci
Lekcja
bezpiecznego seksu Marcin Szymula Drogie dzieci, to wcale nie będzie trudne. Musimy to przejść. Zajmiemy się dziś bezpiecznym seksem pozamałżeńskim. Ten małżeński na razie was nie dotyczy, jesteście na niego za młodzi... Natomiast pozamałżeński, no cóż, stał się poważnym zagadnieniem społecznym. Społeczeństwo powinno odważnie spojrzeć w oczy swoim problemom. Według badań to seks przedmałżeński jest w 95 proc. powodem zachorowań na AIDS. Musimy więc wykształcić właściwe zachowania i nastawienia przede wszystkim w tej sferze. I to już od lat najmłodszych. Kto powie, jaki procent populacji zamieszkującej półkulę północną choruje bądź jest nosicielem wirusa HIV? - 18,7 proc, pani profesor. - Bardzo dobrze, Krzysztof, a południowej? - Też 18,7 proc. - Błąd! Kasia, pomóż Krzysiowi. - 29,3 proc. według danych za ubiegły 2007 rok. - Dobrze. Sami widzicie, że niebezpieczeństwo jest wielkie. Lekcje bezpiecznego seksu pozwolą nam nad nim zapanować, ograniczyć zagrożenie, osaczyć je w zarodku. Które z was potrafi powiedzieć, jaki typ seksu w największym stopniu naraża na zarażenie się AIDS? - Pedalstwo, pani profesor!
HYDE PARK miesiąc urlopu w dowolnie wybranym Kręgu Piekła. Tu masz kartę kredytową gdziekolwiek pokażesz tę pieczęć, wszystko dadzą ci za darmo. No, to siemano. Dzięki, Panie. X wstał, uścisnął prawicę Szatana i poszedł na piwo do najbliższego baru „Evil Horse".
galopująca klerykalizacja powoli zaczyna wy ważać drzwi, za którymi ukryła się przed nią Sztuka, opowiadanie moje może być bardziej potrzebne niż z pozoru się wydaje. Dla uspokojenia. Dla oddechu. Dla pewności swobody twórczej. Wojciech Kuczok
Opowiadanie „Droga do baru Evil Horse" naprawdę nie powstało na zamówienie sekty śląskich satanistów i mam nadzieję, że Redakcja podczas jego lektury wykaże się niezbędną w tym wypadku odrobiną tolerancji. Uważam, że szczególnie dziś, kiedy
- Jak ty się brzydko wyrażasz, Michał. Kto poprawi Michała? - Pani profesor, chodzi o stosunek homoseksualny. - Oralny. Stosunek oralny. - Tak i nie. To znaczy masz rację, Piotr, że seks oralny pod względem liczby wywołanych zachorowań stoi na drugim miejscu po... no właśnie, jakim? - Analnym! - Oczywiście. Bardzo was proszę, czytajcie uważnie podręczniki. Możecie także pytać rodziców. Niech dom włącza się do procesu dydaktycznego. - Pani profesor, pani profesor... - Co znowu, Katarzyno? - Czy mogę do toalety? - Kasiu. Przed lekcją bezpiecznego seksu każde z was powinno opróżnić pęcherz i kiszkę stolcową. Na sto trzydziestej stronie podręcznika napisano to wyraźnie. - Pani profesor, kiedy muszę... - Zaraz wracaj. Nie zapomnij użyć wody i mydła. Być może nam się przydasz. - Przepraszam, pani profesor. - Dobrze już. Nie chcę być dla was surowa, ale mam prawo oczekiwać minimum współpracy. Na początek tradycyjny seks pozamałżeński, pozycja najprostsza, zwana inaczej... - Klasyczną. - Nie najlepsze określenie, bez potrzeby dowartościowuje tę niewyszukaną przecież figurę. Kto zna inną nazwę? - Pozycja po Bożemu! - Michał, to już druga wpadka. Wulgarność mieszasz z religianctwem. Tu jest wolna szkoła, religię masz w kościele. Stawiam ci minus. - Pozycja konwencjonalna! - Dobrze, Wojtek. Nareszcie. Czemu trzeba to z was tak wyciągać. Nie bójcie się wiedzy, wiedza wyzwala i uskrzydla. Tyle razy wam powtarzałam.
- Pani profesor! - Michał, znowu! - Pani profesor, chcę się poprawić. Zgłaszam się do pozycji konwencjonalnej. - Pani profesor, i ja! - Eeee, Maryśka! - Michał i Marysia. Myślałam, co prawda, o Kasi... Podejdźcie do kozetki. Marysiu, połóż się. Na wznak! Michał, zdejm spodnie. Co się dzieje? - Nie staje mi, pani profesor. Może damy spokój? - Nie mówi się „nie staje", to nieeleganckie. Mówi się... - Zwisa kalafiorem. - Węgorzem! - Rura mu zmiękła! - Klasa, proszę o ciszę. Mówi się „brak wzwodu"... Zdziwicie się, ale to w najwyższym stopniu prawidłowe, że występuje brak wzwodu. Michał i Marysia opuścili jeden bardzo ważny etap bezpiecznego seksu... No, kto podpowie? - Gilganie. - Migdalenie. - Gra wstępna! - A na czym polega gra wstępna? Kto ją prowadzi? - Na dotykaniu! - Trzeba truć o miłości! - Nie, na szczypaniu. - Coś ty, na braniu do buzi, wpychaniu języka i paluchów!
- Nie krzyczcie. Wszystkie macie rację. Grę wstępną prowadzą obie strony. Marysia, Michał - zaczynajcie, proszę. - Pani profesor, obeszłoby się bez gry wstępnej, gdyby to nie Maryśka leżała, tylko Jolka. Ja to czuję. - Ale ja nie chcę, pani profesor! - Jolka, cicho bądź! Michał, wypraszam sobie podobne traktowanie koleżanek! Marysia nie jest gorsza od Jolki. Obie są pełnowartościowymi istotami ludzkimi płci żeńskiej. Mają takie same prawa i obowiązki. To jest lekcja bezpie-
cznego seksu, nie zabawa. Zgłosiłeś się na ochotnika. Zacznij wreszcie robić co do ciebie należy, bo zostało dwadzieścia minut do dzwonka i będę chyba, musiała zabrać klasie kawałek przerwy. - Pani profesor, to może ja wezmę do buzi? - Możesz Marysiu trochę pomóc koledze. To także mieści się w programie nauczania. Za jednym zamachem przerobimy także seks oralny. - O kluczę! Co ona rooobi!!! - Stop, Marysiu! Zatrzymaj się!!! Wiesław, wyjaśnij, czemu krzyczysz. Co według ciebie jest nie w porządku? - Niech Maryśka go nie dotyka gołymi rękami. Powinna mieć plastykowe rękawiczki. - Bardzo dobrze, znakomicie. Widzę, że ty jeden, Wiesław, czytałeś podręcznik. A czy i Michał nie powinien czegoś zrobić? - Michał powinien mieć założoną prezerwatywę, inaczej...
HYDEPARK Wiesław, stawiam ci szóstkę. Właśnie tego dotyczą lekcje bezpiecznego seksu. Musicie cały czas myśleć, uważać, być zabezpieczeni. Tego wymaga rozsądek. Jesteście istotami ludzkimi, nie zwierzętami. Bez poczucia bezpieczeństwa nie ma przyjemności, nie ma pełnej pozamałżeńskiej rozkoszy. Poza
tym prezerwatywa pozwala uniknąć jeszcze jednego. Kto powie czego? - Dziecka! - Kochani, zajmujemy się bezpiecznym seksem pozamałżeńskim, nie prokreacja. Prokreacja będzie w klasie maturalnej. Prezerwatywa pozwala uniknąć zapłodnienia. Dziecko i zapłodnienie to dwie zupełnie różne sprawy. - Pani profesor, ja nie wiem, to słowo... prezerwatywa. Mój starszy brat mówi kondon. - K o n d o m! Jest to równouprawniona nazwa oboczna. Podobnie jak na przykład kutafolia. Może znacie inne określenia? - Membrana. - Nachujnik! - Zielony balonik. - Zabawne, jakby poetyckie. - Ubek! - Kotan! - Śmieszne, tych dwu ostatnich nie znałam... Nareszcie jesteś, Kasiu. Nie będziemy dla ciebie wszystkiego powta-
rzać. Zapytasz kolegów po lekcjach, proszę też uzupełnić notatki. - Tak jest, pani profesor. - Michał i Marysia, także idźcie na miejsce. Zrozumieliście już, mam nadzieję, jakie są wymagania dotyczące wymogów bezpieczeństwa w przypadku pozycji konwencjonalnej. Michał, nie wykazałeś się wiedzą ani koleżeńską postawą. Marysiu, tyle mogę zrobić dla ciebie, że nie wystawię ci żadnej oceny. Nie okazałaś należytej czujności. - Poprawię się na klasówce, pani profesor. - Mam nadzieję... Zostało mało czasu. Czy ktoś przyniósł maść, krem, masło, oliwkę, pachnące mydełko?... Nikt? Więc nawet nie warto zaczynać ze stosunkiem analnym. Przerobimy to za tydzień. Proszę, żebyście zdecydowali się wcześniej, dwu chłopców i dwie dziewczynki... Temat: pozamałżeński bezpieczny seks homoseksualny dla obu płci. Nie chcę łamać waszych skłonności, dlatego sami ustalcie, kto wystąpi w pokazie. No proszę, już dzwonek. - Przepraszam, pani profesor. Mówiła pani, żeby przypomnieć o pomocach do następnych lekcji. - Dziękuję, Wiesiu. Ty jeden jesteś przytomny. Uważajcie wszyscy, za dwa tygodnie lekcja bezpiecznego picia. Chłopcy będą musieli przynieść whisky lub żytniówkę, dziewczynki sherry. I do tego oczywiście duże cytryny, soki pomarańczowe, grapefruitowe. Ach, byłabym zapomniała, zdobądźcie koniecznie parę puszek sardynek i tuńczyka w oleju. Szkoła ma ograniczony budżet, nie zdoła zapewnić uczniom wszystkich pomocy naukowych we własnym zakresie. - A za trzy tygodnie? - Tytoń, używki, narkotyki. Tutaj jesteśmy dobrze zaopatrzeni. Tatuś jednego z kolegów z wyższych klas jest pracownikiem szpitala i dostarczył szkole strzykawek, odpowiednich specyfików, substancji dezyfekcyjnych i niezbędne środki czystości. Pamiętajcie - dorosłe życie pełne jest zadziwiających propozycji, niebezpieczeństw, pułapek. Macie wielkie szczęście. Kiedy pomyślę, że wasi rówieśnicy w XX wieku wychodzili temu wszystkiemu naprzeciw nie uzbrojeni i nie ostrzeżeni - ogarnia mnie przerażenie. - Pani profesor, a po feriach? Co będziemy robili w przyszłym miesiącu? - Po feriach, drogie dzieci, zajmiemy się bezpiecznym hazardem. Nie bytem i nie jestem sympatykiem „Lasecznika Złośliwego", zwalczanego zawzięcie przez spory odłam społeczności polskich nauczycieli. Ale kiedy profesor Andrzej Stelmachowski stwierdza! jako minister edukacji narodowej, że nie widzi potrzeby szkolnego wpro wadzania naszych dzieci w problematykę AIDS - to, kurczę blade, chyba wiem, co mógł mieć między innymi na myśli. Marcin Szymula
z polskiej fantastyki Zajęli ten opuszczony pas bunkrów o zmroku. Noc zastała ich już bezpiecznych. Wyprzedzali Rosiczkę najwyżej o kilkanaście kilometrów, ale on musiał jeszcze przeprawić się przez bagna, a to była ciężka praca i posuwał się wolno. Zresztą bunkry dawały dobrą osłonę. Cholerne betonowe trumny - powiedział Siódmy. Miał tylko jedną rękę. Dwudziesty Czwarty rozłożył się obok. - Wczoraj mówiłeś coś o cholernym błocie. Trudno ci dogodzić. To jest wojna, stary. Gdybyś zapomniał. - Gówno mnie to obchodzi. Siedzieli pod ścianami w ciemności. W tym bunkrze zmieściło się tylko pięć osób, ale w sumie było ich szesnaścioro. Najstarszy miał dziewiętnaście lat i dowodził. Palił papierosa. Wszyscy palili. Co teraz z nami będzie? - spytała Aloe.
HORDA Piotr Górski
Była najpiękniejszą dziewczyną w grupie i sypiała z Pierwszym, bo miał władzę. Teraz czuł na pliczku jej oddech, ale nie śpieszył się z odpowiedzią. - Trzeba iść za Piątym - rzekł. - Musimy go dostać. Wiem, że jest ciężko, ale jeśli cokolwiek jest pewne, to właśnie to, że trzeba iść za Piątym. - Może lepiej zaczekać na Rosiczkę - odezwał się Dwunasty. Skasujemy jego bandę, a Piątego poszukamy potem. Nie - rzekł krótko Pierwszy. Rosiczka będzie ostrożny - mruknął Dwudziesty Czwarty. - Wydaje mu się, że jest naszym jedynym problemem. Nie wie, jaki numer wyciął nam Piąty, będzie więc ostrożny i dlatego powolny. To jasne, że w końcu nas dorwie. Może wejdzie nawet za nami do miasta. Ale wtedy my już znajdziemy Piątego. Znajdziemy go na pewno. Rozmawiano jeszcze przez chwilę, a potem zapadła cisza. Aloe położyła się obok Pierwszego, przywarła do niego całym ciałem i szybko zasnęła. Nie oponował, skoro zdecydowała, że tym razem do niczego między nimi nie dojdzie. Nie znosiła, kiedy próbował zbyt mocno zbliżyć się do niej, a wokół byli inni. Po prostu czyjaś obecność ją krępowała. Z początku cieszył się z tego, bo myślał, że to oznaka uczucia. Znał jej przeszłość. Potem zrozumiał, że nie o miłość tu chodzi. Aloe była piękna i chciała coś znaczyć. Pierwszy był przywódcą. Aloe została więc jego kochanką. Gdyby ktoś inny był przywódcą, Aloe zostałaby jego kochanką.
Była zawodową kochanką przywódcy. Oczywiście, starała się nie dać tego poznać Pierwszemu. Na swój sposób była miła. Pierwszy długo nie mógł zasnąć. Potrzebował snu, ale pomimo wysiłków nie udawało mu się. Słuchał wycia psów. Ich głosy przypominały mu dzień, kiedy zawaliły się stropy w kopalni. Kopalnia znajdowała się na terenie skażonym. Nikt nigdy nie chciał tam chodzić. Pierwszy z początku też nie. Dopiero później, kiedy wiele zaczęło od tego zależeć, przedarł się wraz z całą grupą przez radioaktywną pustynię i zeszli pod ziemię. Szukali magazynu, który był tak ważny, że zbudowano go poniżej linii wydobycia, co wydawało się do tego stopnia nierealne, że nikt nie spodziewał się, że on tam jest. Nie znaleźli go od razu, choć mieli wszystkie informacje. Popełnili wiele błędów. W końcu trafili na magazyn i zabrali zeń jedną jedyną rzecz, po którą przyszli. Metalowy amulet wielkości pięści. Ale to było już potem, jak część starych stropów runęła. Nic nie dało się zrobić. Pierwszy pamiętał, że psy wyły wtedy jak potępione. Większa część grupy została na zawsze pod pokładami. Na początku czuł żal. Potem, bardzo szybko, przeszło mu. Ludzie z jego otoczenia umierali często i bez patosu. Można było się przyzwyczaić. Byli dziećmi, ale nie myśleli o sobie jak o dzieciach. Na to mieli zawsze zbyt dużo ciężkiej broni. Zasypiając, Pierwszy sprawdził, czy ma automat w zasięgu ręki. Potem jeszcze próbował uprzytomnić sobie, kto pełni wartę. Pomyślał, że to dobrze, że on sa m nigdy nie musi pełnić warty. Powietrze było wokół zimne. Pierwszy zapadał w głęboki i spokojny sen.
0 świcie grupa ruszyła w drogę. Piąty musiał iść do stolicy. To była jego jedyna szansa. Nikt nie zastanawiał się, jaką drogę wybierze. Szedł najkrótszą i miał przewagę. Chodziło teraz o to, żeby wygrać wyścig osiągając cel przed Piątym. Posuwali się szybko. Razem tworzyli małą kolumnę. Nie byli tak brudni ani tak nędznie ubrani, jak niektóre bandy. Wielu z nich miało na sobie grube skórzane kurtki, inni fragmenty żołnierskich mundurów, znajdowanych na pobojowiskach albo zdobywanych w walce. Dziewczyny ubierały się po męsku. Dźwigały tylko mniej broni. Za to chłopcy nieśli jej tyle, że gdy nadarzała się okazja, w przeszłości dochodziło do starć nawet z oddziałami regularnego wojska. Mieli wszystko. Począwszy od granatów, z których tworzono całe naszyjniki, poprzez miotacze, zwykłe automaty i pistolety, aż po niewielką wyrzutnię na stelażu. Wyrzutni używanodo niszczenia zabudowań. Wataha psów postępowała z tyłu. Pierwszy śmiał się i patrzył, jak idą, nisko pochylając łby, posłuszne na każde skinienie. Olbrzymie, ciemne, niezwykle silne, były z grupą od dawna; żyły z ludźmi i ginęły z ludźmi. Wielu chłopaków miało swoje psy. Gdy Piąty zdradził, jego zwierzę zastrzelono. Z żalem, ale zastrzelono. Nie miało to nic wspólnego z zemstą, ale wszyscy czuli, że tak trzeba. Posuwali się przez kamieniste tereny, mijając lasy strzaskane bombardowaniami, spalone miasta, potoki, w których woda była gęsta i ciężka jak oliwa. Pierwszy pozwalał psom żywić się ludzkim mięsem, gdy znajdowali nie pochowane zwłoki. Nawet tutaj, choć do stolicy nie było daleko, morderstwo było czymś, z czym stykało się na każdym kroku, jednak dalej na południe okolice stawały się bardziej cywilizowane. To właśnie wydawało się niepokojące. Pierwszy jeszcze nigdy nie był w stolicy. Oficjalnie mógł się tam dostać każdy, kto tego pragnął. Praktycznie decydowali o tym przywódcy patroli wojskowych, którzy nieufnie odnosili się do wszelkich cywilnych uztJrbjonych ugrupo-
wań. Jak na razie napotykano tylko mniejsze oddziały żołnierzy, które nie paliły się do konfontacji z uzbrojoną po zęby gromadą wyrostków. Ale kontakt musiał w końc u mieć miejsce. Na wszelki wypadek członkowie grupy posiadali przepustki z pieczęcią książęcą, wystawione prze z Arradrona. Minister przyznał im je, gdy zawierano umowę. Piąty także miał ten dokument. Dzięki temu mógł bez trudu skontaktować się z Arradronem w jego siedzibie zwanej Zamkiem Mniejszym, a która była po prostu luksusową willą. Trzeba więc było znaleźć się w stolicy wcześniej. Pościg trwał. Pierwszy szedł na końcu. Prowadził Dwunasty. On często przekradał się do stolicy i kierunek znał doskonale. Sprzedawał tam wszystko, co zrabowali; miał wewnątrz znajomych. Dwunasty był najmłodszy z bandy. Miał czternaście lat. Kiedy podrzynał komuś gardło, był bardzo spokojny i uśmiechał się miękko. Co będziemy robić, gdy już się wszystko skończy? - zapytała Aloe. Pierwszy wzruszył ramionami. - Tyle razy już o tym rozmawialiśmy. - Bo to tak przyjemnie - odparła. - Porozmawiajmy trochę, na wypadek, gdyby się nie sprawdziło. Spojrzał na nią. - Odnajdziemy Piątego. Zabijemy go i odzyskamy amulet. - To dobrze. Ty zawsze jesteś pełen wiary. Myślę tylko, czy dla wszystkich to będzie dobre. Nie wiem, czy zdołam się przyzwyczaić. - Co za głupstwa - rzekł. - Będziemy żyć normalnie. Jak ci wszyscy szczęśliwi ludzie w stolicy. - Nie wiem - pokręciła głową. - Co zrobi Siódmy, ze swoją jedną ręką. On nic nie umie. Nikt nie zechce do pracy kaleki - analfabety. Albo Dwunasty. On jest taki, taki... - No jaki? - Taki dziki. Jak on się tam będzie czuł, wśród tych wszystkich ludzi, którzy okażą mu swoją pogardę za to, że jest tym, czym jest. - Wszyscy jesteśmy trochę dzicy - rzekł Pierwszy. Dlatego żyjemy. Właśnie dlatego jeszcze żyjemy. Wojna to nie mój wymysł. Nie moja wina, że to trwa już dziesiątki lat, że gdy upadły państwa i wymieszały się narody, pojawili się książęta i teraz oni walczą ze sobą. Że moi rodzice zginęli i wychowałem się wśród obcych, że ciebie od małego przyuczano, jak być dziwką, że Dwunasty zagazował swoich starych, bo chcieli go sprzedać na targu. - Ty skurwysynu - gwałtownie uniosła głowę, a włosy płynnie opadły jej na ramiona. - Nie musiałeś tego mówić. Sama wiem, kim byłam. Ty skurwysynu. Dobrze - rzekł. - Nie powinienem tego mówić. Roześmiała się. - Jesteś kanalią. To normalne, tym stadem musi rządzić najgorszy łajdak, ale nie nadajesz się do życia w stolicy. Ty - ani nikt z nas. Nie oszukujmy się. Arradron też wie o tym. Nawet, jeśli odzyskamy amulet, on go weźmie i nie da nic w zamian. - Mówiłaś, że przyjemnie jest mówić o tym. Na razie nie widzę w tym nic przyjemnego. Niebo pociemniało. To samoloty któregoś z książąt podążały na zachód. Olbrzymie bombowce o skrzydłach jakby wyrzeźbionych z płomieni. Nikt nie zadał sobie trudu, by odgadnąć, czyje mają barwy. Było to bez znaczenia. Pierwszy sposępniał. - Wiesz, ja naprawdę bym chciał znaleźć dla siebie, dla nas miejsce. - Wiem - odparła. - Dlatego poszliśmy tam i zdobyliśmy ten amulet. On nam pomoże.
Powiedz - rzekł. - Gdy to się stanie, zostaniesz ze mną? Skinęła głową. Tak. Zostanę. Zostanę z tobą na zawsze. Uwierzył jej. Nie wierzył, kiedy mówiła, że go kocha, ale teraz uwierzył. Pomyślał, że po prostu chce w to wierzyć, ale nie zmieniło to w niczym radosnego nastroju, który go opanował. Pierwszy zbliżył się do Dwunastego. - Kiedy dojdziemy? - spytał. - Jutro w nocy - odparł chłopiec. - Źle. Musimy być przed wieczorem. - No to trzeba mocniej wyciągać kulasy. - Piąty pewnie wyciąga. - E, czyja wiem. Jest już zmęczony, ścigamy go blisko tydzień. Jeżeli jest głupi, to często szedł i w dzień i w nocy. Nie mówię, że mógł zmylić kierunek. Ale jeśli nie dbał o siebie, to jest wykończony. Idzie wolniej, choć sam o tym nie wie. - On nie jest głupi - rzekł Pierwszy. - Był jednym z nas. Ale musimy być w stolicy przed nim. To pewne. - Powtarzam to sobie w każdej minucie - odparł Dwunasty. - Nawet, gdy idę się odlać. Okolica się zmieniała. Wojenne zniszczenia stawały się jakby mniej widoczne. Asfaltowe szosy i tu były nieprzejezdne, ale tym razem nie w wyniku bombardowań, lecz artyleryjskiego systematycznego ostrzału. Książęta udzielali sobie nawzajem gwarancji, że nie użyją powietrznych armii do nalotów na swe stolice. Mogli w ten sposób kierować działaniami bezpieczni za murami. Ich umowy obowiązywały oczywiście do chwili, w której jedna strona nie osiągnęła nadmiernej przewagi i przeciwnik przestawał mieć cokolwiek do stracenia. Starano się więc nie przeważać zbytnio w wojnie. Uzyskiwano coś w rodzaju równowagi dynamicznej, wiernie przypominającej równowagę nuklearną sprzed kilkudziesięciu lat. Była to odrobina rozsądku w szaleństwie. Coś, co pozwalało dobrze się bawić.
W południe grupa zatrzymała się w opuszczonej, ale nie całkiem zrujnowanej wsi. Zmęczenie udzielało się wszystkim. Co za miejsce, tfu - przeżegnał się Trzydziesty Drugi, siedemnastoletni chłopak z długimi włosami i krzyżem, zwisającym na piersi. - Niby wszystko w porządku, zabudowania jakby w komplecie, tylko ludzi nie ma. To musiała być broń biologiczna. Tylko to. Przeżegnał się. - Zamknij się, cholera - mruknął Siódmy. - To mogło być cokolwiek - odezwał się Piętnasty. - Nie, to musiała być biologiczna - Trzydziesty Drugi znów się przeżegnał. - Przestań się, cholera, modlić - wrzasnął Siódmy. Słowo, że jak cię widzę, żreć mi się odechciewa. Jadł suchary. Jedyne, co jeszcze zostało im do jedzenia. Resztki mięsa skończyły się dwa dni wcześniej. O mięso było ciężko. - Co to za brednie - powiedział Pierwszy kładąc się na ziemi. - Obojętnie, co tu się stało, to było dawno. Ktoś tych wieśniaków dyskretnie wy tłukł albo po prostu uciekli. - Jeżeli to biologiczna, to mogło jeszcze coś zostać - nie dawał za wygraną Trzydziesty Drugi. Piętnasty wzruszył ramionami. - Nie martw się. Nie musisz się tym martwić. Nikt wracający ze strefy nie musi martwić się już czymkolwiek. - Ty, tobie też nikt nie kazał ładować się w ten syf powiedział Pierwszy.
Spokojnie. Ja tam nie płaczę. Porozsiadano się pod ścianami domów. Niektórzy zaczęli plądrować wieś w poszukiwaniu czegoś cennego. - Ciągle o tym myślę - powiedział Dwunasty do Siódmego. - O czym? - No, że tam było tyle tego promieniowania. - Gdyby nie było, wszystkim zajęliby się żołnierze i nikt by z nami nie gadał. Dwunasty zastanowił się. - Może tak byłoby lepiej. - Cholera z tobą. Zawsze chcieliśmy takiej szansy i ty też chciałeś. - Ale teraz nie wiem. - Bo za dużo o tym myślisz. - A co? Źle nam się żyło? Robiliśmy wszystko, na co mieliśmy ochotę. Nikt nie był tak silny na pograniczu. - Prawda, nie jesteśmy już tacy silni, ale gdy zostaniemy w stolicy, to już nie będzie ważne. - To dlatego, że całe życie marzyliśmy, żeby tam być. Bo to wydawało się wspaniałe. - I teraz jest wspaniałe, cholera. Już nie. Nie dla mnie. Wiem, że jestem bardzo chory. Siódmy dał mu papierosa, sam też zapalił. Spojrzał w niebo. Stolica. To jest to. Własne mieszkanie, bezpieczne życie, te wszystkie fantastyczne rozrywki. Tam pożyjemy, zobaczysz. Może będzie to krótkie życie, ale nie będę żałował. Tak. Tylko, żeby nie ta świadomość. Dwudziesty Trzeci, nieduży chłopak, który zawsze się śmiał z byle czego, teraz też się roześmiał. Musiał słyszeć, o czym mówią. - E tam - rzekł. - Wszystko ma dobre strony. Teraz, na przykład, nie boję się sikać w nocy. Dawniej się bałem, bo to różnie bywa. Ale teraz nie. Kiedy wyciągam kutasa, to tak, jakbym zapalał latarkę. Mój kutas świeci w ciemności. - To idź sobie poświeć - odparł Siódmy, a odwracając się w stronę Dwunastego powiedział: - Sam wybrałeś. - Myślałem, że jest mi wszystko jedno, ale czasem mnie to bierze. Siódmy pokiwał głową. Dzieciuch jesteś. Był tylko trzy lata starszy, ale Dwunasty nie zaprotestował. Nie powiedział mu także, że najgorzej by było, gdyby musieli wracać. Siódmy palił papierosa jakoś nieporadnie i nerwowo. Cholerna kopalnia - rzekł. - Ale warto. Żebym zdechł, warto.
Przerwa w marszu trwała krótko. Szybko wyszli ze wsi. O Rosiczce prawie zapomniano. Oni ścigali Piątego, Rosiczka i jego najemnicy podążali ich śladem. Kiedy zaatakował grupę przy wyjściu ze strefy i zażądał, by oddać mu amulet, Pierwszy wściekł się, ale nie podjął walki. Napastników było więcej, a wielu jego chłopaków zginęło przecież w kopalni. Banda Rosiczki była zbieraniną dezerterów z armii książęcej. Amulet był dla nich szansą. Pośród moczarów, zastawiając pułapki, Pierwszy zgubił prześladowców. Obyło się bez nowych zabitych, ginęły tylko psy. Za to te, które przeżyły były najsilniejsze. Tutaj, bliżej stolicy, Rosiczka nie mógł czuć się bezpieczny. Nie miał przepustek. Ale i Pierwszy zachowywał ostrożność, gdy mijały go patrole, a było ich coraz więcej. Grupa jednak posuwała się szybko, mijając pas wielkich lasów i wchodząc na niewielki płaskowyż. Na krótko przed wie-
czorem spadł lekki deszcz. Potem się rozpogodziło. Dopiero późną nocą przywódca pozwolił się zatrzymać. Zdecydował, że odpoczywać będą tylko dwie godziny. Leżąc przy Aloe, przywódca zasypiał. Słyszał jej równy oddech i słyszał, jak Kryta, inna dziewczyna z grupy i Piętnasty rozmawiają o tym, jak to będzie potem. Właściwie nie chciał dziwić się temu, co dochodziło jego uszu. Kryta mówiła, że do ich przyszłego domu kupią elektryczną zmywarkę do naczyń, żeby niczego nie stłuc. Piętnasty upierał się, że to nie będzie potrzebne, że poradzą sobie i tak. Pierwszy był pewien, że Kryta nigdy nie widziała nawet szklanki. W domach rolników, których przychodzili zabijać, naczynia były plastykowe. Ale z opowieści wiedziano, że w stolicy naczynia są ze szkła. Nie wolno więc było ich tłuc. Pierwszy zastanawiał się, o czym mówią dwie pozostałe pary. Tylko cztery dziewczyny przeżyły ostatnie wydarzenia i działało to przygnębiająco. Czy opowiadają podobne głupstwa, jak ci tutaj; czy sądzą, że zostaną razem, jak on, kiedy pytał o to Aloe? Pomyślał, że to dobrze, że ma Aloe. Niektórzy nie mają nawet takich dziewcząt, które udają miłość. Zatopił twarz w jej włosach. Zasypiał prawie szczęśliwy. Dwie godziny minęły szybko. Potem znów ruszyli w kierunku, który wskazywał Dwunasty. Pomimo zmęczenia, pomimo ciemności. Późno po wschodzie słońca natrafili na osadę rolników. W pobliżu nie było żołnierzy. Pierwszy dał znak i grupa stanęła. Szare twarze zaczęty się ożywiać. To bardzo ładne miejsce - powiedział ktoś. - W takich miejscach nigdy nic się nie dzieje. Życie przepływa obok i ludzie nie bardzo wiedzą, co to jest ten prawdziwy świat. A szkoda. Bardzo szkoda. Dwunasty rzucił spojrzenie na Pierwszego. Czekał rozkazu i nie mógł ukryć podniecenia. Mieszkańcy właśnie ich zauważyli. Kobiety podniosły alarm. Nie miało to żadnego znaczenia. Palili już większe osady, takie, których broniło wojsko. Wysadzali w powietrze całe zespoły domów. Rozstrzeliwali mężczyzn, gwałcili kobiety. Było ich wtedy więcej, ale i roboty było więcej. Ku dowódcy zwracały się wszystkie oczy. Wiedział, co znaczą te spojrzenia. I czuł to samo. Podchodzimy, ale spokojnie - rzekł. Nie musiał mówić. Wystarczyło. Zbliżali się wolno, nie dotykając broni, prowadząc rozmowy o niczym. Mężczyźni z osady wyszli przeciw nim z automatami, inni kryli się za rogami budynków. Pierwszy wiedział, że nie zaczną strzelać pierwsi. Wojna niczego ich nie nauczyła. Choćby trwała jeszcze kilkaset lat, tacy jak oni, rolnicy, musieli zawsze umierać. Od pierwszych zabudowań dzieliło grupę najwyżej sto metrów. Mężczyźni z osady zaczęli zdradzać oznaki zdenerwowania. To był sygnał, że trzeba zaczynać. Wyrzutnia, niedostrzegalnie, została odbezpieczona. Piętnasty niósł ją na plecach i nie można było zauważyć, że coś przy niej poprawia. Jedna niewielka głowica z powodzeniem mogła wyłączyć większość bohaterskich obrońców. Dym i ogień umożliwiały w takich sytuacjach natychmiastowy doskok na osłonięte pozycje, otwarcie ognia i rozpoczęcie zabawy. Aloe zbliżyła się do Pierwszego. - Nie róbmy tego - powiedziała cicho. - To postanowione - rzekł. - Proszę, przecież miało być inaczej. - Później. Uwiesiła się jego ramienia.
Nie teraz - powiedziała głośno. - Nie można teraz, kiedy idziemy do stolicy, kiedy wszystko ma się zacząć od nowa. To już niepotrzebne. To strata czasu. Słyszeli ją wszyscy. Słyszeli nawet rolnicy. Pierwszy spojrzał na nią ze zdziwieniem. Zatrzymał się. Inni stanęli za jego przykładem. Odległość od osady była niewielka. Strata czasu - powtórzyła Aloe. Sytuacja stała się napięta. Obrońcy cofnęli się i osłonili. Czekali. Atak wciąż jeszcze nie stanowił problemu, ale sygnał należało dać natychmiast. Jednak Pierwszy zwlekał. Zostawmy - powiedział Dwudziesty Czwarty. Pierwszy spojrzał na niego, potem na Aloe. Nie patrzył na nikogo więcej. Pomyślał, że stolica jest blisko. Muszą się śpieszyć. Podniecenie w nim opadło. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Rozejrzał się wokół siebie. Odchodzimy - rzekł. ' Odwrócił się i poszedł, poprawiając broń. Reszta, ociągając się, ruszyła za nim. Ktoś zaklął. Ostatni szedł Dwunasty, który choć rozczarowany, rozważał coś, bo wysiłek malował się na jego dziecięcej twarzy. Na mężczyzn, którzy wciąż stali z karabinami przed drzwiami swych domów, nikt już nie zwracał uwagi. Rolnicy nie strzelają w plecy.
Dziewiąty zrównał się z Pierwszym. Piąty chce wszystkiego dla siebie - powiedział. - Arradron nie zechce z nami rozmawiać, jeśli będzie już miał amulet. A wtedy będę żałował. Będę żałował, że nie spaliliśmy tego miejsca. W jego twarzy dowódca wyczytał groźbę. Dziewiąty był o rok młodszy, ale szeroki w ramionach i szybki. Idź do diabła - rzekł Pierwszy. Co do rolników, to sprawa była jasna. Rosiczka, idąc w ślad za Pierwszym, zetrze osadę z powierzchni ziemi i utopi ją we krwi. Potem zaczai się w pobliżu w nadziei, że Pierwszy wróci. Albo Rosiczka wejdzie do stolicy. Lecz to mało prawdopodobne. Raczej będzie czekał. Wkrótce grupa natknęła się na dość znaczny oddział wojska. Blisko sześćdziesięciu zabójców w mundurach.
Żołnierze uformowali szyk i wymierzyli z automatów. Odpowiedziano tym samym. Psy przywarły na ziemi, warcząc. Wzajemna lustracja przeciągała się; zapadła pełna napięcia cisza. Dowodzący oddziałem oficer zażądał informacji, skąd są i dokąd idą. Zachowywał się prowokująco i był bardzo pewny siebie. Pierwszy zignorował to. Rozkazał swoim pokazać przepustki. Oficer długo je oglądał, zanim pozwolił grupie przejść. Żołnierze długie minuty trzymali jeszcze broń w pogotowiu. - O mały włos - powiedział Dziewiąty patrząc na Pierwszego. - To byli cholernie nerwowi żołnierze - powiedział Siódmy. - Ja tam wolę jasne sytuacje. Widzisz cholernego żołnierza, to go zabij. Nie wierzę w te przepustki. A jeśli ja nie wierzę, to jak ma w nie uwierzyć taki cholerny żoł-
nierz. Jeszcze dwa razy zatrzymywano ich, nim ujrzeli mury stolicy. Była ogromna. Miała kilka kilometrów średnicy, a obwarowania wznosiły się ponad ziemię na jakieś dwadzieścia metrów. Miasto płonęło miliardem świateł w bladym mroku zbliżającego się wieczoru. Wspaniałe - powiedziała Aloe. Piętnasty patrzył na psy. Nie mogły iść z ludźmi. Czuł żal, że tracą te piękne, dumne zwierzęta o głębokich, lśniących oczach. Zawołał na nie. Otoczyły go ciasnym pierścieniem swych ciemnych ciał, a on przyklęknął i mówił do
nich, jak gdyby potrafiły go pojąć. Potem kazał im zostać. Grupa oddaliła się już znacznie, ale wielu chłopaków oglądało się za siebie. Kiedy Piętnasty ruszył śladem reszty, psy zaczęły się denerwować. Gestem i krzykiem zabronił im ruszać się z miejsca. Były posłuszne. Piętnasty dołączył do swoich, a potem jeszcze raz odwrócił się. Widział przyczajone na ziemi sylwetki zwierząt, które powoli roztapiały się w szarości.
Do bram dobrnęli już grubo po zachodzie. Handlarze, którzy tam wystawiali swój towar, skwapliwie schodzili im z drogi. Kilkanaście posępnych postaci wnikało do miasta i nikt ich nie niepokoił. Pojedynczy żołnierze odwracali wzrok. Zła sława swobodnych gangów czyniła swoje. Tylko policjanci przyglądali się przybyłym natarczywie i bezczelnie. Tutaj policjant czuł się Bogiem w stosunku do ludzi z zewnątrz. Trzeba było tu mieszkać, żeby mieć swoje prawa. Dwunasty prowadził. To on był pośrednikiem między Pierwszym a Arradronem, kiedy zawierano układ, że grupa zdobędzie amulet w zamian za status obywatelski. Znał stolicę. Szli ulicami pełnymi ludzi mimo późnej pory. Dziewczyny przyglądały się, jak pięknie ubrane są kobiety. Czasami tłum rozstępował się, kiedy wolno przejeżdżał opancerzony samochód policyjny. Poza tym nie funkcjonowały tu żadne pojazdy. Fluorescencyjne tablice informowały przybyszów, że między piątą a szóstą rano każdy, kto znajdzie się na ulicy, zostanie rozstrzelany przez siły porządkowe. Stolica nie chciała włóczęgów śpiących pod ścianami budynków. Na ten czas goście opuszczali miasto i często przeczekiwali fatalną godzinę pod jego murami. Mieszkańcy wracali po prostu do domów. Utrzymywano porządek. Patrz, jakie to wszystko wielkie - powiedział Dwudziesty Czwarty do Siódmego. Wyciągniętą ręką wskazywał w górę, przed siebie, gdzie wstrzeliwały się w niebo sylwetki gigantycznych wieżowców. Siódmy skinął głową. Ze wszystkich stron napływało światło tysięcy neonów i reklam. Było naprawdę jasno. Jedna z dzielnic wyróżniała się niezmiernym zagęszczeniem nocnych klubów, które właśnie otwierane, zapraszały do swoich wykwintnych wnętrz. Gdzie indziej tego nie było. Tam z reguły panował większy spokój. Wszędzie za to rozciągały się sieci sklepów i domów handlowych. Przez oszklone witryny można było zajrzeć i przekonać się, że jest tam wszystko, czego można pragnąć. Tu nie ma wojny - rzekł Siódmy. - Tu wojna jest tylko pieprzoną bajką, która nikogo nie obchodzi. Wygląd grupy budził zainteresowanie. Bandy z zewnątrz pojawiały się tu rzadko. A już prawie nigdy w pełnym uzbrojeniu, choć prawo nie zakazywało noszenia broni. Policja poddawała intruzów troskliwej obserwacji i wcale tego nie ukrywano. Wiadomości o ich ruchach funkcjonariusze podawali sobie przez radio. Gdy grupa znalazła się w okolicach Zamku Mniejszego, była otoczona przez mundurowe patrole i tajnych agentów. Nie ingerowano jednak. Nie było powodów. Dwunasty zatrzymał się. To tu, blisko - rzekł. Stali na obszernym placu. Tłum falował tutaj, jak wszędzie, ale niedaleko wybudowano masywne ogrodzenie z czarnej stali. Czaszki i piszczele wymalowane na murze ostrzegały przed wysokim napięciem. Idąc wzdłuż muru, dotrzemy do wejścia - powiedział Dwunasty.
Drugi skinął głową. Dobrze. Pójdziemy we dwóch. Reszta tu zostaje i czeka. Spostrzegł, że kilkanaście par oczu patrzy na niego w skupieniu. Tak - rzekł. - Zobaczymy. Poszli. Jacyś chytrzy faceci idą za nami - wyszczerzył zęby Dwunasty. Spokojnie - odparł Pierwszy. - Rzucamy się w oczy. Wartownia i wejście nie były daleko. Pierwszy oddał Dwunastemu swoją broń. Czekaj tu - powiedział. - Zaraz - zaprotestował Dwunasty. - Pójdę z tobą. Wszystko tu znam, będzie łatwiej. - Nie. Idę sam. Czekaj tu i patrz na wszystko. - Ty, chyba nie chcesz nas wykiwać - rzekł nagle Dwunasty. Pierwszy wbił w niego wzrok. Patrzył i milczał, aż czternastolatek odwrócił głowę. Potem dowódca ruszył w kierunku wartowni, bez słowa. Dwunasty, wściekły, splunął, zatrzymał jednak go gestem i powiedział: - W budynku, w poczekalni na ścianie jest monitor. Na nim są nazwiska ludzi, którzy mieli lub będą jeszcze mieć spotkanie z Arradronem. Nie umiem czytać, ale mówiono mi, że to właśnie taki wykaz. - Dobra, bękarcie. Strażnik zlustrował Pierwszego uważnym wzrokiem. Długo porównywał zdjęcie na przepustce z jego twarzą. Czujnikiem zbadał oryginalność pieczęci. Porównał odciski palców. Za ogromną kratą dwóch innych strażników nieruchomo gapiło się przed siebie. Wartownik odszedł na bok i rozmawiał z kimś przez mikrofon założony tuż poniżej linii ust. Wrócił za chwilę. Pan minister przyjmie pana. Masywna krata podniosła się bezszelestnie. Pierwszy wszedł. Obszukano go, osłuchano jakimś urządzeniem i powiedziano, gdzie iść. Strażnicy patrzyli za nim, a on poszedł szeroką aleją przez dosyć ładny ogród. Przy końcu alei znajdował się stylowy dom o spadzistym dachu. Stojący przy drzwiach goryl także obszukał Pierwszego. Po przejściu przez próg chłopak znalazł się w korytarzu, gdzie podłoga była z marmuru, a pod ścianami stary egzotyczne rośliny. Wtedy przeszukano go po raz ostatni; najdokładniej.
W poczekalni znajdował się jeszcze tylko jeden człowiek, Siedział w głębokim fotelu i przeglądał jakieś papiery. Nie zwrócił uwagi na wchodzącego. Pierwszy rozglądnął się i niemal natychmiast spostrzegł monitor, który zajmował całą ścianę. Na ekranie rzeczywiście wyświetlana była lista spotkań, jakie Arradron odbywał tego dnia. Pierwszy zbliżył się w stronę monitora, choć to nie było potrzebne. Przebiegł oczami cały wykaz. Pote m jeszcze raz, ale już uważniej. Oddychał niespokojnie. Za trzecim razem miał pewność. Piątego nie było na liście. Uśmiechnął się do siebie. Jeśli zdrajca miał przyjść, to najwcześniej dzisiaj. Jego ewentualna przewaga nie mogła być zbyt wielka. Wiedział już, co trzeba robić. Okłamie Arradrona. Zagra na czas. Zaczają się. Będą czekać. Piąty przyjdzie i dostaną go. Wszystko będzie dobrze. W tym momencie coś się zmieniło. Chłopak zbladł. Na ekranie pojawiły się jego personalia. Komputer uwzględnił już przybycie Pierwszego i wyznaczył mu czas audiencji. Ale nie to było ważne. Komputer wyświetlał też dane Piąte-
go. Wynikało z nich, że Piąty dotarł jednak do ministra. Dwie godziny temu. Dwie godziny. Pierwszy zaczął gorączkowo myśleć. „Godzina dwudziesta druga trzydzieści - zaśpiewał ukryty głośnik. - Pan minister przyjmie pana Pierwszego. Proszę wejść." Człowiek w fotelu podniósł głowę znad swoich papierów. Był niemile zaskoczony. Wydawało mu się, że on powinien mieć teraz spotkanie. Pierwszy myślał, starając się nie wpadać w panikę. Piąty dostał się tu, ale przyjęto go nieoficjalnie. Pewnie, zależało mu na tym. Ale transakcja była już dokonana. Piątego chroniła potęga Arradrona. To, że ukazało się na monitorze jego nazwisko - to informacja tylko na użytek Pierwszego. Starano się go uprzedzić, dać możliwość wycofania się. Informowano, że stał się niepotrzebny. Że to koniec, że wszystko stracone. To była sugestia, żeby nie zabierał czasu Arradronowi. „Pan Pierwszy, proszę wejść" - powtórzono przez głośnik. Brzmiało to jak szyderstwo. „I właśnie dlatego tam pójdę - pomyślał Pierwszy. - Ale to nie ma sensu. No kurwa, kurwa, kurwa." Arradron przyjął go grzecznie w gabinecie od sufitu po podłogę obitym ciemną boazerią. Zaproponował koniak, a gdy Pierwszy odmówił, nalał sobie i usiadł w fotelu. - Przykro mi - powiedział Arradron. - Przykro mi, bo już posiadam rzecz, o którą mi chodziło. Umowa z panem, no cóż... - Wiem - odparł Pierwszy. - Wiem, co pan ma. Ale to my zdobyliśmy tę rzecz. Ten amulet. Niech pan dotrzyma umowy. Arradron wstał i z kieliszkiem w ręku zaczął przechadzać się po pokoju. Amulet, relikt przeszłości, źródło władzy magicznej, czy też niezwykle rzadki minerał, potrzebny do produkcji nowej generacji głowic chemicznych, jakie to ma znaczenie. O ile mi wiadomo, pan Piąty, czy jak on tam się przedstawił, oświadczył, że wszystko zrobił bez niczyjej pomocy. Pierwszy chwilę nie odpowiadał. Jakby zbierał myśli. - Pan wie, że to kłamstwo. Pan dobrze wie. Ale wygodniej jest panu udawać, że pan wierzy. Piąty nie mógł zażądać za wiele. W ostatecznym rozrachunku okazał się tańszy. - Niech pan nie będzie naiwny - powiedział Arradron. Czego pan oczekuje? Wiem, że ten chłystek was zdradził, to oczywiste, ale to nie moja sprawa. Zawarłem umowę z panem, ale pan się nie wywiązał. Przedmiot nie pan mi dostarczył, a ja płacę dostawcy. Ma pan rację. Ten szczeniak jest tańszy. Jedno obywatelstwo miejskie i choćby największe pieniądze to nie to samo, co kilkadziesiąt zezwoleń.
PIOTR GÓRSKI Urodził się 7 września 1971 roku na Mazurach - w Morągu. Student III roku filologii polskie] Uniwersytetu Gdańskiego. Zainteresowania literackie, nie tylko fantastyczne, wyniósł z domu (rodzice także są polonistami), li nagroda na Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O laur XIII Muzy" (1988). Wyróżnienie w konkursie „Życia Warszawy", „Maturzysct'90". Wyróżnienie w konkursie poetyckim „O laur Uścia Akantu" (1991). W pierwszym numerze „Fantazji" ukazało się Jego opowiadanie „Historia jak z bajki". „Horda" - ostra dark futurę - zaleca się powściągliwością formy; jest opowiadaniem klarownym, chłodnym I przerażającym. Przynależności generacyjnej autora nie precyzuję, by nie kierować nań ataków Rafała Alexis Ziemkiewicza bądź Jego Ludzi. Howghl (mpj
Czy pan wie, jak trudno teraz o takie zezwolenie na pobyt? To się nie mieści w głowie. Jest nas już niewielu - odparł spokojnie Pierwszy. Arradron przestał spacerować. - No to co? Czy to coś zmienia? Jedno obywatelstwo kosztuje teraz miliony. Miliony. Dał się pan oszukać, Pierwszy, i wcale mi pana nie żal. - Chcieliśmy tylko zamieszkać w stolicy - powiedział Pierwszy przez zaciśnięte zęby. - Chcieliśmy zamieszkać w stolicy i zacząć wszystko od nowa. - Dał się pan oszukać - ciągnął minister - i nie żal mi pana. Bo jest pan najgorszym bandziorem, o jakim słyszałem. Słyszałem zaś niejedno, bo jest wojna i dużo się dzieje. No tak, właśnie, jest wojna. Wypuszczę pana stąd żywego. I pozwolę opuścić miasto bez kłopotów. W końcu oddał nam pan dużą przysługę. Książę będzie zachwycony. - Jest pan świnią, Arradron. - Nic podobnego. Tylko pan pozwolił się oszukać. I to nie mnie. Zdarzyło się panu coś najgorszego: zdrada. Wielu umierało od tej choroby. Pan wciąż żyje. Pierwszy wstał i skierował się do drzwi. Prowadził pan ze mną grę, Pierwszy - powiedział Arradron. - Grał pan naiwnego, który szuka sprawiedliwości. Ale pan nie jest naiwny. Pan jest okrutny. Był pan przegrany, zanim tu przyszedł i wiedział pan o tym. Ale to była szansa. Zawsze szansa. Więc jednak pan przyszedł. Już przy drzwiach Pierwszy odwrócił się. - Oszczędzę panu tych milionów - rzekł. - Niech mi pan powie, jak znaleźć Piątego, a zniknie problem jego obywatelstwa. - Nic z tego. To inteligentny dzieciak. Doskonale się zabezpieczył. Może i chciałbym, ale nie mogę. Pierwszy wyszedł i nie zatrzymywany przez nikogo wydostał się z posiadłości ministra. Dwunastemu wystarczył jeden rzut oka, żeby odgadnąć. Co za skurwysyn - wykrztusił. I nie powiedział nic więcej. Odwrócił się tylko w stronę miejsca, z którego obserwowali ich policjanci w cywilu. Patrzył na nich. Zastanawiał się. Rysy jego twarzy zmieniły się. Dziecko o obliczu manekina. Chciał się odegrać. Obojętnie na kim. Ale jeszcze nie teraz. - Już nic nie da się zmienić? - zapytał. - Nie - odparł Pierwszy.
Bardzo powoli wracali do grupy. Nie odzywali się do siebie. Idąc potrącali ludzi. Przechodnie odwracali głowy. Niektórzy coś mruczeli. Pierwszy nie zwracał na to uwagi. Dwunasty patrzył tylko posępnie. Gdy stanęli na placu, Aloe podbiegła do Pierwszego, a inni otoczyli ich kręgiem. Wynosimy się stąd - powiedział przywódca. Nie zrozumieli do końca. Jeszcze nie chcieli wierzyć. - No, na co się gapicie - wrzasnął Pierwszy. - Spieprzyliśmy. - To znaczy, że co? - zapytał Dziewiąty. - Że koniec. Wracamy w lasy. Ubili interes za naszymi plecami. - Skurwysyny! Zapadła cisza. Ktoś się przeżegnał. - Przestań, cholera, się modlić - ryknął Siódmy. Dwunasty nerwowo przygryzał wargę. - Rozwalmy ich - rzekł. - Rozwalmy - powtórzyła jak echo Aloe. Pierwszy milczał. Nie patrzył na nikogo. Umysł miał chłodny. Gdy wspominał cały ostatni tydzień z perspekty-
wy tej chwili, zachciało mu się śmiać. Wszystko skończyło się fatalnie, ale przy odrobinie rozsądku można było przewidzieć, że tak się skończy. Szanse złapania Piątego były minimalne. Od początku. - I co zrobimy? - zapytał Piętnasty. Pytanie zawisło w próżni. - Więc co? Powoli wszystkie twarze zwróciły się w stronę przywódcy. Pierwszy wyraźnie zwlekał z decyzją. Kombinujemy żarcie i wynosimy się - rzekł. Nikt się nie poruszył. - Krew za krew - powiedział niespiesznie Dziewiąty. Tak zawsze było. - Po tym, co się stało, nie możemy tak po prostu odejść - stwierdził Piętnasty. - Więc czego chcecie? - powiedział Pierwszy. - Chcecie się rzucić na Zamek? Te wszystkie gliny czekają tylko, żeby ktoś rzucił peta na ulicę. Rozpieprzą nas nawet za to. - Nie zależy mi - rzekł Dwunasty. - Przejdziesz najwyżej dwa kroki z odbezpieczonym automatem. - I tak jestem już trupem. Pierwszy zaciął zęby. Ale powiedział tylko: Dosyć. Idziemy. Właśnie teraz, kiedy szli przez miasto, które już na pewno nie miało stać się ich domem, zrozumieli, jak bardzo są zmęczeni. Te wszystkie olbrzymie budowle, roziskrzone feerią świateł, wydawały się jeszcze wspanialsze, bo niedostępne. Kupili suchary i mięso. Jeszcze przed północą wydostali się z miasta. Wkrótce odnalazły ich psy, które - zrozpaczone - zataczały szerokie kręgi wokół miejsca, w jakim je zostawiono. Ludzie przyjęli ten fakt bez radości. Szli wolno, nie śpiesząc się. Powietrze było przejrzyste i chłodne. - Może jeszcze tu wrócimy - powiedział Piętnasty do Kryty i obejrzał się, by zobaczyć, jak miasto lśni w ciemności. - To będzie wtedy, gdy już cłioroba się w nas rozwinie i nie będziemy mieli dużo czasu. - Wrócimy - powiedział głucho Dziewiąty idący obok. - Wymyślimy coś i rozwalimy, kogo trzeba. - Tak - odparła Kryta i spuściła głowę. Aloe opierała głowę na ramieniu Pierwszego. Było jej ciężko. Pierwszy nie odzywał się, a usta miał gniewnie zacięte. - Nie dręcz się - powiedziała. - Teraz to na nic. Takie myślenie może wykończyć. - Tojuż nie jest ważne. - A co jest ważne? -zapytała. - Rosiczka - odparł. Siódmy uderzył się ręką po udzie. Twarz miał ponurą. - Gdzie on teraz może być, cholera? - Zobaczymy - odparł przywódca. - Jak puścił z dyme m tych brudnych chłopów, to jest w pobliżu. Krąży, w obawie przed wojskiem. - Może zrezygnował? Zobaczymy. Jak zrezygnował, my spalimy osadę. Siódmy splunął i powiedział, że wolałby, żeby Rosiczka był tu gdzieś, bo on, chociaż ma tylko jedną rękę, chce go powiesić na byle jakim drzewie. - Co myślisz zrobić? - zapytała Aloe. - Wyrżnąć wszystkich - rzekł Pierwszy. - Dzisiaj? - Teraz. Jak najszybciej. I chcę myśleć o tym. Tylko o tym. - Tak - rzekła posępnie. Patrzyła na psy, które sunęły obok. Przydadzą się niedługo.
Po kilku godzinach dotarli do osady, którą mijali rano. Wszyscy już wiedzieli, że coś się stanie i czepili się tej myśli z wariacką radością. Osada tonęła w mroku i w ciszy. Podchodzili ostrożnie. Przygotowania ograniczyły się do sprawdzenia broni i krótkich uwag na temat wynikłych nagle możliwości. Zbliżali się polami. Szli szeroką ławą, lekko pochyleni, zachowując kilkumetrowe odstępy. Pierwszy zostawił przy sobie tylko Dwunastego i Dwudziestego Czwartego, któremu przypadł tym razem obowiązek dźwigania wyrzutni. Aloe pocałowała go i zajęła dalsze miejsce w szyku. Jakieś sto metrów od zabudowań przyczajono się, wykorzystując nierówności terenu. Pierwszy dał znak Dwunastemu. Dalej, idź - szepnął. Dwunasty zniknął jak zdmuchnięty. Wkrótce zamajaczył na tle budynków w oddali, a potem gdzieś przepadł. Dowódca oczekiwał go, leżąc na ziemi. Chłopak wrócił po piętnastu minutach. Był znakomitym zwiadowcą. - Źle - szepnął. - Masa trupów. Pośrodku wsi pozbierano je na kupę. Jest ładunku na dwa cmentarze. Jest wojsko. - Dużo wojska? - Nie wiem. Warty są liczne. - No to Rosiczka już tu był - mruknął Pierwszy. - Zrobił swoje i tyle go widzieli. ' - Chyba nie - zaprotestował Dwunasty. - Co, nie? - Chyba nie udało mu się. Wyrżnął całą ludność, ale żołnierze musieli go zaskoczyć, bo z kilku jego najemników zrobiono wisielców. I jedna z piwnic jest pod strażą, trzymają tam kogoś. - Ci powieszeni to na pewno ludzie Rosiczki? - Na pewno. Nieźle wyglądają na sznurach. Ale sam szef musi być w tej piwnicy. Jeszcze z nim nie skończono. Pierwszy zastanowił się. Wiedziałem, że Rosiczka tu przyjdzie rzekł. - Nie wiedziałem tylko, że da się tak podejść. Amator. Idź i powiedz reszcie o wojsku. Wszystko jak zwykle. Ruszamy dokładnie za trzy minuty. Dwunasty poszedł wzdłuż linii, jaką tworzyły czuwające na pozycjach sylwetki chłopaków i dziewczyn, a przywódca dał znak Dwudziestemu Czwartemu, by był gotowy.
Czołgali się. Psy postępowały między nimi niczym senne duchy. Wszystko działo się w ciszy i w osadzie niczego nie zauważono, ale też nikt nie wypatrywał zagrożenia. Nie spodziewano się nowej bandy. Odległość między grupą a skrajem osady systematycznie się zmniejszała. Pięćdziesiąt metrów. Dwadzieścia pięć. Pięć.
Pierwszy przywarł do ściany najbliższego budynku. Ciemne postaci kryły się po prawej i lewej jego stronie. Wydobył granaty. Sunęli pustymi uliczkami jak czarny, milczący wąż. Na przecięciu się ulic, pod siatką z drutu, siedział żołnierz. Przed drzwiami pobliskiego domu palił papierosa inny. Drzewa i krzaki przesłaniały widoczność, ale ułatwiały poruszanie się. Pierwszy przesunął się pod szeroki dąb. Zobaczył kolejnego żołnierza, jak ziewa, oparty o parkan. Przykucnął. Automat złożył na prawym kolanie i powiązał kilka granatów w wianek. Starannie wyjął zawleczki. Dwudziesty Czwarty tuż za nim także się przygotowywał. Dużo od niego zależało. Gestem wskazał dowódcy wysoką latarnię uliczną. Wisiał na niej trup młodego mężczyzny. Pierwszy skinął głową, że widzi. Chwycił karabin w garść. W drugiej ręce trzymał ciągle pęk granatów. Z południa płynął orzeźwiający wiatr i gałęzie dębu uginały się pod jego ciężarem miarowo. Pierwszy gwałtownie zerwał się z miejsca i zamachnął się z całych sił. Rzucił. W tym samym momencie zagrzmiała wyrzutnia. Zaterkotały karabiny maszynowe. Pierwszy skoczył do przodu. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery wybuchy o olbrzymiej mocy wstrząsnęły ziemią. Biegnąc Pierwszy znajdował się już pośród powstającego morza ognia i dymu. Wartownicy leżeli martwi. Ściany dwóch domów pękały i kładły się z trzaskiem. Rozległy się krzyki i przekleństwa. Przywódca przedostał się przez małą uliczkę, skręcił. Zobaczył, że z naprzeciwka biegnie jakiś człowiek. Pierwszy rozwalił go natychmiast. Potem granat w najbliższe okno. Zanim nastąpił wybuch, chłopak wyważył już jakieś drzwi. Strzelił na oślep. Wpadł do środka. Kolejny granat. Eksplozja. Znów drzwi. Młody żołnierz próbuje złapać pistolet, ale nie nadąża. Ktoś z kąta wyciąga błagalnie ręce. Pierwszy długimi seriami, metodycznie demolował stylowy pokój. Wbiegł po schodach. Kilka pocisków wyłamało tynk obok niego. Ktoś strzelił. Chłopak odskoczył. Moment oddechu, krótka seria; dwa granaty, jeden po drugim. Siła wybuchu zepchnęła go ze schodów. Spadł. W ramieniu czuł ból. Wybiegł na powietrze. Ponad połowa zabudowań stała już w płomieniach. To reszta grupy opanowywała teren. Przebiegł Dziewiąty, nie zauważył dowódcy. Jakiś żołnierz płonął żywcem i wyciągał do góry ramiona. Pierwszy znów biegł. Przed sobą miał trzech żołnierzy. Rzucił się za drzewo. Ziemia obok niego eksplodowała. Poczuł ciepły podmuch i oczy zaszły mu krwią. Stracił równowagę, już nie miał osłony, poleciał w bok. Ale nikt nie strzelał. Żołnierze płonęli. Zza rogu wynurzył się Dziewiąty z miotaczem. Machał rękami. Drugi starł z twarzy krew i głęboko dyszał. Dziewiąty skierował smugę ognia na pobliski budynek. Wył. Nagle upadł i już się nie podniósł.
Walka trwała od kilku minut. Huk ognia narastał, a dym układał się piętrowo. Pierwszy niewiele mógł dostrzec. Podniósł się i pochylony przesuwał się do skrzyżowania. Coś otarło się o jego nogi. Instynktownie odskoczył. Ciemny kształt. Pies. Był zdyszany i miał przekrwione oczy. Na pobliskich latarniach znowu wisielcy. Pierwszy ukrył się za jakąś furtką. Poklepał psa. Z lewej strony masywny budynek. Zbyt masywny, jak na taką osadę. Wewnątrz żołnierze. Ostrzeliwali się. Dwu-
nasty za wrakiem jakiejś maszyny. Dalej Kryta. Aloe. Bryza. Wyglądały pięknie w swych obszernych kurtkach, z automatami bijącymi na maksa. Nagły hałas. Pierwszy odwrócił się i strzelił jednocześnie. Z płonącego okna skakał jakiś desperat. Skonał w locie. Pies sprężył się i zadrżał. Pierwszy wzdrygnął się. Wyszli i ostrożnie poczęli się przekradać w stronę Dwunastego. Wszystko szło dobrze. Pierwszy położył się na ziemi i czołgał. W pewnej chwili pies przeskoczył parkan i zniknął. Słychać zdławiony krzyk. Jęk. Pierwszy nie miał czasu spojrzeć. Dwunasty już go zobaczył. Osłaniał go. Dowódca szybko znalazł się przy nim. Pies wrócił. Na pysku miał krew. - Miotacz! Masz przecież miotacz - krzyknął Pierwszy. - Zostaw - Dwunasty był zdecydowany. - Tam są jeńcy. Będę ich miał. To chyba jedyny budynek w osadzie, który jeszcze nie płonął. Kilku żołnierzy broniło się zacięcie. Trwała wymiana strzałów. Jeden z wojskowych dostał. Pierwszy patrzył na Aloe, która zajmowała pozycję w niedalekiej odległości. Była spokojna. Opanowana jak zwykle. Widać Siódmego. W jedynej ręce trzymał miotacz i ciskał się z nim na prawo i lewo. Dwunasty wściekał się. Prawie płakał. Śpieszył się, ale nie mógł przełamać oporu żołnierzy w budynku. Z okien na piętrze i parterze mieli dobrą widoczność. Pierwszy dopiero zauważył na ziemi zwłoki dwóch swoich chłopaków. Jeden z nich to Trzydziesty. Ty skurwysynu - wrzasnął na Dwunastego. - Ty niewyżyty skurwysynu.Ściągnął miotacz z jego ramienia. Chłopak próbował protestować. Dowódca nie słuchał. Ogień łagodnym strumieniem dosięgnął okien. Wił się między nimi jak bluszcz. Dwunasty krzyknął, zerwał się i pobiegł do drzwi budynku. Rozsadził je. Nikt już do niego nie strzelał, bo z okien buchał dym. Pierwszy śmiał się i malował ogniem po ścianach jak artysta. Dwunasty zniknął w drzwiach. Już go nie widać. Teraz Siódmy dołączył się ze swym miotaczem i pomaga dowódcy. Nic już nie widać spoza płomieni. Pierwszy rozkazuje kończyć. Wreszcie zauważył, że Dwunasty gdzieś się zapodział. Rozglądnął się dookoła. Trzy dziewczyny. Siódmy. Pies. Płomienie. Góry płomieni i żar, który napierał zewsząd. Nagle od ognia oddzieliła się niewielka postać. Dwunasty. Kaszlał, krztusił się. Ubranie na nim gorzało. W ślad za nim podążało trzech mężczyzn, z powiązanymi i wykręconymi do tyłu rękami. Słaniali się. Jeden upadł. Podniósł się. Znowu upadł. Dwunasty runął na ziemię i tarzał się. Siódmy dopadł i pomagał mu się gasić. Mężczyźni mieli spalone włosy, posiniałe twarze i załzawione oczy.
Pierwszy znieruchomiał. Patrzył na nich. Tak. To był Rosiczka. Na pewno on. I dwóch jego najemników. Bez brody, bez stalowego pasa, ale przecież Rosiczka. Dwunasty ugasił się już z pomocą Siódmego. Dziewczęta wyszły do nich. Wyglądało na to, że walka jest skończona. Znikąd nie nadbiegali żołnierze. Umilkły strzały, pozostał tylko huk pożaru. Dwunasty głośno łapał powietrze i chwiejnie się poruszał. Odepchnął Kryte, która podeszła do niego i zabrał jej pistolet. Upadła, lecz to nic go nie obchodziło. Oczy miał nieprzytomne. Co robisz? - krzyknął Pierwszy. Dwunasty zbliżył się do jeńców. Opuścił ciężko głowę, a potem ją podniósł. Był poważny. Uniósł rękę, w której trzymał pistolet, wyprostował ją i strzelił dwa razy. Kompani Rosiczki upadli. No to uratowałem ci życie - wybełkotał do ich szefa. - Teraz poderżnę ci gardło. Upuścił pistolet. Wszyscy przyglądali się. Rosiczka nie poruszył się, patrzył tylko przed siebie, a oczy łzawiły mu od dymu. Dwunasty wyciągnął nóż. Pierwszy stał zafascynowany. Chłopiec podszedł, mocno ściskając rękojeść. Ty psi synu - powiedział Rosiczka. Dwunasty zaszedł go od tyłu i chwycił jedną ręką za głowę. Drugą wykonał ruch, jakby zagarniał ukochaną zabawkę i szybko przesunął nożem po szyi mężczyzny. Trysnęła krew. Chłopak odskoczył, zaciskając zęby. Rosiczka wyprostował się, wyprężył, stał tak przez mgnienie, nie mogąc złapać tchu, a potem upadł, poruszając ustami jak ryba wyciągnięta na ląd. Bił głową o ziemię i kopał nogami. Niedługo znieruchomiał. Kałuża krwi wykwitła w miejscu, gdzie leżał. Dwunasty stał i patrzył. Ruszać się - rzekł Pierwszy. - Idziemy dalej. Wzięli automaty. Pierwszy ruszył przodem. Szli ulicami, które wyglądały jak czarne pasma między kolumnami ognia. Wciąż nikt nie strzelał. Nikogo nie było. Wszędzie leżały zwłoki. Na wielkim placu usypano z ciał ogromny stos, ale to były trupy mieszkańców, pomordowanych przez Rosiczkę. Wkrótce stwierdzili, że dalszy marsz po osadzie nie ma sensu i jest niemożliwy ze względu na żar. Na polach czekało już na nich czterech chłopaków. Był wśród nich Piętnasty. Załatwiliśmy ich - powiedział. Spojrzeli na niego ponuro. Szukali pozostałych, ale nie znaleźli. Czekali jeszcze do świtu, choć był to tylko niepotrzebny gest. Potem poszli na północ, a z nimi dwa ostatnie psy. Pierwszy pomyślał, że to jest jego życie. Zabijać. Stolica została przed nimi zamknięta. Byli chorzy. Wrócili ze strefy. Ale nie mówili już o tym. Dwunasty szedł uśmiechnięty, jak gdyby myślał o czymś bardzo, bardzo przyjemnym. Szli cały dzień, rzadko odpoczywając. Nie spotkali żadnego kupca, rolnika, nawet patrolu. W ogóle nie spotkali nikogo. Wieczorem rozpalili olbrzymie ognisko. Usiedli wokół niego kręgiem. Znowu było ich mniej. Nikt nic nie mówił. Pierwszy opierał się o głaz, patrzył na Aloe, jak monotonnie wrzuca w płomienie małe, połamane patyki. Dwunasty ostrzył nóż na kamieniu i od czasu do czasu spluwał za siebie. Kryta i Piętnasty trzymali się mocno za ręce, z których umyślnie nie zmyli krwi. Bryza patrzyła tępo w ogień. Kochała Dziewiątego, ale on zginął i inny chłopak obejmował już ją ramieniem. Czwarta dziewczyna nie żyła i jej kochanek żuł z wysiłkiem kawałek kory. Ktoś bardziej w cieniu czyścił broń. Inni po prostu byli. A Pierwszy wciąż opierał się o głaz i pomyślał, że nie ma nigdzie ludzi, którzy mieliby bardziej kamienne twarze. Potem długo patrzył w niebo, na rozwieszone w przestrzeni zimne i obojętne konstelacje świateł. Piotr Górski
P0L-B00KS S.C., ul. Kossaka 26,42-200 Częstochowa
ALBUMY SF & FANTASY pod choinkę i nie tylko Proponujemy Państwu albumy SF & FANTASY angielskiego wydawnictwa „PAPER TIGER". Są to albumy uznanych malarzy, których prace mieli możliwość poznać Państwo również dzięki GALERII FANTASTYKI. Ich ceny podajemy w funtach brytyjskich ze względu na zmiany kursów (w sierpniu '92 kurs funta bryt. wynosił ok. 26000 zł). Należność przyjmujemy w złotówkach i obliczamy wg kursu funta bryt. w dniu otrzymania zamówienia. C ena Lp. Tyt uł
Aut or/ Edyt.
det. Lic z ba (GBP) st ron
Ilus trac je k olor. cz.b.
Hildebrandt, Norton Bruc e Penningt on R odney M att hew s Bruc e Penningt on Jim Burns C hris F os s Pat rick W oo droff e Pat rick W oo droff e Pat rick W oo droff e D oris & B. Vallejo
10. 95 160 9. 95 128 10. 95 64 10. 95 64 10. 95 64 10. 95 64 9. 95 160 9. 95 136 9. 95 144 9. 95 108
80 100 28 28 28 28 145 152 161 15
Boris Vallejo C hris Ac hilleos C hris Ac hilleos R odney M att hew s R odney M att hew s M oorc ok, M att hew s D av id A. H ardy M. H arris on, T utle Tim W hit e Jim Burns M. D ean, R. D ean N igel Suc kling M. Dean, Ch. Evans
9. 95 128 9. 95 96 9. 95 144 9. 95 142 10. 95 134
90 34 83 0 145 0 144 117 200 0
8. 95 128 10. 95 176 9. 95 128 8. 95 144 9. 95 128 9. 95 160 9. 95 160 9. 95 128
29 200 94 122 125 138 147 103
23 0 0 74 0 0 0 45
M. Dean, Ch. Evans C hris F os s R.I ngpen, M. Page
9. 95 112 10. 95 144
129 71
23 47
18. 95 240
244
0
1. THE F AN TASY ART T EC HN. OF HI LD EB R AN D T 2. U LT R AT E R R AN I U M 3. THE RODNEY MATTHEWS PORTFOUO 4. THE BR UC E PEN NINGT ON PORTF OU O 5. TH E JI M BU R N S PORT F OU O 6. THE C HRI S FOSS PORT F OU O 7. M YT H 0 P0 EI K0N 8. H ALL ELU J AH AN YW AY 9. T H ES EC 0N D EAR T H 10. EN C H AN T M E N T 11. BORI S VALLEJ 0'S F ANT ASY AR T T EC H N I OU E S 12. BEAU T Y AN D T H E BE AST 13. M ED U SA 14.I N SEAR C H 0F F 0R E VER 15. LAST SH I PH 0M E 16. ELRI C AT T H E EN D OF T I M E 17, VI SI 0N S0F SP AC E 18. MAR K H ARRI SOW S D R EAM SLAN D S 19. C HI AR 0SC 0U R 0 20. LI GH T SH I P 21.T H EF U GH T S0F I C AR U S 22. H ER 0I C D R EAM S 23. D R EAM M AK ER S 24. T H E GU I D E T O F AN T A SY AR T T EC H N I OU E S 25. DtARY OF A SPAC EPER SON 2B. EN C YC L. 0F T HI N G S T H AT N EV ER W ER E
40 0 0 0 0 0 73 28 0 32
Ostatnia pozycja została wydana tylko w twardej oprawie. Ceny pozostałych pozycji dotyczą miękkiej oprawy.
UWAGA! NOWOŚĆ! Proponujemy Państwu również album znakomitego czeskiego malarza SF i fantasy TEODORA ROTREKLA zatytułowany ŚWIAT FANTAZJI. Album ten jest wyborem jego najlepszych prac. T. Rotrekl to laureat nagrody EUROCON '92 z Freudenstadtu. Znany jest Państwu również z okładek Fantastyki. Album (wyd. Talpress) ukaże się w listopadzie '92 w twardej oprawie. Cena tylko 99 tys. zł! Książki przesyłamy za zaliczeniem pocztowym i podane ceny nie uwzględniają opłat pocztowych. Jako dystrybutorzy w Polsce wydawnictw „DRAGON'S WORLD & PAPER TIGER" oraz „TALPRESS" zapraszamy do współpracy księgarzy. Zamówienia oraz zapytania prosimy przesyłać pod adresem: P0L-B 00KS s.c. ul. Kossaka 26, 42-200 C zęstochowa
film i fantastyka
Kiedy w siedem lat później prawie nieznany reżyser James Cameron zamierzał pokazać drugą rundę walki porucznik Ripley z Xenomorphsami, wielbiciele Scotta, Gigera i „Obcego" z góry zakładali porażkę. Jednak Cameron, reżyser o zupełnie innym temperamencie artystycznym, nie próbował nawet pójść drogą swego poprzednika, u
którego konstrukcja filmu stanowiła kunsztowną pajęczynę grozy. „Obcy - decydujące starcie" zadziwiał rozmachem i dynamiką. Zamiast spodziewanej porażki odniósł spektakularny sukces. Polski tytuł filmu nie okazał się proroczy* i po pewnym czasie znowu zaczęło się mówić o kolejnej części „Obcego". Prasa wypowia-
dała się o tym pomyśle z dużą rezerwą. Na dodatek sprawy nie toczyły się gładko. Wiele pisano o walce Sigourney Weaver z wytwórnią Fox o możliwy do przyjęcia scenariusz. Przewinęło się kilkunastu potencjalnych reżyserów, ale wreszcie film był gotowy. Można już go oglądać na naszych ekranach. O „Obcym 3" nie da się mówić w oderwaniu od poprzednich części. Zresztą jeśli chodzi o samą fabułę, twórcy filmu jakby zakładają, że przeszłość Ripley i jej wcześniejszych spotkań z obcymi musi być widzom znana. Nawet kiedy relacja z poprzedniej misji wydawałaby się naturalna, scenarzyści nie korzystają z okazji. A przecież od 1979 roku do kin przyszło całe pokolenie, dla którego film Scotta stał się bardziej legendą niż utworem, na jakim mogli budować swoją wrażliwość. Mimo to akcja filmu jest precyzyjna i konsekwentna. W „Decydującym starciu" pożegnaliśmy się z Ripley na planecie LB 426, gdy wsiadła do statku wraz z Newt, Hicksem i androidem Bishopem. Podczas lotu na Ziemię statek doznaje awarii i wyrzuca kapsułę ratowniczą z pasażerami. Kapsuła ląduje na Florinie 161, zwanej Planetą Gniewu, na której mieści się należąca do koncernu kolonia karna, a w niej przebywa dwudziestu ośmiu wyjątkowo brutalnych przestępców. Lądowanie kończy się katastrofą, przeżywa jedynie porucznik Ellen Ripley. A przynajmniej tak się w pierwszej chwili wydaje. Jeśli kontynuuje się czyjś pomysł, konieczny jest kompromis pomiędzy odniesieniami do utworu poprzednika i stworzeniem dzieła oryginalnego. Dwudziestosiedmioletniemu Davidowi Fincherowi, dla którego „Obcy 3" jest reżyserskim debiutem, udało się nie wpaść w pułapkę naśladownictwa wielkich poprzedników, choć można chyba powiedzieć, że jego stylistyka ciąży bardziej ku Scottowi. Poza dobrym scenariuszem i dialogami atutową kartę filmu stanowi niewątpliwie Ripley/Weaver, która stała się dominującą postacią już w drugiej części, a teraz stworzyła kreację prawdziwie aktorską. U Camerona Weaver była samotną
OBCY 3
samicą walczącą o małe. W trzeciej części bohaterka jest znacznie dojrzalsza, cichsza, bardziej zdeterminowana. Z bojowniczki zamienia się w postać tragiczną. Ripley próbuje uratować ludzkość, ale groźbą jest nie tylko inwazja obcych, ale również ekspansywność koncernu. Nie wiadomo, która z tych dwóch sił bardziej zagraża światu. W dodatku Ripley, próbując uratować ludzkość, sama okazuje się nosicielem zagrożenia. Dość prosta historyjka o obcym zamieniła się w mityczną opowieść o istniejącym w każdym z nas pierwiastku zła i o problemie ostatecznego wyboru. Opowieść bez happy endu. A nawet to, co wydaje się jedynym możliwym rozwiązaniem, nie jest jednoznaczne, bowiem śmierć Ripley pociągnie za sobą tylko zagładę jednego przedstawiciela obcej rasy. Koncern zostanie. Trzecia część „Obcego" definitywnie kończy pewien wątek tej historii. Porucznik Ripley nie wróci już na ekran, jednak nie oznacza to wcale, że nie powstanie „Obcy 4". Przeciwnie, istniały nawet plany, by nakręcić go razem z trójką (tak
jak było w przypadku drugiej i trzeciej części „Powrotu do przyszłości"). Jedną z nich miał zresztą reżyserować sam Scott. Mówi się, że bohaterem dalszego ciągu miałby zostać robot Bishop, android występujący w oryginalnym filmie. Scott, Cameron i Fincher - wszyscy trzej zaczynali od plastyki i reklamy, a praca przy „Obcym" była dla nich skokiem na głęboką wodę. Za każdym razem udanym. Oczywiście dałoby się wytknąć „Obcemu 3" parę błędów, jak na przykład pojawienie się niepostarzałego konstruktora Bishopa podczas gdy Ripley między pierwszą a drugą częścią filmu przespała w hibernacji 57 lat. Nieprzekonujące, choć efektowne jest również zakończenie, gdy obcy wyskakuje z roztopionego ołowiu. Natychmiast narzuca się skojarzenie z „Terminatorem 2". Jak dotąd, „Obcy" przynosił swym twórcom szczęście. Jeśli Fincher stanie się reżyserem tej samej rangi co jego poprzednicy, możemy się spodziewać nie tylko czwartej części, ale i setnej.
Dorota Malinowska
Reżyseria: David Fincher. Scenariusz David Glier & Walter Hill oraz Larry Ferguson według pomysłu Vincenta Warda. Efekty specjalne: George Gibbs. Muzyka: Elliot Goldenthal. Obsada: Sigourney Weaver, Charles S. Dutton Charles Dance i in. USA 1992. Angielski tytuł pierwszej i drugiej części różnił się tylko liczbą obcych (alien i aliens). Po polsku - niezależnie, czy film mówił o jednym obcym czy wielu obcych tytuł brzmiałby tak samo. Stąd też pojawiło się to „decydujące starcie", które nie występowało w tytule oryginalnym. Co gorsza, okazało się, że nie było ono również ostateczne.
film i fantastyka „Kosiarz umysłów" - kolejna po „Carrie", „Lśnieniu", „Christine", „Strefie śmierci"... ekranizacja według Kinga? Niezupełnie. Nazwisko mistrza horroru pojawia się w czołówce pretekstowo, zapewne ze względów reklamowych. Krótka nowelka o demonicznym ogrodniku, który kosi równo trawę i klientów, nie zawierała materiału na film. Stanowiła zaledwie punkt wyjścia. Kosiarka jest to narzędzie groźne, ale mitologizacji poddaje się z trudem. Co innego komputery. O komputerowej virtual reality pisaliśmy w „NF" parokrotnie, także w bieżącym numerze (wywiad z G. Onichimowskim). Rzecz jest modna, fascynująca i niepokojąca - film Leonarda wychodzi naszym lękom i ciekawości naprzeciw. Po „Tronie" Lisbergera to kolejny film, który pokazuje coś, czego nie ma, świat sztuczny, ulotny, wykreowany elektronicznie. Także w sensie realizacyjnym. „Tron" pokazywał urojone wnętrze maszyny, personalizował programy, kody; „Kosiarz" idzie dalej, pozwala bujać w stwarzanych przez kompute-
ry światach. Wizualnie bywa to nawet olśniewające, oba filmy ogląda się z przyjemnością, ale widać od razu, że wartość intelektualna nie nadąża za jakością obrazu. Wydawało się na przykład, że „Tron" musi otworzyć serię bliźniaczych ekranizacji, których przesłania nabierać będą znaczeń, intryga komplikacji, a obraz doskonałości. Raczej nic się takiego nie stało. Bardzo być może, że „Kosiarz" podobnie - zarazem otworzy i zamknie rozdział w dziejach kina jako ciekawostka. Teoretycznie jest bowiem w tym filmie prawie wszystko, co o virtual reality można dziś powiedzieć i usłyszeć: komputerowe iluzje są piękne, ale można dostać od nich bzika. Mogą działać pozytywnie na inteligencję albo ją diabolizować. Mogą być wykorzystywane przez cynicznych wojskowych. Mogą rozbudzać seksualnie. Mogą zacierać różnice między sztucznym a rzeczywistym, między życiem a grą... Półgłówek z filmu, ogrodnik Joe Smith, dostrzega najpierw w komputerowym świecie Boga, potem ma wrażenie, że sam stał się Bogiem.
Odziany w sensoryczny kostium, poddany działaniu virtual reality i środków farmakologicznych (podobnie jak „Charly" z filmu Nelsona i noweli Keyesa „Kwiaty dla Algernona") wspina się na wyżyny intelektu i wszechmocy, by potem z nich spaść. Zanurzanie się w komputerowej iluzji, techniczne wzmacnianie jaźni okazuje się równie niebezpieczne, jak halucynogenowe podróże wstecz w „Odmiennych stanach świadomości" Russela. I może przemodelowywać nas bioenergetycznie; Joe w wyniku wirtualnych seansów nabywa zdolności telekinetycznych jak Kingowska Carrie. W pewnym sensie można zatem uznać „Kosiarza" za film bardziej Kingowski niż wynika z porównania opowiadania z linią scenariusza. Bowiem Joe, podobnie jak Carrie, jest zrazu prześladowanym „brzydkim kaczątkiem". Profesor prowadzący badania nad virtual reality daje mu szansę - chcesz być mądrzejszy? I Joe chce, podobnie jak Charly i potem jak Carrie, staje się szalonym mścicielem. Nie będzie litości dla winowajców.
TO TYLKO
GRA
Przekona się o tym sadystyczny ksiądz (reżyser wyraźnie nie lubi kleru, ksiądz jest u niego najczarniejszą postacią) i niedobry ojciec, i awanturnik ze stacji benzynowej, i cyniczni wojskowi nie stawiający moralnych granic swoim eksperymentom. Karą są płomienie, węże od dystrybutorów paliwa zachowujące się jak żywe boa; karą może być wreszcie „czyszcząca" mózg wirtualna kosiarka bądź dygitalizacja - rozbicie antagonistów Joego na elektroniczne puzzle. Tylko w jakiej rzeczywistości się to dzieje - prawdziwej czy wirtualnej? Nie do końca wiadomo. Inwencja realizatorów poszła w filmowe cuda, których się nie uzasadnia, fabuła zbudowana jest ze stereotypów i ma sporo szczelin logicznych. Obok Joego bujają na leżankach dzieciaki, mają na głowach podobne hełmy i nic się nie dzieje, dla nich to tylko gra. Szkodzi virtual profesorowi (rozpadnie mu się małżeństwo) i zblazowanej blondynie, która odkryje przed Joem wspaniały świat seksu, a zwariuje po skosztowaniu seksu komputerowego (sceny piękne, choć' krótkie; to jednak film niskobudżetowy). I taki jest „Kosiarz umysłów" - technologiczna bajka nierówny, wciągający w momentach, w których oglądamy nowy elektroniczny świat; poza nimi jednak błahy i przewidywalny do najdrobniejszego szczegółu intry-v gi. Także ambiwalencja twórców była od początku czytelna w równym stopniu są zafascynowani nową techniką, jak i pragną przed nią ostrzec. Widzowie mogą im to wybaczyć, przecież czują tak samo. Może to i prawidłowe, że ze zwykłej człowieczej miłości, nienawiści, szaleństwa, zazdrości, ambicji, walki... sztuka ma więcej pożytku. Z komputera można wyciągnąć tyle, ile się weń włożyło, a że komputer nie ma duszy, więc filmom z komputerem w roli głównej zawsze będzie grozić, że pozostaną trochę bezduszne. Może zresztą się mylę, wystarczy poczekać parę lat (zwłaszcza że „Kosiarz 2" będzie miał potrojony budżet). Tak czy owak będziemy te filmy namiętnie oglądać, czując cywilizacyjne dreszcze i oczekując na ten moment fatalny, w którym dusza równa naszej zakwili jednak bądź warknie w elektronicznej maszynie.
Maciej Parowski
KOSIARZ UMYSŁÓW (The Lawnmower Man). Reżyseria: Brett Leonard. Scenariusz: B. L. i Gimel Everett (na podstawie opowiadania S. Kinga). Muzyka: Dan Wyman. Produkcja: Gimel Everett. Obsada: Jeff Fahey, Pierce Brosnan, Jenny Wright, Geoffrey Lewis, Jeremy Slate, Austin 0'Brien, John Laughlin. USA 1992.
BOCHATER OGRYWANY Pisaliśmy już o wielokrotnym wykorzystywaniu pewnych bohaterów, a nawet fabuł w różnych formach artystycznych. Sekwencja: powieść - film - powieść serial - powieść i tak w kółko, w dzisiejszych czasach nikogo nie dziwi. Nie tak dawno w tej drabinie popularności doszedł jeszcze jeden szczebel, gry komputerowe. Właściwie każdy z kasowych filmów ostatnich lat znalazł tu swój odpowiednik. Niektóre gry wiernie trzymają się scenariusza filmu, inne wykorzystują tylko bohatera i jego możliwości. Ponieważ zjawisko to w znacznym stopniu dotknęło również filmy SF, przedstawiamy poniżej krótki opis kilku wyprodukowanych w ostatnim czasie gier, opartych właśnie na znanych filmach fantastycznych. HAK. Scenariusz gry nie odbiega zbytnio od fabuły filmu. Gracz zajmuje miejsce Piotrusia Pana, czyli filmowego Petera Banninga i jego zadaniem jest odzyskać porwane dzieci. Pierwszy etap to odnalezienie stroju pirata. Dopiero po skompletowaniu kapelusza, koszuli i spodni można posuwać się dalej. Grafika gry, jak widać na zdjęciach, jest znakomita i bardzo skomplikowana. Twórcy komputerowego Haka stworzyli trzydzieści postaci i pięćdziesiąt planów akcji.
RODZINA ADDAMSÓW. Gra wykorzystuje tylko bohaterów filmu, bo już sam scenariusz ma niewiele wspólnego z ekranową adaptacją. Gracz wchodzi w rolę Gomeza i ma za zadanie przeszukanie domu w celu odnalezienia pięciu członków swojej rodziny, porwanych przez złe moce. „Rodzina Addamsów" rozgrywana jest na szesnastu poziomach i jest typową grą arkadową, czyli zręcznościową. Aby przejść każdy poziom, trzeba unikać pułapek i spotkania z potworami. Wednesday, Morticia, Fester, babcia i Pugsley są nie tylko ukryci, ale i pilnowani. Strażników jest ośmiu, ale tylko przy pięciu znaleźć można kogoś z rodziny Addamsów. ROGER RABBIT. Za realizację tej gry odpowiada studio Disneya, dla którego niezwykle ważną sprawą było, by postać zabawnego królika z ekranu komputera nie odbiegała od filmowego wizerunku. Jest to gra arkadowa i występuje pod tytułem „Hare Raising Havoc" (Zając sieje spustoszenie). Zadaniem gracza jest przejść przez kolejne pomieszczenia, a w każdym wykonać zadane ćwiczenia. Trzeba pokonać siedem poziomów, czyli przebyć taką właśnie liczbę pokoi. W ostatnim znajduje się Baby Herman, którego należy odnieść do domu, zanim mama zorientuje się
że jej synalek uciekł. W nagrodę pojawi się piękna Jessica i wyzna dzielnemu graczowi (w skórze królika) miłość. INDIANA JONES AND THE FATE OF ATLANTIS (Indiana Jones i los Atlantydy). Gra jest dalszym ciągiem filmu - jej scenariusz zaczyna się w momencie, w którym kończy się „Ostatnia krucjata". Ponieważ nie przewidywano dalszych ekranowych przygód lndy'ego, scenarzyści mogli kontynuować swoją pracę pisząc fabułę gry. Miejscem akcji jest zaginiona Atlantyda. Bohaterowi towarzyszy fałszywa jasnowidząca Sophia Hapgood, a przeciwnikami jak zwykle są znienawidzeni hitlerowcy. W momencie, kiedy będziecie Państwo czytać ten numer „Nowej Fantastyki", najprawdopodobniej gotowe będą także gry zrealizowane według „Powrotu Batmana" i trzeciej części „Obcego". Miłośnicy gier wywodzą się w znacznej części z tego, samego kręgu kulturowego, co zwolennicy kina akcji. Ponieważ przed powstawaniem kolejnych części filmów zaczynają się bronić sami aktorzy, próbując uniknąć zaszufladkowania, stworzenie gry komputerowej pozwala zaspokoić pragnienie widza, by dalej obcować z ulubionym bohaterem. A producentom umożliwia wyciśnięcie dodatkowych pieniędzy ze zgranego już pomysłu.
D.M.
parada wydawców - Ludzie pióra maję skłonność do demonizowania wydawcy gier komputerowych. W miejsce lektury podsuwasz naszemu potencjalnemu klientowi rozrywkę cywilizacyjnie bardziej zaawansowaną, ale chyba pustą. Poczucie wyższości miesza się z lękiem - czy gry komputerowe nie pożrą literatury? - Stare, dobre szachy, brydż, gra planszowa Monopoly, kręgle nie napawają już takim przerażeniem? - Pewnie, że to brzmi śmiesznie. Ale gry komputerowe wyglądają na produkt powstały bez koniecznej potrzeby. Zdają się być wymierzone przeciw grom i zabawom tradycyjnym, sprawdzonym i pożytecznym dla kultury. - Nie demonizujcie komputera. Jest to nowe narzędzie, które starym grom może dodać blasku i podnieść je na wyższy
bów, targów, wystaw i nagród. Wyczuwałem u nas podobne zainteresowanie, Polska nie różni się tak bardzo od świata. - Jakie rodzaje gier składają się na tę komputerową kulturę? Jaki typ potrzeb zaspokajają? - Myślę, że komputer daje przede wszystkim iluzje różnych rzeczywistości i możliwość uczestnictwa w tych rzeczywistościach bardzo dynamicznego rodzaju. To jest zupełnie inna bajka. Podczas lektury, w kinie nie naciskamy spustu, nie kręcimy kierownicą, nie podejmujemy decyzji - biernie obserwujemy bądź wyobrażamy sobie, jak robią to inni. Czasem tylko starsze osoby nie potrafią się powstrzymać i podpowiadają bohaterowi serialu, co ma robić. - Kino i literatura zalecają się za to poziomem artystycznym, intelektualną komplikacją wątków. Światy komputerowej ilu-
- Gry symulacyjne - pierwsza wielka rodzina gier komputerowych. A inne? - Zaczęło się od gier arkadowych, czyli zręcznościowych. Chodzi w nich o sforsowanie toru przeszkód lub zlikwidowanie przeciwnika. W ofercie mamy mało takich gier, są niewyszukane w sensie technicznym, nie wymagają instrukcji obsługi, najłatwiej je skopiować; to na nich żeruje głównie rynek piracki. Gry symulacyjnezróżnicowana grupa, mogą być symulacje powietrzne, podwodne, naziemne. Występują w nich istniejące w rzeczywistości urządzenia, którymi można kierować lub dowodzić. Role playing - gry, w których odgrywa się rolę, tu największy procent gier łączy się z fantastyką filmową i literacką. Można wcielać się w pojedynczą osobę lub kierować losami grupy. Spokrewnione z role playing są gry strategiczne, na przy-
Zupełnie inna bajka
z Grzegorzem ONICHIMOWSKIM, dyrektorem IPS Computer Group, rozmawiają Dorota Malinowska i Maciej Parowski szczebel komplikacji. Wszystko, co kiedyś akceptowano - grę w chińczyka, szachy, master mind, grzybobranie, kółko i krzyżyk - zostało także przeniesione do komputera. Komputer jest dobrym medium, może być przeciwnikiem-partnerem dla pojedynczego gracza, wyposażonym przez programistę w sporą porcję wiedzy czy też inteligencji. - Znika problem „czwartego do brydża". - Trzeciego i drugiego także. Dlatego nie zgadzam się z zarzutem niekonieczności. Zajmowałem się parę lat temu sprzedawaniem komputerów, to był wilczy rynek prywatnych firm, wciskających importowany sprzęt upadającym jednostkom budżetowym i rywalizujących ze sobą obniżaniem cen kosztem serwisu. Oprogramowaniem praktycznie się nie zajmowano, bo wiadomo było, że piraci zaraz to skopiują. Rynek prywatny był zaniedbany, niewielkimi komputerkami handlowały bez orientacji Baltona i Pewex, ale okazało się wkrótce, że indywidualni nabywcy dużo sprzętu przywieźli z zagranicy. Zorientowałem się, że jeśli na prywatnym rynku znalazło się pół miliona komputerów, to czemu - zamiast tłoczyć się na rynku hardwarowym - nie zwrócić się do tych ludzi z ofertą softwarową. Na świecie właśnie rynek gier i programów użytkowych prosperuje najlepiej. To jest nowa, tworząca się kultura - programów, czasopism, gier, filmów powstających na bazie gier (bądź odwrotnie), klu-
zji bywają pod tym względem dużo mniej wyrafinowane. Ten zarzut często się powtarza, ale nie tylko wobec gier komputerowych. Oglądając filmową adaptację powieści też narzekamy, że coś nam uciekło. Natomiast zdolność komputera do kreowania iluzji jest jego wielką siłą i to jej zawdzięczamy rodzinę gier zwanych symulacyjnymi. Dokonał się tu olbrzymi postęp, widoczny na przykład przy symulacji lotów samolotów, kiedy trzeba wykonać ewolucję, czy gdy dochodzi do walki powietrznej. Ekscytujące wydarzenia rozgrywają się już w czasie rzeczywistym. Ale na przykład symulacja zdarzeń w łodzi podwodnej rozgrywa się w czasie skondensowanym - nikt nie wytrzymałby przed ekranem tygodni nudnego rejsu. Nie przywołując więc na razie nowej jakości, jaką stała się virtual reality, trzeba powiedzieć, że w dziedzinie symulacji stało się dużo. Siedem lat temu gra opowiadała o człowieczku, który wyglądał jak schematyczna figurka Świętego z czołówki serialu z Rogerem Moorem. Dziś w programie gry symulującej lot „niewidzialnego" bombowca F 117 mamy rozgwieżdżone niebo z chmurami lub bez, co wiąże się ściśle z sytuacją i wskazaniami przyrządów, których prawdziwą tablicę uczestnik gry widzi przed sobą. Zaś kiedy rakieta trafia w cel, to ekranu nie wypełnia komiksowy dymek „BOOOMI", tylko widać destrukcję budynku, odpadanie tynku, walenie się ścian.
kład słynna gra „Harpoon", rozgrywająca na morzach hipotetyczny konflikt WschódZachód. Znam ludzi potrafiących w nią grać tygodniami; miłośnikiem „Harpoona" jest aktor Kazimierz Kaczor. Jest wreszcie masa programów, które można nazwać edukacyjnymi. Na przykład seria gier „Carmen San Diego" traktująca o międzynarodowym przestępcykobiecie. Jest to jednocześnie role playing i gra strategiczna - gracz ucieka przed wymiarem sprawiedliwości po całym świecie, uczy się przy okazji geografii, a że może też przenosić się w czasie, gra dostarcza również informacji historycznych. O kształcących walorach gier przeciwnicy rozrywki komputerowej często zapominają. - Bo niepokoi ich pasożytowanie gier na popularnych filmach, powieściach, komiksach. Traktują to jako intelektualne spłycenie i kulturową podmianę. - Gry podejmujące jako temat akcję książki czy filmu są dla mnie przede wszystkim dowodem zafascynowania twórców gry danym dziełem. Mam wrażenie, że nie występuje tu efekt wyparcia jednego medium przez drugie, tylko przeciwnie - rozszerzenie kręgu odbiorców. To się wiąże z genezą gier komputerowych, z rodowodem ich twórców i graczy. Należą do pokolenia zafascynowanego komiksem, wideo, kinem nowej przygody. Stylistyka pisania, nie tylko gier, ale także o nich (spostrzegam to w światowej prasie branżowej) jest
parada wydawców stylistyką komiksu, kina akcji. To pokolenie potrafi oczywiście myśleć w innej poetyce, znajdziemy tu lektury i gry typu tolkienowskiego, mitologię, czary, motyw magicznej podróży. Programy układają ludzie zafascynowani jakimś artystycznym światem, nie mający raczej talentu artystycznego, ale dysponujący umiejętnościami przeniesienia przedmiotu swej fascynacji do świata komputera. Na poziomie najprostszym oznacza to obecność Terminatorów i Predatorów w grach zręcznościowych, wykorzystywane są wtedy zaledwie strzępy oryginalnego scenariusza. Ale zdarza się, że najpierw jest gra, tak bogata, że na jej podstawie powstaje książka i film. To przypadek „Harpoona", wymyślił tę grę Larry Bond, zrazu jako planszową; zainspirowany nią Tom Clancy napisał „Polowanie na Czerwony Październik" i „Czerwona burza nadchodzi". Ceną adaptacji komputerowej jest zamiana kontemplacji i refleksji w dynamikę i akcję. Taka jest natura filmu, komiksu, gry. Ale jednocześnie pojawiają się nowe poszukiwania, budowanie nastroju, poetyckiego klimatu. - Spory procent czytających fantastykę próbuje zostać jej autorami. Czy podobnie jest z miłośnikami gier, że z czasem chcą je układać? - Zacznijmy od tego, że w każdej grze istnieją limity. Nie wyjmie się z komputera więcej niż się włożyło i scenarzyści gier starają się oddalić te ograniczenia, umożliwić odbiorcom wpływanie na kształt gry. Gracz może podążać za scenariuszem, ale także zmieniać go, są gry posiadające własne edytory scenariuszy. W grze typowo symulacyjnej Chuck Yeager Air Combat dzięki edytorowi możemy zasymulować niemożliwą sytuację, w której współczesny samolot walczy z Messerschmittem z II wojny światowej. - Chodzi o co innego. Czy możliwe jest, że miłośnik gier programuje własną, przychodzi z nią do producenta igra zostaje kupiona? - Z tym gorzej, scenariusze piszą najczęściej zawodowcy, z różnych zresztą dziedzin. Firma Sierra zatrudnia policjanta, Jima Wallisa, podobno był bardzo dobry, ale został postrzelony i musiał odejść z czynnej służby. Wallis pisze tylko fabularną stronę scenariusza, ustalając ponadto z programistami, co można przełożyć na język komputera. Zdarza się, że zespoły programistów wymyślają i piszą wszystko od początku do końca. Rzecz w tym, że powstały już niezwykle wyrafinowane i kosztowne narzędzia do tworzenia gier programy i języki komputerowe. Firmy poszły daleko w przenoszeniu na ekrany olśniewającej grafiki i niezwykłego podkładu muzycznego. Do napisania historii nie jest to potrzebne, do przetworzenia niezbędne. Scenariusze często nagina się więc do możliwości technicznych, natomiast nieprofesjonalista może mieć skłonność do mnożenia sytuacji nieprzekładalnych na poetykę komputera. Ta dziedzina wymaga tak wielkich nakładów, że właściwie nikt nie jest w stanie zrobić tu sam wszystkiego. Gra komputerowa wysokich lotów to wynik pracy 7I2-osobowego wykwalifikowanego zespołu trwającej od 18 do 24 miesięcy. To daje pojęcie o kosztach, w dodatku trzeba pamiętać, że za prawo do skorzystania z książki np. Tolkiena trzeba płacić. Także znani ludzie rekomendujący grę (pilot pole-
ca grę samolotową, kosmonautasymulację lotu promem kosmicznym) nie robią tego za darmo. Przy dzisiejszym stanie zaawansowania amatorzy mają małe szanse. - Mają je natomiast piraci - złodzieje praw autorskich - którzy przegrywają programy i sprzedają kasety w podrobionych opakowaniach. Czy producenci gier bronią się instalując wirusy? - W większości krajów jest to zabronione, blokady najczęściej udaje się obejść lub złamać. Natomiast szansa tkwi w ograniczonej pamięci komputera, co prowadzi do płynnego przejścia do nowych nośników pamięci, które nie dają możliwości zapisu, a jedynie odczytu. W przypadku tzw. CD ROM-ów istnieje tylko jeden oryginał. Podobnie jak z muzyką - kasetę magnetofonową da się powielić, płyty kompaktowej już nie. Następna szansa przyblokowania piratów leży w komplikowaniu się gier, w towarzyszących im tomach dokumentacji. Widziałem wczoraj piracką dyskietkę, na której jest podobno „Harpoon". Mówię „podobno", ponieważ jest to fizycznie niemożliwe, oryginalna gra zajmuje siedem dyskietek. Kupując gry nielegalnie nigdy nie możemy mieć pewności, czy otrzymujemy produkt pełnowartościowy. A do „Harpoona" powinny być jeszcze dołączone dwa podręczniki i opowiadanie Toma Clancy'ego. - McLuhan mówi gdzieś, że „kiedy zmieniają się kultury, zmieniają się gry". Na przykład powstała na Dalekim Wschodzie GO, gra o prostych zasadach, ale wymagająca analizowania sytuacji na planszy kilka posunięć do przodu, odzwierciedla kontemplacyjny, rozważny stosunek do życia. Ty mówiłeś o grach pokolenia, które myśli i widzi kinem oraz komiksem... Czy coś się tu zmienia, idzie do nas coś nowego? - Myślę, że następuje pewien zmierzch gier zręcznościowych. Weszły w nasze życie, są kupowane, ale nie ma na nie mody. Podobnie jak nie ma też mody na telewizję. Natomiast jesteśmy w przededniu wprowadzenia na polski rynek klasy gier kreujących nową rzeczywistość. Mogą mieć charakter strategiczny, symulacyjny, role playing. To się wiąże z techniką virtual reality. Zamiast patrzeć na ekran komputera, zakładasz specjalny hełm, sensoryczne.rękawice i... jesteś w innym świecie. Masz przed oczyma trójwymiarowy obraz, możesz się w tym świecie rozglądać i poruszać, na przykład podejść do stojącego w nim komputera, wejść w ekran i znaleźć się w grze. Zupełnie jak w filmie „Tron". - To chyba niebezpieczne. Zaraz się przypominają wszystkie opowiadania SF straszące komputerami, które pisali Varley, Baraniecki, ostatnio Cyran. Przypominają się fantomatyózne rozważania Lema, - Rzeczywiście, pogrążanie się w takiej Iluzji może być groźne, zwłaszcza że ta technika się rozwija. Na razie atakowany jest zmysł wzroku. Może przyjść kolej na dotyk, smak, węch, słuch. Możliwość przespania się z Madonną, pojedynek z Tysonem, krwawe rozrywki... Można tu sobie wyobrazić eskalację przerażających rzeczy. Wiemy już, że w przypadku technik komputerowych nie da się powiedzieć, że coś nigdy nie nastąpi. Wszystko może nastąpić. Na razie sprawa przekonywającego zestrojenia obrazów nie jest łatwa, komputery nie
są wystarczająco szybkie. Człowiek czuje w dodatku, że ma na głowie hełm, przywiązany jest do fotela, połączony kablem z komputerem - może więc w każdej chwili rozbić iluzję. Na razie. Trudno sobie dziś wyobrazić wpływ tej techniki na ludzką psychikę, kiedy pójdzie ona do przodu. Ale wbrew pozorom drepczemy tu po śladach dawnych niepokojów, których dostarczały nam filmy agresji, horrory czy powodują one u widza łagodne rozładowanie obsesji, czy właśnie stymulują zachowania brutalne? Tego też nie wiemy. - Rynek komputerowy u nas i na świecie - czy można to porównywać? - Na świecie gry są najbardziej rozpowszechnione w USA, Wielkiej Brytanii, a potem w Niemczech. Nakłady od tysięcy do setek tysięcy egzemplarzy, jak książki. W WB jeśli rynek wchłonie 30-50 tys., uważają, że jest dobrze. W Polsce nakłady wyglądają tragicznie, choć mówi się, że wszyscy i tak mają wszystko, bo wszyscy od siebie kopiują. Najpopularniejsze z naszych gier rozchodzą się w nakładzie 1000I200 egzemplarzy. Uważamy, że to już nieźle i liczymy, że w miarę porządkowania kwestii prawnych sytuacja się poprawi. Istnieje w świecie kilka wielkich komputerowych nagród, istnieje kilkaset wystawkonkursów, z których każda chciałaby być komputerowym Wimbledonem - nas to nie dotyczy, powstała dotąd tylko jedna oryginalna polska gra, a cały rynek był długo lekceważony. Dlatego postanowiliśmy specjalizować się w grach, które wnoszą nową jakość, bardzo dobrych, z solidną dokumentacją, sprzedawanych tam po wysokich cenach. Pogodziliśmy się z faktem, że krąg naszych klientów będzie ograniczony, ale zaoferujemy im produkt najwyższej jakości. Kilka firm wykazało zrozumienie dla polskich realiów, zaakceptowało fakt, że nie da się tu sprzedać gry tak samo drogo jak na Zachodzie. A ponieważ mamy do czynienia z produktem intelektualnym i kwestie materiałowe stanowią zaledwie od 5 do 10 procent jego wartości, to - uchylam rąbka tajemnicy handlowej - margines rozmów przy negocjowaniu ceny jest naprawdę szeroki. Producent na nowym, nieplanowanym rynku zbytu zarabia nawet wtedy, kiedy bierze symboliczną zapłatę. Oczywiście oni muszą się szanować, nie mogą oddawać towaru za bezcen, są na to za dobrzy, ale dzięki ich życzliwości udaje się nam utrzymać ceny na poziomie 40-50 procent ceny detalicznej na Zachodzie. Mimo to nasze gry nie są tanie. - Kończymy. Proszę podać tytuły paru gier mających związki z SF, które zjawią się u was na Jesieni. - Miłośników SF powinna zainteresować „Populous II", której uczestnik wchodzi w rolę Boga, panuje nad całym hipotetycznym światem. Na pewno atrakcyjny jest „Władca Pierścieni" - właśnie pojawiła się druga część. Jest piękna role playing, „Magiczna świeca", której bohaterowie mogą być importowani z wcześniejszych gier. Będzie cała seria gier strategicznych, wśród nich znajdzie się nowa gra przygotowana przez twórców „Harpoona". - Stop! Wystarczy. I tak nie wyliczysz wszystkiego. Bardzo dziękujemy ci za rozmowę.
Rozmawiali Dorota Malinowska Maciej Parowski
wśród fanów
VIII
Ogólnopolski Konwent Miłośników Fantastyki Polcon '92 odbywa) się w Zespole Szkół Zawodowych w Białymstoku w dniach 2-5 lipca 1992 r. Jako współorganizator dostałem koszulkę ze znakiem imprezy, kolorowy informator (niestety, pełen błędów), kartę do głosowania na nagrodę Zajdla, identyfikator i znaczek. Nie przyjechał Kirył Bułyczow, natomiast zjawił się czeski grafik Teodor Rotrekl (gość honorowy).
Polcon'92 Dla gości ruszyły trzy sale wideo, sala gier planszowych, sala gier fabularnych (role-playing), trzy księgarnie (a co!), wystawa malarstwa, dwa bufety i sklep całodobowy. Pierwszym prelegentem był Krzysztof Sokołowski, który opowiedziało problemach polskiego rynku gier SF. Radosław Kot z wydawnictwa CIABooks wyraził ostrożny optymizm o wydanej ostatnio „serii" książek związanych z religią. Dr Andrzej Marks roztoczył przed słuchaczami wizję szkód spowodowanych dziurą ozonową. Odbył się też konkurs filmowy i spotkanie z klubem cynicznego i leniwego kota Garfielda. Popularnością cieszyła się loteria, gdyż prawie każdy los wygrywał - głównie książki sponsorów. Pierwszą prelekcję w piątek wygłosił profesor Politechniki Białostockiej, Zbigniew Róg: opowiedział, jak żyć zdrowo i długo. W tym samym czasie spotkali się tolkieniści, którzy poinformowali o przygotowaniach do obchodów 100lecia urodzin Tolkiena. Znacznie żywiej było na spotkaniu z Konradem Lewandowskim, autorem „Ksina" i „Różanookiej". Andrzej Sapkowski na swoim spotkaniu zapowiedział napisanie powieści „kultowej" i wyLithuanicon zaczął się tradycyjnie w I I przedostatni weekend czerwca. Po raz kolejny Kowno powitało uczestników niesamowitymi wręcz upałami. Impreza wystartowała w czwartek wieczorem, w pomieszczeniach kowieńskiego Domu Kultury. Oprócz telewizora i kaset wideo uczestnicy mieli do dyspo-
III
głosił negatywną ocenę gatunku fantasy. Burzliwy przebieg miało spotkanie z Rafałem Ziemkiewiczem, który został wzięty w krzyżowy ogień pytań czytelników, autorów, kolegów z redakcji oraz własnej rodziny. Część oficjalną programu zakończył konkurs wiedzy o SF. W sobotę rozstrzygnęła się sprawa nagrody Zajdla. Nominacje do nagrody Zajdla otrzymały: opowiadanie „Kara większa" Marka Huberatha, powieść „Ksin" Konrada Lewandowskiego, opowiadanie „Wniebowstąpienie Menela" Romualda Pawlaka, opowiadanie „Król gór" Feliksa W. Kresa, opowiadanie „Wieszczy" Artura Szrejtera. Zwyciężyła „Kara większa" Marka Huberatha. Ze względu na nieobecność autora statuetkę odebrał redaktor naczelny „Nowej Fantastyki", Maciej Parowski. Szkoda, że tak mało fanów przyszło na spotkanie z Teodorem Rotreklem - może dlatego, iż jego twórczość jest praktycznie u nas nieznana. Odbyło się też forum fandomu, na którym głównym organizatorem przyszłorocznego Polconu mianowano Olsztyn. Jacek Piekara i Feliks W. Kres zorganizowali wspólne spotkanie, na którym rozmawiali o przyszłości polskiej SF. Temat ten był kontynuowany na spotkaniu z Eugeniuszem Dębskim vel Owenem Yeatsem. W dalszej części wieczoru ogłoszono wyniki konkursów - literackiego i wiedzy o filmie SF, w których zwycięzcą został Jacek Białołęcki. Później odbyła się maskarada i bal, który trwał prawie do rana. Jak zwykle niedziela to dzień wyjazdów i pożegnań. Organizatorzy powoli porządkowali budynek i próbowali podsumować imprezę. Tegoroczny Polcon należy zaliczyć do udanych. Braki organizacyjne były raczej wynikiem ciężkich czasów niż nieudolności konkretnych osób.
Na Lithuaniconie w Kownie delegacja szwedzka przedstawiła pomysł organizowania corocznych konwentów strefy bałtyckiej - Baltconów. Oto skrót deklaracji bałtyckiego konwentu SF: • Baltcon powinien być organizowany każdego roku; • Baltcon byłby wolny od idei, ruchów i partii politycznych. Uczestnicy mogliby swobodnie wyrażać dowolne opinie; • Konwent byłby organizowany rotacyjnie, na przemian przez kraj strefy wschodniej i zachodniej. Należałoby zorganizować subsydia dla fanów ze strefy wschodniej w celu umożliwienia im uczestnictwa w Baltconie w krajach zachodnich; • Językiem urzędowym Baltconu jest angielski. Spośród polskich klubów najbardziej predestynowane do organizacji Baltconu byłyby kluby Polski północnej, np. GKF. Wszelkie informacje, zgłoszenia, pomysły należy kierować pod adresem: Ahrvid Engholm Renstiernas Gata 29 11631 Stockholm
Szwecja
Spis klubów SF Gdański Klub Fantastyki przygotowuje kolejną edycję spisu polskich klubów SF. W związku z tym prosi wszystkie zainteresowane kluby o nadesłanie aktualnych adresów. Gdański Klub Fantastyki skr. poczt. 76 80-325 Gdańsk 37
Piotr „Raku" Rak
Polcon'93 dów. Razem z nimi przyjechał cenny prezent dla redakcji „Kaukasa": komputer oraz bogate oprogramowanie. Takoż konkretna była propozycja organizowania Baltconu, wspólnego konwentu dla 10 krajów okołobałtyckich. Chętni mogą już zgłaszać się do Ahrvida Engholma,
Super-konwentas czyli na pewno nie ostatni zjazd fanów na Litwie zycji i spotkanie na temat Sambhali mitycznej hinduskiej krainy szczęścia, i wystawę fotografii fantastycznej połączoną z rozmową z autorem, który zainteresowanym próbował wyjaśnić swoje rozumienie fantastyczności, i eksportową wersję prelekcji niżej podpisanego nt. Lewisa Carrolla i adaptacji „Alicji w krainie czarów", i kuluarowe rozmowy o komiksie, i spotkanie z reprezentantami odradzającego się mistycznopogańskiego ruchu, i sobotni balmaskaradę, i giełdę książek (głównie rosyjskojęzycznych, bo litewskich nadal brak), i pisarzy, i gości... Właśnie - goście. Marek Oramus i Tomasz Marciniak z mikroekipy polskiej na spotkaniu z fandomem przedstawili obecną sytuację rodzimej literatury i komiksu w Polsce. Pojawił się też Jim Walker, znany fanom z Polconów w Gdańsku i Krakowie, redaktor jedynego brytyjskiego profesjonalnego magazynu „Interzone" (kudy mu do „NF"!-tak twierdzili też Litwini...) oraz wesoła (szybko nawiązali przyjaźń z Ukraińcami) czteroosobowa ekipa Szwe-
Baltcon
obecnego na Lithuaniconie wydawcy największego szwedzkiego fanzinu „SF Journalen" (7 tys. nakładu). Niezrównanemu pod względem spontaniczności konwentowi w Kownie towarzyszyły i inne elementy fantastyczne. Takie były mistrzostwa Europy w piłce nożnej, kiedy Dania włupiła Niemcom 2:0. Fantastyczny był ałus (piwo), donoszony gościom szczególnie często po przyjeździe Marka Oramusa, oraz malarstwo tworzącego na początku wieku Konstantyna Ciurlionisa. Zainteresowanie fantastyką w niespełna 3-milionowym narodzie rośnie. Świadczy o tym nie tylko 280 uczestników Lithuaniconu (wobec setki dwa lata temu). Wymowne jest też drugie miejsce w rankingu popularności programów TV, zajęte przez „Video - Kaukas", prowadzony przez niezmordowanego Rolandasa Maskoliunasa. Wszystko to przypomina polski boom początku lat osiemdziesiątych. Oby tylko nasz przesyt fantastyką dotarł na Litwę jak najpóźniej.
Tomasz Marciniak
Na Polconie w Białymstoku organizację przyszłorocznego Polconu przyznano Warmińskiemu Klubowi Fantastyki w Olsztynie. Ten niewielki klub poprzednio organizował Polcon '90. Konwent odbędzie się zresztą w tym samym, pięknie położonym w lesie i nad jeziorem ośrodku wypoczynkowym w Waplewie k/Olsztyna, 21 -24 października 1993 r. Organizatorzy wraz z licznymi sponsorami imprezy (m.in. prezydent Olsztyna, Miejski Ośrodek Kultury, wydawnictwa REBIS i STALKER oraz księgarnia wysyłkowa VERBUM) zapewniają, że będzie to konwent, który zaspokoi najbardziej wybrednych fanów fantastyki. Program będzie ukierunkowany na literaturę SF, trwają rozmowy z kilkoma bardzo znanymi pisarzami z Anglii i USA. Udział zapowiedziało kilkunastu autorów z kraju oraz redakcje „Nowej Fantastyki", „Fenixa" i „Voyagera". Obecni będą fani z krajów ościennych/ Program uzupełnią dwa przeglądy filmowe na szerokim ekranie (ponad sto filmów), konkursy i quizy, salon gier role playing, aukcje, księgarnie, antykwariat i inne atrakcje. Bliższych informacji o kosztach i warunkach uczestnictwa udziela Warmiński Klub Fantastyki, pod tym samym adresem można też dokonać wstępnej rezerwacji miejsc. Warmiński Klub Fantastyki 10-803 Olsztyn P.O. Box 628
recenzje ntologie tematyczne nie 9ą w Polsce zjawiskiem powszechnym; dwa lata temu ukazał się zbiór „Rakietowe dzieci". Teraz porwał się na podobny wyczyn Wojtek Sedeńko, przy czym tematyka jego "zbioru była o niebo poważniejsza: Bóg, religia, Kościół, wiara itp. Tematyka religijna pojawia się regularnie w polskich opowiadaniach SF i jest to tendencja, której nie sposób przeoczyć. Wątpię jednak, czy w tak delikatnej materii pożądana jest jakaś stymulacja, by produkcji tego typu było więcej. Wojtek
A
rastającą falą antyklerykalizmu w Polsce. Wydawało mu się, że skoro ludzie odchodzą od wiary, psioczą na kler i na instytucję Kościoła, więc to wystarczy, by zapewnić jego produktowi popularność. Jest to moim zdaniem kalkulacja błędna. Fluktuacje, jakim podlegają instytucje religijne, funkcjonariusze religijni czy społeczne podejście do spraw wiary, nie decydują o duchowym przeżywaniu fenomenu wiary, o mniejszym „zapotrzebowaniu" na Boga czy religię. Owszem, komercyjne nastawienie kleru czy też angażowanie się Kościoła w społeczne spory
Zew koniunktury Sedeńko założył jednak optymistycznie, że nakłoni autorów krajowych, by na zamówienie stworzyli serię opowiadań tego typu, które złożą się na wydanie książkowe. Zamiar ten powiódł się częściowo, gdyż jakość wielu utworów budzi wątpliwości. Nie można zapominać, że odniesieniem do tej antologii są „Wizje alternatywne", także pod redakcją Wojtka Sedeńki. Była to niespodzianka in plus: niezłe opowiadania, znani i wchodzący dopiero na rynek autorzy - w sumie przegląd tego, czym żyje obecnie fantastyka polska. Książka została zauważona i pozytywnie oceniona przez krytykę i czytelników. Twórca „Wizji" postanowił pójść za ciosem, ale i zmienić kryteria - stąd pomysł tematyczności. Drugim i ważniejszym przejawem koniunkturalności jest wybór owej tematyki. Zagadnienia religijne w prozie skojarzyły się selekcjonerowi z na-
powodują utratę autorytetu przez tę instytucję. Wszelako Bóg istnieje nadal, ma się co prawda nieco gorzej, lecz tę chwilową niepomyślną passę z pewnością przetrzyma. Niedobrze jest natomiast, gdy tego typu zjawiska społeczne traktuje się jako objaw koniunktury, która pomoże coś wygrać (w tym wypadku zapewnić książce pokupność). Mam wrażenie, że takiemu podejściu uległ i selekcjoner, i wydawca, o czym świadczy choćby dobór tytułu czy umieszczanie w zbiorze pewnych tekstów na siłę, bo ma być „tematycznie". „Czarna msza" ani nie odpowiada zawartości antologii, ani nie jest tytułem żadnego z pomieszczonych w niej utworów. Satanistyczny podtekst tytułu miał po prostu zażerować na niskich instynktach czytelników i chyba takie podejście krzywdzi rzesze czytelnicze. Nie mówiąc już o tym, że na dłuższą metę raczej zraża do fantastyki niż przysparza jej zwolenników.
1. Kiedyś nad głowami fantastów było niebo pełne rakiet i obcych cywilizacji. Teraz na powrót zapełniło się aniołami i szatanami. Kiedyś na ziemi przed nosem mieli autorzy SF idiotyczny system skonstruowany przez politycznych utopistów, więc kontestowali go na przeróżne sposoby. Teraz oglądają społeczeństwo świeżo uwolnione z kajdan, w całej jego nędzy i pożądliwości; pozbawione jednego wroga, a więc i wyraźnego powodu, dla którego ludzie mieliby się zachowywać wobec bliźnich przyzwoicie. Świat zrobił się nieprzejrzysty, niemiły, rozczarowujący.
społecznej scenie. Nie sądzę, zjawiła się wcześniej, wówczas gdy wciskana oficjalnie wizja świata ograniczonego do materii wydała się ludziom banalna. Dlatego poczęli się zagłębiać w tajemnice litery i ducha różnych religii - religii Wschodu, ale także rodzimej, katolickiej. Szukali klucza do świata i metafizycznego punktu zaczepienia dla moralności, która bez osoby Stwórcy nie jest oczywista ani konieczna. Jeśli Boga nie ma, co ze mnie za kapitan (Dostojewski). 3. Fantastyka religijna była więc i będzie robiona nie tylko przez kontestatorów po-
Z kosmoholików deoholicy Religia utraciła w nim moc politycznego i narodowego spoiwa. Stała się regułą, ceremoniałem, ciężarem, przedmiotem utyskiwań. Tamten świat zdawał się dziełem diabła. A ten - człowieka? Zresztą, może odwrotnie. 2. Wojtek Sedeńko wymyślił antologię opowiadań, której ostrze miało być skierowane przeciw katolickim cerberom. W tym nowym, nieznośnym świecie strukturalistycznie obsadził Kościół w roli dotychczas odgrywanej przez komunę i nawet napisał wstęp do takiej urojonej antologii, ale wyszedł mu zbiorek inny niż oczekiwał. Sedeńko przyjmuje we wstępie, że fantastyka religijna (ta z Bogiem, kapłanem, Szatanem w roli głównej) zjawiła się u nas, gdy Polakom zaczęło dokuczać rozpychanie się Kościoła na politycznej i
ruszonych moralnym znijaczeniem części funkcjonariuszy Kościoła lub wręcz przez jego wrogów, lecz także przez tych, którzy skupią się na afirmowaniu jego nauki. Proporcje u Sedeńki układają się tak, że porządnych, solennie wkurzonych kontestatorów jest w „Czarnej mszy" zaledwie dwóch. Drukarczyk z „Rajem utraconym" i w mniejszym stopniu Jabłoński ze „Spotkaniem na końcu drogi". Nie są to opowiadania najlepsze, przeciwnie, czuje się w nich manierę i wymęczenie. Natomiast na metafizyków pozytywnych, wręcz na utrwalaczy religii wyglądają Grzędowicz i Piekara. Wizje piekła (czyśćca?) w „Domu na krawędzi światła" i „Domu na krawędzi ciemności" bardzo bliskie są ortodoksji katolickiej, tyle że wyrażonej poetycko. Oszubski w „Interregnum" daje
Jeśli idzie o zawartość, nieporozumieniem jest opowiadanie Drukarczyka, które znalazło się w zbiorze tylko ze względu na tematykę. Jakiś kreator stwarza kilku ludzi, ale ci go nie satysfakcjonują, więc ich niszczy, koniec, kropka. Autor zrzekł się swego genre'u, byle tylko znaleźć się w „Czarnej mszy". Jeśli w dodatku tytułuje utwór „Raj utracony", a nie wie o istnieniu tak nazwanego poematu Johna Miltona, nie czyni doń żadnych odwołań, gra jego musi być uznana za samobójczą. Podobnie Oszubski: jego ładne obrazki składają się tylko na nie uporządkowany stos. Autor sypie je raźno, nie osłabia tempa - tyle że nic z tego nie wynika. Niestety, jest to chyba stała cecha jego twórczości. Podobnie pustym malowidłem uraczył nas Jabłoński, którego proza należała do najmocniejszych pozycji „Wizji alternatywnych". Grzędowicz i Piekara dali dwugłos o przedsionku piekła: Chrystus i postępujący za nim Szatan zachowują się zgodnie ze swą naturą, jeden daje nadzieję, drugi ją niszczy. Odbywa się to w posępnej scenerii, która udała się bodaj najlepiej. Dodatkową atrakcją jest element folklorystyczny: ów dwugłos ma swoją genezę w życiu towarzyskim obu autorów i nawet wspomina się w tym kontekście o piciu alkoholu. Najdosłowniej potraktowali zamówienie Drzewinski z Dębskim, starając się zmieścić Boga w scenerii twardej SF. Toteż i tu najbardziej udaną rzeczą jest właśnie scenografia i owo zderzenie realiów gatunkowych z ulotną materią metafizyki. Drzewinski wręcz nagina intrygę, gdyż jego przybysze mogą łatwo ogołocić Zieobrazek chrześcijaństwa z przełomu tysiącleci w stylu Gołubiewa skrzyżowanego z Parnickim i Malewską. Drzewinski pokazuje klasyczną sytuację inwazji Obcych, którzy rozgrywają nasze religijne wierzenia i odruchy. Dębski próbuje rozniecić w sobie żarliwość wiary prostaczka i ociera się o śmieszności lat pięćdziesiątych - do jego Boga dolatuje się kosmolotem. Sobota dystansuje się od religijnej wizji świata, woli probabilistyczne przypadki chaosu, ale sięga po biblijny motyw (mit?) dziewięciu sprawiedliwych, dzięki którym ocalone będzie miasto. Dukaj uprawia demonicznometafizyczną obcologię; jeśli jest heretycki, to przez nadmiarowość swego świata, nie wystarcza mu ten stworzony przez Boga, chce go poprawić, powiększyć, dopisać mu jakieś naddramaty, nadpuenty. Inglot też odstaje od założonej linii głównej, gra swoją stałą partię przeciw tandecie kultury masowej oraz wkurza się na znieczulicę i sadyzm normalsów objawione wobec chorych na AIDS. Tęgo bryknął Sedeńce Ziemkiewicz. Napisał „Źródło bez wody" po stronie Kościoła ortodoksyjnego, twardego, który trzyma się litery i ducha wiary (jam niepokój przyniósł jeno miecz), goni libertynów i innowierców. To nie jest pomysł na walkę z demokracją, drogi Wojciechu. Raczej z jej rozlazłością, z chorobą braku ducha ogarniającą białą cywilizację, z wystudzeniem, kapitulanctwem i permisywizmem, zwanymi dla niepoznaki tolerancją, Albo kulturalizmem. Że niby wszystkie obycza-
recenzje mię z życia nie odwołując się do zawodnych pośredników, co kładzie ich chytry pozornie plan, no ale taki ich wybór. Dębski natomiast pozwolił swoim astronautom na kontakt optyczny z samym Bogiem, który ma postać siwego starca i kontempluje na kawałku skały polatującej w próżni, a gdy dostrzega intruzów, wtedy znika. Byłby ten tekst kapitalnym wyjściem do ciekawej powieści, nieźle są zarysowani bohaterowie, lecz trzeba by zrezygnować z Boga, który jest tam incydentem. W ogóle cechą zbyt wielu opowiadań antologii jest upychanie na siłę tego, co się kojarzy z zamówieniem. Tak jest przecież i u Soboty: znakomite bez dwóch zdań opowiadanie zostało zepsute „religijnym" zakończeniem, które pasuje tu jak pięść do nosa. Interpelowałem u autora, który nadesłał mi obszerne uzasadnienie, które mnie nie przekonało i pozostaję przy swoim zdaniu. Za to innego rodzaju skaza cechuje opowiadanie Inglota: ciut dużo w nim sztuczności. Zamknięty zakład - klasz-
tor? umieralnia? - jest tolerowany przez pobliskie miasto tylko dlatego, iż niekiedy dostarcza rozrywki. Po prostu jednego z pensjonariuszy pali się żywcem, a tłum patrząc na to zaspokaja swą żądzę krwi. Długi czas pomysł ten wydawał mi się brednią, póki nie uświadomiłem sobie, że tego typu wymiana może już niedługo być na porządku dziennym. A przekonały mnie do tej wersji relacje TV z Lasek czy Józefowa, pokazujące trudności z ulokowaniem tam nosicieli HIV-a. Po raz drugi natomiast najlepszy produkt dał Ziemkiewicz, choć w jego tekście przejmuje przede wszystkim wizja Kościoła w Europie za lat dziesiąt: wśród biskupów ma być określona porcja pedałów i feministek, Kościół ów zszedł na psy i nic już nie znaczy, nikogo nie jest w stanie porwać ani przekonać do Boga - po prostu zamienił się w tytułowe „źródło bez wody". Na tym tle odbywa się wątła intryga kryminalna, która może jednak odmieni okropny stan rzeczy. Pozostał jeszcze Dukaj, którego „Korporacja Mesjasz" mogła dać wspaniały
Wciskana oficjalnie wizja świata ograniczonego do materii wydała się ludziom banalna.
tytuł całości. Autor ten wyspecjalizował się w tworzeniu przekomplikowanych intryg z dużym ładunkiem swoiście pojmowanego mistycyzmu. Do tekstu z antologii przekonała mnie myśl, że może właśnie w ten sposób będzie wyglądać technologiczna rzeczywistość za lat trzysta lub więcej. Dylemat Dukają polega na pogodzeniu skomplikowanej materii utworów z klarownością wywodu. O ile się z tym upora, będzie OK. Tak więc uważam, że „Czarna msza" świadczy, iż wszyscy - selekcjoner, wydawca i autorzy - chcieli dobrze, idąc zgodnie z wymogami swoiście pojmowanej koniunktury. Wobec sporych oczekiwań, wywołanych „Wizjami alternatywnymi", dało to owoc mniejszy i gorszy. Zamiarowi towarzyszył brak szczęścia: okładka Boscha, który w ostatniej chwili zastąpił Mogiłę, ozdobiła także świeże wydanie „Lochów Watykanu" Gide'a (świadczy to o standardowości skojarzeń związanych z tematyką „kościelną"). Wstępowi i notkom przed i po opowiadaniach przydałoby się więcej ołówka: za dużo tam pustego gadulstwa. Kompletnie nie wykorzystana ostatnia strona okładki, zatkana przypadkowym fragmentem wstępu. Krótko mówiąc, sądzę, że po tej książce spadnie na selekcjonera i autorów opamiętanie: nie da się wyciskać z rynku na życzenie tego, co się zawidzi, nie tematyczność jest szansą takiej antologii, lecz powrót do formuły „Wizji alternatywnych" oraz cierpliwość, czyli czekanie z jej drukiem do momentu zgromadzenia odpowiedniej liczby wartościowych tekstów.
Marek Oramus
Czarna msza. Antologia opowiadań Science Fiction pod redakcją Wojtka Sedeńki. Rebis 1992.
'je, wierzenia są równie słuszne, równie uprawnione i niczego nie wolno nikomu zabronić czy narzucać. Nawet dekalogu? Co ja mówię - zwłaszcza dekalogu. 4. Cała fantastyka to jedna wielka herezja wobec tzw. normalnego świata - cytuje Sedeńko Oramusa. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom - ostrzegał święty Paweł Tymoteusza prawie 2000 lat temu (2 Tm IV, 4). Czy święty Paweł miał na myśli science fiction? Ciekawa sprawa, na temat Boga najbardziej rezonują ateiści. Wierzący chodzą do kościoła, mechanicznie wykonują obrzędy, grzeszą w łóżku i raczej omijają posty; protestanci zmienili nawet literę chrześcijaństwa, żeby było mniej dolegliwe; katolicy zostawili literę, ale zaniedbują ducha. A fantastyka? Ta kreując różne światy, różnych Bogów, różne rasy, różne religie; wystawiając strukturę świata na przeróżne modelowe próby -
owszem, poszerza horyzonty, ale może rozluźniać poczucie tożsamości i mechanizmy identyfikacji. Z religią, narodem, rasą, cywilizacją, kulturą. Fantastyka może stawiać tęgi znak zapytania nad wymogiem wierności i nad znaczeniem najzacniejszych autorytetów. Przez ponad dekadę polska science fiction działała inaczej, była orężem kutym, ostrzonym, polerowanym dla ochrony wartości, tradycji. To może się zmienić, bo sytuacja się zmieniła. „Czarna msza" była właśnie apelem do marszu w nową stronę. I na razie nie wypaliła. Najcelniejsze opowiadanie tomu ciągnie w innym kierunku, woła o inne powinności. Oczywiście mam na myśli „Źródło bez wody" Ziemkiewicza. 5. Kościół to nie tylko hierarchia purpuratów, to cała wspólnota. „Złota Galera" i „Jawnogrzesznica" - opowiadania sprzed prawie trzech lat - brały się ostro za tę wspólnotę, ale po to, by bronić jej
przed nią samą. Robiły to jeszcze na jej prawach, z pozycji jeszcze parakatolickich. Istnieją oczywiście inne pozycje. W „Czarnej mszy" zaznaczyły się bardzo niewyraźnie; czy Sedeńko liczył na więcej? W Polsce, w świecie trwa walka o wpływy i dusze islamu, judaizmu, katolicyzmu, prawosławia, ateizmu, satanizmu i sekt. Czy jest to wyłącznie człowiecze zajęcie, czy może grają nami Więksi Szermierze - trudno na sto procent powiedzieć. W tej walce fantaści polscy mogą wystąpić nie tylko jako kibice-obserwatorzy, lecz jako strona. Właściwie -jako strony. I to chyba do nas idzie, ale jednak powoli. 6. Luźne uwagi porządkowe: „Złota Galera", wbrew temu, co napisano w notce o Dukaju, nie została wyłoniona w konkursie „Fantastyki". Przyszła w normalnej poczcie i ukazała się z marszu. Dwa najzgrabniejsze literacko opowiadanka „Mszy..." to teksty Piekary i Grzędowicza. Najbardziej oryginalna, egzotyczna wizja - Dukaj. Tekst najmocniejszy intelektualnie-„Źródło bez wody". Do autorów dwu „Domów na krawędzi..." mam małą pretensję, że opowiadając obszernie o okolicznościach towarzyszących rodzeniu się opowiadań nie puścili pary z ust na temat inspirującej roli „Kary większej" Huberatha. Podejmuję się wskazać w ich tekstach te momenty, z których to wyraźnie wynika.
Maciej Parowski
recenzje Krótki kurs tao Zbiór ponad 80 krótkich przypowieści został spisany około 'II wieku p.n.e. w Chinach i wyraża to, co w kulturze chińskiej ciążyło ku mistyce i metafizyce. Był to okres konkurowania ze sobą wielu szkół filozoficznych, po których do dziś pozostały dwie: konfucjanizm i taoizm. Tao jest to zasada rządząca światem, ogarniająca wszystko i wszystkich. Nie sposób jej pojąć w zupełności, można jedynie zbliżać się do tego drogą medytacji. Z wielkiego Tao powstają konkretne formy materialne, które mają swoją specyficzną mikroorganizację, czyli swoje tao. Nazywa się to naturą rzeczy lub człowieka. Drugim ustaleniem taoizmu jest, iż kształt rzeczy ulega ciągłym zmianom. „Księga Południowego Kwiatu" mistrza Zhuanga to jedno z dwóch najważniejszych dzieł taoistycznych. Polski czytelnik otrzymuje go w formie komiksu, czytanego na sposób chiński, od prawa do lewa. W króciutkich historyjkach prezentuje się poszczególne prawdy tao, za każdym razem kończąc króciutką sentencjąaforyzmem. Kilka z nichdotyczy władzy, a właściwie odrzucania jej przez mędrców. Umiejętność odrzucenia zaszczytu dla zachowania życia odróżnia mędrca od prostaka czy Prawdziwego mędrca nie przekona uczony, nie u wiedzie kobieta, nie obrabuje złodziej. Obojętne są mu życie i śmierć. Jakże mógłby troszczyć się o stanowiska? Mędrzec, któremu dostojnicy proponują wysoki urząd mówi, że żółw wolałby taplać się w błocie niż być czczony ha ołtarzach. Rezygno wać ze s wej wrodzonej natury dla zaszczytó w i władzy - to głupota!!! Może nasi prący do władzy politycy powinni obejrzeć tę małą, ale pełną uroku książeczkę? Bardzo dobrą okładkę do tego dziełka sporządził nasz plastyk redakcyjny Andrzej Brzezicki.
Kunktator Mistrz Zhuang: Prawdziwa Księga Południowego Kwiatu. Tłum. Małgorzata Religa. Wydawnictwo Wodnika 1992.
Rozumne ogórki atakują Wygląda na to, że angielska SF specjalizuje się w opisach kataklizmów botanicznych: dostaliśmy ostatnio „Śmierć trawy" Christophera, a wcześniej wznowienie „Dnia tryfidów" Wyndhama. Obie powieści są dość podobne, choć u Christophera zielsko obumiera, zaś u Wyndhama się pleni. Ale tu zielsko owo - tryfidy - może poruszać się z miejsca na miejsce (tańcując na korzeniach), jest formą inteligentną, pała żądzą mordu, no i ma do tego celu trzymetrowe wici, które zabijają jadem, gdy tylko chlasną po gołej skórze. Wytworzenie tryfidów gdzieś w Związku Sowieckim spowodowało usunięcie traktującego o tym fragmentu; dopiero obecne wydanie jest pełne. Powieść Wyndhama jest dość stara (1951 rok), więc grzeszy mitologizacją możliwości takiej formy jak roślina. Nadto intryga opiera się na komasacji nieprawdopodobieństw: nie dość, że są rzeczone tryfidy, to jeszcze pojawia się kometa; jej rozpad w atmosferze daje światło, od którego obserwatorzy zachłyśnięci pięknem widowiska tracą wzrok. Slepnie tedy ponad 90 procent ludzkości i ślepców tych bezlitośnie biczują tryfidy tak, że w krótkim czasie na Ziemi robi się pusto. Resztki ludzkości, dowodzone przez jednoi
dwuokich, organizują się w Watahy, stawiają tryfidom czoła i maskując się po kątach pracują nad odrodzeniem dawnego świata. Ta jednak dość sztampowa historia, nawiązująca wyraźnie do tradycji wellsowskiej, robi mimo wszystko piorunujące wrażenie. Dzieje się tak z powodu mistrzostwa Wyndhama, który wtedy był już pisarzem dojrzałym i świadomym swych możliwości. Unikając grubszych naiwności (choć widma komet można było już wtedy nieźle badać) tworzy opowieść poruszającą i sugestywną. Od pierwszego polskiego wydania w 1975 roku powieść robi za kultową wśród fanów. Dziś znamy o wiele więcej groźniejszych strachów i dlatego „Tryfidy", wznowione za późno i bez rozgłosu, nie budzą już dawnych emocji.
Predator John Wyndham: Dzień tryfidów. Tłum. Wacława Komarnicka. Iskry 1992, wyd. II, nakład 15 tys. Fantastyka - Przygoda.
Słabowanie mistrza Philip K. Dick pisał dużo i często niechlujnie. Bardzo potrzebował pieniędzy na opłacenie kolejnych żon, z którymi się rozwodził. W podobnej sytuacji jest bohater „Klanów księżyca Alfy", Chuck Rittersdorf, któremu była żona zabiera dom i konto, na skutek czego bohatera męczą myśli samolub żonobójcze. Odnoszę wrażenie, że to wątek wyraźnie autobiograficzny. Tenże Chuck zostaje wplątany w konflikt między Ziemianami a cywilizacją Alfy, którego przedmiotem jest wspomniany księżyc, zasiedlony przez pacjentów założonego tam niegdyś szpitala psychiatrycznego. Intryga piętrzy się wielowątkowe w spór wplątuje się wiele stron o rozbieżnych interesach (np. żarłoczny kapitalista Hentman, krewniak Leo Bulero z „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha"). Stopień jej zawikłania jawi się w pewnym momencie tak duży, że sam Chuck zaczyna się zastanawiać, kto właściwie jest z kim i przeciwko komu. Także czytelnik ma sporo kłopotu z rozeznaniem się w nagłych zwrotach i zawirowaniach akcji, nie zawsze logicznie uzasadnionych. „Klany księżyca Alfy" to niewątpliwie jedna ze słabszych powieści Dicka, pisana w dużym pośpiechu i niestarannie. Zresztą, pisarz ten nigdy specjalnie nie dbał o zwartość fabuły (są oczywiście wyjątki, np. „Ubik"), ale w tym wypadku jego nonszalancja poszła chyba za daleko. Miałbym też zastrzeżenie do jakości przekładu, który jest, mówiąc delikatnie, nierówny. Powieść powyższa stanowi jeszcze jedno rozegranie motywu osobnika zaplątanego w przerastające go. spiski i kontrspiski. W finale powieści Chuck macha na to wszystko ręką i niczym wolterowski Kandyd osiada na kawałku ziemi, aby wraz z odzyskaną żoną założyć osadę normalnych w morzu psycholi. Czyżby i to było echem skrytych marzeń samego Dicka?
Karburator Philip K. Dick: Klany księżyca Alfy. Tłum. Agata Dudkiewicz. Phantom Press 1992. Fantasy i SF.
Geronimo w kosmosie Są pisarze, którzy książki produkują, czasami przerywając ten proces, choć nie wszyscy, na prawdziwe pisanie. Produkty pracy taśmowej - nieodmiennie staje mi
przed oczami Reksio w czołówce filmów Se-ma-for, walący pieczęcią ze swoją podobizną w rolkę taśmy filmowej - są do siebie bliźniaczo podobne. Zmianie podleigają miejsce akcji, imiona bohaterów i kilka mniej istotnych elementów tła. Potem dopisuje się ciąg dalszy, tworzy jeden za drugim cykle i inkasuje pieniążki. A skołowany czytelnik ma wrażenie, że już gdzieś to czytał. Taką pisarką jest niewątpliwie Andre Norton, masowo wydawana w Polsce ostatnimi laty. Nudnawy serial o świecie czarownic, potem cykl Solar Oueen i wreszcie wielce do niego podobny ciąg powieści rozpoczynający się „Mistrzem zwierząt". Tym razem Norton postanowiła napisać nostalgiczny western, tyle że rozgrywający się w kosmosie. Rozległe równiny planety Arzor zastępują amerykańskie prerie, kudłate frawny - bizony, tubylcze plemiona z rogami wyrastającymi z czoła - Indian, a osadnicy - bohaterskich kowbojów. Arzor wygląda jakby żywcem przeniesiony z Dzikiego Zachodu, włącznie z saloonami, bandami pastuchów i szeryfami (tu oficer pokoju). Nic nie wskazuje, aby poza portem kosmicznym ktoś znał radio, do transportu używa się sprowadzanych z Ziemi... koni. Jedynym elementem techniki są emitery zastępujące colty i ruiny jakiejś cywilizacji, o które co rusz potykają się osadnicy. Bohater to skrzyżowanie Johna Wayne'a z Geronimo. Tropiciel i treser zwierząt, załatwiający wsiowych osiłków jedną ręką, a przebywający na Arzorze z powodu vendetty... Indian Nawajo. Zgodnie ze swoją pisarską regułą Norton poszła za ciosem pisząc ciąg dalszy, który skwapliwie zapowiada wydawca.
Denuncjator Andre Norton: Mistrz zwierząt. Ttum. Małgorzata Kowalik. Agencja Wydawnicza TOR 1991
Słowianie o migdałowych oczach Na szczęście są jeszcze oficyny, do których można mieć zaufanie. Do nich właśnie należy „Amber". Niestety, powieść „Grom" Deana R. Koontza jest wydawniczym niewypałem. Dobitnie udowadnia, że połączenie.tak atrakcyjnych wątków, jak podróże w czasie, historie alternatywne, liczne strzelaniny, maniakalni mordercy i romanse nie musi prowadzić do finalnego sukcesu. Książka jest po prostu nudna, potwornie przegadana i momentami - kiedy autor usiłuje stworzyć własną koncepcję podróży w czasie - zwyczajnie niezrozumiała. Pomijam już trudny do zaakceptowania przez Polaka fakt, że głównym pozytywnym bohaterem jest esesman, a twórcami machiny mającej przywrócić Hitlerowi imperium dwaj polscy (sic!) naukowcyfaszyści. Na taki pomysł mógł wpaść albo wyjątkowy idiota, albo amerykański ignorant. Tak oto autor opisuje typowego Polaka: migdałowe oczy, ciemne włosy i grube, zmysłowe rysy. Rozbrajające, nieprawdaż? Gwoli recenzenckiej uczciwości trzeba stwierdzić, że Koontz - autor 50 książek zna swój warsztat i choć daleko mu do Kinga, to i tak jest o niebo lepszy od Guya Smitha. Zastrzeżenia może budzić tłumaczenie Pawła Korolczuka, któremu warto byłoby na przykład wytłumaczyć, że zdanie Zapaliła samochód'nie oznacza wcale uruchomienia silnika. „Grom" to pierwsza wydana w Polsce książka Koontza, którego utwory ukazały się na świecie w nakładzie 55 milionów. Jeżeli nas to nie bawi, zobaczmy, co bawi innych.
Wibrator Dean R. Koontz: Grom. Ttum. Paweł Korolczuk. Amber 1991.
spotkanie z pisarzem Nie będę pisał więcej żadnych książek
Seks z robotami ze Stanisławem Lemem rozmawia Stephan Wehowsky Tej wiosny ukazał się w Austrii tom artykułów Stanisława Lema, zatytułowany „Przeszłość przyszłości" (Die Vergangenheit der Zukunft). Siedemdziesięcioletni dziś autor zajmuje się tam zagadnieniem, w jakim stopniu jego prognozy, dotyczące przyszłości, którą dziś przeżywamy, się spełniły. Przyszłość w tym znaczeniu jest już rzeczywiście przeszłością! W rozmowie, którą przeprowadziłem ze Stanisławem Lemem w Krakowie, chodziło o kwestię, skąd brał on wiadomości o przyszłych procesach rozwojowych, jak obecnie ocenia własne przepowiednie, czego oczekuje i obawia się ze strony nadchodzącego czasu. Stephan Wehowsky: - Nakreślił pan scenariusze, które sięgają daleko w przyszłość. Jak pan tego dokonał? Stanisław Lem: - Zacząłem w 1962 roku. Mój główny esej z tamtego czasu nazywa się „Trzydzieści lat później". Wówczas miałem niewiele informacji do dyspozycji. Dzisiaj mój pokój jest tym naprawdę zalany. Tu leży jeszcze nie przeczytany „New Scientist" z lata, a tu najnowsze wydanie „Spiegla". Nie jestem w stanie tego wszystkiego zmóc, to jest za wiele dobrego. Wtedy to wszystko nie było dla mnie dostępne. Byłem skazany na moje wiadomości z fizyki teoretycznej, biologii i tak dalej. Prócz tego miałem podręczniki uniwersyteckie. I robiłem ekstrapolacyjne próby nie dysponując komputerem ani milionami dolarów jak Rand Corporation albo Hudson Institute, albo jak zmarły Hermann Kahn i jego pomocnicy. Miałem maszynę do pisania i malutki pokój z grzybem na ścianie. Musiałem sobie wszystko wymyślić. Na przykład wyobraziłem sobie, że to co potrafi natura, na trwałe potrafimy także my, ludzie, np. wywoływanie życia na bazie biologii molekularnej. W samej rzeczy biologicznie sporządzone technologie rozwijają się obecnie szczególnie silnie. Przed 30 laty wszyscy mówili: to brednie. - Jednakże jest sporo ludzi, którzy pańskie fantazje przenoszę w rzeczywistość. - Na gruncie moich biologicznych studiów przedstawiłem sobie rzecz następującą: życie na Ziemi trwa już prawie cztery miliardy lat. W ostatnich 850 milionach lat powstały pierwsze wielokomórkowce i od tej pory naturalna ewolucja przyspieszyła. To przyspieszenie dało mi do myślenia i powiedziałem sobie, że to musiał być proces
autokatalityczny. Kiedy więc zrobiło się już wiele wynalazków, wtedy ich masa przyspiesza dalszy przebieg tego procesu. Widzi pan to na przykładzie telewizji: od czarnobiałych odbiorników do urządzeń wysokiej rozdzielczości i tych 40 programów, które mogę odbierać dzięki mojej antenie satelitarnej. - / to przekonuje pana do postępu ? - Mamy teraz epokę kultury masowej. Cechuje ją to, że powiela się tylko najgorsze, najbanalniejsze i najprymitywniejsze klisze - ale zawsze z użyciem perfekcyjnych środków technicznych. Tu znajduje się oczywista sprzeczność między wspaniałością tych środków a głupotą treści, które one przenoszą. - Czy sprzeczność tę także pan przewidział? - Naturalnie. Te nożyce rozwierają się coraz szerzej, ale jest przecież zrozumiałe, że telewizja dostarcza tego, czego domagają się ludzie. Świat chce teraz być oszukiwany. - Wobec tego nic już nie może panem wstrząsnąć? - Nie wiedziałem, że ludzkość stanie się tak agresywna w swoim wzroście i łapczywości, że dziś już znajdujemy się na krawędzi rozmaitych katastrof, demograficznej i klimatycznej. Mamy przecież śnieżyce w Turcji. Zresztą panu Augsteinowi wydaje się to szczególnym upodobaniem do katastrof. W „Spieglu" określa się to jako czarnowidztwo. Im cieplejszy klimat, tym straszliwsze skutki. W Anglii podobno wkrótce mają powstać lodowce. Straszne. - O tej stronie „postępu" chciał pan przez długi czas nic nie wiedzieć. - Muszę powiedzieć, że zajmowałem się z dużym niesmakiem ciemną stroną tak zwanego postępu. Ale trochę to wyretuszowałem. - A teraz co jest z tą odwrotną stroną ? - Istnieje polskie wydanie magazynu „Penthouse" (już padło - przyp. MO). Chcieli, żebym tam coś robił. Jednak tamtejsze gołe tyłki interesują mnie mało. Ale mamy też bardzo agresywny Kościół katolicki. I powiedziałem sobie, że coś musi się zrobić przeciw eksplozji demograficznej. Teraz mamy pięć miliardów ludzi. Kiedy w roku 1939 zdawałem maturę, było dokładnie dwa miliardy. Mówi się, że w środku nadchodzącego stulecia będzie dziesięć miliardów. Trzeba temu położyć kres. Uważam za możliwe, że dojdzie do jakichś „sex wars". Co to takiego? Chemiczne środki na przykład w powietrzu będą ograniczać aktywność rozrodczą. - Naprawdę uważa pan to za możliwe ?
- Naturalnie. Możliwe jest wszystko, co jest wykonalne. 42 procent zapłodnionych ludzkich jaj opuszcza ludzki organizm całkiem normalnie, nie powodując opóźnienia miesiączki. Kiedy jednak procent ten wzrośnie z 42 do 49 - o, to co innego. To stanie się prawdopodobne na początku przyszłego stulecia. Na ten temat nie chcę jeszcze za dużo pisać, Ale może będę to robił. - A co z energią jądrową? - O niebezpieczeństwach z nią związanych wypowiadałem się tylko ubocznie. Z woli Bożej potrzebujemy tego. A z drugiej strony Wiem, że termonuklearna synteza nie całkiem jest nieszkodliwa. Ale co ja będę malował diabły na ścianie. Na co to? Co można począć z powieścią, gdzie bohater już na pierwszej stronie jest bardzo chory, na drugiej umiera, na trzeciej jest już pogrzeb, a potem opisuje się całkiem dokładnie i bardzo powoli rozkład jego zwłok? Kto to będzie czytał? Ja też jestem żyjącym człowiekiem. Nie powinno się ludzi straszyć; tak czy owak czeka nas sporo niesamowitości. - W pańskich powieściach występują na każdym kroku roboty, które są mądrzejsze od ludzi. Co pan chce nam o tym powiedzieć? - Można sporządzić perfekcyjne, mądre istoty niebiologicznego pochodzenia. Człowiek będzie mógł konstruować takie istoty jak dawniej maszyny i będzie widzieć w tym wyzwanie dla siebie samego. Aie nie skłaniam się aż tak dalece ku twierdzeniu, że roboty stanowią następne stadium postępu. - Czy przyszłość daje się dziś przewidywać równie dobrze jak kiedyś? - Nie, z powodu ogromnego przyspieszenia postępu. To tak, jak pan idzie na dworzec i tam kilka pociągów pędzi z szaloną szybkością w różnych kierunkach. Może pan tych różnych pociągów nigdy nie dogonić. Dawniej miało się jeszcze szansę. To zresztą czyni położenie Polski tak ciężkim. Pociąg cywilizacyjny oddala się bardzo szybko, a my stoimy tam i tylko za nim patrzymy. - Pana ostatnia powieść nazywa się „Fiasko". Jaka będzie następna? - Nie będę pisał więcej żadnych książek. Napisałem ich 36 albo 37, nie licząc esejów. To wystarczy. Sparaliżowały mnie te zwały informacji, które teraz stały się dostępne.
Przełożył Marek Oramus Wywiad zamieszczono w „Die Pressa" z 23, maja 1992 r. Tytuł oryginalny.
nauka i SF Tytuł kojarzy się przede wszystkim ze znanym i u nas filmem Kena Russela; pojęcie to nie zostało jednak wymyślone dla potrzeb filmu. Nazwa ta określa specyficzne stany umysłu, jakie mogą pojawić się spontanicznie w pewnych warunkach środowiskowych albo też mogą być celowo wywoływane. Zjawisko break off, jakie występuje u pilotów samolotów wysokościowych, choroba kajakowa u Eskimosów spędzających nieraz wiele dni w łodzi w czasie polowania, zaburzenia świadomości w czasie wędrówki przez pustynie, śnieżne pustkowia, czy choćby podczas wielogodzinnego prowadzenia samochodu autostradą, zwłaszcza w godzinach nocnych - to przejawy spontanicznie pojawiających się odmiennych stanów świadomości, niepożądanych, nieprzyjemnych i często niebezpiecznych w skutkach.
Odmienne stany świadomości Zbigniew Sołtys Wspólną cechą wszystkich tych zjawisk jest to, że wynikają ze zmniejszenia ilości i różnorodności bodźców czuciowych, jakie działają na organizm. Monotonny krajobraz, bezkresne niebo czy morze przy jednoczesnym ograniczeniu wykonywanych ruchów - to warunki sprzyjające pojawieniu się odmiennych stanówNświadomości. W latach pięćdziesiątych na Uniwersytecie McGill w Montrealu Donald O. Hebb i jego studenci podjęli pierwsze próby badania wpływu ograniczenia dopływu bodźców czuciowych na organizm w kontrolowanych warunkach. Takie ograniczenie określa się jako izolację lub deprywację percepcyjną. Uczestniczący w tych badaniach ochotnicy przez kilka dni leżeli w wygodnych łóżkach. Ramiona i dłonie mieli oklejone tekturowymi cylindrami tak, aby zredukować dopływ bodźców dotykowych. Oczy przesłonięto im matową przesłoną, a przez nałożone słuchawki nadawany był jednostajny szum, tak że badany człowiek nie mógł ani dostrzegać kształtów, ani słyszeć wyraźnych dźwięków. Dopuszczalne były jedynie krótkie przerwy na jedzenie i chodzenie do toalety. Niewielu uczestników wytrzymało w takich warunkach dłużej niż dwa dni. Większość miała zdecydowanie nieprzyjemne odczucia, skarżono się na niemożność lo•gicznego myślenia, trudności w koncentracji, utratę poczucia rzeczywistości. Niektórzy mieli wrażenie, że ich umysł odrywa się od ciała, występowały barwne halucynacje wzrokowe. W następnych latach zaczęto doskonalić sposoby deprywacji percepcyjnej. Ochotnicy byli unieruchamiani w małych skrzyniach, układani w specjalnie przygotowanych fotelach, trzymani w ciemności i w dźwiękoszczelnych komorach. Szczególnie owocna okazała się metoda, którą po raz pierwszy zastosował John O Lilly. Badany umieszczany był w specjalnej komorze wypełnionej roztworem soli gorzkiej (siarczan magnezu) o takim stężeniu, aby człowiek mógł się w niej swobodnie unosić, i o takiej temperaturze, aby nie odczuwał ani zimna ani ciepła. Metoda ta pozwala na bardzo dokładne wyelimino-
wanie wszelkich wrażeń odbieranych przez receptory skórne. Wszystkie receptory działają w ten sposób, że reagują jedynie na zmianę intensywności działającego na nie czynnika. Gdy bodziec ma stałą intensywność, to receptor przestaje go rejestrować. Własność ta nosi nazwę adaptacji receptorów. U pacjenta leżącego w łóżku nawet niewielkie poruszenie się powoduje zmianę nacisku ciała i tym samym pobudzenie skórnych receptorów dotykowych. W wypełnionym roztworem soli zbiorniku wszelkie teg*o typu czynniki mogą zostać wyeliminowane, łatwo jest też utrzymać stałą temperaturę. Od opisu doświadczeń w takich właśnie zbiornikach rozpoczął się film Kena Russela. Także Stanisław Lem w opowiadaniu „Odruch warunkowy" w zbiorze „Opowieści o pilocie Pirxie" wykorzystał podobny pomysł. Pirx, podobnie jak wszyscy inni kadeci, przechodził test izolacji percepcyjnej (zwany w opowiadaniu wariacką kąpielą) po to, aby poddawać próbie spoistość, konsolidację osobowości. Opisane przez Lema odczucia Pirxa w czasie eksperymentu dobrze oddają przeżycia rzeczywistych uczestników takich doświadczeń. To, co nasza współczesna cywilizacja zaczęła dopiero niedawno odkrywać i badać, było od wieków, a może nawet i tysiącleci znane i wykorzystywane na całej kuli ziemskiej. Joga, zen, rozmaite techniki medytacji i kontemplacji szczególnie dobrze rozwinięte na Dalekim Wschodzie, to wszak nic innego jak wprowadzanie umysłu w sposób planowy i kontrolowany w pewne specyficzne stany. Istnieje wiele podobieństw między tym, co dzieje się z umysłem poddanym długotrwałej deprywacji percepcyjnej, a stanami ekstazy, jakie są uwieńczeniem ćwiczeń jogi (samadhi) czy medytacji zen (saton). Podobnemu celowi służą wielogodzinne rytualne tańce i śpiewy stosowane przez różne „prymitywne" kultury na całej kuli ziemskiej, zwłaszcza w Afryce. Indianie Meksyku i Ameryki Południowej rozwinęli wreszcie sposoby wprowadzania umysłu w takie stany przez stosowanie pewnych środków pochodzenia roślinnego, zwłaszcza meskaliny (alkaloid zawarty w
peyotlu otrzymywanym z kaktusa Lophophora williamsi) czy psilocybiny (z grzyba Psilocybe mexicana). Właściwie nie sposób znaleźć kultury, która nie dysponowałaby jakimś sposobem wprowadzania umysłu w specyficzne stany. Oczywiście, choć wszystkie te stany wywoływane na różny sposób można określić wspólnym mianem „odmiennych stanów świadomości", nie wiemy wcale, czy ich biologiczne podłoże jest takie samo, czy też mamy tu do czynienia z zasadniczo różnymi zjawiskami. Wynika to z tego, że w większości przypadków niewiele wiemy o tym, jak zmienia się funkcjonowanie mózgu w tych specyficznych stanach. Jedynie mechanizm działania środków halucynogennych został jako tako poznany. Wiemy, jaki jest chemiczny mechanizm działania przynajmniej niektórych halucynogenów i które części mózgu uczestniczą w tych procesach. Czy jednak za każdym razem mamy do czynienia z takim samym mechanizmem - nie sposób obecnie stwierdzić. Istnieje kilka wspólnych cech dla „odmiennych stanów świadomości", wywoływanych na różne sposoby. Jednym z nich jest odczucie określane jako iluminacja, olśnienie, oświecenie, poczucie tożsamości z Wszechświatem, „kosmiczna świadomość". Temu odczuciu towarzyszy jednocześnie przekonanie o ogromnej wartości obserwacji i odkryć dokonywanych w ten sposób. Z tym też związane było jedno z najczęstszych praktycznych zastosowań kulturowych odmiennych stanów świadomości. Wprowadzanie umysłu w trans miało służyć szukaniu rozwiązań problemów życiowych, leczeniu chorób, przewidywaniu przyszłości. Ale nie tylkoczęsto próbowano w taki właśnie sposób zdobyć wiedzę na temat najbardziej podstawowych zagadnień naszego bytu: budowy Wszechświata, zależności między duchem a materią, powstania życia. Nie sposób wręcz wyliczyć, ile w wyniku przeżyć, jakich doznali ludzie wprowadzający swój umysł w takie niezwykłe stany, powstało systemów religijnych i filozoficznych. Zwróćmy choćby uwagę na wydane u nas w ciągu ostatniego roku książki Aldo-
usa Huxleya1 czy Carlosa Castanedy2. Jednak przekonanie o wielkiej wartości dokonywanych obserwacji występuje również wtedy, gdy nie są one w istocie szczególnie odkrywcze. Arnold Ludwig, amerykański psychiatra zasłużony w badaniach nad odmiennymi stanami świadomości, wspomina swoje wtasne doświadczenia po zażyciu LSD: Pamiętam, że w szczytowym momencie reakcji odczułem gwałtowną potrzebę oddania moczu. Stojąc w toalecie zauważyłem tabliczkę z napisem: „Proszę spłukać po użyciu". Rozważając testowa w swoim umyśle stwierdziłem nagle ich głębokie znaczenie. Wstrząśnięty pobiegłem do mojego kolegi, aby podzielić się z nim tą uniwersalną prawdą. Niestety, będąc zwykłym śmiertelnikiem nie był w stanie pojąć rewolucyjnej wartości mojego spostrzeżenia i zareagował śmiechem. Czy więc wywoływanie odmiennych stanów świadomości jest rzeczywiście sposobem na dotarcie do wyjaśnienia najbardziej podstawowych problemów naszego bytu? Na takim przekonaniu opierają się wszyscy zwolennicy mistycznego poznania, taki też był motyw przewodni filmu Russela. Dlaczego jednak umysł wprowadzony w trans miałby mieć większe możliwości poznawcze, niż ma w stanie normalnego czuwania, wykorzystując swoje narządy zmysłów? Najczęściej próbuje się to uzasadnić w ten sposób, że poznanie uzyskiwane za pośrednictwem zmysłów w istocie fałszuje rzeczywistość. Niewątpliwie rację ma Oliver Lodge twierdząc, że nasze zmysły ewoluowały w walce o przetrwanie, a nie o zrozumienie świata. Swobodny umysł, uwolniony od ograniczeń nałożonych nań przez układy zmysłowe, przez materialną strukturę swojego mózgu, może dotrzeć bezpośrednio do samej istoty wszelkich zjawisk. A właśnie wywoływanie odmiennych stanów świadomości daje umysłowi taką możliwość. Podbudową dla takiej hipotezy jest często występujące w odmiennych stanach świadomości oderwanie się umysłu od ciała, fenomen określany jako OBE {Out ofthe body experience). Czy rzeczywiście w tych specyficznych stanach umysł może oderwać się od ciała i funkcjonować jako niezależny i niematerialny byt? Czy też jest to jedynie iluzja, sugestywna, ale pozbawiona poznawczej wartości, a spowodowana zmuszeniem mózgu do pracy w nienaturalnych dla niego warunkach? Kwestia ta zapewne jeszcze długo pozostanie nie rozstrzygnięta.
nauka i SF
Odmienne stany świadomości są godne uwagi jeszcze z innego powodu. Często ludzie, którzy w różny sposób wprowadzali swój umysł w te specyficzne stany, stwierdzają, że wywoływało to u nich uczucia radości, odrodzenia, psychicznej odnowy. Oczywiście, nie zawsze - odczucia uczestników pierwszych doświadczeń nad izolacją percepcyjną były na ogól negatywne. Ale już metoda swobodnego unoszenia się w wypełnionych roztworem soli zbiornikach dawała zupełnie odmienne efekty. Uczestnicy badań twierdzili, że odczuwają głęboką relaksację i przyjemność. Efekty te były tak wyraźne, że technikę swobodnego unoszenia się zaczęto wykorzystywać w terapii rozmaitych zaburzeń związanych ze stresem, jak i w leczeniu szkodliwych nawyków, np. pale-
nia tytoniu. Na początku lat osiemdziesiątych ośrodki wykorzystujące taki sposób leczenia (określany jako REST - Restricted Environmental Stimulation Therapy) rozprzestrzeniły się po całych Stanach Zjednoczonych., Również metody wywoływania odmiennych stanów świadomości nawiązujące do tradycyjnych systemów wschodnich - zen, joga, medytacja transcendentalna - mogą przynosić pozytywne efekty terapeutyczne. Są one prostsze i tańsze niż terapia swobodnego unoszenia się, choć wymagają od uczestników znacznie większej wytrwałości i cierpliwości, zanim uda im się osiągnąć naprawdę wyraźne efekty.
Dlaczego uwolnienie umysłu od dopływu bodźców czuciowych ma mieć działanie lecznicze? Można jedynie spekulować na ten temat. Można przypuścić, że w taki sposób uwolniony umysł, odciążony od przetwarzania strumienia napływającej do niego informacji może uruchomić jakieś szczególne procesy regeneracyjne, samoorganizacyjne, polepszając swój stan. Trudno jednak wyjaśnić, dlaczego tego typu regeneracja nie występuje spontanicznie, na przykład podczas snu. Jest to przecież stan -jak się powszechnie i nie bez podstaw uważa - przeznaczony na odpoczynek i regenerację właśnie. Tymczasem godzinne swobodne pływanie lub medytacja może przynieść większy wypoczynek dla umysłu niż kilkugodzinny sen. Może w czasie snu odpoczywa bardziej ciało niż umysł? Nieraz przecież budzimy się rozbici i zmęczeni bardziej niż wówczas, gdy kładliśmy się spać. A może procesy regeneracyjne występujące w czasie snu są niewystarczające, aby zniweczyć skutki tych obciążeń, jakie niesie współczesna cywilizacja? Sen człowieka współczesnego jest zarówno pod względem długości jak i przebiegu naprzemiennego występowania faz snu głębokiego i snu paradoksalnego, związanego z marzeniami sennymi podobny do snu małp człekokształtnych. Można więc przypuszczać, że nie zmienił się on zbyt wiele w ciągu ostatnich kilku milionów lat ewolucji. Mechanizm, który* zapewniał wystarczający odpoczynek dla mózgu i ciała naszych przodków, może być niewystarczający dla współczesnego człowieka. Pojęcie „odmiennych stanów świadomości'' obejmuje też szereg innych zjawisk, od tak powszechnych jak marzenia senne, po trans twórczy, ekstazę religijną czy stany wywołane przez hipnozę. Zaliczyć tu też można odczucia ludzi, którzy przeszli śmierć kliniczną. Są to wszystko zjawiska fascynujące, a jednocześnie bardzo słabo poznane przez naukę. Jest swoistym paradoksem, że tak znakomity wytwór umysłu ludzkiego jak nauka, właśnie w badaniu problefriów, które tego umysłu dotyczą, okazuje się szczególnie mało skuteczna. 1
A. Huxley: Drzwi percepcji. Niebo i piekło Przedświt, YSarszawa 1991. 2 C. Castaneda: Nauki Don Juana. Wydawnictwo Literackie, Kraków 1991
SF na świecie
W lipcowym numerze „Locusa" ciekawe rzeczy mówi Connie Willis, a że ujmuje je aforystycznie, warto ją po prostu przytoczyć. Lubię ten cytat z „Imienia róży" Umberta Eco, gdzie mówi on, że zawsze wiedział, że książki mówią do czytelników, ale nie zdawał sobie sprawy, że książki rozmawiają między sobą. Dla mnie to właśnie jest literatura gigantyczna rozmowa między książkami. Zauważam, że rozpada się sam rdzeń science fiction. Jest w niej nie tylko zbyt duży tłum ludzi, ale w dodatku nie rozmawiają oni na ten sam temat. Wśród uczestnikó w różnych kursów stwierdza się bezdenną ignorancję na temat przeszłości. Ci ludzie nie czytali klasyki i wciąż na nowo wynajdują koło. Dalej autorka mówi o swojej najnowszej powieści „Doomsday Book" (Księga Sądu Ostatecznego), Kiedy w jednej z dyskusji twierdzono, że wojna nuklearna to coś bezprecedensowego w dziejach ludzkości, Connie Willis argumentowała, że czymś podobnym były pustoszące Europę wielkie epidemie - niewidzialna śmierć. Stąd pomysł powieści, której akcja toczy się w Oksfordzie w roku 2054 i w średniowieczu. Negatywnymi bohaterami są ci, którzy nie chcą przyznać, że przyroda jest silniejsza od nas i że istnieją zjawiska nie podlegające naszej kontroli, wobec których jesteśmy bezsilni. Ważne miejsce w powieści zajmuje, oczywiście, religia w życiu człowieka. A oto kilka jeszcze wypowiedzi Connie Willis: Kiedy pisze się esej, pisze się o tym, co się wie. Kiedy pisze się powieść mówi się o tym, czego się nie wie i czego próbuje się dowiedzieć. W beletrystyce znajduje się rzeczy, o których człowiek nie wiedział, że je wie, póki nie zostały napisane. Dowiedziałam się też wiele o sobie. Postanowiłam, że moja nowa książka pokaże odwrotną stronę tego wszystkiego, że będzie komedią. Dla mnie komedia to nie jest po prostu proza humorystyczna, ale cala pozytywna stona życia. To pogodzenie, porozumienie, więź i nietraktowanie siebie zbyt poważnie. Myślę, że jednym z najpoważniejszych problemów lat dziewięćdziesiątych jest to, że wszyscy traktują siebie zbyt poważnie. Chcę więc napisać powieść głęboko komiczną i chcę, żeby mówiła ona o wszystkich pozytywach życia.
Bohaterem jest ktoś, kto na skutek zbyt częstych podróży w czasie wykazuje oznaki przemęczenia i zostaje wysłany na odpoczynek do wiktoriańskiej Anglii, która uchodzi za bardzo spokojny okres, ale w istocie bardzo przypomina nasze czasy, gdyż i tu wszyscy traktują siebie zbyt serio i zajmują się różnymi głupotami - spirytyzmem, kłótniami wokół darwinizmu itp. Mimo zaangażowania w plany powieściowe Connie Willis uważa się przede wszystkim za autorkę opowiadań i ślubuje, że nigdy opowiadania nie zdradzi. Myślę, że przyszłość najlepiej jest podglądać przez dziurkę od klucza - mówi. Na zakończenie zdradza ciekawy szczegół swojej metody pisarskiej. Otóż Connie Willis zaczyna od napisania ostatniej sceny, a później odwija jakby akcję od tyłu. W ten sposób rzeczywiście trudno chybić. W drugim wywiadzie numeru Brian Aldiss wypowiada inteligentne, jak zwykle, uwagi na temat dylematów pisarza działającego w subkulturze SF. Według Aldissa może on: 1) udawać, że SF to nie jest subkultura; 2) zapomnieć o innych światach i pisać dla swojej subkultury, 3) udawać, że nie jest się częścią subkultury i że to, co się pisze, to nie jest SF. On sam, jak twierdzi, wybrał czwarte, równie kiepskie wyjście: akceptuje fakt, że jest częścią świata SF, ale nie pisze dla, czy może pod niego.
Lech Jęczmyk
Od pewnego czasu „Ikarie" zaczyna reprezentować coraz wyższy profesjonalny poziom. W ciągu dwóch lat zdołała zgromadzić szeroką rzeszę krytyków, tłumaczy i publicystów, a co najważniejsze - renomowanych rodzimych autorów, których nazwiska w pierwszych numerach pojawiały się sporadycznie. Teraz „Ikarie" jest czasopismem coraz bardziej urozmaiconym, prezentującym fantastykę we wszystkich jej przejawach. Coraz więcej miejsca poświęca filmowi. W numerze czerwcowym dwa obszerne artykuły poświęcono Johnowi Carpenterowi - wywiad z reżyserem i omówienie jego twórczości. Z twórczości rodzimej na uwagę zasługują „Mikroby" Ferdinanda Zarnovića, które w 1991 r. uzyskały nagrodę za najlepsze opowiadanie słowackie. Zostało ono przetłumaczone ze słowackiego na czeski, mimo iż
znajomość słowackiego u znakomitej większości Czechów wystarcza do lektury. Czyżby kolejny zwiastun bliskiego rozpadu Czecho-Słowacji? Pojawił się też na stronach „Ikarii" Zdenek Volny z opowiadaniem „Bili jerabi vecnosti" (Białe żurawie wieczności) przykład dobrej warsztatowo literatury, która mimo może niezbyt odkrywczych pomysłów broni się solidnością i przemyśleniem utworu. Joanna Czaplińska
W numerze lipcowym obszerny wybór z twórczości Frederica Browna. Redaktor naczelny Peter Kuczka na wstępie podkreśla: musieliśmy czekać długie lata, aby poznać ostrzejsze utwory tego światowej sławy pisarza. Komunistyczny zakaz działał tu z nadmiarem, a przecież Brown krytykował wszelką ludzką głupotę, ta zaś nie zna geograficznych granic. Peter Sinkó przeprowadził krótki wywiad z malarzem Gyórgy Szemadanem. Artysta jest znany na Węgrzech z tego, że jednym z głównych jego tematów jest czas. Godna uwagi rozprawa Janosa Kocziana nosi tytuł „Nowa fala w politycznej fikcji. (Dalszy ciąg nastąpi.)" Autor stwierdza: tylko dzięki wielkim politycznym zmianom mogła u nas uzyskać prawo bytu polityczna fantastyka, jedna z najciekawszych odmian SF. Co prawda pisarze nie wyczuli, że imperium sowieckie rozpadnie się tak rychło. Utwory te straciły na bezpośredniej aktualności, ponieważ przytłaczająca większość z nich traktowała o opozycji i walce dwóch systemów świata. Artykuł informuje o ośmiu książkach tego typu: spośród nich dwie są dziełami węgierskich pisarzy (Laszló L. Lórincz „Zabójca zawsze wraca" i lstvan Nemere „Przerwanie tamy"). „Wzlot i upadek cyberpunku", część II. Autor Csaba A. Varga zaznacza na wstępie, że gatunek ten w połowie lat osiemdziesiątych wszedł z ogromnym impetem w rozleniwiały świat anglosaskiej SF. Autorzy uprzytomnili sobie, że najnowsza fala rewolucji technicznej (bezpośrednie połączenie ludzkiego mózgu i komputerów) niebawem wstrząśnie światem. Do sukcesu cyberpunku przyczyniło się też, że w tych książkach położono akcent na socjalne problemy naszej ery. W dziale „Inne światy" artykuł Adama Hollanka „Lem i UFO". Druga pozycja polska na łamach to opowiadanie Jacka Dukają „Książę mroku musi umrzeć"
László Abran
Lista bestsellerów - sierpień 1992 No i po wakacjach. Doskwierały upały, paliły się lasy, rosły ceny, strajkowali ludzie. Wygląda na to, że Polacy zaczynają mieć dość parodii kapitalizmu, jaką fundują nam siermiężni politycy rodzimego chowu. Czy wobec tego należy się spodziewać wzrostu zainteresowania fantastyką? Im gorzej, tym fantastyczniej? W księgarniach nowych tytułów nie za wiele. Wśród wydawnictw na czoło wysuwa się Rebis z Poznania, który wypuszcza książkę za książką. Dotrzymuje mu kroku gdański Phantom Press, ale - uwaga! - startuje nowe wydawnictwo Stalker, dowodzone przez niezrównanego Wojtka Sedeńkę. Stalker nastawia się na fantastykę, i to głównie polską, której na tegomiesięcznej liście prawie nie ma. Księgarnia Wysyłkowa SF „Verbum", Olsztyn, Dożynkowa 33 1. Pierś Anthony: Zamek Roogna (Rebis) 2. Philip K. Dick: Klany księżyca Alfy (Pianiom Press) 3. Clifford D. Simak: Rezerwatgoblinów'(Alfa) Czarna msza (Rebis) 4. Jack L. Chalker: Północ przy Studni Dusz (Rebis) 5. Peter George: Doktor Strangelove (Alfa) Księgarnia „Pod Arkadami", Myślenice, Piotra Skargi 1 1. Graham Masterton: Wyznawcy zła (Amber) 2. John Faul: Stwór (Phantom Press) 3. CJ Cherryh: Brama lvrel (Rebis)
4. James Blish: Kwestia sumienia (CIA Books) 5. Michael Crichton: Andromeda znaczy śmierć (Amber) Kurt Vonnegut: Galapagos (Czytelnik) Księgarnia Oramus*, Warszawa, Młynarska 9 1. Roger Żelazny: Imię moje legion (Phantom Press) 2. Pierś Anthony: Zamek Roogna (Rebis) 3. Jonathan Whyle: Pierwszy nazwany (Amber) 4. Philip K. Dick: Klany księżyca Alfy (Phantom Press) * Nie jestem właścicielem ani udziałowcem tej księgarni - Marek Oramus Księgarnia „U Izy", Warszawa, Wilcza 71 1. Jonathan Whyle: Pierwszy nazwany (Amber) 2. Pierś Anthony: Zamek Roogna (Rebis) 3. Michael Crichton: Andromeda znaczy śmierć (Amber) 4. Brian W. Aldiss: Wiosna Helikonii, Lato Helikonii, Zima Helikonii (Iskry) 5. CJ Cherryh: Brama lvrel(Rebis) Rekomendujemy: Clifford D. Simak: Rezerwat goblinów; Czarna msza; Jack L. Chalker: Północ przy StudniDusz/Kurt Vonnegut: Galapagos; Brian W. Aldiss: trylogia o Helikonii.
(MO)
…3…2…1 Komu, komu… Komiksy („Heavy Metal", „Eerie Creepy", „ Vampirella", „Conan", „Elric", „Corum"i wiele innych) oraz anglojęzyczne albumy malarstwa SF i fantasy zamienię na inne. Krzysztof Krzewina, ul. Tatrzańska 101 m. 32, 93-279 ŁÓDŹ. Porządkuję „Fantastyki" i planuję je oprawić. Dość nieopatrznie jednak wyciąłem kiedyś powieść C. C. MacAppa „Zapomnij o Ziemi" i brakuje mi teraz kompletnych numerów 3/82, 1/83, 2/ 83. Do ewentualnej wymiany proponuję numery: 5, 8, 10z 1983 r.; 1, 2, 4, 7, 8z 1985r.; 1, 2, 5-7, 11 z 1986 r.; 1, 2, 7I2 z 1987 r.; 1I0, 12 z 1988 r.; 2-7, 9I2 z 1989 r.; 1,3 z 1990 r. Kontakt ze mną telefoniczny bądź listowny. Ewentualna wymiana osobiście - nie pocztą. Jacek Thiem, ul. Dębowa 47 m. 3, 61-458 POZNAŃ, teł. 32I7-79 lub 32-3940. Poszukuję komiksów B. Polcha, A. Mostowicza i A. Górnego z serii według Ericha von Daenikena: „Lądowanie w Andach", „Ludzie i potwory" oraz „Ostatni rozkaz". PawełM. Szczerbiński, ul. Makowska 115, 04-319 WARSZAWA. Odstąpię cały komplet „ Fantastyki" od numeru 1/82 do ostatnio wydanego. Ponadto odstąpię sporą liczbę książek SF. Janusz Kaczmarek, ul. Śniadeckich 54 m. 2, 86-300 GRUDZIĄDZ. Mam „nieregularny" zbiór „Fantastyki" (od numeru 1, niektóre numery podwójne), a także „nieregularny" zbiór „Komiksu", „Malej Fantastyki" oraz „Fikcji i Faktów". Najchętniej wymienię na znaczki pocztowe i monety (polskie, rosyjskie, niemieckie). Jan Szwanke, Nowotki 11a m.4,47223 KĘDZIERZYN-KOŹLE. Odstąpię: „Komiks Fantastyki"wszystkie numeryzroku 1988,198911990, komiksy według E. von Daenikena - „Ludzie i potwory", „Walka o planetę", „Bunt olbrzymów", „Zagłada wielkiej wyspy", a także następujące książki: „Diuna" Franka Herberta, „Dom Wollheim proponuje - 1986", „Imperium - smoki Haldoru" Jacka Piekary, „Delirium w Tharsys" i „Imago I i II" Wiktora Żwikiewicza, „Z nieba i z ognia. .."i „ Kreks" Andrzeja Krzepkowskiego, „Algorytm pustki" i „Raport z rezerwatu" Ryszarda Głowackiego, „Homo divisus" Konrada Fiałkowskiego, „Tranzyt"Pierre'a Pelota, „Ostatninieśmiertelny" Gabrieli Górskiej, „Miasto światłości" Mieczysława Smolarskiego, „Operacja wieczność" Bohdana Peteckiego, „Rycerz światłości" Henryka Wiatrowskiego, „Frankenstein" Mary Shelley. Dariusz Czaiński, ul. Sobieralskiego 13 m. 59, 62200 GNIEZNO.
P
roszę nie brać całkiem na serio tego, co w tym felietonie serio podaję. Czasem śmiech rozładowuje ponure nastroje lepiej niż jakieś uproszczone wyjaśnienia. Zresztą zbyt dobrze znam fanów, aby nie być przekonanym o ich nawet nadmiernym zmyśle humoru, często zjadliwego i o naturalnej dla fantastów pasji kontestowania, z której wyrosła cała wielka fala
wierszokletom i dworakom (jak i dziś) twórcy z prawdziwego zdarzenia. Taką była na przykład obok Lechonia (a on mówić nie może - mundur na nim szary) poetka Kazimiera Iłłakowiczówna. Na uroczystości szkolnej deklamowałem jej wiersz skierowany do ówczesnego wodza narodu:
Fantastyka państwowotwórcza social i political SF. Pragnąłbym dzisiaj za pomocą kilku cytatów z przeszłości, którą niestety coraz mniej ludzi pamięta, z czasów kiedy to przypatrywałem się bliskim i dalekim z pozycji ucznia szkoły podstawowej i gimnazjum, ukazać pewne, brzmiące może śmiesznie, analogie czasu dawniejszego z późniejszym i teraźniejszym. Nie chodzi mi oczywiście jedynie o wzbudzenie śmiechu, ale i o ewokowanie głębszych refleksji. Ktoś z wielkich powiedział, że błazeństwo graniczy z rozpaczą, a śmieszność z tragicznością. Żeby więc się pośmiać i popłakać, może wystarczyłyby same cytaty z okresu między dwiema strasznymi wojnami i niewolami, gdy ja byłem dorastającym chłopcem. Oto piosenka państwowotwórcza, którą musieliśmy wkuwać tak, że dotąd ją nieźle pamiętam: O święty kraju nasz, Nie damy cię na lup. Nad Wisłą czuwa straż – Zwycięstwo albo grób. Świecie, wszak męki, łzy I polskie boje znasz, Choć tak potężnyś ty, Nad Wisłą czuwa straż. No, czy to nie fantastyczne? Często w tym propagandowym dziele pomagali
Pomożemy ci wyłamywać kamień ze skal, Bo jesteśmy robotnicy chłopcy na schwał. Pomożemy ci twarde drzewo w boru wyrąbać Bo harcerze jesteśmy a nie żadne trąby. Nie żadne trąby ani fujary I możemy z całym światem brać się za bary... Wielkie na nas chłopakach wywierała wrażenie także inna poezja, ukazująca, kim jest i jaki powinien być sam szef nawy państwowej i jacy my wobec niego: Nie w purpurze, ani w złocie, Tylko w szarej, zwykłej szacie, Równy jesteś naszym sławnym Królom dawnym w majestacie Z naszej woli władasz nami. Przyrzekamy ci więc święcie Wierną służbę dla ojczyzny, Miły panie prezydencie... No właśnie, łza poprzez śmiech się w oku kręci. A na krawędzi tych dwóch reakcji ciągle plącze mi się slogan zwycięstwo albo grób. I pytanie: czy po doświadczeniach starej i nowszej przeszłości jesteśmy nieco inni niż nasi przodkowie, czy też nam zawsze tylko ekstremalne wybory w głowie i w rzeczywistości? Czy świętości, które boimy się szargać, nie są czasem jak stare, symboliczne i bezużyteczne już słupy graniczne między nami a resztą świata? Warto pomyśleć, warto podyskutować.
Adam Hollanek
„Nowa Fantastyka" - w kiosku 15 000 zł, a w prenumeracie TYLKO 10 000 zł!!!
od wydawcy Drodzy Czytelnicy! Proponujemy PÓŁROCZNĄ (sześciomiesięczną) prenumeratę naszych czasopism, rozpoczynającą się od dowolnie wybranego numeru. Przyjmujemy zamówienia na prenumeratę sześciu kolejnych numerów „Poradnika domowego", „Czterech Kątów", „Zwierzaków" „Fantazji", „Nowej Fantastyki" i „Bęc!" oraz na prenumeratę trzech numerów „Komiksu" i „Fenixa". Aby zaprenumerować któreś z naszych czasopism (lub kilka jednocześnie) należy wpłacić odpowiednią kwotę (odczytaną z tabelki) na nasze konto bankowe najlepiej za pomocą przekazu zamieszczonego poniżej. Zamówione egzemplarze wysyłamy pocztą (w kopertach), korzystając z adresu podanego nam na przekazie. W cenę prenumeraty wliczyliśmy już koszty wysyłki pocztowej. Ponieważ odcinek przekazu docierający do naszego banku jest dla nas zamówieniem, prosimy o bardzo wyraźne napisanie DRUKOWANYMI LITERAMI na wszystkich trzech odcinkach przekazu: imienia, nazwiska i dokładnego adresu z kodem pocztowym, abyśmy nie popełnili błędu adresując przesyłki. Prosimy o dokładne wypełnienie obu stron wszystkich trzech odcinków kuponu.
Osobom zamawiającym po kilka egzemplarzy każdego numeru któregoś z czasopism proponujemy BONIFIKATĘ związaną z niższymi kosztami wysyłki! Prosimy o dokonywanie wpłat z wyprzedzeniem co najmniej czterotygodniowym. Tylko w takim wypadku możemy gwarantować terminową wysyłkę. Uwaga: wpisanie litery „N" zamiast numeru w rubryce „Od którego numeru" sprawi, że wysyłkę prenumeraty automatycznie rozpoczniemy od pierwszego numeru wydrukowanego po otrzymaniu wpłaty. Gwarantujemy wysłanie wszystkich zamówionych i opłaconych numerów bez konieczności dokonywania dopłat w przypadku, gdy pismo podrożeje. Uwaga: „Komiks" i „Fenix" ukazują się średnio raz na dwa miesiące, dlatego proponując półroczną prenumeratę, pobieramy opłatę tylko za trzy numery. Przyjmujemy również zamówienia na prenumeratę zagraniczną; opłata za prenumeratę zagraniczną wysyłaną pocztą zwykłą (lądową lub morską) jest dwukrotnie wyższa od opłaty krajowej.
Prenumeratorów, do których nie docierają zamówione egzemplarze lub których zamówienia są błędnie realizowane, prosimy o zgłaszanie tych faktów listownie (Dział obsługi prenumeraty, Prószyński i S-ka, skr. poczt. 21, 02-600 Warszawa 13) lub telefonicznie (tel. 43-66I1 w. 2514 w Warszawie). Reklamacje załatwiamy niezwłocznie.
„Poradnik domowy" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł „Zwierzaki" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł „Cztery Kąty" - cena 1 egz. w kiosku 7 000 zł „Fantazja" - cena 1 egz. w kiosku 8 000 zł „Bęc!" - cena 1 egz. w kiosku 6 000 zł Liczba zamawianych egzemplarzy każdego numeru
Cena 1egz. w prenumeracie zł
Opłata półroczna (za 6 numerów) zł
1
6 000
36 000
2
5 500
66 000
3
5000
90 000
4
5000
120000
5
5000
150 000
ponad 5
4 500
„Nowa Fantastyka" - cena 1 egz. w kiosku Liczba zamawianych egzemplarzy każdego numeru
Cena 1 egz. w prenumeracie zł
Oplata półroczna (za 6 numerów) zł
1
8000
48000
2
7 000
84 000
ponad 2
7 000
„Fenix" - cena 1 egz. w kiosku 10 000 zł „Komiks" - cena 1 egz. w kiosku 12 000 zł Liczba zamawianych egzemplarzy każdego numeru
Cena 1 egz. w prenumeracie zł
Opłata półroczna (za 3 numery) zł
1
8 000
24 000
2
7 000
42 000
ponad 2
7 000