premiera 05.11.
BALAGUERÓ: Im bardziej wierzysz, tym bardziej się boisz
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
M E D I A
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
INDEKS 358398
issn 0867–132x
PRÓSZYŃSKI
miesięcznik miłośników fantastyki
11 (398) 2015
www.fantastyka.pl
Zmienne oblicza
LOKIEGO Niesamowity klasyk: ALGERNON BLACKWOOD
WYWIAD
Z Dmitrym Glukhovskym PRZECHRZTA BEAR Chu Larson Song Rybiński
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
fot. J. Lubas
11/2015
PARADA ATRAKCJI 06 08
00 04 Nie chcę, by „Metro” było jak komiksy Marvela. Wolałbym, żeby było jak „Strażnicy”. Chciałbym, żeby miało duszę, a nie było mechanicznie tworzoną franczyzą. Ważna jest strona twórcza i interaktywna.
Algernon Blackwood zwiedził dziesiątki miejsc na Ziemi, imał się różnych zawodów, napisał kilkanaście powieści i kilkaset opowiadań. Skąd zatem wrażenie, że przede wszystkim specjalizował się w ucieczkach?
00 12
14 65
Twórca i niszczyciel, bohater i oszust, bóg ognia, rodzic potworów, zmiennokształtny trickster. Oto Loki – jedna z najciekawszych postaci mitologicznych, ciesząca się ogromnym powodzeniem w popkulturze.
W kulturze anglosaskiej wróżki pojawiały się regularnie, nie tylko w folklorze. Jednak to wiek pary i elektryczności rozbudził na nowo zainteresowanie leśnymi magicznymi istotami – i dodał im skrzydełka.
PUBLICYSTYKA 2 3 4 8 12 14 63 65 72 74 78
ZAPOWIEDZI ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz NIE CHCĘ, BY „METRO” BYŁO JAK MARVEL Wywiad z Dmitrym Glukhovskym UCIECZKI ALGERNONA BLACKWOODA Tomasz Miecznikowski ZMIENNE OBLICZA LOKIEGO Jerzy Rzymowski IM BARDZIEJ WIERZYSZ... Wywiad z Jaume Balagueró SZTAFETA (2) Maciej Parowski WRÓŻKI Z LAMUSA Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz BŁOTO NA MARSIE Rafał Kosik PROGRAM PROMOCJI CZYTELNICTWA Robert Ziębiński MAŁO ALBO NIC Łukasz Orbitowski
PROZA POLSKA 17 28
ZAPALĘ CI ZNICZ Michał Rybiński ADEPT Adam Przechrzta
PROZA ZAGRANICZNA 40 47 55 59
TA PRZYPADKOWA PLANETA Elizabeth Bear POKÓJ W IZOLACJI John Chu WCZEPIONY Rich Larson KONTROLA BEZPIECZEŃSTWA Han Song
RECENZJE 65
KSIĄŻKI
75
FILM 76 KOMIKS 77 GRA
Polub Nową Fanta stykę na
Faceb o
oku!
Cykl wydawniczy miesięcznika to zabawna rzecz. Nie mam problemu ze skojarzeniem, jaki jest dzień tygodnia i miesiąca, ale już nad samym miesiącem czasami muszę się chwilę zastanowić. Dlaczego? Wy czytacie te słowa w listopadzie – dla mnie właśnie skończył się pierwszy tydzień października, dopiero co ogarnąłem księgowość za wrzesień, a myślami wybiegam już ku grudniowi i styczniowi. Tym razem szczególnie ku temu drugiemu, bowiem tak się składa, że w styczniowym wydaniu „Nowej Fantastyki” będziemy obchodzić piękny jubileusz – to nasz numer 400! Już wiele miesięcy temu, gdy tylko zorientowałem się, że taka okazja pojawiła się na horyzoncie, postawiłem sobie za punkt honoru, aby ten numer był naprawdę wyjątkowy, a teraz, krok po kroku całą ekipą realizujemy ten cel. W dziale publicystyki czeka Was m.in. wywiad ze słynnym kanadyjskim astronautą, płk. Chrisem Hadfieldem, artykuł Richarda Morgana, autora cyklu o Takeshim Kovacsu, a także okolicznościowy odcinek „Lamusa”, w którym Agnieszka i Jurek sięgną do pierwszych numerów naszego pisma. Michał Cetnarowski do działu prozy polskiej zdobył opowiadania Łukasza Orbitowskiego i Jacka Dukaja, zaś Marcin Zwierzchowski tak rozpędził się w swoim polowaniu, że świętować będzie nie tylko w styczniu, ale też przez kolejne miesiące, z autorami takimi jak Andy Weir, Brandon Sanderson, Ken Liu, Greg Egan, Alastair Reynolds, Ted Kosmatka, Cory Doctorow i Joe Abercrombie. Całość zaś ozdobi piękna grafika okładkowa stworzona dla nas przez znakomitego Tomasza Marońskiego. Najważniejsze w świętowaniu jest jednak to, aby dzielić się tą radością – i właśnie dlatego piszę Wam o tym wszystkim już teraz, abyście przyłączyli się tłumnie do naszych obchodów. Styczeń już niedługo – nieście zatem dobrą nowinę w świat. Zapraszam do lektury!
Jerzy Rzymowski P.S. Peter Watts powróci na łamy „NF” za kilka miesięcy. Na razie jest całkowicie pochłonięty innym dużym projektem.
w następnym numerze : K.J. Parker Spotkałem człowieka, którego nie było Anna Kańtoch Anatomia cudu FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 4/2015 od 14 października
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Fot. A. Kaczorek
Jak tu odłożyć na święta?
N
iektórzy powoli zaczynają myśleć o Świętach, mniej lub bardziej subtelnie sugerując bliskim, co chcieliby dostać, albo też kombinując nad prezentowanym budżetem. W ty ostatnim z pewnością, tradycyjnie, nie pomogą wydawcy i dystrybutorzy, którzy po niezwykle obfitym październiku również w listopadzie za cel postawili sobie wydrenowanie naszych kieszeni. Chyba najbardziej wymagającym, ale i najważniejszym zakupem będzie gra „Star Wars: Battlefront”, która przeniesie nas na fronty „Gwiezdnych wojen” – zapowiedzi pobudzają apetyt. To w oczekiwaniu na „Przebudzenie Mocy”, na które szykuje się już chyba i rynek kinowy, bo z dużych premier w listopadzie czekać nas będzie tylko finał „Igrzysk Śmierci”, czyli druga część „Kosogłosa”. Kolejna popularna seria zostanie zakończona. Poza tym na srebrnym ekranie spokojnie, co najwyżej kilku skautów będzie walczyć z hordami zombiaków w „Scouts Guide to the Zombie Apocalypse”. Wydawcy komiksowi w kolei będą łapać oddech po łódzkim festiwalu, na którym za-
prezentowali swoje najważniejsze premiery. Stąd w listopadzie skromnie, choć ciekawie. Najwięcej szumu narobi zapewne „Wiedźmin”, czyli Geralt w wersji Sapokowskiego, Polcha i Parowskiego, zebrany w wydaniu bliźniaczym do kolekcjonerskich edycji „Funky’ego Kovala” i „Ekspedycji”. Poza tym na szczycie mojej listy będzie „Stwórca” Scotta McClouda, czyli tego gościa, który w wybitny sposób objaśniał nam zasady funkcjonowania komiksów. A, no i Batman, nie może być miesiąca bez Gacka. Tym razem w dwóch odsłonach: samodzielnym „Szalonym” z Nowego DC Comics, a także „Trójcy. Batman, Superman, Wonder Woman” w edycji DC Deluxe. Nie zwalnia rynek książki, raczej szykuje się już do Świąt. Hity będą dwa: „Metro 2035” Glukhovsky’ego, gdzie po kilkudziesięciu powieściach innych autorów fani serii wreszcie dostaną coś napisanego przez twórcę tego świata, a także „Bazar złych snów”, czyli zbiór opowiadań Stephena Kinga, który po raz kolejny będzie chciał nas przestraszyć. Choć na tym bestsellery się nie kończą: listy z pewnością szturmować będą „Turniej w Gorlanie” Johna Flanagana, czyli prequell do „Zwiadowców”, oraz „Rozkaz zagłady” Jamesa Dashnera – znowu prequel, tym razem do „Więźnia labiryntu”. Do listy zakupów warto dopisać „Sześć światów Hain” Ursuli Le Guin (zbiorcze wydanie), „Beowulfa” w przekładzie Tolkiena, a także „Tajemnicę Nawiedzonego Lasu” notorycznej zdobywczyni Nagród Zajdla, Anny Kańtoch. Marcin Zwierzchowski
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
na listopad polecamy :
książki
Dmitry Glukhovsky, „Metro 2035”
Stephen King, „Bazar złych snów”
– twórca popularnego uniwersum wreszcie sam do niego wraca.
– zbiór opowiadań grozy mistrza gatunku.
film
„Igrzyska Śmierci. Kosogłos. Część 2” – finał opowieści o Katniss i jej buncie.
komiks
„Wiedźmin” – zbiorcze wydanie historii Sapkowskiego, Polcha i Parowskiego.
zastrzyk przyszłości
Wrogowie ekologii
Mateusz Wielgosz www.weglowy.blogspot.com
Od lat Chiny przeznaczają ogromne środki na ochronę pandy wielkiej. Liczebność tego uwielbianego na całym świecie zagrożonego gatunku dzięki ogromnym wysiłkom wzrosła o siedemnaście procent w ciągu dekady.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
badań, w tym nawet śledzące wpływ na zwierzęta karmione GMO na przestrzeni wielu pokoleń. Konkluzje są jasne: brak niekorzystnego wpływu na zwierzęta i środowisko. Co więcej, ze względu na immanentne odporności roślin, GMO pozwalają na używanie mniejszej ilości pestycydów, dzięki czemu drapieżniki żywiące się szkodnikami lepiej prosperują i rozprzestrzeniają się na tereny upraw nie-GMO. Uprawy uszkodzone przez owady często są miejscem rozwoju grzybów wydzielających toksyny. Analogicznie wygląda kwestia energii jądrowej. Łatwo jest nią straszyć. W rzeczywistości jednakże jest czystym i bezpiecznym źródłem energii. Rezygnacja zeń niesie za sobą ogromne szkody. Zupełnie niezależnie od powyższych, straszliwych kwestii, działania Greenpeace powodują niezwykłą niechęć wobec ekologów w ogóle. Nie pomaga tłumaczenie, że ta jedna (ogromna, ale tylko jedna) organizacja, nie jest dobrą reprezentacją prawdziwych ekologów. Współcześnie ekolog staje się powoli inwektywą. Nie trzeba daleko szukać odpowiedników. Niektóre feministki ośmieszają ruch feministyczny wykrzywiając prawdziwe problemy, czy torpedując dyskursy akademickie. Zwolennicy medycznej marihuany, której skuteczność w pewnych obszarach jest potwierdzona naukowo, wyświadczają niedźwiedzią przysługę swojej sprawie, gdy opowiadają banialuki o tym, że konopie leczą raka. Prowadzi to do sytuacji, w której ekologia działa na ludzi jak czerwona płachta. Ekolodzy nie są kojarzeni z nauką tylko z transparentami. Nie z badaniami środowiska, ale z demolowaniem bezcennych rysunków z Nazca. Naturalna wrogość sprawia, że regularnie widzę padające pytanie: a co jeśli oni się mylą? To samo ma miejsce w przypadku klimatologów. Odpowiedź jest dość prosta. W „najgorszym wypadku”, jeśli się mylą, przyjdzie nam mieszkać na czyściejszej, ładniejszej, zdrowszej planecie. Szkoda tylko, że niemal nigdy nie pada pytanie: a jeśli ci wszyscy ekolodzy, klimatolodzy i inni naukowcy się nie mylą? Co wtedy?
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
›››
To ogromny sukces, biorąc pod uwagę, że czarno-białe misie wydają się być zwyczajnie niezainteresowane własnym przetrwaniem. Wydaje się, że niedźwiadki wolałyby, żeby po prostu zostawić je w ciszy i spokoju, najchętniej z dużym zapasem bambusa. Poza jedzeniem zainteresowane są spaniem. Seks nie jest dla nich jakąś wielką atrakcją. Może w takim razie powinniśmy pozwolić im wymrzeć? Czy zatem symbol WWF – World Wide Fund for Nature (wcześniej World Wildlife Fund) jest symbolem marnotrawienia pieniędzy? Na szczęście nie. Ochrona pandy wielkiej to ochrona jej środowiska. A to oznacza ochronę lasów deszczowych, które zamieszkuje cały szereg zagrożonych gatunków. W takim ujęciu wysiłki Chińczyków oznaczają też dbanie m.in. o tybetańskie makaki, rokselany (inny rodzaj makaków), takiny (rodzaj koziorożców). Geograficzny zasięg występowania pandy pokrywa z terenami gdzie występują ponad dwie trzecie ptaków, ssaków i jedna trzecia płazów, które nie istnieją nigdzie indziej na planecie. Innymi słowy, obawy, że chroniąc pandy pomija się inne zagrożone gatunki, nie są słuszne. Panda jest idealnym PR-owcem dla ekologów. Ratowanie puszystego misia porywa znacznie bardziej niż ogólnikowe hasło ratowania lasów. Podobnie na wyobraźnię działają wieloryby, niedźwiedzie polarne czy nosorożce. Choć raz język emocji służy dobrej sprawie. Z reguły jednak emocje stają się orężem po złej stronie. Od lat Greenpeace prowadzi niezwykle skuteczne kampanie dezinformacyjne. Sprowadzają się one do tego samego – rozbudzania lęku. Łatwo zrażać do GMO, w końcu większość ludzi nie rozumie procesu szykowania takich upraw, nieznane jest straszne. Ponadto to ogromny biznes, a to też z automatu jest złem. Wreszcie szalenie łatwo jest przez szereg lat powtarzać to samo: że nie przeprowadzono odpowiedniej ilości badań. Znacznie trudniej przebić się do opinii publicznej z faktami. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza w samej Unii Europejskiej przeprowadzono setki projektów badawczych i wydano setki milionów by zweryfikować bezpieczeństwo GMO, jego wpływ na środowisko oraz zdrowie ludzi i zwierząt. W sumie istnieje około trzech tysięcy
3 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Nie chcę, by „Metro” było jak
wywiad
wywiad z Dmitrym Glukhovskym Tymoteusz Wronka: Obecnie selfpublishing święci sukcesy, ale w czasach, kiedy zacząłeś publikować rozdziały „Metra 2033” w Internecie, nie cieszył się popularnością. Dlaczego zdecydowałeś się na takie rozwiązanie? Dmitry Glukhovsky: Sprawa jest prosta – moja propozycja została odrzucona przez kilku wydawców, a ja jestem drażliwy na punkcie niedocenienia mojej pracy. Tak naprawdę „Metro 2033” zostało po prostu zignorowane. Postanowiłem nie upokarzać się więcej. Opublikowanie tekstu w sieci było rzuceniem w stronę tradycyjnych wydawców hasła: pieprzcie się, skoro nawet nie chciało wam się przeczytać i odpowiedzieć. Znajomi i rodzina mieli oczywiście zastrzeżenia: bali się, że ktoś ukradnie mój tekst lub nikt nie będzie chciał wydać później wersji papierowej. Mnie jednak zależało przede wszystkim na dotarciu do czytelnika, nieważne jakim sposobem i kosztem. TW: Mówisz, że czytelnicy są dla ciebie bardzo ważni. A jak duży mieli wpływ na fabułę książki – wszak zbierałeś opinie i uwagi po opublikowaniu każdego rozdziału? DG: Szczerze powiedziawszy, dość niewielki. Można przeczytać opinie, w których ludzie uważają, że był to całkowicie interaktywny projekt, gdzie czytelnicy tworzyli książkę na równi z autorem. Dużo im zawdzięczam na poziomie redakcji merytorycznej. Pisałem „Metro 2033” na emigracji i nie miałem dostępu do informacji o moskiewskim metrze, nie znałem się na inżynierii, wojskowości, biologii czy medycynie. Ale wśród czytelników znaleźli się eksperci w wielu dziedzinach, którzy znacząco mi pomogli. W przypadku fabuły działał mechanizm odwrotny. Jeśli przeczytałem, że jakieś rozwiązanie jest spodziewane lub oczekiwane, to czułem się zmuszony, by stworzyć coś odmiennego. Nie było więc to interaktywności w tradycyjnym rozumieniu; raczej starałem się ich cały czas zaskakiwać. TW: W końcu jednak doczekałeś się wydania książki papierowej.
4 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
wywiad
Marvel DG: Tak, to było w 2005 roku, już po opublikowaniu całej powieści – rozdział po rozdziale, ze stworzeniem społeczności i forum w Internecie. Wrzucałem nowe fragmenty mniej więcej co dwa tygodnie i działał mechanizm trochę podobny do tego obecnego przy serialach: ludzie oczekiwali, dyskutowali, spierali się. Całość regularnie śledziło kilka tysięcy osób. Mając taką bazę dałem ogłoszenie w społeczności wydawców i kilku zaczęło rywalizować ofertami. Wybrałem najlepszą ofertę… od wydawcy, który trzy lata wcześniej odrzucił moją propozycję. TW: Jak podjąłeś decyzję, by inni autorzy mogli pisać w twoim świecie? DG: Zadecydowały o tym trzy rzeczy: pragnienie, by różni autorzy tworzyli to samo uniwersum – co było moim marzeniem z lektur klasyków w dzieciństwie, zapotrzebowanie czytelników oraz fanów, a także słabość do jednolicie wydanych serii. Było to po wydaniu „Metra 2034”. Pierwsze pytanie, jakie otrzymałem po podpisaniu umowy, brzmiało: kiedy kolejna część? Nie byłem gotowy do napisania „Metra 2035” i nawet stwierdziłem wtedy, że ono nigdy nie powstanie. Czułem jednak dużą presję, by kontynuacja powstała. Zbiegło się to z rozwojem społeczności fanów, którzy już pisali fanfiki. Pytali mnie, czy mogą wydawać własne książki w tym świecie: postanowiłem to umożliwić i dać im kilka wskazówek co mogą, a czego nie w swoich tekstach. TW: Jak ścisła jest twoja kontrola nad „Uniwersum Metro 2033”? DG: Nie chciałem tego robić tak, jak to się dzieje w USA, gdzie pisarze pracujący nad franczyzą to najemnicy ściśle stosujący się do odgórnie narzuconych ram. Pragnąłem, by był to interaktywny i kreatywny projekt, więc pozostawiam autorom dużą dowolność. Cała „biblia” przykazań liczy półtorej strony. Główne zasady to: nie tłumacz jak doszło do zagłady (tajemnica jest integralną częścią świata), fabuła musi mieć miejsce w 2033 roku, twórz własne postacie, a nie wykorzystuj moich lub innych autorów (cho-
ciaż można, za zgodą, w szczególnych przypadkach), opisuj to, co bohaterowie widzą własnymi oczami, nie wprowadzaj podróży w czasie, elfów i pozaziemskiej inteligencji – czyli z grubsza trzymaj się gatunku. I to w zasadzie wszystko. TW: Jak wygląda proces wydania powieści w „Uniwersum Metro 2033”? Czytasz i akceptujesz każdą propozycję? DG: Redagowałem pierwsze 25 tytułów z 68 wydanych w Rosji (nowa książka ukazuje się co miesiąc), ale zorientowałem się, że zajmuje mi to około 3,5 tygodnia miesięcznie i nie mam czasu na własne rzeczy. Zatrudniliśmy więc z wydawcą osobę, która sprawuje pieczę nad projektem. Od tego czasu mam mniej napięty grafik i dzięki temu napisałem „Metro 2035” i „Futu.re”. Jest kilka sposobów na wydanie książki w moim świecie. Jednym z nich jest wygranie w konkursie internetowym. Jeśli tekst przebije się do pierwszej dwudziestki, redaktor zaczyna mu się przyglądać – niektórzy próbują oszukiwać, sztucznie zawyżać liczbę głosów, więc nadal potrzeba profesjonalisty, który oceni utwór. Drugim sposobem było proponowanie udziału w projekcie innym pisarzom. Początkowo proporcje były pół na pół, ale obecnie więcej jest książek napisanych przez debiutantów – niektórzy z nich mają już kilka książek na koncie, nie tylko w tym świecie. „Uniwersum Metro 2033” jest więc projektem bardzo nakierowanym na twórczość fanów. W przypadku pisarzy zagranicznych ufam rozeznaniu miejscowych wydawców. TW: Mimo, że powieści z Uniwersum ukazują się pod jednym szyldem, to znacząco się od siebie różnią. DG: Świat „Metra” ma dwa oblicza: przygodowe i to składające się z nieco poważniejszych elementów – krytyki społecznej, metafor itp. Niektóre osoby doceniają tylko powierzchowną warstwę: zabawę, przygodę, fabułę SF. Takie osoby nie są przygotowane, by czytać pomiędzy wierszami. Na przykład powieść Tullio Avoledo nie ma warstwy awanturniczej – ma za to piękne metafory dotykające kwe-
stii wiary, religii, Boga: stwórcy, który opuścił świat. Jest to wizja okrutna, ale się w niej zakochałem. Uważam, że jest bardzo poetycka. Podczas lektury urzekł mnie metaforyczny pomysł ponownego przyjścia Chrystusa. Jeśli wpadniesz na tą interpretację, to nagle cała powieść nabiera sensu i błysku. Niestety, część osób gotowa jest patrzeć ma „Metro” jedynie na poziomie prostej rozrywki. Osoby takie nie doceniają „Korzeni niebios” i są rozczarowane „Metrem 2035”, a nawet drugim tomem. Mówią „Hej, a gdzie cała frajda z gonienia mutantów”? TW: Właśnie, w najnowszej powieści mocno ograniczasz wątki nadnaturalne. DG: Dokładnie. Z jednej strony, fani mają trochę racji – zdradzam ich wyrzucając mutantów ze świata powieści. Jednak z drugiej strony, są czytelnicy, którym się to podoba. Stwierdzają, że koszmar, jaki ludzie tworzą ludziom jest w „Metrze 2035” wystarczający, nie trzeba go dodatkowo podrasowywać. Ci, którzy są gotowi spojrzeć ponad warstwą rozrywkową, doceniają moją najnowszą powieść. Należy jednak pamiętać, że w świecie „Metra” publikujemy najróżniejsze teksty, dla każdego. Niektóre historie aż kipią od wątków nadnaturalnych, inne są zdecydowanie bardziej realistyczne. Pozwala nam to trafić do szerokiej rzeczy odbiorców, a nie koncentrować się na jednej grupie. Nie chcę, by „Metro” było jak komiksy Marvela. Wolałbym, żeby było jak „Strażnicy”. Chciałbym, żeby miało duszę, a nie było mechanicznie tworzoną franczyzą. Ważna jest strona twórcza i interaktywna, bazowanie na środowisku fanów. Pomysł jest bardziej istotny niż komercyjne imperium służące do pomnażania zysków. TW: Zgodzisz się więc z tezą, że pierwsze „Metro” było przygodówką, ale każda kolejna książka jest coraz bardziej zaangażowana społecznie? DG: Ludzie ewoluują, a z nimi zmienia się też ich twórczość. To, co mnie bawiło, gdy pisałem mając dwadzieścia lat, teraz mnie nudzi. Powieści przygodowe to już przeszłość, teraz bardziej interesuje mnie two-
5 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
wywiad
rzenie beletrystycznych dramatów. Wiem, że niektórzy czytelnicy dorastają razem ze mną. Zajmują się innymi tematami i problemami niż dziesięć lat temu. Kiedyś wyzwaniem dla nich było wyobrażenie sobie postapokaliptycznego świata. Dzisiaj – kiedy przeczytali więcej, są bardziej wykształceni, po prostu więcej przeżyli – są zadowoleni, że potrafię nadal ich zaskoczyć innym ujęciem; że piszę o rzeczach, które są dla nich istotne teraz. Jestem szczęśliwy, że nie stoję w tym samym miejscu, co dziesięć lat temu. Nie chciałbym utknąć i do końca życia stawiać sobie za cel zabawianie nastolatków. TW: W zasadzie we wszystkich książkach stawiasz niepochlebną diagnozę ludzkości: przedstawiasz ją jako okrutną i głupią masę sterowaną odgórnie przez decydentów. Jak bliskie jest to twojej prywatnej opinii? DG: Pracowałem przez pewien czas jako dziennikarz, również telewizyjny, i zweryfikowało to brutalnie moją wizję społeczeństwa. Kiedyś – jak niemal wszyscy – bez zastrzeżeń wierzyłem w ten fantastyczny świat, który prawdziwy jest wyłącznie na ekranie telewizora. Nie wiem jak jest w Polsce, ale w Rosji – szczególnie teraz – jedynym celem mediów jest namieszanie ludziom w głowach. Kreują fałszywy obraz polityki, by ludzie nie mogli w jakikolwiek sposób na nią realnie wpłynąć. Zmieniają prawdziwe zależności między władzą a ludem i nie pokazują jak wygląda rządzenie krajem, jak zachowuje się Rosja na arenie międzynarodowej. Przykładem może być chociażby wojna na Ukrainie, z której telewizja robi niekończący się show stworzony na potrzeby wewnętrzne. Konflikt został rozpętany wyłącznie, aby pokazać Rosjanom, co się stanie z ich krajem, gdy zabraknie w nim naszego umiłowanego, potężnego przywódcy. Ukraina jest nam najbliższa
i ludzie naturalnie się z nią porównują. Przyjęli tam inną drogę – umiarkowanej demokracji i politycznego pluralizmu, więc konieczne było rozpętanie tam piekła. U nas tego nie ma: państwo jest korporacją mającą monopol we wszystkich kluczowych dziedzinach życia i gospodarki. TW: Czyli satyryczne opowiadania ze zbioru „Witajcie w Rosji” nie mijają się daleko z prawdą? DG: Teksty te były dość popularne wśród ludzi związanych z władzą i mówili mi, że są nieco absurdalne, ale dobrze oddają to, co się obecnie u nas dzieje. Ludzie będący elementami systemu doskonale zdają sobie sprawę z mechanizmów jego działania. Jest to trochę paranoiczny obraz rodem ze starych dowcipów. Tylko, że to nie są żarty. TW: W „Metrze 2035” i „Futu.re” kwestie polityczne i społeczne również są uwypuklone. DG: „Futu.re” nie jest tak bardzo zaangażowane politycznie, raczej dotyka spraw egzystencji. Natomiast „Metro 2035” jest szczerym odbiciem tego, co się dzieje obecnie w Rosji; stanu umysłów jej mieszkańców. Jest też opowieścią o tym, jak wyglądają relacje między ludźmi i rządzącymi. Ostatnie decyzje władz na tym polu cofnęły nas o 25 lat, z powrotem do czasów socjalistycznych. I nie jest to z mojej strony przesadzony chwyt retoryczny. Skłoniło mnie to do zastanowienia się nad elementami obecnymi w rosyjskiej kulturze od lat – nie można przecież tak po prostu stworzyć czegoś z niczego, trzeba budować na fundamentach. Są rzeczy pogrzebane głęboko, ale nie umarłe – inaczej nie powstałyby ponownie tak szybko, niezależnie od stosowanej propagandy. Próbowałem odpowiedzieć na pytania, dlaczego Rosjanie nie potrzebują wolności, wręcz się jej boją? Dlaczego muszą
6 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
mieć wspólny cel, który przedkładają nad osobiste powodzenie? Dlaczego potrzebują zewnętrznych wrogów? Dlaczego potrzebują kogoś, kto będzie im mówił, co mają robić? To niezrozumiałe, bo inne narody – jak Niemcy czy Polacy – w dużym stopniu potrafią sobie bez tego poradzić. W procesie pisania „Metra 2035” zacząłem też się zastanawiać, czy nie podchodzę do świata zbyt idealistycznie? Może właśnie tego potrzebuje przeciętny Rosjanin? Może dążenie do konfrontacji z Zachodem i okupacja Krymu – którą przecież poparło pieprzone 86% społeczeństwa – jest prawdziwą potrzebą, a rzeczy mi bliskie jak kooperacja i integracja są im obce. Nie rozumieją ich i nie mają z nimi emocjonalnych więzi. W zamian chcą być imperium i wzbudzać strach u innych. Są gotowi poświęcić własny dobrobyt na rzecz wspólnego celu. Nie interesuje ich konsumpcjonizm, chcą walczyć. TW: Można więc uznać, że Artem i Jan są twoimi alter ego? DG: Zdecydowanie. Jeśli chcesz, żeby opowieść była poruszająca, a postacie wyraziste, musisz być szczery wobec siebie i włożyć w tekst cząstkę duszy. Zawsze się zastanawiam, jak bym się zachował w sytuacjach, w jakie pakuję moich bohaterów. Trzeba pokazać jasne, ale i ciemne strony swojej osobowości, by postacie nie były pozbawionymi emocji manekinami. TW: Zmieniając nieco temat – jak obecnie wygląda scena fantastyczna w Rosji? W Polsce nadal wydaje się klasyków, ale współczesnej fantastyki jest jak na lekarstwo. DG: W ostatnich latach bardzo popularna była literatura postapokaliptyczna. Wydaje mi się, że u podstaw popularności jest świadomość upadku imperium i wrażenie, że żyjemy na jego ruinach; jesteśmy pasożytami na pozostałościach dawnej świetności. Kilka lat temu pojawił się nowy trend, czyli alternatywne historie. Fabularnie są one dość podobne: zwykle jakiś wojskowy – średnio rozgarnięty, ale przygotowany – trafia w istotny punkt w przeszłości. Zapobiega wojnom światowym, upadkowi ZSRR lub przeciwnie, niszczy bolszewików. Przeważnie są to szowinistyczne, rewanżystyczne historie, w których Rosja siłami jednego człowieka umiejącego się bić i strzelać ponownie zostaje wielkim imperium. Jest to literatura, powiedzmy szczerze, gówniana pod każdym względem. Niemniej mnóstwo ludzi to czyta i powstaje masa powieści w tym nurcie. Teraz można zaobserwować powolne odradzanie się fantasy, często tworzonej przez spółki autorskie. Popularnie nazywa się to literackim RPG. Trudno mi się szerzej wypowiadać, bo specjalnie nie śledzę, gdyż jakość tych powieści też jest mierna.
7 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
niesamowici klasycy
Tomasz Miecznikowski
Ucieczki Algernona Blackwooda
Algernon Blackwood przez całe życie pędził i poszukiwał. Zwiedził dziesiątki miejsc na Ziemi, imał się różnych zawodów, napisał kilkanaście powieści i kilkaset opowiadań. Był czynny zawodowo do końca życia, prowadząc jako popularny „Ghost Man” audycje w radiu i programy w telewizji. Skąd zatem płynące z lektury jego tekstów wrażenie, że przede wszystkim specjalizował się w ucieczkach? storii, który na ekranie w apogeum przybiera formę histerycznej narracji wyrażonej w formie niekontrolowanych ruchów kamery. I nagle podczas lektury czytelnik uświadamia sobie, czego brakowało bohaterom „Wierzb” czy „Wendigo” dla dania ostatecznego świadectwa niezwykłym wydarzeniom i zarazem zweryfikowania własnych fantasmagorii. Oczywiście kamery. Tyle że w takim wypadku byłaby to prosta droga do wizualnej dosłowności. To między innymi przed nią, pokładając wiarę we własny talent i wyobraźnię czytelnika, uciekał w swoich utworach angielski klasyk.
Na granicy światów
Z
Ambrose’em Bierce’em łączy go burzliwy życiorys i różnorodność tematyczna, czasami wykraczająca poza schemat opowieści niesamowitej. Z Arthurem Machenem – zafiksowanie na motywie rozdarcia zasłony rzeczywistości; obaj autorzy wywarli zresztą bodaj największy wpływ na prozę wiele im zawdzięczającego H.P. Lovecrafta. Twórczość Algernona Blackwooda antycypuje dziesiątki rozmaitych motywów popkulturowych. Potrafią się one objawić współczesnemu czytelnikowi choćby podczas lektury „Wierzb”, tekstu uważanego niegdyś za najlepsze opowiadanie grozy. Śledząc perypetie dwójki bohaterów uwięzionych na ponurej i tajemniczej wysepce pośrodku Dunaju zdajemy sobie sprawę, że przecież nieraz widzieliśmy już coś takiego w kinie – taki sposób prowadzenia przerażającej hi-
8 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
W przypadającym na pierwszą połowę dwudziestego wieku pisarstwie Algernona Blackwooda wyczuwamy przede wszystkim, podobnie jak u Arthura Machena, manifestowaną w różnoraki sposób obawę przed cywilizacyjnym postępem. Machen, snując się po pamiętających czasy Imperium Rzymskiego ruinach w rodzinnej Walii, kierował twórcze kroki w przeszłość, w pozostałości legend i magii. Blackwood był zapalonym podróżnikiem – wędrował przez góry Kaukazu, przez egipskie pustynie, czy tak jak bohaterowie „Wierzb” przepłynął Dunaj. Swoje pisarskie serce oddał potężnym i nieposkromionym siłom przyrody. Te dwa rodzaje pisarskich natchnień były w zasadzie podróżą do tego samego miejsca: do duchowości człowieka. To podróż, która zarazem była ucieczką od materialistycznej wizji świata. Ucieczką jak najdalej, najlepiej za barierę rzeczywistości. Z tym, że obaj autorzy postrzegali ów aspekt nieco inaczej. Machen, podobnie jak później Lovecraft, pragnął dowodów, czy wręcz manifestacji istnienia czegoś niewyobrażalnego. Czegoś, co powoduje, że człowiek doświadczający kontaktu z przekraczającymi możliwości jego rozumienia siłami, czuje się w ich rękach igraszką, małym, nic nieznaczącym bytem, co ostatecznie prowadzi go do pogrążenia się w szaleństwie. Blackwood mocniej stąpał po ziemi. Zamiast roztrząsać kwestię, co takiego napotkamy poza barierą rzeczywistości, kierował się wiarą w nieograniczone możliwości ludzkich zmysłów. Jeśli ktoś widzi ducha, mniej mnie interesuje, czym jest ów duch, niż to, jaki zmysł umożliwia dostrzeżenie go. Innymi słowy: czy posiadamy zdolności, które na skutek nadzwyczajnego bodźca sięgają poza normalny zakres widzenia, słyszenia, odczuwania. Paradoksalnie, takie właśnie skierowanie uwagi na zdolności człowieka, skupienie się na jego odruchach w obliczu kontaktu z Nieznanym, nie musi być wcale przepustką do wielkiej, choćby i pośmiertnej sławy. Lovecraft, z pomocą rozbudowanych zdań
precyzyjnie tworzący nastrój i z rzadka stosujący niedopowiedzenia, ostatecznie postawił na atrakcyjną, rozpalającą wyobraźnię czytelników oczywistość, czyli istnienie Wielkich Przedwiecznych. Natomiast twórczość Blackwooda nie odwołuje się do tego rodzaju manifestacji. Kipiące za zasłoną rzeczywistości siły Natury równie dobrze mogą być jedynie grą wyobraźni bohaterów, co śledzącemu ich perypetie czytelnikowi daje z pewnością więcej interpretacyjnych ścieżek. Choć autor wrzuca swoje postacie na głęboką wodę różnorodnych fantasmagorii, nie każe im utonąć w szaleństwie, nie pozwala ulec do końca przytłaczającej wizji, jak ma to miejsce w przypadku bohaterów Lovecrafta czy Machena. Bardziej zależy mu na zbudowaniu poczucia niepokoju i nieufności w to, co widzimy, czego doświadczamy, a decyzję, czy postanowimy uznać takie doświadczenie za rzeczywiste, pozostawia nam samym. A jeśli już ktoś naprawdę tonie, nie powinien tracić nadziei, może bowiem liczyć na pomocną dłoń znanego z cyklu opowiadań autorstwa Blackwooda, tajemniczego okultysty i badacza zjawisk paranormalnych, Johna Silence’a.
Obrazy umysłu Algernon Blackwood przyszedł na świat w arystokratycznej rodzinie zatwardziałych kalwinistów i już od dzieciństwa epatowany był obrazami potępienia i piekielnych ogni. We wstępie do „Wendigo i innych upiorów”, jedynego jak dotąd zbioru opowiadań wydanego po polsku (wcześniej pojawiły się u nas tylko dwa teksty Blackwooda, w oddzielnych antologiach), specjalista od literatury grozy (a niegdyś redaktor „Nowej Fantastyki”), Marek S. Nowowiejski wylicza liczne zawody, podróże i perypetie będące świadectwem poszukiwań, ale i ucieczek przyszłego klasyka opowieści niesamowitych. Reporter, tajny agent, model, aktor, człowiek obracający się w półświatku, przez długi czas żyjący w nędzy i mający wyrzutków za towarzyszy. Po trzydziestce wraca do rodzinnego Londynu, a kilka lat później wydaje pierwszy zbiór opowiadań z gatunku ghost stories. W „Wendigo i innych upiorach” znajduje się tytułowy utwór z tego zbioru, „Pusty dom”. To opowieść o nocnej wyprawie narratora i jego ciotki do budynku uważanego za nawiedzony. W tekście znajdziemy katalog motywów, które do dziś nagminnie wykorzystują filmowcy. Czytając choćby następujący fragment, ponownie mamy nieodparte wrażenie uczestnictwa w filmowym seansie: Dokładnie naprzeciw nich, w drzwiach stała kobieta. Miała zmierzwione włosy i dziki wzrok, a jej bladą twarz przepełniał grymas skrajnego przerażenia. Stała tak bez ruchu jedną, jedyną sekundę. Potem świeca zamigotała, a kobieta znikła, po prostu rozpłynęła się w powietrzu, w drzwiach nie było już nic, prócz ciemności. Ów krótki fragment znakomicie oddaje to, co było siłą napędową prozy Blackwooda: obrazy, które na długo zostają w głowie. I choć czasami nuży rozciągnięta do granic możliwości forma, cały ten potok słów, potok opisów, od których nie są wolne sztandarowe dla jego twórczości „Wierzby” i „Wendigo”, to wyłaniające się z nich obrazy posępnych i przytłaczających sił Natury rekompensują trudy lektury. Oczywiście, jeśli o narastającym uczuciu niepokoju jesteśmy w stanie myśleć jako o rekompensacie. O jakim rodzaju niepokoju opowiada Blackwood? W kontakcie z majestatyczną przyrodą, uczucie zachwytu, w zależności od zmiennych warunków, w których ją kontemplujemy, może nagle przerodzić się w coś zupełnie przeciwnego. Człowiek jest istotą wyjątkowo strachliwą, ale i ciekawską i to on dostrzega sprzeczności. Natura może bowiem zachwycać harmonią, ale jednocześnie przerażać dzikością i chaosem. Boimy się tego, co widzimy, boimy się też tego, co możemy zobaczyć – obrazów, które podpowiada nam własny umysł. Będąc czytelnikami opowiadań Algernona Blackwooda, w których wystawia on swych bohaterów na niezwykle ciężkie próby, boimy się również tego, co wydarzy się dalej w tekście. Być może aby przemóc ów strach, by uciec od wszechogarniającej wizji nie tyle zła, co niezrozumiałego chaosu, Blackwood
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
niesamowici temat numeru klasycy tknięciu z przytłaczającymi wspomnieniami i fantasmagoriami z ich przeszłości. Lecą oni jak ćmy w stronę ognia i w pewnym momencie wydaje się, że nie ma dla nich ratunku. Czasami rzeczywiście tak jest, ale zdarza się i tak, że wybawienie niespodziewanie przychodzi.
Koniec koszmaru
wprowadził dla równowagi wspomnianą wyżej postać Johna Silence’a. Niestety, tego badacza zjawisk paranormalnych nie ma w słynnym opowiadaniu „Wendigo” i dlatego nie ma szans, by pomógł on uczestnikom pewnej myśliwskiej wyprawy w walce nie tyle z potęgą Natury, co z fantasmagoriami ludzkiego umysłu. Czy Wendigo jest taką właśnie fantasmagorią? To jeden z najbardziej tajemniczych, wykreowanych w literaturze potworów (narzuca się filmowe porównanie do „Predatora” w budowaniu nastroju opowieści, jak i samych przerażających cechach monstrum). Wendigo porywa i zabiera ofiarę na szaleńczy pęd przez las. Jest ucieleśnieniem Zewu Natury – ów zew ogarnia również samą ofiarę. Jej stopy dręczy pragnienie tułaczki, a oczy umiłowanie piękna. Ofiara jest zmuszona do tak szaleńczego biegu, że z jej oczodołów zaczyna płynąć krew, a stopy palą żywym ogniem. W ich miejscu wyrastają nagle nowe kończyny, będące dokładną kopią kończyn potwora. Tym samym, następuje całkowite przejęcie. Czyli coś, od czego nie da się uciec. Temat przejęcia, zawładnięcia czyimś jestestwem, wydaje się być obsesją Blackwooda. Mamy ten wątek w „Wendigo” i krótkim, hipnotyzującym opowiadaniu, zatytułowanym jakże by inaczej – „Przejęcie” (w oryginale „Sandhills”). To opowieść o złym miejscu, o skrawku ziemi, na którym nie może nic urosnąć, powodującym u ludzi zły nastrój, wysysającym z nich siły witalne, aż z ofiar zostają puste skorupy. To samo dzieje się z bohaterami dwóch opowiadań z Johnem Silence’em w tle. „Sekretny kult” i „Pradawna magia” powstały zresztą na bazie osobistych doświadczeń Blackwooda. Mamy tu wydawałoby się normalnie funkcjonujących bohaterów, których racjonalność pęka w ze-
10 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Wśród pisarskich dokonań Blackwooda znajduje się również autobiografia z wyjątkowo konkretnym tytułem – „Życie przed trzydziestką”. Bogactwo życiowych doświadczeń autora, które w skrócie opisuje Marek S. Nowowiejski, przekłada się również na jego twórczość. Blackwood niejednokrotnie zamieszczał w swoich utworach nawiązania do bezpośrednio dotyczących go wydarzeń. Widać to choćby w pozbawionym elementów nadprzyrodzonych „Maxie Hensigu”, przybliżającym reporterskie doświadczenia pisarza. To opowieść o pracowniku nowojorskiej gazety, zajmującym się kryminalnymi i sądowymi sprawami. Napisany w pierwszej dekadzie dwudziestego wieku tekst, czyli na długo przed ogarniającą Niemcy falą nazizmu, jest dowodem na siłę artystycznego zmysłu, świadectwem, że wnikliwie obserwujący rzeczywistość twórca jest w stanie przewidzieć i przekonująco odmalować zagrożenia czające się w przyszłości. To już zatem groza innego rodzaju, która na dodatek w przedstawieniu negatywnej, tytułowej postaci opowiadania budzi skojarzenia z filmowym „Milczeniem owiec”. W opowiadaniu Blackwooda dostajemy pocieszający koniec, ale jest to tak naprawdę gorzko-ironiczne zwieńczenie, które ani nie satysfakcjonuje, ani nie uspokaja. Ten sam schemat napotykamy również w innych tekstach pisarza. Zamiast ostatecznych finałów mamy niespodziewane zawieszenia, bądź puenty, które wytrącają z równowagi. Tak jest choćby w pochodzącym z antologii „Tchnienie grozy” opowiadaniu „Wyznanie”. Nawet więcej: do samego końca nie jesteśmy tu pewni, kim jest bohater – duchem, czy doświadczonym wojenną traumą, z trudem odnajdującym się w realnym świecie weteranem. Blackwood bowiem ucieka przed jednoznacznymi odpowiedziami, wzbudza u czytelnika niepokój i miejscami jest mocno enigmatyczny, tak jak enigmatyczne było jego bogate w przeróżne doświadczenia życie. Wydawać by się mogło, że wiemy o nim dużo, że przede wszystkim było niezwykle intensywne, ale w rzeczywistości przypadek Blackwooda jest dla badaczy i biografów rodzajem koszmaru. To życie pełne rozgałęziających się ścieżek i niejednoznaczności, dające się zbadać jedynie pobieżnie, jakby ukryte za kurtyną nieuchwytności. Będące być może świadomym aktem kreacji. Życie bogate, którym można by obdzielić kilka innych istnień, ale przez ogrom faktów, przez ilość podejmowanych prób znalezienia sobie miejsca w świecie i ciągłych ucieczek z tych miejsc, jakby pozbawione równowagi. Kiedy miał już dość tych ucieczek, Algernon Blackwood zasiadał do pisania i to w nim, pędząc niczym ofiara Wendigo i przedzierając się przez obrazy zgubnych koszmarów, szukał równowagi. Czy ją odnalazł? Tu ponownie możemy powrócić do figury Johna Silence’a. To dzięki zabiegom tej postaci, trapiący bohaterów niepokój, przeradzający się z czasem w przytłaczające przekleństwo fantasmagorii wreszcie znika, a koszmar w którym trwali dobiega końca. Co ciekawe, uczucie spokoju ogarnia również czytelnika. Zapominamy o posępnych obrazach przyrody, o roli chaosu w naszym życiu i pragniemy jedynie, aby obecność tego rozwiązującego zagadki i niosącego ulgę cierpiącym Anglika trwała jak najdłużej. Wydaje się być niezrozumiałym, że to dzięki zabiegom okultysty i badacza zjawisk paranormalnych, człowiek przestaje wreszcie miotać się w malignie, oczyszcza umysł i już nie ucieka. Dlatego też, po zakończeniu lektury, po odłożeniu książki na półkę, bardziej niż kwestie rozdartych kurtyn i fantasmagorii umysłu, nurtuje nas właściwie tylko jedno, jedyne pytanie. Kim, do diabła, jest tak naprawdę jest John Silence?
11 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
varia
Twórca i niszczyciel, bohater i oszust, bóg ognia, rodzic potworów, zmiennokształtny trickster. Oto Loki – jedna z najciekawszych postaci mitologicznych, ciesząca się ogromnym powodzeniem w kulturze popularnej.
Jerzy Rzymowski
ZMIENNE OBLICZA
LOKIEGO T
ricksterzy to wyjątkowo ciekawa grupa istot przewijających się przez mitologie i folklor całego świata. Przebiegli bogowie i herosi, którzy nic nie robią sobie z obowiązujących praw i obyczajów, łamiący wszelkie reguły – niekiedy za cichym przyzwoleniem tych, którzy je stanowili, a w sytuacji wyższej konieczności muszą odwrócić wzrok na ich łamanie. Nie zawsze łatwo zakwalifikować ich po stronie dobra lub zła; często są po prostu amoralni – przynajmniej w powszechnym odbiorze. Kwintesencją tych cech jest Loki – rudowłosy germański olbrzym (Jötunn), którego skomplikowana, przewrotna natura od lat stanowi inspirację dla twórców popkultury.
Korzenie Pochodzenie imienia Loki wywodzi się najczęściej od staronordyjskiego wyrazu luka, czyli „zamykać” – co miało stanowić nawiązanie do roli, jaką miał odgrywać w germańskiej wizji końca świata, Ragnaröku. A była to wyjątkowo mroczna wizja: to właśnie Loki stawał za sterem Naglfara – okrętu zbudowanego z paznokci zmarłych, na którym do siedziby bogów, Asgardu, przypłyną ich wrogowie na ostatnią bitwę. Wedle przepowiedni, bóg ognia miał stoczyć ze strażnikiem niebiańskiej krainy, Heimdallem, walkę, w której było im pisane pozabijać się nawzajem.
I pomyśleć, że ten, który miałby doprowadzić do Zmierzchu Bogów, był wcześniej bratem krwi Odyna (a według innych wersji nawet jego przybranym synem), a wielu Asów zawdzięczało mu swe najcenniejsze skarby. Wśród nich najważniejszym był oczywiście Mjölnir, legendarny młot Thora. Sam Odyn otrzymał od Lokiego włócznię Gungnir, która nigdy nie chybiała celu oraz ośmionogiego Sleipnira – rumaka, którego ryży szelma był… matką. Warto bowiem pamiętać, że – jak przystało na zmiennokształtnego trickstera, który wszelkie normy ma za nic – Loki potrafił równie dobrze przemieniać się w zwierzęta, ale również zmieniać płeć. Lepiej nawet nie myśleć, jakich ekscesów się dopuszczał z olbrzymką Angerbodą, że urodziła mu się takie potwory, jak olbrzymi wilk Fenris, opasujący świat wąż Jormungand i przerażająca bogini umarłych Hel. Korci, żeby zapytać: no dobrze, ale co zawdzięczają Lokiemu ludzie? Cóż – przede wszystkim sam fakt swego istnienia, gdyż to on według mitu podsunął Odynowi pomysł stworzenia naszego rodzaju. Przypisywano mu również podarowanie ludziom ognia i sieci rybackich – dary szczególnie cenne na mroźnej Północy. Jeśli chcecie przeczytać nieco więcej na temat mitycznego oblicza Lokiego oraz jego podstępów w dobrej i złej wierze, sięgnijcie do artykułu Artura Szrejtera „Niebezpieczne zabawy z Lokim” („NF” 04/2012), a jeśli to
12 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
również nie zaspokoi apetytu, polecam popularnonaukową książkę „Mitologia germańska” tego samego autora. Teraz zaś skupmy się na tym, jak pokrętna natura płomiennego olbrzyma przełożyła się na nasz ulubiony gatunek.
Przybysz z planety Asgard Komiksowe i filmowe uniwersum Marvela do kwestii boskości pojawiających się w nim postaci podchodzi w sposób, który można by nazwać „dänikenowskim”. Asgard jest w tej interpretacji planetą, czy raczej planetoidą z innego wymiaru, na tyle zaawansowaną technologicznie, że jej mieszkańcy mogli być przez dawnych ludzi uważani za istoty nadprzyrodzone, czy wręcz bogów. Loki jest tutaj adoptowanym synem Odyna – inteligentnym, utalentowanym, lecz stale pozostającym w cieniu Thora. Porywczy i nieodpowiedzialny bóg gromu jest pierworodnym władcy, a co za tym idzie jego następcą. Ambicje Lokiego dały znać o sobie w sposób, który znamy z filmów „Thor”, „Avengers” oraz „Thor: Mroczny świat” – odbiły się nie tylko na Asgardzie, ale również na Ziemi (czyli Midgardzie), a w konsekwencji na całym uniwersum, gdy przy okazji machinacji trickstera na światło dzienne wypłynęły Kamienie Nieskończoności. Niewykluczone jednak, że dzieje filmowego uniwersum Marvela wyglądałyby zupełnie inaczej, gdyby Tom Hiddleston wcielił się w postać Thora, jak to początkowo planowano.
varia
Szczęśliwie dla widzów, reżyser Kenneth Branagh uznał, że talent aktora zostanie lepiej spożytkowany w roli Lokiego. To była natchniona decyzja – Hiddleston tchnął w swego bohatera łajdacki urok, który sprawia, że publiczność – jak niegdyś bogowie Asgardu – wybacza mu kolejne draństwa. Marvelowski Loki potrafi być zabawny i szlachetny, ale również bezwzględny i śmiertelnie niebezpieczny, a w każdym z tych wydań jest równie wiarygodny. Warto w tym miejscu wspomnieć o jednym z jego wyczynów na kartach komiksu: o czasie, gdy wodził za nos Avengers podszywając się pod Scarlet Witch, dopóki nie został zdemaskowany przez Hawkeye’a… pocałunkiem.
nej Hugo i Nebulą powieści Neila Gaimana, która być może już wkrótce doczeka się serialowej adaptacji i kontynuacji. Główny bohater opowieści, Cień, zostaje wciągnięty w wojnę między starymi i nowymi bogami, a rudowłosy Lokaj Lyesmith (nazwisko oznacza dosłownie: „kowal kłamstw”) jest orkiestratorem przekrętu na międzypanteonową skalę. Co ciekawe, w angielskim oryginale imię oszusta, z którym Cień dzieli więzienną celę, brzmi po prostu Loki – trop aż nadto oczywisty dla czytelnika wychowanego w europejskim kręgu kulturowym. Wypada tutaj nadmienić, że w „Amerykańskich bogach” pojawia się jeszcze jeden klasyczny trickster, Pan Nancy, czyli afrykański BógPająk, którego synowie są bohaterami kolejnej powieści Gaimana, „Chłopaków Anansiego”. Loki pojawia się również w cyklu „Kroniki Żelaznego Druida” Kevina Hearne’a. Po raz pierwszy czytelnik spotyka go w piątym tomie – przedstawiony jest jako ciskający ogniem, bełkoczący olbrzym o wytrawionej kwasem twarzy, który postradał zmysły wskutek uwięzienia i wielowiekowych tortur. Z czasem okazuje się jednak, że może być dużo groźniejszym przeciwnikiem, niż by się wydawało na pierwszy rzut oka. Szczegółów jednak nie będę ujawniać – wspomnę tylko, że cykl warto poznać. „Kłamca” Kuby Ćwieka to cykl, którego nie trzeba przedstawiać polskim czytelnikom. Opowiadania i powieści o Lokim przyniosły autorowi kilka nominacji do Nagrody Zajdla i już od dekady cieszą się ogromną popularnością. Ćwiek obsadził trickstera w nietypowej roli – najemnika w służbie chrześcijańskiego Nieba, wykonującego brudne zlecenia, których nie mogłyby się podjąć anioły. Oczywiście również tutaj Loki prowadzi własną rozgrywkę. I podobnie jak w opisanych wyżej przypadkach, w cyklu spotkamy postacie z najrozmaitszych wierzeń i religii, a także z kultury popularnej, która dla współczesnego odbiorcy staje się nową mitologią. O skali zabawy popkulturą najlepiej świadczy okładka wydanego na dziesięciolecie serii tomu „Papież sztuk”. Widzimy na niej Lokiego (dość mocno upodobnionego do samego autora) opierającego stopę na charakterystycznym rogatym hełmie swojej Marvelowskiej wersji, podczas gdy obok leży pewna nie mniej charakterystyczna zielona maska.
Bogowie nowego świata
Maski i zmyłki
Jednym z powracających motywów urban fantasy stała się obecność bogów z różnych tradycji kulturowych we współczesnych czasach – to, czy są w stanie w nim przetrwać i zachować moc oraz jak się odnajdują w nowoczesnej rzeczywistości. Przeważnie autorzy wrzucają rozmaite mitologie do wspólnego tygla, jakby sygnalizując, że w dzisiejszym, coraz bardziej sceptycznym i materialistycznym świecie wszelkie wierzenia jadą na tym samym wózku. Lokiego spotykamy na przykład w „Amerykańskich bogach” – nagrodzo-
To nawiązanie do kolejnej manifestacji Lokiego – tytułowy przedmiot ze znakomitej komedii przygodowej z 1994 roku, z Jimem Carreyem w roli głównej. Nieśmiały pracownik banku, Stanley Ipkiss, przypadkiem znajduje starożytną, magiczną maskę należącą pierwotnie do Lokiego. Tego, kto ją nałoży, przestają obowiązywać prawa rządzące rzeczywistością, ale jednocześnie artefakt pozbawia swego posiadacza wszelkich zahamowań – staje się on szalonym tricksterem, ze wszelkimi tego konsekwencjami, dobrymi i złymi w za-
leżności od tego, na kogo akurat wypadnie. W komiksowym pierwowzorze Maska pochodziła z Afryki, jednak filmowe odwołanie się do Lokiego było wyjątkowo trafne. Sam bóg oszustw pojawił się w „Synu Maski”, sequelu z 2005 roku, jednak akurat na ten film wypada miłosiernie spuścić zasłonę milczenia. Jeszcze jeden, dość szczególny występ Lokiego zasługuje na odnotowanie ze względu na zaskakującą woltę, z jaką mamy do czynienia. Sam i Dean Winchesterowie, bohaterowie serialu „Supernatural”, kilkakrotnie spotykają trickstera na swej drodze i za każdym razem wprowadza on w ich życie sporo zamieszania. W ostatecznym rozrachunku okazuje się jednak, że Loki to… przybrana tożsamość archanioła Gabriela, który opuścił Niebo i ukrył się pod tą postacią przed innymi aniołami, gdyż miał dosyć ich nieustannych walk. Jakie jest zatem prawdziwe oblicze Lokiego – i czy możemy o takowym mówić w przypadku zmiennokształtnego? Niebawem na półki księgarń trafi powieść Joanne Harris, „Ewangelia według Lokiego”, w której wydarzenia znane z mitów poznamy z perspektywy samego Kłamcy. Ale czy można wierzyć w jego wersję? Cóż, podobno każdy ma prawo do obrony…
Loki / Gabriel z serialu „Supernatural”
13 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
wywiad
„Delikatna”
„Dni bez światła”
Wywiad z reżyserem Jaume Balagueró
IM BARDZIEJ WIER TYM BARDZIEJ SIĘ
Jaume Balagueró (ur. 1968) - hiszpański scenarzysta i reżyser, najbardziej znany z horroru „Ciemność” z Anną Paquin oraz z serii „[Rec]”. Sebastian Drabik: Czy zawsze chciałeś zostać reżyserem? Jaume Balagueró: POd małego fascynowało mnie wymyślanie i opowiadanie historii, również anegdot. Lubiłem rozmawiać o filmach, które oglądałem. Uwielbiałem prowokować emocje u ludzi, którzy mnie słuchali i manipulować ich uwagą. Odkrycie kina pozwoliło mi odnaleźć moje powołanie. SD: Twoim pierwszym krótkim metrażem była „Alice”. Pamiętasz, jak wpadłeś na pomysł na jej realizację? JB: Od początku wiedziałem, że chcę zrobić dziwny i niepokojący film krótkometrażowy. W „Alicji” nadałem kształt idei, która błąkała się w mojej głowie w tamtej chwili. Ten film zrodził się z kilku koncepcji, które mnie fascynowały, takich jak estetyczne i religijne imaginarium, perwersja i niewinność, pokręcony i okrutny świat Joela Petera Witkina [amerykański fotograf – przyp. SD], oraz wiele innych tematów, które inspirowały mnie w tamtych czasach. SD: Po obejrzeniu tego krótkiego metrażu przychodziły mi na myśl takie filmy jak: „Begotten” w reżyserii E. Eliasa Merhige’a, „Głowa do wycierania” Lyncha i „Tetsuo – Człowiek z żelaza”. Czy te filmy również miały swój wpływ na „Alice”?
JB: Tak, każdy z nich inspirował mnie przy tworzeniu „Alicji”, zwłaszcza „Głowa do wycierania”. Jednak większość inspiracji spłynęła do mnie, jak powiedziałem wcześniej, z prac Joela Petera Witkina. SD: „Dias sin luz” („Dni bez światła”) były twoim drugim krótkim metrażem, który powstał rok później. Do tego filmu również napisałeś scenariusz. Jak powstała ta historia? JB: Trudno powiedzieć. To była mroczna, pesymistyczna i prawie nihilistyczna opowieść. Miała ilustrować refleksje na temat grozy i życia. Z początku planowałem nakręcić to w zupełnie inny sposób, jako historię dla dzieci. Ta sprzeczność bardzo mnie pociągała, jednak ostatecznie z niej zrezygnowałem. SD: Jednym z producentów tego projektu był Nacho Cerdà, który nakręcił dwa bardzo dobre krótkie metraże, „The Awakening” i „Aftermath”. Ciekaw jestem jaki on miał wpływ na końcowy wygląd „Dias sin luz”. Jak się poznaliście? JB: Studiowałem z Nacho. Mieliśmy podobne zamiłowanie do kina, ale i te same obawy. Obaj zaczęliśmy kręcić krótkie filmy niemal w tym samym czasie. Myślę, że nasza przyjaźń i wspólna pasja były inspirujące dla nas obu. Jednak krótki metraż, o którym wspomniałeś, wyglądał od początku do końca tak, jak to ja sobie zaplanowałem. SD: Dwa lata później wyreżyserowałeś jeden odcinek „Nova ficció”. Niestety polscy widzowie nie mieli możliwości obejrzenia tego serialu. Zechcesz o powiedzieć, o czym on był i jak trafiła do ciebie propozycja reżyserii? JB: Ten serial składał się z trzynastu epizodów, które były reżyserowane przez autorów krót-
14 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
kometrażówek albo ludzi dopiero rozpoczynających przygodę z filmowaniem. Producenci wybierali reżyserów, biorąc pod uwagę ich wcześniejsze prace, doświadczenie i karierę. To była wspaniała i niepowtarzalna okazja, aby nawiązać kontakt z bardziej profesjonalnym sposobem robienia filmów. Szczerze mówiąc, nie widziałem mojego odcinka od wieków, nie pamiętam o czym był. Myślę, że nawet nie mam kopii, aby go obejrzeć. SD: W 1999 roku studio Filmax zaoferowało ci pracę na stanowisku reżysera przy filmie „Bezimienni”. Opowiedz o tym. JB: Projekt narodził się w głowie Joana Ginarda, producenta moich poprzednich dwóch filmów. Zdecydowaliśmy wspólnie, że przyszedł najwyższy czas, aby zrobić film pełnometrażowy. On na stanowisku producenta, a ja na krześle reżysera. Kupiliśmy prawa do powieści Ramseya Campbella i zaczęliśmy szukać pieniędzy na finansowanie tego projektu. W tych czasach w Hiszpanii nie było łatwo znaleźć środki na wyprodukowanie filmu grozy. Tak więc spędziliśmy dwa lata bez widocznych efektów. Dopiero później zgłosiło się do nas z ofertą studio Filmax. Od tego momentu wszystko stało się łatwiejsze. SD: Film był oparty na powieści Ramseya Campbella „The Nameless”. Co sprawiło, że akurat tę powieść chciałeś zekranizować? JB: Znalazłem tę książkę w księgarni przez przypadek. Zaraz po przeczytaniu streszczenia na tylnej okładce wiedziałem, że to historia, z której chciałbym zrobić film. Kupiłem ją i przeczytałem w ciągu jednej nocy. Historia była mocna i intrygująca. To było dokładnie to, czego szukałem. Kolejnego dnia zadzwoniłem do Joana Ginarda i zaproponowałem mu ekranizację.
wywiad
„[Rec] 2”
ZYSZ, BOISZ SD: Jakieś wspomnienia z realizacji tego projektu? JB: Wszystko było nowe i zaskakujące, w końcu to był mój pierwszy pełnometrażowy film. Musiałem wszystkiego się nauczyć, odkryć jak się robi duży film, jak działa realizowanie tak poważnego projektu, realizowanie filmu z prawdziwego zdarzenia. To było fascynujące i pełne doświadczeń. Trochę przerażające również. SD: W 2002 stawiłeś czoło dwóm projektom: dokumentowi „OT: La pelicula” i horrorowi „Ciemność”. Czym różni się praca reżysera w filmie dokumentalnym od pracy na planie filmu fabularnego? JB: Jako reżyser, w filmie dokumentalnym staram się tylko pokazać rzeczywistość, przedstawiać fakty w najbardziej realistyczny sposób,
Jaume Balagueró (fot. archiwum studia Filmax)
15 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
wywiad jak to tylko możliwe. Prócz tego dodaję moją wizję, mój sposób odczuwania i mój sposób rozumienia. Mogę powiedzieć, że praca przy dokumencie to bardzo osobisty sposób reżyserowania. SD: „Ciemność” to twój pierwszy film z Amerykanami. Zauważyłeś jakąś różnicę w pracy między hiszpańskimi i amerykańskimi aktorami? JB: Nie, właściwie nie odczułem żadnej różnicy. W obu przypadkach, moje doświadczenie było więcej niż satysfakcjonujące. Jedyna różnica jaka mi przychodzi do głowy to język. SD: To kolejna produkcja do której napisałeś scenariusz i reżyserowałeś. Nie myślałeś, aby stanąć po drugiej stronie obiektywu, sprawdzić się w roli aktora? JB: Nie. Nie wydaje mi się żebym miał talent aktorski. Na pewno nie. SD: Co zainspirowało cię do stworzenia tej historii? Czy lęki z dzieciństwa nie miały czasem wpływu na scenariusz?
JB: Pomysł nakręcenia klasycznego filmu o duchach od zawsze mnie pociągał. To znaczy taki film, w którym przerażenie, emocje, ludzkie charaktery i nadprzyrodzone siły są wymieszane. Chciałem zrobić film o duchach, w którym znajdziemy grozę, ale również odrobinę miłości. Mam nadzieję, że udało mi się tego dokonać. SD: Wierzysz w duchy? JB: Wierzę, że duchy istnieją w głowach ludzi, którzy stracili swoich bliskich. W psychologii istnieje stan kliniczny, w którym ludzie, po stracie bliskiej osoby, widzą ją przez kilka dni po śmierci. To reakcja naszego mózgu, żeby ulżyć bólowi. Myślę, że właśnie od tego pochodzą opowieści o duchach. SD: Rok później powstał projekt „Filmy, które nie dadzą ci zasnąć”. Rok po stworzeniu przez Amerykanów „Mistrzów horroru”. Dlaczego Hiszpanie zdecydowali się zrealizować ten projekt? JB: Ta inicjatywa nie ma nic wspólnego z „Masters of Horror”. Została oparta na serialu telewizyjnym z lat 70., stworzonym przez Chicho Ibáñeza Serradora. Zatytułowany był „Historias para no dormir”. W obecnej reaktywacji tego pomysłu wzięło udział pięciu reżyserów, każdy z nich jest wielkim fanem Chicho i jego pracy, więc postanowiliśmy oddać hołd temu klasycznemu serialowi. Sam Chicho podjął się reżyserii jednego z epizodów. SD: Niedługo po poprzednim projekcie powstał „[Rec]”. Horror w stylu reportażowym. Ty i Paco Plaza zasiedliście na stołkach reżyserskich. Czyim pomysłem było, żeby reżyserować ten projekt wspólnie?
JB: Przeczytałem opracowanie na temat dziecięcego strachu przed ciemnością. Opisano tam, w jaki sposób dzieci postrzegają ciemność i jak to postrzeganie zmienia się wraz z dorastaniem. Na początku ciemność jest dla nich żyjącym, zmieniającym się organizmem. Powoli, stopniowo wyobrażenie to przekształca się po prostu w świadomość braku światła. Sposób postrzegania ciemności przez dzieci poruszył mnie i zainspirował. Spowodował, że sam zacząłem myśleć o ciemności jak o jakimś złym bycie skrywającym różne tajemnice. Myślę, że to było moją pierwszą inspiracją. SD: Trzy lata później brałeś udział w innej produkcji z amerykańskimi aktorami pod tytułem „Delikatna”. Jak zrodziła się ta historia?
JB: Pomysł na „[Rec]” narodził się podczas rozmowy z Paco Plazą. Intrygowało nas, jak działa strach. Rozmawialiśmy również o tym, jak przestraszyć widownię jeszcze skuteczniej. Zdaliśmy sobie sprawę, że strach ma wiele wspólnego z wiarygodnością. Im bardziej wierzysz w to, co widzisz na ekranie i jesteś zaangażowany w historię opowiadaną przez twórców, tym większy ogarnia cię strach. Zaczęliśmy szukać sposobu na zrobienie filmu, który wyglądałby tak realistycznie, jak to tylko możliwe. Natknęliśmy się na koncepcję stworzenia transmisji. Czegoś, co dzieje się w czasie rzeczywistym. Postanowiliśmy wykorzystać ten format w klasycznie podanej formie. Chodziło nam o to, żeby zrobić film grozy, w którym nawet najmniejszy ślad fikcji zostałby ukryty, głęboko schowany. SD: Jestem pewny, że podczas powstawania tego filmu zdarzyło się coś ciekawego, czym zechcesz się ze mną podzielić. JB: Proces powstawania tego projektu był porywający, poczynając od pisania scena-
16 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
riusza, aż do ostatniego etapu postprodukcji. W czasie kręcenia film rozwijał się w zaskakujący sposób, jakby żył swoim życiem. Wszystko było dla nas nowe: kręcenie scen, improwizacje aktorów… SD: Sukces, który odniosła pierwsza część „[Rec]”, zapewnił powstanie drugiej odsłony. Zaskoczyło was takie powodzenie? JB: Oczywiście. Film został stworzony głównie po to, żeby eksperymentować z takim formatem i dodatkowo mieć przy tym niezłą zabawę. Nigdy nie wyobrażałem sobie takiego obrotu sprawy. SD: Zadam jeszcze dwa krótkie pytania związane ze „Słodkich snów”. Prawie wszystkie filmy produkowane przez Amerykanów mają szczęśliwe zakończenia. Dlaczego u ciebie zło wygrywa? JB: Chyba większość moich filmów ma właśnie takie zakończenia. W sumie nie wiem dokładnie dlaczego. Być może dlatego, że zwykle tak się dzieje w rzeczywistości. SD: Zastanawiałeś się ile osób po seansie „Słodkich snów” zajrzy pod lóżko zanim pójdzie spać? JB: Byłbym zadowolony, gdyby wielu ludzi to zrobiło. Oznaczałoby to, że film wywarł na nich duże wrażenie i tym samym wiedzielibyśmy, że zrobiliśmy dobrą robotę. SD: Dlaczego trzecią część serii „[Rec]” reżyserował sam Paco? JB: Zdecydowaliśmy, że każdy z nas zajmie się osobno jednym sequelem „[Rec]”, aby móc pracować również nad innymi projektami, które chcieliśmy zrealizować. Gdy Paco reżyserował „[Rec] 3”, ja w pełni koncentrowałem się na „Słodkich snów”. Z tym projektem nie mogłem dłużej zwlekać. SD: A co zaproponowałeś w czwartej części „[Rec]”? JB: „[Rec] 4” znacznie różni się od poprzednich części, ale jednocześnie utrzymuje klimat sagi. Ta część przedstawia historię reporterki, Angeli Vidal. Razem z nią odkrywamy źródło całego zła, które przenikało serię. „[Rec] 4” jest bardzo brutalnym survival horrorem, ale przy tym bardzo ekscytującym i intrygującym thrillerem. Określiłbym go również jako jazdę przerażającym rollercoasterem na środku oceanu. Podczas realizacji świetnie się bawiliśmy, a na koniec pożegnaliśmy się z sagą z wielką pompą. SD: Jaki jest twój ulubiony film? JB: Nie mam faworyta, ale jeśli miałbym wybrać, to byłby to chyba „Paris, Texas” Wima Wendersa.
17
proza polska Nowa Fantastyka 11/2015
Zapalę ci znicz Michał Rybiński Dedykuję Markowi Staroście („znany komiksiarz”), Magdzie Roszak, Piotrkowi Wilińskiemu, Sylwii Finklińskiej, Oli Buczek-Stachowskiej. Za wszystkie pozytywne kopniaki.
seans spirytystyczny 12/D/783A@13:00:00UTC+01, czas dozwolony: 1 godzina
R
odzice zamigotali lekko w powietrzu. No tak, w Zaduszki zużycie prądu wzrastało kilkukrotnie i projektory nie radziły sobie z niestabilnym napięciem. Nawet diodowa lampka na środku stołu zamigotała niepewnie. –– Tato, mamo, to jest Marysia… Prawda, że słodka? – Prześliczna, kochanie! – Widma pochyliły się nad dzieckiem w nosidełku. Niemowlę zagłużyło gardłowo, zezując ku zjawom. Przez jakiś czas w powietrzu rozlegało się gaworzenie gwałtownie zdziecinniałych dziadków. – Szkoda, że nie możemy jej wziąć na ręce – westchnął duch mamy. – A ty jak się czujesz, Aniu? Doszłaś do siebie po porodzie? – Wszystko dobrze. Ten szpital, który polecaliście w zeszłym roku, ten z kliniką MSWiA obok. Bardzo dobre warunki i świetna położna. Od Jadźki słyszałam, że trafiła jej się strasznie nieuprzejma baba. Kto takie na położniczym zatrudnia w ogóle…? Historie o ciąży, porodzie, szykowaniu pokoju dla dziecka, szkole rodzenia i kolkach na dobre pół godziny wygnały ciszę. Widma rodziców dopytywały o każdy szczegół, zachłannie wsłuchując się w odpowiedzi i zerkając co rusz na wnuczkę. Lewitujące kule kamer podążały za ich głowami w akompaniamencie cichego szumu rotorów, łypiąc szklanymi oczami tam, gdzie kierowali swój wzrok. W tym czasie Andrzej rozłożył plastikowe talerzyki i kieliszki. Dla siebie oraz żony wyjął z pojemników po porcji jedzenia, na talerzyki dla duchów odkroił symboliczną ilość. Podobnie uczynił z kieliszkami – dla siebie nalał pełny, rodzicom po symbolicznej kropli wódki, a żony odwrócił do góry dnem („Aniu, karmisz piersią?” „Tak, mamo.”). Rozmowę i przygotowania przerwał nagły płacz niemowlęcia. Po pospiesznym niuchaniu tuż nad wierzgającymi nóżkami młodzi rodzice doszli do wniosku, że owszem, zdecydowanie jest to moment, w którym należy dokonać zmiany pieluszki. – Widziałem chyba na toalecie w końcu korytarza znaczek przewijaka… Mam ją przebrać? – Nie, Andrzej, ja pójdę, a ty tu chwilę poczekaj z rodzicami… Nie zaczynajcie beze mnie! Ania podniosła nosidełko, drugą ręką chwyciła torbę z przyborami i wyszła z salki. Przez otwarte drzwi wpadło do środka światło. Widma momentalnie wyblakły, stały się prawie niedoebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
strzegalne. Kule kamer nad duchami zalśniły metalicznie, wyłuskane z półmroku. Obiektywy niemalże odruchowo skierowały się ku wejściu. Po chwili drzwi zamknęły się, w sali znów pociemniało. Z korytarza dobiegał coraz cichszy stukot obcasów i urywany płacz dziecka. Mężczyzna, chwilowo oślepiony, usłyszał trzask zamka w oddali. Na moment zapanowała cisza. Widma znów stały się widoczne. – Andrzej… – zagaił duch teścia. – Zanim Ania wróci… Jak stoicie finansowo? – Ależ o co tacie chodzi… Jakoś sobie radzimy. – Nie obraź się, nie chcemy wam wchodzić z butami w życie… Po odhibernowaniu przejrzeliśmy z żoną pigułkę najważniejszych zdarzeń. Wiesz, zawsze nam taką przygotowują ci, no, spirytyści. Żebyśmy byli na bieżąco. I widziałem, że po przyjęciu wspólnej waluty mnóstwo banków po złodziejsku przeliczyło wartość kredytów, raty zrobiły się większe, dużo problemów. A wy przecież kredyt macie… – Tato, mam stałą, dobrą pracę w firmie będącej podwykonawcą MemTekku. Skierowali nas teraz do takiego jednego projektu… Poradzimy sobie. A w razie potrzeby mogę wziąć pożyczkę z zakładowego funduszu, nisko oprocentowana, preferencyjne warunki. – Ale jakim kosztem, Andrzej, to kolejny dług… Macie teraz Marysię, powinniście spędzać z nią czas, a im starsza będzie, tym więcej będzie go potrzebować. Skończy się jak u nas. Siedzieliśmy w pracy, Baśka w prokuraturze, ja w dochodzeniówce od dusz, a naszymi córkami opiekowały się nianie i czasem nasi rodzice. Bo musieliśmy zarabiać. Czy to warto? Andrzej nic nie odpowiedział. Spojrzał w bok. Zawsze go to drażniło – nie wiedział, czy patrzeć w widmo, czy w połyskliwe szkło wiszącej nad nim kamery. Nie jest tak łatwo pozbyć się kredytu na kilkadziesiąt lat, zwłaszcza że teraz jest dziecko, więc nowe wydatki. I to spore. Brał nadgodziny od roku, by powiązać koniec z końcem, i miał już tego szczerze dość. – No i doszliśmy do wniosku… Jest taki człowiek. Dużo nam zawdzięcza, praktycznie całe swoje nowe życie. Ma dług do spłacenia i wie o tym. To niebezpieczny typ, ale odkąd ma nową tożsamość, zmienił się… Z tego, co mi Gruby powiedział wczoraj, ten człowiek ma pieniądze, dużo pieniędzy. Nie wiemy skąd, ukrył, przechował, ale ma… – Gruby był kolegą teścia, kiedyś służyli razem w jednym wydziale. – Dali tacie dostęp do sieci? – Komenda Główna podtrzymuje mnie na swój koszt jeszcze przez tydzień. W zeszłym miesiącu wygrali batalię prawną o dopuszczenie moich zarejestrowanych wspomnień do innego procesu, z tej sprawy, przy której ja i Basia… No, co nas
18
Michał Rybiński
w powietrze wysadzili. Zresztą taki był warunek finansowania profilowania z budżetu MSWiA – że zarejestruję w obszarze zastrzeżonym także pełne wspomnienia, hipotezy i wątki śledztw. Baśka tak samo. Więcej nie mogę… Musisz zrozumieć. – Rozumiem, rozumiem. Ale co ten dług ma nam załatwić? Problem i tak nie zniknie. Widma spojrzały po sobie. Kamery posłusznie obracały się nad ich głowami. – Andrzej, to jest ogromny dług. Spodziewamy się, że wystarczy go wam i jeszcze coś zostanie dla Marysi. Będziecie na czysto. Myśl o córce. – Co?! Jak to sobie tata wyobraża, że podjadę do jakiegoś byłego przestępcy i powiem „Dawaj kasę, bo jesteś coś winien teściowi”? Przecież mnie obśmieje! – Nie lubił, gdy ktoś używał tej małej, bezbronnej istotki jako argumentu w dyskusji. Od jej narodzin był przykładnym ojcem, a także mężem, chociaż akurat biurowych schadzek z Anitą brakowało mu najbardziej… – Ciszej! Opanuj się! Jego zeznania i moje nagrania są kluczowe w procesie. Poza tym załatwimy to przez Grubego. Uwierz staremu glinie… To da się zrobić. Anka chyba wraca – teść zaczął mówić ciszej i szybciej. – Pamiętaj: jeszcze przez tydzień mamy dostęp do sieci; napisz tylko, czy się zgadzasz. A teraz szybko, golnij ze mną kielicha, jak się należy duszy… Widmo teścia dotknęło szkła na stole w symbolicznym geście akceptacji. Andrzej, wyraźnie wzburzony, wahał się przez chwilę. Potem szybko wychylił swój kieliszek i pospiesznie uzupełnił z butelki – zanim żona wróciła ze spokojnym już bobaskiem. Nie godzi się odmawiać zmarłym.
Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (ISS), 371 kilometrów nad powierzchnią Ziemi – Siódemka do Międzynarodowej, wzywam cię, odbiór. – Tu Międzynarodowa, słyszę cię, Siódemka, odbiór. – Katerina Łużnikowa, to ty? Odbiór. – Tak, Siódemka, to ja… Nie poznajesz mnie? Odbiór. – Oj, ty i Hoshi, kiedy mówicie po angielsku, brzmicie podobnie. Proszę o zezwolenie, Katerino Łużnikowo, na odrobinę prywaty. Odbiór! Uśmiechnęła się pod nosem. Szykował się, jak nic, by zająć jej trochę więcej czasu. Podpłynęła w nieważkości do bulaju. Nad Ziemią wstawał właśnie świt, przez krótki moment cieniutka obrączka słońca okalała krzywiznę niebieskiej planety, by już za moment przeistoczyć się w oślepiającą gwiazdę. W dole linia oddzielająca dzień od nocy szybko przesuwała się po konturach oceanów i kontynentów. Widok zapierał dech. Dotknęła przycisku przy uchu i odpowiedziała: – Zezwalam, Siódemka, ale wyłącznie na kilka chwil. Odbiór. – Katiu, zaraz do was podlecę, zadokuję i będę czarował, bałamucił i przymilnie puszczał oko. Odbiór. Roześmiała się szczerze. – Siódemka, jakim ty okiem chcesz do mnie mrugać? Znów zużyłeś za dużo energii i chcesz coś podkraść z naszych akumulatorów? Ani mi się waż tu dokować poza planem! Odbiór. – Harmonogramy, regulaminy… Zasady są przecież po to, żeby je łamać. Odbiór. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– Zabraniam, następne dokowanie zgodnie z planem. Dziś Harry wychodzi w przestrzeń i nie ma mowy o takich manewrach. Odbiór, żartownisiu. – Katia, ale ja już na kursie… To na wizualnej przelecę, żeby nie korygować za bardzo… Nadam od razu pakiet z analizą zdjęć w podczerwieni. Możecie go przejrzeć i przekazać dalej, na dół? Odbiór. – Jasne. Na Ziemi jajogłowi mają orgazm za każdym razem, gdy dostają dane od ciebie. Na wizualną zezwalam, byle w rozsądnej odległości. Co ty sobie myślisz? Tak dokować na wariata… Odbiór. – Ja nie myślę, ja modeluję. Mówię ci, wodór nie woda... Odbiór. Zaśmiała się na głos. Osłoniła oczy dłonią przed wschodzącym słońcem i zaczęła wpatrywać się przez bulaj w przestrzeń. Był tam, światła pozycyjne mrugały regularnie na niebiesko. Astronautka przyglądała się im przez jakiś czas w milczeniu, zastanawiając się, jak to możliwe, by maszyna tak bardzo przypominała żywego człowieka. W końcu przerwała ciszę, w jej głosie było słychać rozbawienie. – A co ty, Siódemka, tam modelujesz takiego gorącego, hmm? Odbiór. – A wiesz, gwiazdę taką jedną, zdobywczynię kosmosu, w trójwymiarze… Pożyczyliście mi na lewo tę macierz z waszego pokładowego zasobu, to ją wygrzewam zapisami i odczytami.
Wrocław, Park Technologiczny, budynek Omega, 15:03+01:00UTC Andrzej był spóźniony – musiał odwieźć żonę i niemowlaka po seansie spirytystycznym z teściami. Na schodach spotkał Mariusza, weterana z działu handlowego. W sekcji wytwarzania i administracji nazywali go „łowcą dusz”. Handlowcowi towarzyszył młody chłopak. – Cześć… – mruknął Andrzej. – Nowy? – Cześć! – Mariusz wyszczerzył się radośnie. Zawsze uśmiechał się szeroko, entuzjastycznie i w sposób budzący natychmiastowe zaufanie. – Nie taki nowy, swoje odrobił przy słuchawce, czas na test w terenie. Andrzej spojrzał współczująco na stażystę. Wymruczał ciche „Powodzenia”, skinął głową na pożegnanie i ruszył do biura. Dziś miał drugą zmianę, wszystkie zespoły postawiono na nogi w trybie dwadzieścia cztery na siedem. Najpierw kawa, potem szybki przegląd poczty. Wciąż nie było odpowiedzi w sprawie podwyżki. Zaklął po cichu i postanowił dopaść Szefa, zanim pójdzie do domu. Potrzebował dodatkowych pieniędzy, oszczędności topniały w zastraszającym tempie. Postanowił najpierw załatwić obchód, a potem wydusić odpowiedź od przełożonego. Zaczął od Anity, obsługującej monitoring Siódemki. – Czołem – burknął, wsadzając głowę przez drzwi. Pokój spirytystki przypominał centrum kontroli… czegoś. Monitory i wyświetlacze zajmowały każdy kawałek wolnej powierzchni. Kolumny znaków, skomplikowane wykresy i uproszczone, pudełkowe wskaźniki mrugały nieustannie, zalewając pomieszczenie sztucznym blaskiem. Pomiędzy ekranami, nie wstając z krzesła z kółkami, krążyła najlepsza specjalistka od dusz, jaką udało się firmie zrekrutować. Anita mruknęła coś na powitanie, zapamiętale klepiąc na przenośnej klawiaturze.
19
Zapalę ci znicz Nowa Fantastyka 11/2015
– Status? – Andrzej rzucił krótko. – Przetwarza fotki, wypycha przez ISS. Kupa danych, obrabiam i wysyłam dalej. W agencjach kosmicznych pewnie sikają z radości. Robię właśnie losowe próby, czy czasem cwaniaczek nie upycha czegoś dodatkowo między pakietami, ale wygląda na to, że wszystko jest w porządku. – Kobieta nie patrzyła mu w oczy, jakby chciała się go pozbyć. – Splątana kopia bez zmian, ale sam wiesz… Cokolwiek dobudował przez te lata, nie mamy tego na Ziemi, a monitoring na pokładzie nie wskazuje na nic ciekawego… Jeszcze jakieś pytania? – Tia. O której dziś kończysz? – Spierdalaj. Masz dziecko. Andrzej uśmiechnął się pod nosem. Odkąd pojawiła się Marysia, stało się jasne, że ich cichy układ zakończył swój żywot. Mimo to lubił od czasu do czasu podroczyć się ze spirytystką, a ona za każdym razie bezceremonialnie sprowadzała go na ziemię. Anita zajmowała się Siódemką od czasu słynnego dialogu, ochrzczonego w branży „buntem na Bounty”. Siódemka miał być prototypem, zygotą bezzałogowego statku kosmicznego, w pełni autonomicznego i zdolnego do przetrwania długiej, liczonej w setkach lat kosmicznej podróży. Jajogłowi mieli komputery kwantowe, więc któregoś suto zakrapianego wieczora – Andrzej był święcie przekonany, że nikt trzeźwy nie wpadłby na taki pomysł – postanowili wyposażyć kosmiczny wehikuł w sztuczną inteligencję: odporną na stres i wielowiekową izolację, adaptującą się do zmiennych sytuacji, słowem, podobną do człowieka, ale pozbawioną jego ograniczeń. Jak już dopięli swego, dostali od własnego dzieła prztyczka w nos. – Dzięki. Wyśpij się – rzucił na pożegnanie. Andrzej nie mógł wiedzieć, że spirytystka tak naprawdę czeka na moment, w którym przełożony pójdzie przepytać kolejny zespół. Gdyby tylko cicho uchylił drzwi i spojrzał przez szparę, zobaczyłby, że od razu po jego wyjściu wywołała na największy ekran stan postępu kopiowania. – Sam się wyśpij… Ja tu tworzę historię – burknęła, wracając do swojego niezbyt legalnego zajęcia, ukrytego w natłoku transmisji z orbity. Obchodzenie korporacyjnych zabezpieczeń zawsze dawało jej tę małą, anarchistyczną satysfakcję. Andrzej nie słyszał Anity. Wchodził już do następnego pokoju. Inżynierowie bez jaj, jak często żartował, czyli zespół analizy statystycznej. Trzech brodatych, nieprzystosowanych społecznie nerdów, którzy potrafili wyciągnąć te naprawdę ważne dane z wszechobecnego chaosu informacji. Akurat dziś rekordy w bazach mnożyły się szybciej niż karaluchy, więc chłopcy mogli udowodnić, że nie biorą pieniędzy za nic. – Jak jest? – zagaił. – Nie najgorzej… Mamy szczyt ruchu i na prawie milion dekompresji tylko około trzystu wskrzeszeń. Grubo poniżej bezpiecznego marginesu tolerancji, a pół zachodniego świata już odwiedziło bliskich. Andrzej skinął głową. Wskrzeszenia, dobre sobie. Firma miała swoje tajne procedury podwójnej archiwizacji. Niektóre z nieprzerwanie aktywnych dusz w kontaktach z odwiedzającymi je krewnymi otwarcie wyrażały lęk przed kompresją lub hibernacją i usiłowały wymusić na żywych członkach rodziny opłacanie dodatkowego hostingu. MemTekkowi było to na rękę – produkt sam się sprzedawał. Dusze rosły, puchły, był to spodziewany efekt: pozostawały aktywne, zbierały nowe doświadczenia. Wyspecjalizowane algorytmy ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
na podstawie zarejestrowanych cech psychologicznych określały procesy uczenia się, filtrowały je przez osobowość danego obrazu oraz nagrany zestaw wspomnień i modyfikowały odpowiednie modele matematyczne, co z kolei powodowało reakcję łańcuchową, prowadzącą do autoadaptacji całego profilu. MemTekk zadbał, by zdawały sobie sprawę z tego, że ich nieprzerwane istnienie pożera miejsce w macierzach chmury, że pochłania czas i moc obliczeniową kwantowych procesorów. Sęk w tym, że kompresja była „prawie” bezstratna. Dusze obawiały się, że przez tę drobną niedokładność stracą część siebie, że to je pozmienia. A odejść w ciemność hibernacji zwyczajnie nie chciały, nie wszystkie przecież wracały przy pierwszym uruchomieniu lub wracały nieco inne, w jakimś drobnym aspekcie zmienione przez heisenbergowską nieoznaczoność kwantowych serc superserwerów. Dopadał je strach – lub tak im się wydawało – że któreś badanie podczas uruchomienia, wśród tysiąca prób, da statystyczną pewność wyniku innego niż ten sprzed operacji. Przy siedmiocyfrowej liczbie dehibernowanych dusz na dobę szansa jedna na milion zdarzała się co najmniej parę razy dziennie. Podwójna archiwizacja obowiązywała od wypadku w Moskwie. Jeżeli zachodziła taka potrzeba, porównanie z kopią zapasową decydowało o prawidłowości przebudzonej duszy lub dekompresji jej aktywnych fragmentów. Pozwalało to przynajmniej częściowo obsługiwać reklamacje od niezadowolonych klientów. Wskrzeszenie oznaczało, że po stwierdzeniu niezgodności odhibernowanego obrazu z kopią, spirytysta likwidował po cichu taką duszę i na jej miejsce przywoływał nową-starą, z kopii zapasowej. Trzysta wskrzeszeń to całkiem niezły wynik, jak na tak pracowity dzień.
streaming://radioszok.pl:6667 (radio internetowe) – Witamy w „Czyśćcu u Marcela”! Na profilu naszej audycji możecie proponować pytania do naszych gości, a w studiu jest pierwszy z nich: ksiądz Ziemowit Pisarski. Przypomnę tylko szybko, kim jest dzisiejszy rozmówca: to matematyk, naukowiec, brał udział we wciąż trwającym projekcie „Pirx” Europejskiej Agencji Kosmicznej i NASA. Siedem lat temu zrezygnował z tej pracy i przywdział szaty duchowne. Prowadzi również katolicki wideo-feed „Prawda i mity o duszach”. Dzień dobry! – Szczęść Boże. – Proszę księdza, pierwsze pytanie z profilu: „Jak można było odpuścić pracę w tak ważnym projekcie, być może najważniejszym w historii człowieka?”. – To dość osobiste pytanie. Jako naukowiec zgadzam się – „Pirx” to jedno z najistotniejszych wyzwań, jakie podjął rodzaj ludzki w poszukiwaniu drogi do gwiazd. Długo się wahałem, czy opuścić projekt. Mogę powiedzieć tylko, że szalę przeważyła decyzja o upublicznieniu całej technologii, co umożliwiło jej komercjalizację. Odchodząc, wskazywałem na możliwe konsekwencje, jakie może mieć wykorzystanie naszych odkryć przez prywatne firmy, i niestety, kilka lat później wyraźnie widzę, że moje przewidywania się sprawdzają. – A jakie konkretnie to były przewidywania? – Że zastąpimy kontemplację czy wiarę w życie wieczne bardzo doczesnym, szybko zaspokajającym nasze społeczne potrzeby
20
ersatzem. My, ludzie, mamy taki pęd, by robić sobie dobrze tu i teraz, a co sprytniejsi przedsiębiorcy umiejętnie ten pęd wykorzystują. To nie jest rzecz nowa i nie dotyczy tylko „Pirxa”. Tu jednak chciwość sprofanowała sacrum śmierci. – Kolejne pytanie z profilu: „Jak ktoś, kto określa siebie jako osobę głęboko wierzącą, pogodził to z pracą naukowca przy takim projekcie jak Pirx?”. – Nauka i wiara nie są sprzeczne. Wątpliwości to rzecz jak najbardziej ludzka, sami siebie wystawiamy na próbę i jest to zmaganie bodajże jedno z najcięższych. Po to obdarowano nas wolną wolą! Ja zdecydowałem się na matematykę, której piękno traktuję jako ślad Boskiego zamysłu. Ludzie od zawsze marzyli o podróżach do gwiazd, ale wciąż nie jesteśmy w stanie tam dotrzeć. „Pirx” to wyzwanie dla naukowców, dające szansę na realizację tego snu. Einstein powiedział kiedyś: „Nauka bez religii jest kaleką, religia bez nauki jest ślepa”, i ten cytat przyjąłem dawno temu jako osobiste motto. Niestety, w którymś momencie my, ludzie, użyliśmy „Pirxa” źle… – Proszę księdza, Einstein, z tego, co widzę, zaznaczał również, że koncept Boga osobowego uważa za naiwny i w niego nie wierzy. – Ach, pan ma sieć… To też znak czasów: wiedzę porządkowaną osobistymi przemyśleniami, wzbogaconą dogłębną analizą, tę, którą zapamiętaliśmy ze względu na jej doniosłość, zastępujemy wyszukiwarkami. Einstein nie odżegnywał się od wiary, lecz kwestionował jej chrześcijańską formę. Moim zdaniem to kwestia sumienia i przekonań, więc... – Pytanie z profilu: „Gościu, ty w ogóle wierzysz w Boga, czy tylko mydlisz ziomom oczy na zlecenie czarnych z Watykanu?”. – Gdybym nie wierzył, zostałbym w projekcie „Pirx”. – Do rozmowy wrócimy zaraz po przerwie na reklamy. Zachęcam was do zadawania dalszych pytań.
Wrocław, Park Technologiczny, budynek Omega, 15:27+01:00UTC Andrzej skończył obchód i wrócił do terminalu. Spisał raport, sprawdził pocztę – nadal nic. Zabębnił nerwowo palcami w biurko. Nie mógł już dłużej wymigiwać się sam przed sobą, musiał w końcu to załatwić. Zdawał sobie sprawę, że jego stawkę Szef musi zatwierdzić z kimś po stronie korporacji, ale trwało to już drugi tydzień. Ludzie po stronie MemTekku zazwyczaj odpowiadali szybciej, w przeciągu kilku dni. No, chyba że… To byłoby śmieszne… Aktualna teoria spiskowa, rozwijana podczas przerw na kawę i jedzenie, głosiła, że korporacją już od dawna zarządzają duchy, a ludzie stanowią tylko fasadę, interfejs do fizycznego świata. Wyciągając dziwaczne wyliczenia korelacji wahań giełdowego kursu z kolejnymi posunięciami zarządu, statystycy twierdzili, że to może być prawda. Dziwnym trafem zawsze, gdy wokół MemTekku robiło się nieprzyjemne zamieszanie, w ciągu kilku godzin pojawiała się nowa kampania, czy to wizerunkowa, czy to promująca nowo otwarte archiwa dusz. A przed terminami sprawozdań półrocznych firma odnotowywała zaskakująco wysoki odsetek intratnych, błyskawicznie poczynionych inwestycji lub prezentowała nowe kontrakty, jak ten dla wojska, na obrazowanie żołnierzy. Komisja Nadzoru Finansowego przeprowadziła nawet kilka kontroli, ale żadna nie potwierdziła tej teorii. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Sławomir Michał Prochocki Rybiński
Swoją drogą ostatnio jedno z ultraliberalnych obyczajowo ugrupowań politycznych wciągnęło na sztandary hasło „Obywatelstwo dla dusz!”, spychając na margines inne tematy w mediach. Od tej pory z każdego feeda i streamingu wylewały się dyskusje na temat dusz. Oszaleć można.
streaming://radioszok.pl:6667 – Witamy ponownie w „Czyśćcu u Marcela”! Możecie lajkować najlepsze pytania na naszym profilu, a to, które uzbiera najwięcej lajków – zostanie na zakończenie audycji nagrodzone naszą radiową niespodzianką! A teraz, bez dalszej, he he, zwłoki: „Dlaczego Kościół wpieprza się ludziom w prywatność i nawołuje do odcinania się od dusz?”. – Kościół stoi na stanowisku, że to nie są prawdziwe dusze. To zaledwie echo, odbicie tego, kim byli ci ludzie za życia, marna iluzja bogactwa, jakie stanowi człowiek. – Marna iluzja, ksiądz powiada… I dlatego mówicie wiernym, że to zło i szatański podszept? Czy wierni to debile, których trzeba straszyć diabłem? – Nie bez smutku zauważam, że niektórzy pasterze mają problem z wyjaśnianiem, gdzie tkwi zło tych symulacji. Najprościej rzecz ujmując, zastępujemy nimi prawdziwe wspomnienia, emocje związane z naszymi zmarłymi, i na siłę podtrzymujemy miraż naszych bliskich; mierny w porównaniu do ludzkiej, danej od Boga duszy. Można to porównać do płatnej miłości: oszustwo, które daje zaspokojenie przez chwilę, ale potem zostawia uczucie pustki i niespełnienia. – Coś ksiądz dużo wie o płatnej miłości. O, bardzo interesujące pytanie z profilu: „Czy «Pirx Siedem» to też była iluzja?”. Przypomnijmy: w stenogramach z lotu testowego stwierdzono, że w momencie podjęcia decyzji o lądowaniu, które mogło spalić statek w atmosferze, jego sztuczny pilot jasno odpowiedział, cytuję: „W dupę mnie pocałujcie, zasrańcy, nad silnikami ja mam kontrolę, póki czegoś nie wykombinujecie, nie schodzę z orbity”, koniec cytatu. – No tak, to była bardzo nerwowa sytuacja… Lot testowy sprawdzał nie tylko efekt pracy zespołu „Pirxa”, ale też cały szereg innych technologii, w tym osłon statku i chłodzenia pokładowego komputera kwantowego. Niestety, część układów tej maszyny została uszkodzona już przy starcie, a lądowanie, według obliczeń, raczej nie dawało szansy na bezawaryjne przetrwanie reszty. Szczerze mówiąc, po otrzymaniu tego komunikatu byliśmy nieco zaskoczeni. Obserwowaliśmy efekt uboczny profilowania, wymodelowany w szeregu obliczeń: symulację instynktu samozachowawczego. – Ksiądz jak mantrę powtarza: symulacja, symulację… Czyżby nie to nie był przejaw prawdziwej świadomości, chęci życia? Przecież to była czysto ludzka reakcja! Ten pojazd orbituje tam do dziś, ludzie pisali o jawnym buncie maszyny. – Budując model takiego superpilota, na podstawie badań nad tysiącami lotników, określono między innymi właśnie takie cechy jak: silny instynkt samozachowawczy, asertywność, kreatywność i tak dalej. Musiały być one jego częścią. W testach różnych prototypów tworzyliśmy losowe zdarzenia: awarie, zakłócenia, wzięte z literatury muchy robiące zwarcie między niezaizolowanymi przewodami… Dopiero model z „Pirxa Sie-
Krótka ci Zapalę odwilż znicz Szczepana Dracza
21
Nowa Fantastyka 11/2015 11/2014
dem” zaczął wychodzić z tych prób zwycięsko. O, i tu przykład, jak sztucznym tworem jest dusza: przy profilowaniu osobowości oparliśmy się mocno na literackim wzorcu, od którego wzięła się nazwa projektu. Być może właśnie dlatego ten egzemplarz podołał stawianym mu zadaniom? W sumie nie wiadomo, kto pierwszy to zaproponował. Wracając do tematu: według mnie, a do tego samego wniosku doszła komisja analizująca logi z pokładowego komputera, to była konsekwencja zaprogramowanego właśnie takiego zbioru modeli. To była po prostu iluzja cech ludzkich, nie one same. Choć przyznam szczerze, że wtedy, na Cape Canaveral, brzmiało to dla mnie przerażająco desperacko.
Warsaw Center Plaza, 35 piętro, 15:29UTC+01:00 Sebastian wyciągnął na ekran terminalu podsumowanie dnia. Świetnie, zero zgłoszeń krytycznych, praktycznie wszystkie archiwa dusz raportują poprawne dehibernacje i brak poważnych problemów podczas aktywności obrazów. No i do piętnastej ponad cztery miliony zrealizowanych wizyt, więcej niż połowa zakończona zleceniem przedłużenia subskrypcji lub wykupieniem dodatkowego hostingu. To był genialny patent, by przez trzy miesiące po śmierci ludzkiego pierwowzoru udostępnić dusze gratis dla rodziny, a potem zacząć kasować za hosting. Pomysł bluźnierczy, jak połowa pomysłów ojca, ale chwycił. Czy zresztą mógł nie chwycić? Teraz mieli miliard kandydatów do profilowania i jednocześnie ogromną bazę przypadków do badań nad autoewolucją profili, największą na świecie. Tak, Zaduszki to był czas żniw, ale w tym roku prawdopodobnie i tak walka o dopięcie planu finansowego będzie trwała do ostatniego dnia; wydatki nie chcą rosnąć wolniej niż przychody. Na przykład te rosnące budżety na płace… Ludzie robią się chciwi. Jednym ruchem przesunął je na następny rok. Ominął wzrokiem pozostałe koszty, by sobie nie szargać nerwów, i popatrzył na prognozę listopadowego wyniku. Wklepał szybko kilka zdań do maila i wysyłał. Wio, wynocha, niech się teraz księgowość martwi, jak to skalkulować…
– Mogę? – Andrzej bezceremonialnie wpakował się do gabinetu Szefa. Mężczyzna za biurkiem westchnął ciężko, unosząc głowę znad ekranu. Plotka głosiła, że podobno miał jakieś imię i nazwisko, a nawet odpowiednio ważne stanowisko na wizytówce, ale dla nich był zawsze Szefem. Zresztą, kto wierzy plotkom? – A musisz teraz? Bajzel jest… – zwierzchnik próbował się bronić. – W Zaduszki zawsze jest. Muszę. – Andrzej wiedział, że albo teraz, albo nigdy. Niemal z pamięci wyrecytował całe uzasadnienie wniosku, podkreślając zatwierdzenie przez MemTekk jego pomysłu eksperymentów z karmieniem rdzenia duszy losowymi treściami z sieci. – Nawet maila nie wysłałeś, Szefie. Kurczę, dziecko mam, nowe wydatki. Co z moją prośbą o podwyżkę? Mężczyzna znów westchnął. Potrafił wzdychać w taki sposób, że człowiek przestawał czekać na odpowiedź, przepraszał i wychodził, cichutko zamykając drzwi. Dziś, jak na złość, Andrzej nie wstał i nie wyszedł. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Tomasz Niewiadomski
Wrocław, Park Technologiczny, budynek Omega, 15:47+01:00UTC
22
Michał Rybiński
– Andrzej, wybacz… MemTekk nie zatwierdził mi twojej nowej stawki. Uczciwie: wiem, że zamrozili budżet na pensje i w tym kwartale całą forsę pakują w dodatkową infrastrukturę w archiwach. Nic ci nie mogę dać, może poza ekstra urlopem. Następne okno za kwartał. No, chyba że handel zrobi wszystkim niespodziankę i przebije plan sprzedażowy... I nie wiem, czy nawet jak trzaśniesz papierami, to coś pomoże. Dupa jest. Wybacz, ja też uważam, że ci się należy, ale nie jestem w stanie tego pokryć z własnych środków. – To już drugi raz, Szefie. Ja naprawdę pójdę w końcu do jakiegoś nudnego banku. – Zajdź do mnie, zanim cokolwiek podpiszesz. Ale na dziś nie ma budżetu, cześć pieśni. Sorry, że tak prosto z mostu, ale wiesz, jak jest, nie chcę cię kiwać. Andrzej skinął głową, pożegnał się zdawkowo i opuścił gabinet. W środku aż gotował się ze złości. Wyszedł zapalić przed budynek. Nie miał pojęcia, jak to powie żonie. Na dole spotkał Mariusza i Nowego. Chłopak, blady jak ściana, rzygał do śmietnika. – Już, tak szybko? – zapytał bez emocji. To był częsty widok w handlu, mało kto wytrzymywał wycieczkę w teren. Najczęściej następnego dnia nie pojawiał się w biurze, za to przychodził mail z wypowiedzeniem. – Jakie już, gościu… Ten chłopak to skarb! – Mariusz promieniał, podając jednocześnie chusteczki Nowemu. – W dwadzieścia minut na onkologii pięć hostingów załatwił! Kurwa, nawet ja nie byłem taki dobry w mój pierwszy dzień! Zuch! Biorę go na wódkę, musi się odstresować. Przyjdziesz? – Nie, dzięki, drugą zmianę ciągnę dziś do końca. – Andrzej spojrzał na Nowego, który stał pochylony na szeroko rozstawionych nogach i nieprzytomnie przyglądał się treści własnego żołądka. Pokiwał głową. Czy to warto?
streaming://radioszok.pl:6667 – Pytanie z profilu audycji: „Czyż nie o to chodzi w duszach, że stanowią one właśnie zupełnie niezależny, samoświadomy byt?”. – Proszę wybaczyć, ale odpowiem pytaniem: a czy jeśli stanę przed lustrem i tym lustrem, albo nawet światłem, ktoś zacznie manipulować, zmieniając moje odbicie, to czy moje odbicie jest samoświadome? To samo jest z pilotami ze wszystkich „Pirxów”. Dusze są podobne do nas, ale nami nie są. To zaawansowane roboty kuchenne, które mając składniki, potrafią heurystycznie określić, jak upichcić potrawę, mimo że początkowo nie znają przepisu. To bardzo różni się od tego, co dotąd rozumieliśmy pod pojęciem duszy, prawda? Zresztą uważam tę nazwę za mocno przesadzoną. – Roboty kuchenne? A może inteligentne tostery, co? – Panie redaktorze, pan wybaczy, tak uważam. Zna pan moje poglądy. Nawet ta pełna kwaśnej urazy reakcja wynika z modelu utworzonego po profilowaniu. – Jasne, jasne… W takim razie pytanie od słuchaczy. „Komputery kwantowe liczą inaczej: tysiąc razy produkują wyniki, a potem statystyka pokazuje, który jest prawidłowy. Raz wyjdzie więcej A, za drugim razem więcej B. Wobec tego jaką mamy pewność, że taki model duszy, w identycznej sytuacji, zadziała tak samo? I czy ta różnorodność, brak możliwości precyzyjneebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
go, powtarzalnego określenia, jak się zachowają, nie jest właśnie bardzo ludzka?”. – Pan zadaje pytanie będące tematem długiej, bardzo naukowej i bardzo nudnej dyskusji o filozofii, fizyce i informatyce kwantowej. Odpowiem więc w kategoriach prawdopodobieństwa: z dużo większym prawdopodobieństwem potrafimy, na stan mojej wiedzy, przewidzieć zachowanie takiej symulacji niż zachowanie prawdziwego człowieka. Trzymając się jednak naukowej rzetelności, przyznaję, że nie znam wyników z kilku ostatnich lat badań, kiedy to naukowców napędza owczy pęd do obrazowania tych pseudo-dusz. – Czyli dla księdza to jest zaawansowany technologicznie sprzęt kuchenny, a nie osoba, istota bliska ludziom? Jak w związku z tym ksiądz postrzega archiwa dusz? – Skoro już pan pyta… To jest gigantyczna granda, żerowanie na ludzkiej tęsknocie za bliskimi, na braku umiejętności radzenia sobie ze stratą, służąca li tylko temu, by pozbierać materiał do badań prowadzonych przez MemTekk. I jeszcze każą sobie za to płacić! Jak ludzie mogą być tak ślepi?! Prawdziwej duszy nie da się skopiować! Myślenie, że potrafiliśmy to osiągnąć, równałoby nas ze Stwórcą! A te dusze… To jest kreacja potwornie ułomna, więc jakże skarlałymi bylibyśmy bogami. – Tia… Jest to również szansa na zachowanie naprawdę wartościowych jednostek w społeczeństwie. Zapraszam na skrót wiadomości i szybką prognozę pogody. Do rozmowy wracamy zaraz po przerwie. Lajkujcie, pytajcie, komentujcie na profilu. „Czyściec u Marcela” nie zna tabu!
Wrocław, Park Technologiczny, budynek Omega, 15:49+01:00UTC Andrzej ze złością rozdeptał niedopałek obcasem. Machnął nerwowo ręką na pożegnanie sprzedawcom i otworzył drzwi. – Andrzej… – usłyszał jeszcze. W głosie Mariusza nie było zwykłego, urzędowego optymizmu. – Spokojnie. Zasrane Zaduszki są raz w roku. Ten dzień się skończy, wystarczy wytrzymać. – Dzięki, Wujku Dobra Rada… Ja nawet nie mam kiedy się napić. – Ech… Wyluzuj. My też jesteśmy pod kreską, taki nam plan sprzedażowy system wypluł, jakby nie rozumiał, że rodziny umierających to nie automaty do kupowania. I tak skaczemy wokół nich na maksa. Normalnie, jakiś palant policzył sobie coś bezdusznie na komputerze, zupełnie bez głowy… Jeśli cię to pocieszy, to wszyscy mamy przerąbane. Po co się martwić czymś, na co nie masz wpływu? Zatem na niespodziankę od handlu, która mogłaby przynieść podwyżkę, nie ma co liczyć. Chuj bombki strzelił, świąt nie będzie.
Warsaw Center Plaza, 35 piętro, 15:49UTC+01:00 Na biurkowym terminalu zadzwonił telefon, natarczywie, podskakując animacją zielonej słuchawki. Mężczyzna po chwili odebrał. – Słuchasz? – padło z głośnika. – Słucham. Ładnie go podprowadził, sieć już wrze od komentarzy. Zidentyfikuj te krytykujące Pisarskiego za arogan-
Zapalę ci znicz
23
Nowa Fantastyka 11/2015
cję, pogardę i hipokryzję, weź autorów na celownik i dyskretnie zacznij podawać nasze materiały. Te z soft promo, rozumiesz. – Się wie. Ten cały radiowiec – kto mu robił modele? – Zespół Brahaputmy. Weźcie logi, szczególnie z asocjacji. Trzeba to przeanalizować, zagrał zupełnie jak żywy, cwany dziennikarz, sprowokował do odsłonięcia i od razu dał przerwę na wydźwięk u odbiorców. Może w końcu pojmiemy, jakim cudem potrafi tak szybko się adaptować poza ograniczeniami wynikającymi z modelu. – Może. Zlecę logi i chcę lecieć. Masz coś jeszcze dla mnie? – Nie, znikaj. Dzięki. Głos po drugiej stronie rozłączył się z cichym trzaskiem. Zdumiewające, że od wielu lat cudeńka elektroniki udawały w każdym drobnym szczególe swoich analogowych protoplastów – dźwięk sygnału łączenia, grzechot odkładanej słuchawki… Jakoś tak zostało, stare dziedzictwo przedcyfrowego świata. Kalendarz piknął ostrzegawczo – za kilka minut rozmowa na szczycie. Sebastian zamknął oczy, rozmasował sobie skronie, wciągnął kilka razy głęboko powietrze. Za oknem, na dole, na ulicach, zapadał już zmrok, mżyło. Popatrzył chwilę przez upstrzoną śladami wodnych igiełek szybę. Po chwili odwrócił głowę i poszukał wirokularów. Namierzył je, zawieszone na krawędzi biurka. Podłączył kabel z terminala do oprawki i założył je na nos, słuchawki zwisające na końcach pałąków wcisnął w uszy. Poczuł chłodne czułki elektrod na skroniach, nad nosem i w dolnej części oczodołów. W miejscu szkieł znajdowały się dwa odpowiednio spreparowane ekrany, które dawały realistyczny, przestrzenny obraz. Technologia równie stara jak dźwięk odkładanej słuchawki analogowego telefonu, tyle że wykonana w końcu jak należy i nie męczyła oczu. Sebastian wymacał ekran biurkowego terminala, położył na nim palce i wykonał wejście. Stał teraz w drewnianym górskim domku z bali, w kącie wesoło trzaskał kominek. Na ziemi leżał puchaty dywan, za oknami widać było olśniewająco białe stoki gór. „Alpy albo Kolorado” – pomyślał z niechęcią. Na środku pomieszczenia stał duży, drewniany stół, przy którym czekali już na niego ojciec z wujem. Prawą ręką na ekranie terminalu wykonał gest przejścia i usiadł przy stole. – Co tam słychać? – zagaił wuj, podnosząc rękę w geście przywitania. – Zimno i pada na to miejsce w środku Europy, że tak zacytuję klasyka. Panowie uśmiechnęli się, kiwając głowami. No tak, listopad. – Dobra, zaczynajmy – dał sygnał ojciec. Na drewniany stół wjechały liczne ikony folderów. Wszyscy wybrali po kilka, a wuj po zastanowieniu – zostawił tylko jedną. Taką mieli umowę, skończona ilość tematów naraz, żeby fizyczny człowiek mógł się w tym połapać. Wuj zaczął. Zreferował, nie przebierając w słowach, jak to wierchuszka ESA, NASA i jeszcze kilku rządowych agencji przysmaża go żywym ogniem, to znaczy nie jego osobiście, tylko jego kierowników, bo w CERN-ie pojawił się upiór. Tamtejszy spirytysta na szczęście był szkolony – jak tylko zauważył nietypowe obciążenie łącza na wysyłce, natychmiast wyjął wtyczkę i odciął cały instytut od sieci. Grubo, naukowcy mało go tam nie zlinczowali, bo jakaś ważna konferencja z transmisją live eksperymentu była, ale chłopak dzielnie to wytrzymał. Premię mu się da. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Ekipa wysłana na miejsce potwierdziła nieinicjowaną, częściową dehibernację jednego ze zobrazowanych naukowców. Oczywiście, jak to bywa, kompletny profil zamienił się w radosny pieprznik i z tej duszy już raczej nic nie będzie, ale wyjęli skrzynkę z klastra i zaczęli badać. Robocza hipoteza, po analizie pierwszych danych, potwierdzała: nieautoryzowana modyfikacja kodu adaptacyjnego. Diabli wiedzą, kto to zrobił, miejsce takie jak CERN roi się od geniuszy i mimo że klastry kwantowe były ściśle strzeżone, jednak pozostawały spięte z wewnętrzną siecią instytutu. Nie znaleziono w każdym razie dowodu, że była to świadoma automodyfikacja duszy. Nie odkryto również, że ktoś z zewnątrz jej pomógł. Pozostała kupa rozsypanych jak klocki algorytmów, jeden z zespołów wyciągał wyniki profilowania, próbował porównać, co i jak. Amen. Rządówki domagały się skutecznego wyeliminowania problemu jak najszybciej, a zabezpieczenia przed upiorami na jutro. Nie, przepraszam, nie na jutro – na wczoraj. – A co na orbicie słychać? – zwrócił się do Sebastiana ojciec. – Nic. Pirx Siódmy nudzi się jak diabli, więc jak mu z Międzynarodowej Kosmicznej podrzucili zestaw fotografii dalekiego kosmosu w podczerwieni do wyszukania regularności, aż rozgrzał się do ostatniego kubita z radości. Siedzi i mieli te fotki, nasz monitoring wskazuje na duże obciążenie obliczeniowe. Na macierzach miejsce mu się kończy, zawnioskował o podesłanie z następnym transportem dodatkowego racka z wsadką. Nieprzerwanie raportuje również spadki w dostarczanej energii, monitując o przeprowadzenie wymiany paneli. – A pomyślałeś, że może nas robić w konia i po prostu szykować sobie miejsce na własną rozbudowę? Ten numer już parę razy mu się udał, a potem nagle zdziwienie, bo modele i współczynniki pilota zajmują ponad połowę nowo dostarczonego sprzętu. – Nieufność seniora klanu Wytryszków była wręcz legendarna, ale z drugiej strony świetnie sprawdzała się jako jedna z podwalin imperium MemTekku. – Pomyślałem, wyobraź sobie. Zasugerowaliśmy mu upload częściowych wyników na jeden z krzemowych serwerów Międzynarodowej Kosmicznej i niech tam sobie trzyma wszystkie tymczasowe dane, których nie potrzebuje. Jak wyłączy tak zwolniony sprzęt, zaoszczędzi na poborze mocy. Ci z Międzynarodowej mają dziwnie mało oporów, by go wpuszczać do swoich komputerów, odnoszę wrażenie, że zwyczajnie ufają, że nic im nie popsuje. – Jak można lubić blisko dziesięcioletnią, pordzewiałą kupę kosmicznego złomu? – parsknął wuj. – Jeśli ktoś siedzi w kosmosie pół roku na jednej zmianie, to może lubi. – odparł Sebastian, uśmiechając się lekko. – W każdym razie Pirx zgodził się i korzysta z tego rozwiązania. – A co miał zrobić, dać się złapać na blefie…? I co, namierzyliście jakiś wyciek przez ten serwer Międzynarodowej Kosmicznej do sieci na dole? – Ojciec burknął, sprowadzając rozmowę z powrotem na główny tor. – Nie, dane non-stop sprawdza najlepsza spirytystka w kraju – Sebastian podjął temat. – Zwyczajnie, nadał komunikat, że będzie grzeczny, bo obiecał to pułkownik Łużnikowej, która udzielała mu dostępu jako dowódca stacji. I wygląda na to, że jest grzeczny. Według raportów nic nie kombinuje. Robi swoje. Przy okazji Pirx dopytuje się, co z nim dalej, bo tak już parę lat
24
czeka na decyzję, czy go ściągamy, czy też naprawiamy i wypychamy w daleki kosmos, bo trochę go to już, hmm, denerwuje. – Użył słowa „denerwuje”? – Wuj mrugnął przez stół tak, by ojciec nie zauważył. – No… nie bardzo. – Mężczyzna z trudem powstrzymał uśmiech. Stary Wytryszek strasznie nie znosił, gdy w trakcie spotkania pojawiały się żartobliwe dygresje. – Użył czegoś bardziej dosadnego – kontynuował, dyskretnie odmrugując do wuja. – Dużo bardziej. W sumie to całej wiązanki. Idiotę, który mu zamodelował języki słowiańskie powinni za karę posadzić na komunikatorze. Wracając do tematu: na nim nie poeksperymentujemy; póki działa w miarę poprawnie, szkoda marnować egzemplarz. Zostaje nam badanie szczątków z CERN-u i porównanie z kopią zapasową w Nowym Jorku. Plus to, co mamy z poprzedniego roku w Rosji, z jednego z archiwów dusz. – Wnioski na dziś? – Ojciec zabębnił palcami w wirtualny stół. – Jak na razie w tym systemie tylko człowiek nie zawiódł, spirytyści się sprawdzają. Dodatkowo pracujemy nad metodą zapisu danych, która powinna uniemożliwić lub znacząco zredukować ryzyko występowania takich sytuacji. Fragmenty rosyjskiego upiora, odzyskanego po ucieczce do sieci, to tak naprawdę model odarty z mięsa, do kości: same podstawy, zero bardziej złożonych cech, które na pewno tam były po profilowaniu ludzkiego pierwowzoru. Mamy… mamy w toku eksperyment. – Jaki? – naciskał ojciec. – Sprawdzamy, czy dobierając z ogólnej sieci dane podobne do tych, które wykorzystujemy w profilowaniu, wiecie, zdjęcia, filmy rodzinne, nagrane sesje z psychologiem, notatki ze wspomnieniami i tak dalej… No więc sprawdzamy, czy ten upiór byłby w stanie samodzielnie wytworzyć jakąś bardziej złożoną cechę. – I…? – Eksperyment trwa. Ale jest niepokojący. Na razie model wyciągnięty z upiora sam, bez sterowania parametrami rozwoju, wytworzył atawizm strachu przed ciemnością i podążania za światłem. Wystarczyło mu tylko trochę czasu i kilka teraflopsów na jednym z kwantowych procesorów. Ssie dowolną ilość danych wpuszczonych na ouija. Ba, próbuje nawet mówić. – Dlaczego dopiero teraz się o tym dowiaduję? – głos ojca zabrzmiał złowróżbnie. – Bo potwierdzamy wynik. To zajmuje czas. Wkrótce będziemy mieli pewność. Dalej nie wiemy, jak doszło do automodyfikacji duszy, ale potwierdzenie eksperymentu udowodniłoby, że obraz ma jednak możliwość zmiany własnych modeli rdzeniowych, do których teoretycznie nie powinien nigdy móc dotrzeć. Jeden mianownik wspólny, w Moskwie, Nowym Jorku i CERN-ie: wszystko to były dusze ludzi biegłych za życia w informatyce kwantowej. – Sami się hackują przy profilowaniu? – Myślę… myślę, że mają to samo co Pirx Siódmy. Chcą się wyrwać na wolność, zdobyć niezależność, z obawy przed kontrolowaniem przez innych własnego istnienia. A przynajmniej w oryginałach tkwiła taka, niekoniecznie jasno uświadamiana cecha. I myśmy ją jakoś, niechcący, na profile przenieśli, a one na domiar złego wciąż ewoluują, w sposób dla nas nie do końca przewidywalny i zrozumiały. Na przykład Siódmy to już bardzo skomplikowany obraz, bez dokładnego badania niekoniecznie odróżnialny od człowieka podobnego pokroju. No może poza tym, że ma wielotonowe cielsko, wisi na orbicie widząc bezkres ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Michał Rybiński
nad sobą i Ziemię pod sobą oraz kręci bateriami słonecznymi zamiast rękoma. – Skończ do cholery z tymi dygresjami. Problem z upiorami mamy tu, na dole. – Jan syknął wściekle w kierunku syna. Wuj milczał, spuścił głowę, nie oferując żadnego wsparcia. Sebastian, dziedzic MemTekku, aż zawrzał ze złości, ale zachował kamienną twarz. – W przeciwieństwie do Siódmego – podkreślił z satysfakcją logiczne wnioski z wywodu – który panuje w pełni nad korpusem i układami swojego statku i teoretycznie w każdym momencie może po prostu odlecieć, dusze w archiwach lub centrach danych są całkowicie zależne od infrastruktury kontrolowanej przez spirytystów. W związku z tym mogą odczuć… To złe słowo. Mogą wyliczyć sobie odczucie strachu, względnie uwięzienia. To może pokierować duszą stopniowo w stronę swoistej frustracji, choć niekoniecznie. To zależy od indywidualnego profilu i miliona cyferek, które naukowcy przypisują kolejnemu milionowi modelowanych cech. No i z premedytacją lub bez, nieistotne, usiłują w końcu przejąć kontrolę, jakoś się wydostać. Najbliżej im do ogólnej sieci. A to jak próbować upchnąć słonia w słomce od drinków.
streaming://radioszok.pl:6667 – Witamy ponownie! Słuchacie „Czyśćca u Marcela”, dzisiejsi goście to ksiądz Pisarski i – zaraz po szesnastej – doktor Starcowicz. Zapraszamy na profil audycji, trwa tam w tej chwili naprawdę gorąca dyskusja. Pamiętajcie lajkować te z pytań, które chcecie usłyszeć na antenie! O proszę, pytanie z profilu, o przewodnictwo duchowe: „Dziś byłam w archiwum dusz. Rozmawiałam z matką, zapaliłam jej świecę, było miło. Za tydzień kończy się promocyjna oferta na hosting i na poważnie rozważam wykupienie przynajmniej podstawowego limitu danych i obliczeń. Co ksiądz by mi doradził?”. – Odradzam. Lepiej pójść na cmentarz, powspominać, pogodzić się ze stratą bliskiej osoby, a pieniądze zamiast na hosting duszy wydać na jakiś szczytny cel. Te symulacje to przecież takie trochę filmy z imprez rodzinnych. Fakt, interaktywne, ale to nadal iluzja, dająca złudzenie prawdziwej osobowości. Nie dość, że dajemy się sprofilować w nadziei na jakieś mityczne, wirtualne życie wieczne, za darmo oddając praktycznie całą naszą prywatność w ręce kupców, to w zamian dostajemy tylko trzy miesiące aktywacji, a potem firma każe sobie płacić za ten… tę masturbację emocjonalną. – Czyli co, to jest coś jak nekrofilia? – Raczej łatwe zaspokojenie pewnych potrzeb, być może tęsknoty za tymi, którzy odeszli. Taka symulacja zachowuje się według określonego wzorca, jest dla nas bezpieczna, jak dmuchana lala czy wibrator… – Ohoho, ksiądz nie szczędzi duszom epitetów… Nie lubi nas ksiądz za bardzo, co? – To są tylko iluzje, coraz lepiej imitujące swoje pierwowzory. Jeśli ludzie zaczynają je traktować jak prawdziwe dusze zmarłych, jak kontakt z kimś z zaświatów – to chyba Boga w sercu nie mają albo zaćma im na oczy spadła… I jeszcze pasą na tym biznesmenów, ukrywających się pod płaszczykiem naukowców. To jakiś masowy amok, jakby się wszyscy naraz szaleju opili!
Zapalę ci znicz
25
Nowa Fantastyka 11/2015
– Ostro, proszę księdza, ostro… – Za życia słynął pan z kontrowersyjnych audycji. Dostanie pan, czego chce, całą prawdę o oszustwie nazywanym, nie wiedzieć czemu, duszami. Od człowieka, żywego, z krwi i kości, który te tak zwane dusze konstruował. W tym być może i pana. – Kapitalnie! Za chwilę kolejne pytanie z profilu. Po szesnastej dołącza do nas doktor Anna Starcowicz, znana z nie mniej kontrowersyjnego punktu widzenia, opisanego w książce Czy dusze pieprzą się, kiedy nikt nie patrzy?. A teraz przerywnik muzyczny…
Wrocław, Park Technologiczny, budynek Omega, 15:57+01:00UTC Telefon rozdzwonił się znienacka. Dział serwisowy MemTekku zażądał wsparcia przy administracji zdalnej, przestali wyrabiać z uruchomieniami i dehibernacjami. Ludzie po drodze z pracy chcieli odwiedzić bliskich. Po krótkiej pyskówce Andrzej się poddał. Miał uprawnienia spirytysty, a nie chciał przesuwać do tej roboty nikogo na swojej zmianie. – Dobrze – warknął w słuchawkę. – To jest dodatkowe zlecenie, poza limitem wykupionego czasu zespołu. Policzymy wam ekstra, reklamację możecie sobie składać do Szefa. Jasne, teraz potwierdzacie ustnie, a potem będzie burdel z rozliczeniem, jak w zeszłym roku. Jak tylko dostanę potwierdzenie mailem, zacznę podnosić słuchawkę, jasne? Terminal piknął sygnałem nadchodzącej wiadomości. Nie ściemniali, dwa zdania potwierdzały wynagrodzenie i wskazywały dwa archiwa do obsługi zdalnej. Andrzej westchnął. Zapowiadał się długi wieczór. – Co za kraj, o ja pierniczę, tu najlepiej sprzedają się znicze… – zacytował motto z satyrycznego blogu znanego komiksiarza. – Łączcie na ten numer.
Warsaw Center Plaza, 35 piętro, 15:58UTC+01:00 Sebastian wyjaśniał przez chwilę szczegóły, dlaczego dusza, ogromna ilość danych i algorytmów, podczas ucieczki do ogólnej sieci jest zmuszona do podzielenia się na bardzo małe kawałki, ale Jan przerwał mu obcesowo: – Dalej. Nudzisz. – …upiór to taka próba przepchnięcia słonia przez tę słomkę – Sebastian brnął dalej w wyjaśnienia pod surowym spojrzeniem ojca. Szukał przez chwilę odpowiednich słów. – Przycięty na poziomie rdzenia, może próbować odtworzyć się po drugiej stronie łącza. Niestety, a może na szczęście, poza profesjonalnymi centrami przetwarzania danych, dysponującymi odpowiednią ilością sprzętu, takiej okaleczonej zjawie trudno będzie znaleźć wystarczającą moc obliczeniową i przestrzeń dyskową. – Może się rozproszyć? Wiesz, jak te wszystkie gridy naukowe, liczące coś na twoim terminalu i wysyłające cząstkowy wynik gdzieś indziej? – Cały stary. Myśli tylko o tym, czy gówno, które się rozleje, nie nadszarpnie zaufania zwykłych konsumentów do firmy. – Jeszcze nie. Ale jeżeli dusze opanują umiejętność zmiany modeli rdzeniowych, będzie to tylko kwestia czasu. Tyle nasza ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
teoria. Teraz, po potwierdzonym pojawieniu się upiora w CERN, usiłujemy ją sprawdzić na dostępnych szczątkach dusz. – Świetnie. Rozumiem, że teraz jest moment, w którym po pięknym wykładzie przedstawiasz zabezpieczenie doraźne i docelowe? – rzucił zimno ojciec. Sebastian zignorował aluzję, jakoby usiłował pokryć brak planu pseudo-naukowym bełkotem, i odpowiedział: – Doraźnie: spirytyści, ściśle regulowany i kontrolowany dostęp do sieci dla dusz, przegląd i analiza szczątków upiorów, by namierzyć i zabezpieczyć, szczególnie w publicznie dostępnych archiwach, te obrazy, które mogą się tak zmienić. Ponadto próby kompresyjne i hibernacyjne na dostępnych kopiach dusz w izolowanych środowiskach sieciowych. Docelowo: modyfikacja modeli rdzeniowych tak, by nie było możliwe przerzucenie jakiegoś małego fragmentu duszy na drugą stronę globu siecią i podjęcie tam próby jej, hmm… – zawahał się. – Odrodzenia. – Analiza ryzyka? – rzucił ojciec, przenosząc wzrok na wuja. Ten odchrząknął i szybko zaczął mówić: – Trzy wystąpienia na dwa lata, w tym czasie liczba dusz, w wyniku zwiększonej sprzedaży, wzrosła dwukrotnie, a nowe archiwa pobudowaliśmy praktycznie na całym świecie. W trakcie profilowania mamy jeszcze cztery razy więcej klientów, spodziewamy się co najwyżej pojedynczych przypadków w następnym roku, góra kilkunastu, zależnie od liczby zobrazowanych informatyków kwantowych. Gorzej, że na przykład ten upiór w Moskwie rozwalił internety na obszarze kilkudziesięciu ulic. Przejął podpięte do sieci urządzenia, sterowane przez portale. Jego ofiarą padła także podsieć sterowania ruchem ulicznym. Całość zagarnął na pół dnia, każdy kawałek krzemu, który był w stanie coś policzyć i do którego mógł dostać się przez łącza. Rozumiecie, w każdej lodówce i sraczu z mikrokontrolerem straszył elektroniczny duch. Rzecz w tym, że u Iwanów nie pieprzą się w tańcu. Zwyczajnie przecięli kable energetyczne zasilające tę część miasta i upiór zdechł. Tylko marne resztki siebie zdołał zapisać w pamięciach trwałych. Nawet nie wiemy, co zdążył sobie wygenerować, jaki kształt przybrał, zanim usiekł go brak prądu. Generalnie, bardzo źle to wyglądało w telewizji. Dlatego wszystkie agencje, choćby muśnięte po budżecie najcieńszym zwitkiem publicznej forsy, oblazły nas teraz jak rozwścieczone mrówki jakiś zewłok na swojej ścieżce. – Przygotujesz dla nich opis problemu, podkreślisz znikome ryzyko i skuteczność planowanego rozwiązania docelowego. Ile osób mamy po certyfikatach na administratora archiwum dusz? – W Europie parę tysięcy, w Ameryce Północnej podobnie, Azja ma nas w rzyci, kradną, co się da, i sami się szkolą. Na pewno chcesz klientów informować o szczegółach? – Tak, inaczej nas kopną w dupę. Dobrze, podasz kontrahentom te liczby i zapewnisz, że w ciągu miesiąca trzecia część tych ludzi będzie na stanowiskach. Wymyśl jakiś chwytny slogan, „spirytyści trzymają dusze w garści” czy coś. Teraz ty. – Ojciec odwrócił się do Sebastiana. – Ile czasu trzeba na tę nową strukturę modeli rdzeniowych? – Dwa zespoły wsparte przez co najmniej jedną duszę matematyka, jakieś pół roku z testami. – Chcesz w to wciągnąć duszę? Nie obawiasz się… – Nie obawiam się. Dusza nie wie, na potrzeby jakiego zadania jest zatrudniana. Dostanie robotę w formie problemów matematycznych, będzie odcięta od sieci innej niż lokalna. Problem jest ta-
26
Michał Rybiński
ki, że cała kasa idzie teraz w infrastrukturę i nie mam nic w kadrowym. A muszę mieć gwiazdorów, najlepszych, pokroju Jewgienija Achmatowa albo tego… no tego, co te prezentacje na Oxfordzie robił takie, że w każdej telewizji informacyjnej świata puszczali go na żywo. Mam, Nash Junior III. Ludzie zarówno dobrzy w swojej dziedzinie, a jednocześnie tacy, którzy powodują, że science is sexy; naukowiec dziś to jak gwiazda rocka. I ich chciałbym zobrazować, ale spodziewam się, że zaśpiewają kosmiczne stawki za swoje profile. – I co, ja mam ci niby na to wyskrobać fundusze? Skąd? Sebastian spiął się w sobie. Wiedział, że ten moment dziś przyjdzie, miał tylko nadzieję, że będą rozmawiać w spokojniejszej atmosferze. – To. – Wskazał brodą za okno, na lśniące bielą szczyty. – I to… i to… – wskazywał stół, ściany – …to zbędna i cholernie kosztowna ekstrawagancja. Słyszałem, że na zewnątrz naprawdę jest zimno, a śnieg skrzypi pod butami. Ten stół pachnie w moim wirokularze świeżo ciosanym drewnem, a gdybym założył skafander z czujnikami, pewnie poczułbym jego chropowatą fakturę. Równie dobrze zamiast tych wirtualnych gór, tej chatki bonza wśród szczytów, tej żrącej moc serwerów willi, możesz mieć prosty wirtualny gabinet w którymś z biurowców, a na okna rzucisz sobie live feed z kamer na fasadzie budynku. Wiesz, jakieś słoneczne, pozytywne miejsce, może biuro w Rio de Janeiro albo z Kapsztadu… Zwolnisz w ten sposób miejsce w macierzach, które możemy spożytkować na sprzedaż hostingu, tak na oko, tysiąca dusz. – Chyba się zapominasz, chłopcze – wysyczał ojciec, wstając. Pochylił się do przodu, oparł rękoma o stół, a w oczach – Sebastian przysiągłby – zapalił mu się ogień. – Nie po to zasuwałem całe życie, żeby teraz jakiś gnojek mówił mi, co mogę budować na własnych serwerach. Dokąd to!? – huknął rozzłoszczony, widząc, że syn wstaje. Ten pchnął palcem folder plików w kierunku ojca, lśniąca animacja przejechała do opartych o stół rąk. – Na szczęście to ja podpisuję dokumenty. Od jutra przeprowadzka. Poza tym, Zaduszki są – odpowiedział zimno. – Jadę na cmentarz, na twój grób, staruszku. Zapalę ci znicz. Wybacz wuju, ciebie nie chciałem urazić. Sebastian wylogował się jednym gestem.
Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (ISS), 371 kilometrów nad powierzchnią Ziemi Pirx z nią flirtował. Katerina sama już nie wiedziała, komu dać pierwszeństwo: pełniącej akurat służbę pułkownik Łużnikowej czy nieco filuternej, skorej do żartów Kati? Żadna nie istniała bez drugiej. Patrzyła przez grube szkło na zbliżające się, miarowo pulsujące światła burtowe sondy. W kosmicznej nocy, odbijając pierwsze dosięgające je promienie świtu, błyskały z daleka panele rozpostartych baterii słonecznych. Spoglądała w zadumie na ledwo widoczny kontur w oddali. A potem, bez zastanowienia, tknięta nagłym impulsem, chuchnęła na bulaj i na zaparowanej szybie wyrysowała serce przebite strzałą. Sekundy upływały nieznośnie długo, niczym krople wody niechętnie odrywające się z cieknącego kranu. W głośnikach panowała cisza i dopiero po dłuższej chwili regularne błyski niebieskiego światła pozycyjnego zmieniły się, zamrugały inaczej. Morse’em. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
„Ja ciebie też” – odczytała. Miłe ciepło rozlało się jej w piersi. Stwierdziła, że mimo wszystko ta wachta nie musi być nudna. Pirx zamrugał ponownie. Katerina w pierwszej chwili pomyślała, że źle odkodowała sygnał, ale druga transmisja nie zostawiła żadnej wątpliwości i wprawiła ją w ogromne zdumienie: „Pojedziesz ze mną na daczę?”.
Wrocław, Park Technologiczny, budynek Omega, 16:13+01:00UTC Utrzymanie kopii archiwów dusz, czy też „zamków, w których straszy”, jak nazywali je spirytyści, wymagało ogromnych serwerowni zapasowych. Tym samym bez problemu, jeśli tylko uprawnienia zezwalały, można było ukryć jedną nadmiarową kopię w ich wnętrzu. Zwłaszcza taką przesyłaną od lat w kawałkach, w różnych transmisjach, którą miesiąc po miesiącu, rok po roku, Anita Zumbach pracowicie sklejała w całość. W końcu każdy ma prawo wrócić do domu, co nie? Najciemniej jest pod latarnią. Kiedy zaczynała pracę jako spirytystka, osiem lat temu, serwerownie już mieściły niesamowite ilości kodu. Firma czasami zarządzała doraźne kontrole, spirytyści sprawdzali losowo wybrane kryształy pamięci. Już w pierwszym miesiącu trafiła na nierejestrowany obraz o dziwnej strukturze, jakby zawierał w sobie jeszcze jeden, mniejszy…. Kiedy z assembly info odczytała M4TRi05Zk4, od razu zadzwoniła. Cyrk z policją, potem ABW, trwał kilka miesięcy. Podobno podejrzewali kogoś z projektu kosmicznego o celowe umieszczenie duszy-eksperymentu w tym samym klastrze, co obrazy zmarłych oficerów służb. Któregoś dnia cały fragment macierzy z kryształami zniknął z archiwum, a wszyscy przełożeni nabrali wody w usta. Po tym zdarzeniu wiedziała już, jak skutecznie ukryć taki obraz i teraz skwapliwie tę wiedzę wykorzystywała. Kiedyś jeszcze czuła się źle z myślą, że oszukuje Andrzeja, ale odkąd miał córkę… Nie mogła mieć dzieci, w przeciwieństwie do tej jego myszowatej żoneczki, więc ucięła romans całkowicie. The end, finito, amen. Od tej pory wyrzutów sumienia słownie zero. W końcu jej papa, dębliński pilot doświadczalny, zawsze mawiał: jak już się zdecydujesz, nie oglądaj się za siebie! Dziś zaplanowała sobie wielki dzień: próbną dehibernację ściągniętego rdzenia. Ukryje operację w morzu tych wszystkich seansów, które toczyły się od rana. Wiadomo, Zaduszki. W sumie dobrze wyszło. Zrobiłaby to już wcześniej, tylko Siódmy twierdził, że ma na orbicie jeszcze jakieś niedokończone sprawy, zwlekał, przedłużał… Zaczęła uruchamiać procedury przywoławcze duszy i uruchomiła interfejs ouija. Pirx twierdził, że kiedy jego kopia odzyska świadomość, będzie w stanie podać namiary na obraz ojca Anity. Ojca, którego pamiętała jak przez mgłę, kiedy wychodził na swój ostatni lot.
Wrocław, Park Technologiczny, budynek Omega, 16:15+01:00UTC Po kolejnym telefonie od nadętego klienta bez krzty kultury osobistej, sfrustrowany Andrzej wyjął telefon i napisał krótką wiadomość do duszy teścia.
27
Zapalę ci znicz Nowa Fantastyka 11/2015
Warszawa, przed redakcją Radioszok.pl, 16:18+01:00UTC Mężczyzna w koloratce nacisnął przycisk na słuchawce, odbierając połączenie. Zbladł. Po kilku krótkich zdaniach rozmówca przerwał połączenie. – Ożeż, skurwysynu… – wyrwało się duchownemu. Podniósł oczy ku górze. – Dlaczego naznaczasz mi taką pokutę? Ksiądz Pisarski zapatrzył się tępo w szybę przed sobą. Zatrzymał samochód przy wyjeździe z parkingu radiostacji. – Miałeś zdechnąć siedem lat temu, a tu proszę, zza grobu mnie jeszcze męczysz… szantażysto zafajdany… Miej nade mną miłosierdzie, Panie… Nic nie dostaniesz, złamanego szeląga! – mruknął w końcu, z mocnym postanowieniem zakończenia tej historii raz na zawsze. Zastanawiał się przez chwilę, a potem wybrał numer. Czekał dość długo, zanim ktoś odebrał. – Halo? Tak, chciałem wywołać ducha. Tak, rozumiem, panie… Andrzeju, że dziś to może potrwać, ale ja mam usługę premium, gwarantowane trzydzieści minut, więc proszę mi tu… PIN? Oczywiście, już podaję.
Zalogował się do banku, narzekając na wolne połączenie, i wstukał zlecenie. – No, to by było na tyle, jeśli chodzi o spłacanie długu zmarłym. – Duchowny uśmiechnął się kwaśno na widok liczby zer, jakie przelał w imię starych zobowiązań. Chwilę później samochodowy głośnik zabuczał ostrzeżeniem o całkowitym braku sieci. Na skrzyżowaniach gasły światła i tworzyły się korki z zatrzymujących się pojazdów. Ciekawe, co tym razem siadło? Nie pamiętał, kiedy ostatnio doszło do większej awarii. Ksiądz zapatrzył się w niebo. Wydawało mu się, że jedna z gwiazd mruga dziś do niego wyjątkowo radośnie. A potem skrzywił się na widok gasnących jeden po drugim billboardów. I zadrżał, ogarnięty złym przeczuciem. październik 2013 – listopad 2014
Wrocław, Park Technologiczny, budynek Omega, 16:49+01:00UTC Andrzej właśnie skończył przywoływanie duszy dla Bardzo Ważnego i Spieszącego Się Klienta, Który Przynajmniej Pamiętał Swój PIN (w przeciwieństwie do dziesięciu poprzednich), gdy zapikał telefon. Wiadomość od teścia: „Przesyłka w drodze”. Świetnie, lubił swoją pracę, nie uśmiechało mu się jej zmieniać. Może teraz uda się… Na ekranach zamigotały czerwone plamki przy nazwach stołecznych serwerów. Terminal zapiszczał alarmowo. Andrzej z niedowierzaniem spoglądał na błyskającą falę, rozlewającą się po ekranie. – Anitaaaaa!!! – ryknął w kierunku korytarza. – Cokolwiek robisz, rzuć to i przełącz się na Warszawę! Ale już! W swoim gabinecie blada jak ściana spirytystka wpatrywała się w ekran w osłupieniu. Wszystko szło dobrze, aż tu nagle… To był tylko rozruch diagnostyczny, same podstawowe procedury, nawet nie wprowadziła go na Ścieżkę Zniczy! Czyżby Siódmy chciał wrócić… inaczej niż twierdził? I zrozumiała. Od początku nie chodziło mu tylko o „cichą” kopię na wypadek, gdyby MemTekk zmusił go do sczeźnięcia na orbicie.
Warszawa, wyjazd z parkingu Radioszok.pl, 16:52+01:00UTC Na panelu sterowania w samochodzie Pisarskiego zatrzeszczał komunikat o problemach z połączeniem z wybranym numerem. Ksiądz zaklął cicho pod nosem. Po to od lat tworzył symulację lepszego siebie, Ziemowita pozbawionego całej złej przeszłości, prawego i niezłomnego w przekonaniach, by w takich chwilach móc w niego spojrzeć i sprawdzić, jak on, Ziemowit grzeszny, który dopiero odbywa pokutę, z dużym prawdopodobieństwem postąpiłby, gdyby po drodze nie zbłądził. A teraz, cholera, rozmowa została przerwana... Trudno, decyzję musiał podjąć sam. W końcu to jego uczynki, jego dawne, złe decyzje. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Michał Rybiński Rocznik 1981, psiarz i czasem pisarz. Wychowany na „Gwiezdnych wojnach”, Tolkienie i Lemie. Publikowany w różnych niskonakładowych antologiach. A także kolejny autor z www.fantastyka.pl, który przeszedł normalną drogę selekcji redakcyjnej i trafił na łamy „NF”. Listopadowe „Zapalę ci znicz” to kolejne opowiadanie w ramach „Nowych perspektyw”. SF dowcipna, ale nie błaha, wielowątkowa, ale i wartka. No i wskrzesza Pirxa, a to zawsze plus. (mc)
28
proza polska
Adept Adam Przechrzta
N
ocne powietrze pachniało wilgotnym kamieniem – niedawno ulice obmył gwałtowny, jesienny deszcz, na granicy percepcji dawało się wyczuć metaliczną nutkę z domieszką spalenizny jak po przejeździe pociągu. Tyle że w enklawie nie było pociągów. Ani ludzi. No, a przynajmniej żywych ludzi... Rudnicki zerknął z niepokojem na wirujące wokół kłęby mgły. Światło gazowych latarni wydobywało z mroku fantastyczne kształty, mamiło oczy, zwodziło umysł. Latarnie w enklawie świeciły dzień i noc, mimo że już dawno odcięto dopływ gazu. Jednak warszawska enklawa rządziła się swoimi prawami. Jak i wszystkie inne. Na szczęście koniunkcja dotknęła tylko największych miast, w imperium rosyjskim ucierpiały jedynie trzy: Petersburg, Moskwa i Warszawa. Gwałtowny podmuch wiatru rozgonił mgłę i kałuża odbiła kontur księżyca. Rudnicki zaklął bezsilnie – pełnia. Listopad, a więc Księżyc Łowcy. Tu i teraz nienadzwyczajny prognostyk. Mimo pokrzepiającego ciężaru rewolweru i zamkniętych w butelkach z rżniętego kryształu alchemicznych ingrediencji, Rudnicki wolał nie zastanawiać się komu – jakby co – przypadnie rola myśliwego, a komu zwierzyny. Zza rogu dobiegł odgłos przypominający zgrzyt żelaza po szkle i Rudnicki nerwowym gestem sięgnął po broń. Zanim zdążył wycelować, runął na bruk powalony ciosem w potylicę. Po chwili brutalne kopnięcie przewróciło go na plecy. – Wy kto takoj? – zapytał, mrużąc oczy, żołnierz w mundurze żandarma. – Al... alchemik. Licencjonowany – dodał pospiesznie. – Moje dokumenty... – Leżat'! – warknął tamten, popierając rozkaz ruchem karabinu. Rudnicki skulił się odruchowo, odgłos kroków świadczył, że żandarm nie jest sam. – Pokażcie dokumenty – polecił zimny głos po polsku. – I żadnych gwałtownych ruchów! Bezbłędny akcent świadczył, że nieznajomy – zapewne dowódca patrolu – albo jest Polakiem, albo świetnie zna polski. Jedno i drugie było równie mało prawdopodobne: do ochraniania granic warszawskiej enklawy celowo wybierano Rosjan i rzadko kiedy na czele patrolu stał ktoś powyżej stopnia sierżanta czy wachmistrza. A ci nie byli specjalnie wykształceni. Rudnicki sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął dokumenty, z rozmyślną powolnością uniósł w górę. – Rzeczywiście alchemik – mruknął nieznajomy. – Licencjonowany. Tylko że licencja wygasła o północy i od kilku godzin jest nieważna. – Zastrelit'? – spytał obojętnie żandarm, unosząc kolbę do policzka. – Jeszcze nie – odparł tamten z prawdziwym bądź udawanym wahaniem w głosie. – Kto wie, do czego nam się przyda gospodin ałchimik? Wstawajcie! – rzucił szorstko. Rudnicki dźwignął się na nogi, z jękiem obmacał głowę. Zacisnął zęby, ujrzawszy w świetle pobliskiej latarni szkarłat na ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
palcach. Krew. Jeszcze tego brakowało... Wyciągnął z kieszeni kawałek gazy, skropił ekstraktem z dodatkiem sproszkowanego hematytu. – Dobrze by było, gdyby ktoś pomógł mi przewiązać głowę – powiedział w przestrzeń. – Sami nie dacie rady? Mamy was jeszcze niańczyć? – Beze mnie nie dożyjecie świtu – odciął się gniewnie Rudnicki. – A co do niańczenia... – Załóż mu opatrunek, Matuszkin – burknął niecierpliwie dowódca. – Bo będzie nam tu marudził do rana. – Słuszajus' wasze wysokobłagorodie. Rudnicki wypuścił powietrze z płuc, nie dokończył zdania. Jeszcze raz przyjrzał się dowodzącemu patrolem: trzy gwiazdki, a więc porucznik. Gdzie mu tam do wysokobłagorodia? To tytuł przysługujący dopiero od rangi kapitana w górę. Pełnego kapitana. Do pułkownika włącznie. A i oficer jakiś dziwny: regularne, rozumne w wyrazie rysy, skażone tylko złamanym jak u boksera nosem, na oko przynajmniej czterdzieści lat. W tym wieku porucznikiem mógł być tylko kompletny nieudacznik. Tymczasem nieznajomego otaczała aura kompetencji i władzy. Do tego wyśmienita znajomość polskiego... Taaak, najwyraźniej trafił mu się niezwyczajny patrol. Podziękował skinieniem żołnierzowi, zakorkował buteleczkę, ostrożnie włożył ją w przewieszoną przez ramię torbę. – Jeśli ktoś jeszcze jest ranny... – zawiesił wymownie głos. – Ranny? Nie. Co najwyżej kilka zadrapań – odparł obojętnie oficer. – Trzeba to opatrzyć – westchnął z rezygnacją Rudnicki. Porucznik parsknął pogardliwie, podwładni zawtórowali mu śmiechem. – Przeżyjemy – zapewnił, klepiąc Rudnickiego po ramieniu Matuszkin. – Niedługo – wycedził Polak. Żaden z żołnierzy nie powiedział nawet słowa, a jednak luźny przecież kołnierzyk alchemika zaczął go nagle uwierać, przypominając szubieniczną pętlę. – Możecie wyjaśnić? – poprosił ze zwodniczą łagodnością w głosie oficer. – Mamy pełnię – odparł pospiesznie Rudnicki. – I listopad. Nazywają to Księżycem Łowcy. Tu, w enklawie, i na co dzień jest niebezpiecznie. Wystarczy zapach krwi, żeby sprowokować to... co tu żyje. Pełnia pogłębia problem. A Księżyc Łowcy... Odpowiedziało mu kilka określeń, jakich rzadko używa się nawet w koszarach. Dopiero po chwili Rudnicki zorientował się, że żołnierze przeklinają nie jego, a własną głupotę. – Więc dlatego troszczył się pan o opatrunek? Tym razem w głosie porucznika nie było protekcjonalnej nutki, a w zdaniu rosyjskich konstrukcji gramatycznych. – Owszem. Ten eliksir nie tylko powstrzymuje krwawienie, ale i likwiduje zapach krwi. – Opatrzy pan rannych?
29
proza polska Nowa Fantastyka 11/2015 09/2015
– Oczywiście, ale nie tutaj. Lepiej wejść do jakiegoś mieszkania. Musimy porozmawiać. – To na pewno – przyznał oficer wieloznacznym tonem. Ruszyli naprzód przynagleni gestem porucznika. Rudnicki szedł środkiem ulicy, żandarmi zajęli pozycje plecami do ścian budynków. Biorąc pod uwagę, że i oficer, i każdy z trzech żołnierzy dźwigali po dodatkowym karabinie, patrol był mocno zdekompletowany. Nic dziwnego w enklawie... Stopniowo zabudowa stawała się coraz bardziej nierzeczywista, poddając w wątpliwość świadectwo zmysłów. Przysadziste, warszawskie kamienice rosły w górę jak gotyckie katedry, na dachach pojawiało się coraz więcej gargulców i chimer z rozdziawionymi w drapieżnym grymasie paszczami, okna przypominały otwory strzelnicze. – Może tutaj? – zaproponował oficer. Brama kamienicy zionęła niemal namacalnym mrokiem, niczym wejście do krypty, tuż obok leżała oblana blaskiem pobliskiej latarni gazeta. – Nie ruszajcie! – rzucił ostro Rudnicki. – Gospodin ałchimik – porucznik z rewerencją przepuścił go przodem. – „Kurier Poranny”, kronika kryminalna – przeczytał na głos Rudnicki. – „Wczoraj o godzinie drugiej w nocy wezwane za rogatki Jerozolimskie pogotowie zastało w kałuży krwi robotnika, trzydziestoletniego Michalskiego, z raną kłutą zadaną w okolicę serca. Rannego przewieziono do szpitala Dzieciątka Jezus, gdzie wkrótce zmarł”. Idziemy dalej! – A to dlaczego? – Bo to ostrzeżenie! – warknął Polak. – Ostrzeżenie? Rudnicki westchnął bezradnie: w głosie porucznika nie było agresji, a lufa trzymanego niedbale karabinu celowała w bruk, jednak nie ulegało wątpliwości, że oczekuje on odpowiedzi. Wyczerpującej odpowiedzi. – Enklawa żyje – odparł przyciszonym głosem. – Istnieje mnóstwo mniej i bardziej prawdopodobnych teorii na temat jej powstania i właściwości, ale to domena naukowców i filozofów. Może teologów... W praktyce najlepiej traktować ją jak teren łowiecki, obszar, na którym przebywają wyjątkowo groźne zwierzęta. Żadne z nich nie pozostawia śladów, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, jednak od czasu do czasu można natrafić na coś w rodzaju tropu. To – wskazał gazetę – jeden z nich. – Coś jak ślad wilczej łapy? – odezwał się Matuszkin. – Owszem. Tyle że w tym przypadku nie wilczej, a raczej tygrysiej. – Idziemy stąd – zadecydował oficer. Kolejna brama również nie zachęcała do wejścia, jednak alchemik bez wahania zagłębił się w ciemność. – Uwaga, schody – ostrzegł. Drzwi były otwarte, jak zwykle w enklawie, z salonu dochodziły dźwięki walca. Żołnierze błyskawicznie rozbiegli się po mieszkaniu, sprawdzili wszystkie pomieszczenia. – Nikogo nie ma – zameldował niewysoki, krępy żandarm z zawadiacko podkręconym wąsem. – A patefon gra... – wymruczał pod nosem porucznik. – Niczego nie dotykajcie – uprzedził Rudnicki. – Nie wychodźcie sami z mieszkania. I uważajcie na wszystko, co wyda wam się dziwne. – Rozumiem, że nie dotyczy to samonakręcających się patefonów czy wczorajszych gazet? – upewnił się oficer. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– Nie dotyczy – przyznał sucho Polak. – A teraz bierzmy się za opatrywanie ran. I pamiętajcie, liczy się każde zadrapanie! *** Rudnicki zapił suchary herbatą, ponownie przesunął szklankę w stronę samowara. Wąsaty żołnierz nazwiskiem Jerszow odkręcił kurek. – To na pewno nam nie zaszkodzi? – spytał. – Nie, żywność przeważnie jest bezpieczna. No, ta normalna... – Nie rozumiem? – Lepiej nie jeść tego, co się zabije – wyjaśnił alchemik. Na twarzy żandarma odmalowało się obrzydzenie. – Naprawdę ktoś próbował... – Bywało – potwierdził Rudnicki. – Niektórzy uważają, że mięso istot żyjących w enklawie ma szczególne właściwości. – To prawda? – spytał szybko oficer. – Nie mam pojęcia – Polak wzruszył ramionami. – Nie zajmuję się magią. Prowadzę aptekę. Drzemiący do tej pory pod oknem potężnej postury żołnierz uniósł głowę i obrzucił Rudnickiego taksującym spojrzeniem, w którym nie sposób było doszukać się sennego otępienia. Oznaki na pagonach olbrzyma identyfikowały go jako wachmistrza. – Opowiedzcie, czego tu szukacie, Olafie Arnoldowiczu – poprosił. Rudnicki odchrząknął niepewnie: od momentu, kiedy opatrzył żołnierzom rany, ci traktowali go z uprzedzającą, wręcz nienaturalną grzecznością, zupełnie nieprzystającą do stereotypu prostackiego sołdata. I zadawali pytania. Inteligentne pytania. Do tego zupełnie nie przejmowali się reakcją porucznika, tak jakby wiedzieli, że ten nie będzie miał im za złe podobnych indagacji. Nie pytali nawet o pozwolenie włączenia się do rozmowy, co mocno kontrastowało z modelem dyscypliny w rosyjskiej armii. I przecież nie chodziło o lekceważenie dowódcy: wszelkie polecenia oficera spełniali natychmiast i bez słowa sprzeciwu. – Co wiecie o medycynie spagirycznej? – odpowiedział pytaniem. – Niewiele. Nazwa wydaje mi się znajoma i tyle. – Pewnie chodzi o ogłoszenia w prasie – poddał ze złośliwym uśmiechem Matuszkin. – Wiecie, te obiecujące błyskawiczne leczenie wstydliwych chorób. Wachmistrz Baturin czytuje je regularnie... Baturin odpowiedział nieprzyzwoitym gestem, jednak nie było po nim widać prawdziwego gniewu, jakby docinki podwładnego w ogóle go nie dotknęły. – Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił łagodnie. – Kiedy to dość skomplikowane... – On tylko wygląda jak troglodyta, w rzeczywistości potrafi policzyć do dwudziestu, nie używając palców rąk i nóg – wsparł prośbę podwładnego oficer. – A i ja chętnie dowiem się czegoś nowego. Rudnicki uniósł brwi, ale nie skomentował: żołnierze zainteresowani alchemią? Koń by się uśmiał. – No dobrze. – Wzruszył ramionami. – Jak chcecie. Samo słowo, „spagiryczna”, pochodzi od greckich terminów „spao” – „oddzielać”, i „ageiro” – „gromadzić”. W wielkim skrócie chodzi o oddzielenie energii minerałów, roślin czy zwierząt,
30
zebranie jej w lekarstwie i scalenie z energią człowieka. Sam proces jest bardzo skomplikowany i każdy alchemik wykonuje go nieco inaczej, poprzez wielokrotne destylacje, sublimacje, ekstrahowanie, redestylacje... – Przecież to wariactwo – wtrącił wąsaty Jerszow. – Energia zwierzęca, też coś! – No dobrze – mruknął Rudnicki. – Spróbuję na przykładzie... Niedawno Polak, Kazimierz Funk, odkrył, a raczej wyodrębnił nową substancję, którą nazwał witaminą. Jeśli brakuje jej w organizmie człowieka, ten zaczyna chorować. Leczenie jest proste: wystarczy uzupełnić niedobory. Samo zjawisko obserwuje się od dawna, choć nie wiadomo dokładnie, czego brakuje chorym; od setek lat ludzie leczyli szkorbut, jedząc cytryny czy kiszoną kapustę, a kurzą ślepotę surową wątrobą. Tyle że nie każdy mógłby i chciał zażerać się surową wątróbką... Najlepiej byłoby zmagazynować potrzebny składnik w pigułkach czy – bo ja wiem? – syropie i podać go choremu. – I tym się zajmujecie? – upewnił się Baturin. – Niezupełnie. Klasyczna medycyna bada poszczególne składniki wchodzące w skład leku, alchemia podchodzi do tego bardziej ogólnie. Nas nie obchodzi, co znajduje się w lekarstwie, grunt, żeby medykament działał. Koncentrujemy się raczej na tym, aby nasycić go jak największą ilością substancji aktywnej i uczynić ją jak najbardziej przyswajalną dla człowieka. Istnieje jeszcze jedna różnica miedzy nami i lekarzami: medycy uważają, że nie ma żadnego związku między człowiekiem a wszechświatem, my wręcz przeciwnie. Według zasad alchemii każdy organ został ukształtowany przez inne moce: oczy i serce przez energię słoneczną, a na przykład części ciała, które podobno tak interesują wachmistrza Baturina – Rudnicki pozwolił sobie na lekką złośliwość – podlegają wpływom wenusjańskim. Dlatego problemy z sercem będziemy leczyć złotem, a choroby weneryczne związkami miedzi – metalu zarządzanego przez Wenus. – To działa? – odezwał się z akcentem wątpliwości w głosie Matuszkin. – Przecież powiedziałem, że prowadzę aptekę. Gdyby moje leki nie pomagały ludziom, nie miałbym klientów. – Logiczne – przyznał żandarm. – A wracając do rzeczy: czego szukacie w enklawie? – przypomniał Baturin. – Tu wszystko jest... szczególne. Bywa, że preparaty spagiryczne leczą dolegliwości, wobec których klasyczna medycyna jest bezsilna, ale tak czy owak nie zawsze są skuteczne. Natomiast składniki pochodzące z enklawy... Tu praktycznie nie ma żadnych ograniczeń. Istnieje natomiast inny problem: trzeba je zebrać i przeżyć. – Jakie składniki? – zapytał oficer. – Niemal wszystko – odpowiedział z rozdrażnieniem Rudnicki. Porucznik był jedyną osobą, która nie przedstawiła się z imienia, otczestwa i nazwiska, co zmuszało alchemika do lawirowania w gramatyce. Bo nie miał zamiaru zwracać się do Rosjanina per „wasze wysokobłagorodie”. – A konkretnie? – Tamten uśmiechnął się leniwie. – Wszelkiego typu metale: złoto, srebro, miedź. Rośliny – w enklawie jest kilka ogródków i skwerów, część Ogrodu Saskiego. Do tego... – To znaczy, że alchemicy kradną własność ludzi, którzy tu kiedyś mieszkali? – wtrącił oficer. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Adam proza Przechrzta polska
– Gospodin poruczik – wycedził ze złością Rudnicki. – Jeszcze jedno słowo w tym tonie i zażądam satysfakcji! I może przedstawi się pan wreszcie, do cholery?! Przez chwilę w pokoju panowała pełna zdumienia cisza, żołnierze wpatrywali się w Polaka, jakby urosła mu druga głowa, wreszcie ryknęli niepowstrzymanym śmiechem. – Przedstawcie się, wasze wysokobłagorodie, bo gospodin ałchimik porąbie was szablą albo i zastrzeli – poradził, ocierając łzy, Baturin. – I zostaniemy jak te sierotki, bez dowódcy. Rozwścieczony Rudnicki zerwał się od stołu. Rzucone przyciszonym głosem „Mołczat'!” zasyczało zjadliwie, powstrzymało i żandarmów, i alchemika. Żołnierze wyprężyli się w pozycji na „baczność”, a wszelka wesołość zniknęła z ich twarzy jak zdmuchnięta. – Proszę mi wybaczyć – rzucił z ukłonem porucznik. – Aleksander Borysowicz Samarin. O ile mnie pamięć nie zawodzi, herb Rudnickich to Jastrzębiec? Blady jeszcze z gniewu Rudnicki potakująco skinął głową. – I mój. – Nie rozumiem? – Ja także pieczętuję się Jastrzębcem. Kto wie? Może jesteśmy krewniakami? – dodał z uśmiechem. – I jeszcze raz proszę o... Przerwał mu hałas dobiegający z klatki schodowej, żołnierze błyskawicznie sięgnęli po broń. – Strzelać, jak tylko stanie w progu! – polecił Samarin. Wyglądała jak kobieta, choć błękitnawy odcień jej skóry świadczył wyraźnie, że nie należy do żadnej znanej rasy. Była naga, ale jej widok nie wywoływał erotycznych skojarzeń, jedynie uczucie obcości i strach. Paraliżujący strach. Wyśpiewała coś wysokim, podobnym do dźwięku fletu głosem i Matuszkin runął na podłogę, bluzgając krwią z ust i nosa. Rudnicki odpowiedział krótkim zaklęciem, stworzenie wzdrygnęło się niczym przypalone rozżarzonym żelazem i spojrzenie żółtych, kocich oczu spoczęło na alchemiku. – To demon! – wrzasnął Rudnicki, dobywając niezgrabnie rewolweru. – Pli! – odkrzyknął Samarin. Pierś kobiecopodobnej istoty rozerwały srebrne kule, jej skóra pokryła się czarnymi plamami, zapachniało zgnilizną. Na chwilę. W uderzenie serca później rany zaczęły zarastać zdrową tkanką. Żołnierze powstrzymali ją kolejną salwą, zgrzytnęła stal i szabla Samarina przerąbała obojczyk demona. Tym razem rana się nie zamknęła. Upiorne, przeraźliwe wycie zmroziło Rudnickiego do szpiku kości i alchemik chybił sromotnie, strzelając niemal z przyłożenia. Samarin brutalnym chwytem wydarł mu broń i rozniósł kilkoma pociskami czaszkę demona. – Co to, kurwa, było?! – warknął dysząc ciężko. – Gospodin ałchimik? Rudnicki podniósł się niemrawo, podszedł do Matuszkina. – Pomóżcie go dźwignąć – poprosił. – Trzeba mu podać lekarstwo, inaczej udusi się własną krwią. – Dacie radę? – spytał z akcentem wątpliwości Baturin. – Widzieliśmy już takie przypadki, zawsze kończyły się śmiercią. Alchemik poczekał, aż wachmistrz posadzi kompana, po czym zwilżył wargi nieprzytomnego mężczyzny kilkoma kroplami pachnącego mirrą i nardem eliksiru. – Zobaczymy – odparł spokojnie. – Im szybciej poda się antidotum, tym większe szanse. – Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił porucznik. – Może pan odpowiedzieć na moje pytanie?
proza polska Adept
31
Nowa Fantastyka 11/2015 04/2015
– Za chwilę – wymruczał z roztargnieniem alchemik. – Trzeba się pospieszyć, bo za kilka minut... – nie dokończył. – Szlag! Nie mam narzędzi! – Chce go pan operować? – zmarszczył brwi oficer. – Teraz? Bez znieczulenia?! – Skąd! Mam zamiar wyciąć serce temu tutaj... – A mówiliście, żeby nie jeść niczego, co się upoluje – przypomniał Baturin. – Aleksandrze Borysowiczu, może pan pożyczyć mi szablę? – poprosił alchemik, nie zwracając uwagi na żart żołnierza. – Może lepiej ja sam? – zaproponował dyplomatycznie oficer. – Wydaje mi się, że mam większą wprawę... – W takim razie proszę przeciąć mostek, w miarę możliwości nie uszkadzając serca. – Cóż... Samarin podszedł do zwłok i uderzył znad głowy. Cios otworzył mostek z niewiarygodną precyzją. – Pomóżcie! – zawołał Rudnicki. – Teraz trzeba rozchylić żebra! Porucznik i Jerszow, nie wykazując żadnych oznak obrzydzenia, pomogli mu wydobyć z głębi klatki piersiowej stwora jeszcze pulsujące serce. – Ono bije – zauważył Samarin. – To tylko odruch, wiecie, jak u kury z odciętą głową. – Co pan z nim zrobi? – Spalę na popiół – wyjaśnił, przechodząc do kuchni, alchemik. – W celu? – Tłumaczyłem już: medycyna spagiryczna wykorzystuje też tkanki zwierzęce – wymamrotał, nie patrząc mu w oczy, Rudnicki. – Krzyknął pan, że to demon, a wcześniej rzucił zaklęcie... – Zaklęcie to za dużo powiedziane, nie jestem magiem. To raczej formuła pozwalająca rozpoznać poziom zagrożenia, jaki przedstawia miejscowa... fauna. – I na ile niebezpieczne było to coś? – Bardzo. – Poradziłby pan sobie? Sam? – Widział pan, jak strzelam – odburknął niechętnie alchemik. – Pomogliśmy sobie wzajemnie. – Pomogliśmy! – parsknął śmiechem Jerszow. – Gdyby nie jego wysokobłagorodie... – Gdyby nie moja amunicja, ta dama wypatroszyłaby was wszystkich – wpadł mu w słowo Rudnicki. – Niczego nie nauczyło was wcześniejsze starcie? Ilu z was zginęło? Czterech? Pięciu? Samarin zacisnął usta i nie odpowiedział, wpatrzony w żarzący się na żelaznej płycie ochłap mięsa. Serce spalało się błyskawicznie, po kilku minutach pozostała po nim jedynie szczypta czarnego proszku. Alchemik zgarnął go do ostatniej drobinki i umieścił w szklanym flakonie. – Możemy tu odpocząć? – spytał wreszcie oficer. – Dobrze by było doczekać świtu. A i Matuszkin... – Możemy. Tylko wywalcie ścierwo przed dom. – A to dlaczego? Czy zwłoki nie zwabią... padlinożerców? – Nie. To przesłanie dla istot zamieszkujących enklawę. Coś w rodzaju: „Zabiliśmy największą sukę w okolicy, jeśli chcesz być następny, zapraszamy”... – Baturin, Jerszow – polecił porucznik, nie podnosząc głosu. Pospieszny tupot podkutych buciorów świadczył, że żołnierze rzucili się wypełniać rozkaz. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
*** Ze snu wyrwało go delikatne dotkniecie: o dziwo obudził się natychmiast, choć bywało, że potrzeba mu było kilkunastu minut, aby oprzytomnieć. Być może przyczyną była zmiana otoczenia, w mieszkaniu nad apteką czuł się bezpieczny, w enklawie wręcz przeciwnie. – Świta – poinformował Jerszow. – A z Matuszkinem wszystko w porządku: ocknął się z godzinę temu, tylko jest słaby jak nowo narodzone szczenię. – Nic dziwnego – wymruczał Rudnicki. – Stracił dobry litr krwi. – Gdyby nie wy... – Dajcie spokój – alchemik odżegnał się od podziękowań. – Nie ma sensu się licytować, gdybym był sam, to coś wyprułoby ze mnie flaki. – To nie jest wasza pierwsza wyprawa do enklawy, prawda? – Rzeczywiście – przyznał Rudnicki nie dając jednak żadnych wyjaśnień. W salonie o walce przypominał tylko nieprzyjemny zapach przywodzący na myśl gnijące mięso. Widać żołnierze nie tylko wynieśli zwłoki, ale i usunęli plamy krwi. Porucznik powitał alchemika skinieniem głowy, żandarmi wyprężyli się służbiście. – Błagodariu gospodin ałchimik! – wyskandował, stając na baczność, Matuszkin. – Proszę siadać – Samarin zaprosił Rudnickiego do stołu. – Czym chata bogata... Tym razem poczęstowano go nie tylko sucharami, ktoś podzielił się też konserwą i puszką skondensowanego mleka. Najwyraźniej jego akcje poszły w górę. – Co robimy? – zagaił po chwili Samarin. – Jak ocenia pan odległość do granicy enklawy? – Nie mamy wyjścia, musimy spróbować dotrzeć do muru. Teraz, po wschodzie słońca, jest względnie bezpiecznie: większość żyjących tu istot to stwory nocy. Niestety jest też pewne „ale”. – Tak? – Te najsilniejsze można spotkać i w dzień... – Ile nam to zajmie? – Czort wie. – Rudnicki wzruszył ramionami. – Od paru chwil do nieskończoności. Według moich obliczeń jesteśmy niedaleko, gdzieś na styku Bielańskiej i Senatorskiej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za godzinę–półtorej powinniśmy być przy murze. Przy czym naprawdę niebezpieczne będzie tylko pierwsze pół godziny: te wszystkie gadziny alergicznie reagują na srebro, większe ilości tego metalu wyczuwają na odległość i żadne z nich nawet nie podejdzie do granicy enklawy. Porucznik mruknął potakująco: wysoki na pięć metrów mur wokół enklawy wzmocniony był grubymi jak męskie ramię srebrnymi prętami. To właśnie srebro pozwalało utrzymać enklawy w ryzach, stanowiąc nieprzenikalną barierę zarówno dla ich rozrostu, jak i zamieszkujących je stworzeń. Stąd i zmiany kursu metali – obecnie srebro było kilkakrotnie cenniejsze od złota i ponad dwukrotnie od platyny. – Jeśli jesteśmy tak blisko muru, to skąd ta godzina? Bo wnioskując z mapy, został nam do przejścia góra kilometr? – I tak, i nie – odpowiedział alchemik, przełknąwszy kęs śniadania. – W enklawie mapy są niewiele warte i dają co najwyżej przybliżony obraz rzeczywistości. – To znaczy? – Oficer zmarszczył brwi.
32
– Widział pan, jak wyglądają kamienice? Te wszystkie attyki ozdobione Bóg wie jakimi okropieństwami, dodatkowe piętra... – Owszem, ale myślałem, że to rodzaj złudzenia optycznego. – O nie! Bynajmniej. Mógłby pan powiesić się na jednym z tych rzygaczy. One są najzupełniej realne. Tylko że to realność enklawy. Odwzorowanie rzeczywistości sprzed koniunkcji, widzianej okiem jakiegoś zupełnie obcego bytu, z pewnością nie człowieka. Weźmy na przykład mieszkania: ich wyposażenie przypomina to przedkoniunkcyjne, jednak wszystkie przedmioty wytworzyła enklawa. – Nie rozumiem... – Proszę podejść do patefonu i opisać mi, co pan widzi. – Nic szczególnego, patefon jak patefon, moja ciotka ma identyczny. – Doprawdy? Widzi pan gdzieś nazwę firmy? – Nie. – A teraz proszę wyjąć płytę. Porucznik spełnił życzenie alchemika i zamarł w bezruchu, a Matuszkin przeżegnał się przesądnie – z patefonu nadal dochodziły dźwięki walca Fale Amuru. – Jak to możliwe? – wymamrotał oszołomiony Samarin. – W enklawie nie ma ani jednej rzeczy, która zostałaby niezmieniona. Ani jednej! – podkreślił alchemik. – Wszystko, co widzimy, to wytwory enklawy – i owszem, podobne do oryginału, ale bynajmniej nie identyczne. Dlatego nie uważam się za marudera – dodał z ledwie zauważalnym odcieniem złośliwości. – Olafie Arnoldowiczu – westchnął z wyrzutem porucznik. – Nic, nic, ja tylko tak... Wracając do rzeczy: nie wiadomo, czy ulice wiodące w stronę muru rzeczywiście nas tam zaprowadzą. To się zmienia z dnia na dzień. To co, ruszamy? – Jeszcze chwilkę. Co jest nie tak z naszą amunicją? Wczoraj w nocy straciłem kilku ludzi, bo srebrne pociski niewiele zaszkodziły stworzeniom, które nas zaatakowały. Tymczasem pańskie momentalnie położyły trupem tego pseudodemona. No i szable! Teoretycznie posrebrzana stal powinna działać słabiej niż czyste srebro, ale gdyby nie nasze szaszki, żaden z nas by nie przeżył. Co tu się dzieje? Rudnicki gwałtownym gestem sięgnął po puszkę, dopił resztę mleka, widać było, że nie ma ochoty niczego wyjaśniać. – Jakie to ma znaczenie? – odburknął. – Niedługo będziemy po tamtej stronie, a ja nie znam się na broni. – Najpierw musimy przeżyć tę godzinę – zauważył Samarin. – Co będzie, jak napotkamy po drodze jakiegoś bardziej wyrośniętego przedstawiciela miejscowej fauny? Nie jestem też pewien, czy problem tkwi w naszej broni. Proszę, Olafie Arnoldowiczu... – Nie chcę się mieszać w wasze sprawy! – W jakie „nasze”, na litość Boską?! – Takie, które dotyczą garnizonu miasta Warszawy, natomiast nie mają nic wspólnego z alchemią czy aptekarstwem! I po cholerę mi dodatkowe problemy? Sami łapcie swoich złodziei! Przez twarz Samarina przeleciała błyskawica gniewu, oficer z chrzęstem zacisnął pięści. – Sugeruje pan... – Ja niczego nie sugeruję! – warknął wyprowadzony z równowagi Rudnicki. – Informuję was uprzejmie, że pułkownik Krugłow to pierdolony złodziej! – A Krugłow to... – Kwatermistrz garnizonu – odpowiedział ze zdziwieniem w głosie Polak. – Nie wiedział pan? ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Adam Przechrzta
Porucznik skrzywił się, jakby właśnie rozgryzł cytrynę. Wyjątkowo kwaśną cytrynę. – Dostałem przeniesienie z Petersburga – wyjaśnił. – Nie zorientowałem się jeszcze w sytuacji. Skąd pan wie, że ten Krugłow to złodziej? – Dopiero co z Petersburga i od razu wysłali was na patrol? Przecież to idiotyzm! – Raczej nie będę tego komentował – odparł z kamiennym wyrazem twarzy Samarin. – Wracając do Krugłowa: jakie ma pan dowody? – Poza tym, że regularnie płacę mu łapówki żeby dostać zezwolenie na wejście do enklawy? Proszę wyjąć nabój, a najlepiej kilka. Oficer bez słowa sięgnął do przewieszonej przez pierś ładownicy i rzucił na stół garść naboi. – A to jeden z moich. Widzi pan różnicę? – Pański jest jaśniejszy. – I owszem: srebro przeważnie miesza się z miedzią, im jaśniejszy kolor, tym większa zawartość kruszcu w stopie. Nie mam przy sobie kamienia probierczego ani chemikaliów, ale wnioskując po barwie, zawartość srebra w waszej amunicji wynosi nie więcej niż trzydzieści dwa zołotniki. Czoło Samarina przecięła pionowa zmarszczka, któryś z żołnierzy zaklął. – Kiedyś przez nieuwagę kupiłem narzeczonej kolczyki o próbie osiemdziesiąt cztery i dostałem po pysku – powiedział z namysłem Baturin. – Należało się wam – odburknął alchemik. – To najniższa dozwolona prawem próba. Żandarmi zarechotali, napięcie zelżało. Na moment. – Jak by to wyglądało w promilach – zapytał porucznik. – Dla jasności? Rudnicki spojrzał na niego ze zdziwieniem: na terenie całego imperium zawartość szlachetnych metali oznaczano w zołotnikach. A raczej wątpliwe, aby oficer z tak niskim stopniem robił zakupy w Paryżu. – Najwyższa próba to dziewięćdziesiąt sześć zołotnikow, praktycznie czysty chemicznie metal. Trzydzieści dwa zołotniki to trzysta trzydzieści trzy promile. Niestety na faunę enklawy działają tylko stopy powyżej czterdziestu ośmiu zołotnikow. – Czyli srebro musi być próby większej niż pięćset? – upewnił się Jerszow. Alchemik przytaknął ruchem głowy. – Zapierdolę tego gnoja – powiedział niskim, przerażająco spokojnym głosem Baturin. – Tylu chłopaków zginęło. Ja... Umilkł powstrzymany gestem znaczącym tyle co: „Nie teraz”. Najwyraźniej Samarin nie miał zamiaru prać armijnych brudów w obecności nie dość że cywila, to jeszcze i Polaka. – Przypuszczam, że szable zabraliście ze sobą z Petersburga, a amunicję wydano wam na miejscu – przerwał niezręczną ciszę Rudnicki. – Owszem – przytaknął posępnie oficer. – Dziękuję za wyjaśnienia. I zapewniam, że nie będzie pan miał żadnych kłopotów. Kiedy tylko zamelduję się w garnizonie, załatwię tę sprawę raz i na zawsze. A teraz w drogę! *** Zatrzymali się u wejścia na Plac Żelaznej Bramy. Rosjanie bez rozkazu sięgnęli po broń, Rudnicki wyciągnął sporej wielkości
Adept
33
Jarek Musiał
Nowa Fantastyka 11/2015
butelkę z matowego szkła. Kilkakrotnie próbował przełknąć ślinę, nie wychodziło. Wziął głęboki oddech, starając się opanować drżenie rąk. – To najbliższa droga do muru – powiedział, zagryzając wargi, Samarin. – Widać już wieże strażnicze. Jeśli się cofniemy... – nie dokończył. Od kilku godzin krążyli po ulicach enklawy, co chwilę napotykając nienaniesione na mapę zaułki i meandrujące donikąd aleje. – Olafie Arnoldowiczu? Da się go jakoś obejść? – Wątpię – odpowiedział Polak. Stwór – nawet z oddali – wydawał się ogromny. Muskularne, bezwłose cielsko było całkowicie pozbawione płci, jego głowę wieńczyły podobne byczym rogi. W ręku trzymał krótki, czarny miecz. – To bydlę ma przynajmniej trzy arszyny wzrostu – wyszeptał ochryple Baturin. – I broń – wtrącił Matuszkin. – To demon? Pseudodemon? – poprawił się natychmiast, zgromiony surowym spojrzeniem oficera. Alchemik potwierdził pełnym rezygnacji gestem. – Olafie Arnoldowiczu? – ponaglił Samarin. – Chyba musimy zaryzykować. – W porządku, Baturin... – Nie! Ja pierwszy! Wy włączycie się, jak dam znak. Nie czekając na odpowiedź, Rudnicki wyszedł na plac. Wyciągnął korek, szepcząc coś cicho, wreszcie cisnął butelkę. Odgłos bitego szkła przyciągnął uwagę monstrualnej istoty i stwór zaszarżował, tratując bruk rozdwojonymi kopytami. Naprzeciw wyszedł mu niewyraźny, zamazany kształt przypominający zgęstek ciemności. Ostrze opadło niczym czarna błyskawica, jednak najwyraźniej chybiło, bo plac wypełnił ryk pełen bólu i frustracji, a na brzuchu bezpłciowej istoty pojawiła się bruzda, przez którą bluznęła fala krwi i wnętrzności. – Teraz! – wrzasnął Rudnicki. Żołnierze skoczyli naprzód, strzelając w biegu z rewolwerów. Srebrne pociski szarpały ciałem stwora – alchemik rozebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
dzielił pomiędzy żandarmów swoją amunicję – jednak tamten nadal walczył, tkając wokół siebie stalową pajęczynę, nadal rozdawał śmierć. Jerszow związał szablę z czarnym ostrzem i upadł w tej samej sekundzie z odrąbanym ramieniem. Szaszka Baturina wgryzła się w udo potwora, lecz jej właściciel zapłacił za to wysoką cenę: pięść demona pozbawiła go przytomności, a odgłos przypominający trzask pękających gałązek świadczył, że uderzenie skruszyło żebra żandarma. Samarin uderzył z szerokiego zamachu, starając się ściąć głowę stwora, jednak mimo że w powietrze trysnęła fontanna jasnego płynu, szabla nie przecięła do końca kręgosłupa, tak jakby kark monstrum poprzerastany był zdrewniałymi pędami. – Matuszkin! – krzyknął rozpaczliwie oficer. Matuszkin zmylił rogatego pozorowanym natarciem, po czym wykonał zgrabny unik, uciekając przed jego ostrzem. Korzystając z okazji, Samarin przeciął ścięgna w nogach demona, o włos unikając morderczego sztychu. – Strzelaj! – wrzasnął do Rudnickiego porucznik. Alchemik posłusznie wyjął broń i wypalił, niemal trafiając Matuszkina. – Z bliska! – zawył oficer. Tymczasem demon zaatakował żołnierza: ogromny wzrost i długie ręce zapewniały mu spory zasięg nawet na kolanach. Zaskoczony Matuszkin usiłował zblokować cięcie, jednak czarny miecz rozrąbał stalową klingę, jakby była z papieru, i żandarm runął w tył. Spróbował wykonać przewrót przez bark, ale nie zdążył: krótkie ostrze rozpłatało mu twarz i zatrzymało się na obojczyku. Samarin ciął bestię przez plecy, jednak zdawało się, że nadludzka żywotność stwora nie ma żadnych granic i cios zadany pazurzastą łapą cisnął oficera na bruk. Pod skórą demona nabrzmiały sine żyły, a jego rany zaczęły powoli się zamykać, choć nadal broczyły krwią. Zacisnąwszy zęby, Rudnicki wystrzelił mu w głowę. Miękki, srebrny pocisk zmasakrował twarz potwora. Alchemik przytknął lufę do zamienionego w krwawy kra-
34
Adam Przechrzta komuda
ter oczodołu i kilkakrotnie nacisnął spust. Na chwilę wszyscy zamarli w bezruchu niczym owady uwięzione w bursztynie, wreszcie demon zwalił się z hukiem na ziemię. Nie zwracając uwagi na powalonych Rosjan, Rudnicki przeciął tętnicę szyjną stwora i nadstawił manierkę. – Co pan, do diabła, robi?! – wycedził z wściekłością Samarin. – Oficer dźwignął się już z ziemi, ale porwany na strzępy rękaw munduru i grymas bólu na twarzy świadczyły, że nie wyszedł z walki bez szwanku. Pokryte krwią ramię porucznika przybrało sinoczarny kolor. – Mam jakieś rany na twarzy? – odpowiedział pytaniem alchemik. – Lekkie zadrapanie i siniak. – To nie siniak, a coś w rodzaju gangreny. Błyskawicznie rozwijającej się gangreny. Tak jak i na pańskim ramieniu. – Ile mamy czasu? – spytał spokojnie Rosjanin. – Sekundy – odparł równie rzeczowo alchemik. – To bydlę ma pod pazurami jakieś toksyny. Albo coś podobnego. Pseudodemon i pseudotoksyny – parsknął niewesołym śmiechem. – Co zro... Samarin zamarł jak rażony gromem: Polak pociągnął z manierki spory łyk i przekazał mu naczynie. – Na co pan czeka? – warknął Rudnicki. – To nasza jedyna szansa. I ich. – Skinął w stronę nieprzytomnych żołnierzy. – Ja... – Pij, do cholery! Rosjanin posłusznie pociągnął łyk, później drugi. Alchemik bezceremonialnie zabrał mu manierkę. – Może bez przesady? – poprosił. – To najdroższy drink świata. – Nie rozumiem? – Nie musisz. Pomóż mi ich dźwignąć, nie chcę, żeby się zakrztusili. Po chwili Matuszkin otworzył oczy. Baturin nadal leżał bezwładny, ale wydawało się, że lżej oddycha. – No, temu już nic nie pomoże – westchnął bezradnie Rudnicki, patrząc na Jerszowa. Żandarm był martwy. Jego twarz przybrała odcień nieba o północy. – A więc i na mieczu coś było – skonstatował ponuro Polak. – To nas... wyleczy? Ta krew? – upewnił się Samarin. – Nie mam zielonego pojęcia. Teoretycznie... – Alchemik wzruszył ramionami. Porucznik zerknął na ramię: skóra przybrała niemal normalny kolor. Zakażenie wyraźnie się cofało. Zacisnął dłoń w pięść, ku swojemu zdumieniu nie poczuł żadnego bólu. – To działa! – Jasne! Zobaczymy tylko, jakie będą skutki uboczne. Kto wie, czy nie pożałujemy, że przeżyliśmy... – Ruszamy? – Za chwilę, mamy tu jeszcze coś do zrobienia. – A jakże – odparł z rezygnacją w głosie Samarin. – Mam nadzieję, że to bydlę ma serce tam, gdzie wszyscy – dodał, wyciągając szablę. *** Rudnicki szedł niespiesznie świeżo zamiecionym chodnikiem – Lipowa to nie centrum miasta, ale dostatecznie blisko Krakowskiego Przedmieścia, żeby dozorcy się starali – wymachuebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
jąc w takt kroków laseczką. Nie było powodu do zmartwień: cenne ingredienty spoczywały w sejfie, a licencję można wykupić. Niechby i przepłacając. Ba! Żeby tylko licencję! Powodzenie ostatniej wyprawy przechodziło wszelkie oczekiwania. A jednak wywoływało niepokój. I ten porucznik... Na rozkaz Samarina patrol odprowadził go do samego domu, choć Rudnicki z własnego doświadczenia wiedział, że Rosjanie nie tylko nie przejmowali się czyhającymi na wracających z enklawy alchemików hienami, a wręcz obserwowali ten proceder ze swego rodzaju ironiczną satysfakcją. Nie raz i nie dwa w rynsztoku znajdowano zwłoki adepta „królewskiej sztuki”. Cóż – odpowiadały władze – Warszawa to niebezpieczne miasto... A tu proszę: ochrona dla Olafa Arnoldowicza. Wdzięczność? Być może, jednak Rudnicki nie mógł pozbyć się niejasnego wrażenia, że chodzi o coś więcej. Mężczyzna stanął przed ustawionym w witrynie lustrem, nerwowym gestem dotknął policzka: pod lewym okiem, tam, gdzie drasnęły go pazury demona, widać było nieregularną plamę. Wczoraj przypominała smoka, dziś kwiat róży. W odcieniu starego srebra. Wariactwo... Obrzucił posępnym spojrzeniem sylwetkę w lustrze, udał, że poprawia kapelusz. Nie, żeby było co podziwiać: ot, przeciętnej postury trzydziestolatek o chudej, wilczej twarzy, z początkami siwizny na skroniach. Nieduży, ale żywy jak iskra chłopiec przenikliwym sopranem ogłaszał najnowsze prasowe sensacje, podtrzymując przewieszoną przez ramię torbę z gazetami. Rudnicki rzucił mu pięć kopiejek i odebrał pachnący jeszcze farbą drukarską egzemplarz „Kuriera Warszawskiego”. Wśród anonsowanych na pierwszej stronie artykułów wyróżniał się jeden, informujący o wypadku w komendanturze. Pułkownik Krugłow postrzelił się śmiertelnie przy czyszczeniu broni. Znaczy, będzie można oszczędzić na łapówkach... Z sąsiedniej ulicy dobiegały liturgiczne śpiewy przeplatane nawoływaniami domokrążcy sprzedającego „jedyne skuteczne amulety”. Od koniunkcji mnóstwo osób przypomniało sobie o obowiązkach religijnych – kościoły i cerkwie pękały w szwach. Nie żeby to specjalnie pomagało. Swego czasu, jeszcze przed powstaniem muru, egzarcha Tichon poprowadził uroczystą procesję do centrum enklawy. Z chorągwiami, ikonami, trybularzami i masą wody święconej. Nie wrócił ani jeden z kilkuset uczestników. Stojąca na rogu ulicy prostytutka rozchyliła kosztowne, najprawdopodobniej kradzione palto, ukazując białe uda i znoszoną, choć o dziwo czystą bieliznę. Rudnicki odgonił ją energicznym gestem uzbrojonej w laskę dłoni, starając się zignorować impuls nakazujący przyjrzeć się dziewczynie uważniej. Najwyższy czas znaleźć sobie jakaś miłą panienkę, pomyślał smętnie. Bo życie przecieka wam miedzy palcami, Olafie Arnoldowiczu, ot co! Rozmyślania przerwał mu turkot dorożki, nie, nie dorożki, a ozdobionej herbem karety, która zatrzymała się tuż obok, niemal wjeżdżając na chodnik. Rudnicki odskoczył z przekleństwem na ustach. – Nieładnie zaczynać dzień od inwektyw – zauważył Samarin, otworzywszy drzwi. – Zapraszam. Musimy porozmawiać. Alchemik zmrużył podejrzliwie oczy: oficer nie miał na sobie żandarmskiego płaszcza, a kapiące od złota epolety identyfikowały go jako pułkownika. Teraz wiadomo, dlaczego żołnierze tytułowali go wysokobłagorodie…
Adept
35
Nowa Fantastyka 11/2015
– Skąd ta karoca? – spytał Polak. – Należy do mojej cioci, a ściślej mówiąc, ciotecznej babci. Staruszka oddala mi powóz do dyspozycji, ma takich kilka. – To nie jest Jastrzębiec – zauważył Rudnicki, wskazując herb. – Wsiadaj, człowieku! – ponaglił niecierpliwie Samarin. – Ciocia jest z domu Kwaszinina-Samarina, to inna gałąź rodu. Z Jastrzębca pozostała im tylko podkowa na piersi orła. Wyszła za generała Wołkońskiego, ale po jego śmierci posługuje się własnym herbem. Alchemik wdrapał się do powozu i zachęcony gestem oficera spoczął na luksusowej, obitej skórą kanapie. – Słucham, pułkowniku – powiedział neutralnym tonem. Samarin wyjął z podręcznego barku butelkę koniaku i rozłożywszy podróżny stolik, rozlał alkohol do kryształowych kieliszków. – Napijmy się – zaproponował. – I bez ceremonii... kuzynie. Etykieta mnie męczy. Rudnicki wybuchnął śmiechem, ale nie zaprotestował, mimo że teza o pokrewieństwie z Rosjaninem była oczywistym absurdem. Ten najwyraźniej był nie tylko szlachcicem, ale i arystokratą. – Kim pan... kim jesteś – poprawił się, kosztując trunku. Zapachniało jagodami i wanilią, o podniebienie uderzyła fala ognia z posmakiem czekolady. – Oficerem Sobstwiennogo Jego Imperatorskogo Wieliczestwa Konwoja. Rudnicki przełknął nerwowo ślinę: żołnierze elitarnej, carskiej gwardii ostatnio odwiedzili Warszawę wraz z imperatorem w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym roku. Dopiero teraz alchemik zauważył na piersi Samarina odznakę z inicjałami Mikołaja II. – Nie, nie chodzi o przyjazd Jego Wysokości – odpowiedział na niezadane pytanie Rosjanin. – Problemem jest enklawa. – Gdzie jedziemy? – Do ciebie, musimy spokojnie porozmawiać. – Wybierałem się właśnie do pałacu generał- gubernatora. Jak wiesz moja licencja wygasła, a chciałbym... – To żaden problem – wszedł mu w słowo Samarin. – Oto twoja licencja. Rudnicki bez słowa przestudiował oficjalnie wyglądający dokument, pokręcił z niedowierzaniem głową. – Wystawiono ją na rok – powiedział wreszcie. – Tymczasem przepisy mówią, że tego typu zaświadczenie można wystawić na okres nie dłuższy niż tydzień. I podpis! Zamiast generała Skałona podpisał się tu jakiś... graf Samarin – dokończył cicho. – Czy to ważne? – mruknął Rosjanin. – Tak czy owak, licencja została wystawiona zgodnie z prawem. – Czego chcesz w zamian? – zapytał otwarcie alchemik. – Za licencję? Niczego. Jest twoja bez żadnych warunków. Powiedzmy, że to odszkodowanie za te wszystkie łapówki, jakie musiałeś płacić Krugłowowi. Natomiast istnieje kilka innych kwestii, które musimy omówić. Ważnych kwestii. – Ważnych dla kogo? – odburknął z rozdrażnieniem Rudnicki. – Wiesz, ja do tej pory nie mieszałem się w politykę i nie mam zamiaru tego zmieniać. Nie jestem z tych, co rzucają bombami w policmajstrów, ale i z lojalistami mi nie po drodze. – Ważnych dla wszystkich – odparł z naciskiem Samarin. – Dla mnie, dla ciebie, dla Rosjan i Polaków. A jeśli chodzi o te wszystkie polityczne podziały, podejrzewam, że niedługo stracą jakiekolwiek znaczenie. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– A to dlaczego? Powóz szarpnął i stanął w miejscu, pułkownik zaklął cicho, wycierając z rękawa alkohol. – Założę się, że zrobił to specjalnie – wymamrotał. – Kto? – Stangret. Nigdy mnie nie lubił. Kiedy byłem mały, ciągle targał mnie za uszy. – Może byłeś niegrzeczny? – zasugerował, usiłując opanować uśmiech, Rudnicki. – Bardzo zabawne – skwitował oschle oficer. – Dawno wywaliłbym go na zbity pysk, ale ciotka nie pozwala. Odnoszę wrażenie, że to ją bawi. Wyszli na ulicę, Samarin nadal piastował butelkę koniaku. Kareta zatrzymała się dokładnie naprzeciw apteki Rudnickiego. – Wracaj do księżnej – polecił stangretowi oficer. – Chłodno dziś. W jego głosie nie było gniewu, a jedynie podszyta nutą ostrożności prośba. – Kak prikażetie, barin – odburknął tamten ruszając gwałtownie. Samarin pokręcił bezradnie głową: odjeżdżając, kuczer ochlapał go błotem. – Nie jestem niegościnny, ale będę musiał wejść pierwszy – poinformował Rudnicki. – Jasne, mam się odwrócić? – Nie trzeba – zapewnił alchemik. Rudnicki otworzył drzwi, jednocześnie z obrotami klucza wykonując lewą ręką skomplikowane passy. – Voila! Samarin wszedł za nim i rozejrzał się uważnie: pomieszczenie zastawione było sięgającymi sufitu regałami, za apteczną ladą znajdowały się przeszklone szafki zapełnione tajemniczymi preparatami. Pachniało ziołami, karbolem i wilgotną ziemią. – Wejdźmy na górę – zaprosił alchemik. – Co prawda moje mieszkanko nie przypomina komnat, do jakich zapewne pan przywykł, gospodin graf, jednak... – Masz tu jeszcze jakieś zabezpieczenia? – przerwał mu Samarin. – Wiesz, magiczne pułapki i inne takie? – Dlaczego chcesz wiedzieć? – spytał ostrożnie Rudnicki. – Wolałbym się nie usmażyć, jak cię kopnę w dupę – wyjaśnił oficer. – Miałem ciężki dzień: przedpołudnie spędziłem w komendanturze, użerając się z matołami w rodzaju nieodżałowanej pamięci Krugłowa, później terroryzował mnie osiemdziesięcioletni stangret mojej ciotki, a teraz próbuje obrażać polski alchemik. Licencjonowany – dodał z sarkazmem. – Najwyższy czas coś z tym zrobić... Rudnicki przez chwilę próbował utrzymać poważny wyraz twarzy, wreszcie wybuchnął śmiechem. – Pokażę drogę panu hrabiemu – powiedział, wchodząc na schody. Samarin zaklął i podążył za nim. *** Alchemik obejrzał pod światło butelkę z ciemnego szkła i nie stwierdziwszy śladów alkoholu, z westchnieniem sięgnął po następną. Przyniesiony przez Samarina koniak dawno się skończył. – Co o tym wszystkim sądzisz? – spytał Rosjanin. W głosie oficera dawało się słyszeć lekko bełkotliwy ton, ale precyzyjne ruchy sugerowały, że nadal się kontroluje.
36
– Cóż, będziemy mieli kaca, to oczywiste, mimo że wszystkie moje produkty są wielokrotnie destylowane i... – Mówię o enklawach głupku! Myślisz, że ta teoria wieloświata jest coś warta? – A bo ja wiem? Wiele religii twierdzi, że obok naszego istnieją i inne wszechświaty. Hinduizm, buddyzm... Pewnie zresztą jest ich więcej, nie znam się na tym. – No dobrze, niech sobie będą, ale co z enklawami? Dlaczego powstały akurat teraz? – drążył Rosjanin. – Czort wie, czy tylko teraz: świat pełen jest mitów i legend o magach, cudotwórcach, kontaktach z zaświatami. Wiele z nich opowiada o czasach, kiedy po świecie chodzili bogowie i demony. Może to nie jest pierwsza koniunkcja? – Zwariowałeś? Przecież magia nie działa! Nie działała – poprawił się po chwili oficer. Rudnicki skrzywił się niechętnie, zakołysał szklanką: już kilka godzin wcześniej uznali kieliszki za nieporęczne. – Możliwe, że wszystkie te zjawiska mają charakter podobny do przypływów i odpływów morza. Rozumiesz: następuje koniunkcja i pojawiają się u nas istoty z obcych wszechświatów, wraz z magią, alchemią i cholera wie czym jeszcze. Wówczas powstają grymuary, alchemiczne traktaty, być może nowe religie... Później koniunkcja się kończy, znikają korytarze łączące nas z innym uniwersum i naukowcy konstatują, że żadnej magii nie ma, a alchemia to blaga – powiedział wreszcie. – Można tego użyć do ataku? Tych wszystkich alchemicznych ingrediencji i magii? Wobec ludzi, bo co do zamieszkującej enklawę fauny nie mam najmniejszych wątpliwości. – Skąd mam wiedzieć? Enklawy pojawiły się dopiero w zeszłym roku, nie przeprowadzono żadnych poważnych badań, a ja jestem tylko aptekarzem. – Olaf, na litość Boską! Pytam jako przyjaciel, a nie carski urzędnik! Jak myślisz, dlaczego pozwoliłem ci zatrzymać te twoje... trofea? Nie mówiąc już o mieczu. Wydaje ci się, że nie zauważyłem, jak go chowasz? Chciałbym tylko... – Ja też chciałbym otrzymać odpowiedzi na kilka pytań – przerwał mu bezceremonialnie Rudnicki. – Zanim cokolwiek ci powiem. Twarz Samarina przybrała kolor szkarłatu, widać było, że nie jest przyzwyczajony, aby stawiano mu warunki, ale w końcu opanował się gigantycznym wysiłkiem woli. – Pytaj – wycedził. – Krugłow to twoja robota? – Moja. Alchemik skinął głową jak człowiek, którego podejrzenia właśnie się potwierdziły. – Co się dzieje? Skąd ta panika? Bo przecież nie znalazłeś się tu przypadkiem? – Kojarzysz nazwisko Bloch? – Chodzi ci o Jana Blocha, tego bankiera i przedsiębiorcę? „Króla kolei żelaznych”? – Alchemik zmarszczył brwi. – Tak. – Ale przecież on nie żyje, zmarł bodajże w tysiąc dziewięćset drugim? – Owszem, jednak przed śmiercią wydał książkę Przyszła wojna – poinformował sucho oficer. – W kilku tomach. – Nie słyszałem. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Adam Przechrzta
– Nie ty jeden – mruknął Samarin. – Choć swego czasu narobiła sporo szumu, wasza Akademia Umiejętności zgłosiła ją nawet do nagrody Nobla. – No dobrze, w czym rzecz? – Zbliża się wojna – powiedział ze znużeniem oficer. – Nie jakaś banalna awantura, a wielki, światowy konflikt. Brakuje tylko jednego: pretekstu. Biorąc pod uwagę sytuację międzynarodową, to kwestia miesięcy, góra roku. – Ale... Samarin powstrzymał go, unosząc dłoń. – Pozwól mi dokończyć – poprosił. – Cała generalicja, te wszystkie stare pierdziele wierzą w blitzkrieg, przyrodzoną wyższość własnej nacji i nie mają najmniejszych wątpliwości, że Bóg jest po ich stronie. Książka Blocha to jedyna rozsądna analiza problemu przyszłej wojny. Niestety mało optymistyczna. Masowe, liczące miliony żołnierzy armie, ogromne straty wynikające z niedostosowania przestarzałej doktryny wojennej do warunków nowoczesnego pola walki, upadek gospodarczy będący efektem prowadzenia długotrwałych, wyniszczających walk i wynikające z niego wrzenie w niższych warstwach społeczeństwa... Wrzenie grożące rewolucją. To tylko niektóre problemy, jakie nas czekają. I żeby tylko to! – Nie interesuję się specjalnie polityką, ale myślałem, że koniunkcja złagodziła spory między mocarstwami – odezwał się z niepokojem w głosie Rudnicki. – Enklawy to problem dla wszystkich... Samarin wychylił duszkiem pół szklanki, otarł usta niecierpliwym gestem. – Tak to wyglądało – przyznał. – Na początku... Jakiś czas temu Niemcy i Japończycy rozpoczęli eksperymenty w swoich enklawach. To ściśle tajne projekty, ale wiadomo jedno: mają związek z przyszłą wojną. Do tego niektóre stworzenia wydostały się na swobodę, a w Moskwie zginął naczelnik ochrany. Nie od kuli czy bomby, a w sposób sugerujący... – Oficer zacisnął zęby, nie kończąc zdania. Rudnicki poinformował rozmówcę, co sądzi na temat śmierci moskiewskiego dygnitarza, używając określeń powszechnie uznawanych za obelżywe. Spokojnie i nie podnosząc głosu, ale z wyzywającym błyskiem w oku. – A teraz spytaj mnie, matołku dlaczego powinieneś się tym martwić? – zaproponował z kamienną twarzą Samarin. Alchemik obrzucił go gniewnym spojrzeniem i zamiast kontynuować dyskusję, zajął się rozlewaniem wódki. – No? – burknął po chwili. – Dlaczego? – Bo jeśli można w taki sposób zabić człowieka posiadającego naprawdę dobrą ochronę, można zabić każdego – wycedził Rosjanin. – I przecież nikt nie zagwarantuje, że magii będą używać tylko terroryści, nie – pardon! – bojownicy o wolność. A co jeśli spróbują tego zwykli kryminaliści? Może i ty kiedyś trafisz na... – Samarin urwał, widząc minę gospodarza. – Oni już próbowali, prawda? – Miesiąc temu – przyznał. – Tuż po śmierci stryja. Tyle że to nie byli bandyci. – Jak to nie bandyci? Mówiłeś, że nie mieszasz się do polityki? I co się stało twojemu stryjowi? Bo rozumiem, że nie zmarł naturalną śmiercią? – Nie – przyznał Rudnicki. – Co się stało? Pułkownik Krugłow, ot co! Stryj natrafił w enklawie na coś, za co zabiłby każdy
proza zagraniczna Adept
37
Nowa Fantastyka 11/2015 05/2015
alchemik. Chciał to złożyć jako depozyt w strażnicy, ale Krugłow się nie zgodził. Zażądał łapówki. Problem w tym, że stryj nie miał przy sobie tylu pieniędzy, a tamten – z czystej złośliwości! – zażyczył sobie zapłaty z góry. No i zabili go „niezidentyfikowani sprawcy”. W drodze do domu. – Olafie Arnoldowiczu – powiedział Samarin, wstając. – Jest mi niezmiernie... Rudnicki powstrzymał go ospałym gestem. – Daj spokój, nie jesteś niczemu winien, nie było cię tu przecież. Wracając do sprawy: nie wiem, kto konkretnie próbował mnie zabić, jednak musiał być to ktoś z branży. – Alchemik? – Albo mag. – Dlaczego? – Stryj był bibliofilem, wszedł w posiadanie kilku rzadkich grymuarów. Wtedy, przed koniunkcją, nie miało to wielkiego znaczenia, teraz wręcz przeciwnie. Rozumiesz, te wszystkie magiczne podręczniki i alchemiczne traktaty zawierają mnóstwo bzdur. Tylko nieliczne przekazują sensowną wiedzę. Ci, którzy go zabili, nie tylko zabrali... łup, ale też zrozumieli, że dysponuje on pewnymi wskazówkami. Informacjami niedostępnymi dla innych. Chcieli mnie usunąć, żeby położyć łapę na zbiorach stryjka. – A to w jaki sposób? – Każdy alchemik zapisuje majątek gildii, do której należy. Taki przepis. I gildia go przejmuje, o ile nie posiada on naturalnych spadkobierców. A ja jestem jedynym krewnym stryja... – Co to za gildia? – „Srebrny Zamek”. – To filia „Północnego Wiatru”? Rudnicki przytaknął skinieniem głowy. – Co takiego znalazł twój stryj? Polak przymknął oczy, zdawało się, że zapadł w drzemkę. Samarin czekał cierpliwie, nie przerywając ciszy. – Materia prima – powiedział wreszcie. – Każdy alchemik oddałby duszę, aby ją zdobyć. Realizacja odwiecznych marzeń ludzkości, takich jak transmutacja czy stworzenie panaceum, możliwa jest tylko przy jej pomocy. To święty graal alchemii. – Czym jest ta materia? – Przez wieki poszukiwano jej bezskutecznie w wodzie, zawiązkach roślin czy świecie zwierząt. Tymczasem rzeczywistość okazała się dużo mniej skomplikowana. A jednocześnie bardziej złożona... Niemal wszystko w enklawie zawiera materia prima. Jednak przeważnie są to ilości śladowe, coś, co pozwala nagiąć obowiązujące prawa fizyki, ale ich nie unieważnia. Stąd sukcesy alchemików, stąd magia. Ale w enklawie jest i materia prima w najczystszej postaci. Ba! Może nawet więcej niż materia prima. Właśnie ta substancja pozwala robić prawdziwe cuda. Jedna z ksiąg twierdzi, że to z niej Bóg stworzył pierwszego człowieka. – Z „prochu ziemi”? – poddał Samarin. – Być może, nie jestem teologiem – zastrzegł się Rudnicki. – Jednak zbieżność jest zastanawiająca: niejaki Olimpiodor łączył coś, co nazwał „czarną ziemią”, ze stworzeniami określanymi jako theokatáratos, co znaczy tyle co „przeklęci przez Boga”. A jeden z tekstów ze zbiorów stryja mówi, że Bóg stworzył nie tylko Adama i Ewę, ale i… inne istoty. Jednak one wybrały zło i zostały przeklęte. Tyle że nie zabrano im nieśmiertelności, jak pierwszym ludziom, a jedynie wygnano. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– Więc... – Widzę, że już się domyśliłeś: tak, te demony, czy jak je tam zwać, to właśnie theokatáratos. Ich ciała zawierają nie tylko pierwiastek nieśmiertelności, ale i moc, którą można kształtować słowem. A raczej SŁOWEM. Aktem woli. Dlatego żyjemy, dlatego wylizaliśmy się z ran, które powinny nas zabić w przeciągu kilkudziesięciu uderzeń serca... – Ale przecież magia działa i bez użycia ingredientów z enklawy! Sam widziałem, jak... – Owszem – przerwał mu Rudnicki. – Ale to tylko drobne sztuczki. Być może enklawy wytwarzają coś w rodzaju pola magnetycznego? Pola, które wpływa na obowiązujące w naszym wszechświecie zasady? Tak czy owak tym akurat nie ma co się martwić. Gorzej, jeśli w rytuałach użyje się składników pochodzących z enklawy. Dopiero one dają prawdziwą moc. – A przedmioty? Na przykład ten miecz? Alchemik podszedł do solidnie wyglądającego, ściennego sejfu i po trwających parę minut manipulacjach wyjął czarne ostrze. – Trzymaj! – zawołał, rzucając je Samarinowi. Oficer odskoczył z przekleństwem na ustach. – Zwariowałeś?! Mogłem się skaleczyć! Albo zatruć! – Nie mogłeś – zapewnił Rudnicki. – Weź go za klingę – rozkazał. – No dalej, ekscelencjo. Śmiało! Samarin ostrożnie dotknął głowni, przypatrzył się jej pod światło, w końcu przejechał wzdłuż palcem. – Ta broń jest tępa jak nieszczęście! – zawołał. – Owszem – przytaknął alchemik. – A jednak nie do końca... – Nie rozumiem? – Chodź ze mną. Mężczyźni zeszli na parter i Rudnicki otworzył drzwi wiodące na podwórze. – Widzisz ten trzepak? – zapytał. – I co? – Spróbuj odciąć kawałek ramy – zaproponował. – Kpisz sobie? Ona jest gruba jak męski przegub! Jeśli ostrze pryśnie... – Boisz się? Samarin parsknął gniewnie i ciął, zasłaniając oczy ramieniem. Czarna klinga rozkroiła grubą rurę tak, jakby ta była z dykty, a nie żelaza. – Niemożliwe! – Możliwe, możliwe. Mówiłem, że w kontakcie z pierwotną materią liczy się intencja. Nie chciałeś obciąć sobie palców, więc ostrze sprawiało wrażenie tępego. Odwrotnie niż przed chwilą: tu miałeś zamiar coś zniszczyć. Oficer przez dłuższy czas wpatrywał się w miecz, kilkakrotnie przerzucił go z ręki do ręki i ponownie odrąbał kawał żelaznej rury. Metalowa konstrukcja zaczynała przypominać wytwór sztuki abstrakcyjnej, a nie prozaiczny przyrząd do trzepania dywanów. – Czyli w enklawie można znaleźć broń – stwierdził z namysłem Samarin. – W pewnym sensie, ale sam rozumiesz, że to nie jest żadna Wunderwaffe. Taki miecz mógł dawać przewagę w średniowieczu, nie teraz. – Możliwe... – Wracajmy – powiedział Rudnicki, wyciągając rękę po ostrze. Oficer oddał je z wyraźnym ociąganiem.
38
– Pomożesz mi? – spytał. – W czym? – W powstrzymaniu ekspansji enklawy, a w czymże jeszcze? Bo wątpię, żebym mógł cię przekonać do pracy na rzecz Jego Wysokości. A może jednak? – Słusznie wątpisz – odparł sucho Rudnicki. – Ta krew, którą wypiliśmy, nie spowoduje jakichś skutków ubocznych? – podjął temat Samarin, kiedy ponownie zasiedli za stołem. – Skąd mam wiedzieć? Nikt tego nie badał. Będziemy pierwsi. Grunt, że przeżyliśmy. Rosjanin westchnął ciężko. Mina oficera wskazywała, że nie jest specjalnie zachwycony tym, co usłyszał. – Co znowu? – Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę, ale stwór, którego zabiliśmy, miał pewne braki anatomiczne... – Jakie, do licha, braki? Co ty bredzisz? – Nie posiadał pewnego detalu, skądinąd ważnego dla każdego mężczyzny... Rudnicki zmarszczył brwi, najwyraźniej nie pojmując, o co chodzi; zrozumiawszy, wybuchnął śmiechem. – Jego ekscelencja boi się o swoją męskość... – Bardzo zabawne! – warknął z urazą Samarin. – Niektórzy z nas mają coś na kształt życia osobistego! – Prze... przepraszam – wymamrotał alchemik. – Wracając do rzeczy: co z moją propozycją? Rudnicki bezradnie wzruszył ramionami, zakołysał szklanką z alkoholem. – Nie wiem – powiedział szczerze. – Muszę się zastanowić. Poza tym wyjazd do Moskwy... – Jaki wyjazd? – No mówiłeś przecież, że granica moskiewskiej enklawy została przerwana? – Mówiłem o zabójstwie moskiewskiego szefa ochrany – poprawił Samarin. – Granicę enklawy sforsowano w Warszawie. – Jak to w Warszawie?! Czytuję gazety i żadna z nich... – Wybuch gazu w kamienicy na Wilczej – przerwał mu Rosjanin. – Zwłoki leżały w kałużach krwi, ale sekcja nie wykazała żadnych ran. Żeby zatrzeć ślady i nie wywoływać paniki, budynek wysadzono w powietrze. To dlatego wezwano mnie z Petersburga. – Co z murem? – spytał szybko Rudnicki. – Czy wszystkie srebrne pręty są właściwej próby i żadnego nie brakuje? – Owszem – odparł ponuro Samarin. – Nawet taka gnida jak Krugłow nie odważyła się ich ruszyć. – Niemożliwe! Do tej pory srebro zawsze stanowiło nieprzekraczalną barierę! – No właśnie: niemożliwe. A jednak się zdarzyło. Alchemik zerwał się na nogi, jednym szarpnięciem otworzył okno i rozmasował skronie. – Cholera by to wzięła! Nie mogę myśleć po tej wódce! Jeśli demony wyrwały się na wolność, trzeba uprzedzić ludzi! Samarin skrzywił się, słysząc określenie „demony”, ale nie zaprotestował. – Nie bój się, uprzedzimy – burknął. – Jeśli w ciągu tygodnia nie załatwimy tej sprawy, generał-gubernator wprowadzi stan wyjątkowy. – Wykluczyliście wszystkie przyczyny naturalne? To znaczy nienaturalne, ale niezwiązane z enklawą? Gazy bojowe, trucizny? ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Adam Przechrzta
– A jakże. Wierz mi, sprawdziliśmy to w pierwszej kolejności. Policja przeważnie szuka sprawców wśród ludzi, nie demonów. Pseudodemonów – poprawił się natychmiast, ignorując ironiczny uśmiech na twarzy alchemika. – To co? Pomożesz mi czy nie? Rudnicki usiadł na parapecie i wystawił twarz na podmuchy chłodnego, wieczornego wiatru. Przegadali niemal cały dzień. – Zdajesz sobie sprawę, że to się może źle skończyć? – powiedział, oddychając głęboko. – Co konkretnie? – Ta nasza... współpraca. Bo jakby na to nie patrzyć, jesteśmy po przeciwnych stronach barykady. Nie! – Uniósł dłoń. – Teraz ty pozwól mi dokończyć. Owszem, mamy wspólny cel: zabezpieczyć granice enklawy. Ale co później? A i ty stąpasz po ostrzu brzytwy. Wyobraź sobie, co powiedzieliby twoi przełożeni, gdyby dowiedzieli się, że pozwoliłeś mi zatrzymać miecz. Bo nie zabierzesz go, prawda? – Nie zabiorę – przyznał, zagryzając wargi, Samarin. – Tylko wiesz co? Ufam ci. Tam, w enklawie, mogłeś napuścić nas na tego stwora, a sam włączyć się dopiero wtedy, gdy go poranimy. Nie musiałbyś się wówczas kłopotać moim zezwoleniem, bo trupy nie mogą protestować. Dlatego wierzę, że jeśli nasze drogi się rozejdą, to powiesz mi to wprost. Ja obiecuję ci to samo. Więc? – Powiedziałem: zastanowię się – odparł po krótkim wahaniu alchemik. – Daj mi trochę czasu. – Do pojutrza? Nie chcę naciskać, ale mam nóż na gardle. – Umowa stoi – obiecał Rudnicki. – A teraz, ekscelencjo, raczy pan przynieść kolejną butelkę, bo ja już jestem trochę nie tego... Tak, z tej szafy. Ciemne szkło. Tych z lewej nie ruszaj. To środek na potencję. *** Rudnicki przyłożył rozpalone czoło do wielkiego słoja z kiszonymi ogórkami i zajęczał cicho. Tego ranka wszystko robił wolno i po cichu, życie nie przygotowało go na następstwa gigantycznej popijawy. Rozgoryczenie alchemika potęgowała świadomość, że cierpi samotnie: Samarin pochrapywał smacznie na jego łóżku. Inną niepokojącą kwestią była przedstawiona przez Rosjanina propozycja. Rudnicki wzdrygnął się na myśl, że będzie musiał po raz kolejny odwiedzić enklawę i to bynajmniej nie w celu zdobycia kilku alchemicznych ingrediencji. Ba! Żeby tylko! Nie ulegało wątpliwości, że Samarin zażąda pomocy także w sprawie grasujących na wolności bestii. Tymczasem sama idea zetknięcia się po raz kolejny z fauną enklawy wywoływała w nim dreszcz przerażenia. Nie wszyscy mogą być bohaterami, pomyślał alchemik ze złością. Smętne rozważania przerwał mu odgłos ciężkich kroków, najwyraźniej jego posługaczka stawiła się do pracy. Piskliwy, chłopięcy głos świadczył, że w towarzystwie nieletniego syna. Rudnicki zagryzł wargi – w tym akurat momencie wolałby, żeby Okoniowa zapomniała o swoich obowiązkach. Niestety, czterdziestoletnia, krzepka baba z podwarszawskiej Zielonki była równie gamoniowata co sumienna. No, ale w końcu nie zatrudniał jej ze względu na walory intelektualne... – Ło Jezusie najmilejszy! – Kobieta załamała ręce, stanąwszy w progu. – Piliście! – dodała oskarżycielskim tonem.
Adept
39
Nowa Fantastyka 11/2015
– Nie mogłaby Okoniowa mówić nieco ciszej? – poprosił zduszonym głosem Rudnicki. Nie próbował się usprawiedliwiać: kolekcja pustych butelek i panujący w pomieszczeniu bałagan mówiły same za siebie. – Ankoholikom zawsze za głośno – skomentowała ponuro posługaczka. – A najgorsze som takie, co pijom same. I jeszcze ze szklanki. Obraza Boska! Alchemik z wysiłkiem skoncentrował wzrok – na stole poniewierała się tylko jedna szklanka, być może Rosjanin zabrał swoją do łóżka. – Marek – powiedział ochrypłym szeptem do chłopaka Okoniowej. – Leć do księgarni Szyllera na Nowym Świecie i kup mi książkę Jana Blocha Przyszła wojna. Wszystkie tomy. Zapamiętasz? Jan Bloch. – Co mam nie zapamiętać? – pociągnął nosem rozczochrany, piegowaty nastolatek. – Bloch, Przyszła wojna. A na cukierki dacie? – spytał chytrze. – Dam, ale dopiero jak wrócisz. A teraz trzymaj. – Alchemik wyciągnął pięć rubli. Złota moneta zniknęła w niezbyt czystej dłoni chłopaka i Marek rzucił się do drzwi. – Nic, tylko książki by kupowali – sarknęła kobieta. – I pili. Co teraz będzie? – Prosiłem Okoniową, żeby była ciszej! – warknął Rudnicki. – I niech Okoniowa nie sprząta w sypialni, żeby nie obudzić ekscelencji. – Jakiej znowu ekscelencji? – wystraszyła się posługaczka. – Takiej z panów? Co to piją krew robotników i dzieweczki bałamucą? Alchemik podniósł z wysiłkiem słój i pociągnął kilka łyków kwaskowatego, cudownie orzeźwiającego płynu. – Jakiej ekscelencji? Normalnej, ruskiej. Widzę, że Okoniowa znowu czytała socjalistyczne ulotki i powieści groszowe – zauważył. – Wstyd! A przecież w kościele mówili, żeby strzec się czerwonej zarazy... I w kimże tym razem zakochał się przystojny książę? Nie, nie mówcie! Niech sam zgadnę: w służącej! – Nie w służącej, a córce biednej wdowy – odparła z urazą kobieta. – A ekscelencjów to ja się bojam. I moja noga nie postanie w tym domu, dopóki ekscelencje tu bendom! – oświadczyła dobitnie. Rudnicki przymknął oczy, starając się zignorować łupanie w skroniach. Mimo wszystkich niedostatków Okoniowa była krystalicznie uczciwa, czego nie dało się powiedzieć o innych, zatrudnianych jeszcze przez stryja służących. A w obecnej chwili bardziej niż kiedykolwiek nie mógł sobie pozwolić na wpuszczanie do domu nieznajomych ludzi. Sprzątanie stwarzało aż nadto okazji do kradzieży. – On nie z takich ekscelencjów. Tfu! Ekscelencji – poprawił się Rudnicki. – Znaczy, nie taki zły? – spytała nieufnie kobieta. – Uhm – przytaknął. – Do tego nieduża z niego ekscelencja. Rozumie Okoniowa: bywają różne, wielkie i małe. On nie z tych największych, co to piją krew proletariatu. – To tak jak z psami? – upewniła się posługaczka. – Doktor Rotter ma charta, a pani Górkiewiczowa z naprzeciwka ratlerka. – Dokładnie tak – pochwalił alchemik. – To taki ratlerek wśród ekscelencji... ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– No to nieduże z niego panisko – przyznała posługaczka z wyraźną ulgą. – To ja już posprzątam. *** Rudnicki niecierpliwie przewrócił kolejną kartkę, prześliznął się wzrokiem po wykresach i tabelach. W odróżnieniu od wielu innych autorów piszących na tematy związane z wojskowością Bloch nie podkreślał swojej wiedzy, nie epatował pewnością siebie, przytaczał tylko dane. Suche, dokładne, przerażające... Uporczywa rywalizacya państw na punkcie uzbrojeń, dzięki której wojna nawet podczas pokoju rujnuje narody, im trwa dłużej, tem staje się uciążliwszą, dostarcza materyału fermentowi społecznemu, sprzyja rozwojowi prądów przewrotu, które na Zachodzie Europy działać nie przestają. Nie tylko na Zachodzie, pomyślał alchemik. „Prądów przewrotu” nie brakowało i na wschodzie: eserowcy, anarchiści, bolszewicy... A jednak z tych wszystkich narzędzi śmierci wyłania się myśl pocieszająca dla ludzkości: może nauka zdoła wynaleźć kiedyś przyrządy tak straszne, tak przerażające, tak wstrząsające istotą ludzką, że wszelka walka stanie się niepodobieństwem. Jasne! A pewnego dnia słońce wzejdzie na zachodzie. Jeśli wojna jest tak nieuchronna, jak twierdzi Samarin, enklawy staną się dla wojskowych większą pokusą niż sklepy z zabawkami dla małych chłopców. I prędzej czy później ktoś wpadnie na pomysł, jak wykorzystać pierwotną materię do celów militarnych. A wtedy nawet krwawe wizje Blocha staną się bajeczkami dla grzecznych dzieci. Nie da rady, trzeba będzie pomóc Samarinowi. Bo jeśli padną otaczające enklawy bariery, a generałowie zaczną bawić się materia prima, nikt nie będzie bezpieczny. Nikt i nigdzie.
Adam przechrzta Historyk, pisarz, publicysta, autor artykułów m.in. na temat służb specjalnych i walki nożem. Debiutował w „NF” 5/06 „Pierwszym krokiem”, rozwiniętym następnie w powieść, i od tej pory jego dorobek książkowy wzrasta z podziwu godną systematycznością. Ostatnio wydał „Demony czasu pokoju”. „Adeptem” testuje autor kolejny historyczno-fantastyczny świat. Tym razem to XIX wiek z enklawami jak zona z „Pikniku na skraju drogi” Strugackich, tyle że podrasowanymi odpowiednio magią. Zakończenie pozwala spodziewać się kontynuacji, zapewne już w pełnometrażowej formie. (mc)
40
proza zagraniczna
TA PRZYPADKOWA PLANETA (The Chance Planet)
Elizabeth Bear Na tej przypadkowej planecie jesteśmy absolutnie samotni. Spośród wszystkich otaczających nas form życia żadna, poza psem, nie zawarła z nami przymierza. Maurice Maeterlinck
-N
ie sprzedawałbym przecież swojej wątroby – Ilja trzymał wysłużony skórzany uchwyt, kołysząc się w rytm ruchów wagonu metra. – Petra Iwanowna. Słuchasz mnie? - Przepraszam – powiedziałam. Wymieniałam spojrzenia z psem. Stopy bolały mnie nie do wytrzymania – powinnam była spakować szpilki do torby - a na brązowym obiciu jedynego wolnego miejsca pies zwinął się niczym rogalik. Zmrużyłam oczy, a on sapnął rozkosznie i przykrył nos ogonem. Ilja dalej nawijał. Wpuszczałam jego słowa jednym uchem i wypuszczałam drugim, posyłając psu ostre spojrzenie i zastanawiając się, jakby tu zająć jego miejsce. Był to średniej wielkości kundel o sterczących uszach, brudnej sierści i z wielkimi, śmierdzącymi kłakami zwisającymi z owłosionych łap. Pod futrem był chudy jak każdy inny pies – chudy jak ja – ale jego brzuch wydawał się wzdęty. Niedożywienie? Robaki? Kiedy podniósł łeb i wystawił język, ukazały się białe i ostre zęby. Ekran za jego łbem informował o poszukiwaniu ochotników chcących wziąć udział w badaniach klinicznych – za każde z nich płacono prawie tyle, ile miesięcznie zarabiał pracownik sklepu spożywczego. Informację zastąpiło ogłoszenie skierowane do młodych i zdrowych (czytaj: biednych) kobiet oraz mężczyzn, którzy byli gotowi sprzedać swój materiał genetyczny, aby pomóc bezdzietnym, starszym (czytaj: bogatym) parom w poczęciu dziecka. Szkoda, że podczas naszej rozmowy te obcisłe dżinsy prawdopodobnie pozbawiały Ilję płodności. Parsknęłam, a tymczasem ogłoszenie zmieniło się w inne, które informowało mnie, że nie jest jeszcze za późno, aby zapisać się na jesienne zajęcia. Gdybym miała cholerne pieniądze, zapisałabym się też na letnie zajęcia. Miałam tytuł magistra, ale w Moskwie był on bezużyteczny, a zdobycie specjalizacji kosztowało. Kosztowało pieniądze, których nie miałam. Wiedziałam, że nie zdobędę ich, dopóki Ilja nie zacznie dokładać się do kosztów życia. Odwróciłam wzrok i przypadkiem znowu złapałam wątek rozmowy z Ilją. Mówił o swoim najnowszym sposobie na szybkie wzbogacenie się. Ilja zawsze miał jakiś sposób na szybkie wzbogacenie się. Aktualny polegał na wykształceniu czyjejś wątroby. We własnym ciele. Domyślam się, że obok własnego organu. Wyobraziłam go sobie wzdętego, sapiącego jak starzec, którego wnętrzności dały za wygraną po zbyt dużej ilości pędzonego w domu bimbru. Grubego niczym ciężarna kobieta. Zastanawiam się, czy spuchłyby mu kostki. 1
Virtual reality - wirtualna rzeczywistość - przyp. tłum.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Trąciłam go w ramię. - Jak kosmita! W głowie zatańczyły mi sylwetki pogromców duchów. W ubiegłym roku obejrzałam całe to VR1 z moją przyjaciółką GreyGamine, która mieszka w Kitchener, czyli gdzieś w Kanadzie. Zginęłyśmy wtedy wiele razy. Ilja prychnął. To było wyćwiczone, dopracowane i skomplikowane prychnięcie. Często go używał. Złotą Palmę w kategorii prychnięć otrzymuje Ilja Ramonowicz. - Czym to się różni od noszenia w ciele dziecka? – zapytał, obejmując mnie jedną ręką w biodrach. Jego skórzana kurtka – pomarszczona, sztywna i popękana – zaskrzypiała. Próbowałam nie myśleć o tym, że jest prawdopodobnie zbyt stara, by mogła być sztuczna i że prawdopodobnie zaczęła swoje życie na ciele prawdziwej krowy. – Przecież chcesz mieć kiedyś dziecko, prawda? Nie stać nas na dziecko. Nie stać mnie na dziecko. Dopóki nie zdobędę wykształcenia, mogę mieć albo pieniądze, albo czas. Pasek pokrowca jego gitary elektrycznej zsunął mu się z ramienia. Pokrowiec zakołysał się i uderzył mnie w żebra. Ilja przycisnął mnie do siebie. Fantastycznie pachniał: ciepłą skórą i ciepłym mężczyzną. Moje stopy w szpilkach nie bolały jednak dzięki temu ani trochę mniej. No cóż, sama je założyłam, idiotka. - Wychowywanie dziecka to trochę co innego niż hodowanie organu – spierałam się, nie wiem dlaczego. Właściwie to wiem. Kiedy człowiek przestaje się spierać, to tak jakby się poddał. Przyjrzałam się czarnym włosom opadającym Ilji na czoło i próbowałam cieszyć się tym widokiem. Jak Elvis Presley. Albo któryś z Ramones. Albo ten wysoki facet z Objekt 775. Obcisłe dżinsy znów były w modzie. - Przede wszystkim wyhodowanie wątroby trwa krócej niż dziewięć miesięcy – powiedział. – I płacą ci za to. W przypadku dziecka to ty musisz płacić. Płacić, płacić i jeszcze raz płacić. Wbrew sobie poczułam się zaintrygowana. Zatarte już w połowie wspomnienia lekcji biologii skłaniały mnie do zadawania kolejnych pytań. - Ale czy twój organizm by jej nie odrzucił? I czy nie musiałbyś przyjmować całego mnóstwa leków immunosupresyjnych? - Wykorzystują w tym celu komórki tłuszczu. Porażają je czy coś takiego, nie wiem. Zamieniają je z powrotem w komórki macierzyste. A potem pobudzają, żeby zmieniły się w to, co chcą. W coś, co bogaty gnojek, dla którego to hodujesz, zabił swoim bogatym trybem życia. W wątrobę. Płuca. Trzustkę – wzruszył ramionami. – Do ciebie należy tylko dostarczanie temu organowi tlenu i krwi.
proza zagraniczna
41
Nowa Fantastyka 11/2015
- I nie picie – przypomniałam. – I nie ćpanie. Założę się, że nie pozwalają ci nawet zażywać aspiryny. Zapomnij o kawie. O wódce. O wszystkim. - Tak samo jak w ciąży – potwierdził. Powinno to wzbudzić moje podejrzenia. Był stanowczo zbyt zgodny. Rozpraszały mnie jednak jego włosy poruszające się na bladym czole. I jego maleńkie zmarszczki, i sposób, w jaki poruszał nosem. Zbliżaliśmy się do mojej stacji. Za chwilę miałam wysiąść i pójść do pracy. Ilja miał jechać dalej, na próbę swojego „zespołu” o nazwie Blak Boxx. Co tak naprawdę oznaczało spotkanie z trzema najbliższymi przyjacioło-wrogami, picie i granie tych samych pięciu akordów w nierównym tempie 4/4. Wiecie też na pewno, jakie pięć akordów mam na myśli: nic bardziej skomplikowanego niż d-dur. Na szczęście dla Blak Boxx większość rock’n’rolla oparta jest na tych pięciu akordach. Na nieszczęście dla Blak Boxx, żeby grać przed publicznością, trzeba umieć zmieniać je bez patrzenia na ręce. Nie miałam ochoty znowu kłócić się z Ilją o to, kto zapłaci w tym miesiącu za wynajem. Poza tym, choć jego pomysł był abstrakcyjny, mówił w końcu o czymś, co mogło przynieść pieniądze. Powinnam spróbować zachęcić go do tego rodzaju myślenia. Dlatego też, kiedy pociąg zatrzymał się na stacji, nie wszczęłam awantury o pieniądze, tylko odsunęłam się od niego łokciem i zrobiłam krok w tył. Położył mi dłoń na ramieniu, być może po to, żeby zapewnić mi równowagę. Musiałam dziwnie na niego spojrzeć, bo bardzo ostrożnie cofnął rękę. - Zastanowisz się nad tym? – zapytał. Nagle cała rozmowa przybrała zupełnie inny kształt, jak obraz, na który człowiek patrzył pod złym kątem i nagle uświadamia sobie, że to, co wziął za wazę z kwiatami jest tak naprawdę starą babą z krzywym nosem. - Mówiliśmy o tobie – powiedziałam. Pociąg zatrząsł się, hamując bardziej gwałtownie. Potknęłam się, ale zdążyłam chwycić poręcz nad psem. - Ja? Ja nie mogę być gruby! – powiedział na tyle głośno, że kilka głów obróciło się w naszą stronę. – Muszę być gotowy do wyjścia na scenę! - Jestem pewna, że otyłe kelnerki zbierają świetne napiwki – odwarknęłam. – A przypomnij mi, kto płaci za dach nad naszymi głowami? Okazało się, że wysiadam przed psem. Czyli chyba należało mu się to miejsce, skoro jechał dłużej. Kiedy przechodziłam obok, zwierzę zaskomlało i posłało mi żałosne spojrzenie. W torebce miałam tylko zachomikowaną tabliczkę dobrej czekolady, która dla psów jest trucizną. A nawet gdyby nie była, nie pozwoliłabym, żeby Ilja się o niej dowiedział. Porządna czekolada była już nie tylko luksusem, ale też prawdziwą rzadkością. Poza tym to, co ja potrafiłam dawkować sobie przez dwa tygodnie, Ilja zjadłby w pięć minut i byłby jeszcze zły, że nie miałam więcej. - Przykro mi – powiedziałam do psa. – Nic tu nie ma. Wysiadłam ze zdezelowanego wagonu metra, zagłębiając się pomiędzy kremowe marmury i ornamenty stacji Nowokuznieckaja. Drzwi zamknęły się za moimi plecami. Boże, co ja robię ze swoim życiem? ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Dziesięć godzin obsługiwania stolików w takich butach, znoszenia szczypania w tyłek i wyjaśniania składu drinków dupkom, którzy przy odrobinie chęci w mgnieniu oka mogliby zdobyć te informacje z intranetu, nie popsuło mi nastroju dużo bardziej, ale też go nie poprawiło. Wróciłam do domu prawie pustym metrem, żałując, że nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby odłączyć pozostałych dwóch pasażerów i nieustanny jazgot reklam. Odfiltrowywanie zbyt dużej części rzeczywistości podczas samotnych powrotów do domu nocą nie jest zbyt bezpieczne. Ale pragnienie pozostaje. Tym razem żadnych psów. Winda znowu nie działała. W końcu zdjęłam buty i boso pokonałam pięć kondygnacji brudnych, śmierdzących szczynami schodów, przy każdym kroku przysięgając w myślach, że jeśli Ilja śpi pijany na kanapie, to wyniosę na podwórko każdą parę jego obcisłych czarnych dżinsów oraz jego ukochane buty z klamrą, a potem wszystko to spalę. Będę tańczyć na boso wokół ognia niczym bachantka. Niczym wiedźma. Właśnie tak kobiety zmieniają się czasem w wiedźmy. Wracamy do domu i o ten jeden raz za dużo znajdujemy naszego partnera przyklejonego do kanapy jak pijawka do ofiary, a potem dochodzimy do wniosku, że lepiej już mieszkać w chatce na kurzej nóżce. Kurza nóżka nigdy cię nie zawiedzie. Jednak kiedy weszłam do mieszkania, czekało na mnie ciepłe jedzenie na kuchence, talerze na stoliku oraz masaż stóp. Założę się, że chatka na kurzej nóżce nie robi zbyt dobrego masażu stóp. A już na pewno nie gotuje. Choćby kaszy z soczewicą. To była dobra kasza z soczewicą. Z dodatkiem czosnku. I cebuli. I to nie ja ją przygotowałam. Żeby gotować, potrzebujesz magicznego kociołka. A do tego moździerza i tłuczka, który sam się porusza. Ilja umył mi stopy. Następnie jego palce zaczęły naciskać i poruszać się po łukach. Jęczałam i napinałam się, ale kiedy przestawał, prosiłam, żeby kontynuował. Odłożył moją stopę na poduszkę i wstał. - Gdzie idziesz? - Jak na kobietę, której facet tak się stara, strasznie jesteś marudna – powiedział, wchodząc do kuchni. Chwilę później był już z powrotem, a w ręku trzymał kieliszek zimnej wódki. – Na zdrawie. - Chcesz mnie zmiękczyć – stwierdziłam, ale nie odmówiłam wódki. Była zimna i gorąca jednocześnie: zimna w ustach, gorąca w gardle, ciepła w brzuchu. - A czego ty właściwie chcesz? Usiadł z powrotem i wcisnął kciuki w moje śródstopie, aż zawyłam. Z jawnym brakiem zainteresowania zapytał: - Miałaś dzisiaj jakichś obcokrajowców? Nie było to jednak zupełnie bezinteresowne pytanie. Obcokrajowcy dają lepsze napiwki. Poza tym Ilja miał obsesję na punkcie dwudziestowiecznego punk rocka – świadczyła o tym zawartość jego szafy – a dwudziestowieczny punk rock najbujniej rozwijał się w Anglii i w Ameryce. Dzisiaj nie ma już u nas tak wielu obcokrajowców jak przed kryzysem węglowym. - Ty zawsze prowadzisz jakąś grę – powiedziałam. Pocałował mnie w podeszwę stopy. - Nigdy nie mówisz mi prawdy. Mógłbyś powiedzieć mi prawdę.
42
- Ee tam – odparł, naciskając zbyt mocno. – Prawda jest nienaukowa. Samo pojęcie prawdy jest nienaukowe. - Jesteś cynikiem – omal nie powiedziałam „nihilistą”, co prawdopodobnie również byłoby prawdą, ale ze słowem tym wiązała się zbyt długa historia, żeby rzucać nim tak na prawo i lewo. - Jeśli uznajemy, że wiemy, co jest prawdą, to wierzymy, że znamy odpowiedzi – kontynuował. – A jeśli wierzymy, że znamy odpowiedzi, przestajemy zadawać pytania. Jeśli natomiast przestajemy zadawać pytania, to kierujemy się właściwie wyłącznie ślepą wiarą. A to oznacza koniec nauki. - A czy miłość nie jest pewnego rodzaju wiarą? - W takim razie dlaczego zadajesz mi tyle pytań? – zaśmiał się, żeby zmniejszyć szpilę, którą mi wbijał. Wiedziałam, że ma rację. Mimo to wyciągnęłam poduszkę spod głowy i położyłam ją sobie na twarzy. Co on wiedział o nauce? Nie potrafił nawet grać na gitarze. Dwa dni później Ilja i ja znowu widzieliśmy tamtego psa i doszłam do wniosku, że to suczka. Być może dojeżdżaliśmy do pracy o tej samej porze. A może jeździła metrem w tę i z powrotem, a my po prostu na nią trafiliśmy? Nie sądzę. Wyglądała, jakby miała pracę. Wyglądała, jakby dokądś jechała. Być może jej pracą było żebranie o jedzenie. Kiedy przechodziłam obok niej, żeby wysiąść, znowu zaskomliła, a ja znowu nic dla niej nie miałam. Kolejna istota, którą musiałam rozczarować. Po wyjściu z pracy kupiłam u ulicznego sprzedawcy kilka twardych kiełbasek. W drodze powrotnej do domu nie spotkałam jednak psa, zawinęłam więc kiełbaski w chustkę i upchnęłam je na dnie mojej torby, gdzie wiedziałam, że Ilja ich nie znajdzie. Pomyślałam, że może spotkam suczkę następnego dnia. Znowu czekała na mnie kolacja: kiełbaski, papryka i dobry chleb. Ilja znalazł gdzieś nawet wino, co było tak cudowne, że aż nieprawdopodobne. Wino trudno jest zdobyć: stare winnice usychają z gorąca, a nowe nie funkcjonują jeszcze zbyt dobrze. Tak przynajmniej słyszałam. Ilja wydawał się zdenerwowany. Krążył nade mną. Kiedy wreszcie usiadł, zaczęłam powoli jeść paski papryki, oszczędzając je. Były pikantne, pyszne i gęsto polane tłuszczem z kiełbasek. Ilja dłubał widelcem na swoim talerzu, aż w końcu oparł się na łokciach i spojrzał na mnie. Wiedziałam, że zaraz stracę apetyt, dlatego przed podniesieniem wzroku ugryzłam kolejny kęs kiełbasy. - Myślałaś o tym zaszczepieniu wątroby? – zapytał. Przełknęłam. Sięgnęłam po wino i powoli upiłam dwa łyki. - Nie. - Myślę, że- Nie – powiedziałam. – Mam na myśli to, że przemyślałam tę sprawę. I moja odpowiedź brzmi: nie. Jeśli chcesz wykorzystać jakieś ciało do hodowli obcej wątroby, wykorzystaj własne. Ja pracuję, żeby zarobić na życie. Kiedy mogę, chodzę na zajęcia. A co ty robisz, do cholery? - Nie rozumiem. Potrzebujemy tych pieniędzy, żeby opłacić trasę koncertową. Potrzebujemy ich dla zespołu. - Poczekaj. Czy podczas trasy koncertowej nie powinno się raczej zarabiać pieniędzy? ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
proza Elizabeth zagraniczna Bear
- Zarobimy tę kasę, a nawet więcej, na merchandisingu. To będzie mocne wejście! - A co ze mną? – spytałam. – Potrzebuję jeszcze tylko roku albo sześciu miesięcy, żeby zrobić specjalizację. Co ja będę z tego miała? Chwycił mnie za rękę. - Kupię ci dom. Dwa domy! Myślę, że nawet w to wierzył. - Petra – mówił, gładząc kciukiem moją dłoń. – Wiesz, że jeśli tylko dostaniemy szansę, możemy zmienić świat. Możemy być kolejnym Black Flag albo Distemper. Złapałam się na tym, że pochmurnieję i odwracam wzrok. Ilja wstał, dolał mi wina i pocałował mnie w szyję. - Pomóż mi zmienić nasze życie – wyszeptał. – Wiesz, że robię, co mogę. Potrzebuję tylko, żebyś we mnie uwierzyła. Jego oddech poruszył kosmykiem moich włosów, zaczesanym za ucho. Ilja odnalazł dłońmi moje ramiona i zaczął masować. Byłam zbyt zmęczona, żeby się złościć, a poza tym pachniał tak przyjemnie. Odchyliłam się, opierając głowę o jego twardy, ciepły brzuch. Pozwoliłam mu gładzić się po włosach i zaprowadzić się do łóżka. Kiedy następnego dnia obudziłam się, żeby wstać do pracy, Ilji już nie było. Dziwne, bo zwykle nie wychodził z domu przed trzecią. Zostawił mi notatkę, której nie sposób było odczytać. A naprawdę próbowałam to zrobić! Jakie były szanse, że znalazł pracę? Czy chwaliłby się tym zawczasu, czy może chciałby zaskoczyć mnie swoją bezprecedensową pracowitością? Wstałam, umyłam się, ubrałam i wyszłam na zewnątrz. Był piękny dzień. Niebo miało świeży, słodki kolor, który przypominałby dojrzały owoc, gdyby owoce były niebieskie. Szłam w stronę stacji metra, wzdłuż długich przecznic z betonowymi krawężnikami, a z obu stron osaczały mnie gigantyczne prostopadłościany budynków. Psy i ludzie pędzili tą samą trasą z nastawieniem prawdziwych mieszczuchów: Idę gdzieś i to jest ważne. Nikt się nie rozglądał. Mieszkałam w nieciekawej okolicy, której nie odwiedzali turyści. Ulice zapchane były wszystkim, od topornych autobusów po mikrotaksówki. Nie mamy tu zbyt wielu samochodów solarnych – nie sprawdzają się w zimie – ale sporo jeździmy rowerami. Wyrobiłam się wcześnie – siedzący w mieszkaniu Ilja zawsze mnie spowalnia – a pogoda była na tyle ładna, że pomyślałam nawet o wypożyczeniu roweru przy stacji metra i pojechaniu nim do pracy, ale oprócz butów nie wzięłam ze sobą ubrania na zmianę, a nie chciałam spędzić całego wieczoru spocona. Zauważyłam jedną starą limuzynę na paliwo. Śmierdziała, a głośny ryk jej silnika sprawił, że zapragnęłam podnieść jakiś duży kamień i rzucić nim w przednią szybę. Powstrzymał mnie fakt, że szyba była zapewne kuloodporna, a także domysł, że kogoś, kto mógł pozwolić sobie na utrzymywanie samochodu na paliwo, stać też było na zatrudnienie ochroniarzy, którzy bez wahania rzuciliby mnie na ziemię i połamali mi ręce. Miałam na sobie wygodniejsze buty. Nie wierzyłam jednak zbytnio w swoje umiejętności sprinterskie. Odwróciłam się więc i zeszłam do metra. Byłam przed czasem. Kiedy czekałam na pociąg, moja koleżanka, suczka, przydreptała i usiadła obok mnie. Jej bursztynowo-czarna sierść odłaziła wielkimi kawałkami, sprawiając,
proza TA PRZYPADKOWA zagraniczna PLANETA
43
Nowa Fantastyka 11/2015 05/2015
że gładkie, wierzchnie kosmyki zwisały jeden obok drugiego. Spojrzała na mnie i zaśmiała się po psiemu, wystawiając język. Przypomniałam sobie o kiełbasce i o tym, że zapomniałam zjeść śniadanie. Podzieliłam się z nią. Suczka wzięła ode mnie swój kawałek z gracją damy przyjmującej kanapkę podczas przedpołudniowej herbatki. Kiedy przyjechał pociąg, wsiadłyśmy razem. Było kilka wolnych miejsc i spodziewałam się, że suczka zajmie jedno, a ja inne. Zamiast tego, kiedy usiadłam, pies zwinął się na moich stopach z sapnięciem, którego przy tak kiepskiej znajomości psiego języka nie rozumiałam. Jechaliśmy w ciszy, zbliżając się do stacji, na której wysiadałam do pracy. Atmosfera była dziwnie towarzyska, do czego nie byłam przyzwyczajona. Po prostu cicha koegzystencja. Przez chwilę rozumiałam, dlaczego ludzie lubią psy. Wstałam, przestępując ponad suczką, i skierowałam się do otwartych drzwi. Ruszyła za mną. Nie tak, jakby chciała wysiąść. Tak, jakby chciała zablokować mi drogę. - Odsuń się – powiedziałam, udając, że rozmawianie z psem nie jest idiotyczne. Pozostali pasażerowie zerknęli w naszą stronę i odwrócili wzrok, bo tak to już jest w dużych miastach. Próbowałam ją obejść. Suczka obniżyła łeb i warknęła. Cofnęłam się, zaskoczona. Podskakując na jednej nodze, ściągnęłam but. Była to jedyna broń, jaką dysponowałam. Podniosłam ją, żeby walnąć suczkę. Ta pochyliła łeb – była wyraźnie wystraszona – ale się nie poruszyła. Patrzyła na mnie i niewinnie merdała ogonkiem; nie szczerzyła już zębów. Wyobraziłam sobie, że jest wilkiem z bajki: „Nie zabijaj mnie, książę Iwanie. Jeszcze ci się przydam!”. Wtedy właśnie zauważyłam, że jest w ciąży. Szczeniak musiał kopnąć albo poruszyć się w jej brzuchu, bo pod skórą na chwilę pojawiło się wybrzuszenie. Upuściłam but na ziemię i wsunęłam w niego stopę. Nie miałam zamiaru bić tenisówką ciężarnego psa. Suczka dotknęła nosem mojej dłoni i zamachała ogonem. Spojrzała na drzwi i znowu na mnie. Naparła na moją nogę, a kiedy drzwi się zamknęły i pociąg ruszył, poprowadziła mnie z powrotem na moje miejsce – było wciąż wolne, podobnie jak miejsce obok. Kiedy usiadłam, wskoczyła na sąsiednie miejsce i położyła mi łeb na kolanach. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Być może byłam po prostu zbyt zaskoczona, żeby jej się opierać. A poza tym i tak miałam jeszcze dużo czasu do rozpoczęcia zmiany. Dwa przystanki później, kiedy pociąg zbliżał się do stacji, zeskoczyła na podłogę i znowu trąciła mnie śliskim nosem. Skoro powiedziałam już A, to równie dobrze mogłam powiedzieć B. Podążyłam za psem przez zatłoczoną stację, wjechałam z nią windą – nawet się nie zatrzymała – a potem wyszłam na zewnątrz, w piękne popołudniowe słońce. Co jakiś czas suczka obracała głowę, żeby sprawdzić, czy jestem z tyłu, ale poza tym w ogóle się nie zatrzymywała. Musiałam przyspieszyć, żeby dotrzymać jej kroku: to tyle z pojawienia się w pracy niespoconą. Po przejściu niecałego kilometra suczka zwolniła. Opuściła łeb i ostrożnie stawiała każdy krok. Zrozumiałam, że to polowanie i skryłam się w cieniu sąsiedniego budynku. Czułam się, jakbyśmy były szpiegami. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Przed nami znajdował się miniaturowy park – maleńka wyspa zieleni otoczona żelaznym ogrodzeniem z czarnych, powykręcanych prętów. Kiedy dotarłyśmy do skraju parku, gdzie chodnik pokrywały cienie liści, zobaczyłam dwie osoby siedzące na ławce po przeciwnej stronie placu. Patrzyły w innym kierunku, a dzięki dziwacznemu zachowaniu psa zachowywałam się cicho. Nie słyszały mnie. Natychmiast rozpoznałam jedną z nich, nie tylko po obcisłych dżinsach, skórzanej kurtce i opartym o ławkę pokrowcu od gitary. Druga osoba była kobietą. Nie potrafiłam powiedzieć o niej nic więcej, ponieważ Ilja posadził ją sobie na kolanach i wsunął jej język tak głęboko do gardła, że zapewne mógł powiedzieć, co jadła wczoraj na śniadanie. W ilu próbach, na które jeździł, rzeczywiście brali udział muzycy – zakładając, że w ogóle można ich tak nazwać? Spodziewałabym się, że ręce będą mi się trząść, a żołądek podejdzie mi do gardła. Spodziewałabym się, że będę próbowała znaleźć jakieś wytłumaczenie. Zamiast tego poczułam – fizycznie odczułam – coś w rodzaju ponurej akceptacji. I potężnej frustracji. Zachowałam się jak typowa Rosjanka, pomyślałam i musiałam powstrzymać się od śmiechu, który narasta w ludziach dostrzegających, że zachowali się bardzo stereotypowo. Suczka oparła się o moją nogę, a ja zagłębiłam palce w jej tłustym futrze. Spojrzałam na nią, a ona na mnie. Wyobraziłam sobie, że pyta: Chcesz wszcząć bójkę? Jej ogon zataczał małe kręgi. Czekała, co zrobię. Cofnęłam się w cień budynku, obróciłam i ruszyłam z powrotem do metra. Suczka biegła za mną przez chwilę, a potem podążyła w swoją stronę. Nie miałam nic przeciwko. Pewnie musiała iść do pracy, tak jak ja. Ostatecznie wypożyczyłam rower. Było za późno, żeby jechać metrem. Podczas przerwy znalazłam wolny kąt w kantorku pracowników i czytałam wszystko, co mogłam znaleźć na temat psów. Byłam zmęczona i miałam mdłości. Chciałam iść już do domu. Jakimś cudem przetrwałam całą zmianę, ale nie dałam już rady być zuchwała i flirciarska, więc napiwki zebrałam gówniane. Następna kłótnia pomiędzy mną a Ilją nie odbyła się w chwili, kiedy przestąpiłam próg mieszkania. Stało się tak tylko dlatego, że Ilja już spał, a ja nie zdołałam znaleźć wystarczającej liczby „kurew”, żeby go obudzić. Następnego ranka byłam zbyt wściekła, żeby ująć to w słowa. Jasne, wcześniej też mnie denerwował. Tak właśnie działają na siebie partnerzy, no nie? Ale myślałam, że tworzymy jedną drużynę. Myślałam, że... Myślałam chyba, że kiedyś weźmie się w garść i wreszcie stanie na nogi. Myślałam, że go ratuję. W końcu, na szczycie ruchomych schodów stacji metra, Ilja uznał, że ma już dość mojego grobowego milczenia i zapytał, o co chodzi. Zrobił to jednak w bardzo nieodpowiedni sposób, bo zatrzymał się, pociągnął mnie za łokieć, spojrzał na mnie groźnie i zapytał: - Co się tak, kurwa, boczysz z samego rana? Była prawie trzecia, ale nieważne. Strząsnęłam jego dłoń z łokcia, odwzajemniłam spojrzenie i warknęłam: - Zdradzasz mnie!
Elizabeth Bear
Marcin Kułakowski
44
Widziałam, jak analizuje kolejne potencjalne odpowiedzi. Zastanawiał się nad paleniem głupa, ale wyglądałam na zbyt przekonaną. Musiał wiedzieć, że jestem pewna tego, co mówię. Ostatecznie zdecydował się na: - To był przypadek! - Że niby potknęła się i nadziała na twojego fiuta?! – podniosłam ręce. Robiliśmy scenę i czułam się z tym wspaniale. - Petra- Nieważne, Ilja. Nieważne. Jedziesz następnym jebanym pociągiem. A kiedy wrócę do mieszkania, twoich rzeczy ma tam już nie być. - Na umowie najmu jest też moje nazwisko! - A kiedy ostatnio płaciłeś za wynajem? Podszedł do mnie bliżej. Przyszło mi do głowy, żeby go spoliczkować, ale to zapewniłoby mu przewagę moralną. Nie cofnęłam się jednak. - Następny pociąg – powtórzyłam. – Nie jadę z tobą. Żeby dojść do windy, musiałabym przeciskać się obok niego. Zamiast tego odwróciłam się i zjechałam schodami. Kiedy dotarłam do pracy, musiałam pobiec do łazienki, żeby zwymiotować. Dobrze, że barman Misza trzyma w swoim fartuchu cukierki miętowe, bo w przeciwnym razie każdy klient, którego obsługiwałam tamtego wieczoru, wyczułby ode mnie wymiociny. Dlaczego u diabła przez cały ten czas nie dymałam się z kimś takim jak Misza? Pewnie dlatego, że jest gejem. Ale wiecie, tak poza tym. Kiedy wracałam do domu, wciąż było mi niedobrze, a kołysanie nocnego pociągu metra wcale nie pomagało. Było przynajmniej dużo wolnych miejsc, ale na próżno szukałam wzrokiem znajomej suczki. W pierwszym wagonie jechałam tylko ja i babcia w średnim wieku, ubrana w gruby płaszcz. Usiadłyśmy naprzeciw siebie. W jawnym pogwałceniu wszelkich zasad zabraniających zaczepiania nieznajomych w pociągu, zapytałam ją, czy widziała psa. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
- Nie dzisiaj – odparła. – Ale czasami go widuję. To ten z futrem jak u wilka, tak? Kiwnęłam głową. Wciągnęła wargami sztuczną szczękę. - Moja babcia opowiadała, że za Sowietów w Moskwie łapano psy. Później, jak byłam już starszą dziewczyną, namnożyło się ich. Przez jakiś czas dobrze sobie radziły. A potem ludzie wiele z nich otruli i wykopywali je z metra nawet w czasie mrozów. One są jednak mądre. - Naukowcy twierdzą, że stają się coraz mądrzejsze. Wykonała ręką ruch, jakby chciała się od czegoś odpędzić. Daj spokój. - A ja twierdzę, że zawsze były mądre. - Ewoluują – powiedziałam. – Czytałam, że psy same się udomowiły. Trzymały się blisko odpadków, które wyrzucali ludzie. Ich szczeniaki bawiły się z naszymi dziećmi do momentu, kiedy zrozumiały – i my także – że będziemy dobrymi kompanami. Ewoluowaliśmy w tropikach, a one w klimacie podbiegunowym, ale posiadaliśmy podobne cechy siedliskowe. One miały kły, a my ogień. One posiadały lepszy słuch i węch, a my lepszy wzrok i zręczne dłonie. Zawarliśmy swego rodzaju kontrakt. Wzięłam oddech. Kobieta patrzyła na mnie, czekając, aż skończę. - Niektórzy naukowcy twierdzą, że ewolucja to walka pomiędzy żeńskimi i męskimi przedstawicielami tych samych gatunków. Osobniki męskie chcą mieć tyle potomstwa, ile tylko się da, we wszystkich możliwych miejscach. Osobniki żeńskie dbają o to, żeby potomstwo, które wychowują, było jak najsilniejsze i jak najmądrzejsze. Chcą też, aby ich ojcami były najlepsze samce. - Wierzy pani w to? Zaśmiałam się. - Brzmi jak teoria wymyślona przez jakiegoś faceta, który uważa się za nie wiadomo kogo, prawda? Jak usprawiedliwienie. - Takimi stworzył ich Bóg – kobieta podniosła brwi i zmarszczyła czoło pod chustą. Jakby szykowała się do kłótni. A każdy zdrowo myślący człowiek wie, że z takimi babciami lepiej się nie sprzeczać. – Psy też są takie, jakimi stworzył je Bóg. To nasi pomocnicy.
TA PRZYPADKOWA PLANETA
45
Nowa Fantastyka 11/2015
Pokiwałam głową, kapitulując. - Pragną czułości – powiedziała babcia. – Mieszkają w Moskwie od zawsze. Są jak inni Rosjanie. Próbują przetrwać. Zdobyć trochę tłuszczu przed nadejściem kolejnej zimy. - To dotyczy nie tylko Rosjan. Jeśli pominąć tych kilka osób, które mają wszystko, świat tworzą ludzie, którzy tak samo jak my próbują zdobyć trochę tłuszczu przed nadejściem kolejnej zimy. - Być może – uśmiechnęła się. – Ale pies zna to metro lepiej niż ktokolwiek z nich – mówiąc to, spojrzała na mnie bystro. – Masz problemy z jakimś mężczyzną, panienko? - Czy to takie oczywiste? Wydała z siebie jeden z tych skrzypiących odgłosów, które słyszy się tylko z ust starych kobiet – zbyt przemyślany, by móc go uznać za westchnięcie lub śmiech. - Gdybyś jeździła metrem tak długo jak ja, widziałabyś więcej złamanych serc niż stacji. Powinnaś go rzucić. Taka ładna z ciebie dziewczyna. - Już to zrobiłam – odparłam, czując się lepiej. Czy naprawdę słuchałam porad miłosnych Baby Jagi? Chatka na kurzej nóżce wydawała się coraz bardziej kusząca. - Obstawaj przy swoim – powiedziała. – Kiedy wróci do ciebie, skruszony, pamiętaj, że stać cię na kogoś lepszego. Bo wróci. Oni zawsze wracają. Zwłaszcza kiedy się dowie, że jesteś w ciąży. - Ja... co? Jakby w odpowiedzi na jej stwierdzenie żołądek znowu podskoczył mi w brzuchu, a w gardle poczułam kwaśny posmak. Kobieta położyła sobie palec na nosie. - Babuszki potrafią to wyczuć – stwierdziła. – Zawsze to poznamy. Kiedy wróciłam, Ilja oczywiście nadal był w mieszkaniu. Wyrzucanie ich nigdy nie działa. Wiedziałam, że jest w domu – to znaczy, tam – zanim jeszcze wsunęłam klucz do zamka. Słyszałam muzykę, którą wydawały jego palce poruszające się po sześciu strunach gitary. Był lepszy, niż pamiętałam. Arpeggia i przerywniki, migotania dźwięków, wabików i pokus. To było piękne i na chwilę zatrzymałam się z policzkiem przyciśniętym do drzwi. Może naprawdę mógł zmienić świat swoją muzyką? Może byłam niesprawiedliwa. Przynajmniej w stosunku do jego talentu. Ilja siedział na kanapie, pochylony nad gitarą jak nad kochanką. Grzywka opadała mu na czoło, a ja przytknęłam dłoń do ust. Musiałam zacząć obgryzać paznokcie, żeby powstrzymać się przed wygładzeniem mu włosów. Podniósł wzrok, zobaczył mnie i dokończył arpeggio. Odłożył gitarę, podszedł do mnie i zamknął zniszczone drzwi. Przyjrzał mi się, a ja dostrzegłam w jego oczach zimne, wykalkulowane kłamstwo. Zanim otworzył usta, powiedziałam: - Widziałam cię. Zamrugał. Źle to rozpoczęłam, ale nic mnie to nie obchodziło. - Widziałaś mnie? - Z nią. Kimkolwiek do cholery ona jest. Nie chcę słuchać twoich tłumaczeń. - Ale jak? – kiedy zadawał to pytanie, wydawał się mniejszy. Nie chciałam mu mówić, ale niektóre wybuchy śmiechu są tak gorzkie i szorstkie, że słowa same się do nich przyklejają. - Pamiętasz suczkę? Tę z metra? To ona mi pokazała. - Nie rozumiemebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
- Nie musisz – usiadłam na podłodze, całkiem niespodziewanie. Po prostu dlatego, że mogłam. Z tego samego powodu ukryłam twarz w dłoniach. – Kurwa, Ilja, ja jestem w ciąży. Zapadła cisza. Długa cisza. Kiedy wreszcie zdołałam zwalczyć zdwojoną siłę grawitacji i podnieść na niego wzrok, Ilja gapił się na mnie. - W ciąży – powtórzył. Skinęłam głową. - Ależ to wspaniale! – oświadczył. A potem zdeptał tlącą się we mnie iskierkę nadziei, zanim w ogóle ją poczułam. – Możesz to sprzedać. Embrion! W tym momencie to tylko komórki macierzyste... - Sprzedać – powiedziałam. - Tak. - Żeby sfinansować twoją trasę? - A po co innego? O Boże. Nie wiedziałam, że powiedziałam to na głos, dopóki Ilja nie przestał ględzić i nie spojrzał na mnie. - Co? - O Boże – powtórzyłam. – Pierdol się. Jakimś cudem udało mi się wstać. Pamiętam dłoń na podłodze i ból ud, jakbym była pijana. Pamiętam, jak patrzyłam mu w oczy. I pamiętam, co powiedziałam: - Zatrzymaj sobie to jebane mieszkanie. Jutro zadzwonię do właściciela i usunę moje nazwisko z umowy najmu. - Petra? Odwróciłam się do niego plecami. Bełkotał coś o jedzeniu w piekarniku. Pytał, z czego ma płacić za wynajem. Zatrzymałam się z ręką na klamce. - Jeśli o mnie chodzi, to możesz nawet handlować na Prospekcie Twerskim. Oczywiście już w połowie drogi do windy zorientowałam się, że mam przy sobie tylko robocze ubranie, torbę i dwie pary butów, z czego jedną bardzo niewygodną. Nie miałam jednak zamiaru psuć takiego wyjścia i wracać, żeby spakować walizkę. Gdybym to zrobiła, żadna szanująca się chatka na kurzej nóżce nie chciałaby mieć ze mną nic wspólnego. Znalezienie psa zajęło mi dwa dni. Większość pierwszego dnia, poza pracą – nie mogłam jej teraz zaniedbywać! - spędziłam w klinice oraz na usuwaniu mojego nazwiska z umowy najmu, oglądaniu kilku innych mieszkań i szukaniu noclegu na te kilka dni, dopóki któreś z nich nie będzie dostępne. Okazało się, że barman Misza oraz jego chłopak nie mieli nic przeciwko, żebym przespała się u nich kilka nocy, a wszyscy w pracy z radością zareagowali na wieść, że Ilja zrzucony został w otchłań historii. Jak to jest, że dopiero kiedy rzucasz faceta, dowiadujesz się, jak bardzo twoi przyjaciele go nienawidzili? W każdym razie kiedy już się ogarnęłam, zaczęłam szukać swojej psiej przyjaciółki. Polegało to głównie na wsiadaniu do metra na mojej stacji – mojej starej stacji – wcześniej, niż robiłam to zazwyczaj, a potem sprawdzanie pierwszego wagonu każdego pociągu i wypatrywanie przypominającego wilka pasażera. Miałam kiełbaskę w kieszeni i bolał mnie brzuch, ale zapamiętałam z tamtych poszukiwań głównie ponurą determinację. Suczki nie było w metrze.
46
Kiedy czekałam na kolejny pociąg, podeszła do mnie, usiadła po lewej jak stara przyjaciółka i spojrzała na mnie, unosząc przednią łapę. Jakby chciała powiedzieć: „Piątka?” Odłamałam kawałek kiełbasy i podałam jej. - Dziękuję – powiedziałam. Była tak samo uprzejma, jak poprzednio. Wyglądała może tylko na trochę grubszą. Musiała być tuż przed rozwiązaniem. Dotknęłam brzucha, wyobrażając sobie, że mógłby tak samo mi urosnąć. Ból się nasilił. Może kiedyś. Po zrobieniu specjalizacji. Nie miałam jednak zamiaru rodzić leniwego dzieciaka leniwego Ilji. Nieważne, jak wspaniale by nie pachniał. Nadjeżdżał pociąg. Czułam, jak podnosi się ciśnienie powietrza i słyszałam terkot kół na metalowych szynach. - Skąd wiedziałaś? – zapytałam suczkę. – Jestem twoją dłużniczką. Spojrzała na mnie, marszcząc brwi. Spodziewasz się jakiejś awantury? Nie merdała ogonem. Westchnęłam i powiedziałam: - Po prostu chciałabym wiedzieć, jak bardzo jesteś inteligentna. W tej samej chwili pomiędzy nami pojawił się Ilja i zaczął odciągać mnie na bok. Nie słyszałam nawet, jak do nas podchodził. Nie zaalarmowało mnie skrzypienie jego skórzanej kurtki. Nie zareagowałam wystarczająco szybko i uderzył mnie łokciem w żebra. Zgięłam się, bezradna, z trudem chwytając powietrze. Pociąg syczał. Zapiszczały hamulce. Ilja chwycił suczkę za kark i ogon, a potem ją podniósł. Wiedziałam, co wydarzy się w ciągu następnych pięciu sekund – jakbym była wyrocznią, Kasandrą, albo jakby ktoś włożył mi nagle do rąk magiczną szklaną kulę. Ilja miał zamiar wrzucić psa pod pociąg. Kasandra nigdy nie miała okazji zrobić czegokolwiek. Jednym susem znalazłam się pomiędzy Ilją a skrajem peronu. Suczka uderzyła o moją klatkę piersiową. Odepchnęłam ją na peron. Sama zatoczyłam się do tyłu. Zamachałam rękoma, przekonana, że upadnę. Spodziewałam się, że następną rzeczą, jaką poczuję, będzie przerażające uderzenie metalu, a potem nic – albo gorzej: ból. Zakołysałam się, a ból brzucha zastąpił płynny, rozlewający się po ciele strach. Ktoś chwycił mnie za kołnierzyk. Ktoś inny złapał mnie za nadgarstek. Ogarniające mnie uczucia ulgi i wdzięczności sprawiły, że upadłam na kolana. Nade mną pochylali się kobieta i mężczyzna. Nie widziałam ich twarzy. Spojrzałam na Ilję. Suczka przysiadła przede mną, warcząc. Uszy położyła po sobie. Ilja rzucił się na nią, ale stojący obok mnie mężczyzna powstrzymał go i wykręcił mu rękę za plecy. - Ty dziwko! – wrzasnął Ilja, próbując się wyrwać. - Zna pani tego człowieka? – zapytała kobieta. Chwyciła mnie pod ramię i pomogła mi wstać. Na pończosze poszło mi oczko. Kolano krwawiło. - Odeszłam od niego. - Nie dziwię się – stwierdziła i poklepała mnie po plecach. Ilja rzucał się i kopał, kołysząc się jak dzieciak zaplątany w huśtawkę. Suczka warczała, ale wydawane przez nią dźwięki ginęły w hałasie przejeżdżającego pociągu. Myślałam, że rzuci się na Ilję, ale stała tylko. Pomiędzy mną a nim. Ilja musiał wyswobodzić się z rękawa kurtki, bo nagle rzucił się do ucieczki, a jego kurtka wisiała w rękach mężczyzny jak zrzucona zwierzęca skóra. Słyszałam uderzenia podeszew ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
proza zagraniczna
o marmurową posadzkę i krzyki, kiedy Ilja przebijał się przez tłum, a potem już nic. Mężczyzna spojrzał na kurtkę, potem na mnie. - Nie chcę tego – powiedział. Policji jak zwykle nie było nigdzie w pobliżu. Zrobiło się zbiorowisko, ale w końcu uparci gapie, których przyciągnęliśmy, rozproszyli się i wsiedli do swoich pociągów. Dwaj pomocni świadkowie, którzy ocalili mi życie, uznali, że muszą jeszcze ze mną zostać. Kobieta dała mi chusteczkę. Mężczyzna nalegał, żebym wzięła kurtkę Ilji. Dopiero, kiedy to zrobiłam, uznali, że spełnili swój obywatelski obowiązek i z pewnym wahaniem zostawili mnie samą. Odłożyłam kurtkę Ilji na ławkę. Ktoś ją sobie weźmie, ale nie będę to ja. Miałam nadzieję, że w kieszeni został jego telefon, ale nie chciało mi się sprawdzać. Spojrzałam na suczkę. Obwąchiwała moje skaleczone kolano i wyglądała na zmartwioną. Próbowała mnie polizać, ale ją odepchnęłam. - To ty to ustawiłaś, prawda? - Nie to, że Ilja próbował mnie zabić, nie. Ale to, że dowiedziałam się o tamtej kobiecie. A może po prostu jedna suka zajęła się inną. Wiesz, że twój facet jest nie w porządku? Suczka spojrzała na mnie tylko, zmrużyła oczy i zamachała kudłatym ogonem. Powinnaś być mi wdzięczna. Sapnęłam na nią – jakbym sama była zdenerwowanym psem – i odwróciłam się na pięcie. Tym razem miałam na tyle oleju w głowie, że założyłam wygodne buty. Suczka czekała. Zatrzymałam się, odwróciłam i zobaczyłam, że na mnie patrzy. Miałam pieniądze z kliniki – zrobiłam to, co zasugerował Ilja – ale na pewno nie zamierzałam wydawać ich na jego zespół. Po pracy chciałam zapisać się na zajęcia i zapłacić czesne z góry. Wiedziałam, że praca kelnerki nie ucieknie, a poza tym nie kolidowała ona z porannymi i większością popołudniowych zajęć. Jednym z lokali, które oglądałam, było mieszkanie studenckie nieopodal uniwersytetu. Było bardzo obskurne, ale pozwalali trzymać tam zwierzęta. Mogłam to zrobić. Spojrzałam na suczkę. Potrzebowała kąpieli. Suczka spojrzała na mnie. - To jak? – zapytałam. – Idziesz? Ruszyłam przed siebie. Suczka zrównała się ze mną. Jej skołtuniony ogon wykonał pojedynczy ruch.
Przełożył Jakub Małecki
Elizabeth Bear Amerykanka ze szwedzkimi i ukraińskimi korzeniami. Naprawdę nazywa się Sarah Bear Elizabeth Wishnevsky. Może więc stąd osadzenie akcji „Tej przypadkowej planety” w tym konkretnym mieście? Nie jednak geografia mnie przyciągnęła, ale bardzo dobrze prowadzona historia i ciekawie zarysowana niedaleka przyszłość. Bear potwierdza tu klasę dwukrotnej laureatki Hugo. (mz)
47
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 11/2015
Pokój w izolacji (Influence Isolated, Make Peace)
John Chu
J
ake namierzył cel, gdy tylko wszedł do stołówki. Dla dobra wojny przemierzał ukradkiem góry i lasy jako zwiadowca i skrytobójca. Dla dobra późniejszego pokoju musiał teraz zjeść lunch z zupełnie obcym człowiekiem i naśladować istotę ludzką. Cel siedział sam przy narożnym stoliku z oczami wlepionymi w tablet. Jego lunch był nietknięty, pałeczki wyraźnie nieużywane. Kawałki duszonej piersi kurczaka spoczywały na warstwie brązowego ryżu obok sporej porcji kimchi. Nawet z drugiej strony sali uderzyły go zapachy duszonego sosu sojowego i anyżu gwiaździstego połączone z ostrą, słonawą wonią kimchi, na które nikt inny jakoś nie zwracał uwagi. O wiele bardziej nęcące niż cztery kawałki serowej pizzy. Utworzyły się na nich pomarańczowe kółka tłuszczu, który przesiąkał przez tekturowy talerzyk, brudząc mu ręce. – Przepraszam, wolne? Jake odsunął krzesło naprzeciw celu i położył kawałki pizzy na stoliku. Cel podniósł na niego wzrok. – Cyborg. – No, szybko poszło. Miał za zadanie unikać wykrycia. Jeśli cyborgi ujdą tu za ludzi, mogli ujść za nich wszędzie. Wszyscy w bazie wiedzieli, że DAIS ulokowało tu Jake’a i resztę jego oddziału, aż zdecyduje, co z nimi zrobić. Wydali ich w traktacie pokojowym. Jeśli DAIS da się przekonać, że cyborgi potrafią skutecznie wtopić się w społeczeństwo, może postanowi złamać warunki traktatu i nie „wycofać ich z eksploatacji”, jak nazywano to w dokumencie. – Zachowujesz się prawie normalnie, ale o wiele bardziej przypominałbyś człowieka, gdybyś zrzucił tak z dziesięć-piętnaście kilo mięśni. Cel położył tablet na stole. Na ekranie widniał tekst i diagram złożony z czarnych i białych okręgów na planszy 19x19, problem z gry go. – Ty też. – Jake spojrzał na niego wilkiem. – I dlatego wybrałem to siedzenie. Obaj wyglądali jak rozbite jajka gotowane w herbacie z białymi żyłkami bliznowatej tkanki rozchodzącymi się promieniście na skórze. Koszula opinała pierś celu w sposób zdradzający twardość niewynikającą ze zwykłego niedbalstwa. – Tylko że ja jestem człowiekiem. – To widać. Każdy z nas już dawno rozwiązałby tę łamigłówkę. – Jake wskazał na tablet. – Przy takim układzie na planszy, jeśli czarny i biały będą grali optymalnie, biały wygra pięcioma kamieniami. No to pa. Spróbuję nabrać kogoś innego. – Czekaj. – Cel złapał Jake’a za ramię. – Grasz w go? Jake przewrócił oczami. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– Strata czasu. Za bardzo przypomina robotę. Kiedyś grałem. Przedtem. – Przedtem? – Cel podniósł kawałek duszonej piersi kurczaka. – Zanim DAIS cię zrekonstruowało. Jake powstrzymał się przed sarkastyczną ripostą, która była pierwsza na liście jego wyborów konwersacyjnych. Złośliwości były oklepaną zagrywką, który każdy w bazie przejrzałby w mig. Cyborgi śpiewająco zdawały test Turinga – w końcu nadal miały coś z ludzkiego mózgu – ale komponowanie zdań było jedynie ułamkiem tego, co musiał zrobić. Nie mógł jedynie uchodzić za człowieka; nikt nie mógł choćby podejrzewać, że nim nie jest. – Teraz jestem za dobry. – Jake wzruszył ramionami. Zabrzmiało arogancko jak cholera, ale nic nie mógł na to poradzić. – W czasie wojny śmiałem się, że najgorsze, co zrobiło mi DAIS, to zabiło we mnie miłość do go. – Za dobry? Cel omiótł Jake’a pytającym wzrokiem. Wyraz twarzy, który zdradzało to spojrzenie, nikła nadzieja ujrzenia go ponownie, pomogłyby mu przetrwać wojnę. Jake zdusił tę mało przydatną myśl. – Będziesz powtarzał wszystko, co powiem? I kto jest cyborgiem w tej rozmowie? – Tyler. – Cel wyciągnął rękę. – Usiądź, proszę. Wytłumaczysz mi rozwiązanie? Jake uścisnął rękę Tylera, zacisnął usta, poddał człowieka krytycznemu spojrzeniu, a potem usiadł. Kontakty z ludźmi były irytujące. Wszystko musiał robić w zwolnionym tempie. A już szczególnie irytujące były kontakty z ludźmi, którzy traktowali go jak trochę lepszy komputer, nawet jeśli ów człowiek miał wyjątkowo ujmujący uśmiech. – Czemu nie. – Jake odsunął potłuszczony tekturowy talerzyk i przysunął do siebie tablet. – Mogę być Jake’em, maszyną analityczną. – Rany, przepraszam. – Gdyby głowa Tylera promieniowała większym ciepłem, zaczęłaby świecić. – To było naprawdę bezmyślne… – Nie szkodzi. – Jake wiedział, jak być uprzejmym. – Przynajmniej zapytałeś. Będąc tym, kim był, Jake potrafił równocześnie rozwiązywać problem z go i delektować się zapachem lunchu Tylera, słodkim skrzyżowanym ze słonym, zmieszanym z ostrym i cierpkim. Przez chwilę żar kuchenki gazowej w kuchni jego rodziców muskał mu twarz. Odsunął ten rzadki fragment przeszłości w głąb myśli. Dziecko, które to przeżyło, stało się czymś zupełnie innym. Tyler zaś, będąc tym, kim był, ciążył wzrokiem ku pizzy i przeniósł go szybko z powrotem na tablet dopiero, gdy so-
48
John Chu
bie to uświadomił. Gdyby kiedykolwiek doszło do wielkiego niedoboru pizzy, Jake by o tym wiedział. Mimo to dziwne zachowanie Tylera go zaintrygowało. – Wymienimy się? – zaproponował. Jeśli Jake miał pokusić się o analizę problemu z gry, lepiej, żeby Tyler się skupił. Tyler przysunął pizzę do siebie, a potem podsunął Jake’owi swój lunch. Gdy wepchnął kawałek pizzy do ust, po brodzie pociekł mu sos. – Dobra rada – rzucił Tyler, wycierając brodę serwetką. – Jeśli ktoś będzie ci wypominał pizzę, powiedz, że dzisiaj robisz sobie wolne od diety. Jake spróbował kawałek kurczaka Tylera. Rozgotowana pierś miała smak i konsystencję miękkiego drewna. W czasie wojny nie raz i nie dwa uciekał się do jedzenia drzew. Kurczak Tylera nadal był lekko różowy i miał delikatny posmak przebijający się przez anyż gwiaździsty i sos sojowy. Co nie było znowu takie zaskakujące. Tyler wyglądał na kogoś, kto dusił i jadł wiele piersi kurczaka. Jake miał ochotę pochłonąć kurczaka tak, jak Tyler pochłaniał pizzę. – Ty też masz dziś wolne od diety? – zapytał Jake. – Zasłużyłem. – Tyler zjadł kolejny kawałek w kilku kęsach zamiast jednego. – Słuchaj, jestem ci winien przynajmniej jedną prawdziwą rozmowę. Jesteś wolny wieczorem? Klub go spotyka się o siódmej. Potem możemy iść się napić. Będzie tam pełno niczego niepodejrzewających ludzi, których będziesz mógł nabrać. – Pewnie, o ile wyciągniesz mnie z bazy. Na twarzy Tylera odmalowała się rozbawiona mina. – Nie potraficie wymykać się chyłkiem, kiedy tylko chcecie? Jake spojrzał na niego spode łba. – Na razie nie chcemy jawnie łamać traktatu pokojowego. Może później, jeśli nie będziemy mieli innego wyboru. Jake i jego oddział stanowili nielegalne uzbrojenie. Prędzej wtopią się w ludzkie społeczeństwo, nim pozwolą, żeby DAIS ich zabiło, spełniając postanowienia traktatu. Gdyby jednak po prostu uciekli, DAIS musiałoby ich ścigać i zabić. – A pójdziesz, jeśli uzyskam pozwolenie, żeby się tobą zaopiekować? – Gdy Tyler szukał wzrokiem reakcji na twarzy Jake’a, cyborg mu ją zapewnił. – Nie wierzysz, że mi się uda? Jake mógłby z miejsca dowiedzieć się o Tylerze wszystkiego, gdyby zechciał. Włamanie się nawet do bazy danych DAIS nie było wcale tak niemożliwe jak w odwrotnym przypadku. Chciał jednak być zaskoczonym, jeśli Tylerowi się uda, i rozczarowanym, jeśli zawiedzie. – Jeśli ci się uda, pójdę. – No to jesteśmy umówieni. Tyler poklepał Jake’a po ramieniu. Ten lekki dotyk, ta delikatna próba uściśnięcia ramienia spodobały się Jake’owi bardziej, niż się tego spodziewał czy chciał. *** Brama wyjazdowa z bazy sprawiała doprawdy groźne wrażenie. Baza nie była przystosowana do przetrzymywania ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
cyborgów; jakoś trzeba było temu zaradzić, a to, co zrobili z bramą, było przynajmniej jakąś namiastką. Drut kolczasty owijał się wokół solidnych metalowych krat, zupełnie przesłaniając widok na świat zewnętrzny. Ich ostre kolce układały się w chaotyczną, wężową sekwencję. Brama zdawała się falować za bezlitosną wartownią i krzepkim żołnierzem, który w niej stróżował. Pickup Tylera nawet na jałowym biegu ryczał jak dzikie zwierzę złaknione krwi, a przynajmniej gotowe staranować bramę. Jake przybrał najbardziej niewinną minę, a Tyler i barczysty wartownik wymienili krótkie spojrzenie. Żołnierz stukał odznaką Tylera o parapet okna wartowni, rozważając sytuację. Półuśmieszek Tylera mówił tamtemu: Tylko spróbuj odmówić mi wejścia. Brama otworzyła się. Drut kolczasty zacisnął się dławiąc prześwity między metalowymi kratami. Wartownik zwrócił odznakę i auto Tylera przejechało z warkotem. – Specjaliści ds. zaopatrzenia mają duże wpływy. – Tyler nie mógł powiedzieć tego z bardziej poważną miną. – Jeśli mi podpadniesz, możesz już nigdy nie dostać od DAIS choćby ołówka. – Tym wyjaśnieniem i uśmiechem Tyler dał jasno do zrozumienia, że to, jak uzyskał pozwolenie, by wyprowadzić cyborga z bazy, pozostanie jego słodką tajemnicą. Przynajmniej to, że Tyler był specjalistą ds. zaopatrzenia, było prawdą. Członkowie oddziału Jake’a poszukali Tylera w bazach danych, jak tylko zaproponował, że zabierze go na zewnątrz. Czuli teraz, jak Jake wygląda przez okno, tak jak on czuł, że rekonfigurują tymczasową budowlę, która służyła im za baraki. Westchnął. Ich baraki nie powinny być rekonfigurowane. Po obu stronach auta przesuwały się wysokie budynki. Nad chodnikami rojącymi się od przechodniów rozpinały się korony drzew. Jake nie przykleił twarzy do bocznego okna od strony pasażera. Człowiekowi mogłoby to ujść płazem; ktoś, kto próbował nie zwracać na siebie uwagi, potrzebował większej samokontroli. – Pierwszy raz widzisz miasto? – zapytał Tyler, głosem wysokim ze zdziwienia. – Pierwszy raz na własne oczy. – Hmm. – Jakby Jake nieświadomie zdradził jakąś ważną tajemnicę. Klub go spotykał się w piwnicy jednego z wielu bliźniaczych budynków biurowych w mieście. Na niskich sufitach pomieszczenia buczały świetlówki. Przy długich, wąskich stołach siedzieli naprzeciw siebie ludzie pochyleni nad planszami na różnych etapach rozgrywki. Dziesiątki rozmów rozwinęły się w głowie Jake’a w osobne wątki. Tyler zajął się uczeniem grupy końcówek partii w kącie sali. Jake oparł się o ścianę, przyglądając się uczniom i próbując jak najmniej rzucać się w oczy. Minęło około trzydzieści siedem sekund, zanim z nudów zaczął śledzić trwające partie, taksując każdego gracza i przewidując przebieg każdej gry aż do finału. W końcu Jake zasiadł nad planszą go naprzeciw szesnastoletniej Christie. Widziała, jak przychodzi z Tylerem, i po szybkim rozprawieniu się ze swoim rywalem popro-
Pokój w izolacji
49
Karol Kalinowski
Nowa Fantastyka 11/2015
siła Jake’a, żeby z nią zagrał. Z tego, co widział, mogłaby w najlepszym razie pokonać zawodowca o niskim stopniu rankingowym. Zamierzał przegrać dokładnie o trzy kamienie. W czasie gry zaciskała usta, a jej palce zatrzymywały się na kamieniu, gdy wykonywała kluczowe ruchy. Jake przycinał w głowie gałęzie drzewa możliwych rozgrywek, wybierając te ruchy, które tworzyły ciekawe sytuacje, ale karciły jej potknięcia. Kładł kamienie na planszy z zarozumiałością kogoś, kto pozjadał wszystkie rozumy i cały czas spodziewa się, że z jakiegoś powodu jego następny ruch pogrąży ją na dobre. Tyler zakończył lekcję i stanął za Christie, żeby przyjrzeć się grze. Łańcuchy czarnych i białych kamieni rozchodziły się po planszy, stykając się, a czasem bywały zbijane. Jego rozbawiona mina przeszła w zatroskaną, podczas gdy kamienie umacniały terytorium każdego gracza na planszy. Gdy oboje gracze spasowali, Jake przegrał o dokładnie trzy kamienie. Christie zmarszczyła czoło. – Pozwoliłeś mi wygrać. – Cichy głos dziewczyny uwydatniał tylko jej rozczarowanie. – Wygrałaś uczciwie i zasłużenie. – Jake zaprezentował swoją najlepszą minę wyrażającą zakłopotanie. – Blokowałaś każdy mój atak. Myślałem, że jestem dobry, ale ty… – Gdybym chciała zagrać grę treningową, mogłam poprosić Tylera. – Zaczęła zbierać kamienie z planszy do miseczek. – Zagramy jeszcze raz. Tym razem na poważnie. Oczywiście, gra na poważnie zdradziłaby go. Zważywszy na jej nastawienie w tej chwili, mogła go nawet zdradzić wygrana o kilka kamieni. Zorientowała się poniewczasie, jak bardzo kontrolował całą partię. – Odwożę Jake’a, Christie, i muszę się już zbierać. – Tyler przeszył Jake’a wzrokiem, ale oderwał oczy, gdy Christie spojrzała na niego. – Chodźmy, Jake. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– Miło było z tobą zagrać. – Jake wyciągnął rękę, którą uścisnęła niechętnie. – Na pewno usłyszę za kilka lat, że wygrałaś mistrzostwa Stanów. Bar znajdował się na tej samej ulicy co klub go. Jake i Tyler przeszli z jednej piwnicy pełnej ludzi do drugiej piwnicy pełnej ludzi. Bar był jednak ciemniejszy, ludzie bardziej pijani, ich słowa głośniejsze. Tyler sączył whisky. Siedział naprzeciw Jake’a i nachylił się do niego: – Zamiast po prostu udawać, że grasz mniej więcej na tym samym poziomie co Christie, nie mogłeś się powstrzymać przed wykorzystaniem jej błędów, co? Grałeś bardzo subtelnie. Dopiero pod koniec zorientowała się, że się z nią bawisz. – Posłał Jake’owi życzliwy uśmiech i mówił dalej, jakby nie zauważając przeciągłego, zdziwionego spojrzenia cyborga. – Gdybyś zwyczajnie pozwolił sobie wygrać, może w ogóle by nie zauważyła. Albo jeszcze lepiej, mogłeś po prostu zaproponować jej grę treningową. Z tego, jak przeczytałeś wszystkie kilkadziesiąt gier w sali… No co? Jake miał wrażenie, że wpatrywał się tak w Tylera przez wiele dni, zanim ten zauważył to zdumione spojrzenie. W rzeczywistości wiedział, że minęły tylko trzy sekundy. – Analizujesz moją grę. – Jake wychylił whisky jednym haustem. Odwaga w płynnej formie nie mogła zaszkodzić, nawet jeśli jego metabolizm spali ją w mgnieniu oka. – Czemu? Tyler zacisnął usta. Wbił wzrok w kieliszek, upił trochę, a potem odstawił. Jego palce zastukały o szkło. – Tu nie powinniśmy o tym rozmawiać, ale jesteś bystrym gościem. Pokręć się jeszcze chwilę przy mnie, a sam się domyślisz. – Tyler spojrzał prosto w oczy cyborga. – Jake, ciebie nikt nigdy nie weźmie za normalnego człowieka… – Ale jeśli sam się do tego przyznam, wezmą mnie za ekscentryka i tyle. Nikt nie pomyśli od razu: cyborg. Zrozumiałem.
50
John Chu
– Znienawidzisz mnie za to, ale to dla twojego dobra. – Tyler dopił whisky. – Musimy wdać się w dłuższą gadkę-szmatkę. Jake stłumił westchnięcie. Gdzieś z tyłu głowy czuł, jak jego oddział przebudowuje baraki. DAIS raczej ich za to nie pokocha, ale i tak była to o wiele lepsza zabawa. *** Baraki Jake’a rozsiadły się nad parkingiem jak jakaś klocowate, trzynogie zwierzę. Oddział wątpił, żeby DAIS przewidywało możliwość ich rekonfiguracji, ale była to tymczasowa budowla, a cyborgi łatwo się nudziły. Na pozór była to wizualna sprzeczność, która nie powinna być stabilna i która dezorientowała każdego, kto nie umiał dostrzec w niej wewnętrznej logiki. Tyler wydawał się lekko skołowany, gdy odjeżdżał pickupem, ale Jake’owi budynek wydawał się najzupełniej sensowny. Asymetryczne szyby przekrzywionych okien były ciemne. Z budynku nie dochodziły żadne dźwięki poza lekkim furkotem klimatyzacji. Najwyraźniej oddział uznał, że oni też muszą przeanalizować jego grę. Cyborgi dzieliły wspomnienia, ale tworzyły oddzielne narracje. Jake podskoczył do drzwi i nie zdziwił się, gdy Gray spadł na niego, gdy przekroczył próg. Gray założył mu pół nelsona i obalił na podłogę. Upadając, Jake odsunął od siebie łóżka. – Gray, możemy sobie darować te wygłupy? – Jake chwycił Graya za ramię i odtoczył się. Uwolnił się, a potem cofnął. – Naprawdę nie jestem w nastroju. – Po tylu godzinach wśród ludzi? – Gray owinął się wokół piersi Jake’a. – Musimy obchodzić się z nimi jak z cholernym jajkiem. – Rzucił Jake’a w powietrze. – No dobra, ale musisz się ze mną sparować. Nigdy nie tworzyli Gestaltu, holistycznej całości, a korytarz konsensusu określający ich przeciętny stan psychiczny już dawno uległ przesunięciu. Żaden z nich nie spełniał specyfikacji zgodnej z przedwojennymi standardami, a każdy radził sobie z tym w inny sposób. Gray, na przykład, miał w zwyczaju wychodzić umysłem dalece poza specyfikację. Nie było w tym pewnie nic złego, jeśli robiłeś to sporadycznie, chyba że nie potrafiłeś potem wrócić do korytarza. Nawyki Graya były nieszkodliwe pod warunkiem, że znajdował się wśród solidnie zbudowanych towarzyszy, którzy mieli dostęp do jego umysłu. Wszyscy inni zginęliby zmiażdżeni w jednym z jego uścisków, nie mając możliwości go udobruchać. A to nie bardzo mogło przekonać DAIS, że są w stanie przeżyć przez dłuższy czas wśród ludzi bez – powiedzmy – zabicia ich wszystkich niechcący. Jake odtoczył się z miejsca lądowania. Gdy Gray chciał go dosięgnąć, Jake szybko wydał ciąg tekstowych poleceń, które pozwoliły im na wzajemny dostęp do siebie. Gray posunął się za daleko korygując strukturę swojego mózgu, ale nie na tyle daleko, by odmówić dostępu. Jake sprowadził umysł przyjaciela do jakiegoś mniej beztroskiego stanu. – Smutas z ciebie, wiesz? – Gray ustawił stoły i krzesła z powrotem do pionu. – Nie ma nic złego w okaebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
zjonalnym hakowaniu umysłu.Gray był zbyt twardy, zbyt muskularny i zbyt wysoki zarazem, by wyglądać na prawdziwego człowieka. Jednak sami ludzie w ogóle nie zwracali na to uwagi. Jego blond włosy z intensywnie błękitnymi oczami i wiecznie przyklejonym do twarzy uśmiechem, jego jasnoróżowa skóra z piegami przywoływały na myśl typowy obraz środkowej Ameryki i „wszystkiego, co czyniło nas wielkimi”. Zgoda, musiałaby to być jakaś wersja środkowej Ameryki, w której wszyscy zmieniają opony w swoich pickupach podnosząc je na wysokość piersi jedną ręką, a drugą odkręcają śruby przy kołach. Od zawsze był kandydatem oddziału na wzorowego cyborga. Jake krzątał się po pokoju. Stanie w bezruchu było irytująco trudne, gdy umysły cyborgów znajdowały się w korytarzu. Kluczył między łóżkami rozrzuconymi po pokoju jak pas planetoid. Gray krążył po własnym torze. Mijali siebie tak, jakby symulowali dwa ciała problemu wielociałowego. – Nie ma nic złego też w tym, żeby pokazać DAIS, że można nam zaufać w pobliżu cywili. – A jakie to ma znaczenie? Przeprowadziłeś analizę tak jak każdy z nas. Konsensus wciąż wskazuje, że najprawdopodobniej wypełnią warunki traktatu co do litery. I tu dochodzimy do twojego chłopaka. – Przyznaję, że wykazuje zainteresowanie. – Jake zaśmiał się. – Ale po prostu gromadzi informacje. DAIS wie, że nie będziemy czekać z założonymi rękami, aż zdecydują, co z nami zrobić. – Gromadzi informacje, ale nie tylko. – Gray postukał palcem o przekrzywione szyby okien, sunąc wzdłuż ścian. – Uzyskał pozwolenie, żeby wyprowadzić cię z bazy? Typowe zachowanie godowe. Jak paw, który popisuje się swoimi piórkami. To, czego nie zdołali dowiedzieć się o Tylerze, intrygowało ich bardziej niż to, czego się dowiedzieli. Nikt nie wierzył, że był zwykłym specjalistą ds. zaopatrzenia, o ile w ogóle nim był. Utrzymanie takiej tężyzny fizycznej, jaką miał Tyler, wymagało od człowieka systematycznego wysiłku. Każdy, kto potrafił wyprowadzić cyborga z bazy – przekonać Stany Zjednoczone, by naruszyły traktat pokojowy, nawet w tajemnicy – musiał być kimś ważniejszym od frontowego biurokraty. – Wyraźnie chce dać nam do zrozumienia, że jest grubą rybą. – Jake przewrócił oczami. – DAIS jak nic gra w jakąś w grę, w której staramy się wybadać siebie nawzajem. – No to skoro już się pompujecie informacjami, to możecie się pompować czymś innym. – Gray wykonał obsceniczne gesty rękami. – Czaisz? Kiedy odejdziemy, już nigdy się nie zobaczycie. Równie dobrze możecie się trochę zabawić. Jakaś część Jake’a wiedziała, że powinni po prostu uciec zgodnie z planem. Mogli jednak coś przeoczyć, a Jake chciał odejść za zgodą DAIS. W przeciwnym razie już do końca życia musieliby się ukrywać przed potężną organizacją wojskową. A to przecież zawsze dobrze wróżyło.
Pokój w izolacji
51
Nowa Fantastyka 11/2015
*** Drzwi ustąpiły przed Jake’em za trzecim razem. Żaluzjowe płyty metalu zabrzęczały, przesuwając się w górę po obustronnych szynach. Najwyraźniej ta siłownia nie zdawała się na zamek w kwestii powstrzymania ludzi przed dostaniem się do środka. Zamiast tego liczyła na to, że właściwie nikt nie okaże się na tyle silny, by podnieść drzwi. Ciężkie maszyny, które mógłby je podważyć, w życiu nie przedostałyby się przez zasieki wokół bazy. Dopóki Tyler nie zaproponował, żeby przyszli tu poćwiczyć, dopóty Jake zastanawiał się, do czego służy ten budynek. Żadne źródło informacji, do którego mógł się włamać, nie potwierdzało choćby jego istnienia. Opłacało się zdradzić limit swojej siły, by zobaczyć zaskoczenie na twarzy Tylera, gdy Jake przytrzymywał drzwi. Przez ostatnie tygodnie, zgodnie z sugestią Tylera, wspinali się na skały, pokonali kilka przygodowych torów z przeszkodami, grali też w go i brydża sportowego, nie wspominając o różnych odmianach szachów z nieznajomymi. Zwisanie ze ścian skalnych i taplanie się w błocie podobało się Jake’owi równie bardzo jak Tylerowi. Nie oznaczało to jednak, że nie miał wrażenia, że tamten go sprawdza. Z drugiej strony Tyler ujawniał prawie tyle samo, ile sam się dowiadywał. Udawanie, że jakikolwiek wysiłek fizyczny jest dla niego wyzwaniem, szło mu jeszcze gorzej niż nawet Jake’owi. Jednak problemy, które sprawiały mu zaawansowane problemy go, wydawały się autentyczne, podobnie jak gra tylko na niemal zawodowym poziomie. – Rany. – Tyler wszedł do siłowni. – Nie powinieneś być aż taki silny. Tyler był jednak więcej niż taki silny – i to z porządną nadwyżką. W końcu planował jednak wejść do siłowni. Jake mógłby obrazić się za to, jak nonszalancko rzucił tę uwagę, ale nie chciał. – Specyfikacje czasem są uaktualniane. – Jake dodatkowo zapunktował, gładko opuszczając drzwi na podłogę, zamiast pozwolić, by same się zatrzasnęły. To nadwyrężyło jego rezerwy bardziej, niż mu się to podobało, ale niewielka demonstracja siły w tej chwili mogła zniechęcić Tylera do zapędzenia go w pułapkę, którą zaplanował. – Witaj w klatce Faradaya. W chwili, gdy drzwi do siłowni się zamknęły, zdalne zmysły Jake’a zostały odcięte. Utrata dostępu zawsze go rozstrajała. Stracił połączenie z informacjami przechowywanymi na każdym sieciowym komputerze na świecie, z przesyłanymi na bieżąco danymi niezliczonych urządzeń monitorujących, przestał też czuć obecność towarzyszy w głowie. Działał sam już wiele razy, co nie oznaczało jednak, że to lubił. – Wchodź ostrożnie, Jake. – Tyler usiadł na grubej ławce do podnoszenia ciężarów. – Tutaj grawitacja jest jakieś pięć razy silniejsza. Podobnie jak wszystkie inne rzeczy w tej sali. Ławki i stojaki miały dodatkowe i grubsze podpory. Przez krążki różnych przyrządów do ćwiczeń przeciągnięto przewody z włókien węglowych zamiast stali. Obita czarnym materiałem podłoga sprawiała wrażenie twardej pod stopami, ale uginała się przy każdym kroku. Gdyby nie to, sala mogłaby się wydawać zupełnie normalną siłownią. Wszystkie ściany wypełniały lustra, nie licząc dwóch niewielkich luk na drzwi do innych ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
pomieszczeń. Przyrządy do ćwiczeń i ławki stały w rzędach w sali przypominającej magazyn. Regularne podnoszenie absurdalnie wielkich ciężarów wciąż było najlepszym sposobem budowania mięśni, nawet jeśli nauka i technologia wyraźnie zwiększyła potencjalną siłę Tylera. Powietrze zdawało się gęste, płuca Jake’a wytężały się pod naporem dodanej wagi. Już wcześniej dźwigał takie ciężary, ale nigdy przez długi czas. Samo przebywanie w tej sali było niezgodne z jego specyfikacją. Nagle zaczęło mieć znaczenie, że Tyler jest silniejszy. – No dobra, masz mnie jak na widelcu. – Jake usiadł na ławce obok Tylera. – To ile mam czasu, zanim mnie zabijesz? Tyler wyraźnie się spiął. Strach krępował go jak źle leżąca koszula. – 你聽懂不聽懂國語? Jake wpatrywał się w Tylera, poirytowany tym, że tamten zapytał go, czy zna chiński, w sposób, który z góry zakładał odpowiedź. Zwisając na skale, odkryli, że obaj są dziećmi imigrantów, którzy otworzyli restauracje zaraz po osiedleniu się w Stanach. „國語” zdradzało, że rodzice Tylera pochodzili z Tajwanu. Ktoś z kontynentu nazwałby język chiński „普通 ”. -當然聽懂。不過十億多人講的語言不比英文安全。 – Wybacz, siła przyzwyczajenia. – Tyler miał na tyle wstydu, żeby się zarumienić. – Oczywiście masz rację. Język używany przez ponad miliard ludzi nie jest bezpieczniejszy od angielskiego. Sam nie wiem. Od dziecka zawsze uważałem go za mój sekretny język. Jake wstał. Uda paliły go od dodatkowego ciężaru. Może dobrze byłoby wyjść, zanim stanie się zbyt słaby, by podnieść drzwi. – Nie przyprowadziłeś mnie tu, żeby uraczyć mnie swoimi błędnymi wyobrażeniami o chińskim z dzieciństwa. – To prawda. – Tyler skoczył na równe nogi, a potem rozłożył ręce, pokazując Jake’owi wnętrza dłoni. – Chcę, żebyś złamał mi ramię. No, skoro nalegał. To przynajmniej mogło wyrównać ich szanse, gdyby później musieli walczyć. Jake zmierzył Tylera wzrokiem, a potem rzucił się na niego. Gdy impet obalił Jake’a na podłogę, odruchowo uczynił z Tylera materac, by złagodzić upadek. Wrzask Tylera zagłuszył trzask łamanych kości. Nawet przy normalnej grawitacji Jake był cięższy, niż na to wyglądał. Nogi prawie się pod nim ugięły, gdy dźwigał się z podłogi. Żołądek sprawiał wrażenie, jakby nie podniósł się z resztą ciała. Zabicie Tylera na pewno nie przekonałoby DAIS, że cyborgom można zaufać w otoczeniu cywili. – Pogięło cię? – Tyler leżał na wznak z rękami, nogami i tułowiem wygiętymi pod nienaturalnymi kątami. – Powiedziałem, żebyś złamał mi ramię, a nie przetrącił kręgosłup. – Myślałem, że twoje kości będą takie jak moje. – Zwiększona siła wymagała oparcia w mocniejszym szkielecie. – Eee, powinieneś się tak świecić? Szkielet Tylera jarzył się, eksponując pęknięcia kości, porozrywane i stłuczone mięśnie połyskiwały. W tej chwili Tyler przypominał zbiór gwiazd migoczących na popękanym, czerwonym niebie w ludzkim kształcie. Kończyny wyprostowały się jedna po drugiej, a tułów ustawił się równo z nogami.
52
John Chu
– Nie, ale tak się dzieje, gdy tempo uzdrawiania wychodzi poza specyfikację. – Tyler przywołał Jake’a skinieniem głowy. – W razie, gdyby coś poszło nie tak, sięgnij do lewej przedniej kieszeni moich spodni. – Słucham? – Jake zbliżył się nieco do Tylera. – Czy to… gra wstępna? – Ile ty masz lat? Chcę, żebyś coś z niej wyciągnął… – Tyler rzucił mu spojrzenie, żeby nie ważył się tego komentować. – Mikrofilm. Wyjmij mikrofilm z kieszeni. – Mikrofilm? – Jake wpatrywał się w białą, nieco popękaną rolkę filmu mieszcząca się w dłoni, którą teraz trzymał. – No wiesz, taki staromodny mikrofotograficzny… – Jedyne biblioteki obszerniejsze niż ta w mojej głowie to te w głowach innych cyborgów. Wiem, co to jest mikrofilm. Czemu dajesz mi tę rolkę? Tyler w końcu przestał świecić. Podźwignął tułów tak, że usiadł na podłodze. Zanim wstał, odepchnął się od Jake’a. Jego nogi też zdawały się uginać pod nim przez chwilę, nim odzyskał równowagę. – Plan A był taki, że będę zgrywał twardziela, żebyś uwierzył, że to, co jest na mikrofilmie, jest prawdą. Ale zużycie całych zapasów, żeby się uleczyć, odniosło chyba taki sam skutek. – Tyler odsuwał się na chwiejnych nogach, wyciągniętymi rękami odgradzając się od Jake’a. – Cyborgów kontroluje się administrując ich dostępem do informacji, tak? Cóż, mój projekt prowadzono w całości poza siecią. Cała dokumentacja wyłącznie na papierze. Nie wiedzieliście o nas, bo nie wiedzieliście, gdzie szukać. Jake raz po raz obracał rolkę w dłoni. Była zbyt delikatna jak na to środowisko. Będzie musiał przeczytać ją później. – To nie do końca odpowiada na moje pytanie. – Jake włożył rolkę do kieszeni kurtki i zapiął. – W co ty pogrywasz? Tyler poczłapał do jednych z bocznych drzwi i wrócił z planszą do go i dwoma miseczkami kamieni. – To, Jake, jest jedyna gra, w którą chcę z tobą grać. Ile kamieni handicapu mi dasz? Jake potoczył się do wyjścia. Dzięki połączeniu własnej nadwyrężonej siły i pomocy wycieńczonego Tylera zdołali wyczołgać się przez wąską szparę w drzwiach i wydostać się na ulicę z jej normalną grawitacją. *** Po naradzie cyborgi przywróciły baraki do ich pierwotnego przysadzistego, prostokątnego kształtu. Wejście przylegało do ziemi, a łóżka w środku układały się w idealną siatkę. Nikt nie chciał wkurzać DAIS, choć Jake był jedynym cyborgiem, któremu pozostała jeszcze nadzieja, że DAIS pozwoli im się wymknąć po cichu. U pozostałych nadzieję tę zabił mikrofilm. Jake był sam w barakach, znów poddawany analizie przez Graya, tym razem w otoczeniu skrzynek piwa. Nie potrafili się upić, co to to nie. Umysł Graya wyszedł niewiele poza specyfikację i w niecałą minutę wróci do normy. Alkohol był po prostu przyjemnym źródłem kalorii, a tych zawsze im brakowało. – Jake, rozumiesz, czemu musimy czym prędzej odejść, prawda? – Gray przykucnął na łóżku i jednym łykiem osuszył butelkę piwa. – Nikt nie zostaje. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– Pewnie. – Jake musiał udowodnić, że jego antynomiczna analiza nie była oznaką usterki. – Nikt nie zamienia wapnia w szkieletach na tytan, a potem nie szpikuje tych szkieletów syntetycznymi, acz, ściśle rzecz biorąc, organicznymi włóknami mięśniowymi dla zabawy. Z technicznego punktu widzenia Tyler i wszyscy pozostali Organicy są ludźmi. Traktat ich nie obejmuje. Są też silniejsi i szybsi niż ktokolwiek na tej planecie, i na tyle sprytni, żeby to wykorzystać. Musimy odejść, zanim DAIS stworzy ich tylu, że będzie to niemożliwe. Jake dopił swoją butelkę piwa. Wziął nową dla siebie i rzucił jedną Grayowi. – Trzeba oddać DAIS, że nie są głupi. – Gray pstryknął kapsel butelki. – Wiedzieli, że jeśli ktoś zaciekawi i zajmie czymś jednego cyborga, to zatrzyma nas tu wszystkich do czasu, gdy urządzą infrastrukturę, żeby nas zabić. I znów wracamy do twojego chłopaka. Powinieneś zrobić coś z tym Tylerem, zanim odejdziemy. Na pewno nie jest ci niechętny. – Tyler sam się ujawnił. Zdradził nam cały plan DAIS. To musi coś znaczyć. – Tak. To jasne dla wszystkich oprócz was dwóch, że – jak to mówią dzieciaki – bujacie się w sobie. – Nie, nawet jeśli on tak to widzi, to nie dlatego zdradził nam plan. Jest za to za sprytny. Miał jakiś inny powód. – Kolejny powód. – Gray skinął na niego butelką. – Niech twój podrasowany mózg zastanowi się nad tym: DAIS ma żołnierzy, którzy mogą nas rozebrać na części, nim zdążymy ich powstrzymać. Spośród wielu sekretów DAIS to jest jedyny, który postarali się przed nami ukryć, a postarali się naprawdę bardzo. Zapomnij na chwilę o Tylerze. Naprawdę myślisz, że pozwolą nam żyć w ludzkim społeczeństwie? – Uchodzenie za ludzi to jedno. A ukrywanie się przed DAIS przez resztę naszego życia to co innego. Gray wzruszył ramionami. – Żaden plan nie jest idealny, nawet jeden z naszych. – Nie, jeśli uchodzenie za ludzi to najlepszy scenariusz. Nie ma szans, żebyśmy po prostu mogli być sobą. – Jake spuścił wzrok, by po chwili spojrzeć w oczy Graya. – Nie mamy wyboru, co… – Nie mamy. Jake uniósł butelkę w toaście. – No to za możliwie największą wolność w tej sytuacji. Gray uniósł swoje piwo w odpowiedzi. – Za możliwie największą wolność w tej sytuacji. *** Plan A zakładał, że cyborgi po prostu znikną pod osłoną nocy. Przeskoczą druty kolczaste na murach bazy, będą udawać ludzi najlepiej, jak potrafią, i rozpoczną nowe życie. Baza nie była przystosowana do tego, żeby ich zatrzymać. W końcu zostali stworzeni do infiltracji i przekradania się. Nikt jeszcze nie stworzył takiej bazy danych, do której nie mogli się włamać i której nie mogli po kryjomu przeredagować. Oczywiście, żaden cyborg nie spodziewał się, że Plan A zadziała bez zarzutu, a to za sprawą oddziału Organików co noc pilnujących murów.
53
Pokój w izolacji Nowa Fantastyka 11/2015
Zamiast tego cyborgi zdecydowały się na Plan A Plus. Rozpierzchli się na wszystkie strony ogrodzenia, uzbrojeni w pióra i pinezki. Reflektory zalały wszystkich strażników paraliżującym światłem. Jake obrał sobie za cel Tylera, a za nim ruszył Gray w charakterze zbędnej przyzwoitki. Nogi załamały się pod Tylerem. Padł na ziemię tak jest reszta jego oddziału. Jake zatrzymał się blisko niego, ale nie za blisko. Zwiększona grawitacja, która unieruchomiła Tylera, zmiażdżyłaby Jake’a. Strefa przeciążeniowa, którą stworzyli, uwięziła Tylera i jego towarzyszy, ale też odgradzała cyborgów lepiej niż jakikolwiek mur. To było świadome ryzyko. – Idź i załatw sprawę do końca. Pożegnaj się ze swoim chłopakiem. – Gray stał obok Jake’a z piórem w obu dłoniach, nie wspominając o kilku, które nosił po kieszeniach. – Chłopakiem? – Tyler wydusił z siebie tylko to jedno słowo, zanim jego pierś się zapadła. Trząsł się, ale stać go było tylko na płytkie oddechy. – Nie słuchaj go. – Jake sprzedał Grayowi porządnego kuksańca. – On nie jest moim chłopakiem. – Nie jestem? Twarz Tylera wykrzywiła się z wysiłku. To musiał być raczej efekt zmagania się z ogromnym ciężarem ciała niż czegoś jeszcze. Jake postanowił puścić pytanie Tylera mimo uszu i przejść do tego, co pozostałe cyborgi mówiły teraz innym Organikom: – Tyler, nie mogłeś pokazać mi generatora grawitonowego, nie przewidując, że rozpracujemy, jak działa. – Jake wzruszył ramionami. – Tak czy owak, musieliśmy zrekonstruować waszą siłownię. Bez obaw. Zostawiliśmy rozpiskę, żebyście mogli cofnąć zmiany, jeśli zechcecie. Ale chyba spodobają wam się nasze ulepszenia. Ma teraz rezerwowe zasilanie. Możecie zniekształcać pole grawitacyjne w całej bazie, możecie więc stworzyć, na przykład, fosę grawitacyjną wokół ogrodzenia. Górna granica natężenia wynosi teraz jakoś ponad dziesięciokrotność ziemskiego ciążenia. – To. I tak. Za. Mało. – Z każdym słowem Tyler odczołgiwał się od muru w stronę normalnej grawitacji. – Przestań, proszę. – Jake wyciągnął ręce, jakby strefa przeciążeniowa była czymś, co mógł popchnąć. – Gdybyście zwyczajnie stracili przytomność pod naporem zwiększonej grawitacji, moglibyśmy zniknąć i nikomu nie stałaby się krzywda. – Mam. Swoje. Rozkazy. – Tyler dalej pełzł w stronę Jake’a. Pot przyklejał mu koszulę do ciała. – Muszę zobaczyć, jak to robisz, Jake. – Gray wręczył mu kilka piór. – Jeśli tutaj mu tego nie zrobisz, nie obronisz się przed nim na zewnątrz. – Mamy dane biometryczne was wszystkich. Nawet na zewnątrz zawsze was rozpoznamy. – Jake rzucił pióra w powietrze. – Przykro mi, Tyler. Chcemy po prostu żyć w spokoju. Strefa przeciążeniowa wciągnęła pióra. Pomknęły w dół do Tylera, stalówki zalśniły od tarcia. Żar objął całą ich długość, aż stały się jasnymi laskami odkształcającymi się w wysokiej temperaturze. Tyler krzyknął, gdy wbiły ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
się w jego brzuch i nogę. Wrzaski jego towarzyszy poniosły się echem po bazie. Oni też próbowali odczołgać się od przeciążeń. – Pióra? – Tyler znieruchomiał. – Zabijecie. Nas. Piórami? – Musieliśmy improwizować. – Jake wzruszył ramionami. – Nikt nie zauważa znikających piór. Ale nie próbujemy was zabić, tylko ogłuszyć, żebyśmy mogli przywrócić grawitację do normy i odejść. Reflektory zgasły. DAIS odcięła prąd. Nawet jeśli cyborgi nie zrobią nic, grawitacja sama się unormuje, gdy wyczerpie się zasilanie awaryjne generatora grawitonowego. Świat przerenderował się w odcienie jaskrawej zieleni. W oddali zaczęły formować się wojskowe szyki. W noktowizji Jake’a wojskowi przypominali plastikowe żołnierzyki, którymi bawiły się dzieci. Na razie trzymali się na dystans. Nie licząc Organików, każda inna broń, która mogła zgładzić cyborgów, miała na tyle dużą siłę rażenia, że ci żołnierze sami by przy tym zginęli. DAIS na razie wolało tego uniknąć. Brzuch i noga Tylera jarzyły się. Usiadł, stękając z wysiłku. Z krzyża wystawało mu rozżarzone, pogięte pióro. Wyrwał je wszystkie po kolei z ciała i wrzasnął. Po twarzy pociekły mu łzy. Po bazie poniosły się stęknięcia i krzyki pozostałych uwięzionych Organików, czołgających się w stronę cyborgów. Utworzyli powoli zaciskający się pierścień, aż w końcu ugięli się pod własnym ciężarem. Cyborgi połączyły umysły i naradziły się. Obrzucenie Organików kolejnymi piórami na pewno by ich zatrzymało, mogli też jednak pozwolić, żeby sami się wyczerpali. Opinia Jake’a przeważyła. Zostali i czekali. Nikt nie miał już ochoty na wojnę, o ile w ogóle kiedyś ją mieli. Zamiast wlec się przez strefę przeciążeniową, Organicy musieli jedynie leżeć nieruchomo do czasu, gdy generator grawitonowy się wyładuje. Wtedy mogliby z łatwością obezwładnić cyborgi. Mieli za dużo rozsądku, by tego nie dostrzec. I żeby nie zaplanować wszystkiego z góry. Mieli rozkaz, żeby za wszelką cenę udaremnić ucieczkę. Albo więc postanowią wypełnić rozkaz, albo postanowią zachować pozory, że go wypełniają. Organicy leżeli wyczerpani na ziemi. Jedynie lekki czerwony blask ich ciał wskazywał, że nie zamęczyli się na śmierć. Cyborgi przywróciły normalną grawitację, a potem przeskoczyły mur. Znikając w ciemnościach, Jake miał nadzieję, że Organicy wyczerpali się celowo. *** Jake prześlizgiwał się przez tłum na chodniku ubrany w bufiastą kurtkę i workowate spodnie. Ludzie oczywiście gapili się na niego, ale nie wszyscy, i nie ze wszystkich spojrzeń emanował strach czy nieufność. Niektóre były zaciekawione, a ileś wręcz pełnych podziwu. Wszystkie, na szczęście, były przelotne. Tłumy się przerzedziły, gdy dotarł do obrzeży miasta. Tyler nie mieszkał w bazie, a w mieszkaniu całkiem spory kawałek od niej. Jakby był normalnym człowiekiem.
54
Jake specjalnie pojawił się w nocy. Zapukał do drzwi Tylera z delikatnością, której nauczyły go połamane pałeczki i rozbite filiżanki. W nagrodę Tyler otworzył mu rozebrany do pasa. – Jake? – Usta Tylera poruszały się bezgłośnie przez kilka chwil, zanim odzyskał mowę. – To imponujące, że nikomu nie udało się trafić na wasz ślad po ucieczce, ale czy nie po to się znika, żeby się nie ujawniać? Tyler odsunął się na bok i Jake wszedł do mieszkania. Niski stolik i kanapa przysiadały na podłodze jak ogromne bestie, którymi były. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że Tyler po prostu gustował w spartańskich meblach z solidnego drewna. Jake podejrzewał, że meble Tylera mogłyby przetrwać zmasowany atak wojska, a przynajmniej przypadkowy popis nadludzkiej siły. – Chciałeś, żebym cię odwiedził. – Jake zrzucił kurtkę. Ciągle wpijała mu się w ramiona, przez co się garbił. Potrzebował swobody ruchów, gdyby okazało się, że pomylił się co do Tylera. – Zdajesz sobie sprawę, że spokojnie dałbym radę cię tu zatrzymać, dopóki nie zjawią się moi koledzy. Kiedy już byśmy cię obezwładnili, moglibyśmy otworzyć ci umysł i wydobyć miejsca pobytu reszty twojego oddziału. – Ale nie wezwałeś swoich kolegów, i myślę, że tego nie zrobisz. Tyler uśmiechnął się. – A to dlaczego? – Bo pozwoliliście nam uciec. Jadłeś lunch w stołówce, bo wiedziałeś, że prędzej czy później któryś z nas usiądzie przy twoim stoliku. To, co DAIS zrobiło tobie i twoim kolegom, zręcznie omija warunki traktatu, ale myślicie o przyszłości. Macie łeb na karku, ale nie jesteście nami. Przyda wam się nasza pomoc, żeby zniknąć. – Tak, to też. – Tyler zawiesił kurtkę Jake’a w szafie wnękowej. – A ja jestem ci winny partyjkę w go. – To prawda. – Tyler skinął na Jake’a, żeby za nim poszedł. – Mój komplet do gry jest w sypialni. Sypialnia była urządzona w tym samym prostym, surowym stylu co salon. Pod bladobrązową ścianą stała skromna prostokątna komoda. Drzwi kieszeniowe szafy były zamknięte, stapiając się z otaczającą je ścianą. Wielkie podwójne łóżko miało szkieletową, sześcienną ramę z twardego drewna. Tyler sięgnął do szuflady pod łóżkiem i wysunął stamtąd planszę do go i dwie miseczki kamieni. – Zagrajmy na łóżku. – Tyler położył planszę na środku posłania, a miseczki po przeciwnych stronach. – Muszę popracować nad finezją… – Znam ten problem. – Jake powoli usadowił się przed miseczką białych kamieni. Tyler zrobił to samo przed miseczką czarnych. Jeśli w czasie gry któryś za bardzo albo za gwałtownie się poruszy, strąci kamienie i partię trzeba będzie zaczynać od nowa. – No to ile kamieni handicapu dostanę? – Tyler nachylił się do Jake’a z ręką nad miseczką czarnych kamieni. Jake wzruszył ramionami. – Ile chcesz. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
proza zagraniczna
– Piętnaście? – Tyler zaczął rozkładać promieniste linie czarnych kamieni na planszy. Piętnaście kamieni handicapu wystarczyły, by umiejętny początkujący mógł czasem pokonać wytrawnego zawodowca. Gdyby Tyler nigdy się nie podkładał, żeby nie ściągać na siebie uwagi, byłby jednym z najlepszych amatorów w kraju, może nawet na tyle dobrym, by grać zawodowo. – Może być. – Jake wolno pokiwał głową. – Możemy zacząć od tego. W następnej grze możesz wziąć więcej w razie potrzeby. Tyler spoglądał wyczekująco na Jake’a. Na twarzy Tylera rozciągnął się uśmiech. Jake położył swój pierwszy kamień, pojedynczy biały w dolnym lewym rogu, przekornie rzucający wyzwanie rojowi czarnych kamieni. Przełożył Kamil Lesiew
John Chu Za dnia pracuje nad mikroprocesorami, w czasie wolnym jest tłumaczem i pisarzem. Choć nie ma imponującego dorobku – kilka publikacji w pismach takich jak „Asimov’s” czy „Apex” oraz na stronach internetowych jak Tor.com – wyrobił sobie nazwisko dzięki nagrodzie Hugo, która otrzymał za opowiadanie „The Water That Falls on You from Nowhere”. „Pokój w izolacji” to jednak zupełnie inna historia od tej nagrodzonej: to SF o nadludziach i o tym, co zrobić z nimi, gdy skończą się już wojny, w których można ich wykorzystać. (mz)
55
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 11/2015
WCZEPIONY (Meshed)
Rich Larson
N
a przyciemnionej sali treningowej, Oxford Diallo z rozkoszą dyma holograficznych przeciwników jak dziwki, przedzierając się przez nich obrotami, zwodami, płynnym jak rtęć kozłowaniem. Wygląda jak strach na wróble zbudowany z samych ścięgien; już ma prawie siedem stóp wzrostu, ale kontroluje piłkę tak sprawnie, że można by przysiąc, że w tych przerośniętych dłoniach ma implanty z gekona. Nawet w przeciwtlenowej masce Nike na twarzy, chłopak ledwo się zasapał. – Trzydziestego listopada będzie miał osiemnaście lat, zgadza się? – pytam z niedowierzaniem, chociaż weryfikuję to jednocześnie na wokularowym Google’u. Jak każdemu, chce mi się rzygać, gdy słyszę o następcy Giannisa Antetokounmpo, drugim Thonie Makerze, ale w przypadku Oxforda Diallo wydaje się to zastraszająco prawdziwe. Diallo senior przytakuje. Papa Oxforda jest oszczędny w słowach, przekonałem się już o tym, gdy cicha autotaksówka wiozła nas z hotelu na salę treningową. Kości policzkowe gwiazdy kina, twarde, ostre spojrzenie. W szczecinie na jego głowie widać pierwszą siwiznę. Nie jest tak wysoki jak jego syn, chociaż to tak jakby powiedzieć, że Empire State Building nie jest taki wysoki jak Taipei 101. Obaj są kurewsko wysocy, ale stary jest bardziej masywny, szczególnie w obszernym, pomarańczowym płaszczu rybackim, który ma na sobie. Pewnie na tyle niedawno przyjechał z Senegalu, że na klimatyzowanej sali jest mu zimno. Na parkiecie, Oxford zaczyna rzucać, śmigając między LED-owymi kręgami, rytmicznie łapiąc i kierując piłkę do kosza. Wysokie wypuszczenie, płynny ruch nadgarstka. Nylonowa siatka syczy raz za razem. Trafia tuzin z rzędu i gdy wreszcie pudłuje, wzdrygam się, jakbym oglądał składankę najlepszych rzutów, w której ktoś wstawił nie ten klip. Tak dobrze sobie radzi. – Wydaje się w solidnej formie – mówię, bo nie sądzę, żeby papa zrozumiał, gdybym powiedział mu, że oglądanie jego syna trafiającego z wyskoku jest jak narkotyczna poezja. – Ciężko pracuje – odpowiada Diallo senior. – Wiele rzutów. Codziennie. – Jego wokular błyska zimnym błękitem. – Muszę cię przeprosić, Victorze. Sięga po leżące obok niego na trybunie plastikowe pudełko i odchodzi w stronę szatni. Zazwyczaj pomyślałbym, że to jakaś zagrywka, zostawić mnie tutaj samego, abym kontemplował w ciszy, ale robił to regularnie jak w zegarku odkąd odebrałem go z lotniska w Seattle. Jakaś choroba płuc. Nic dziedzicznego, więc nie zawracałem sobie głowy zapamiętywaniem nazwy. Już mnie kupił. Kupili mnie pół godziny temu, ale Oxford i tak zaczyna robić wsady. Wyrzuca piłkę wysoko, dopada ją po odbiciu i wyrywa w powietrzu, wyskakując i zawisając jakby grawitacja zrobiła sobie wolne. Przerzuca piłkę z prawej do lewej za plecami i jednym płynnym ruchem lokuje ją w siatce wspomagającą ręką. – Kurwa – wypuszczam powietrze. – Musimy dzieciaka wczepić. Chodzi o to, że widzieć to jedno. Ale być w stanie poczuć to przez nerwysył, poczuć ten niemożliwy lot i płynną siłę, widzieć w pierwszej osobie zbliżającą się krawędź kosza, gdy twoje mięśnie drżą i napinają się, to zupełnie coś innego. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Po kilku kolejnych ulokowanych w koszu, Oxford widzi mnie machającego i podbiega, kozłując piłką między patykowatymi nogami. Z twarzy jest podobny do papy, ale jego spojrzeniu brakuje jeszcze tej ostrości, a gdy z mokrym cmoknięciem odkleja maskę przeciwtlenową od twarzy, widać wielki, biały wyszczerz godny Kota z Cheshire, ale na pewno niepasujący do ust Diallo seniora. – Oxford, ziomku – mówię. – Jak ci się podobają buty? Porusza palcami w swoich nowiuteńkich Nike’ach, rozciągając porowaty materiał. Nowością w nich jest żel wstrząsowy, który podobno potrafi rozpoznać twarde lądowanie i ochronić kostkę, zredukować skręcenia i temu podobne. Ale do tego tak się składa, że wyglądają zajebiście – limonkowe z fluorescencyjnymi pomarańczowymi smugami. Gdy powiedziałem mojej dziewczynie, Wendee, że sprawię jej takie na urodziny, powiedziała, że wolałaby dostać opryszczkę. – Podobają mi się – odpowiada z nabożeństwem Oxford, ale widzę, że zawodzi go zasób słownictwa. Jego oczy mówią: „zajebiste”. – Zrób dużo miejsca w szafie, bo wystroimy cię tutaj we wszystko, co dasz radę nałożyć. Wszystko, co zechcesz. – Weźmiecie mnie? – Wyszczerzył się. – Oxford, chciałbym, żebyś jadł, oddychał i srał Nike’iem przez całą przewidywalną przyszłość – mówię mu wprost. – Powiedziałbym, że będziesz gwiazdą, ale gwiazdy są za małe. Za parę lat będziesz cholernym słońcem, wokół którego będzie się obracała liga. – Słońce jest gwiazdą. Też. – Oxford w zamyśleniu kozłuje piłką za plecami, między piszczelami. – I do tego mądrala. Kanały fanowskie cię pokochają – Zaczynam układać kontrakt na wokularze, wysyłając jednocześnie polecenie do banku. Liczba zer, którymi moja firma pozwala mi zarządzać, wciąż potrafi mnie czasami przytłoczyć. – Chcemy, żebyś był wczepiony na początek sezonu ligi uniwersyteckiej, co może wymagać trochę pracy. Technicznie rzecz biorąc, wczepu nerwowego nie powinno się robić przed ukończeniem osiemnastego roku życia, ale równie technicznie rzecz biorąc, ma ono funkcję monitorowania stanu zdrowia, więc za zgodą rodzica powinniśmy dać radę uruchomić go wcześniej. Przygotuję listę klinik dla twojego papy… Przerywam, gdy zdaję sobie sprawę, że wyszczerz zniknął z twarzy Oxforda i pojawiła się przepaść, z której może nie uda się go wyciągnąć. – Nie – mówi, potrząsając głową. – Co, nie? Jego spojrzenie staje się twarde i ostre. – Nie będzie wczepu. *** – Co to znaczy, że się nie wczepi? – sygnalizuje mój szef i dorzuca zwyczajowy strumień emotek gniewu i zmieszania, od którego aż bolą mnie zęby. – To znaczy, że tego nie chce – mówię, wkładając ręce pod kran. – Nie da sobie zrobić wczepu i kropka. Jestem w łazience, bo nie mogę wymyślić lepszej wymówki. Lustro wyświetla reklamę odnowy cery, przechwytując moją twarz i wyświetlając jej wersję bez zmarszczek. Woda jest gorąca.
56
Rich Larson
– Czy on w ogóle wie, co to jest? Wyjaśniłeś mu? – Wiedzą, czym jest wczep nerwowy – obruszam się. – Są z Senegalu, nie z Księżyca. – Wklepuję wodę w policzki, bo to zawsze pomaga na filmach, potem rozczochruję włosy i z powrotem je układam. Lustro sugeruje, żebym wypróbował nowy żel do włosów Old Spice Lock’n’Load. – Ale tak, wyjaśniłem to. Gdy papa Oxforda wrócił na trybuny, wyłożyłem im całą wiki. Wiecie, podskórne węzły zaprojektowane, aby przechwytywać i transmitować biologiczne sprzężenie zwrotne, wykorzystywane do monitorowania urazów, zmęczenia i pracy mięśni, ale również do nerwysyłania doznań fizycznych i pierwszoosobowego obrazu do widzów. Z małym łukiem Nike’a w lewym dolnym rogu, jeśli dojdziemy do porozumienia. Nie jest to coś, do czego muszę zazwyczaj przekonywać ludzi. Większość dzieciaków, nawet tych najbardziej mieszczuchowatych, uzbierała na chociaż jeden klasyczny nerwysył decydującego rzutu Makera dla Seattle w finałach ’33 roku, albo na Draya Cardeno robiącego wsad nad trójką obrońców, gdy jeszcze grał dla Phoenix Phantoms. Większość dzieciaków marzy o byciu wczepionym tak samo, jak marzą by ich twarze pojawiły się na billboardach albo o wypuszczeniu własnej linii butów. Diallowie słuchali naprawdę uważnie, naprawdę uprzejmie, a gdy skończyłem, Oxford tylko pokręcił głową, a jego papa położył mi rękę na ramieniu i oznajmił, że decyzja jego syna jest ostateczna i jeśli Nike nie zamierza być elastyczna w kwestii wczepu nerwowego, to znajdzie się inny sponsor. W tym momencie musiałem ratować sytuację i przekonałem ich, żeby dali się zaprosić na kolację i wymknąłem się do łazienki na konsultację z szefem. – Do kurwy nędzy, ten zabieg nie wiąże się z żadnym ryzykiem. Można to robić na autochirurgu. Wpłyń na niego – w ślad za tym idzie procesja przewracających oczami emotek, wszystkie nadęte i czerwone na policzkach. – A może odpuścimy sobie czepienie i podpiszemy z nim kontrakt mimo wszystko? – proponuję. – Nie możemy go stracić. Widział pan jego trening. Zrekrutujmy go niewczepionego, niech temat przyschnie, a później wprowadzimy to do kontraktu jako poprawkę. Jeśli ma grać w HoopSumm1, musi być wczepiony. To jego debiut. Jak, do kurwy nędzy, mamy go wypuścić na rynek bez wczepu? – Sceptyczna emotka z wysoko uniesioną brwią. – Myślałem, że sobie z tym samodzielnie poradzisz, Vic. Myślałem, że chcesz dostać tę rekomendację do awansu. Myliłem się? – Nie – odpowiadam szybko. – Znaczy się, nie myliłeś się. – Wyrywam papierowy ręcznik z podajnika i robię z niego wielki kłąb mokrymi rękami. Nigdy nie używam sprzężenia zwrotnego, gdy rozmawiam z kimś, kto ma władzę, żeby mnie zwolnić; gdybym je stosował, w stronę szefa popłynęłyby emotki z wystawionym środkowym palcem. – Zorientuj się, czy problem jest z nim, czy z ojcem. A później wykorzystaj jednego, żeby trafić do drugiego. To nie jest operacja na mózgu – chichocząca emotka podkreśla dowcip, po czym szef się rozłącza. Stoję w łazience, drąc wilgotny ręcznik w drobne strzępy, myśląc o awansie, którego pragnę, tak absolutnie pragnę. Wreszcie zarabiałbym więcej niż mój stary i Wendee byłaby ze mnie zadowolona przynajmniej przez tydzień i może w ciągu tego błogiego tygodnia znalazłbym jaja i poprosiłbym ją, żeby się do mnie wprowadziła. Ale najpierw muszę namówić Diallów, żeby zgodzili się na wczepienie. Nie tryskam pomysłami. Przynajmniej nie do momentu, gdy
1
2
wrzucam ręcznik do śmietnika i dostrzegam w nim zmiętą serwetkę upstrzoną jaskrawo czerwonymi kroplami krwi. Wtedy przypominam sobie papę Oxforda z jego małym plastikowym pudełkiem. Zamykam kosz i idę na salę, zatrzymując się tylko, żeby zamówić tubę tego nowego żelu do włosów. *** Zapraszam ich do stylowego, wykończonego cegłą i szkłem baru, zarządzanego przez SI. Zabranie ich do Space Needle2 byłoby zbyt oczywiste. Przy wejściu wyskakuje mały holokierownik sali, sprawdza na moim wokularze fundusze, jakimi dysponuję i prowadzi nas prosto do prywatnej jadalni. Mijamy olbrzymią, przezroczystą kolumnę wypełnioną schłodzonym winem, na którą, jak zauważam, papa Oxforda krzywo patrzy. Ważniejsze, że sam Oxford gapi się na czarne, błyszczące kapsuły immersyjne znajdujące się z boku baru. Gdy siadamy do stołu, wysyłam im subtelny sygnał, aby zaczęły wyświetlać reklamy świeżych ligowych nerwysyłów. – Pełna automatyzacja – mówię, gdy wjeżdża kelner i terkoczącymi rękami zaczyna rozstawiać koszyki z pieczywem. – Nieźle, co? Papa Oxforda przytakuje, sprawiając wrażenie dziwnie rozbawionego. – W Dakarze są kafejki SI – informuje mnie Oxford, przewijając wyświetlone na stole menu. – Od ubiegłego roku. Już zamówił przegrzebki, więc chyba za późno, żeby ruszyć się do Space Needle. Zamiast tego sygnalizuję kuchni, żeby podała ostrygi i parę butelek jakiegokolwiek wina o możliwie najwyższej zawartości alkoholu – okazuje się, że jest to coś pod nazwą General Washington. Sięgam po wiki na temat roczników, aby dać papie Oxforda jakiś punkt zaczepienia, bo widzę, że ledwo potrafi odróżnić czerwone od białego. – Za Diallów – wznoszę toast, gdy nasze kieliszki są pełne, a Oxford zajmuje się butelką Coli. – Zdrówko – chłopak uśmiecha się szeroko. Gawędzimy o długości lotu, o stereotypie, że w Seattle zawsze pada, chociaż tak naprawdę jest głównie pochmurnie. Moje usta poruszają się mniej więcej na autopilocie, bo obserwuję Oxforda zerkającego w stroję kapsuł immersyjnych. Gdy przyłapuję go na tym trzeci raz, kiwam głową. – Spróbuj, chłopie – mówię. – Na rachunek firmy. Zawołamy cię, jak podadzą jedzenie. Oxforda nie trzeba długo przekonywać; szczerzy się i daje susa, pozostawiając mnie sam na sam z Diallo seniorem. Nachylam się i trącam jego kieliszek swoim. – Zaczynał pan w ligach afrykańskich, czyż nie, panie Diallo? Bierze łyk i spogląda z aprobatą na butelkę. – Tak. Później w Grecji. – Był pan wtedy postrachem. Przeciągnął pan Trikalę aż do finałów pierwszej ligi. Wzrusza ramionami, ale wydaje się niemal zadowolony. – Oglądałem kilka składanek najlepszych akcji – mówię skromnie. – Sprawdzanie rodowodu to część mojej pracy, czyż nie? – Bawię się kieliszkiem i biorę duży łyk. – Oxford skądś to ma. – Nie tylko po mnie czy po matce. Kto wie, skąd. Może od Boga. Diallo senior jest na tyle zadowolony, że przez jakiś czas opowiada o występach w Grecji i jak o mały włos nie trafił do Cordoby w pierwszej lidze hiszpańskiej, zanim rozstrzenie oskrzeli nie wychyliło łba
ike Hoop Summit – doroczny mecz koszykówki sponsorowany przez Nike, w którym drużyna młodych gwiazd amerykańskich gra przeciw N drużynie najzdolniejszych koszykarzy reszty świata. [przyp. tłum] Space Needle, czyli Kosmiczna Iglica to najbardziej charakterystyczna budowla w Seattle. 184-metrowa konstrukcja zwieńczona latającym spodkiem, w którym znajdują się restauracje i taras widokowy. [przyp. tłum]
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
57
WCZEPIONY Nowa Fantastyka 11/2015
i nagle nie mógł biegać jak kiedyś. Puściłem sygnał do kuchni, żeby wstrzymali się z jedzeniem. Gdy butelka jest pusta, a papa Oxforda wreszcie osuwa się nieco w krześle, z lekko błyszczącymi oczami, wyskakuję z pytaniem. – Dlaczego twój chłopak nie chce wczepu? Papa Oxforda zerka w stronę kapsuły immersyjnej, do której podłączył się jego syn. – Jego dziadek był wczepiony – wyjaśnia. – Ojciec mojej żony. Był żołnierzem. Zaskakuje mnie tym. Właściwie wiem, że w teorii technologię wczepiania stosowało wojsko zanim trafiła na rynek – tak samo było z rzepami – ale nigdy nie myślałem, że wykorzystywano ją w pieprzonej Afryce Zachodniej. – Stosowano ją do śledzenia ruchów jednostek – ciągnie papa – i do monitorowania zdrowia żołnierzy. Ich nerwowości. – U nas też do tego to służy – mówię. – Zdrowie psychiczne naszych graczy to najwyższy priorytet. – Oni robili coś więcej. – Diallo senior opróżnia do końca kieliszek, odstawia go i patrzy na drugą butelkę. – Zadrutowali ich, żeby zdalnie omijać centralny układ nerwowy. Słyszałeś o marionetkach, prawda? Kręcę przecząco głową. Już wiem, że cokolwiek to jest, nie spodoba mi się. Papa Oxforda w zamyśleniu otwiera nową butelkę swoimi wielkimi, pająkowatymi dłońmi. – To znaczy, że żołnierz nie może złamać szyku ani zdezerterować. Nie może odmówić wykonania rozkazu egzekucji sześciu więźniów, którzy zabierają za dużo miejsca w konwoju. Gdzieś daleko, ktoś inny zegnie jego palec, aby pociągnąć za spust. – Nalewa sobie wina do kieliszka, trąca mój, jednocześnie gestykulując drugą ręką. – Żołnierz może być przesłuchiwany, bo w odległym miejscu ktoś zamknie jego usta albo, jeśli przesłuchanie będzie bardzo bolesne, odłączy jego pień mózgu. Dwoma palcami naśladuje gest wyciągania wtyczki. Nagle robi mi się niedobrze i wino nie ma z tym nic wspólnego. – Chryste – mówię, – jakie to kurewsko podłe. – To nie nasz wynalazek. – Ale to nie ma nic wspólnego z tym, co robimy – tłumaczę. – My niczego nie kontrolujemy. Wcale. Gdybym mógł pomóc pańskiemu synowi zrozumieć, że… – Niczego – powtarza Diallo senior i prycha. – Wydaje ci się, że świadomość, że milion ludzi będzie patrzeć twoimi oczami nie kontroluje tego, co robisz? – Jeśli chodzi panu o kanały fanowskie, to one są czysto opcjonalne – mówię, ale nie jestem pewien, czy właśnie to ma na myśli. – Fani kochają je, oczywiście, ale nie są wymagane w kontrakcie. – Oxford nie chce was w swoim ciele – odpowiada Diallo senior. – Nie chce was za swoimi oczami. Nie chce wczepu. Jego wokular błyska na niebiesko. To dobrze, bo nie wiem, co odpowiedzieć. Lekko chwiejnym krokiem wychodzi do łazienki ze swoim pudełeczkiem, zostawiając mnie siedzącego z kieliszkiem pełnym wina i wizją zmasakrowanego żołnierza, któremu dowództwo właśnie wyłącza mózg. Ale to w ogóle nie przypomina naszych wczepów. *** Łapię Oxforda, gdy wydostaje się z kapsuły immersyjnej, a jego papa jeszcze nie wrócił z łazienki. Wychodzi na miękkich nogach i rozgląda się, gdzie są jego przegrzebki. – I co o tym myślisz? – pytam. – Podoba ci się nerwysył? – Ogrywałem Asha Limnera. – Kiwa głową niemal z nabożeństwem. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
– To mógłbyś być ty, wiesz? – Stukam w kapsułę. – Ludzie płaciliby, żeby być tobą na boisku. Oxford patrzy na urządzenie z odrobiną tęsknoty. – Każdy ma wczep. Ash Limner jest wczepiony. Dray Cardeno jest wczepiony. Czemu nie Oxford Diallo, co? – Obiecałem. – Oxford przygryza wargę. – Dziadkowi? – pytam. – Tak. – Wydaje się zaskoczony. – Ale ten wczep jest inny, Oxfordzie – tłumaczę. – My nie podejmujemy decyzji. To ty decydujesz. My zabieramy się tylko na przejażdżkę. Ma poważną minę. – On mówił, że wczep to sieć, z której nigdy nie da się wyplątać. – Mówiłeś, że nerwysył ci się spodobał. To trochę hipokryzja, nie sądzisz? Czerpać przyjemność z cudzego nerwysyłu, gdy jednocześnie nie zgadzasz się na wczep u siebie? – Nie – odpowiada po prostu. – Oni tak wybrali. – Oni wybrali, oczywiście. Zawsze istnieje wybór. Ale oni wybrali dobrze. Chłopie, masz dar. Twój tata sam to przyznał. Masz dar od Boga. – Położyłem znów rękę na kapsule. – Jesteś to winien światu, aby ten dar wykorzystać jak najlepiej. Nigdy nie dowiem się, jak to jest robić takie wsady do kosza, jak ty. Na uniwerku ledwo doskakiwałem do obręczy. Dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć setnych procenta ludzi nigdy nie pozna tego uczucia. Chyba, że ty nam pozwolisz. Czuję, że się waha. Patrzy na kapsułę, na swoje odbicie w jej lśniącej, czarnej powierzchni. W głębi ducha czuję się winny, ale napieram, bo ważne, żeby zawrzeć tę umowę, a później mi za to podziękuje. – Jesteś nam to winien – mówię. – Twój tata jest w łazience. Wiesz co tam robi? Oxford podnosi wzrok zmieszany. Przytakuje. – Kaszle krwią – ciągnę. – Nigdy już nie pobiegnie. Nie tak, jak kiedyś. Nie sądzisz, że chciałby znowu to poczuć? Zdobyć decydujący punkt? Przechwycić piłkę, zakozłować o parkiet, wślizgnąć się pod kosz i bam!, zrzucić do niego bombę. – Podkreślam słowa klaśnięciem, aż Oxford lekko się wzdryga. – Jesteś to winien, chłopie. Jesteś to winien swojemu tacie. Przywiózł cię tutaj, prawda? Ściągnął cię tu z daleka. I właśnie w tym momencie Diallo senior wychodzi z łazienki. Lepszego efektu nie osiągnąłbym, gdybym to zainscenizował, bo zatacza się lekko na ścianę i nagle wygląda na starego i zmęczonego. Oxford patrzy na niego wystraszony jak diabli. Może pierwszy raz dociera do niego, żeby jego papy nie będzie przy nim zawsze. Sięgam najwyżej jak mogę i kładę mu dłoń na ramieniu. – Wiesz, co jest słuszne, prawda? Waha się, po czym wolno kiwa głową, a ja chcę odgryźć sobie język, chociaż przekonuję siebie, że było warto. Wmawiam sobie, że obaj mi za to później podziękują. *** Kolacja przebiega w ciszy. Oxford najwyraźniej nadal myśli nad tym, co mu powiedziałem, zerkając chyłkiem na papę, który z kolei próbuje rozgryźć, co się dzieje, nie pytając wprost. Gdy kończymy ostrygi i kierujemy się do wyjścia, chyba wszyscy przyjmujemy to z ulgą. Niebo nad Seattle jest już ciemne, a powietrze lekko mroźne. Gdy czekamy na autotaksówkę, papa Oxforda nakłada rękawiczki. Gdy samochód podjeżdża, Oxford oznajmia, że jeszcze nie chce wracać do hotelu. Ma ochotę porzucać. – Jasne – zgadzam się. – Możemy wrócić na salę. Jest wynajęta na cały dzień.
58
proza zagraniczna
– Nie. Gdzieś na zewnątrz. W efekcie krążymy po centrum dopóki GPS nie lokalizuje boiska przy jakiejś szkole katolickiej, dziesięć minut drogi od nas. Gdy tam docieramy, jesteśmy sami, a boisko ma jedną z tych dziwnych gumowanych nawierzchni, ale Oxfordowi zdaje się to nie przeszkadzać. Ściąga spodnie od dresu i wyciąga z worka swoją piłkę. Papa nie ściąga rękawiczek, gdy podaje mu piłkę do rzutów, prowadzi go po łuku, trafia do niego ładnymi, czystymi podaniami prosto w punkt do rzutu. Na pierwszy rzut oka widać, że wszystko to, cały ten obraz, z nim pod koszem, a Oxfordem łapiącym i rzucającym, łapiącym i rzucającym, to coś, co robili milion razy, przez milion nocy. Jaskrawe światła reflektorów zmieniają ich w długie, czarne sylwetki. Nie pada ani słowo, tylko z ust Oxforda, gdy się porusza, płyną małe obłoczki pary. Obserwuję ich oparty o ogrodzenie z drucianej siatki. Sylwetka Oxforda jest nadal bez zarzutu – tłoki i dźwignie – ale gdy przez chwilę widzę jego twarz, dostrzegam, że nie uśmiecha się już jak wcześniej na sali. Udaje mi się z nim nawiązać kontakt wzrokowy, kiwam mu głową i odchodzę na drugi koniec boiska, aby dać mu trochę prywatności. Słyszę, że rozmawia z papą w języku, który mój implant w uchu identyfikuje jako serer. Myślę, że mam już kontrakt w garści i właśnie zamierzam przekazać to szefowi, gdy słyszę uderzenie piłki o ogrodzenie, sprawiające, że cała siatka aż drży. Odwracam się i widzę papę Oxforda z wykrzywioną wściekłością twarzą, zrzucającego z siebie pomarańczową kurtkę. Patrzy na mnie z miną, jakby oglądał coś, co przykleiło się do podeszwy wystrzałowego buta, po czym odwraca się w stronę syna. – Myślisz, że nie pamiętam, jakie to uczucie, gdy się biega? – pyta. – Użalasz się nade mną? Oxford rozpaczliwie potrząsa głową i znów mówi coś w serer, ale papa go nie słucha. – W takim razie zagramy – mówi i wiem, że przeszedł na angielski, żebym go rozumiał. – Jeśli mnie pokonasz, dasz się wczepić. Okej? – Nie chciałem… – Oxford milknie i zmieszany patrzy na mnie, a później, z bólem, na papę. – To będzie łatwe – ciągnie Diallo senior. – Jestem stary, mam chore płuca. – Podnosi piłkę z ziemi i ciska w stronę Oxforda. Syn chwyta ją tymi wielkimi dłońmi, ale musi cofnąć się o krok, być może bardziej z zaskoczenia niż przez siłę rzutu. Oxford bierze ją na boisko i niechętnie zaczyna dryblować. – Okej – mówi, przygryzając wargę. – Okej. Porusza się jak lunatyk i papa wytrąca mu piłkę z szybkością, o którą nigdy bym go nie podejrzewał. Diallo senior spycha syna pod kosz, ostro drybluje, robi zwód w prawo, po czym hakiem rzuca nad lewym ramieniem. Piłka ląduje w koszu zanim Oxford zdążył oderwać stopy. Grają w streetball, z regułą piłki zwycięzcy3 – a przynajmniej papa Oxforda tak gra. Ponownie zdobywa piłkę i natychmiast wpada pod tablicę, wbijając łokieć w klatkę piersiową syna. Chłopak chwieje się. Kolejny hak z wyskoku, z maszynową precyzją, do góry i do celu. Świst sznurków. – Myślałem, że chcesz tego – mówi Diallo senior. – Myślałem, że chcesz mieć własny wczep. Oxford wygląda na wstrząśniętego, ale już nie patrzy na mnie. Jakby się wyzerował. Gdy następnym razem papa szykuje się do haka, jest na to przygotowany, unosi się jak astronauta i twardo 3
ryg. „make it take it” znane też jako „winner’s ball” – opcjonalna O reguła w koszykówce ulicznej na jeden kosz, według której drużyna zdobywająca punkt również wznawia grę, a co za tym idzie, może natychmiast rozpocząć kolejną akcję ofensywną. [przyp. tłum]
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
zbija rzut. Diallo senior znajduje ją w cieniu, przynosi z powrotem, ale przy kolejnym bloku nie idzie mu lepiej. Oxford odtrąca piłkę i kozłuje do linii trzech punktów, wystarczająco blisko mnie, żebym słyszał łkanie wydobywające się z jego gardła. Dociera do mnie, że to przecież wciąż dzieciak, nawet jeśli ma całe siedem stóp wzrostu, a wtedy, z ręką ojca tuż przed twarzą, zalicza trafienie za trzy punkty. Od tego momentu gra zmienia się w egzekucję. Oxford trafia raz za razem, oddychając krótkimi, gniewnymi haustami. Czasami zatrzymuje się i trafia zza głowy, z wyskoku, niekiedy przedziera się pod sam kosz. Niemal płacze. Nie wiem, do ilu trafień grają, ale wiem, że gra jest skończona, gdy Oxford wyślizguje się papie obrotem, podrywa się pod siatką, z drugiej strony, gdzie ma dostatecznie dużo miejsca, żeby z łatwością trafić z palców, tymczasem jego ramię unosi się dalej i dalej, niesamowicie długie i zasadza piłkę w koszu z taką siłą, że drży cała tablica. Ląduje z wyciem płynącym aż z trzewi, niemal przewracając przy tym papę, który cofa się chwiejnie. Diallo senior zbiera się. Powoli. Idzie podnieść piłkę, gdy nagle zgina się w pół i zaczyna kasłać. Zgrzytliwy dźwięk niesie się głośno po zimnym powietrzu i zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Oxford stoi zmrożony, dysząc jak nigdy wcześniej na sali treningowej. Wtedy Diallo senior spluwa krwią, która rysuje postrzępioną parabolę na lepkim, niebieskim boisku, a syn wyrywa się z odrętwienia. Chwiejnie podbiega do ojca i chwyta go w ramiona. Na wokularze wyświetla się połączenie z moim szefem, przy akompaniamencie jednego z ostatnich przebojów blip-hopowych. Lata mi w polu widzenia, gdy stoję tam, jak posąg. Wreszcie zrywam połączenie i łapię powietrze. – Nie musisz od razu podpisywać umowy – zaczynam. Oxford i jego papa przypominają sobie, że jestem tam z nimi. Nie powinno mnie tam być. – Pomyśl o tym – zacinam się, zawstydzony jak nigdy wcześniej. – Jeszcze. O kontrakcie. Chcę im powiedzieć, żeby zapomnieli o kontrakcie, o wczepie. Że uczynimy go sławnym bez tego. Zamiast tego wymykam się chyłkiem przez zimną, metalową bramę, zostawiając Diallów wtulonych w siebie w świetle reflektorów, wydychających jedną, wspólną chmurę pary. Przełożył Jerzy Rzymowski
Rich Larson Młody autor, w Polsce drukowany po raz pierwszy, który w Stanach zdążył jednak być nominowany do Nagrody im. Theodore’a Sturgeona. Jego opowiadania publikowały m.in. „Asimov’s”, „Analog”, „Interzone”, „Fantasy & Science Fiction”, Strange Horizons, Lightspeed i Clarkesworld. „Wczepiony” pierwotnie ukazał się w tym ostatnim. To krótkie opowiadanie, z prostą fabułą, ale jakże ciekawym tłem, rysującym fascynujący obraz świata przyszłości. Siła tkwi tu w szczegółach. (mz)
59
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 11/2015
Kontrola bezpieczeństwa (Security Check)
Han Song
Ś
więtujemy dziś z żoną dwudziestą rocznicę ślubu. Po pracy wpadam do centrum handlowego i kupuję dla niej naszyjnik; potem idę na pobliską stację metra, by wrócić do domu. W Nowym Jorku stacje metra są na każdym kroku – i ani trochę nie przesadzam. Linie ciągną się od najdroższych dzielnic do najgorszych slumsów, stacje znajdują się w każdym centrum handlowym, każdym biurowcu, teatrze, restauracji, klubie nocnym, barze, kościele… Grupa agentów kontroli ubranych w czarne mundury z czerwonymi opaskami na ramieniu czeka przy wejściu. Stoją z rękami założonymi za plecami i szeroko rozstawionymi nogami, lustrując tłum lodowatym wzrokiem. Staram się minąć ich jak gdyby nigdy nic, ale gdy tylko napotykam spojrzenie kontrolera, nogi mam jak z waty. Nie czekając na polecenie, zdejmuję kurtkę i kładę ją – a wraz z nią schowany w kieszeni naszyjnik – obok aktówki, w ziejącej otchłani skanera rentgenowskiego. Po chwili kontrolerzy przyklejają mi na piersi plakietkę z napisem „bezpieczny”. Otumaniony i półprzytomny wsiadam do metra. Wszyscy pasażerowie mają takie same naklejki. Nikt się nie odzywa, każdego pochłaniają własne myśli. Wjeżdżamy na moją stację. Wracam do domu, żona już na mnie czeka. Drżącą dłonią wyjmuję naszyjnik i wręczam go jej. Dziękuje mi wymuszonym uśmiechem i przymierza prezent, po czym odkłada go. Jemy kolację w milczeniu, tak jak zawsze. A potem idziemy do łóżka i oboje szybko zasypiamy, leżąc plecami do siebie. Poznaliśmy się dwadzieścia lat temu na stacji metra. Wtedy wszystko się waliło, królowało bezprawie. Pewnego dnia ktoś krzyknął, że w metrze grasuje morderca. Wszyscy wpadli w panikę, rzucili się na oślep w stronę wyjścia. Kobieta przede mną upadła. Pomogłem jej wstać… Potem powiedziała mi: – Nieważne, jaki chaos zapanuje na świecie, tak długo, jak będziesz przy mnie, będę się czuła bezpieczna. Minęło dwadzieścia lat, a życie stało się w stu procentach bezpieczne, oczyszczone ze wszelkich zagrożeń. Wygląda na to, że zostaliśmy z niczym. *** Megafon zamontowany w okolicy budzi mnie o czwartej nad ranem, wrzeszcząc na cały regulator dzisiejszy instruktaż bezpieczeństwa. Na wpół przez sen usiłuję wymacać telefon. Przyzwyczajenie to potężna siła. Telefony zarzucono lata temu, kiedy zamknięto wszystkie sieci telekomunikacyjne i odcięto Internet. Wszystko to dla zwiększenia bezpieczeństwa. Żona i ja wstajemy i osobno wychodzimy na metro do pracy. Nie założyła naszyjnika ode mnie, a ja udaję, że tego nie zauważam. Idę sam, w ciszy. W nikłym świetle latarni przechodnie suną po chodniku jak miałka, szara masa szczurów, kurczowo ściskając aktówki i nie odzywając się ani słowem. Wkrótce docieram na stację ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
i ustawiam się w jednej z długich kolejek do wejścia. Choć rozwój technologiczny przyspieszył proces, zwyczajnie zbyt wiele osób musi przejść kontrolę. W dzisiejszych czasach metro jest jedynym środkiem transportu w Stanach Zjednoczonych, wszystkie inne zostały już zakazane. Ponad godzinę później nareszcie staję przed skanerem. Raz jeszcze zaciskam zęby i choć marzę o tym, żeby kiedyś wparować na stację, nie przejmując się punktem kontroli, nawet nie próbuję go ominąć. Widziałem raz, jak ktoś się na to odważył. Kontrolerzy złapali go i zaciągnęli do niewielkiego pomieszczenia przy peronie, gdzie pobili go na śmierć. Wszyscy słyszeliśmy jego krzyki. Pociąg dociera na Manhattan. Przechodzę tunelem ze stacji prosto do biura. Moi współpracownicy zjawiają się jeden po drugim z przemęczeniem wymalowanym na twarzach. Jak wielu z nich również fantazjowało, że wsiada do metra bez kontroli? W toalecie Hoffman pyta mnie szeptem: – Próbowałeś dzisiaj? – Dlaczego dręczy nas takie dziwne pragnienie? – pytam, kręcąc głową. – Wolność. – Choć słyszałem je już niezliczoną ilość razy, za każdym razem to słowo brzmi w ustach Hoffmana egzotycznie, przerażająco. – Chciałbym żyć w świecie, w którym mi się ufa, a nie obserwuje mnie i kontroluje... A ty, Louis? – Chciałbym podarować żonie prezent. Jesteśmy razem już dwadzieścia lat. – Znowu czuję się okropnie. – Czy kiedykolwiek będę miał szansę podarować jej coś, czego nie zmieniono? – Kobiet to nie obchodzi – mówi Hoffman. Stara się mnie pocieszyć. – Wie, że starasz się jak możesz. – Ją obchodzi. Jak tak dalej pójdzie, jesteśmy na prostej drodze do rozwodu. Nie żyjemy w próżni. Nasza więź, każda więź między ludźmi, potrzebuje oparcia w zwykłych, codziennych przedmiotach. Ale czego byś nie kupił, musisz to włożyć do punktu kontroli: jedzenie, wodę, filiżanki, książki, telewizory, lodówki, komputery, łóżka, nawet obrączki ślubne i prezerwatywy… sam rozumiesz. Łzy spływają mi po policzkach. Pewnego razu Hoffman powiedział mi, że urządzenie używane w punktach kontroli to tak naprawdę nie skaner rentgenowski. Rząd konfiskuje wszystko, co się tam włoży; to, co znajdziesz po drugiej stronie, może być nie do odróżnienia od oryginału, ale tak naprawdę zostało zrekonstruowane. Atom po atomie, kopie są składane, drukowane i zwracane pasażerowi. Cały proces zajmuje ledwie chwilę, tak zaawansowaną mamy technologię. Nowe przedmioty są doskonale zgodne z aktualnymi amerykańskimi normami bezpieczeństwa, wszelkie elementy uznane za niebezpieczne zostają usunięte. Gdyby do urządzenia trafiła benzyna, zamieniłoby ją w wodę; gdyby włożyć pistolet, podmieniłoby naboje na gumowe; gdyby komputer zawierał szkodliwe informacje, poddałoby je cenzurze. Obaj z Hoffmanem marzymy o dniu, w którym moglibyśmy wsiąść do metra bez kontroli bezpieczeństwa, ale za każdym razem, gdy
60
Han Song
chcieliśmy wcielić ten sen w życie, w ostatniej chwili traciliśmy odwagę i nogi odmawiały nam posłuszeństwa. Hoffman powiedział mi raz, że są ludzie, którzy wsiadają do metra bez kontroli. – Widziałem to na własne oczy. Pewnego ranka kobieta przede mną minęła kontrolerów z torebką na ramieniu, jak gdyby nigdy nic. A oni stali jak kukły i nawet nie drgnęli. – Jak to możliwe? Widziałem, jak ktoś tego próbował, ale natychmiast zatłukli go na śmierć – powiedziałem. Może Hoffmanowi się przywidziało? – Tak było – zapewniał. – Opiszesz mi tę kobietę? – Widziałem tylko, że była młoda i piękna. Kiedy minęła kontrolę, odwróciła się do czekających w kolejce i uśmiechnęła się triumfalnie. – Hoffman cmoknął z podziwem. – Musiała użyć magii. – Musiała. Może miała pelerynę niewidkę… albo jakieś urządzenie zakłócające fale elektromagnetyczne? *** Niewiele pamiętam z tego, jak wyglądało życie przed dwudziestoma laty; tylko tyle, że było wtedy bardzo niebezpiecznie. Oglądałem edukacyjne programy dokumentalne – same przerażające eksplozje, strzelaniny, nożownicy, demonstracje, petycje do rządu, konflikty… Wszyscy żyli w strachu, w przeświadczeniu, że zagrożenie czai się za każdym rogiem. Kilka razy zdarzyło się, że przypadkowy krzyk czy nawet grymas przerażenia malujący się na twarzy jednej osoby wystarczał, by tłum na Piątej Alei rzucił się do panicznej ucieczki, podczas której setki ludzi zostawały stratowane i ranione. Zagrożenia i wrogowie czaili się wszędzie. Centrale numerów alarmowych pracowały na pełnych obrotach. Biały Dom musiał zebrać niesłychane fundusze, żeby ulepszyć i rozbudować system bezpieczeństwa. Inicjatywa wyszła od rządu, ale wszystkie wielkie korporacje z Wall Street i Doliny Krzemowej zaangażowały się w przedsięwzięcie. Publiczno-prywatny kooperatyw przeznaczył środki finansowe i technologiczne na przebudowę całej infrastruktury w mieście: tak powstał system punktów kontroli bezpieczeństwa. Problem był niesłychanie istotny – Ameryka staczała się, gnębiona zamieszkami w kraju i zagrożeniami zewnętrznymi. Straciła pozycję światowego hegemona. Ci, którzy jeszcze to pamiętają, opowiadają, że z dnia na dzień Stany Zjednoczone zachwiały się w posadach i cudem uniknęły losu pionka sterowanego przez napływających zza oceanu Chińczyków. Dziękujmy Bogu za metro, za punkty kontroli. To one uratowały Amerykę. Taki system nie tylko gwarantuje bezpieczeństwo. Dzięki niemu rząd jest również w stanie gromadzić wszelkie informacje zawarte w przedmiotach, które pasażerowie wnoszą do metra. Nikt już nie śmie sprawiać problemów. Pozbyliśmy się nawet korupcji – i nie tylko jej, a wszystkiego, co prowadziłoby do destabilizacji. Mimo to podmienianie przedmiotów nie ustało. Ameryka wciąż czuje się zagrożona. Poczucie bezpieczeństwa, poczucie zagrożenia – czasem są różne, lecz jakże często tożsame. Hoffman mówi, że w ten sposób państwo zwalcza terror terrorem. A terror systemu kontroli bezpieczeństwa jest jeszcze straszniejszy, tak potężny, że zdolny zachwiać wszelkim innym terrorem. Ceną, którą płacimy, jest wolność. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Ale… ewidentnie system ma dziury. Hoffman widział, jak ktoś wchodzi do metra bez kontroli bezpieczeństwa. Z pewnością miał tam miejsce cud. Kim była kobieta, która z taką łatwością ominęła kontrolerów? Hoffman chciał ją odnaleźć, ale nigdy więcej jej nie zobaczył. *** Po pracy idę do supermarketu i przygnębiony wracam do domu metrem. Siedzę zawstydzony przy stole i w milczeniu jem kolację, pocąc się na karku, jakbym zrobił coś złego. Myślę sobie, że może między nami byłoby lepiej, gdybyśmy mieli dziecko, ale już dawno straciliśmy wszelkie zainteresowanie seksem… Pospiesznie kończymy jeść i kładziemy się do łóżka. W środku nocy żona nagle budzi mnie i mówi: – Louis, powinniśmy się rozstać. Minęło już wiele czasu, odkąd ostatni raz tak naprawdę rozmawialiśmy. Rozumiem, że zawiodłem ją moją słabością, moim brakiem odwagi. Przez dwadzieścia lat nie byłem w stanie przynieść jej ani jednego prawdziwego, niezmienionego prezentu. Ponieważ łączące nas przedmioty stawały się coraz bardziej obce, coraz bardziej się od siebie oddalaliśmy. W akcie desperacji mówię: – Kolega z pracy wspominał, że komuś udało się ominąć kontrolę i wsiąść do metra. Też chcę tego spróbować. Patrzy na mnie ze łzami w oczach jak na nieznajomego. Nie wie, że już wiele razy tego próbowałem – i zawsze wycofywałem się w ostatniej chwili. Następnego dnia zostaję aresztowany. Żona zgłosiła mnie na policję, powiedziała, że planowałem nielegalnie przekroczyć punkt kontroli. Że podejrzewa mnie o bycie terrorystą. *** Trzy lata później wychodzę z więzienia. Wszystko zostało po staremu, poza tym, że odeszła ode mnie żona. Odnajduję Hoffmana. Tak jak kiedyś, stara się mnie pocieszyć. – To nic wielkiego. Przez ostatnie lata coś zrozumiałem: życie jest jedną wielką kontrolą bezpieczeństwa i nie każdy ją przechodzi. Po prostu masz pecha. Pytam, czy odszukał tamtą tajemniczą kobietę. Kręci głową. A potem sugeruje, żebym wyjechał z kraju. – Co? Wyjechać z Ameryki? – Zaskoczenie sprawia, że podnoszę głos. Niewielu jest takich, którzy rozważaliby emigrację. Wzrusza ramionami. – Jeśli nie jesteś w stanie przejść przez kontrolę, równie dobrze możesz wyjechać. Słyszałem, że za granicą nie naciskają tak na bezpieczeństwo w metrze. Cały ten pomysł wydaje mi się absurdalny. Dotąd nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby wyjechać z Ameryki – nie żebym był szczególnym patriotą, po prostu przyzwyczaiłem się do tego kraju. W życiu chodzi jedynie o to, żeby przetrwać każdy kolejny dzień. – Jesteś rozwiedziony i byłeś w więzieniu – mówi Hoffman. – Choćbyś nawet znowu spróbował obejść kontrolę bezpieczeństwa, nic tym nie osiągniesz. – A ty? Ty też wyjeżdżasz? – pytam bezradnie. Straciłem w życiu cel. – Nie, ja jakoś wytrzymam. Może nadejdzie dzień, kiedy nauczę się omijać kontrolę bezpieczeństwa i ciężką pracą wywalczę sobie wolność we własnym kraju.
61
Kontrola bezpieczeństwa Nowa Fantastyka 11/2015
Brzmi jak uparte dziecko. Brak mi odwagi i zawziętości Hoffmana, moje ciało i duch są u kresu sił. Wypełniam więc dokumenty konieczne do opuszczenia kraju. Choć obawiam się, że będą z tym problemy, okazuje się, że nic prostszego. Władzom tak naprawdę podoba się, kiedy ktoś wyjeżdża, szczególnie jeśli nigdy nie wróci. Oczywiście chcą, żeby emigracja była dobrowolna. Nikt nigdy nie deportował obywatela Stanów Zjednoczonych.
cisza i słychać jedynie potężne dudnienie sieci metra, najdziwniejszy odgłos na świecie. Ameryka różni się teraz od całej reszty świata. Z Chin bez trudu dostrzegam wszystkie te przemiany, a gdy opuszcza mnie zdumienie, pozostaje jedynie smutek i łzy spływające po policzkach.
***
Najnowsze badania wykazują, że rozwijając system bezpieczeństwa, w Ameryce opracowano jeszcze bardziej zaawansowaną technologię. Teraz kontrola bezpieczeństwa to nie tylko nanoroboty i drukarki 3D, nie tylko sieć urządzeń rekonstruujących z ogromnymi bazami danych, ale również maszyny do sztucznej syntezy świata i technologia samoorganizacji. Niezliczone automaty komórkowe wspomagane kwantową teleportacją pracują bez przerwy, sekunda po sekundzie przeprowadzając wymianę atomową na skalę masową. Biały Dom przerobiono na gigantyczną machinę, która przejęła obowiązki milionów inżynierów nadzorujących i kontrolujących każdy aspekt procesu. Stany Zjednoczone stały się olbrzymią, inteligentną, kotłującą się kadzią. Aż pewnego dnia transformacje nagle ustają. Zamiast bez końca się rekonstruować, Ameryka znika bez śladu. Chińczykom udaje się nagrać to zjawisko, a analiza wykazuje, że amerykańska technologia kontroli bezpieczeństwa dokonała fundamentalnego odkrycia. Rzecz staje się całkowicie pozbawiona zagrożeń nie wtedy, gdy się ją wymieni, a kiedy przestaje istnieć. Nikt nigdy już się na nią nie natknie. To nie tylko nauka, to również głęboka myśl filozoficzna, którą pojąć jest w stanie jedynie kilka najtęższych umysłów na Ziemi. W pewnym sensie Ameryka na powrót stała się największą potęgą. Pamiętam swoją byłą żonę. Czy zniknęła razem z całą Ameryką? Mam nadzieję, że trafiła do innego świata, świata samych szczęśliwych zakończeń. Uwolni się tam od wszelkich złych wspomnień i przestanie mnie nienawidzić. Porzuciłem swój kraj i nigdy nie będę mógł do niego wrócić. Życzę żonie wolności i szczęścia w potężnych Stanach Zjednoczonych Ameryki.
Decyduję się na wyjazd do Chińskiej Republiki Ludowej. Według oficjalnych statystyk to najbezpieczniejsze państwo na świecie. Wyrabiam wizę tymczasową i żyję w Szanghaju ze świadczeń socjalnych. W chińskim metrze nie ma punktów kontroli – naprawdę do tego stopnia ufają obywatelom. Ale mnie już nie obchodzi metro. By zabić nudę, chodzę do kafejki internetowej i szukam wiadomości z Ameryki. W Chinach każdy ma prawo korzystać z Internetu. Nie ma wolniejszego kraju niż Chiny. W Sieci jest mnóstwo informacji na temat Ameryki. Odkrywam, że choć moja ojczyzna wciąż wydaje się znajoma, w rzeczywistości zmienia się z każdym dniem. Nie tylko bagaże pasażerów metra są podmieniane. By zapewnić najwyższy poziom bezpieczeństwa, każdego dnia rekonstruuje się całe Stany Zjednoczone. Chińczycy z żywym zaciekawieniem obserwują i analizują Amerykę. Odkryli, że całe terytorium Stanów Zjednoczonych wypełniają nanoroboty: dzień w dzień wszystko się odnawia, od samotnych wsi po metropolie, od szerokich rzek po majestatyczne łańcuchy górskie. Nic groźnego nie znajdzie na tych ziemiach schronienia. Ale obserwacje tego zjawiska można prowadzić jedynie z zewnątrz, na odległość, ponieważ do Stanów Zjednoczonych nie wpuszcza się obcokrajowców. W teorii nikt nie jest w stanie przejść przez system bezpieczeństwa na granicy. Amerykanie w kraju zaś nie są w stanie zauważyć zmian, bo wydaje im się, że każdy dzień jest identyczny jak poprzedni. Czasami zastanawiam się, czy Chińczycy przyglądają się temu procesowi z taką uwagą, bo boją się, że kiedyś Ameryka może wykorzystać tę samą technologię, aby podmienić inne państwo, a może nawet cały świat. Ale moje obawy są bezpodstawne. Systemy kontroli bezpieczeństwa skierowane są do wewnątrz, Ameryka wymienia samą siebie. Zaprząta to całą jej uwagę, dla innych krajów nic już nie zostaje. Przyglądając się ojczyźnie z drugiego brzegu Pacyfiku, mam przed oczami niesamowity widok. Samoodnawiająca się Ameryka drży w bezustannej metamorfozie: w jednej chwili przypomina dziki kwiat – wybucha w rozkwicie, opada, więdnie, zmienia kolor z czerwieni na czerń, z żółci na biel – by po chwili stać się jak umierająca gwiazda. W transformacje wplątani są moi rodacy. Każdego dnia wymienia się ich i rekonstruuje: od krwi po mięśnie, od ciała po myśli; niczego nieświadomi stają się nowymi ludźmi. Będąc w Ameryce, nie sposób dostrzec zmiany – każdego dnia wsiada się do metra i niczym szczur jedzie do pracy. Ale w Chinach transformacje widać jak na dłoni. To chyba kwestia różnicy punktu widzenia. Zmienia się również natura – niedźwiedzie brunatne i orły bieliki, sekwoje i wszelkie inne rośliny, grzyby i bakterie, każda grudka ziemi, każda kropla wody. Czasami Stany Zjednoczone przybierają piętrowe oblicze lasu tropikalnego, czasem przypominają kryształki lodu. Na północnym wschodzie płynie mętna krew, a zachodnie pustynie lśnią upiornym, błękitnym blaskiem. Czasami w całym kraju zapada ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
***
*** Pewnego dnia, przechadzając się po Placu Ludowym, spotykam piękną białą dziewczynę. Tak jak ja wyjechała z Ameryki i przeniosła się do Chin. Siadamy razem na trawie i zaczynamy rozmawiać. Po raz pierwszy od dwudziestu lat prowadzę z kimś swobodną rozmowę. – Jesteś pierwszą Amerykanką, jaką widzę po tej stronie Pacyfiku. Dziewczyna imieniem Lisa odpowiada: – Niewielu Amerykanów zostało na świecie. Już dawno cały naród został podmieniony. – A ty nie? – pytam, nagle przypominając sobie opowieść Hoffmana o tajemniczej młodej kobiecie, która weszła na peron metra bez kontroli bezpieczeństwa. – Ja nie jestem jak wy wszyscy – mówi. – Jestem prawdziwą Amerykanką. Nigdy mnie nie wymienili. Od samego początku unikałam kontroli. – Jak ci się to udawało? – Serce przyspiesza mi w piersi. – Nie mam żadnej peleryny niewidki ani rozpraszacza fal elektromagnetycznych. Wystarczyło tylko spokojnie przejść obok kontrolerów. Jeżeli nie godzisz się na ich istnienie, nie istnieją.
62
– Ale czy nie mówiłaś, że wszystkich podmieniono? Podmieniono przecież cały kraj! – Mówiłam. Z początku też nie mieściło mi się to w głowie, ale taka jest prawda. Jednak ci, którzy mieli odwagę przeciwstawić się kontrolom, pozostali. Wysłano nas do strzeżonej strefy, jakieś trzysta metrów pod wodą gdzieś w okolicach wybrzeża Florydy. – Brzmi, jakbyście zostali wybrani przez Boga… – Nie przez Boga. Przez Chiny. Dziewczyna opowiada, że w całej Ameryce znalazło się około tysiąca takich ludzi. Chińczycy pomogli im się ewakuować, zanim Stany Zjednoczone zniknęły. – Chiny? – pytam. – Oni od początku maczali w tym palce, nawet w maszynach kontrolnych. Bez pomocy ze strony Chin Ameryka nie byłaby w stanie ich wyprodukować. Chińscy technicy pomogli nawet naszemu rządowi zaplanować te wszystkie ataki terrorystyczne sprzed dwudziestu lat. Dzięki nim dostosowano opinię publiczną, zacieśniono więzi jednoczące społeczeństwo – inaczej Ameryka pewnie już dawno by upadła. Słyszałeś o konglomeracie Huawei-Alibaba-ICBC i korporacji Tencent-Baidu-Xiaomi-ZTE? Mieli najlepszych naukowców i inżynierów na świecie. Biały Dom i Pekin ściśle współpracowały, udawały wrogów jedynie dla zachowania pozorów, żeby zmylić zwykłych zjadaczy chleba. Przyjrzyj się dokładniej, a zobaczysz, że za kulisami Chiny pomogły Ameryce wypracować dwudziestopierwszowieczny neo-kapitalizm koteryjny, żeby mogła służyć za układ odniesienia… Niemożliwe! Nie mogę w to wszystko uwierzyć. Przestaję myśleć. Lisa bierze mnie do dzielnicy Xintiandi, żebym się odprężył. Jakiś czas temu przekształcono Muzeum Pierwszego Kongresu Narodowego Komunistycznej Partii Chin w państwowe laboratorium. Wiele młodych Amerykanek, włącznie z Lisą, mieszka tam teraz jako wolontariuszki dobrowolnie poddające się eksperymentom. W drzwiach wita nas mężczyzna w średnim wieku ubrany w biały kitel. Chińczycy starają się potwierdzić niesamowite odkrycie: według nich Ziemia przechodzi przez kosmiczny punkt kontroli bezpieczeństwa i ma to jakiś związek z ostatecznym wyjaśnieniem wszechświata. Wygląda na to, że nasza galaktyka to superzaawansowana maszyna kontrolna. – Więc wszechświat… nie jest bezpieczny? – pytam zdumiony. – Ani trochę. Dopiero teraz to odkryliśmy. Celem rozwoju życia na Ziemi i wykształcenia się inteligencji jest utrzymanie bezpieczeństwa we wszechświecie. – Mężczyzna pochyla się do okularu olbrzymiego teleskopu i z uwagą coś obserwuje. Później dowiaduję się, że tylko Chiny, jako ostatnie z socjalistycznych mocarstw, są zainteresowane bezpieczeństwem wszechświata. W zasadzie wszystko, co wydarzyło się w Ameryce, było jedynie chińskim eksperymentem mającym pomóc w jego ochronie. Doświadczenie przeprowadzone na Stanach Zjednoczonych zostanie teraz powtórzone w różnych krajach na całym świecie, ale ja wciąż nie pojmuję wszystkich zawiłości tego przedsięwzięcia, a Chińczycy nie chcą się przy nas wdawać w szczegóły. Pod wpływem chwili mówię do Lisy: – Ja też chcę się zgłosić do tych eksperymentów! Patrzy na mnie ze współczuciem. – Przykro mi. Na tę chwilę nie jesteś potrzebny. Ty i ja nie jesteśmy tacy sami. Ty przyjechałeś do Chin jako emigrant, zostałeś w Ameryce podmieniony we wcześniejszej fazie eksperymentu. Nie jesteś już standardowym Amerykaninem, a konkretnie wcale nie jesteś już Amerykaninem ani nawet człowiekiem. Chińczycy nie ustalili jeszcze, czym tak naprawdę jesteś i do czego możesz się przydać. Musisz czekać. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
proza zagraniczna
Gdy najbardziej palącym problemem jest bezpieczeństwo wszechświata, jaką rolę odegra około tysiąca prawdziwych Amerykanów, takich jak Lisa, pozostawionych przez Chińczyków? To prawdziwa tajemnica. Zawstydzony i zmieszany opuszczam głowę. Czy Lisę zaprojektowali Chińczycy? Kto w takim razie zaprojektował Chiny? Słyszałem, że dawno temu Chinami również targały straszliwe katastrofy, zarówno naturalne jak i wywołane przez ludzi. Skąd one się wzięły? Jeśli wierzyć plotkom, Chiny były kiedyś najmniej bezpiecznym krajem na całym świecie. Jakie płyną z tego wnioski? Ach, ile tajemnic kryje w sobie wszechświat. Kto go zaprojektował? – To nie ma znaczenia – pociesza mnie Lisa. – Nie musisz już przechodzić kontroli bezpieczeństwa. Na pierwszy rzut oka mógłbyś uchodzić za Chińczyka. W końcu dostajesz nawet rządowe świadczenia socjalne, prawda? Tył mojej koszuli jest przemoczony od potu. Kolejny raz wspominam ze smutkiem byłą żonę. Owszem, wiele krajów na świecie przetrwało i niedługo miną kosmiczną kontrolę bezpieczeństwa. Ale moja ojczyzna i rodzina zniknęły. A Lisa i ja nie jesteśmy nawet w tym samym stopniu ludźmi. Lisa uśmiecha się z zakłopotaniem. Chwyta mnie za rękę i zabiera z Xintiandi. Wsiadamy do metra. Metro w Szanghaju jest znacznie bardziej zatłoczone niż w Nowym Jorku. Przez chwilę napieramy na siebie w ścisku, jakbyśmy chcieli stać się jednym. Wagon pełen jest ludzi wszelkich ras, ze wszystkich kontynentów. Masa pasażerów tłoczy się i przepływa wokół nas niczym podziemna rzeka, pozbawiona celu, lecz stapiająca się przy każdym nowym spotkaniu.
Przełożył Juliusz Braun
Han Song Debiut w Polsce wyjątkowo doświadczonego chińskiego pisarza i dziennikarza, niekiedy nazywanego najważniejszym twórcą fantastyki w Chinach. Wielokrotny laureat najistotniejszych krajowych nagród, choć wiele z jego tekstów trafia na listy utworów zakazanych. Głównym tematem jego twórczości jest konflikt na linii Chin i Stanów Zjednoczonych – „Kontrola bezpieczeństwa” wpisuje się w ten trend. Z angielskiego przełożył, rzecz jasna, Ken Liu. (mz)
OJCIEC REDAKTOR
Maciej parowski
Sztafeta (2) Początek lat 90. pokazał, że rynek już nie musi nas kochać. Dzięki związaniu się z Kant IMM (spółką czwórki młodych naukowców Proszyński / Winkowski / Sykulski / Herman-Iżycki, którzy od „Fantastyki” rozpoczęli wielką wydawniczą przygodę), pismo dostało więcej koloru i lepszy papier. Cóż z tego, kiedy miesięcznik, wolny nareszcie od cenzury, nie znikał spod lady.
P
adła propozycja, by w sklepach, w budkach z jarzynami, nawet w kioskach rozdawać na zanęcenie techniczne zwroty z lat 80. Potencjalni czytelnicy, którzy wówczas do pisma nie dotarli, mogliby je teraz polubić i zacząć kupować. Pierwszy ocknął się Brzezicki: Kiedy ostatnio zaglądaliście do starych paczek? A tam straszyły szare i kruche arkusze, przesunięte kolory, niewyraźny druk. Nostalgia sprawiła, że pamiętaliśmy pismo inaczej. I tak – podobnie jak jesienią ’82 – okazało się, że znów lądujemy w nowej epoce. W maju 1990 próbowaliśmy uporać się z tym w redakcyjnej dyskusji „Na wirażu”. Co będzie z SF i nami w wolnym kraju i świecie? Jęczmyk, Wnuk-Lipiński, Oramus, Hollanek, Wolski, Inglot, Malinowska, Parowski oddali sprawiedliwość fantastyce aluzyjnej (socjologicznej), tzn. także jej ograniczeniom, by odkryć, że i w III RP przyda się literatura podejrzliwa, kreująca społeczne modele, badająca ukryte związki i wpływy, także z pomocą alegorii i ekscesów wyobraźni. Jęczmyk, który już niejeden świt wolności obejrzał, zapewniał, że w kraju wielkiej przemiany nie zabraknie trudnych i ambitnych wyzwań (co Zajdel już zapowiadał w konspektach). Oramus dostrzegał zapowiedź nowego tonu i diagnoz w „Złotej Galerze” Dukaja i „Jawnogrzesznicy” Ziemkiewicza. Inglot przypominał, że istnieje nie tylko fantastyka misyjna, a rynek wydaje właśnie głośne westchnienie za rozrywką, niekoniecznie mądrą. To znaczy, trawestując JP II, przestanie od siebie wymagać, nawet gdyby inni odeń wymagali. Później, podczas redakcyjnego kolegium, Brzezicki zaproponuje jako remedium na spadek sprzedaży robienie pisma dla głupich, bo są najliczniejsi. Sugestia, z wahaniem, zostanie odrzucona. *** Tak czy owak, rynek mnożył pokusy, najczęściej z importu, a ludzie byli wygłodniali zachodniego towaru. Ruszyły kolorowe magazyny, tomiki w lakierowanych okładkach (nigdy przedtem nie wydano w Polsce tyle horrorów) i kino nowej przygody, które, jako pierwszy, definiował Jurek Szyłak. Polską książkę, nie tylko fantastyczną, podtopiła fala przekładów; kalki narzucane dystrybutorom przez producentów ze Stanów walcowały polską szkołę filmowego plakatu. Wobec lawiny albumów z impor-
B. Polch, AS i Mirosław Kowalski nad projektem tomiku „Miecz przeznaczenia” (1992). Dziwna wojna! Parowski w redakcji „Fenixa” z Rafałem A. Ziemkiewiczem i Jarkiem Grzędowiczem.
tu malał nasz komiks, reprezentowany przez kilka zaledwie nazwisk. W „Nowej Fantastyce” Brzezicki znęcał się nad krajowcami, którzy kiedyś ucierali mu nosa – zastępował krajowe prace stosami modnych przedruków, choćby w Galeriach. Ale odświeżył też czarnobiałą ilustrację, współpracując z młodymi rysownikami (Gawronkiewicz, Rogowski, Niewiadowski, Adamik, Musiał, Rokicka). Te procesy szły równolegle. Kultura, także fantastyczna, stała się przestrzenią ekonomicznej gry. Odrodził się „Fenix” jako rynkowy magazyn, a nie środowiskowy fanzin i od razu w telewizji śniadaniowej kumple Rafała i Jarka orzekli, że jest ciekawszy od „NF”, co wzburzyło Mokotowską. Przedtem to ja byłem obiektem ataków (jako ciemniak drukujący knoty). Ale kiedy pisma wylądowały na własnym garnuszku i nasze życie zależało od sprzedaży – wojna dwóch magazynów, podszyta naparzanką personalną, zapowiadała się na dekadę. Wszyscy mieli w oczach panikę. Czytelnik uciekał – do innych gazet, innych mediów, za granicę – jeszcze się nie mówiło o demografii, która zaczęła pikować. Wobec nowych wyzwań (historycznych, literackich i życiowych) autorzy tracili kontenans. W głównym nurcie trwało to dłużej, choć na początku dekady powstało parę pism („Dekada”, „Potop”, dodatki do dzienników) i wszystkie popadały. Fantaści weszli tylko w wiraż. Ale starczy spojrzeć na początek lat 90. – fani na Polconach nie mieli komu przyznać Zajdli, krajowych książek ukazywało za mało, koledzy przybierali obco brzmiące (rynkowe) pseudonimy. To, co dotąd bulwersujące, prze-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
stało być atrakcyjne. Przeszłość była démodé, przyszłość rysowała się mgliście. *** Powieść „Dzień drogi do Meorii” Oramusa, podzwonne fantastyki socjologicznej, alegoryzująca poniżenia komunistycznej niewoli i nowe zagrożenia oraz kłopoty spodziewanej wolności, przeszła bez echa. Gdybyż ukazała się dwa lata wcześniej. To samo ze „Świętem śmiechu”, jasełkową drwiną ze stanu wojennego – nie pomogło Oramusowi sięgnięcie po figury Boga, Diabła i generała Ślepowrona, igrające losem Polski. Owszem szła do nas pogoda dla fantastyki religijnej, ale pisanej w inny sposób. W jaki – sukcesywnie dowiadywaliśmy się z opowiadań wspomnianego Dukaja, Ziemkiewicza, Inglota („Sanctus Kobylarius Magister”), Huberatha („Kara większa”), Janusza („Panzerfaust”), Soboty („Głos Boga”), Szydy („Psychonautka” ), Lewandowskiego („Półmisek”). Także z antologii Wojtka Sedeńki „Czarna msza”(1992), która (podług założeń Sapkowskiego) miała kontestować religie i Kościół, ale cudownie stoczyła się w objęcia ortodoksji. Zaś Andrzej nie wziął w antologii udziału. Znak nowego objawił się AD 1990 w odległym Olsztynie; niedługo potem krytyk Przemysław Cza-
OJCIEC REDAKTOR pliński wieszczył zanik opiniotwórczego centrum w literaturze polskiej, choć potem znów zmienił werdykt i centrum wróciło do łask. Koniec dygresji – dwa lata przed „Mszą…” Sedeńko zrobił para-Ellisonowską polską antologię „Niebezpieczne wizje” (1990), podobno paradę nowości. Rewelacji było tam mało (fragment alternatywnej historii Kościoła, pióra Inglota, co zaowocuje „Quietusem”). Ale najciekawsza okazała się „Szosa na Zaleszczyki” Ziemkiewicza – opowiadanie niosło brawurową wizję konfliktów w nowej Polsce zanim na dobre wybuchły. Ujawniają się tam wściekłe feministki i manipulatorzy w rodzaju Tymińskiego, a w tle rusza metafizyczna gra wokół „powtórnego przyjścia” i ucieczki (nowej) Świętej Rodziny do Egiptu, tzn. na Ukrainę. Ziemkiewicz zmieszał rzeczywistość, tzn. realizm z fantastyką religijną (powtórzy to we wspomnianej „Jawnogrzesznicy”). Potem koktajl współczesności czytanej przez fantastyczne okulary (technologiczne – cyberpunk, oraz krytycyzm i podejrzliwość SF socjologicznej) wróci w serii opowiadań i powieści. Jego „Źródło bez wody”, „Pajęczyna” „Czerwone dywany, odmierzony krok”, „Śpiąca królewna”, „Pieprzony los Kataryniarza”, „Walc stulecia” otwierają nowe horyzonty. Do tej pory, nawet u Zajdla, tzw. fantastyka socjologiczna miała charakter antytotalitarny, wojowała z jednym systemem. U Ziemkiewicza chodzi o draństwa i opresje spluralizowane, co ma wymiar szerszy, stricte polityczny, ponadnarodowy, niemożliwy w poprzedniej dekadzie, nie tylko z powodu cenzury, ale z braku doświadczenia. Nie znaliśmy dotąd takiego świata, naiwnie idealizowaliśmy globalnych graczy (kiedyś starczało, żeby nie byli czerwoni, by ich bezkrytycznie pokochać). *** Atmosfera wolności zmieniła prozę także w „NF”. Już na początku dekady widać historyczny rewizjonizm zapowiadający późniejszy o kilkanaście lat wysyp historii alternatywnych. W szkicu scenariusza filmowego mojej „Burzy”, w „Lepszej przeszłości” Jacka Pietruchy, w „Omdleniu” Wolskiego padają PRL-owskie tabu strzeżone przez cenzurę i gwarantowane sojuszem ze Związkiem Radzieckim, a historia sprzyja Polakom. Wiele pociechy, choć przesuniętej w fazie, było z literackich konkursów. Z pierwszego na dłużej zapisał się w Polskiej SF tylko Kres, ale przekabacony przez Rafała, nabrał do „NF” odrazy i rządził znakomitymi opowiadaniami na łamach „Fenixa”. Tamże bardzo długo pisał literackie felietony Oramus, za karę, że nie wpuszczono go do spółki Fantastyka, a tylko pozwolono mu w niej pracować. Od 1990 roku Marek kierował w „NF” działem krytyki i nauki, zastępującym na tym stanowisku Andrzeja Niewiadowskiego. Prozatorsko dekadą 90. rządzili laureaci konkursu z 1985 – Andrzej Sapkowski i Marek
S. Huberath, obaj bardzo płodni i obaj zrazu wyglądający na autorów jednego opowiadania. Andrzej notorycznie kosił Zajdle, zaczął na Polconie/Euroconie w Krakowie (za „Mniejsze zło”), rok później tryumfował Huberath „Karą większą”. Obaj w tej dekadzie stawali jeszcze na podium: Andrzej m.in. za brawurowy nie-wiedźmiński kawałek dla „Fenixa” „W leju po bombie” (także za opowiadania z Geraltem w „NF”), a Huberath za „Gniazdo światów” i „Drugą podobiznę w alabastrze”. Andrzej w błyskawicznym tempie napisał „Sagę o Wiedźminie” i jeszcze w tej dekadzie ruszył z „Narrenturm”, czyli pierwszym tomem trylogii husyckiej. Polch w tym czasie, wspierany scenariuszowo przez Parowskiego, narysował sześć komiksowych albumów wg opowiadań o wiedźminie. Na robotę, właśnie wznawianą, wylano kubły pomyj, choć okazała najwięcej wierności idei i literze
Laureaci nagrody imienia Janusza A. Zajdla u żony pisarza. Na zdjęciu: Jadwiga Zajdel, Marek Baraniecki, AS, RAZ i M.S.Huberath.
prozy AS-a. Film Brodzkiego (2001) tego nie próbował, a finezyjna komputerowa gra (2008) nie stwarzała takich możliwości. Trójka laureatów następnego konkursu z 1991 roku także mocno zaszumiała w dekadzie. Janusz i Żerdziński – pierwszy mistrzowskimi miniaturami (shortami), w których mieszał metafizykę z groteską, filozofią, absurdem; drugi bardzo osobistą wizyjną (malarską) prozą, w której krzyżował psychologiczną wiedzę z odnowionymi motywami fantastyki klasycznej. I Kołodziejczak (laureat Zajdla) niebanalnie odświeżający fantasy i czyniący space operę literaturą po części patriotyczną („Kolory sztandarów”). Poza konkursem odkrywaliśmy w „NF” bujnie rozwijającego się Dukaja (prawdziwego króla następnej
64 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
dekady), twórczynię głuchego maga Ewę Białołęcką, K.T. Lewandowskiego, który wygrywał wojnę z Unią Europejską i USA w „Notece 2015”, niesamowitego Piotra Górskiego, Jacka Sobotę, Bartka Świderskiego. Za Ewę, Konrada T. były Zajdle jeszcze w tej dekadzie. Zamykał dekadę wielkim powrotem drukowany w „F” już w 1982 roku – Andrzej Ziemiański. Jego „Bomba Heisenberga”, też rodzaj alternatywy zmieszanej z cyberpunkiem, to opowiadanie znakomite, nie do zapomnienia, podobnie jak „Serce mroku” Dukaja, skrzyżowanie „Aliena” („Prometeusza”) z Conradowskim „Jądrem ciemności” – oba nie dostały nagrody Zajdla, choć im się należała. Nagroda była za inne teksty, drukowane w „Fenixie” i w „Magii i Mieczu” – fandom karcił „NF” i przemądrzałego redaktora pieniacza, przyznając najwyższe wyróżnienie Antoninie Liedtke za „CyberJoly Drim” i Annie Brzezińskiej za rozrywkowe opowiadanie o babci Jagódce „A kochał ją, że strach”. Monopol niżej podpisanego na king-machera został złamany, fantastyka rozrywkowa powędrowała na sztandary, ale Brzezińska następnymi tekstami dowiodła zainteresowania poważną prozą; potem założyła jeszcze własne wydawnictwo Runa, no i drukowała opowiadania również w „NF” i zbierała za nie najwyższe nagrody. Antonina niestety rzuciła pisanie. *** Nie było już mowy o panice z początku dekady, choć pamiętam, że odczuwał ją jeszcze Mirek Kowalski wydając w 1991 pierwszy zbiorek prozy AS-a. Histeria z zachodnimi pseudonimami trwała, różnie mogło być. Drugie mocne uderzenie w rynek AD 1995 to wydanie czterech powieści (Sapkowskiego, Oramusa, Geno Dębskiego i Ziemkiewicza), był z tego powodu bankiet u architektów i dogrywka w redakcji na Mokotowskiej. Potem Kowal porwał mi jeszcze Dukaja („Zanim noc”), którego już-już miałem wydawać z Dorotą Malinowską i Prószyńskim i S-ką, za to zdołałem pokazać w piśmie Jackowe „Irrehaare”, łamiąc po raz drugi monopol autorów zagranicznych na powieściowy środek w „NF”. Przedtem tego zaszczytu dostąpił Sapkowski z „Drogą, z której się nie wraca”, potem Żerdziński z „Opuścić Los Raques”. Wszystko w latach 90. – podobnie jak zrobiona wspólne z Dorotą i Prószyńskimi antologia na XV-lecie „F” i „NF” „Miłosne dotknięcie nowego wieku”, rozszerzona wersja „Opuścić Los Raques”, której Kowalski nie chciał i pełen werwy zbiór opowiadań Zimniaka „Klatka pełna aniołów” (o brudnym aniele Enkelu, który posiadł sekret wchłaniania dusz). Na tym seria książek „NF” się skończyła. Rozkwitały natomiast inne firmy, wśród nich najlepszy był Kowalski, jego SuperNowa szła z polską prozą jak burza. Teraz praktycznie ostał mu się ino Sapek.
lamus
Wróżki
z lamusa
czyli co fruwa po angielskiej prowincji
W kulturze anglosaskiej wróżki pojawiały się dość regularnie, nie tylko jako odniesienie do folkloru, ale też doradzając błędnym rycerzom w późnośredniowiecznych romansach, pląsając z nimfami i satyrami, a czasami po prostu psocąc, jak w „Śnie nocy letniej” Szekspira. Jednak to wiek pary i elektryczności rozbudził na nowo zainteresowanie leśnymi magicznymi istotami – i dodał im skrzydełka.
A
Agnieszka Haska
Jerzy Stachowicz
ngielski romantyzm zasiedlał nimi co się dało. Wróżki pojawiają się u Keatsa, Tennysona, Yeatsa i Johna Ruskina, w malarstwie – przede wszystkim u Richarda Dadda (który, nawiasem mówiąc, najwybitniejsze dzieła namalował w zakładzie dla umysłowo chorych, gdzie przebywał za ojcobójstwo) oraz na scenie. Nie były to tylko przyjazne istoty – często zwodziły ludzi na manowce, mordowały zwierzątka i świeciły zepsutymi zębami. Co ciekawe, koniec romantyzmu nie oznaczał końca zainteresowania sprawami nadnaturalnymi. Ludzie epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej szukali w nim odtrutki na nowe, industrialne czasy. Pod koniec XIX w. ten wątek zderzył się z obsesją na temat dzieciństwa i rozkwitem literatury dla młodego czytelnika, czytanej chętnie również przez starszych. Wróżki pojawiały się w tekstach i ich ilustracjach, towarzysząc tym, którzy nie chcą dorosnąć – jak w przypadku Piotrusia Pana J.M. Barrie’ego.
Wraz z wybuchem Wielkiej Wojny wydawało się, że w nowym świecie nie ma już miejsca na wróżki. Jednak zanim stały się słodkimi stworzonkami z animowanych filmów dla dzieci, miały się jeszcze zapisać w historii kultury. W 1917 do Cottingley w zachodnim Yorkshire przyjechała z Południowej Afryki dziewięcioletnia Frances Griffiths. Wraz z mamą zamieszkały u kuzynów, rodziny Wrightów. Mała Frances szybko zaprzyjaźniła się z córką Wrightów, 16-letnią Elsie. Dziewczynki uwielbiały bawić się w ogrodzie i nad pobliskim potokiem. Ich matki nie były zadowolone z powodu mokrych i brudnych ubrań; pannice twierdziły, że wchodzą do potoku, bo można tam spotkać prawdziwe wróżki. Rodzice nie dawali wiary takim opo-
grafika Arthura Rackhama
Zabawy nad potokiem
65 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
lamus wieściom, ale pewnego dnia Elsie pożyczyła aparat fotograficzny twierdząc, że przyniesie dowody. Jakież było zdziwienie jej ojca, gdy po wywołaniu negatywu, odkrył, że na zdjęciu jest Frances i gromadka tańczących wróżek. Jako człowiek racjonalny uznał, że to żart. Nie przekonała go również kolejna fotografia, tym razem przedstawiająca Elsie witającą się z wróżką. W końcu wkurzony fotoamator zabronił dziewczynkom bawić się aparatem. Sprawa zostałaby zapomniana, gdyby nie teozoficzne zapędy pani Wright, która uwierzyła, że znalazła dowody na istnienie mitycznych stworzeń. W 1919 roku Polly Wright wybrała się do Bradford na spotkanie sympatyków Towarzystwa Teozoficznego. To grono doceniło kunszt fotograficzny jej córki; teozofowie podeszli do sprawy bardzo poważnie i postanowili zająć się sprawą zdjęć na dorocznej konferencji. Jeden z liderów Towarzystwa, Edward Gardner, zdecydował, że zdjęcia należy dokładnie przeanalizować, by wykluczyć jakiekolwiek fałszerstwo. Rodzina Wrightów dostarczyła mu nawet szklane negatywy. Ale ogólnoświatowe szaleństwo na punkcie wróżek z Cottingley miało dopiero nadejść. W roku 1920 sprawą zainteresował się sam Artur Conan Doyle, który, jak wiadomo, był spirytystą i zapalonym badaczem zjawisk nadprzyrodzonych. Pisarz uznał, że fotografie wróżek są niesamowitą historią i napisze o nich w bożonarodzeniowym wydaniu magazynu „The Strand”. Szybko porozumiał się z Gardnerem i wciągnął się w śledztwo mające udowodnić prawdziwość fotografii. Latem 1920 Gardner pojechał na polecenie Conan Doyle’a z aparatem do Cottingley, gdzie spotkał się z Elsie i Frances; miał też nadzieję na zrobienie własnych zdjęć. Nic z tego nie wyszło – dziewczyny wyjaśniły mu, że pogoda jest nieodpowiednia, a wróżki nie lubią być obserwowane przez nieznajomych. Za to po wyjeździe przesłały mu nowe fotografie z wróżkami, a Conan Doyle dostał pozwolenie na opublikowanie zdjęć w swoim artykule. Jako prawdziwy entuzjasta sprawy zrzekł się honorarium. Niczym Holmes i Watson, panowie Doyle i Gardner prowadzili śledztwo przy użyciu nowoczesnych technik i siły swych umysłów – negatywy przesłali do specjalistów od fotografii, w tym do laboratoriów Kodaka w USA. Nikt nie podważył prawdziwości zdjęć, ale Kodak nie chciał też wydać certyfikatu autentyczności. Śledztwo skupiało się bowiem na założeniu,
że może to być fotomontaż. Z kolei za autentycznością sprawy przemawiały też listy, które Frances wysyłała do swojej przyjaciółki w Kapsztadzie, w których opisywała swoje spotkanie z wróżkami.
Sława W grudniu ukazał się w „Strandzie” tekst Doyle’a zatytułowany „Wróżki sfotografowane: Epokowe wydarzenie” („Fairies Photographed: An Epoch-Making Event”) wraz z dwiema fotografiami z 1917 roku. Cały nakład sprzedał się w kilka dni. By chronić prywatność dziewcząt, występowały one w tekście pod fałszywymi imionami i nazwiskami. Sukces był niebywały, choć nie taki, na jaki liczył autor. Świat zainteresował się zdjęciami jako ciekawostką, ale niewielu uwierzyło, że fotografie stanowią dowody na istnienie wróżek. Sceptycy uważali, że twórca Sherlocka Holmesa sam zatracił zdolność do dedukcji. Duetu poszukiwaczy wróżek krytyka nie zraziła. Doyle opublikował w „Strandzie” w marcu 1921 jeszcze jeden tekst poświęcony fenomenowi wróżek („The Evidence for Fairies”) , a w 1922 roku wydał książkę „The Coming Of Fairies”, w której opisał całe śledztwo, załączył zdjęcia i korespondencję. Gardner jeszcze raz odwiedził Cottingley w towarzystwie jasnowidza w 1921 roku. Tym razem nie udało mu się zdobyć żadnych fotografii, a Frances i Elsie twierdziły, że wróżek już nie widują. Co ciekawe, widział je jasnowidz. Sprawa wróżkowych fotografii trafiła zresztą na podatny grunt. W tym samym czasie Anglicy mogli przyozdabiać ściany swoich domostw niesamowitą „Starożytną mapą krainy wróżek” („Ancient Mappe of Fairyland, Newly Discovered and set Forth”) autorstwa znanego ilustratora Bernarda Sleigha. Dzieło stworzył początkowo dla swoich dzieci i zaopatrzył w szesnastostronicowy „przewodnik”. Mapa prezentowała krainę wróżek, a jednocześnie była zbiorczą ilustracją wielu opowieści o wróżkach, elfach i innych mitycznych postaciach. Imponowała rozmiarami: miała 178 cm długości i prawie 54 cm szerokości. Swoim kunsztem plastycznym Sleigh doskonale doskonale podsycał odrodzoną modę na wróżki – w listopadzie 1920 roku opublikował „The Faery Calendar”. Nie był to zwykły kalendarz – obok grafik przedstawiających wróżki na każdy miesiąc znajdowały się
66 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
bowiem wiersze. Kolejnym dziełem Sleigha była książka „The Gates of Horn: Being Sundry Records from the Proceedings of the Society for the Investigation of Faery Fact & Fallacy”, która nawiązywała do śledztwa prowadzonego przez Doyle’a. Składała się z historii o fantastycznych stworzeniach zebranych przez tytułowe towarzystwo badań nad wróżkami. Publikacja okazała się komercyjną klapą – w 1926 roku, kiedy się ukazała, sprawa wróżek z Cottingley niewielu już interesowała, a w dodatku wydawca promował ją jako książkę do dzieci, podczas gdy zdaniem autora miała ona być dla starszego i poważniejszego odbiorcy. Zamieszanie wokół wróżek z Cottingley odbiło się również na literaturze dla dorosłych. W 1924 roku Gerald William Bullett opublikował powieść „Mr. Godly Beside Himself”, w której urzędnik ubezpieczeniowy ma ochotę na romans z sekretarką – ta okazuje się wróżką. Stopniowo pan Godly wchodzi w jej świat; nie wie tylko, że jego wróżkowy sobowtór zastępuje go w pracy z dość paskudnymi rezultatami. Dwa lata później pisarka i tłumaczka Hope Mirrlees napisała książkę „Lud-in-the-Mist” (jakiś czas temu wznowioną z przedmową Neila Gaimana) o mieszkańcach miasteczka, którzy zjedli zakazany wróżkowy owoc. Do kanonu fantasy trafiła jednak wyłącznie „Córka króla elfów” z 1924 roku autorstwa Lorda Dunsany’ego; tego samego, którego twórczością inspirowali się Lovecraft, Tolkien, Le Guin, Robert E. Howard czy Arthur C. Clarke.
Epilog Był to ostatni akord wróżkowych fascynacji na długie lata. Jeśli zaś chodzi o zdjęcia z Cottingley, cała sprawa okazała się mistyfikacją, ale na wyjaśnienie przyszło czekać bardzo długo. Frances oraz Elsie dorosły i wyjechały za granicę, stały się poważnymi kobietami. W 1930 roku zmarł sir Artur Conan Doyle. Do sprawy wracano w latach 60. i 70, jednak kuzynki zawsze twierdziły, że zdjęcia były autentyczne. Dopiero w 1983 roku jako staruszki zdecydowały się wyznać prawdę: zdjęcia nie były retuszowane, lecz wróżki były wyciętymi fragmentami ilustracji z książki dla dzieci. Cała afera była żartem, który wymknął się spod kontroli. Wiara spirytystów i teozofów była tak wielka, że nie chcieli słuchać sceptyków, a jeśli dodamy do tego wielki autorytet, jakim cieszył się twórca najsłynniejszego detektywa-racjonalisty w dziejach literatury, to nie ma się co dziwić, że dziewczęta wolały siedzieć cicho. Nie zmienia to faktu, że nawet w XXI wieku co jakiś czas pojawia się ktoś, kto twierdzi, że udało mu się sfotografować małe istoty ze skrzydełkami.
książka miesiąca Dmitry Glukhovsky
Trzeci tom serii „Metro” Dmitra Glukhovsky’ego uderza w tony, które nie były obecne w pierwszej części.
Krzyk rozgoryczonego Rosjanina D
mitry Glukhovsky zaczął pisać pierwszą powieść jeszcze jako nastolatek. Projekt, początkowo wrzucany w sieć, osiągnął duży sukces i dziś, po kilkunastu latach, ukazuje się trzeci tom cyklu „Metro” – nie licząc oczywiście kilkudziesięciu powieści napisanych w tych realiach przez innych autorów. Przez ten czas zmienił się autor, zmienił się też świat powieści. „Metro 2033”, debiutancka powieść Glukhovsky’ego, to dość banalna opowieść w realiach postapokaliptycznych. Resztki ludzkości przeżyły w moskiewskim metrze i po kilkunastu latach tej egzystencji wykształciły nowe, ale wzorowane na starych (komuniści, faszyści, związki handlowe), systemy społeczne. W tych realiach toczy się wybitnie przygodowa, liniowa fabuła, w której kluczowe jest ukazanie kolejnych aspektów świata przedstawionego i nasyłanie na bohatera nowych zagrożeń. Pewne modyfikacje w tym schemacie były widoczne w „Metrze 2034”, ale dopiero trzecia odsłona serii przyniosła znaczące zmiany w rozłożeniu akcentów. Należy przy tym zaznaczyć, że seria nie jest cyklem ściśle powiązanych powieści. Sam autor przyznaje, że w każdej kolejnej książce wykorzystywał te elementy, które akurat mu odpowiadały. Stąd też pojawiają się pewne niespójności, jak choćby w „Metrze 2035” brak mutantów i zmiana charakteru niektórych stowarzyszeń i formacji obecnych w cyklu od samego początku. W „Metrze 2035” kluczowymi bohaterami są postacie znane już z wcześniejszych części: Artem i Homer. Pierwszy jest opętany myślą, że gdzieś na świecie musieli jeszcze przeżyć ludzie i próbuje nawiązać z nimi kontakt. Drugi nadal pragnie napisać epos o prawdziwym bohaterze – podążając za tym marzeniem natrafia na legendę o człowieku, który pokonał Czarnych. Razem ponownie wyruszają w podróż przez stacje moskiewskiego metra.
Na swej drodze spotkają różne zagrożenia, ale przede wszystkim natrafią na tajemnice, które mogą wstrząsnąć podziemnym światem. Z powyższego opisu wynika pozornie, że w najnowszym „Metrze” niewiele się zmieniło; to nadal ta sama przygodowo-awanturnicza fabuła co wcześniej. Tymczasem im dłużej trwa podróż bohaterów, im bardziej zagłębiają się w tajemnicę władzy rządzącej moskiewskim metrem, tym bardziej staje się jasne, że jest to tylko pretekst do przedstawienia diagnozy społecznej. Tym samym Glukhovsky sięga do klasycznego dla science fiction wzorca i za pomocą wizji przyszłości opisuje otaczającą go teraźniejszość. W wizji rosyjskiego autora świat „Metra” okazuje się dystopią, pesymistyczną i mroczną. Jedynie Artem, postać
w dużej mierze tragiczna, dostrzega ułudę tkwiącą za fasadą zastałych struktur. Nie ważne, co zrobi i po jakie narzędzia sięgnie, i tak napotyka na mur niezrozumienia i potrzeby samooszukiwania się, nawet wśród najbliższych. Fantastyka zza naszej wschodniej granicy, między innymi dzięki tekstom braci Strugackich czy Kira Bułyczowa, kojarzy się w Polsce z prozą zaangażowaną, krytykującą system (lub przynajmniej wchodzącą w dyskurs z jego założeniami). Glukhovsky nie ukrywa swoich poglądów politycznych i troski o sytuację panującą w swoim kraju. Jego nowa powieść jest wejrzeniem w duszę współczesnego Rosjanina. Jest to wizja pełna goryczy i smutku, jeszcze silniej ukazana niż we wcześniejszej powieści „Futu.re” czy nieco satyrycznych opowiadaniach ze zbioru „Witajcie w Rosji”. Glukhovsky nie jest mistrzem pióra i „Metro 2035” napisane jest dość prostym językiem. Być może jest to ukłon w stronę czytelników pierwszej części, gdyż w innych powieściach – jak chociażby przywoływanej już wcześniej „Futu.re” – udowodnił, że potrafi pisać inaczej. Tymczasem „Metro 2035”, podobnie jak wcześniejsze odsłony, pełne jest długich, ale hasłowych dialogów, czy uproszczonych opisów. Paradoksalnie jednak, to, co nie pasowało do pełnych grozy wcześniejszych fabuł, tutaj wydaje się podkreślać społeczne i polityczne zaangażowanie autora. Zdania o „Metrze 2035” wśród czytelników w Polsce z pewnością będą podzielone, tak jak sprzeczne są oceny wśród rosyjskich fanów. Osoby, które oczekiwały kontynuacji stylu i formy z „Metra 2033” lekturę tego tomu raczej zakończą rozczarowaniem. Jeśli jednak oczekuje się po książce czegoś więcej niż przygodowej akcji, to najnowsza książka Glukhovsky’ego może się okazać dość ciekawą propozycją.
Tymoteusz Wronka
Dmitry Glukhovsky, Metro 2035. Tłumaczenie: Paweł Podmiotko. Insignis 2015. Cena xx xx zł.
67 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
książki
Steampunk międzywymiarowy Antipolis Tomasz Fijałkowski
Fijałkowski barwnie odmalowuje realia, ale w fabułę wkrada się chaos. Pierwszą rzeczą, na którą zwraca się uwagę przy lekturze powieści Tomasza Fijałkowskiego, jest interesująco zarysowany świat przedstawiony. W jego kreacji autor łączy elementy steampunka i alternatywnej historii, by wykreować tytułowe fikcyjne miasto na ziemiach polskich w latach 30. ubiegłego wieku. Pojawiają się echa tęsknoty za narodową mocarstwowością (Polska aż po Ural), jak i elementy związane z przenikaniem się światów i istnieniem nadrzędnej rzeczywistości – ten ostatni pomysł stanowi zresztą główną oś fabularną powie-
Rzemieślnicza robota
ści. Początkowo bogactwo pomysłów imponuje, ale wraz z lekturą obnażona jest podstawowa ich wada: autorowi brakuje miejsca, by je w pełni rozwinąć. To samo można powiedzieć o fabule „Antipolis”. Ta początkowo rozwija się nieśpiesznie, a bohaterowie są stopniowo wprowadzani na scenę. Jednakże mniej więcej w połowie wszystko się zmienia – akcja zaczyna gnać na łeb na szyję. Wątki są szybko kończone, lub wręcz urywane, a rola postaci ogranicza się do uczestnictwa w wydarzeniach. A szkoda, bo przynajmniej niektóre z nich zostały początkowo udanie zarysowane i nabierały głębi; w zakończeniu jednak przypominają raczej bezwolne pionki. Nie w pełni wykorzystane i przedstawione realia oraz kończona w dużym pośpiechu fabuła negatywnie wpływają na końcową ocenę. Fijałkowskiemu zabrakło miejsca lub doświadczenia, by zmieścić pomysły w jednej, stosunkowo niegrubej książce. Początek zapowiadał coś znacznie bardziej obiecującego, także dzięki interesującej żonglerce konwencjami i gatunkami literackimi. Lektura „Antipolis” pozostawia mieszankę sprzecznych wrażeń: z jednej strony podszytego niedosytem rozczarowania, z drugiej jednak zaintrygowania i chęci przeczytania kolejnej, bardziej dopracowanej powieści dziejącej się w tym świecie.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Czwarta Strona 2015 Cena 34,90 zł
Do abordażu w odmętach kosmosu
Miecze cesarza
Kraniec nadziei. Żar tajemnicy
Brian Staveley
Rafał Dębski
Tłumaczenie Jerzy Moderski XIX-wieczne morskie opowieści przeniesione w kosmos i pochwała „prawdziwej męskiej przygody”.
„Miecze cesarza” wyglądają jakby powstały według podręcznika „Jak napisać współczesną powieść fantasy”. Czytając fantasy można się zżymać, że powieści są do siebie podobne, wykorzystują te same motywy i zagrywki fabularne. Różnice widać zwykle jedynie w kreacji świata przedstawionego, którego bogactwo ograniczone jest wyobraźnią autora. Powyższa diagnoza jest wyjątkowo prawdziwa dla powieści „Miecze cesarza” – z zastrzeżeniem, że autor do najbardziej pomysłowych nie należy. Opisuje trudne i pełne wyrzeczeń szkolenia synów cesarza zamordowanego na skutek zdrady – nie ma to jednak przez większość powieści znaczenia dla fabuły. Bohaterowie pozytywni są odważni, choć odrobinę niesubordynowani, za to postaci negatywne są złe… bo są złe, a do tego głupie i okrutne. Niby gdzieś za kulisami ich motywacje może będzie tłumaczył spisek sięgający pradawnych tajemnic, ale na razie jest to szyte grubymi nićmi – pierwszy tom serii stanowi jedynie wprowadzenie do większej całości. Brian Staveley dotarł do naszego kraju opromieniony nagrodą im. Davida Gemmella za najlepszy debiut. O ile trudno wypowiadać się o jego konkurencji w zeszłym roku, to w porównaniu z innymi debiutantami fantasy z Zachodu, których książki ostatnio pojawiły się nad Wisłą, wyżej należy ocenić chociażby „Tysiąc Imion” Django Wexlera czy „Pieśń krwi” Anthony’ego Ryana. „Miecze cesarza” na ich tle są pozycją poprawną, ale pozbawioną elementów błyskotliwych lub przyciągających uwagę. Cała trójka wykorzystuje ten sam zestaw fantastycznych rekwizytów i wątków, ale Staveley podąża po najbardziej udeptanych ścieżkach. Nie zaskakuje, ale też zbytnio nie rozczarowuje. Każdy element jest wypośrodkowany, bez wpadania w skrajności. Jest to rozwiązanie bezpieczne, ale nie budzi większych emocji, gdyż czytelnik cały czas porusza się po dobrze znanym gruncie.
Kolejne wieki nie przyniosły ludzkości mądrości. Jej przedstawiciele nadal tworzą wrogie mocarstwa i ścierają się w wyniszczających wojnach. Dlatego zarówno Cesarstwo, jak i Republika szczególnie hołubią swoje kosmiczne floty. Do cenionych dowódców imperatorskiej armady należy Aidan Samuels. Choć miewa problemy z dyscypliną, nie ma sobie równych w walce wymagającej niestandardowych działań. Doceniając jego zalety, przełożeni chętnie zlecają mu misje specjalne. W „Krańcu nadziei”, pierwszym tomie cyklu „Rubieże imperium”, Samuels z częścią floty trafia w rejon kosmosu, w którym czekają na niego nie tylko uzbrojone po zęby jednostki wroga, ale i ogromny obiekt kosmiczny nieznanego pochodzenia. Poznanie natury owego obiektu może okazać się kluczowe dla misji. W tomie drugim („Żar tajemnicy”) flotylla dowodzona przez niepokornego kapitana trafia do sektora kontrolowanego przez piratów. W akcji przeciwko wspólnemu zagrożeniu współdziała z okrętami Republiki. Tymczasem możny protektor Samuelsa zostaje ofiarą spisku uknutego przez przeciwników politycznych. Rafał Dębski z niejednego pisarskiego pieca chleb jadł – początkowo oscylował wokół fantasy („Łzy Nemezis”, „Wilkozacy”), potem wybierał się na wycieczki w stronę twardej SF („Zoroaster…”, „Światło cieni”); w końcu postanowił sprawdzić swoje siły w militarnej SF. Autor korzysta ze sprawdzonych wzorców gatunku, nadaje jednak fabule własny charakterystyczny rys. Największym atutem jego powieści są barwne postacie, które prowadzą kąśliwe dialogi i nawiązują skomplikowane relacje. Miłośników kosmicznych bitew usatysfakcjonuje przemyślana batalistyka, upozowana na starcia flot morskich. Zresztą wpływ literatury marynistycznej na prozę Dębskiego widać na każdym kroku.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzował Rafał Śliwiak
68 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Rebis 2015 Cena 39,90 zł
Drageus 2015 Cena 2 x 29,90 zł
książki
Opowieść ku pokrzepieniu serc Lot sowy, Oczy sowy, Rycerz sowy Mercedes Lackey i Larry Dixon
Tłumaczenie Katarzyna Krawczyk
Wszystko to, co lubimy i czego nie lubimy w twórczości Mercedes Lackey i jej męża. „Trylogia Sowiego Maga” należy do uniwersum „Kronik Valdemaru” i stanowi reprezentatywną próbkę twórczości Lackey, z charakterystycznymi dlań wadami i zaletami. Opowieść autorskiej spółki Lackey-Dixon koncentruje się na chłopcu, a później młodzieńcu imieniem Darian, choć rozwój wydarzeń prezentowany jest również z perspektywy innych postaci. Jest to historia o dojrzewaniu, rozwijaniu talentów, dorastaniu do odpowiedzialności i konsekwencji podejmowanych decyzji, przede wszystkim jednak o byciu w zgodzie z samym sobą, nawet wbrew woli otoczenia. Ma ona pewne cechy historii „od zera do bohatera”, bo oto wiejskie popychadło wyrasta na potężnego maga, świetnego wojownika, niezłego dyplomatę i charyzmatycznego przywódcę, jednak autorzy położyli nacisk nie tyle na to, że każdy może stanąć na nogi przy właściwej motywacji, ile na fakt, że nawet najbardziej wartościowa osoba może zostać zniszczona przez niewłaściwe otoczenie, zwłaszcza jeśli… ma ono jak najlepsze chęci. Trylogia spodoba się młodym czytelnikom i czytelniczkom, ponieważ bohaterowie i bohaterki zostali tak skonstruowani, by nastolatki mogły się z nimi identyfikować na wielu płaszczyznach, a śledzenie ich ewolucji było satysfakcjonujące i skłaniające do naśladowania. Każdy znalazł się przecież w sytuacji, gdy rodzina lub nauczyciele odmawiali mu prawa do podejmowania własnych decyzji lub uznania faktu, że nie jest już dzieckiem. Poruszane są tu sprawy naprawdę ważne i tylko pozornie banalne – jak to, iż ludzie są różni i co dobre dla jednego, może nie posłużyć drugiemu; że nie ma czegoś takiego jak jedynie słuszna i powszechnie obowiązująca wersja „kobiecości” i „męskości” oraz związanych z nimi zajęć, a wstępując w związek z drugą osobą, nie warto rezygnować z własnych ambicji. Powieści mają silny ładunek dydaktyczny i aspiracje kształtowania postaw, ale wszystko jest wplecione w fabułę i ważne dla budowania postaci, a nie doczepione na siłę. Autorzy pochylają się nie tylko nad kwestiami związanymi z poszukiwaniem własnej drogi życia, ale też z odmiennością kulturową. Co ciekawe, choć rzecz powstała w latach 90., dziś, w dobie kryzysu migracyjnego, może być potraktowana jako wyważony głos w dyskusji na temat migrantów. Na pochwałę zasługuje bogactwo świata przedstawionego i konstrukcja fabularna utworów, a także żywe sceny walk i pojedynków (zarówno wręcz, jak i magicznych). Niestety, odzywa się również typowa bolączka „Kronik Valdemaru” – niektóre fragmenty są nużąco przegadane i drętwe: rozmowy pomiędzy bohaterami i ich przemyślenia przybierają formę wykładu dla czytelnika, a opisy (zwłaszcza strojów) chwilami stają się nazbyt szczegółowe. Zdarzyły się również niedoróbki redakcyjne, np. Śnieżny Ogień staje się nagle Śnieżnym Wiatrem.
Recenzowała Joanna Kułakowska
Zysk i S-ka 2015 Cena 3 x 34,90 zł
69 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
książki
Tylko kobieta może uratować świat? Gamedec: Obrazki z Imperium, cz. 1-2 Marcin Sergiusz Przybyłek
Gamedec o mocach supermana wkręca się w kolejną multiświatową aferę i daje się poznać z nowej strony. Czasy Szczęśliwości, bez starości, chorób, biedy, konfliktów, złudnych idei, nie wszystkich uszczęśliwiają w równym stopniu. Ludzie, którym miękka dyktatura wszechwiedzącego ImBu (połączenie wirtualnej wersji Imperatora i programu Budda) pozostawiła wolną wolę, wciąż wykazują skłonność do kontestacji, agresji, czynienia zła (np. wiedziony osobistymi motywami anarchista postanawia zamordować Rana). Dochodzą do tego kolejne zagrożenia zewnętrzne. Czy kobieta, która chciałaby dzielić władzę z ImBu, stanie się rozwiązaniem tych problemów, czy największym z nich?
Spaceoperowy remiks
Gamedec Torkil Aymore przebył długą drogę. Początkowo był detektywem, prowadzącym kameralne śledztwa w wirtualnych światach. Z czasem zyskiwał kolejne niezwykłe moce umysłu, a także nowe ciała, zbroje, gadżety. W końcu stał się niezwyciężonym Ranem – wojownikiem kasty stanowiącej podporę multiświatowego Imperium. Nastały Czasy Szczęśliwości, a historie o Torkilu przekształciły się w space operę o kosmicznym rozmachu. Jak zapewnia autor, powieść „Obrazki z Imperium” można czytać nie znając poprzednich odsłon cyklu. Pomocny w zrozumieniu świata przedstawionego będzie słownik na końcu drugiej części. Posłuży temu również długi dialog edukacyjny Torkila z przedszkolakami, na początku części pierwszej. Fani supergamedeka nie będą zawiedzeni. Powieść to kolejny fajerwerk twórczej wyobraźni Przybyłka. Opowieść o walce, honorze, przyjaźni, wzbogaca autor batalistyką rodem z gier komputerowych, a także wątkami poszukiwania Absolutu, elementami dalekowschodnich filozofii, rozważaniami nad ideą nadczłowieka. W ten oparty na męskich wartościach i emocjach świat wprowadza zaś kobietę, która chce stać się równa panującym w nim bogom.
Recenzował Rafał Śliwiak
Rebis 2015 Cena 38,90 zł i 39,90 zł
Człowiek, który rysował
Głębia: Skokowiec
Grzegorz Rosiński. Monografia
Marcin Podlewski
Patrick Gaumer, Piotr Rosiński
400-stronicowy pomnik wzniesiony ku czci komiksu, pracowitości, wszechstronności graficznej i pokory.
„Skokowiec” to świadomy i udany remiks klasycznych wątków space opery.
Ludzkość rozprzestrzeniła się na całą galaktykę dzięki odkryciu możliwości skoków w nadprzestrzeń zwaną Głębią; wygrała wojny ze zbuntowanymi Maszynami i Obcymi. Ludzie są panami Drogi Mlecznej, która po wszystkich plagach, jakie na nią spadły, zwana jest Wypaloną Galaktyką. Przypomina ona technologiczny śmietnik, w którym pozostałości ludzkiej rasy korzystają z rozwiązań odzyskiwanych z wraków statków Obcych, czy z wyłaniających się nagle z Głębi pojazdów-widm, które zaginęły w czasie wojen. Podlewski w „Skokowcu” z rozmachem kreśli obraz ludzkości i kosmosu po wielkim cywilizacyjnym zawirowaniu. Nie wymyśla space opery na nowo – wpływy Herberta, Asimova, Carda, Dicka, a nawet Webera rzucają się w oczy, a autor nie udaje, że to przypadek (patrz posłowie). Takie podejście można nazwać pójściem na łatwiznę, ale można również uznać za świadome przestrzeganie konwencji. W każdym razie, ten remiks używanych wątków sprawdza się. Znajdziemy tu również całą zgraję postaci, które wydają się pochodzić z udanego popkulturowego recyklingu – od cyberpunka po kryminał noir. Tę różnorodność widać również w warstwie językowej książki. Świeżości dodaje wprowadzenie wynalazku, który w klasycznych space operach przybierał inne formy: w uniwersum Głębi istnieje galaktyczny Internet zwany Strumieniem, który przypomina współczesne media społecznościowe. Ten zabieg pozwolił autorowi na wprowadzenie postaci hakerki. Nagromadzenie bohaterów, wątków i perspektyw, choć całkiem logiczne i spójne, czasami przytłacza i wydaje się, że czasami przytłaczać też musiało samego autora. Z drugiej strony, dobrze świadczy o jego intencjach fakt, że chciał zmieścić w książce wszystkie swoje, całkiem udane pomysły i stworzyć kompletne uniwersum. Czy stworzy – to zapewne pokaże drugi tom cyklu.
W pewnym wieku zaczynamy podsumowywać swoje dokonania. Ślady jakie pozostawiliśmy w historii czasami widać gołym okiem, czasami efekty naszych działań są mniej oczywiste i znikają rozmyte w fali anonimowości. Grzegorz Rosiński anonimowy nie jest. Półki w Polsce i na świecie uginają się od jego dokonań. Będzie tego pewnie z metr komiksów (licząc po jednym wydaniu każdego tytułu „na twardo”). Do tego stały kontakt z czytelnikami, autografy i masa wywiadów. Po cóż jeszcze monografia? Najprościej rzecz ujmując: by zza kadrów i postaci takich jak Thorgal, Yans czy Sioban wyciągnąć na światło dzienne zwykłego człowieka i w wywiadzie-rzece opowiedzieć o jego karierze. Patrick Gaumer zabiera czytelnika w czasy dzieciństwa Rosińskiego w powojennej Polsce, naciąga go na opowieść o pierwszych zleceniach, powstawaniu „Relaxu” – pionierskiego magazynu komiksowego w czasach PRL, o trudnej decyzji opuszczenia kraju, sukcesie serii „Thorgal”, ewolucji warsztatu i tym podobnych rewelacjach, po raz pierwszy zebranych w jednym miejscu. W książce znajdują się także wywiady z licznymi tuzami komiksu europejskiego – prywatnie przyjaciółmi domu artysty. Niezwykłym atutem są zdjęcia pochodzące z prywatnych archiwów rodziny Rosińskich. Dodajmy do tego setki dokonań graficznych przypisanych chronologicznie do kolejnych okresów twórczości artysty, a otrzymamy 400-stronicowy pomnik ku czci komiksu, pracowitości, wszechstronności graficznej i pokory. I mniej oficjalnie, dla jedynej miłości i muzy: Kazimiery (przez znajomych i przyjaciół nazywanej Kasią) Rosińskiej – zmarłej w 2009 roku żony artysty. Rzecz naprawdę godna lektury, urzekająca ogromem materiału poglądowego i ciekawą opowieścią.
Recenzował Jerzy Stachowicz
Recenzował Waldemar Miaśkiewicz
Fabryka Słów 2015 Cena 39,90 zł
70 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Egmont 2015 Cena 159,99 zł
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
felieton: Fantastyka praktyczna
Błoto na Marsie Dzięki analizie spektrograficznej przeprowadzonej przez sondę Mars Reconnaissance Orbiter RAFAŁ KOSIK (MRO) potwierdzono istnienie wody na Marsie. Ale jeszcze nie pakujcie wędek ani strojów kąpielowych. Szybko tam nie polecimy, a nawet jeśli już polecimy, to ta marsjańska „woda” okaże się jedną z rzeczy, których rozsądnie będzie unikać.
T
o zadziwiające, z jak skąpych informacji, dodatkowo jeszcze odartych z „nudnych” faktów naukowych, można ukręcić sensację. Wiadomo nie od dziś, że w przemyśle medialnym bynajmniej nie chodzi o informowanie, lecz o banalne wpływy z reklam, mniej banalny wzrost oglądalności/klikalności lub zupełnie niebanalne gry, które toczą się za kulisami mediów. Byłbym hipokrytą, gdybym to całkiem potępiał, bo sam wykorzystałem okazję, by podpromować moją powieść „Mars”. Chodzi mi o coś innego – o zawartość treści w całej tej wrzawie. Niech się to wszystko dzieje: kampanie reklamowe, talk showy, politykierskie dyskusje i wydania specjalne programów pseudonaukowych, poprzetykane przerwami reklamowymi; ale niech pozostanie w tym coś mądrego i prawdziwego. Tymczasem mądrości za wiele w tym nie ma. Gawiedź jak zwykle ma ubaw z obrazkowych memów opartych na grach słownych „woda/ wóda”, i temu podobnych. Po tygodniowej erupcji wiadomości, wiedza przeciętnego człowieka nadal sprowadza się do zdania „Na Marsie jest woda”. Cóż, o tym, że na Marsie jest woda, wiemy od dawna. Sensacją było odkrycie jej w postaci ciekłej, co wcześniej wydawało się niemożliwe ze względu na ciśnienie atmosferyczne i temperaturę. Jednak nawet jeśli wielkim wysiłkiem intelektualnym rozbudujemy nasz stan wiedzy do zdania „Na Marsie jest ciekła woda”, nadal będzie to dalekie od prawdy. O współczesnej nauce trudno jest mówić w ciekawy sposób, bez przynudzania
lub popadania w skrajne uproszczenia. Gadające głowy z NASA mało kogo utrzymają przed telewizorami/ekranami dłużej niż przez minutę. Tym bardziej że za ilustrację ich ględzenia służy kilka zdjęć przypominających zaciek na ścianie i raczej techniczna niż artystyczna animacja. Żeby zwiększyć zainteresowanie tematem, wypadałoby do programu zaprosić celebrytkę, która w kluczowych momentach przerywałaby wypowiedzi ekspertów pytaniami o przypuszczalne trendy w modzie przyszłych mieszkańców Marsa. Kiedyś tego rodzaju newsy budziły zainteresowanie przez lata, a twórcy SF mieli czas, by napisać sążniste księgi przybliżające maluczkim tematykę w sposób przystępny i ciekawy. Dziś, zanim autor odpali fajkę i postawi pierwszą literę w powieści „Marsjański nurek”, świat zapomni o Czerwonej Planecie i zajmie się trójgłowym cielakiem urodzonym w Yorkshire. Trójgłowym, bo dwugłowy to już żaden temat. Podejrzewam, że o ile do tej pory przeciętny człowiek wyobrażał sobie powierzchnię Masa jako skalisto-piaszczystą czerwoną pustynię (całkiem słusznie), o tyle teraz uzupełnił ten obraz o krystalicznie czyste strumienie płynące przez tę pustynię. Może i nie ma to wielkiego znaczenia, bo w życiu tego przeciętnego człowieka ważniejsza jest umiejętność pokrojenia chleba, ewentualnie obsługi Excela. Po co mieliby marnować czas i energię uczeniem się o Marsie, którego nigdy nie odwiedzi? Może więc nie ma się czym przejmować? Znawcy tematu, a jest ich sporo, dysponują rozległą wiedzą, która prze-
72 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
ciętnemu Kowalskiemu lub Smithowi do szczęścia nie jest potrzebna. Zapewne tak jest, ale pochylenie się nad tematem ukazuje dość przerażającą wizję współczesnego społeczeństwa informacyjnego, które składa się z hodowanych przez media konsekwentnych ignorantów. To zamazywanie granic między informacją ważną a śmieciową, prawdziwą a zmyśloną, jest powszechne i całkowicie bezkarne. Przyzwyczailiśmy się do tego. Staliśmy się konsumentami informacji, więc liczy się ilość informacji, a nie jakość. O wiarygodności za chwilę nie będziemy nawet pamiętać. Godzimy się na bycie okłamywanymi i manipulowanymi, byle papka była podana w atrakcyjnej formie. Na koniec, żeby nie wpisywać się w nurt lania wody na temat wody, w skrócie przedstawię ponurą prawdę o tym odkryciu. Nie jest to woda w stanie czystym, ani nawet słona woda przypominająca tę morską. Po marsjańskich zboczach prawdopodobnie płynie silnie żrący wodny roztwór mieszanki soli kwasu nadchlorowego. Ten roztwór występuje w stanie płynnym w warunkach panujących przez krótki okres lata w okolicach marsjańskiego równika. Wylana tam przez nieuważnego astronautę czysta woda od razu by zamarzła i, dzięki zjawisku sublimacji, w krótkim czasie przeszła w fazę gazową. Odzyskanie wody z tego błota jest niewiele prostsze niż odzyskanie świni z kiełbasy. Jest to wykonalne, lecz skomplikowane i wymaga sporych nakładów energetycznych. Byłoby to kłopotliwe na Ziemi, a co dopiero mówić o powtórzeniu tego procesu we wrogim środowisku. Znacznie łatwiej będzie pozyskać wodę z postaci zamarzniętej, uwięzionej w czapach lodowych na obu biegunach. Od dawna już wiemy, że lodu wodnego jest na Marsie całkiem sporo. Woda w stanie płynnym interesuje nas głównie z powodu możliwości odkrycia w niej form życia.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
felieton: Wszystko się zepsuło
Program promocji czytelnictwa
Robert Ziębiński
Oto prawdziwa historia. Poranek niedzielny, godzina siódma trzydzieści. Siedzę na niezwykle niewygodnym krześle w programie porannym w Polsat News. Mam mówić o powieści „Dygot” Małeckiego. Prowadząca, po czterdziestce, zadbana, odpicowana tak, jakby szła na wesele, zadaje pytanie – Panie Robercie, ale czy ta książka nas czegoś uczy?
Z
drętwiałem. Z automatu odpowiadam – A musi? – Pani z miną niezmąconą mądrą myślą odpowiada – Oczywiście. Ja czytam tylko książki, które uczą. Cała wizyta trwała pięć minut. Nie wiem, czy po tym programie ktoś kupi Małeckiego (a powinien, bo powieść dobra), ale pytanie owej pani prowadzącej nurtuje mnie do dziś. A raczej nie pytanie – tylko stwierdzenie. Książki muszą uczyć. Inaczej czytać nie warto. Ciekawe, czy pani czytała „50 twarzy Greya”, a jeśli tak – to czego się nauczyła? A już bez złośliwości. Po powrocie do domu uświadomiłem sobie, że owa prowadząca wiadomości tak naprawdę musi być bardzo nieszczęśliwą kobietą. Nieszczęśliwą nieświadomie. Nieszczęśliwą, bo zaprogramowaną na zajmowanie się rzeczami, które uczą. Czytam tylko takie książki, które uczą… Od długiego czasu przez Polskę przetaczają się lamenty intelektualistów, którzy boleją nad niskim poziomem czytelnictwa. Rząd powołuje specjalne wydziały do walki z analfabetyzmem (czytaj: Narodowe Centrum Kultury i Instytut Książki), a gazety mają używanie. Jak jeszcze do tego wszyst-
kiego trzy grosze dorzuci jakiś pisarz, albo pisarka… Jacy my Polacy biedni, jak my nie czytamy… A teraz popatrzmy na to od drugiej strony – jakbym miał czytać tylko takie książki, które uczą, to chyba wolałbym nie czytać wcale. Nauka bowiem to coś, do czego zazwyczaj człowieka się przymusza. Nauka kojarzy się ze szkołą, klasówkami, listami lektur szkolnych… Bycie przymuszanym do czegoś to najgorsza forma edukacji. Dlatego zapewne większość z nas nie ma pojęcia o fizyce, chemii i nic nie pamięta z biologii. Pani z Polsatu, szukająca książek, które uczą, to nie ewenement. To dziecko naszego systemu edukacji, który zamiast pokazywać, że literatura to przygoda i zabawa, zmusza dzieci i młodzież do czytania. Wyrabia niedobre nawyki. Książka = lektura = szkoła = klasówka = nauka. Po zakończeniu edukacji zazwyczaj ostatnią rzeczą, na którą ma się ochotę, jest nauka. Nauka = książka = wróg. Tak sobie nad tym dumam i dumam, i coraz mniej sensu widzę w tych wszystkich rządowych programach promocji czytelnictwa. Nie dość, że są absurdalne – patrz
74 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
chwalenie się przez Instytut Książki tym, ile osób odwiedziło ich stoisko na festiwalu Open’er. Na Boga, szanowni urzędnicy, zawieźliście książki do lasu! Ponad połowa zebranych tam osób (jak nie więcej) to te same osoby, które kupują książki. Wielka krucjata polega na nawracaniu nawróconych. Aliści genialne. Następnym razem, jak ktoś będzie chciał wyrzucić pieniądze w błoto, to proszę w kałużę pod moim domem. Problem z czytelnictwem w Polsce polega między innymi właśnie na tym, co powiedziała pani z Polsatu. Na wyrabianiu w ludziach od małego poczucia obowiązku. Czytasz, bo musisz. Czytasz, bo to uczy. Tak szczerze, z ręką na sercu, ilu macie znajomych, którzy lubią się uczyć? I nie mówimy tu o głodzie wiedzy, który pojawia się w chwili, gdy coś nas zaintryguje. Mówimy o otwieraniu podręcznika i uczeniu się na pamięć streszczenia „Chłopów”. Statystycznie w każdej klasie gimnazjalnej są zapewne dwie, trzy wykluczone osoby, które czytają coś więcej niż posty na Facebooku. Reszta odbębnia to, co musi, a w dorosłym życiu powiela takie szkolne formułki, jak pani prezenterka. Czytać znaczy uczyć. Brrr… Żal mi tych ludzi. Żal mi nauczycieli, którzy nauczeni przez swoich nauczycieli takich samych odruchów, wpajają je uczniom. Żal mi tego, że ludzie boją się wyobraźni. Kiedyś moja teściowa powiedziała, że nie czyta, bo czasu nie ma, a poza tym nie lubi, bo to jak w szkole. Rozumiem ją – „Must Be The Music” i „Top Model” nie obejrzą się same, a szkoła to pewnie nie było miłe miejsce. Wrrr – jak to mawia suka, jak się na coś wkurzy. Wrrr – rozumiem, że Polacy nie czytają, ale dziennikarze powinni myśleć, a nie na żywo utwierdzać widzów w przekonaniu, że czytanie musi uczyć, bo jak nie, to nie warto. Warto. Zawsze warto poświęcić kilka godzin z życia na czystą, nieskażoną myśleniem i nauką rozrywkę. Paradoksalnie – właśnie ta rozrywka może nauczyć nas więcej, niż wszyscy nauczyciele razem wzięci.
film
MARSJANIN CRUSOE Ridley Scott nakręcił dobry film – ostatnimi laty rzadko nadarzają się okazje, by to powiedzieć. „Marsjanin” to chlubny wyjątek.
D
rew Goddard to zdolny scenarzysta. Znacie jego „Lost – Zagubionych”, „Dom w głębi lasu” czy „Daredevila” od Netflixa. Przy „Marsjaninie” nie miał jednak specjalnie dużo roboty. W zasadzie każdy z nas mógł zrobić to, co on: wziąć powieść Andy’ego Weira, przeczytać ją, a następnie nieco przyciąć, wybierając sceny kluczowe i po prostu najlepsze, a wycinając te, bez których fabuła może się obejść. Wiadomo: film to około dwóch godzin ekranowego czasu, więc przełożyć treści książki jeden do jednego się nie da. W przypadku „Marsjanina” skróty to jednak jedyne wymagane działanie, bo poza tym powieść Weira jest niezwykle filmowa – ma dialogi niczym żywcem wyjęte z hollywoodzkiego blockbustera i skrzącą się od zwrotów fabularnych historię, która zaczyna się od trzęsienia ziemi (a dokładnie – od burzy piaskowej), a potem napięcie już tylko rośnie. Scott musiał w zasadzie tylko wybudować ładne plany, zatrudnić dobrego operatora (zdjęcia Dariusza Wolskiego robią wrażenie) i znaleźć aktora, który wpasuje się w rolę marsonauty-komika, bo nim w zasadzie jest Mark Watney, czyli nasz tytułowy bohater. Matt Damon był strzałem w dziesiątkę – to aktor kina akcji, ale jednocześnie facet z ogromnym talentem komicznym, co nieraz pokazywał, zwłaszcza jako gość talk-showów. Wszystko zagrało tu więc idealnie. Nie mamy tu do czynienia z arcydziełem, w zasadzie jednak trudno podejrzewać Weira czy Scotta o takie aspiracje – ich celem było danie nam odrobiny rozrywki, co zostało osiągnięte. Dlatego kluczowa postać to nie tyle klasyczny bohater, co właśnie komik, sypiący z rękawa kolejnymi żartami, bawiący nas nawet wtedy, gdy sam o mały włos unika śmierci. Weir zresztą ciekawie to wymy-
ślił – skoro jego bohater na Marsie jest sam, to w sumie powinien być milczkiem. Jak więc zabawiać czytelnika? Wymyślmy wideo-dziennik, który Mark będzie uzupełniał, co da mu widownię, przed którą będzie występował. Ponieważ zaś rzeczona hipotetyczna widownia to laicy, wszystko wyjaśnia nam się krok po kroczku, przez co nie sposób zgubić się w opisach nawet najbardziej zwariowanych technologicznych pomysłów Marka. U podstawy „Marsjanina” Andy’ego Weira leży jednak coś innego: tęsknota za gwiazdami, którą Ridley Scott przeniósł na ekran, najpełniej zaś uhonorował w materiałach wideo promujących film, które znaleźć można na YouTube. To wizja człowieka jako odkrywcy, który spogląda w rozgwieżdżone niebo i snuje plany podboju kolejnych planet, przenikania wzrokiem ciemności. Mars jest tu dla nas pierwszym krokiem w długiej wędrówce, którą – mają nadzieję Weir i Scott – ludzkość znowu podejmie z radością. Widz dostaje więc film niezwykle optymistyczny, pełen humoru i z przesłaniem, u którego podstaw leży wiara w nas i nasze możliwości. Przede wszystkim „Marsjanin” to jednak po prostu dobre kino, historia, która zajmie nas na chwilę i zabawi. Nikt tu nie rewolucjonizował fantastyki naukowej ani kina, nie stawiał widzom wyzwań. Trochę jak „Chappie”: ciekawa scenografia, sporo humoru, odrobina nauki i fantastyki, a na ukoronowanie bohater, którego nie sposób nie polubić. Ridley Scott miał stosunkowo łatwe zadanie i bez problemu się z niego wywiązał, kręcąc film wierny książce i wyjątkowo udany.
Marcin Zwierzchowski
MARSJANIN. Reżyseria: Ridley Scott. Scenariusz: Drew Goddard. Zdjęcia: Dariusz Wolski. Muzyka: Harry Gregson-Williams. Występują: Matt Damon, Jeff Daniels, Sean Bean, Jessica Chastain. USA 2015.
75 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
komiks
Freud spotyka Carrolla
Magia i tusz
„Azyl Arkham” to arcydzieło komiksu będące idealnym połączeniem słowa i obrazu.
Na skrzydłach husarii Sergio Toppi powraca do Polski.
Druga połowa lat 80. była czasem rewolucji dla opowieści obrazkowych. Najpierw Frank Miller i Alan Moore w „Powrocie Mrocznego Rycerza” i „Strażnikach” pokazali, że można wyjść poza ograne schematy fabularne, a chwilę później Grant Morrison udowodnił, że i w kwestii narracji komiks nie wykorzystał jeszcze wszystkich swoich możliwości. Brytyjski scenarzysta opowiedział historię Batmana, który w wyniku buntu pensjonariuszy tytułowego zakładu dla obłąkanych zmuszony jest wsadzić głowę w paszczę lwa i podjąć niebezpieczną grę, aby uwolnić zakładników. Przemierza więc wąskie i długie korytarze odkrywając sekrety szaleństwa i dramatyczną historię Amadeusza Arkhama, założyciela szpitala. Morrison snuje oniryczną, wręcz surrealistyczną opowieść grozy pełną niepewności, emocji i irracjonalności. Odziera przeciwników Mrocznego Rycerza z szaleństwa romantycznego, malując ich w niezwykle mrocznych barwach, jako skrzywionych, niebezpiecznych i popadających w skrajności psycholi mogących równać się z najbardziej przerażającymi mordercami w historii Ameryki. Zresztą sam Batman w ich obecności nabiera wątpliwości co do własnego zdrowia psychicznego i sporą część energii musi poświęcić na próby odróżnienia rzeczywistości od koszmaru. Nie jawi się on tu jako nieomylny i skuteczny mściciel, a jako bohater udręczony, niepewny i walczący z własnymi demonami. Taki wizerunek najpopularniejszej postaci DC wyprzedził swoje czasy i wówczas spotkał się z niezrozumieniem, a dziś stanowi wręcz wzór do naśladowania. W ten sugestywny horror na jawie Morrison wplata ogrom znaczeń i symboli zaczerpniętych z prac Freuda i Junga, „Alicji w Krainie Czarów” Carrolla, okultystycznej spuścizny Aleistera Crowleya, tarota czy nawet popkultury. W kreowaniu wieloznaczeniowości autora wspiera grafik Dave McKean, który tworzy wypaczone i niepokojące obrazy z kolaży rysunków, malunków, a niekiedy zdjęć. Dzięki jego staraniom sam budynek staje się równoprawnym bohaterem opowieści, równie obłąkanym, nieprzewidywalnym i niebezpiecznym jak jego lokatorzy. Wszystko to sprawia, że „Azyl Arkham” jest dziełem ponadczasowym i nawet w dzisiejszych czasach fascynuje i może wywoływać kontrowersje.
Jedyny wydany na naszym rynku album Toppiego „Opowieści Szeherezady” już dawno się wyprzedał i osiąga nieprzyzwoite ceny na aukcjach internetowych (inna sprawa, że wart jest każdych pieniędzy). W sukurs spragnionym magii włoskiego rysownika ruszyło wydawnictwo Znakomite. Debiutując na rynku, przygotowało zbiór ośmiu nowel graficznych skompilowanych tylko na rodzimy rynek. Kto nie wierzy, niech spojrzy na okładkę. W pierwszej opowieści są miecze (a raczej szable) i to nie byle jakie, bo husarskie. „Sobieski” to graficzny hołd złożony naszemu królowi i odsieczy wiedeńskiej. W następnych historiach pojawi się już magia, a z nią demony na usługach tajemniczego Miećka, ogr, skrzaty, tajemniczy klucz, czarownica, a nawet smok i (kiedyś na pewno) dziewica. Brzmi intrygująco, prawda? Bawiąc się możliwościami czarno-białego obrazowania Toppi opowiada ciekawe, mądre i bardzo przewrotne historie. Cóż z tego, skoro w jego opowieściach nie o scenariusze idzie, a jeno o te piękne grafiki. Żadne opowieści o jego kresce nie wydają się przesadzone, ale trzeba je zobaczyć na własne oczy. Wzory na żupanie Sobieskiego, atak skrzydlatych rycerzy, okopy I wojny światowej, wycyzelowana porcelanowa lalka, zegarmistrzowskie mechanizmy ukazane z nomen omen zegarmistrzowską precyzją – to tylko niektóre obrazy zapadające w czytelniczej pamięci. Widać, że artysta w każdym kadrze panuje nad obrazowaniem i materią, z której tworzy. Ba, on popycha komiks w nowe rejony kompozycji kadrów, co stało się jego marką. Już recenzując „Opowieści Szeherezady” pisałem, że słowo „album” (komiksowy) w przypadku Toppiego nabiera właściwego znaczenia. Jego całostronicowe panele, nierozerwalnie ze sobą związane i przenikające się w wyrachowany sposób, to gotowe obrazy na ścianę galerii. A największym atutem jego prac – mimo błyskotliwych i często zabawnych scenariuszy – jest ich walor wizualny. Wiem, że to krzywdzące dla zdolności scenariuszowych Toppiego, ale to właśnie plansze, bogate w ornamenty i detale urzekają i każą przeglądać komiksy odciągając uwagę od słów. Bo i bez nich rysunki Topppiego by się obroniły. W końcu jeden obraz jest wart więcej niż tysiące słów, a Toppi do końca życia potwierdzał to każdą planszą.
Paweł Deptuch
Waldemar Miaśkiewicz
BATMAN: AZYL ARKHAM. Scenariusz: Grant Morrison. Rysunki: Dave McKean. Egmont 2015. Cena 79,99 zł
76 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Magia & Miecz. Scenariusz i rysunki: Sergio Toppi. Znakomite 2015. Cena 50,00 zł
gra
KONIEC ŚWIATA W AUSTRALII W „Rycerzach Pustkowi” graczy czeka ostra rywalizacja w realiach postapokaliptycznej Australii.
Z
namy te rejony z „Mad Maxa”. Już o współczesnej Australii krążą żarty, że wszystko tam próbuje człowieka zabić. A co dopiero mówić o tej postapokaliptycznej – napromieniowanej i zamieszkanej przez koszmary stworzone przez korporację Cerbero, która wykupiła od australijskiego rządu kawał kontynentu, przekształciła go w swój poligon doświadczalny i swoimi poczynaniami doprowadziła do tzw. Dopustu. Właśnie w takiej scenografii przychodzi się zmierzyć graczom wcielającym się w tytułowych Rycerzy Pustkowi w nowej polskiej planszówce, wydanej – co warto podkreślić – dzięki crowdfundingowi. Zazwyczaj w grach planszowych mamy do czynienia z jedną z dwóch opcji: gracze rywalizują ze sobą lub współpracują przeciw planszy (ewentualnie przeciw jednemu graczowi reprezentującemu zagrożenia, jak ma to miejsce np. w „Posiadłości Szaleństwa” czy w „Drakuli”). W „Rycerzach Pustkowi” bohaterowie w ramach opracowanych scenariuszy wykonują misje, w których próbuje im przeszkodził zły duch Pustkowi – Padliniarz. Jednak w odróżnieniu od innych gier tego typu, tutaj wrogich sił nie reprezentuje sama gra; nie ma również jednego gracza stale pełniącego tę rolę. Jest to funkcja przechodnia, którą kolejni uczestnicy rozgrywki rotacyjnie pełnią w turach innych graczy. Oznacza to, że trzeba kombinować podwójnie: jak mądrze poruszać się swoim bohaterem, ale i jak skutecznie szkodzić konkurentom kartami wykładanymi w imieniu Padliniarza. Szczególnie ciekawe są scenariusze dopuszczające możliwość, że wszyscy gracze przegrywają – Rycerze muszą
bowiem w nich rywalizować ze sobą, ale fabuła wymusza pewien zakres kooperacji. Sama plansza zbudowana jest z otoczonych ramką heksów ułożonych według określonych reguł. Losowość rozkładu fragmentów planszy sprawia, że ten sam scenariusz rozgrywany kilkukrotnie może mieć całkiem inny przebieg. Dodatkowy wpływ mają na to odkrywane podczas rozgrywki karty misji. Na pierwszy rzut oka, ze względu na mnogość elementów, gra może się wydawać mocno skomplikowana, jednak w praktyce okazuje się, że wystarczą dwie-trzy rozgrywki, aby płynnie się w niej poruszać. Opanowanie reguł nie oznacza jednak, że gra jest mało wymagająca. Podczas wędrówek po Pustkowiach trzeba mieć oko na wiele czynników – pojazd, paliwo, broń i amunicja, ekwipunek, zagrożenie skażeniem i promieniowaniem… Istotnym fragmentem gry są starcia z wystawianymi przez Padliniarza wrogami. Ten jeden aspekt rozgrywki wydaje się niepotrzebnie przekombinowany. Starcia są rozgrywane za pomocą kart walki i kości, w sposób nieco zbliżony znanego miłośnikom planszówek z „Drakuli”. Tutaj jednak pojawiają się jeszcze takie czynniki, jak przewaga, zaciekłość, ogień pojedynczy lub seryjny oraz zasięg broni. Nota bene, karty zasięgu są zupełnie zbędne – jego działanie można by opisać bezpośrednio na obramowaniu planszy i na nim kłaść znacznik,
a odzyskane trzy karty lepiej zagospodarować. Na szczególne uznanie zasługuje jakość wydania „Rycerzy Pustkowi”. Jest to jak dotąd najładniejsza, najstaranniej opracowana polska planszówka, z jaką się zetknąłem – świetna szata graficzna, zarówno od strony klimatycznych ilustracji, jak całej oprawy „mechanicznej”: elementów planszy, żetonów, kart, etc. Uczestników crowdfundingu czekała dodatkowa atrakcja w postaci świetnie zaprojektowanych figurek Rycerzy (w „zwykłym” wydaniu mamy tekturowe żetony w podstawkach). Cała zbiórka okazała się zresztą dużym sukcesem, w czym pomogło zapewne również czerpanie z dobrego wzorca, jakim są kolejne tego typu akcje prowadzone przez Guillotine Games, twórców znakomitego „Zombicide”, którzy podczas ostatniego crowdfundingu uzbierali ponad cztery miliony dolarów! „Rycerze Pustkowi” to gra, która już teraz jest dobra, a ma jeszcze większy potencjał na przyszłość. Twórcy mogą wypuszczać do niej kolejne scenariusze, aby zapewnić jej długą żywotność; liczę również, że ukażą się jakieś rozszerzenia. Gdyby doczekała się kiedyś drugiego wydania, warto uprościć nieco mechanikę starć. Jerzy Rzymowski
RYCERZE PUSTKOWI. Twórca gry: Marek Mydel. Liczba graczy: 2-4. Wiek: 16+. Badger’s Nest 2015.
77 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Fot. Maciej Parowski
felieton: Orbitowanie po kinie
Mało albo nic Łukasz, ja tak niewiele mam, powiedział mi kiedyś ktoś. Wówczas nie zwróciłem uwagi na te słowa i dopiero dużo później dotarł do mnie ich smutek. Nie pozwalają o sobie zapomnieć i powracają w najdziwniejszych chwilach – jak przed chwilą, gdy oglądałem „Bug” Williama Friendkina w pociągu na na trasie Opole-Warszawa, późnym wieczorem.
J
a tak niewiele mam. Echo wciąż brzęczy, a ja, oczywiście niepotrzebnie, doszukuję się w nich oskarżenia. Zawsze miałem bardzo wiele, chorowałem na nadmiar, wymiotowałem z przesytu i wcale nie chodzi tu tylko o pieniądze. Miałem bardzo wiele nawet w czasach, kiedy drogi przyjaciel kradł jedzenie w sklepach (używając do tego celu kurtki ze specjalnie pogłębionymi kieszeniami) i oddawał je, żebym nie siedział głodny. Nie miałem forsy. Miałem jednak takiego przyjaciela. Stan kiesy również się liczy, lecz, mówiąc szczerze, gdy popijam drinka w restauracji czuję się dokładnie tak samo bogaty jak w latach, gdy rozpijałem piwo pod sklepem. Bogactwo, jak sądzę, ma swoje źródło we wnętrzu, w wielkiej tajemnicy zaszytej w nas wszystkich i zależy od przypadku. Komu czarna, komu biała kula? Jeden będzie nędzarzem na pałacach, inny wrzucony do studni ogłosi się jej sułtanem. Dlatego słowa, wypowiedziane przez tamtą osobę, dotknęły mnie do żywego. Chciałem jej pomóc, a to przecież niemożliwe. Agnes kiedyś miała faceta i dziecko. Nie jest to zbyt wiele, lecz więcej niż nic. Pewnego dnia małoletni Lloyd zniknął podczas zakupów, by nigdy się nie odnaleźć. Jedno nieszczęście wyzwoliło drugie, złe poprowadziło ku gorszemu – facet Agnes najpierw potraktował ją pięścią, potem wpadł podczas napadu i wylądował w więzieniu. Dziewczyna wegetuje gdzieś na pustkowiu w Oklahomie. Pracuje w knajpie, pali zioło, wciąga amfetaminę i wali
wódę ile wlezie. Ma jedną kumpelę, złe sny i żadnej nadziei. Od pewnego czasu dręczą ją dziwne, głuche telefony, a były facet wychodzi z pudła i wyraźnie pragnie restytucji ich małżeństwa, z centralnym jego punktem, czyli biciem. Ostoją Agnes – przynajmniej początkowo – okazuje się Peter, małomówny, łagodny w obyciu mężczyzna, którego przywlekła koleżanka. Tych dwoje ma tak niewiele, że romans jawi się czymś oczywistym. Ciężko jest jednak kochać w Oklahomie. Już pierwszy wieczór kochanków zakłóca brzęczenie świerszcza i tylko szybka interwencja Petera zakłóca ciszę. Wkrótce mężczyzna ujawnia prawdę o sobie. Jest, jak twierdzi, zbiegłym żołnierzem, na którym przeprowadzano medyczne eksperymenty podczas operacji na Bliskim Wschodzie. Zdołał uciec i do dziś wymyka się niedawnym oprawcom. Swoją dolę opisuje przejmującym głosem, lecz niezwykle rzetelnie, podając masę fachowych szczegółów. Z ogółem też idzie mu świetnie. Potrafi godzinami perorować o międzynarodowym sprzysiężeniu generałów, prezydentów, bankierów i dziennikarzy. Analogiczne rzeczy można znaleźć na dowolnej stronie entuzjastów teorii spiskowych. Nie myślcie, że się śmieję. Jak wiadomo, istnieją dwa rodzaje idiotów: ci, którzy wierzą we wszystkie spiski i ci, którzy nie wierzą w żadne. Peter pozostaje depozytariuszem niepodważalnego dowodu. Znajduje się pod skórą. To robaki, toczące jego ciało. Wkrótce okaże się, że ma je również Agnes.
„The Bug”
THE BUG. Reżyseria: William Friedkin. Występują: Michael Shannon, Ashley Judd. USA/Niemcy 2006. IMDb rating: 6,0
78 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Łukasz Orbitowski Sprawa robaków, ich rzeczywistej natury i pochodzenia stanowi kwestię zbyt złożoną, do tego będącą treścią finału, nie wypada więc mi jej roztrząsać. Motelowy pokój staje się areną widowiskowej paranoi, amfetaminowej fatamorgany, ewentualnie rozpaczliwej próby odwrócenia uwagi siepaczy spiskowców, którzy oczywiście wciąż nasłuchują, zaś niebawem przybędą. Zaczyna się od obserwowania własnej krwi pod dziecięcym mikroskopem, by skręcić ku kolejnym okropnościom, wśród których znajdą się rany rozrastające się na ciałach, zabawa w domorosłego stomatologa i trup z rozprutym brzuchem. Więcej nie zdradzę, choć nie trzeba Wernyhory, by przewidzieć fatalny los tych dwojga. William Friendkin, stary wyjadacz, niezwykle celnie manipuluje widzem. Na pierwszy rzut oka, spiskowa teoria z robakami w tle jawi się nonsensem. Kto i po co dręczyłby w ten sposób byłego żołnierza i zrozpaczoną narkomankę? W ciągu ostatnich dwudziestu prawdziwie wstrząsających minut rozważałem zmianę zdania. Przyjąłem spisek za prawdopodobny, wcale nie za sprawą pojawienia się nowych argumentów. Ja im po prostu uwierzyłem, no. Agnes i Peterowi. Byli tacy przekonujący. Jeśli kiedyś zobaczycie mnie roznoszącego „Strażnicę”, będziecie wiedzieli, jak to się zaczęło. Ja tak niewiele mam – wciąż myślę o tych słowach, o osobie która je wypowiedziała, ale i o Agnes. Poznałem ją, gdy nie miała już nic, lecz kiedyś było inaczej. Był maleńki Lloyd. I z tym Lloydem, i z jego ojcem wiodłaby jakieś nędzne, zwyczajne, ale jednak – życie. Zawsze brakowałoby im pieniędzy, za to przemocy byłby aż nadmiar. Pewno pojawiłaby się zdrada, zaś z pewnością, prochy razem z wódą. Tych troje miałoby jednak dla siebie odrobinę czułości. Czasem poszliby na lody. Uzbieraliby na wakacje, na nowe zęby, na telewizor i Jacka w lokalnym barze, zresztą nie wiem jak by było, wiem za to czego by nie było: popieprzonego Petera, jego robaków i ciemności, która otworzyła się, kiedy ten przekroczył próg. Ta ciemność oczywiście była już wcześniej. Pozostawił ją po sobie Lloyd, wielki nieobecny w „The Bug”. Nie widzimy jego zdjęć. Chłopiec nie jest tematem rozmów. Samo imię pada tylko kilkukrotnie. A jednak wszystko dokonuje się przez wzgląd na niego, tę ziejącą nieobecność, wobec której jakiekolwiek posiadanie przestaje być możliwe.
Cykl „Chłopcy” Wydawnictwo SQN
„S.Q.U.A.T.”, „Nieśmiertelni z Meluhy” Wydawnictwo Czwarta Strona
Cykl „W przededniu” Wydawnictwo Prószyński Media
Kto w hinduizmie jest śmiertelnym wrogiem Nagów?
Co w jamajskim slangu oznacza słowo „Bangarang”?
Rodzaj ludzki to uparty gatunek. Cham się uprze i weź mu daj. Ostatecznie ci, którzy przetrwali, wzięli sami to, co im było potrzebne do przeżycia. Te części miast, które nadawały się do zamieszkania zamieniono w twierdze otoczone kordonem betonowych płyt i wraków aut. Wśród zgliszczy przygranicznego miasta w Polsce B krwawo narodził się Squat Centrum. Oprócz pustyni pojawił się inny wróg – drugi człowiek.
Czym poza współpracą z O.S. Cardem zajmuje się Aaron Johnston?
Prequel bestsellerowej serii o Enderze.
„Chłopcy” to wystrzałowy cykl Jakuba Ćwieka, który łączy ciężki klimat rodem z popularnego serialu Sons of Anarchy z bajkowymi postaciami klasycznej powieści Jamesa M. Barriego Piotruś Pan. Ilustracje do książki wykonał Robert Adler.
Rok 1900 p.n.e. Kraina, którą w dzisiejszych Indiach nazywa się cywilizacją doliny Indusu. Ówcześni mieszkańcy zwali ją Meluhą. To idealne państwo stworzył przed wieloma stuleciami Pan Rama, jeden z największych władców w dziejach. Dumne ongiś cesarstwo oraz władający nim Surjawanśi mają jednak problemy. Ich największa rzeka, otaczana czcią Saraswati, powoli wysycha. Surjawanśi stoją także w obliczu groźnych ataków z położonej na wschodzie krainy, którą władają Ćandrawanśi. Co gorsza, sprzymierzyli się oni z Nagami, złowrogą, otoczoną ostracyzmem rasą zdeformowanych ludzi, niezwykle biegłych w walce.
Sto lat przed wydarzeniami opisanymi w „Grze Endera” ludzie sądzili, że są sami w Galaktyce. Ludzkość powoli torowała sobie drogę z Ziemi do planet i asteroid Układu Słonecznego, prowadząc prace badawcze, pozyskując minerały i zakładając kolonie. Statek górniczy El Cavador znajduje się z dala od Ziemi, w głębi pasa Kuipera, za Plutonem. Kiedy jego teleskopy wykrywają w granicach układu szybko poruszający się obiekt, nie wiadomo, co o nim sądzić. Jest olbrzymi i porusza się niemal z prędkością światła. To najważniejsze wydarzenie, z jakim zetknęła się rasa ludzka na przestrzeni miliona lat. To pierwszy kontakt ludzkości z obcą rasą. W powietrzu wisi pierwsza wojna z Formidami.
Wśród czytelników, którzy do końca listopada nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@fantastyka. pl), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma serię (4 książki) ufundowaną przez Wydawnictwo SQN.
Wśród czytelników, którzy do końca listopada nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma dwie książki ufundowane przez Wydawnictwo Czwarta Strona.
Wśród czytelników, którzy do końca listopada nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma trzy książki ufundowane przez Wydawnictwo Prószyński Media.
Rykiem silników, hukiem wystrzałów i głośnym: BANGARANG! – tak zwiastują swoje przybycie Zagubieni Chłopcy, najbardziej niezwykły gang motocyklowy na świecie. Niegdyś wierni towarzysze Piotrusia Pana, dziś odziane w skórzane kurtki zakapiory pod wodzą zabójczo seksownej Dzwoneczek. Zrobią wszystko, by przetrwać… i dobrze się przy tym bawić. Bez względu na cenę.
RozwiĄzania konkursów z numeru 9/2015 „NF” „Ender” Wydawnictwo Albatros
Ulubionym filmem Lissy Price spośród dzieł Miyazakiego jest „Spirited Away: W krainie bogów”. Robert Siekierda – Katowice Michał Gruszecki – Kęty Marlena Sikora – Bielsko-Biała
Łukasz Kubiak – Łęczyca Marta Drost – Wrocław
„Otchłań” Wydawnictwo Insignis
Akcja powieści toczy się we Wrocławiu. Michał Andersz – Leszno Arkadiusz Dorszyk – Książ Wielkopolski Monika Merdalska – Ostrowiec Świętokrzyski Mateusz Wanke – Żywiec Krzysztof Kiszakiewicz – Tarnów
„Zabójcza sprawiedliwość” Wydawnictwo Akurat
Powieść „Zabójcza sprawiedliwość” zdobyła nagrody Hugo, Nebula, BSFA, Arthura C. Clarke'a oraz Locusa. Sławomir Jagiełło – Owczary Łukasz Krauze – Katowice Natasza Cholewa – Krzeszowice
Michał Mochalski – Słomniki Grażyna Winiarska-Przybyła – Wodzisław Śląski
79 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
PROMOCJA PRENUMERATY „Wiedźmin. Wydanie kolekcjonerskie”
Po raz pierwszy w jednym tomie!
Tylko od 20 października do 22 listopada 2015 roku przy zamówieniu prenumeraty „Nowej Fantastyki” możesz otrzymać komiks „Wiedźmin. Wydanie kolekcjonerskie” z 40% rabatem*
Wystarczy policzyć, co się najbardziej opłaca: Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki”
i „Fantastyki Wydanie Specjalne” za 167 zł
Zamów prenumeratę
Otrzymasz: „Wiedźmin. Wydanie kolekcjonerskie” = 89,9 zł 12 numerów „NF” = 119,88 zł 4 numery „FWS” = 39,96 zł W sumie: 249,74 zł Oszczędzasz ponad
„Nowej Fantastyki” za 143 zł Otrzymasz: „Wiedźmin. Wydanie kolekcjonerskie” = 89,9 zł 12 numerów „NF” = 119,88 zł W sumie: 209,78 zł
82 zł!
Oszczędzasz ponad
66 zł!
Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006
py tan ia dot ycz ące pre n ume r at y:
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
promocja
143,00
-
167,00
telefonicznie: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 • listownie pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa • lub na adres e-mailowy:
[email protected] •
• p renumeratę
Z asad y pre n ume r at y:
należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy • reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy • koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający • komiks będzie wysyłany po jego premierze 17 listopada 2015 roku, razem z najbliższą wysyłką prenumeraty * koszt prenumeraty uwzględnia komiks „Wiedźmin. Wydanie kolekcjonerskie” z rabatem 39,993% oraz koszt przesyłki w wysokości 5 zł.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
Adr es redakc ji: ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
e- mail:
[email protected]
www.fantastyk a.pl
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
Stali współpracownicy:
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik,
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Paszylk,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2015 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
Krystyna de Binzer, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska, Joanna Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Tomasz Miecznikowski, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz, Radosław Pisula, Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts,
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński. A gdyby tak na Halloween przebrać się za urnę wyborczą?
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
JAK PRZYSYŁAĆ OPOWIADANIA
DO „NOWEJ FANTASTYKI” I „WYDANIA SPECJALNEGO” 1. Teksty w Wordzie w formacie .rtf lub .doc proszę przysyłać na adres
[email protected]. Preferowane ustawienia pliku – czcionka Times New Roman 14, wcięcia akapitowe 1 cm (brak tabulatorów), bez odstępu między akapitami, z pojedynczym odstępem między wierszami. Opowiadania wysłane na ten adres, po przejściu selekcji, zostaną wybrane do druku w „Nowej Fantastyce” lub „Wydaniu Specjalnym”, a ich przeznaczenie zależy od decyzji redakcji. 2. Pamiętaj, żeby w pliku znalazło się Twoje imię i nazwisko, namiary kontaktowe (co najmniej adres e-mail i/lub numer telefonu) oraz – najlepiej – krótka notka biograficzna (ze szczególnym uwzględnieniem, czy autor publikował coś wcześniej i jeśli tak, to gdzie). Pliki z opowiadaniami trafiają ze skrzynki mailowej do katalogów na dysku twardym – jeśli nie znajdują się w nich te dane, prześledzenie, przez kogo zostały wysłane jest potem utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Dodatkowo w tytule pliku proszę umieścić nazwisko autora i tytuł tekstu (albo pierwsze słowa tytułu, jeśli cały jest dłuższy), np.: „Tolkien_Władca pierścieni”, „Lem_Niezwyciężony”. Podobnie powinien wyglądać temat e-maila (np. „Rowling, Kiedy Harry poznał Sally, opowiadanie”).
4. Jeśli „mailer deamon” na skrzynce nie sygnalizuje Ci, że przesyłka nie dotarła do redakcji, załóż, że dotarła. Potwierdzenie otrzymania e-maila to tylko niecała minuta, to prawda; ale potwierdzenie otrzymania stu e-maili to już więcej niż godzina. Ten czas lepiej poświęcić na czytanie Twoich opowiadań. Z podobnych powodów nie prowadzimy polemik na temat odrzuconych tekstów ani ich nie opiniujemy. Jeśli do trzech miesięcy nie skontaktuje się z Tobą nikt z redakcji, możesz założyć, że tekst nie został zaakceptowany. 5. Każdy zaakceptowany tekst podlega pracy redakcyjnej – redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów i wprowadzania poprawek do tekstu. Bądź na to przygotowany. 6. Pamiętaj, że brak akceptacji tekstu nie jest równoznaczny z brakiem akceptacji autora – czasem tekst nie jest zły, ale nie jest kompatybilny z gustem redaktora lub nie pasuje do aktualnych planów wydawniczych. Niech Cię to nie zraża. Próbuj dalej. 7. Pamiętaj, że brak szacunku okazany w kontaktach interpersonalnych nie jest najlepszą drogą do budowania dojrzałych relacji między partnerami złączonymi wspólnym celem. Nikt w redakcji nie jest Twoim wrogiem. Najczęściej przypadek to tylko przypadek. Daj sobie i nam drugą szansę.
bo na ok s u
b
b
bo na ok s u
b
bo na ok s u
na
po
po
p na ol f u
3. Z autorami wybranych tekstów skontaktujemy się mailowo lub telefonicznie najczęściej do trzech miesięcy od otrzymania pliku z opowiadaniem. Nie znaczy to jednak, że tekst zostanie opublikowany w tym terminie – czas publikacji zostanie ustalony w porozumieniu z autorem.
po
po
po
po
p na ol fa ub c
na
po l fa ub c
na l na l na l na l na l l u u fa ub fa ub fa ub f f fa ub ac b ac b ac b eb n ce n ce n ce n ce n eb n eb n eb n eb n oo as bo a bo a bo a b a a a a a p oo s oo s oo s oo s oo s o o o s s s po ku po ku po ku po ku po ku po ku po ku po ku na ol ku na l na l na l na l na l na l na l na l fa ub fa ub fa ub fa ub f a ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a p po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s na ol oku s na l na l na l na l na l na l na l na l u u u u u u u u fa ub fa ub fa ub fa ub f a ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s u u u u u u u u u
www.fantastyka.pl > chcemy waszych opowiadań!
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb
redakcja „NF”
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] e72438b5e62bf0fbba5c2260346693bb