Peter Watts o ekranizacjach „Solaris” Więcej na: www.ebook4all.pl
01 (388) 2015
miesięcznik miłośników fantastyki
PROZA:
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
ycznia
premiera 20 st
MIRSKI McDonald Nesterowicz Kenc
JiaCase
WARREN ELLIS: Peleryny, psychopaci i papierosy
z lamusa
Zatańczyć się P RÓS ZYŃSKI M E D I A
M E D I A
issn 0867–132x
INDEKS 358398
www.fantastyka.pl
PRÓSZYŃSKI
© 2014 Warner Bros. Ent. All Rights Reserved
na śmierć
Więcej na: www.ebook4all.pl
chcemy waszych opowiadań!
JAK PRZYSYŁAĆ OPOWIADANIA DO „NOWEJ FANTASTYKI” I „WYDANIA SPECJALNEGO” 1. Teksty w Wordzie w formacie .rtf lub .doc proszę przysyłać na adres
[email protected]. Preferowane ustawienia pliku – czcionka Times New Roman 14, wcięcia akapitowe 1 cm (brak tabulatorów), bez odstępu między akapitami, z pojedynczym odstępem między wierszami. Opowiadania wysłane na ten adres, po przejściu selekcji, zostaną wybrane do druku w „Nowej Fantastyce” lub „Wydaniu Specjalnym”, a ich przeznaczenie zależy od decyzji redakcji. 2. Pamiętaj, żeby w pliku znalazło się Twoje imię i nazwisko, namiary kontaktowe (co najmniej adres e-mail i/lub numer telefonu) oraz – najlepiej – krótka notka biograficzna (ze szczególnym uwzględnieniem, czy autor publikował coś wcześniej i jeśli tak, to gdzie). Pliki z opowiadaniami trafiają ze skrzynki mailowej do katalogów na dysku twardym – jeśli nie znajdują się w nich te dane, prześledzenie, przez kogo zostały wysłane jest potem utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Dodatkowo w tytule pliku proszę umieścić nazwisko autora i tytuł tekstu (albo pierwsze słowa tytułu, jeśli cały jest dłuższy), np.: „Tolkien_Władca pierścieni”, „Lem_Niezwyciężony”. Podobnie powinien wyglądać temat e-maila (np. „Rowling, Kiedy Harry poznał Sally, opowiadanie”). 3. Z autorami wybranych tekstów skontaktujemy się mailowo lub telefonicznie najczęściej do trzech miesięcy od otrzymania pliku z opowiadaniem. Nie znaczy to jednak, że tekst zostanie opublikowany w tym terminie – czas publikacji zostanie ustalony w porozumieniu z autorem. 4. Jeśli „mailer deamon” na skrzynce nie sygnalizuje Ci, że przesyłka nie dotarła do redakcji, załóż, że dotarła. Potwierdzenie otrzymania e-maila to tylko niecała minuta, to prawda; ale potwierdzenie otrzymania stu e-maili to już więcej niż godzina. Ten czas lepiej poświęcić na czytanie Twoich opowiadań. Z podobnych powodów nie prowadzimy polemik na temat odrzuconych tekstów ani ich nie opiniujemy. Jeśli do trzech miesięcy nie skontaktuje się z Tobą nikt z redakcji, możesz założyć, że tekst nie został zaakceptowany. 5. Każdy zaakceptowany tekst podlega pracy redakcyjnej – redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów i wprowadzania poprawek do tekstu. Bądź na to przygotowany.
ce
ku s
na eb
ub
oo
ku s
na
oo
eb
ub
oo
eb
ub
na
ku s
na
fa
po
lu
b
na
fa
po
lu
b
na
fa
po
lu
b
na
fa
po
lu
b
na
fa
po
lu
b
na
fa
po
lu
b
na
fa
po
lu
na
po l fa ub c
na
po l fa ub c
ce n ce n ce n ce n ce n ce b n eb n eb n bo na bo a bo a bo a bo a bo a bo a a o po oku s po oku s po oku s po oku s po oku s po oku s po oku s po oku s po ookuas na l na l na l na l na l na l na l na l na l fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po book as na l na l na l na l na l na l na l na l na l u u u u u u u u u fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s u u u u u u u u u
www.fantastyka.pl >
6. Pamiętaj, że brak akceptacji tekstu nie jest równoznaczny z brakiem akceptacji autora – czasem tekst nie jest zły, ale nie jest kompatybilny z gustem redaktora lub nie pasuje do aktualnych planów wydawniczych. Niech Cię to nie zraża. Próbuj dalej. 7. Pamiętaj, że brak szacunku okazany w kontaktach interpersonalnych nie jest najlepszą drogą do budowania dojrzałych relacji między partnerami złączonymi wspólnym celem. Nikt w redakcji nie jest Twoim wrogiem. Najczęściej przypadek to tylko przypadek. Daj sobie i nam drugą szansę.
redakcja „NF”
Więcej na: www.ebook4all.pl
fot. J. Lubas
01/2015
NOWA NADZIEJA 06 07
00 04 Źródła fantastycznych motywów literackich, mity i legendy są równie stare jak zbiorowa pamięć ludzkości – właściwie są jej kwintesencją. Właśnie one były nasionami, z których wyrosło Tolkienowskie Śródziemie.
Homo floresiensis, nazwany „hobbitem”, namieszał tak bardzo, że nawet po dziesięciu latach badacze nie potrafią dojść do konsensusu, co i rusz wytaczając nowe działa przeciwko lub za uznaniem go za osobny gatunek.
00 10
14 65
Tylko wybrani stają się ikonami komiksu – wychodzą poza ramy kolorowych kadrów. Przed wami Warren Ellis – kosmiczny anarchista, transhumanistyczny mag i mężczyzna, który pozbawił dziewictwa Kitty Pryde.
Wyjaśnień choreomanii było kilka: zatrucie sporyszem, zbiorowa histeria, starannie wyreżyserowane przedsięwzięcie. Zatańczenie się na śmierć mogło być też odbierane jako klątwa św. Wita za popełnione grzechy.
PUBLICYSTYKA 2
ZAPOWIEDZI
3
ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz
4
O POCHODZENIU HOBBITÓW CZ.1 Andrzej Kaczmarczyk
7
WOJNA O HOBBITA Bartłomiej Urbański
10
PELERYNY, PAPIEROSY I PSYCHOPACI Radosław Pisula
13
NAGRODY CZYTELNIKÓW „NF” 2014
14
GRA O PRZYSZŁOŚĆ ŚWIATA I ZŁOTO Aleksander Daukszewicz
16
Z NOWEJ PERSPEKTYWY Michał Cetnarowski
63
RÓŻNE STANY SKUPIENIA CZ. 1 Maciej Parowski
65
ZATAŃCZYĆ SIĘ NA ŚMIERĆ Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz
71
CIENKA, ŻÓŁTA LINIA Rafał Kosik
72
NIE MA ODPOWIEDZI, SĄ TYLKO WYBORY Peter Watts
74
MÓJ NAWIEDZONY DOM Robert Ziębiński
78
PUK, PUK! Łukasz Orbitowski
Jerzy Rzymowski P.S. Z achęcam do udziału w plebiscycie „Nagrody Czytelników 2014” – Wasze głosy pomogą nam uczynić „NF” jeszcze lepszą.
PROZA POLSKA 1 7
TASIEMIEC.S01.COMPLETE.480p.WEB–DL.x264–NIHIL Piotr Mirski
27
DYBUK Piotr Nesterowicz
34
SIDLARZ Piotr Kenc
Polub Nową Fanta stykę na
PROZA ZAGRANICZNA 3 8
LATO TONGTONG Xia Jia
45
PIĄTY SMOK Ian McDonald
54
NIENARODZONY BÓG Stephen Case
RECENZJE 67
KSIĄŻKI
75
W 2015 rok „Nowa Fantastyka” wchodzi dziarskim krokiem. Wreszcie trafiła do sprzedaży cyfrowa wersja naszego miesięcznika, na łamy powrócił po kilkumiesięcznej przerwie Peter Watts i zaczynamy ambitny projekt literacki „Nowe perspektywy”. Wiążemy z nim spore nadzieje – chcielibyśmy, żeby stał się dużym wydarzeniem, jakiego od dłuższego czasu brakowało polskiej fantastyce. Więcej pisze o tym kawałek dalej Michał Cetnarowski; ja wspomnę tylko, że jeśli autorzy, którzy zadeklarowali chęć udziału, zrealizują ten zamiar, możecie się spodziewać czegoś wyjątkowego. Trzymajcie zatem kciuki i śledźcie kolejne numery „NF” i „Wydania Specjalnego”. Są też inne, mniej oczywiste powody do zadowolenia. Jakiś czas temu, obserwując jakość dziennikarstwa uprawianego w tzw. mediach opiniotwórczych, poczyniłem spostrzeżenie (z którym zgadzają się moi znajomi), że doszliśmy do punktu, w którym „Nowa Fantastyka” – magazyn z fikcją wpisaną w sam swój tytuł – okazuje się bardziej rzetelny i wiarygodny od niejednego „głównonurtowego” medium. Konsekwentnie unikamy awanturnictwa, dbamy o uczciwość recenzji, a limit objętości – 80 stron, na których co miesiąc musimy się zmieścić – dyscyplinuje nas i sprawia, że w odróżnieniu od Internetu, znacznie staranniej selekcjonujemy materiały. Jasne, daleko nam do ideału; jeszcze wiele trzeba poprawić. To, że mamy powody do zadowolenia, nie znaczy, że popadamy w samozachwyt i zamierzamy spocząć na laurach. Warto jednak mówić o sukcesach, szczególnie tych ciężko wypracowanych, choćby po to, żeby pokazać Wam, drodzy Czytelnicy, że upór i konsekwencja przynoszą efekty. Może to, że na przekór wszelkim przeciwnościom udało się nam przetrwać i coś osiągnąć, da również Wam motywację i nadzieję w życiowych dążeniach. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!
Faceb o
oku!
w następnym numerze : Cory Doctorow Epoka
Jarosław Urbaniuk Ostatni pierdziel na świecie FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 1/2015
FILM
76
KOMIKS
77
GRA
od 21 stycznia
Fot. A. Kaczorek
Więcej na: www.ebook4all.pl
D
ziać będzie się dużo, dziać będzie się strasznie dużo, ale nie fantastycznie, tylko oscarowo – do kin zaczynają wchodzić obrazy, które za kilka miesięcy walczyć będą o nagrody Akademii. Z naszego podwórka będziemy mieli trzy powody, by zasiąść przed wielkim ekranem. Pierwszy to „Demonic”, czyli zapowiadający się bardzo klasycznie horror w nawiedzonym domu, z którym „walczyć” będzie para policjantów, prowadzących śledztwo w sprawie śmierci kilkorga łowców duchów. Drugi to chwalony „Co robimy w ukryciu”, czyli nowozelandzka opowieść o wampirach, w której palce maczali współpracownicy Petera Jacksona. Ponoć jest naprawdę zabawnie. Najważniejszą premierą będzie jednak „Siódmy syn”, czyli tak jakby ekranizacja „Kronik Wardstone”. Tak jakby, bo już po zwiastunie widać, że ilość zmian względem (świetnego) oryginału pióra Josepha Delaneya jest porażająca. Osobiście nie jestem purystą i uważam, że filmowcy nie muszą przekładać tre-
Wolny początek roku ści książki w stosunku 1:1, ale z drugiej strony – jeżeli zmienia się praktycznie wszystko, to po co w ogóle sięgać do powieści? Mam obawy, ale na pewno obejrzę. A potem zapewne – w ramach terapii – przeczytam nowy tom cyklu. Jeżeli chodzi o słowo pisane, wydawcy książkowi i komiksowi są bardzo skryci i na chwilę obecną nie dzielą się zbyt chętnie zapowiedziami. Z historii obrazkowych, tych nielicznych, które wiemy, że wkrótce zostaną wydane, wybija się drugi tom serii „All Star Western”, „Wojny Lordów i Sów”, a więc opowieść z batmanowskiego Gotham z czasów kowbojów i Indian. Trochę lepiej jest jeżeli chodzi o książki. Ukaże się u nas antologia „Niebezpieczne kobiety” pod redakcją George’a R.R. Martina i Gardnera Dozoisa (w spisie treści między innymi takie nazwiska jak Joe Abercrombie i Brandon Sanderson), a także dwa finały trylogii: „Długi Mars” Terry’ego Pratchetta i Stephena Bastera oraz „Ukojenie” Jeffa VanderMeera. Mnie ciekawi zwłaszcza powieść Amerykanina, bo zarówno „Unicestwienie”, jak i „Ujarzmienie” były jednymi z lepszych pozycji, jakie ukazały się w naszym kraju w 2014 roku, a według recenzentów zza wielkiej wody trzeci tom serii stanowi jej godne zwieńczenie.
Marcin Zwierzchowski
na styczeń polecamy :
książki
Jeff VanderMeer „Ukojenie” – finał trylogii „Southern Reach”.
film
„Siódmy syn” – ekranizacja serii książek Josepha Delaneya.
Terry Pratchett, Stephen Baxter, „Długi Mars” – trzeci tom serii o światach równoległych.
komiks
„All Star Western #02: Wojna Lordów i Sów” – Gotham w czasach Dzikiego Zachodu.
Więcej na: www.ebook4all.pl
zastrzyk przyszłości
Misja: (nie)udana
Mateusz Wielgosz www.weglowy.blogspot.com
Lądowanie Philae na powierzchni komety
do komety. Napęd harpunów zawierał nitrocelulozę. Co ciekawe, w 2013 roku, czyli dziewięć lat po starcie wykazano, że nitroceluloza jest zawodna w próżni. Tak więc mimo kilku systemów i planów awaryjnych, posadzenie urządzenia o gabarytach pralki na 67P nie mogło pójść gładko. Lądownik odbił się i minęły niemal dwie godziny zanim minimalna siła ciążenia komety przyciągnęła go do powierzchni. Odbił się raz jeszcze i po siedmiu minutach wylądował kilometr dalej niż planowano (to sporo na obiekcie o długości czterech kilometrów). Miejsce ostatecznego spoczynku znalazło się niestety w cieniu. I nawet sprawne panele słoneczne nie mogły wychwycić dość światła by zasilić aparaturę. Mimo tych trudności, dzięki baterii przygotowanej na taką okazję lądowanie, Philae nie jest klęską. Korzystając z niewielkiego zasobu energii, lądownik zrealizował 80% podstawowych eksperymentów (z różnym skutkiem). Wiemy, że powierzchnia pod pyłowym puchem okazała się bardzo twarda. Wiemy, że tak jak przewidywano, na komecie są związki organiczne. Zanim zamilkł, lądownik przesłał masę danych, które jeszcze długo będą poddawane analizom. Istnieją spore szanse, że nie powiedział też jeszcze ostatniego słowa. Gdy w 2015 kometa zbliży się do Słońca, może przebudzi się dzięki większym dawkom energii. Ponadto nie należy zapominać, że nad jego głową wciąż krąży Rosetta. Dzięki tej misji zdobędziemy ogrom wiedzy o młodym Układzie Słonecznym i Ziemi. Dowiemy się czy, lub w jakim stopniu wodę na Ziemię dostarczyły komety. Po raz pierwszy ludzka aparatura badawcza mogła śledzić proces przemiany komety z zamarzniętej bryły w piękny i złowrogi obiekt, który obserwowali najstarsi ludzie. To ogromny sukces, nawet jeśli nie obyło się bez potknięć.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
››
A jednak ta naczelna małpa była w stanie zbudować trzytonową maszynę, posadzić ją na czubku ważącej siedemset tysięcy ton rakiety i wysłać by dogoniła kometę, weszła na jej orbitę i posadziła na jej powierzchni małego gościa. Posadzenie wytworu naszej cywilizacji na dowolnej komecie byłoby sukcesem. Los chciał, że 67P/Czurimow-Gierasimienko jest nietypowa i wygląda na zlepek dwóch skał, przypominający trochę gumową kaczuszkę. Dwa lata temu media ekscytowały się lądowaniem Curiosity na Marsie. Ku mojej uciesze (i niekrytemu zaskoczeniu) misja Rosetty i lądownika Philae również odbiła się ogromnym echem. Słusznie, bo była jeszcze ambitniejsza od sadzania łazika na całkiem już nieźle poznanym Marsie. Sonda wystartowała z Ziemi w 2004 roku. Sześć miliardów kilometrów i dziesięć lat później zbliżyła się do swojego celu. Do tej pory była kropką na niebie. Projektanci znali jedynie jej orbitę, nie mieli pojęcia, jaki kształt ma czterokilometrowa bryła skał i lodu. Sonda i niewielki lądownik przez dziesięć lat podróżowały ku prawdziwie nieznanemu. Trudno wyobrazić sobie, co dzieje się w głowie inżyniera, który przez dekadę nie będzie mieć pojęcia, czy jego przyrząd spełni pokładane w nim nadzieje. Czy manewry będą dość precyzyjne, by utrzymać się na orbicie kosmicznego pyłku? Czy harpuny utrzymają lądownik na powierzchni? Jak długo uda się zbierać dane; czy pierwsze większe objawy aktywności, gejzery obudzone przez ciepło słońca zniszczą aparaturę? Czy lądowanie wzbije obłok pyłu, który przylgnie do baterii słonecznych i uniemożliwi ich działanie? Listopad przyniósł szereg odpowiedzi. Jeszcze przed odłączeniem Philae wiadomo było, że niewielki silniczek z azotem, który miał „docisnąć” pojazd do powierzchni, nie zadziała. Zawiodły też harpuny, które miały przymocować go
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
Komety mają szczególne miejsce w naszej kulturze i świadomości. Jeszcze kilkaset lat temu były smugami na niebie, czymś absolutnie nieosiągalnym. Przebiegli kapłani i szarlatani straszyli nimi ciemny tłum… Ba! Nawet w naszych czasach nietrudno znaleźć ludzi, którzy kojarzą kometę ze złym omenem. W końcu choćby nasza epopeja narodowa wspomina o komecie C/1811 F1.
3
temat z okładki
Więcej na: www.ebook4all.pl
Część 1
O POCHODZENIU
HOBBITÓW Andrzej Kaczmarczyk
Źródła fantastycznych motywów literackich, czyli wszelkie mity i legendy są równie stare jak zbiorowa pamięć ludzkości – właściwie są jej kwintesencją. Właśnie one były nasionami, z których wyrosło Tolkienowskie Śródziemie.
Z
naczenie twórczości J.R.R Tolkiena dla światowej literatury jest nie do przecenienia. Można by wręcz powiedzieć, że prawdziwa wartość jego książek często ginie w szumie narosłej wokół nich popkultury. Mimo to, błędne jest popularne przekonanie, że Tolkien samodzielnie stworzył fantasy, zupełnie nowy gatunek literacki.
Hwæt! Tym oto słowem – służącym tu zwróceniu słuchaczom uwagi na rozpoczęcie opowieści i nakazującym milczenie – rozpoczyna się „Beowulf”, epicki poemat pochodzący z VIII-XI wieku, kamień węgielny literatury anglosaskiej. Ponoć tym właśnie gromkim okrzykiem witał Tolkien swoich studentów, których raczył następnie deklamacją fragmentu w oryginale, a właściwie całym jednoosobowym przedstawieniem, w którym ożywiał dla swych uczniów ten ponad tysiącletni tekst, niczym dawny bard odrodzony w ciele profesora. Esej Tolkiena „Beowulf: potwory i krytycy” uważany jest za najważniejsze dzie-
4
ło poświęcone „Beowulfowi”, które fundamentalnie zmieniło sposób postrzegania poematu. Dotychczas analizowany przede wszystkim pod kątem wartości historycznej, został przez Tolkiena postawiony na piedestale jako wybitne dzieło sztuki, o fundamentalnym znaczeniu dla poezji i literatury w ogóle. Elementy fantastyczne, dotąd niemal lekceważone, zostały przedstawione jako kluczowe i wymagające szczególnej uwagi. „Beowulf” zajmował szczególne miejsce w sercu Tolkiena, i miał pierwszorzędne znaczenie dla jego własnej twórczości, co pisarz sam zresztą otwarcie przyznawał. Fragment „Hobbita”, w którym Bilbo kradnie puchar ze strzeżonego przez Smauga skarbca, prowokując tym samym wściekły atak bestii, jest wiernym odwzorowaniem wydarzeń, które doprowadziły do starcia Beowulfa ze smokiem. Podobieństwa między twórczością Tolkiena a staroangielskim dziełem uwypukla (wydany dopiero niedawno) przekład poematu autorstwa samego Tolkiena. Najwięcej „Beowulfowi” zawdzięczają Rohirrimowie znani z „Władcy Pierścieni”.
W oczy czytelników powinny rzucić się imiona obecne zarówno w poemacie, jak w powieści Tolkiena, takie jak Eomer czy Hama, lub nazwa dworu Meduseld – nic innego jak staroangielskie określenie gmachu biesiadnego (Mead-hall). Język to tylko cząstka długu Rohirrimów wobec „Beowulfa”. Hrothgar, król Duńczyków, jest w oczywisty sposób protoplastą Theodena, władcy Rohanu. Obu monarchów poznajemy w podobnej sytuacji, gdy są już starzy, pogrążeni w żałobie i, mimo dawnej sławy, niezdolni do obronienia swoich poddanych – Hrothgar przed potwornym Grendelem, Theoden przed Sarumanem. Do obu przybywa drużyna bohaterów, którzy uratują ich królestwa i swoim męstwem tchną w nich nowe życie. Jeszcze bardziej ewidentny jest „przodek” Grimy, również pełniący rolę królewskiego doradcy zdradziecki Unferth, którego Tolkien w swoim komentarzu do „Beowulfa” określił jako „worm-tongued”, co natychmiast przywodzi na myśl przydomek Grimy. Równie wielki jak treść, jeśli nawet nie większy wpływ na twórczość Tolkiena
Więcej na: www.ebook4all.pl
Hobbit bitwa pięciu armii
miała forma „Beowulfa”, czyli poemat aliteracyjny, w którym to właśnie aliteracji, a nie rymom czy sylabom, podporządkowana jest struktura utworu. Ta forma, u nas praktycznie niewystępująca, była dominującym gatunkiem w poezji staroangielskiej i ogólnie w językach germańskich. Przy tym, jak bardzo chwalił literacki kunszt „Beowulfa”, nie jest niczym zaskakującym to, że Tolkien sam napisał wiele poematów aliteracyjnych, choć we współczesnym angielskim, w tym dotyczących właśnie Śródziemia. Najbardziej znanym przykładem jest zapewne krótki poemat zamykający opis bitwy na polach Pelennoru w „Powrocie Króla”, ale w „The Lays of Beleriand” Christopher Tolkien zebrał liczne niedokończone poematy swego ojca ze świata „Władcy pierścieni” i „Silmarillionu”, w tym „Pieśń o dzieciach Hurina”, oraz inne, znacznie krótsze (szybciej porzucone przez autora) takie jak „Ucieczka Noldorów z Valinoru” czy „Pieśń o upadku Gondolinu”. Na szczęście z Tolkienowskich aliteracyjnych poematów zachowały się nie tylko fragmenty i niedokończone ballady. Pośmiertnie wydana została „Legenda o Sigurdzie i Gudrun”, własny epos Tolkiena oparty na nordyckiej mitologii, drugim ważnym fundamencie jego twórczości.
Smok Fafnir
Przeklęte pierścienie i skarby strasznych smoków Niewątpliwie wiadomo, że dawna poezja w języku staronordyjskim, znana jako Edda Starsza albo Edda Poetycka, stanowiła potężną, choć ukrytą siłę w dziełach mego ojca pisanych w późniejszym okresie życia – stwierdził w przedmowie do „Legendy o Sigurdzie i Gudrun” Christopher Tolkien. Choć niezręcznie spierać się z synem autora, który poświęcił większą część życia opracowywaniu bogatej spuścizny literackiej ojca, warto podkreślić, że wpływ mitologii i poezji nordyckiej na dzieła Tolkiena nie tylko nie jest „ukryty”, ale wręcz widoczny jak na dłoni. Edda Poetycka to zbiór, a jakże, aliteracyjnych poematów z IX-XI w. i jedno z najważniejszych zachowanych źródeł wiedzy o nordyckiej mitologii, która posłużyła Tolkienowi za najważniejszy budulec przy tworzeniu jego własnego „legendarium”. Już sama nazwa „Śródziemie” to nic innego jak Midgard – jeden ze światów z nordyckich wierzeń, ten zamieszkany przez śmiertelników. Swoje odpowiedniki w Tolkienowskim uniwersum mają
temat z okładki również Asgard (w postaci Valinoru), gdzie mieszkają bogowie, Elfheim, czyli część Asgardu zamieszkana przez Elfy i poniekąd Svartalfheim, do którego można dostać się przez kopalnie i jaskinie. Chociaż nie ma tak dokładnego odpowiednika jak Asgard czy Midgard, to od niego, przynajmniej częściowo, wywodzą się, jak to określił Gandalf, „głębiny świata”: jaskinie goblinów w „Hobbicie”, czy krasnoludzkie kopalnie Morii z „Władcy pierścieni”. Krasnoludowie zawdzięczają nordyckiej mitologii nie tylko swoje kopalnie, ale przede wszystkim istnienie oraz najważniejsze cechy charakterystyczne: związki z metalurgią, górnictwem i nierzadko chciwą naturę. Völuspá, pierwszy poemat Eddy Starszej, opisuje powstanie świata (w tym krasnoludów), oraz zawiera tak zwany „Dvergatal” czyli „katalog krasnoludów”, spis ich imion. Warto zauważyć, że imiona każdego z krasnoludów z „Hobbita”, oraz imię ich praojca Durina, wszystkie zostały przez Tolkiena zaczerpnięte z Eddy. Ich pismo, słynne „księżycowe runy” odgrywające kluczową rolę w „Hobbicie”, to nic innego jak futhark, alfabet runiczny używany przez plemiona germańskie. Nawet ich najważniejszy wróg pochodzi, przynajmniej częściowo, z Eddy. Fafnir – pilnujący olbrzymiego, zagrabionego przez siebie skarbu smok zabity przez Sigurda – jest, obok anonimowego jaszczura z „Beowulfa”, najważniejszym literackim przodkiem Tolkienowskich smoków, a Smauga w szczególności. Doskonale widać to w analogicznych, opartych na mówieniu zagadkami rozmowach bestii z Sigurdem i z Bilbem. Kontrowersyjna pozostaje kwestia „Pierścienia Nibelunga” – opery Wagnera stanowiącej luźną adaptację „Pieśni o Nibelungach”, która sama z kolei jest pochodną historii z Eddy (tych samych których „ujednoliceniem”, jak określał to sam Tolkien, jest wspomniana „Legenda o Sigurdzie i Gudrun” i które miały tak wielkie znaczenie przy tworzeniu świata „Władcy pierścieni”). Pewne podobieństwa między obiema historiami są niezaprzeczalne; oczywiście najważniejszym i najbardziej rzucającym się w oczy są same pierścienie – przeklęty pierścień obecny jest w mitach, z których korzystali obaj autorzy, ale to Wagner uczynił z niego obiekt dający ogromną władzę i jednocześnie korumpujący posiadacza. Tolkien krótko i zdecydowanie uciął wszelkie spekulacje na temat inspiracji Wagnerem mówiąc, że oba pierścienie były okrągłe, i na tym podobieństwo się kończy. Według biografii pisarza, Tolkien w ogóle miał o Wagnerowskiej
5
temat z okładki interpretacji germańskich mitów bardzo złe zdanie. Krytycy chyba już zawsze będą podzieleni na tych, którzy przyjmują zapewnienie Tolkiena i przypisują wszelkie analogie między „Pierścieniem Nibelunga” a „Władcą pierścieni” wspólnym źródłom obu dziełom oraz tych, którzy uważają, że podobieństwa są zbyt wielkie, by w całości przypisać je tylko wspólnym mitycznym wzorcom. Nie zarzucają przy tym Tolkienowi kłamstwa i wskazują, że powyższą wypowiedź Tolkiena odnosić należy bardziej do sugestii ze wstępu Ake Ohlmarksa do jego, znienawidzonego przez Tolkiena z powodu licznych zmian i merytorycznych błędów, szwedzkiego przekładu „Władcy pierścieni”.
Bogowie powietrza Przypadek „Pierścienia Nibelunga” nie jest jedynym, w którym słowa samego Tolkiena stawiają krytyków w nieco kłopotliwej sytuacji. O celtyckich mitach mówił, że czuje do nich pewien niesmak; porównywał je do rozbitego witraża posklejanego z powrotem bez ładu i składu – pięknie kolorowego, lecz chaotycznego i zaprzeczał celtyckiemu pochodzeniu historii z Silmarillionu. Przy innej okazji przyznał jednak, że nadał stworzonemu przez siebie językowi elfów walijski charakter, ponieważ zdaje się to pasować do „celtyckiego” typu legend i historii opowiadanych przez tych, którzy się nim posługują. Jaka zatem jest prawda? Nie da się ukryć, że podobieństwa między „Silmarillionem” oraz mityczną historią Irlandii są uderzające, nawet znacznie większe niż paralele z wszelkimi nordyckimi wierzeniami. „Lebor Gabála Érenn”, czyli „Księga przejęcia Irlandii” – luźny zbiór opowieści skompilowany w XI wieku – przedstawia losy Irlandii jako szereg kolejnych podbojów wyspy (stąd popularna nazwa „Księga Inwazji”). Jednymi ze zdobywców i tymczasowymi panami Irlandii byli według niej Tuatha De Danann, lud niemal bliźniaczo podobny do Tolkienowskich elfów.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Tuatha De Danann są określani często jako bogowie lub przynajmniej półbogowie (ich nazwa znaczy dosłownie „lud bogini Danu”; istnieje również starsze miano, Tuath De – „lud bogów”). Nie starzeją się i posiadają wiedzę oraz moce daleko wykraczające poza ludzkie pojmowanie. Według „Księgi przejęcia Irlandii” są spokrewnieni z Nemedianami, jedną z poprzednich nacji, które podbiły Irlandię. Po klęsce w walce z Fomorianami (rasą okrutnych, szpetnych gigantów) Nemedianie musieli uciec z wyspy, a Tuatha De Danann powrócili na nią po tym, jak w odległych krainach zdobyli wielką biegłość w magii. Tym samym ich historia jest, przynajmniej w zarysie, dokładnie taka, jak jednego z plemion Tolkienowskich elfów, które wyruszyło do Valinoru, by uczyć się od bogów, a później powróciło do Śródziemia. Po swoim powrocie Tuatha De Danann musieli znów stawić czoła Fomorianom, tak jak elfy musiały walczyć z orkami i innymi stworami zła. Mimo że zwyciężyli, Tuath De musieli ustąpić miejsca kolejnym władcom Irlandii, tym razem śmiertelnym ludziom, dokładnie tak, jak elfy w Śródziemiu. Tylko nieliczni pozostali w krainie śmiertelników, ale w ukrytych, dostępnych tylko wybranym siedzibach, podobnych do Tolkienowskiego Rivendell czy Lothlorien. Nawet oparta na inwazjach struktura „Lebor Gabala Érenn” przypomina historię Śródziemia z Dawnych Dni, w której można wyróżnić przebudzenie elfów, powrót jednego z plemion z Valinoru, przebudzenie ludzi i w końcu powrót
ludzi z Numenoru. Wydaje się więc pewne, że przynajmniej te celtyckie legendy stanowiły inspirację dla Tolkiena. Co w takim razie począć z jego ostrą krytyką mitologii? Nie można przecież dezawuować słów samego autora. Należy jednak pamiętać, że gdy mowa o celtyckich mitach, nie tylko „Księga Inwazji” wchodzi w grę. Przykładowo: w XIX wieku ukazały się po raz pierwszy w języku angielskim trzy opracowania legend celtyckich. Były to „Cuchulin z Muirthemne” i „Walki bóstw i mężów” Lady Augusty Gregory, oraz „Mabinogion” przetłumaczony przez Lady Charlotte Guest. Podczas gdy „Walki bóstw i mężów” rzeczywiście skupiają się na historii Tuatha De i ich następców, „Cuchulin” z rzeczonymi inwazjami nie ma właściwie nic wspólnego, a nasze „prawie elfy” pojawiają się w nim jedynie z rzadka w rolach drugoplanowych. Walijski „Mabinogion” to już w ogóle zupełnie co innego i nie da się ukryć, że pasuje do niego zarzut chaotyczności, gdyż składa się on z wielu różnych, często ledwie lub wcale niepowiązanych ze sobą opowieści, od przedchrześcijańskich po arturiańskie romanse. Nie można więc uważać tej jednej wypowiedzi Tolkiena za wyczerpujące stanowisko uczonego na temat wszystkich tych mitów. I wreszcie, warto mieć na uwadze, że Tolkien bardzo krytycznie wypowiadał się czasem nawet o własnej twórczości, oraz inspiracjach które nie budzą wątpliwości. Sam niezbyt cenię „Hobbita” i przedkładam moją własną mitologię […] nad tę hałastrę krasnoludów z „Wieszczby wölwy” o eddaicznych imionach, nowomodnych hobbitów i gollumów (wymyślonych w chwili nudy) oraz staroangielskich run – napisał w liście do przyjaciela w 1937. (C.D.N.)
6
Więcej na: www.ebook4all.pl
temat z okładki
Walka o Homo floresiensis to bój nie tyle o „hobbita”, lecz o to, co czyni nas, ludzi współczesnych, wyjątkowymi i podobzno odróżnia od innych istot na Ziemi.
Bartłomiej Urbański
Wojna o Hobbita W
2004 roku jedno malutkie znalezisko wstrząsnęło światem nauki. Homo floresiensis, nazwany „hobbitem”, namieszał tak bardzo, że nawet po dziesięciu latach badacze nie potrafią dojść do wyraźnego konsensusu odnośnie szczątków, co i rusz wytaczając nowe działa przeciwko lub za uznaniem Człowieka z Flores za osobny gatunek. A przecież to nauka, więc wszystko powinno być oczywiste i jednoznaczne. Znaleziono szczątki, powinno się je przebadać, ustalić fakty i po sprawie, prawda? Tylko że nie jest to takie proste, gdy dysponujemy kośćmi jedynie kilku osobników, w dodatku niekompletnych. Z tego powodu naukowcy starają się dopasować odkrycie do obecnej wiedzy. Gorzej jeśli całkowicie nie pasuje ono do istniejących teorii i zagraża naszemu poczuciu wartości. Wówczas nadchodzi czas, by rozgorzały zajadłe bitwy argumentów.
Mały hobbit, który dużo namieszał Paleoantropolog Peter Brown opowiada, że kiedy został poproszony o przylot do Dżakarty, gdzie znajdował się ośrodek badawczy, zgodził się chętnie, ale pozostawał sceptyczny co do samego znaleziska. Uważał, iż prawdopodobnie mają do czynienia ze szkieletem ludzkim – młodzieńczym lub z zaburzeniami wzrostu. Dopiero gdy
na miejscu zobaczył żuchwę, zdał sobie sprawę, że nie może ona należeć do osobnika z rodzaju Homo sapiens. Upewnił się natomiast, kiedy mierzył objętość czaszki. Raz, drugi i trzeci… A za każdym razem otrzymywał podobną wartość – około 400 cm3, co stanowi mniej niż jedną trzecią objętości mózgu człowieka współczesnego. Dodatkowe problemy pojawiają się, gdy dodać do siebie znaleziska, bo w tej samej warstwie oprócz kości Homo floresiensis, odkryto narzędzia oraz szczątki słonia wielkości kucyka, a na nich ślady obróbki mięsa. Można wnioskować zatem, że istoty te były inteligentne. W rozwiązaniu zagadki z pewnością nie pomagają badania, świadczące o kombinacji cech podobnych do ewolucyjnych przodków człowieka – od Homo erectus i Homo habilis, aż po australopiteki. Wątpliwości przerodziły się w „hipotezę chorego hobbita”, która atakuje „hobbita” jako osobny gatunek.
Bitwa o małą głowę i karłowatość Nie minęła nawet doba od ogłoszenia odkrycia, a już nastąpiło pierwsze uderzenie. Niektórzy naukowcy, w tym paleoantropolodzy Maciej Henneberg i Teuku Jacob, stwierdzili, że szczątki należą do człowieka współczesnego dotkniętego małogłowiem (mikrocefalią). Hipotezę taką wysunięto przez
analogię z odkrytą na Krecie mikrocefaliczną czaszką sprzed około 4 tysięcy lat. Małogłowie jest wadą rozwojową charakteryzującą się niezwykle małymi wymiarami czaszki, a przez to również mózgu, która występuje u około 1/1000 osób i wiąże się zazwyczaj z cechami niepełnosprawności intelektualnej oraz innymi dysfunkcjami ze strony ośrodkowego układu nerwowego. Trzeba tu wspomnieć, że małogłowie to nie rozpoznanie kliniczne, a jedynie objaw, który może towarzyszyć różnym zaburzeniom rozwoju płodowego, na przykład zmniejszonej liczbie neuronów powstających w procesie neurogenezy albo zanikowi komórek nerwowych. Ogromną rolę po stronie obrońców Homo floresiensis odegrała w tej bitwie Dean Falk, antropolog zajmująca się ewolucją mózgu u naczelnych. Jej badania obejmowały wykonanie cyfrowego modelu czaszki „hobbita” przy użyciu tomografu komputerowego, a następnie porównanie wirtualnego odlewu z modelami czaszek człowieka współczesnego zdrowego i dotkniętego małogłowiem, a także Pigmejów i innych homininów. Zwolennicy mikrocefalii nie pozostawali dłużni, publikując swoje badania, ale wygląda na to, że tę bitwę wygrała Falk wykazując, że mózg Człowieka z Flores nie odpowiada tej patologii, a pomimo małej wielkości ogólnej mózgu, „hobbit” miał stosunkowo dobrze rozwinięte struktury związane z wyższymi funkcjami poznawczymi.
7
temat z okładki W 2006 roku uderzono argumentem kolejnej patologii – karłowatości typu Larona. Jest to choroba genetyczna związana z niewrażliwością na hormon wzrostu. Poza niskim wzrostem, objawia się wysuniętym do przodu czołem, spłaszczoną nasadą nosa, a także otyłością i bardzo małym penisem. Bez badań DNA nie można potwierdzić takiego rozpoznania, a Dean Falk odparła atak, publikując kolejny artykuł, w którym przedstawiła dokładny opis mózgu Homo floresiensis, który jeszcze dobitniej wskazuje na neurologiczną reorganizację, a nie patologię.
Potyczka pod tarczycą W 2008 roku australijscy naukowcy wytoczyli następne działo – wrodzoną niedoczynność tarczycy, a konkretnie najcięższą postać, czyli występujący na obszarach drastycznego niedoboru jodu kretynizm endemiczny, charakteryzujący się bardzo niskim wzrostem, zmianami wyglądu twarzy, powiększeniem tarczycy i znacznym upośledzeniem umysłowym. Na tym objawy się nie kończą, bo niedobór hormonów tarczycy powoduje między innymi zwolnienie tempa przemian metabolicznych, zmniejszenie siły mięśniowej, obrzęki stawów, osłabienie czynności serca, niewydolność oddechową, dolegliwości z układu pokarmowego i wiele innych, aby w krańcowym stadium rozwoju doprowadzić do śpiączki. Również w tym przypadku uczeni przerzucają się porównaniami morfologicznymi, wyszukując podobieństwa i różnice, ale w artykule zatytułowanym „Zdrowe hobbity czy ofiary Saurona” Colin Groves, znany z opisania Homo ergaster, przyjął inne podejście – nie starał się odnaleźć podobieństw, a określił cechy anatomiczne, po których można wnioskować, że osobnik cierpiał na kretynizm endemiczny i sprawdził, czy takowe występują w szczątkach Człowieka z Flores. Nie występowały. Zdaje się, że ostateczny cios tej hipotezie zadał Peter Brown w obszernej pracy opisującej budowę kości, wymiary i proporcje szkieletu, budowę twarzy i jamy ustnej z rozwojem zębów. Stwierdził, że biorąc pod uwagę wszystkie cechy, Homo floresiensis z pewnością nie jest patologicznym szkieletem człowieka współczesnego, a badacze, którzy wysunęli hipotezę o kretynizmie endemicznym, nie mieli dostępu do szczątków i mogli pomylić uszkodzenia wynikające z czynników pośmiertnych z objawami choroby.
Batalia pod chromosomami Najnowszą bitwę (w sierpniu 2014) rozpoczął długotrwały przeciwnik Homo floresiensis, Maciej Henneberg, który w aż dwóch artykułach udowadnia, że nie można uznać „hobbita” za osobny gatunek. Wg niego cechy określające szkielet LB1, najbardziej kompletny ze wszystkich znalezio-
8
Więcej na: www.ebook4all.pl
nych w jaskini, nie ukazują wyjątkowości i braku patologii, potrzebnych do spełnienia kryteriów nowego gatunku. W drugim postuluje, iż szczątki LB1 należą do osobnika chorego na zespół Downa, najczęściej występującą aberrację chromosomową, w której stwierdza się obecność dodatkowego chromosomu, czyli trzech zamiast dwóch kopii chromosomu 21. Objawia się to różnego stopnia upośledzeniem umysłowym, niedoborem odporności oraz wadami wrodzonymi wielu układów, w tym zagrażającymi życiu wadami serca. Poza upośledzeniem, które może być czasami wręcz niezauważalne, pozostałe objawy są niecharakterystyczne, ale stosunkowo często wzrost nie jest większy niż 150 cm, nasada nosa i potylica są płaskie, szpary powiek skośne, język duży, a szyja krótka i szeroka. Jeszcze nie ma publikacji, które będą odpowiedzią, ale biorąc pod uwagę, że Henneberg skupił się na LB1, prawdopodobnie obrona będzie polegała na wskazaniu istotnych charakterystyk, które naukowiec zignorował, oraz udowodnieniu, że w szczątkach pozostałych osobników występują te same cechy, które on podaje za patologiczne. Już mówi się nieoficjalnie o podobieństwach między żuchwą LB1 i LB6. Taka praca pozwoliłaby oddalić większość hipotez dotyczących patologii, ponieważ istnieje bardzo małe prawdopodobieństwo, aby kilka dorosłych osobników z jaskini cierpiało na zespół Downa. Jest to związane z bezpłodnością mężczyzn z trisomią 21, natomiast połowa potomstwa kobiet również cierpi na tę chorobę, a nawet jeśli nie, to mogą wystąpić zagrażające życiu wady wrodzone.
Jedyny w swoim rodzaju Na chwilę obecną nie widać końca tej wojny. Problemem obrońców jest mała ilość szczątków i ich niekompletność, a problemem atakujących brak modelu choroby, która obejmowałaby wszystkie opisane dotychczas cechy Homo floresiensis. W propozycjach patologii da się jednak odnaleźć wspólny element – atakujący naukowcy nie wierzą, że „hobbit” był w pełni sprawny intelektualnie. Spór toczy się o bardzo wysoką stawkę – o mózg. Nie tylko o mózg „hobbita”, ale w ogóle o ewolucyjny rozwój mózgu, a przede wszystkim o nasz mózg i inteligencję. Historia ewolucji gatunku, od małp przez homininy aż do Homo sapiens, jest nierozerwalnie związana z wielkością mózgu. W szkołach uczy się, że mamy bardzo
duże mózgi, 7-8 razy większe niż wynikałoby to z naszej masy ciała, mamy więcej istoty białej, najbardziej rozwiniętą korę nową, więcej komórek nerwowych w korze niż inne ssaki i tak dalej. Te stwierdzenia mają świadczyć, że ludzki mózg jest jedyny w swoim rodzaju, lepszy. „Argument dużego mózgu” już od pewnego czasu traci na wartości – w końcu ludzki mózg nie jest wcale największy. Jeśli przyjrzymy się wadze, nasze marne 1400 g u dorosłego człowieka ma się nijak do 7800 g u kaszalota, 6930 g u finwala, 5620 g u orki czy 4783 g u słonia. Nawet delfiny mają większe mózgi od nas. I choć uważamy te zwierzęta za całkiem inteligentne, siebie stawiamy pod tym względem znacznie wyżej. Zresztą już wśród samych homininów nasze mózgi nie są wcale największe. Pierwsze miejsce trzyma tutaj neandertalczyk ze średnią objętością mózgu 1520 cm3. Problem ten starano się rozwiązać obliczając współczynnik encefalizacji, czyli porównując masę mózgu z masą ciała. Homo sapiens uzyskał najwyższy wynik, co znów dało powód do poczucia wyjątkowości, ale część naukowców krytykuje ten sposób oceny inteligencji, ponieważ wynikałoby z niego, iż małpki kapucynki są inteligentniejsze
Więcej na: www.ebook4all.pl
od szympansów czy goryli. Poza tym najnowsze badania zdają się wskazywać na błąd w obliczeniach współczynnika encefalizacji u neandertalczyków, zrównując go z wynikiem Homo sapiens.
Nie tylko wielkość się liczy Dowody świadczące, że rozmiar nie ma tak wielkiego znaczenia, jak dotychczas sądziliśmy, można wyciągnąć również podchodząc do zagadnienia od innej strony. Od dawna próbuje się opracować modele tworzenia i rozwoju płodowego ludzkiego mózgu, aby móc wykorzystać go do dalszych doświadczeń, dotyczących między innymi wad wrodzonych. Eksperymenty na gryzoniach pokazały, że jest to niemożliwe, bo różnice w kształtowaniu się układu nerwowego u ludzi są zbyt duże i zwykła ekstrapolacja mały-duży mózg nie może zostać zastosowana. Z tego powodu coraz większe uznanie zdobywa teoria o reorganizacji, dzięki której narząd stał się bardziej sprawny. Z badań nad mózgiem Homo floresiensis wynika, że u niego również mogła zajść podobna reorganizacja, bo przy objętości około jednej trzeciej naszego mózgu, przednia część kory przedczołowej (pole 10 wg Brodmanna), uważana za pełniącą ważną rolę w procesach poznawczych,
jest u Człowieka z Flores podobnej wielkości jak u człowieka współczesnego. Może więc nie był chory, a wręcz przeciwnie? Może miał względnie bardziej efektywny mózg od naszego? Może gdyby nie wybuch wulkanu na Flores, zamiast nas po Ziemi chodziliby dziś „hobbici”?
Ostatnia bitwa Bitwa o Homo floresiensis jest krwawa – do tego stopnia, że jeden z przeciwników „hobbita”, Teuku Jacob, wykradł szczątki, a gdy zostały zwrócone, okazało się, że część została nieodwracalnie zniszczona. Jeszcze wiele teorii zostanie wysuniętych, argumenty będą się ścierały i ginęły przez kolejne lata. Większość uczonych zgadza się, że cokolwiek wyniknie z tego odkrycia, będzie miało ogromne konsekwencje dla zrozumienia ludzkiej ewolucji. Mózg jest organem, który odróżnia nas od innych gatunków. To nie siła naszych mięśni albo nasze kości czynią nas innymi,
temat z okładki to nasz mózg – twierdzi Pasko Rakic, znany naukowiec z Yale University. Badania pokazują, że nawet w obecności naukowo potwierdzonych faktów, ludzie są bardziej skłonni uwierzyć w teorie, które są bliższe ich własnym przekonaniom. Dotyczy to zarówno naukowców, jak i wszystkich innych. Dlatego prawdziwa bitwa rozegra się ostatecznie w naszych głowach. Jeżeli okaże się, że Homo floresiensis jest osobnym, inteligentnym gatunkiem, który wykorzystywał swój mózg w bardziej efektywny sposób, to czy będziemy potrafili uznać, że nie jesteśmy tacy wyjątkowi, jak nam się do tej pory wydawało?
Indonezyjska jaskinia z pozostaściami Homo floresiensis. Odkryta w 2003 r. Rekonstrukcja Homo floresiensis
9
komiks
Więcej na: www.ebook4all.pl
PELERYNY, PAPIEROSY
I PSYCHOPACI Radosław Pisula Każdy może tworzyć komiksy, jednak tylko wybrani stają się ikonami medium – wychodzą poza ramy kolorowych kadrów. Przed wami Warren Ellis – kosmiczny anarchista, transhumanistyczny mag i mężczyzna, który pozbawił dziewictwa Kitty Pryde.
N
ietzsche oznajmił kiedyś śmierć Boga, ale to Warren Ellis w swoich historiach seryjnie morduje wszechmogącą istotę. Zuchwały Brytyjczyk z Essex w pełni wykorzystał swoją przypadkową szansę i mocno złapał za szyję skostniały komiks superbohaterski, a przy okazji wprowadził zamęt w kilku innych klasycznych gatunkach.
Piekielny Marvel Schyłek lat 80. zapoczątkował rewolucyjne zmiany na amerykańskim rynku komiksowym. Alan Moore – twórca „Strażników”, „V jak Vendetta” i przygód Potwora z Bagien – wprowadził do zatopionego w kolorowych rajtuzach medium całkiem nową jakość. Oczy Warren Ellis
10
Więcej na: www.ebook4all.pl
jankeskich wydawców skierowały się w stronę Wielkiej Brytanii, gdzie magazyn „2000 AD” masowo publikował genialnych i niepokornych scenarzystów. Zaczęła się ekspansja najgorętszych nazwisk za ocean, a tacy twórcy jak Grant Morrison, Neil Gaiman, Peter Milligan czy Jamie Delano, skierowali amerykański główny nurt w stronę starszego czytelnika oraz dojrzalszych tematów, co doprowadziło do powstania w DC Comics imprintu Vertigo. Ellis wszedł jednak na zagraniczny rynek tylnymi drzwiami. Nie współpracował z „2000 AD” i w pewnym stopniu cierpiał na syndrom swojego ojca – niespełnionego pisarza. Światłem w tunelu okazała się możliwość pisania serii „Lazarus Churchyard” dla jednego z malutkich brytyjskich magazynów. Historia nieśmiertelnego chłopaka, który zmęczony życiem po prostu chce się zabić – określana przez autora mianem „dekadenckiego SF” – wyraźnie rozświetliła nazwisko Ellisa na Wyspach. Wreszcie pomocną dłoń do utalentowanego scenarzysty wyciągnął wydawniczy moloch Marvel Comics, a Brytyjczykowi zaczęto przydzielać kolejne serie przeznaczone do kasacji, które pod jego batutą nagle odżywały. „Hellstorm: Prince of Lies”, historię superbohaterskiego Antychrysta, zamienił w Marvelowski odpowiednik przygód Johna Constantine’a; „Excalibur” (drużyna mutantów działająca w Wielkiej Brytanii) wypełnił się magią i papierosami, a Pete Wisdom – zmanierowany były agent służb specjalnych, alter-ego Ellisa – skradł cnotę Kitty Pryde. „Ruins” zaprezentowało najmroczniejszą wersję świata Marvela, gdzie wszystkie cuda z „Marvels” zamieniły się w koszmary (np. Spider-Man stał się bombą biologiczną, a Thor był kultystą-narkomanem); a na łamach „Doom 2099” zamaskowany despota został prezydentem USA w postapokaliptycznej przyszłości. Ellis miał prosty plan na sukces: a) zawsze mówić prosto z serca i przelewać swoje doświadczenia na postacie b) być do bólu brytyjskim c) nigdy nie iść na kompromisy d) pozwalać bohaterom normalnie rozmawiać. Przez lata scenarzysta często wracał do Domu Pomysłów. To właśnie jego historia
z wirusem Extremis stała się podstawą filmowego „Iron Mana 3”, a „Nextwave” – przezabawna wariacja na temat „drużynowych” miesięczników – zostało okrzyknięte jednym z najoryginalniejszych projektów w historii wydawnictwa. Błyskotliwe podejście do skostniałej struktury komiksu trykociarskiego zapewniło nałogowemu palaczowi angaż w Wildstorm (dawny imprint DC), gdzie z diabelskim uśmiechem zaplanował własną superbohaterską rewolucję.
W żyłach Boga Najpierw przejął „Stormwatch”, porażająco konwencjonalny miesięcznik z lat 90., pełen komicznie umięśnionych bohaterów, wielkich spluw i roznegliżowanych panienek o fizjonomiach, jakich nigdy na żywo nie widziało ludzkie oko. Już w pierwszym swoim numerze wyrzucił z hukiem większość obsady, a następnie systematycznie zamieniał całość w błyskotliwe czytadło. To mu jednak nie wystarczyło i rozbił kolektyw w typowym dla siebie bezceremonialnym stylu: w miniserii „WildC.A.T.s./Aliens” ksenomorfy znane z popularnej filmowej serii zaatakowały bazę Stormwatch, mordując w okrutny sposób cały główny zespół. Całość stanowiła preludium do periodyku, który zmienił sposób prezentacji komiksów superbohaterskich. „The Authority”, bo o nich mowa, odrodzili się na zgliszczach poprzedniej drużyny. Podejście Ellisa do dekonstrukcji współczesnego mitu było proste – skoro kilku szaleńców chce stworzyć drużynę i ratować świat, to niech to będą prawdziwie przepotężne istoty, które sprawią, że cała Ziemia będzie ich słuchać. W skład zespołu wchodzili: Jenny Sparks (władający elektrycznością duch XX wieku), Apollo i Midnighter (homoseksualne warianty Supermana i Batmana), Engineer (kobieta zbudowana z płynnej elektroniki), Doctor (pradawny magiczny system obrony Ziemi), Jack Hawksmoor (władca miast, czerpiący z nich siłę) i Swift (uskrzydlona superszpieg). Stali się siłą prewencyjną, niezważającą na wyznaczone ludzką ręką granice. Najważniejsza była dla nich obrona świata,
komiks
za pomocą wszelkich dostępnych środków. Oczywiście zagrożenia musiały odpowiadać poziomowi bohaterów, dlatego w czasie pisarskich wojaży Ellisa zespół walczył między innymi z armią supersilnych klonów, inwazją z innego wymiaru, a nawet z bogiem, który wrócił, żeby wytępić panoszącą się pod jego nieobecność ludzkość – bakterię nękającą jego miejsce odpoczynku. Z Authority świat dzieliło „Planetary”. Stworzona przez Ellisa seria opowiadała o archeologach niesamowitości – grupie trzech osób, finansowanej przez tajemniczego Czwartego Człowieka (którym mógł być tak samo papież, jak i Hitler), badającej nieznaną historię świata. Cały projekt stanowił niezwykłą laurkę dla artefaktów popkultury: bohaterowie trafili na wyspę pełną wielkich martwych japońskich potworów; spotykali widmowego policjanta z Hong Kongu; byli na pogrzebie odpowiednika Johna Constantine’a; poznali postacie łudząco podobne do pulpowych ikon (Doca Savage’a, Shadowa, Tarzana, Spirita, Fu Manchu) oraz relikty zimnej wojny i potwory z kina SF lat 50. Ścierali się też z samym Batmanem; a przez całą serię ich głównym wrogiem była przerażająca wariacja na temat Fantastic Four. Niezwykle przemyślana, monumentalna historia stała się swoistą encyklopedią kultury popularnej XX wieku. Podsumowanie dekonstrukcji mitu superbohaterów w Ellisowskim ujęciu stanowiła trylogia komiksowa, przygotowana dla wydawnictwa Avatar Press. Niewielka oficyna przed przybyciem Brytyjczyka zajmowała się głównie publikacją lekkiej pornografii. Wiedząc o sile nazwiska Ellisa, uciekającego przed ograniczeniami wielkich wydawnictw, dano mu całkowicie wolną rękę – co pisarz z lubością wykorzystał. „Black Summer”, „No Hero” i „Supergod” przedstawiają pełną gamę zagrożeń wynikających z dzierżenia przez kruche jednostki mocy zdolnych niszczyć światy. W pierwszej miniserii jeden z nadludzi masakruje prezydenta USA, chcąc zakończyć jego nieumiejętne rządy i zaprowadzić globalny pokój. W drugiej scenarzysta pyta nas, czy zrobilibyśmy wszystko, żeby zostać superbohaterem, nawet jeśli wiązałoby się to z utratą człowieczeństwa. W ostatniej
11
Więcej na: www.ebook4all.pl
komiks
„Excalibur” - drużyna mutantów działająca w Wielkiej Brytanii
natomiast, zdecydowanie najbardziej spektakularnej, autor pokazuje czytelnikom co by było, gdyby podczas kolejnej wojny światowej zamiast bomb atomowych wykorzystać superistoty.
Ebola Cola Koniec XX wieku szczególnie fascynował Ellisa, najbardziej ze względu na rozwijający się coraz sprawniej Internet. To właśnie on, jako jeden z pierwszych scenarzystów, tak śmiało wyszedł do swoich fanów. W latach 1998-2002 na prowadzonym przez siebie forum – specyficznym miejscu wymiany pomysłów i opinii, gdzie uchodził za prawdziwego guru – zebrał wielką grupę fascynatów, z których wielu stało się później znaczącymi nazwiskami na rynku komiksowym. Ta nieustająca fascynacja rozwojem technologii doprowadziła do powstania opus magnum Brytyjczyka, serii „Transmetropolitan” (1997-2002). Przygody Pająka Jeruzalem – anarchistycznego dziennikarza wzorowanego na Ellisie i Hunterze S. Thompsonie, funkcjonującego w koszmarnej cyberpunkowej dystopii – są eksplozją stylu i pomysłów wyspiarskiego pisarza. Mamy tutaj transhumanizm rządzący każdym aspektem życia, polityczne gierki, seksualne dewiacje, błyskotliwe dialogi i czarny jak smoła humor. Rozwydrzony, bezczelny, klnący niczym szewc i nienawidzący wszystkich Jeruzalem okazuje się być ostatnią ostoją moralności oraz prawdy w świecie przeżartym przez wszelkie możliwe toksyny (i, niestety, wcale nieróżniącym się tak bardzo
12
od naszej rzeczywistości). Pochodną fascynacji globalną siecią były komiksy „Bad World” oraz „Bad Signal”. Pozbawione fabuły, prezentowały serię opinii Ellisa na temat najdziwaczniejszych, ale zawsze prawdziwych wiadomości znalezionych przez niego w Internecie. Przewijają się tutaj seryjni mordercy, teorie spiskowe, UFO, kanibalizm czy nekrofilia, a ludzie pragnący spółkować z Godzillą są jednym z lżejszych tematów.
Asfaltowa dżungla Ekscentryczny pisarz wyraźne piętno odcisnął również na gatunku noir. Schodząc na ziemię, przedstawił kilka wizji przeżartego zbrodnią świata, położonego gdzieś na przecięciu kreacji rodem z Raymonda Chandlera lub Dashiella Hammetta. Najpierw, jak prawie każdy sławny brytyjski scenarzysta, napisał kilka numerów „Hellblazera”, w których wymęczony i poobijany Constantine stwierdza z uśmiechem, że Londyn nawiedza jego, a on nadal będzie nawiedzał Londyn. W „Scars” walczył ze swoim największym strachem – myślą, że jego córka mogłaby kiedyś wpaść w ręce psychopatycznego mordercy. Detektyw John Cain, nękany przez demony przeszłości, zatraca moralność usiłując dopaść zwyrodnialca. W innej sytuacji jest protagonista „Fella”, który trafia do surrealistycznego, pogrążonego w mroku miasta (gdzie grasuje na przykład zakonnica w masce Richarda Nixona, lubująca się w broni oraz prostytutkach) i mimowolnie staje się jego obrońcą. Kolejne jednozeszytowe historie wypełniają gro-
teskowe sytuacje, których z pamięci nie pozwoli wymazać nawet laweta gorzały. Zachwycają także fabularne rozwiązania w „Desolation Jones” (emerytowany brytyjski szpieg, naszpikowany supernarkotykami, musi odnaleźć skradzioną pornografię z udziałem Hitlera) oraz w jego debiucie książkowym, „Crooked Little Vein” (detektyw zostaje wynajęty przez skorumpowanego szefa personelu Białego Domu, aby odnaleźć drugą, „tajną” konstytucję, którą Richard Nixon zgubił w domu publicznym). W końcu na kartach najmłodszego powieściowego dziecka, „Wzorca zbrodni” (wydanego niedawno w Polsce przez Sine Qua Non), prezentuje sarkastycznych bohaterów tropiących wyrafinowanego psychopatę, którego umysł rozbity jest w czasie i przestrzeni. To zaledwie wycinek przebogatego dorobku Warrena Ellisa. Jest on komiksowym człowiekiem renesansu, postawnym wirtuozem z bujną brodą, który – chociaż upiera się przy swojej niechęci do trykociarzy – nieustannie redefiniuje reguły rządzące gatunkiem. Zawsze mówi szczerze, prosto z serca, nawet jeśli jego wewnętrzny monolog zaklinany na kartach papieru wypełniają przekleństwa i da się w nim wyczuć papierosy oraz spore ilości szkockiej. Nieważne, czy prezentuje swoją wizję technologicznej zagłady świata, psychopatycznych supermanów, statek przekraczający granice rzeczywistości z szybkością 25 snów na sekundę, podbój kosmosu przez Anglię w latach 40. czy brudne nowojorskie ulice – zawsze robi to w niezwykłym, niepodrabialnym stylu. Ciężko być bardziej finezyjnym brytyjskim draniem.
Więcej na: www.ebook4all.pl
NAGRODY CZYTELNIKÓW „NF” 2014 Zapraszamy
do udziału w głosowaniu,
które wyłoni
najlepsze – Waszym zdaniem – teksty literackie i publicystyczne opubli„Nowej Fantastyki” oraz „Fantastyki – Wydania Specjalnego” w roku 2014, oraz ulubionego rysownika i najładniejszą okładkę „NF” i „FWS”. Autorzy wyróżnionych przez Was utworów kowane na łamach
oraz rysownicy, którzy zbiorą najwięcej głosów, zostaną uhonorowani
Nagrodami Czytelników „Nowej Fantastyki”.
Głosować prosimy do końca stycznia 2015 roku w ankiecie, do której link znajdziecie na naszej stronie internetowej i Facebooku.
WWW.FANTASTYKA.PL W
każdej kategorii typujemy tylko jedną zwycięską pozycję:
1. Najlepsze opowiadanie polskie. 2. Najlepsze opowiadanie zagraniczne. 3. Najciekawszy tekst publicystyczny (artykuł, wywiad).
4. Najciekawszy cykl publicystyczny. 5. Ulubiony rysownik. 6. Najładniejsza okładka „NF” i „FWS” (przypominamy je obok).
NOWA FANTASTYKA 2014
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 2014 Wśród uczestników głosowania rozdysponujemy nagrody
– 30 książek
ufundowanych przez wydawnictwo
1
2
3
4
Prószyński Media.
13
książki wywiad
Więcej na: www.ebook4all.pl
Aleksander Daukszewicz
GRA o przyszłość
świata i złoto
„Endgame: Wezwanie” jest reklamowana jako projekt multimedialny, angażujący czytelników, którzy będą mieli okazję walczyć z ludźmi z całego świata o trzy miliony dolarów. Na stronach książki zostały ukryte wskazówki i zagadki, które mają umożliwić najbystrzejszemu odbiorcy pokonanie rywali i zgarnięcie fortuny. Całość zapowiada się intrygująco, a jak z wykonaniem?
14
Igrzyska Dänikena
G
łównym problemem projektu Endgame jest sama książka. James Frey i Nils Johnson-Shelton stworzyli dzieło, które – delikatnie rzecz ujmując – do oryginalnych nie należy. Autorom ewidentnie podobały się „Igrzyska śmierci”, czegoś im jednak w nich brakowało. Podbili więc stawkę i dodali kilka wątków wziętych żywcem z książek Ericha von Dänikena. W ten sposób powstała powieść, w której grupa doskonale wyćwiczonych nastoletnich zabójców z całego świata walczy o losy ludzkości pod dyktando naszych stwórców – kosmitów. Wszystkie chwyty są dozwolone, jedyną obowiązującą zasadą, jest brak zasad. Oto Endgame! Książka została napisana z perspektywy kilkorga postaci – młodych uczestników gry i jednej przypadkowej osoby – zaangażowanych w wydarzenia mające doprowadzić do końca znanego nam świata. Sama konstrukcja i podział rozdziałów przywodzą na myśl „Pieśń lodu i ognia” George’a R.R. Martina. Mamy zatem okazję poznać charaktery i motywacje większości uczestników zmagań, wybrać swoich faworytów i dzielnie im kibicować wiedząc, że większość z nich prędzej czy później zginie. Niestety, autorzy postanowili pozbawić czytelników napięcia i nerwów płynących z takiego rozwiązania. Od samego początku nie mamy cienia wątpliwości, że główną bo-
haterką – przynajmniej pierwszego tomu – jest nastolatka z USA.
Prawdziwa zagadka Chociaż książkowych graczy żadne zasady nie obowiązują, reguły gry nakreślone dla uczestników rzeczywistej rozgrywki to zupełnie inna historia. Zostały stworzone z wielką pieczołowitością i spisane w obszernym regulaminie dostępnym na internetowych stronach Endgame. Tutaj spotyka nas miła niespodzianka. Regulamin został przetłumaczony na wszystkie języki, w jakich została wydana książka, zatem bariera językowa nie powinna być – przynajmniej teoretycznie – przeszkodą dla graczy. Pozostaje obawa czy w tłumaczeniu nie zostały zmienione lub nie zaginęły jakieś elementy łamigłówki. Część z nich ma formę kodu, inne ukryte są w tekście. Ze swojej strony organizatorzy zastrzegają, że niektóre wskazówki i zagadki mogą być błędne i nie chodzi tu bynajmniej o umieszczone w książce celowo, faktycznie istniejące, ślepe zaułki. Uczestnikiem gry może być każdy, kto ukończył trzynaście lat (najmłodszy z uczestników książkowego „Endgame” jest właśnie w tym wieku), ma dostęp do książki, własne konto Google i zarejestruje się na stronach projektu. Niepełnoletni potrzebują oczywiście zgody opiekunów. Nie wszystkie zagadki znajdują się w samej książce. Organizatorzy zalecają graczom szukać wskazówek tekstowych, wizualnych, w formie kodu, szyfru lub hiperłączy prowadzących do wyników wyszukiwania, grafik,
Więcej na: www.ebook4all.pl
filmów, współrzędnych, stron internetowych lub mediów społecznościowych. Innymi słowy, Endgame jest właściwie wszędzie. Całą rozgrywkę podzielono na dwa etapy. Pierwszy rozpoczął się 7 października 2014 roku. Drugi będzie się składał z trzech faz. Zagadki przypisane do każdej z nich zostaną opublikowane w kolejnych terminach, uzależnionych od postępów graczy. Skoro Endgame jest grą ostateczną, wypadałoby, żeby nagrody również były spektakularne. Okładka książki może niektórych razić intensywną, złotą barwą, ale nie jest to wybór przypadkowy. Nagrodą dla zwycięzcy pierwszej rundy jest bowiem pół miliona dolarów w złotych monetach. Pieniądze pochodzące od tajemniczego sponsora znajdują się obecnie w Las Vegas w słynnym kasynie Caesars Palace, gdzie cierpliwie czekają na rozstrzygnięcie rozgrywki. Choć nagroda oraz jej otoczenie sprawiają spore wrażenie, to właśnie w tym miejscu regulamin staje się niezbyt przychylny graczom spoza Stanów Zjednoczonych. Złoto należy bowiem odebrać osobiście, a organizator nie pokrywa kosztów podróży ani zakwaterowania. Nie jest to konkurs dla każdego.
Więcej niż książki Projekt Endgame to multimedialne doświadczenie, w którym rzeczywistość przeplata się z fikcją – możemy przeczytać na okładce polskiego wydania książki. Pomysł zaangażowania czytelników jako współtwórców lub aktywnych uczestników projektów literackich nie jest jednak niczym nowym. Najsłynniejszą XX-wieczną książką interaktywną jest zapewne „Gra w klasy” Julio Cortazara. Napisaną w 1963 roku powieść da się czytać na kilka sposobów. Tradycyjnie, lub z uwzględnieniem znajdujących się na końcu, dodatkowych rozdziałów wzbogacających treść, zmieniających rytm i odbiór powieści. Miejsca, w których czytelnik mógł przeczytać te dodatkowe treści zostały zaznaczone w tekście. To jednak nie koniec. Sam autor przyznawał, że „Gra w klasy” pozostaje „książką otwartą” i zachęcał czytelników do czytania rozdziałów w dowolnej kolejności i tworzenia własnych interpretacji. XX wiek to także czas narodzin wracających obecnie do łask gier paragrafowych. Te interaktywne książki pozwalają czytelnikowi decydować w ograniczonym stopniu o losach
bohaterów. Dzielą się na akapity (paragrafy), na końcu których odbiorca zostaje postawiony przed wyborem przekierowującym go na odpowiednią stronę tekstu. Gry paragrafowe czyta się często wielokrotnie. Zwłaszcza, że w wielu z nich zaskakująco łatwo jest uśmiercić głównego bohatera już na początku „lektury”.
książki wywiad
Ciekawostką jest, że złote monety przeznaczone dla zwycięzcy Endgame można oglądać na żywo w Internecie. Kamera transmitująca nagranie umożliwia ciekawskim śledzenie losów złotych krążków 24 godziny na dobę. Do tej pory nie przytrafiło im się jednak nic szczególnie ciekawego.
Internetowe rewolucje Aż do dziś kształt powieści określany były przez technologię prasy drukarskiej. Nie musimy już korzystać z tych definicji, chyba, że nam to pasuje – powiedział Eric Bear w jednym z wywiadów na temat „Mongoliady”. Nie można się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. „Mongoliada” to projekt, którego głównym architektem i pierwszym z ojców był Neal Stephenson, współautorami zaś Greg Bear, Mark Teppo, E.D. Birmingham, Eric Bear, Joseph Brassley, Cooper Moo, rzesza mniej znanych autorów oraz… setki internautów. W pomyśle realizowanym przez należącą do Stephensona firmę Subotai niecodzienne było właśnie zaangażowanie zwykłych czytelników we współtworzenie ogromnego, internetowego projektu, który tylko częściowo można nazwać literackim. Ilość powstałych materiałów – także multimedialnych – poświęconych choćby technikom walki stosowanym w trakcie najazdów mongolskich, była naprawdę imponująca. „Mongoliada” miała być w początkowym zamyśle Stephensona scenariuszem filmu lub serialu. To, w co się przemieniła, jest jednak znacznie ciekawsze. To fikcyjny świat, bardzo podobny do naszego, znany jako Foreworld, który nadal się rozrasta. Choć Subotai przeprowadziło ostrą selekcję materiałów – co miało na celu wydanie wersji papierowej – rozmach i żywotność projektu nadal robią wrażenie. Do tej pory powstało pięć powieści oraz kilkanaście pobocznych historii publikowanych w Internecie, które rozbudowują uniwersum. Jest też komiks, aplikacje na Androida oraz historie pisane przez fanów wydawane przez Amazon na Kindle’a. Piąty tom „Mongoliady” ukazał się w 2014 roku, podobnie jak „Endgame: Wezwanie”. Czy to oznacza, że projekty będą ze sobą konkurować? Raczej nie. Oba angażują czytelników w odmienny sposób. Pierwszy zmienia ich we współtwórców, drugi w poszukiwaczy tajemnic i łowców skarbów. Ich istnienie jest dowodem na to, że romans literatury z Internetem, choć nie no-
Złoto dla podglądaczy
Chińczycy byli pierwsi
Za protoplastkę książek interaktywnych uważa się najczęściej „Yijing” („I-Ching”), czyli chińską „Księgę Przemian”. Powstały najprawdopodobniej w XI w. p.n.e. kanoniczny tekst taoizmu i konfucjanizmu ze względu na niezwykłą konstrukcję i wykorzystywanie we wróżbach od dawna stanowił inspirację dla fantastów. Pojawił się między innymi w „Labiryncie śmierci” i „Człowieku z Wysokiego Zamku” Philipa K. Dicka oraz w „Cyklu Barokowym” Neala Stephensona.
skarby stadthera W 2004 roku ukazała się powieść Michaela Stadthera „A Treasure’s Trove”. Baśń zawierała wskazówki w formie łamigłówek, prowadzące do miejsc, w których w naszym świecie zostały ukryte złote liście. Uczestnicy mogli je później wymienić na gotówkę lub figurki bohaterów książki warte od ośmiu do czterystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Dwa lata później Stadther opublikował sequel, „Secrets of Alchemist Dar”, w którym zagadki prowadziły do stu pierścieni wartych łącznie ponad dwa miliony dolarów. Niestety, wydawnictwo upadło zanim gra dobiegła końca.
wy, stale się rozwija i może nam jeszcze wiele zaoferować. Wracając na koniec do „Endgame”: choć książka dla dorosłego czytelnika będzie raczej rozczarowaniem, warto pochylić się nad samą grą. W końcu kto nie chciałby pokazać, że jest sprytniejszy niż reszta ludzkości, wygrać worka złota i polecieć do Vegas?
15
Więcej na: www.ebook4all.pl
felieton
Z nowej perspektywy Na początku było słowo naczelnego. To JeRzy bowiem, odświeżając lekturę „Niebezpiecznych wizji” pod redakcją Harlana Ellisona, zadał sobie pytanie, czy podobne przedsięwzięcie można by dziś powtórzyć. Potem rzucił temat na rybkę do omówienia – i poleciało.
L
egendarna antologia Amerykanina inspirowała co najmniej kilku antologistów – u nas zasłużenie najsłynniejsze są „Wizje alternatywne” Wojtka Sedeńki – seria, która począwszy od lat 90. XX w. zebrała na swoich stronach prawie całą śmietankę ówczesnych twórców fantastyki w Polsce. Oryginalne „Dangerous Visions” ukazały się w 1967 roku i zgodnie z deklaracją Ellisona miały służyć zaprezentowaniu tekstów odważnych, wywrotowych, czasem szokujących, niekiedy eksperymentujących z formą, których głównym wyznacznikiem miała być wysoka literacka jakość. Wśród zaproszonych autorów znalazły się ówczesne fantastyczne gwiazdy, te o już gruntowanej pozycji i te dopiero wschodzące – Zelazny, Ballard, Delany, Silverberg, Leiber, Pohl, Aldiss czy Dick. A wśród poruszonych zagadnień – m.in. kwestia fantastycznie ogrywanej seksualności, tożsamości płciowej, kataklizmu ekologicznego czy psychodelików, czyli wszystko to, co żywotnie interesowało twórców epoki dzieci kwiatów. W ten sposób rodziła się, krzepła i rozlewała na inne konwencje fantastyki literacka Nowa Fala. Czy dziś, kiedy zmienił się świat, autorzy i fantastyka, w ogóle można marzyć, żeby powtórzyć tamten sukces? Nie bez racji powiada się, że nie sposób dwa razy wejść do tej samej rzeki. Pytanie zatem nie brzmi, czy uda się nam powtórzyć jakość, oddźwięk i siłę oryginalnych „Wizji…” Ellisona. Pytanie – czy w nowym świecie, starszym o prawie pół wieku, jest miejsce na nową jakość, nowy oddźwięk i nową siłę tekstów odmiennych, ale wynikających z podobnego założenia: że ma to być fantastyka robiona na poważnie. We współczesnej kulturze popularnej widoczne są dwie tendencje. Z jednej strony, producenci – bo niekoniecznie sami twórcy – dążą do jak największego ujednolicenia oferty, skrojenia jej pod jak najszerszy „target”. W tym świecie króluje język marketingu i słupków sprzedaży, „produkt” musi się „sprzedawać” i to jego jedyne zadanie. Z drugiej strony, w ostat-
16
nich latach coraz liczniej pojawiają się, i to wcale niekoniecznie w hardkorowej geekowskiej niszy, utwory, które pokazują, że fantastyka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa nie tylko komercyjnie, ale też artystycznie. I nie trzeba wcale szukać po Wattsach czy Eganach – popularna oferta telewizyjna, żeby daleko nie szukać, też ma tu całkiem sporo do powiedzenia. Serial „Black Mirror” („Czarne lustro”) fenomenalnie pokazał, jak robić fantastykę atrakcyjną fabularnie, a jednocześnie nie uciekającą od konkretnych pytań o kształt współczesnego świata. „Person of Interest” („Impersonalni”), za którym stoi Jonathan Nolan, brat Christophera, wzięło na tapetę zagadnienie narodzin Sztucznej Inteligencji oraz wszechobecnej inwigilacji i ogrywa go w nośnej otoczce kryminalnej. Ci, którzy znają ustalenia A.L. Barabásiego dotyczące dynamiki zachowań mas ludzkich wiedzą, że opisywane w serialu scenariusze rodem z „Raportu mniejszości” i przewidywanie na podstawie zgromadzonych danych postępowania większości z nas to dzisiaj już nie SF, a codzienna statystyka. Kanadyjskie „Continuum” („Ocalić przyszłość”) przestrzega przed hiperkapitalistyczną dystopią dyktatu korporacji, przeciw któremu walczą podróżnicy w czasie. W emocjonalnym „Awake” („Przebudzenie”) w czasie wypadku dochodzi do podziału rzeczywistości i odtąd bohater-policjant żyje albo w jednej jej odnodze (gdzie zginęła żona), albo w drugiej (w której umarł syn); dramatyczne wykorzystanie idei multiświatów ma przełożenie na wybory bohatera w każdej z tych alternatyw. Szwedzki „Äkta människor” („Prawdziwi”) opowiada o buncie domowych androidów – tylko że inaczej niż w „Matriksie” czy innych „Terminatorach” bunt ów przejawia się nie zbrojnym genocydem, a walką o własne prawa i godność egzystencji. Z kolei w kinie Ari Folman zekranizował „Kongres futurologiczny” Lema, pojawiły się „Moon” czy „Europa Report” – inteligentna fantastyka rozgrywająca znane motywy SF poza najoczywistszymi sche-
Michał Cetnarowski matami. To dobry czas, żeby przyjrzeć się, czy także w literaturze nie drzemią opowiadania na miarę tych z antologii sprzed lat. W gronie autorów poproszonych o zmierzenie się z podobnym zadaniem znaleźli się zarówno pisarze doświadczeni, jak i ci dopiero zaczynający przygodę z fantastyką. Ich pierwsze teksty już spłynęły, na inne cały czas czekamy. Ten Piotrka Mirskiego, którego „Drobnoustroje” (NF 9/13) wyróżniliśmy w naszym konkursie literackim na XXXlecie pisma, a czytelnicy nagrodzili je nominacją do nagrody Zajdla, możecie przeczytać już na styczniowych łamach. Rzecz jest jeszcze bardziej kontrowersyjna niż wcześniejsze opowiadanie – a jednocześnie inteligentnie (i autoironicznie?) kreśli fenomen pokolenia coraz bardziej zanurzającego się w fikcyjne światy. O innych nazwiskach póki co nie piszę, żeby żadnego z twórców nie spłoszyć, a i nie psuć czytelniczej zabawy. No dobra, następne w kolejności będzie utrzymane w zupełnie innej stylistyce świetne (moim skromnym) opowiadanie Jarka Urbaniuka. Wszystkie teksty, pod zbiorczym szyldem „Nowe perspektywy”, najpierw publikowane będą na łamach „NF” lub „FWS”, a potem – jeśli nic nam nie przeszkodzi – planujemy złożyć z nich antologię. Jeśli autorzy i opowiadania dopiszą, znajdą się w niej także teksty wcześniej niepublikowane na łamach. Jasne, że to dopiero pieśń przyszłości, którą zweryfikuje czas – ale też, jak każde przedsięwzięcie, w którym jest szansa na dobrą fantastykę, myślę, że to inicjatywa, dla której warto się starać (i trzymać za nią kciuki…). Dopiero koniec wieńczy dzieło. Prawieże-biblijne genesis „Nowych perspektyw” pozwala mieć nieśmiałą nadzieję, że będzie on równie satysfakcjonujący i dla nas w redakcji, i dla Was, z zaprezentowanymi opowiadaniami w ręku. Tymczasem nie wyłączajcie odbiorników. Sami jeszcze nie wiemy, gdzie nas to zaprowadzi.
Więcej na: www.ebook4all.pl
17
proza polska Nowa Fantastyka 01/2015
Tasiemiec.S01.Complete. 480p.WEB–DL.x264–NIHIL Piotr Mirski S01: Czołówka
N
iech życie będzie serialem. Takim z nowej generacji programów telewizyjnych; takim kręconym za wielkie pieniądze i przez wielkie nazwiska; takim, w którym splatają się różne gatunki i tematy: polityka, seks i religia; takim o bohaterach z pogruchotanymi kręgosłupami moralnymi; pełnym transgresji i przeżyć granicznych; takim jak Rodzina Soprano, Dexter, Californication, House of Cards i największe arcydzieło z nich wszystkich: Breaking Bad. Niech życie będzie serialem. Niech życie będzie rollercoasterem. Jazda! Cała nasza trójka – Mikołaj, Wiki i Wojtek, czyli ja – rozsiada się w fotelach. Wszystkie meble w kawalerce są pocętkowane dziurami po petach, pod nogami chrzęści popiół, szkło i okruszki, a w powietrzu unosi się trudny do opisania zaduch: coś pomiędzy niedomyciem, niewywietrzeniem a niedojebaniem. Za nami znajdują się grube i zimne ściany, a za ścianami jest ciemność, jeszcze grubsza i jeszcze zimniejsza; w tej ciemności czeka obce i groźne miasto, ale w tym momencie o nim nie myślimy. Cała nasza uwaga skupia się na płonącym nad biurkiem ekranie laptopa. Wszystko zostało zdarte z torrentów, playlista jest już ustawiona, zaraz zacznie się seans. Odcinek za odcinkiem, sezon za sezonem, doba za dobą. Cząstki życia o objętości skrojonej na potrzeby ramówki, jak krople w kroplówce lub równe ścieżki kokainy. My wciągamy je wszystkie naraz, wpuszczamy w siebie kilka galonów fikcji. To jest coraz trudniejsze, ale na chwilę udaje mi się oderwać wzrok od ekranu i spojrzeć na Wiki oraz Mikołaja. Niebieska poświata pokrywa ich twarze szachownicą z cienia. Mają zapadłe policzki, a ich oczy lśnią. Wyglądają, jakby byli piekielnie głodni.
S01E01: Wrota percepcji, czyli Sezamie otwórz się – Mówię wam, to ciuciubabka z prawdziwymi urban legends. Żeby znaleźć towar, musicie najpierw trafić na odpowiednie forum w internecie, gdzie udzielają się najwięksi psychoaktywni wyjadacze. Wtedy przychodzi czas na lans. W podpis pod postami dajecie sobie cytaty z Thompsona lub McKenny, w temacie o muzyce wrzucacie okładki najbardziej psychodelicznych i undergroundowych płyt, jakie znacie, a w innych wątkach walicie teksty, które sugerują, że braliście i widzieliście już co nieco, że po prostu wiecie, co znajduje się na dnie króliczej nory. Jeśli zachowacie balans między ostentacją a tajemniczością, na pewno ktoś w końcu odezwie się do was na privie. Najpierw będzie chciał was wybadać, sprawdzić, czy jesteście prawdziwymi narkohardkorowcami. Zdacie test i pad-
nie propozycja dilu – interlokutor zaproponuje wam kupienie najsilniejszego halucynogenu, jaki tylko jesteście sobie w stanie wyobrazić. Kiedy wyrazicie chęć, podchody przeniosą się w przestrzeń miejską. Mikołaj stoi pośrodku pokoju, a ja i Wiki siedzimy w fotelach. On mówi, my słuchamy. To jego show jest dość tandetne, ale mimo wszystko podkręca napięcie. Z głośników laptopa wylewa się szorstki industrialny szum. To Mikołaj ustawił playlistę. Chyba chce nam zryć psychikę. – Tak, udało mi się: znalazłem forum, zdobyłem zaufanie, złapałem za nitkę kłębka. Umówiłem się na spotkanie pod skrzynkami pocztowymi na klatce jednego ze śródmiejskich bloków – w scenerii tak dresiarskiej, że zastanawiałem się, czy w ramach mimikry nie powinienem przed przyjściem ogolić sobie głowy i załadować jakiegoś house'u do empetrójki. Przyszedłem na miejsce, ale nikogo tam nie było. Czekałem i czekałem. Niewidzialny ładunek wybuchowy tykał w głowie, pot gromadził się pod pachami, ciągle myślałem o tym, że zaraz wpadnie policja. Nagle zauważyłem, że na jednej ze skrzynek ktoś napisał czerwonym flamastrem mojego forumowego nicka – ze skrzynki wystawał rożek koperty. Wyciągnąłem ją i otworzyłem. W środku była kartka z mapą miasta i z zaznaczonymi na niej miejscem i godziną spotkania. – Północ pod pewnym wiaduktem. Niby wiedziałem, na co się piszę, ale prawie posrałem się ze strachu na samą myśl o wyprawie. Drugi raz bliski posrania byłem, kiedy, przyszedłszy na miejsce, usłyszałem dobiegające z ciemności słowa: „Nie ruszaj się, bo cię zanihiluję”. Z klockiem atakującym zwieracze stanąłem w miejscu, a ktoś zarzucił mi worek na głowę. Milcząc, poprowadził mnie do samochodu i zawiózł – gdzieś, nie wiem, ale śmierdziało tam różnymi kadzidełkami. W tym dusznym miejscu przeprowadził mnie przez kilka pokoi, aż w końcu w jednym z nich kazał mi klęknąć, po czym oddalił się i zamknął drzwi. – Po kilku minutach czekania w ciemności i ciszy ostrożnie zdjąłem z głowy worek. Absolutny mindfuck: przede mną siedział samuraj. Samuraj, czyli na oko czterdziestoletni Azjata w kimonie, z wygolonym na łyso czubkiem głowy, z kataną położoną naprzeciwko niego i wysokoprocentowym zen emanującym z całej sylwetki. Miał zamknięte oczy i dłonie położone na kolanach; chyba medytował. W połowie drogi między nami leżała srebrna taca, a na tacy – fiolka z trzema pigułkami. Kiedy sięgnąłem po nią, samuraj nagle otworzył oczy i schwycił mnie za nadgarstek. Prawie pogruchotał mi kości, oczy momentalnie zaszkliły mi się łzami. Spojrzawszy na mnie spojrzeniem, które – uwierzcie mi, to żadna poezja – skanowało duszę,
Więcej na: www.ebook4all.pl
18
wycharczał łamaną polszczyzną: „Czy masz umysł na tyle czysty, aby mógł stać się lustrem dla świata?”. Odpowiedziałem, że tak, bo co innego mogłem odpowiedzieć, a potem spytałem się, czy mogę wziąć pigułki. „Pięćset złotych” – wycharczał, pryskając na mnie śliną, a ja, cały czas krzywiąc się z bólu, wolną ręką wygrzebałem z kieszeni przygotowane wcześniej banknoty. „Arigato” – powiedział i wreszcie mnie puścił. Potężnie zaklaskał, na co do pokoju ktoś wszedł. Nawet nie próbowałem się oglądać, ponieważ byłem i tak już mentalnie zdemontowany, ponadto delikwent mógłby zabić mnie za to, że poznałem jego twarz. Dałem sobie po prostu znowu założyć worek na głowę i odwieźć pod wiadukt. Mikołaj uśmiecha się szeroko i widać, że jest bardzo z siebie dumny. Tak bardzo, że pewnie ma w dupie to, czy w ogóle wierzymy w tę jego historię. Gestem prestidigitatora wyjmuje zza ucha jakiś przedmiot i wyciąga w naszą stronę otwartą dłoń. Leżą na niej trzy czerwone pigułki. Patrzę na nie, a potem patrzę na Wiki, ona patrzy na mnie, a potem oboje znów patrzymy na pigułki. Chyba zgadzamy się co do jednego: opowieść Mikołaja jest bujdą, ale mamy ogromną ochotę spróbować przyniesionego przez niego specyfiku. – Nazywają to XXX, bo jest naprawdę ekstremalne – znów zaczyna mówić, a my wzdychamy, bo wiemy, że będziemy musieli jeszcze chwilę poczekać na odlot. – Tak ekstremalne, że nie znajdziecie w sieci żadnych trip-raportów. To jest taka abstrakcja, że żadna kombinacja słów i emotek tego nie odda. Podobno otwiera drzwi do ukrytej sfery umysłu, bardziej nieświadomej niż nieświadomość. Podobno zażywano to na najbardziej sekretnych imprezach u Berlusconiego. Podobno robi się to z nieznanego oficjalnej medycynie gruczołu, który znaleźć można tylko w nadnerczu sześciomiesięcznych płodów. Proszę – Mikołaj podsuwa nam wreszcie pod nosy swoją dłoń, a my zgarniamy z niej pigułki – oto czyjeś ciało, które zostało za was wydane. – Jak szybko to zaczyna działać i kiedy przestaje? – pyta Wiki, oblizując wargi i nie spuszczając wzroku ze swojej dawki XXX. – Bierze bardzo szybko, a puszcza już po godzinie, ale to będzie najlepsza godzina w twoim życiu – odpowiada Mikołaj, po czym bierze pigułkę do ust. Idziemy w jego ślady. Mając wciąż za podkład łomot zsamplowanych wiertarek i młotów pneumatycznych, rozpieramy się mocno w fotelach i czekamy na pierwsze pierdolnięcie. Mikołaj jest uśmiechnięty i zrelaksowany, a nawet jeśli nie jest, to bardzo dobrze udaje nonszalancję. Wiki siedzi ze spuszczoną głową i rękoma na kolanach. Jest skupiona, analizuje swój stan, na pewno wsłuchuje się w najmniejsze drgnienia swojej znarkotyzowanej duszy. Mnie, jak zawsze w momentach, które wymagają rozluźnienia, wszystko zaczyna drażnić. Co chwilę zmieniam pozycję, rozmasowuję rzekomo obolały kark, przeczesuję włosy palcami i poprawiam okulary, przez co wyglądam jak ktoś pukający do drzwi poważnego załamania nerwowego. Mijają kolejne minuty, kolejne ścieżki muzyczne przeskakują w Winampie. W powietrzu gęstnieją nuda i irytacja.
Piotr Mirski
O dziwo, pierwsza łamie się Wiki. Mówiąc, że ma dość tych monotonnych szumów, wstaje z fotela i idzie do komputera zmienić muzykę. Nagle łapie się za brzuch i pada na kolana; próbuje coś powiedzieć, ale dostaje ataku czkawki. Kiedy spoglądam na Mikołaja, widzę, że ma ten sam problem – trzyma się za brzuch i porusza ustami. W końcu oboje równocześnie rzygają na podłogę, co przypomina rozegrany synchronicznie slapstickowy numer. Na i tak już maksymalnie zasyfiony dywan spływają dwie różowe strugi, w których mieszają się choroba i odpadki: alkohol, papierosowy dym, nadżerki, wrzody, zjadane w dzieciństwie klocki lego i kredki, zupki chińskie, kebaby, tosty, batoniki, czipsy i – rzecz jasna – połknięte przed chwilą dawki XXX. Na drodze ku oświeceniu Wiki i Mikołajowi stają ich metabolizmy. Oboje patrzą teraz na mnie – z zazdrością, podziwem i obsesyjną ciekawością. Tylko mój żołądek wytrzymał zetknięcie z nieznaną substancją, tylko mnie czeka prawdziwa zabawa, tylko ja mam wejść na nowy poziom świadomości. Pozbierawszy się z podłogi, obsiadają mnie niczym archeolodzy pochylający się nad wykopaliskiem, które podważa ich wieloletnie badania. Robię do nich głupie miny, pokazuję im środkowy palec, spierdalajcie, do kurwy nędzy! Spierdalają, mogę się wreszcie skupić. Próbuję wejrzeć w głąb siebie, rozpoznać pierwsze objawy intoksykacji, wypatrzeć tęczową falę, aby móc sprawnie wskoczyć na nią, kiedy będzie już dostatecznie blisko. Zastanawiam się. Czy mrowienie, które czuję w lewym łokciu, to pierwszy efekt? Czy to, że cała sytuacja wydaje mi się wyjątkowo zabawna, znaczy, że XXX ma rozśmieszające działanie? Czy fakt, że chwilami odnoszę wrażenie, że muzyka ma kolor, to pierwszy zwiastun mającej mnie nawiedzić synestezji? Czy może zaczął się już trip, ale narkotyk jest tak mocny, że wydaje mi się, że ten pokój i ci ludzie są moim „rzeczywistym” środowiskiem, kiedy tak naprawdę znajduję się w zupełnie innym miejscu, nie wiedząc nawet, że śnię? Po trzeciej godzinie jałowego czekania wszyscy już dobrze znamy odpowiedzi na te pytania.
S01E02: Skacz, Alicjo! W dół głębokiego gardła! Syf, kiła i mogiła. Bajzel, bagno, chlew. Próbujemy to wszystko ogarnąć. Mikołaj wkłada gumowe rękawiczki, łapie leżący na środku pokoju pomarańczowo-szary dywanik i trzepie go za oknem – w zeskorupiałą ciemność lecą chmury pyłu różnego pochodzenia, a także śmieci większego kalibru; sporo z tego jest z powrotem wwiewane do pokoju. Wiki czyści popielniczki i wyciera blaty. Ja z nas wszystkich znam się najmniej na sprzątaniu, więc udaję, że ustawiam sprzęty i meble na odpowiednim miejscu – przybliżam lampę do krawędzi szafki, podsuwam laptopa idealnie na środek biurka, odsuwam fotel tak, aby nie zawadzał o drzwi. Próbujemy to wszystko ogarnąć, ale ciągle przypominają mi się związane z mitologią grecką frazeologizmy: stajnia Augiasza, kamień Syzyfa.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Tasiemiec.S01.Complete.480p.WEB–DL.x264–NIHIL
19
Nowa Fantastyka 01/2015
– Ruchy, ruchy! Chociaż szara strefa pozostaje szarą strefą, to powinniśmy dbać o BHP osób, z których usług korzystamy! – krzyczy do nas Wiki. W końcu opadamy zmęczeni na kanapę. Wydzielając podniecający zapach świeżego potu, patrzymy na nasze dzieło. Niby jest nieźle: pokój wygląda nieco lepiej, z pewnością bliżej mu teraz do standardowo zdewastowanego lokum w akademiku niż zagubionych w lesie ruin. Niby jest nieźle, ale wciąż mam wrażenie, że wokół wszystko się lepi; brud zbyt głęboko wniknął w te cztery ściany, abyśmy mogli pozbyć się go bez użycia miotacza ognia. Wydaje mi się również, że śmieci odrastają w niektórych miejscach, tak jak kończyny jaszczurki. Że pośród włókien dywanu kiełkują z powrotem pojary po petach, z cienia pod biurkiem wylęgają się pogniecione puszki po piwie, a wszystkie powierzchnie na nowo pokrywa ten obleśny osad, będący wypadkową mchu, kurzu i pleśni. – Wiki, opowiedz wreszcie, skąd wytrzasnęłaś tamtą dziewczynę – mówi Mikołaj. – Wytrzasnęłam ją nie ja, tylko moja internetowa koleżanka, działaczka feministyczna. To prawdziwa wojowniczka, typ osoby z transparentem przyspawanym do ręki i porozumiewającej się głównie za pomocą megafonu. No więc ta moja koleżanka postanowiła walczyć z wykorzystywaniem emigrantów zza wschodniej granicy w taki sposób, że pobiera z uczelni granty na swój doktorat – dotyczy on właśnie taniej siły roboczej – a potem przeznacza je na zawyżone pensje dla ukraińskich i rosyjskich sprzątaczek. Zatrudnia je do ogarnięcia swojego mieszkania lub opieki nad dzieckiem i płaci im pięciokrotną wartość umówionej stawki. Niesamowita osoba, jest moją idolką, prawdziwym pieprzonym Świętym Mikołajem. – Pewnego razu trafiła na bardzo dziwną dziewczynę. Było lato, a tamta przyszła do niej ubrana na cebulkę – w kolejnych warstwach swetrów przypominała matrioszkę. Złapała za ścierę, padła na kolana, ale nie zdjęła nawet jednej bluzy, nawet nie odwinęła apaszki; chociaż pot lał się jej po twarzy, to zachowywała się, jakby ta tona szmat była jej prawdziwą skórą. Moja koleżanka wyczuła problem – wyglądało to na traumę po gwałcie – więc po wszystkim zaproponowała dziewczynie herbatę i spróbowała o wszystko wypytać. – Jak można się domyśleć, na początku szło bardzo opornie. Dziewczyna nie chciała gadać, udawała, że nie panimajet i tylko powtarzała, że w Polsce jest dobrze, bo w Polsce jest porządek, a na Ukrainie to każdy żyje sam za siebie, zwłaszcza teraz. W końcu jednak zrozumiała, że nikt nie zamierza złapać jej za rękę i zaprowadzić na najbliższy posterunek, i powiedziała, w czym rzecz. A rzecz była w tym, że pod tą przypominającą średniowieczną machinę tortur warstwą materiału ukrywała autentyczne, niepodrabiane i niedotknięte chirurgicznym skalpelem potrójne cycki. To była jej druga praca – praca striptizerki-mutanta. Ukrywała swoje skarby, bo nie chciała mieszać dwóch zawodów. Sprzątała po to, aby narzeczony miała ją za porządną dziewczynę, a tańczyła, żeby, jak się domyślacie, zarabiać i odkładać naprawdę dobre pieniądze. – Moja koleżanka, dość zszokowana tym odkryciem, zapytała ją, czy może jakoś pomóc, czy ma wykupić u niej
taniec za pięciokrotną kwotę, ta jednak rozejrzała się po mieszkaniu i odpowiedziała z uśmiechem: „Nie stać pani”. Poprosiła tylko, żeby koleżanka polecała ją znajomym. Poleciła więc ją mnie, bo wie, że lubię różne ciekawostki. – Potrójne cycki – mówię trochę do moich przyjaciół, a trochę do samego siebie, czując, jakby ktoś rozlał mi wokół serca dzbanek słodkiej herbaty. – To zupełnie jak w Pamięci absolutnej. Pamiętam, jak oglądałem ten film w dzieciństwie i... – Wow, no to gruba sprawa – Mikołaj wcina mi się w słowo. – A kiedy ona ma w końcu przyjść? – Teraz – odpowiada Wiki i właśnie w tym momencie rozlega się cichy, niemalże podprogowy świst domofonu. Kiedy ja i Mikołaj odruchowo wycieramy w spodnie spocone z ekscytacji dłonie, Wiki idzie otworzyć drzwi i po chwili przez ustawione w przedpokoju lustro widzę, jak z próżni klatki schodowej wyłania się postać w grubym futrze. Futrze? Tak, dziewczyna wchodzi do pokoju i widzę, że rzeczywiście ma na sobie futro rodem z rosyjskiego hip-hopowego teledysku; wystają z niego długie i ubrane w kozaki nogi oraz raczej niezbyt ładna twarz. To ten typ urody, dla którego stworzono Photoshopa: niby usta ma pełne i ładne, ale uśmiech kancerują królicze zęby; niby wystające kości policzkowe nadają jej twarzy dostojnego i drapieżnego wyrazu, ale pozytywne wrażenie rujnują odstające uszy, każące myśleć o niej bardziej jako o pociesznym zwierzątku niż femme fatale. Striptizerka wita się z nami – dobrze włada polskim, ale ma, rzecz jasna, zalatujący na kilometr kurewstwem wschodni akcent – a potem wyjmuje z torby przenośne radyjko, które stawia na wypolerowanej na pół gwizdka szafce. Owszem, przyniosła ze sobą własną muzykę. Jawohl, są to ruskie przeróbki amerykańskich hitów. Mikołaj łyka ze śmiechu łzy, mi też uśmiech prawie rozwala twarz na pół, ale Wiki gromi nas wzrokiem. To chyba ta legendarna solidarność jajników. Gasimy światło, a Mikołaj zapala lava-lampę, żeby, jak mówi, zrobić psychodeliczny klimat. I chociaż lampa dopiero się rozgrzewa, to klimat rzeczywiście jest – klimat pijackiej wigilii, przaśnej i żenującej dla osób postronnych, ale przytulnej i wypełnionej poczuciem wspólnoty. Wspólnotą jest tutaj oczywiście nasza trójka. Gwiazdorem jest striptizerka, której imienia wciąż nie znamy i tak naprawdę znać nie musimy, bo nazywa się na pewno Wiera, Tania lub Sasza. „Play” i zaczyna się taniec. Chociaż dziewczyna ma cały czas na sobie futro, to rusza się tak, że pod warstwą ubrania wszystko jej się kotłuje, jakby był to worek, w którym walczą chore na wściekliznę koty; jest dobra w swoim fachu. Po dwóch utworach, w których kradzione beaty akompaniują wschodniemu karaoke, futro leci wreszcie na ziemię. Na ciele dziewczyny układają się cienie i rumiana poświata lava-lampy, więc kilka sekund zajmuje mi uwierzenie w to, co widzę, ale tak, tak, tak, ma trzy cycki, do tego naprawdę duże i zgrabne. Tańczy. Cycki tańczą. Pochyla się nade mną, a ja myślę o momencie, kiedy jako gnojek oglądałem Pamięć absolutną, a matka weszła do pokoju akurat w scenie z macaniem potrójnego biustu i kazała
Więcej na: www.ebook4all.pl
20
Piotr Mirski
mi wypieprzać do sypialni. To był pierwszy raz, kiedy się masturbowałem. – Święte gówno, porno z Czarnobyla – stęka Mikołaj, nie mogąc doczekać się, aż dziewczyna pochyli się i nad nim. Nie pochyla się. Zamiast tego kurczy się w sobie i siada na ziemi przy ścianie. Muzyka gra dalej, ale słychać, że striptizerka chlipie. Wiki gasi radio i podchodzi do niej; głaska ją po głowie i ciucia do niej jak do dziecka lub kota: „no cio się śtało, no cio”. Metoda działa, bo dziewczyna zaczyna mówić: – Przyszłam na świat dwa lata po katastrofie. Mama mówiła, że miałam szczęście, bo dzieci, które urodziły się wcześniej, były brzydsze – miały na przykład po jednym oku lub zaklejone błoną usta – a ja urodziłam się inna, ale ładna. Mimo to dorastanie było straszne: ropa ciekła z piersi, koledzy dokuczali, brat podglądał, a tata chciał sprzedać do cyrku. Potem przeprowadziliśmy się ze wsi do miasta i było jeszcze gorzej, ponieważ pojawili się naukowcy, którzy chcieli na mnie eksperymentować, zamierzali hodować takie jak ja i sprzedawać je na Zachód. Mówili, że jestem zapowiedzią nowego typu gwiazd, że od teraz wszystkie amerykańskie i afrykańskie wywłoki mogą spierdalać. Zaprosili mnie do specjalnego instytutu, pokazali mój własny pokój, gdzie miałam żyć i być regularnie badaną. Przedstawili również projekty plakatów: „Karmicielka świata”, „300% seks-normy” – ci ludzie wciąż żyli przeszłością. Mama wiedziała, że oni nie mają tak dobrych zamiarów, jak mówią, więc dała mi pieniądze i załatwiła podwózkę do Polski. No to wyjechałam. Wiki obdziera wzrokiem Mikołaja ze skóry, ponieważ to on popsuł wszystko brzydkim słowem na „cz”. Ten wzrusza ramionami i wychodzi, a Wiki robi naszemu gościowi herbatę z wódką. Bo to już jest teraz gość – zniknęła ciekawość, zostało podszyte hormonami i lewactwem współczucie. Kutas wciąż atakuje mi rozporek, więc pogwizdując dla niepoznaki, idę do kibla, żeby zwalić konia, póki mam pod powiekami obraz tych niezwykłych cycków. Drzwi są zamknięte. W środku jest Mikołaj i chyba wiem, co robi.
Odcinek specjalny: Poznajcie Połamanych Mikołaj ma brodę i długie włosy. Mikołaj ma brodę i długie włosy, bo jest metalem. Poznał tę muzykę w wieku lat dwunastu, kiedy kuzyn puścił mu kasetę Iron Maiden. Przez długie lata to właśnie diabelski hałas go definiował. Kolekcjonował i wymieniał się płytami, grał na gitarze we własnym zespole, jeździł po Polsce na różne festiwale i koncerty. Kończył kolejne szkoły, obnosząc tłuste kłaki i przepocone koszulki, aż w końcu rozpoczął studia na polonistyce, bo słyszał, że nauka nie zabiera tam zbyt wiele czasu, a on przecież potrzebował całego czasu świata na poświęcanie się swojej pasji. Pasja jednak nie chciała poświęcić się jemu. Najpierw rozpadł się jeden jego zespół, potem drugi, a kiedy postanowił wystartować z solowym projektem, zrozumiał, że z jego możliwościami artystycznymi i finansowymi będzie w stanie nagrywać tylko jakieś podrzędne rzępolenie. Pewnie załamałby się, gdyby w międzyczasie
nie pokochał literek. Polonistyka i pisanie tekstów do kolejnych, nigdy nie nagranych utworów uświadomiły mu, że ma lekkie pióro. Tym razem już się nie łudził: nie bawił się w prozę czy poezję, nie mocował się ani przez chwilę ze swoim domniemanym talentem, nie zaczął wysyłać do wydawnictw pisanych po nocach zbiorów opowiadań; pominął ten cały łamiący ducha syf. Jeszcze na studiach poszedł na praktyki do dość znanej agencji reklamowej, a po uzyskaniu tytułu magistra dostał w niej etat. Mikołaj ma teraz dwadzieścia pięć lat. Z zamiłowania jest metalem, a z zawodu – copywriterem. Wiki jest brzydka jak gówno obsiadłe przez muchy. Była brzydka od urodzenia, ale jej brzydota objawiła się dopiero w pełni w okresie najbardziej dla takich objawień bolesnym: u schyłku szkoły podstawowej. Cera jak po granacie odłamkowym, diastema, nadwaga, figura kartofla. Dalej poszło już z górki, prawdziwa równia pochyła: gimnazjum spędzone na puszczaniu mimo uszu docinków kolegów, liceum spędzone na bolesnym słuchaniu o rozkwitającym życiu erotycznym koleżanek. Potem były studia na kulturoznawstwie i dopiero wtedy wszystko się zmieniło. Wiki nałożyła wielkie kolorowe okulary, zawiesiła na sobie tonę plastikowych ozdób i została Królową Popkultury. Królową Popkultury, czyli uciekinierką do krainy sentymentów, w której ogląda się wciąż Modę na sukces i słucha Backstreet Boys. Nowy, skrojony na miarę kulturoznawczej bohemy lans okazał się strzałem w dziesiątkę, a Wiki zaczęła brylować w towarzystwie. Pojawiała się w modnych knajpach dla młodych lewaków, chodziła na starannie wyselekcjonowane koncerty, miała dwa tysiące znajomych na Facebooku, a jej trzy blogi osiągały rekordową ilość wyświetleń. Studia jednak szybko się skończyły, a ona uświadomiła sobie, że jeśli dalej chce żyć we własnej Nibylandii, musi zdać na studia doktoranckie. Wiki ma teraz dwadzieścia sześć lat i przygotowuje pracę o kulcie lat dziewięćdziesiątych. Niedługo zostanie Doktorem Popkultury. Wojtek – czyli ja – jest mężczyzną, który nienawidzi kobiet. Nienawidzę kobiet. Nie pamiętam, która była pierwsza, pamiętam za to, że wszystko zaczęło się gdzieś na przełomie gimnazjum i liceum. To wtedy w pełni dotarło do mnie, że jestem totalną cipą: niechlujną, niezaradną i nieśmiałą. Z kolegami dogadywałem się tak sobie, z dziewczynami nie miałem natomiast prawie żadnego kontaktu. Był to okres, kiedy już coraz poważniej myślało się o przerzuceniu z ręcznego biegu na prawdziwe ruchanie. Aby to zrobić, próbowałem grać przed koleżankami ze szkoły twardziela, ale szybko flaczałem w obliczu własnych niedostatków i obezwładniającego pożądania. Dalej się masturbowałem i coraz bardziej wmawiałem sobie, że każda kobieta to suka. Jako prawiczek zdałem maturę i wyjechałem studiować do innego miasta. Wybrałem informatykę, bo będąc zbyt słabym na sport i zbyt nieśmiałym na romanse, od dawna zabijałem wolny czas, ucząc się programowania. Tak ostatecznie wpadłem w sidła mizoginii: na roku nie było żadnych dziewczyn, a moi koledzy, zgodnie ze wszelkimi stereotypami, mieli życie seksualne zawężone do ściąga-
Więcej na: www.ebook4all.pl
Krótka odwilż Szczepana Dracza Tasiemiec.S01.Complete.480p .WEB–DL.x264–NIHIL
21
Nowa Fantastyka 01/2015 11/2014
nia z sieci lepkich jotpegów. I tak to szło: nauka, samotne sesje pod prysznicem, nauka, nieudane podrywy, średnio udane przygody z dziwkami. Skończyłem studia i zatrudniłem się w firmie, gdzie cipę ma tylko księgowa. Mam dwadzieścia pięć lat. Masturbując się, coraz częściej myślę o ostrym sadomaso.
Rzucony przez Wiki laptop leci przez całą długość pokoju i uderza w ścianę. Bateria wyskakuje na bok, ekran pęka, matowieje i gaśnie, komputer obraca się o prawie sto osiemdziesiąt stopni i spada wreszcie na podłogę. Nie wybucha, nie zajmuje się ogniem, nie wycieka z niego żrący płyn, który przepaliłby podłogę aż do piwnicy i fundamentów. To nic. Wiki z okrzykiem podbiega do zwłok laptopa i rąbie je na kawałki siekierą. Mikołaj i ja też mamy po siekierze. Mikołaj wie, jak się nią posługiwać. Nigdy o tym nie wspominał, ale zaczynam się zastanawiać, czy nie ma w rodzinie jakiegoś drwala. Mocno i celnie wali w meble, trafiając dokładnie w ten punkt, w który powinien – zazwyczaj wystarczy mu tylko jeden cios, aby fotel lub stół rozsypały się w drzazgi. Mnie nie idzie tak dobrze. Siekiera co chwilę klinuje się w drewnie lub wyślizguje się z rąk. Zawsze byłem sierotą z wuefu, co się dziwić. Szukając wymagającego mniejszej sprawności fizycznej ujścia dla agresji, wyciągam fiuta ze spodni i odlewam się na pozostawiane przez Wiki i Mikołaja szczątki. Siekiery to jednak dopiero początek. W łazience, pośród wywołujących zawroty głowy oparów, stoi rząd przygotowanych przeze mnie koktajli Mołotowa. Takie cudeńko, cytując Wikipedię, „składa się ze szklanej butelki napełnionej w 2/3 łatwopalną cieczą (benzyną lub ropą), zazwyczaj zaczopowanej zwitkiem tkaniny stanowiącym lont. Jest to najpowszechniejszy ze względu na swą prostotę sposób budowy butelek zapalających. Jest on jednak dość niebezpieczny, gdyż butelka nie jest szczelnie zamknięta i istnieje prawdopodobieństwo, że przy jej przechyleniu wypłynie więcej paliwa, niż jest w stanie wchłonąć materiał, i może ono zwilżyć zewnętrzne ścianki butelki, co przy próbie zapalenia lontu może zakończyć się wypadkiem”. Cytując Nonsensopedię: „Koktajle Mołotowa nie działają na rosyjskich komandosów!”. Szczegóły budowy również znalazłem w internecie. Praca nad tym małym arsenałem przypominała gówniarskie zabawy w modelarstwo. Zanim jednak odpalimy lonty, zanim świat zapłonie, a my zatańczymy na jego zgliszczach, musimy sprawdzić jedną rzecz. Wszyscy czujemy przed tym pewien lęk, ale mus to mus. Trzeba wyjść z mieszkania i zobaczyć, jak wygląda rzeczywistość na zewnątrz. Wypalamy po nerwowej fajce, strzepując popiół na zasypaną szczątkami mebli i sprzętów podłogę, a potem idziemy do drzwi. Schodząc w dół klatki schodowej, czuję się jak astronauta stawiający pierwsze kroki na Księżycu – grunt jest niepewny, stopy wydają się nienaturalnie długo odrywać od podłoża. Wreszcie wychodzimy.
Marcin Kułakowski
S01E03: Synowie i córka Anarchii trafiają do Podziemnego Kręgu
Więcej na: www.ebook4all.pl
22
Czerń. Ciemność i asfalt. Chore światło lamp. Szarość. Beton. Pęknięcia biegnące wzdłuż ścian kamienic. Ulica, jak to ulica, ciągnie się w dwie strony, a potem zakręca. Wszystko niby się zgadza, ale okna są martwe i nie dociera do nas nawet najcichsze echo jakiegokolwiek dźwięku; również nasza kamienica jest ciemna i cicha, zupełnie jakbyśmy tylko my w niej mieszkali. Czuję niepokój. Wiki i Mikołaj wydają się jednak zadowoleni i uspokojeni. – Niezły plener na konkretną demolkę – mówi Mikołaj, a Wiki mu przytakuje. Wracamy do kawalerki po koktajle, a potem schodzimy z nimi do piwnicy, gdzie przy wejściu pod ścianą stoją zaparkowane wózki sklepowe, dość stare, pokryte już wodorostami kurzu. Ładujemy do nich broń. W jednym z nich stawiamy boomboksa. Za playlistę znowu odpowiada Mikołaj, którzy przygotował sam ekstremalny metal: kawałki Blasphemy, Deicide, Possessed, Conquerora, Black Witchery i Marduka. Rzygi, krew i sperma, zapowiedział, wymieniwszy przedtem wszystkie te debilne nazwy. Wyciągamy wózki z piwnicy, wyjeżdżamy na zewnątrz i odkrywamy, że niewiele się pomylił. Razem z podkręcaną głośnością w powietrzu narasta buczenie, urozmaicane brzmiącą jak przesypywane kartofle perkusją i gruźliczym wrzaskiem. Zaczyna się Armagedon. Zaczyna się Armagedon! Równocześnie podpalamy i rzucamy pierwsze koktajle w stronę przeciwległej kamienicy. Szkło pęka, uwalniając falę ognia, która osadza się na ścianie, a potem pnie w górę. Rzucamy dalej – tym razem celujemy w okna. Trafiony– zatopiony– rozpierdolony. Ogień przedostaje się do mieszkań. Płomienie podświetlają anonimowe wnętrza, nic nie ujmując ich anonimowości – nie słyszymy żadnych krzyków, a przez okna nie wyskakuje nikt w bieliźnie. Tylko ogień rzuca cienie na białe sufity, sięgając wyżej i wyżej. Może to wina dymu i drżącego od gorąca powietrza, ale wydaje mi się, że beton nagle zaczyna się topić, że kamienica powoli kurczy się niczym świeca, spływa na chodnik i asfalt w postaci długich, szarych glutów. Patrzymy na nasze dzieło, patrzymy na siebie i uśmiechamy się z satysfakcją. Udała nam się naprawdę niezła demolka. – Heil feminazizm! Viva vagina dentata! – krzyczy Wiki w stronę ściany ognia. – Wykastrować księży, którzy ruchają małych chłopców! Małych chłopców powinien ruchać szatan! – Mikołaj unosi w górę pięść z wyprostowanymi wskazującym i małym palcem. – I żeby seks był darmowy i zdrowy! – wtóruję moim towarzyszom. Nagle słyszę dziwny odgłos, przebijający się przez dobiegające z boomboksa metalowe tornado: jakby szuranie połączone z chóralnym jękiem. Mówię o tym Wiki i Mikołajowi. – To pewnie straż pożarna. Albo suki – mówi Wiki. – Spierdalajmy. Łapiemy za wózki i spierdalamy, a Mikołaj rzuca jeszcze za siebie, w stronę szalejącego za nimi pożaru i domniemanych prześladowców: – Chuj Lucyfera w dupę policji!
Piotr Mirski
– I am world funeral! – wrzeszczy z głośników jakiś inny Lucyfer. Biegniemy przez noc. Kółka wózków terkoczą głośno. Kolejne ulice krzyżują się ze sobą, mijamy kamienice i wbudowane w nie sklepiki, a gdzieś w oddali, nad dachami majaczą ciemne i majestatyczne kształty – drapacze chmur. Co chwilę wskakujemy na wózki i przez kilka, kilkanaście metrów dajemy się ponieść do przodu przez pęd. Biegniemy, a ogień kroczy za nami. Jeden koktajl leci w stronę wiaty autobusowej, gdzie wisi reklama banku ze stockowym zdjęciem bizneswoman; płomienie połykają szybko jej garnitur, biały kołnierzyk i doskonale nijaką twarz. Kolejny koktajl trafia w zaparkowany na chodniku samochód. Teraz widzę to dokładnie – pod wpływem gorąca metal topnieje niczym wosk lub guma, lekko sycząc i pieniąc się. Znów słyszę tamten dziwny dźwięk, tym razem bliżej, zbyt blisko. Zwalniam nieco, patrzę w mijaną właśnie przez nas przecznicę i puszczam z wrażenia wózek, który jedzie jeszcze jakieś dwadzieścia metrów do przodu, po czym przewraca się razem ze znajdującymi się w nim koktajlami. Wiki i Mikołaj hamują. Spoglądają na mnie, spoglądają tam, gdzie ja patrzę. I patrzą tam dalej. Przed nami, okrutnie wyraźny w świetle pożaru, znajduje się facet w stroju zająca. Strój jest zniszczony i brudny. Pokrywają go liczne łaty i plamy, w niektórych miejscach jest wyleniały, pełno też w nim dziur. Brakuje mu jednego ucha, a drugie zwisa smutno w dół; wygląda jak wygrzebany ze śmietnika. Takie samo pochodzenie wydaje się mieć wystająca ze stroju twarz. Czerwona niczym świeże mięso, mająca fakturę twarogu, pokryta stalowoszarym nalotem zarostu, należy do człowieka, który prawdopodobnie widział, pił i ćpał wszystko, co życie ma do zaoferowania. Z ust tego człowieka zwisa dopalający się papieros, a jego oczy patrzą na nas z mieszanką wkurwienia i znużenia. To jednak nie wszystko. Facet w stroju zająca trzyma w prawej dłoni worek. Worek jest długi na kilkanaście metrów – ciągnie się przez ulicę i znika w mroku. W środku wiją się ciała; co chwilę dostrzegam wybrzuszającą się w brązowej materii twarz lub rękę. To właśnie z worka dobiega ten chóralny jęk, który słyszałem wcześniej. Stoimy tak chwilę, aż wreszcie kończy się nastawiona przez Mikołaja płyta. Człowiek-zając wypluwa papierosa i mówi zdartym głosem: – Narozrabialiście, więc w tym roku zima zacznie się już na wiosnę. Z czarnego nieba zaczyna sypać śnieg. Najpierw białe płatki lekko i delikatnie wirują w powietrzu, niespiesznie opadając na ziemię, ale nagle zza pleców człowieka-zająca uderza podmuch lodowatego wiatru. Narastające warstwy śniegu pokrywają płonące budynki i pojazdy, wichura rozwiewa płomienie, po całej pożodze pozostają tylko anemiczne smużki dymu. Człowiek-zając odpala kolejnego papierosa, po czym odwraca się i rusza przed siebie, ciągnąc za sobą wijący się i jęczący wór. Potworne szuranie i wycie rozbrzmiewa jesz-
Więcej na: www.ebook4all.pl
Tasiemiec.S01.Complete.480p.WEB–DL.x264–NIHIL
23
Nowa Fantastyka 01/2015
cze długo, razem z obniżoną temperaturą przyprawiając nas o gęsią skórkę. Stoimy na śniegu, nie wiedząc, co powiedzieć, aż w końcu w milczeniu ruszamy z powrotem w stronę kawalerki, zostawiwszy na ulicy pozostałe wózki sklepowe z całym załadowanym do nich arsenałem. Na miejscu odkrywamy, że wraz z zimą nadeszły Święta. W mieszkaniu czekają na nas prezenty: nowe fotele, nowe krzesła, nowe biurko, nowy laptop. Nowe wszystko.
S01E04: Szybciej, kociaku, zabij, zabij, a potem napluj na jego grób i przynieś mi jego głowę! Droga przez ziemie jałowe. Jest tak cicho, że każdy krok zdaje się rozbrzmiewać donośnym echem, a kiedy ktoś z nas zakaszle, kulimy się w sobie, jakby właśnie dudnił nad nami grom. Kamienice nadają się do rozbiórki – z powybijanych okien zieje pustka, a potężne wyrwy w murach odsłaniają tylko nagie i osmalone ściany. Stojące obok nich latarnie są albo połamane, albo poskręcane w fantastyczne supły; samochody też zniszczono. Chodniki i asfalt zniknęły, pozostawiając po sobie twardy i popękany grunt. Idziemy przez ten księżycowy krajobraz, a nad nami wznosi się ciemnoszare niebo. Jego czerń wyblakła, nie widać jednak ani słońca, ani gwiazd, ani chmur. Ponadto wydaje się dziwnie płaskie, nie czuć w nim przestrzeni, jakby wcale nie było niebem, tylko sufitem. Jałowe ziemie, wyjałowiona rzeczywistość. Prowadzi nas Mikołaj. Kilka godzin temu znalazł w kawalerce schowaną za kaloryferem mapę z zaznaczonym na niej czerwonym krzyżykiem, który podpisano: „Jądro Ciemności”. – Wygląda na to, że przepowiednia 2012 roku spełniła się z pewnym opóźnieniem – mówi Wiki. – To niemożliwe – odpowiadam jej. – Wtedy miało dojść do przebiegunowania Ziemi lub zdarzenia z inną planetą. Gdyby naprawdę tak się stało, to albo wszystko znajdowałoby się już pod wodą, albo bylibyśmy tylko kosmicznym pyłem. To bardziej wygląda mi na rezultat jakiejś wojny lub ataku terrorystycznego. Z czasem zabudowania się przerzedzają, zastępowane przez wypalone pustkowie, na którym walają się złom i gruz. Wciąż nie widać żywej duszy, nasze bębenki niezmiennie atakuje cisza. – Zaraz będziemy na miejscu – informuje Mikołaj. Jeśli wierzyć mapie, Jądrem Ciemności jest masywny, przysadzisty budynek, który – zanim ktoś zmienił go w poznaczone śladami eksplozji architektoniczne widmo – mógł być gmachem sądu lub urzędem. Wchodzimy po schodach, spoglądamy przez chwilę w najeżone szkłem resztki okien i na pokryte sadzą oraz pęknięciami ściany, a potem przechodzimy przez szeroki, pozbawiony drzwi próg. W środku, pośród monumentalnego hallu, który pewnie wypełniał kiedyś tłum znerwicowanych petentów, panuje półmrok. Podłogę pokrywa bajzel: szczątki dokumentów, sprzętów i mebli, drzazgi, połamany i pogięty plastik, popiół, stopiona z różnych materiałów, ubita i pokruszona masa, która chrzęści nam pod stopami. Na boki rozchodzą
się korytarze, jest dziura po windzie, są też szerokie schody. Z ich strony słyszymy donośny, podbity echem głos: – Niech będzie pochwalony krwiożerczy Budda, patron ludzkich bestii! Patrzę w górę i widzę, że schodzi ku nam jakiś mężczyzna. Nosi wojskową kurtkę, obszerne białe spodnie, jakby wzięte od pidżamy, a także turban. Ma też siwiejącą brodę i parę błyszczących w mroku oczu. Zbliża się coraz bardziej i nagle iskra przeskakuje między neuronami w moim mózgu: już wiem, kim jest. Idzie ku nam pieprzony Osama bin Laden. – Mówiłem, że ten cały pierdolnik to wynik wojny – szepczę do Wiki i Mikołaja. – Osama zafundował naszej cywilizacji nuklearny dżihad. – Niech będzie pochwalony krwiożerczy Budda! – woła jeszcze raz Osama i rozkłada szeroko ramiona w geście gościnności, jakby nie był groźnym i martwym terrorystą z obcego kraju, tylko nabzdryngolonym i rubasznym krewnym, witającym w swoich skromnych progach dawno nie widzianych członków rodziny. – ...pochwalony... – odpowiadamy, połykając spółgłoski, zaskoczeni i onieśmieleni. W końcu wita nas największy badass współczesnej popkultury, pewnie bylibyśmy mniej speszeni w obliczu Dartha Vadera, Saurona i Jokera razem wziętych. – A więc przyszliście tu, aby poznać, czym jest Jądro Ciemności? – Tak, tak, pewnie, oczywiście – odpowiadamy już nieco śmielej. – W takim razie w drogę! – zakrzykuje, odwraca się i roztańczonym krokiem kieruje się z powrotem w stronę schodów. Zatrzymuje się u ich podnóża, spogląda na nas figlarnie znad ramienia, puszcza oko, a potem wybucha śmiechem. My też się śmiejemy, już całkowicie wyluzowani i uwiedzeni przez szczeniacko-szołmeński urok Osamy. Naprawdę wygląda na fajnego, serdecznego faceta. Ruszamy za nim do góry wzdłuż kolejnych, krzyżujących się korytarzy. Osama jest tylko majaczącą przed nami plamą, zagęszczeniem ciemności, które wskazuje drogę pośród cieni i śmieci. Co jakiś czas słyszę dobiegające z oddali echo czyichś głosów, ale nie potrafię wychwycić treści lub pojedynczych słów: mogą to być strzępki rozmów lub krzyków. W końcu dochodzimy do drzwi przyozdobionych białą kartką, na której ktoś napisał zielonym, fluorescencyjnym flamastrem: „Jądro Ciemności”. – No dobra, cukiereczki, bawcie się dobrze – mówi Osama, po czym obejmuje równocześnie całą naszą trójkę i bardzo mocno przytula, jak magicznie ożywiony i powiększony pluszowy miś. Po długiej, ciasnej i ciepłej chwili otwiera wreszcie drzwi i po kolei wpuszcza nas do pogrążonego w ciemnościach pokoju. Idę jako ostatni i w momencie, kiedy słyszę za sobą trzask zamka, nagle zapala się światło. – O w ciasny odbyt... – szepcze Mikołaj. Przed nami znajduje się obrazek z rodzaju In-Your-Face. Pokój jest nieduży i zaskakująco czysty, a na jego środku stoi drewniany stół. Na stole leży na oko dziesięcioletni chłopak, unieruchomiony za pomocą obejmujących kostki i nadgarstki metalowych klamer. Szczupły i całkowicie
Więcej na: www.ebook4all.pl
24
nagi, zdaje się być pod wpływem zamulaczy – niby co kilka sekund unosi głowę, niby mruga powiekami i porusza ustami, ale są to ruchy przestarzałego, wyrzuconego na śmietnik androida. Obok znajduje się mniejszy stolik, na którym postawiono ogromną, ozdobną tacę. Leżą na niej kolejno: nóż, młotek i siekierka, wszystkie wypolerowane i błyszczące w świetle żarówki niczym przygotowane na ucztę sztućce. Jądro Ciemności. In. Your. Face. Już wiem, po co tu przyszliśmy. Przyszliśmy tu, aby zabawić się w inkwizytorów. Zahipnotyzowany, mający w głowie białe światło, podchodzę na środek pokoju i biorę z tacy nóż. Obracam go w ręku – jest lekki jak powietrze i przez chwilę myślę, że nie jest wcale realnym przedmiotem, tylko projekcją mojej woli – a potem przytykam go do klatki piersiowej chłopaka, pokrytej bardzo cienką i bladą skórą, spod której prześwitują żebra i mostek. Przyciskam ostrze, po bieli ścieka kropla czerwieni. Chłopak obraca głowę w moją stronę i wystękuje kilka samogłosek; może nie jest naćpany, tylko upośledzony. Ciągnę ostrze ku dołowi, zostawiając na skórze krwawą linię, potem z tego samego punktu kreślę jeszcze jedną linię, a obie łączę za pomocą trzeciej. „A”. Czas na „B”. I „C”. Kiedy przymierzam się do „D”, Wiki odpycha mnie na bok i, wziąwszy najpierw potężny zamach, miażdży młotkiem skurczone od zimna genitalia. Chłopak strzyka śliną i wgryza się w dolną wargę, a jego oczy uciekają w głąb czaszki. Przychodzi czas na Mikołaja: pewną ręką odcina siekierką jego prawą stopę. Kończyna wiruje w powietrzu – przez magiczne pół sekundy widzę wyraźnie wystającą z krwawej masy białą kość – po czym ląduje na podłodze. Światło w mojej głowie zmienia się w ogień. Rzucamy się w trójkę na chłopaka: dźgamy go, tłuczemy, kroimy, szatkujemy, obdzieramy ze skóry, miażdżymy na proch, wydłubujemy oczy, wbijamy palce w oczodoły i sięgamy do samego mózgu, kastrujemy, gwałcimy, wyrywamy zęby, szczamy w usta, sramy na klatę, wyrywamy żebra, wyciągamy sznur jelit, dziurawimy płuca, ściskamy w dłoniach serce, a potem je też wyrywamy i rozdeptujemy niczym konwulsyjnie podskakującą żabę. Rzucamy na ziemię unurzane w płynach organicznych narzędzia. Dyszymy ciężko. Wyciągam papierosa, zapalam go i czuję, że dym mnie uskrzydla, wypełnia spokojem i poczuciem satysfakcji. Po żadnym seksie nigdy tak dobrze się nie czułem. Wreszcie zaczynam rozumieć znaczenie nieprzyjemnie brzmiącego słowa „zaspokojenie”. Wiki i Mikołaj też palą. Wydają się równie szczęśliwi co ja. Nagle zerkam na zwłoki chłopaka i krztuszę się dymem. Zniknęła krew, zniknęły wnętrzności, zniknęły rany. Chłopak żyje: cienka i blada skóra dalej obciąga kości i narządy wewnętrzne. Narządy, które czekają, aż się nimi zajmiemy. I znowu: dźgamy go, tłuczemy, kroimy, szatkujemy, obdzieramy ze skóry, miażdżymy na proch, wydłubujemy mu oczy, wbijamy palce w oczodoły i sięgamy do samego mózgu, kastrujemy, gwałcimy, wyrywamy zęby, szczamy w usta, sramy na klatę, wyrywamy żebra, wyciągamy sznur jelit, dziurawimy płuca, ściskamy w dłoniach serce, a potem je
Piotr Mirski
też wyrywamy i rozdeptujemy niczym podskakującą wciąż żabę. Tym razem robimy to jednak bez tamtej euforii, już nieco zmęczeni i poirytowani. Tym razem to nie rozrywka. To wyzwanie, może nawet obowiązek. Po wszystkim stoimy i patrzymy uważnie na rozwleczone po pokoju zwłoki. Czekamy i pilnujemy. Nagle, w ciągu jednego mrugnięcia, cały bałagan znika, a chłopak znów materializuje się na stole. Żadnych efektów specjalnych, żadnych nawlekających się na siebie tkanek, ścięgien supłających się na kościach lub gałek ocznych kiełkujących w krwawych dziurach oczodołów. Po prostu: pstryk, hokus-pokus, czary-mary. Był martwy, jest żywy. – Do dupy z taką robotą! – krzyczy Mikołaj i rzuca wściekle siekierkę za siebie. Przedmiot odbija się od ściany, wiruje w powietrzu, aby spaść w dół i wbić się w podłogę z dziwnie melodyjnym dźwiękiem, który sprawia, że zaczynają boleć mnie zęby. Skrzypnięcie drzwi. Odwracamy się i widzimy, że do środka zagląda Osama. Iskierki tańczą mu w oczach, zupełnie jakby był wujkiem, który nakrył trójkę siostrzeńców na nie do końca dozwolonych figlach. – I jak tam zabawa? – zagaduje. – Pamiętajcie tylko, że zostało wam piętnaście minut harców. Johnny nie może pracować dłużej niż godzinę dziennie. Tak stoi w naszej umowie, rozumiecie, a nie chcę, żeby do dupy dobrały mi się amerykańskie związki zawodowe. Jeszcze wysłaliby przeciwko mnie komandosów. – Osama mruga i zaczyna się śmiać, a my śmiejemy się z nim, bo może nie udało nam się zabić Johnny'ego, może jesteśmy wykończeni i sfrustrowani, ale po prostu nie potrafimy, naprawdę nie potrafimy oprzeć się urokowi tego faceta.
Odcinek specjalny: Poznajcie Połamanych part II Poznaliśmy się na imprezie u Wiki. Planowała raczej kameralny wieczorek w dość obszernej kawalerce, którą opłacali jej rodzice, ale – ku jej radości i satysfakcji – wszystko rozrosło się do nieoczekiwanych rozmiarów. Ja i Mikołaj trafiliśmy tam przypadkowo. Banał: ktoś znał kogoś, kto znał kogoś innego, i ten ktoś zaprosił każdego z nas na imprezę. Ja poszedłem tam z desperacji, a Mikołaj – z nudów. Domówka zaczęła się o dwudziestej, a o dwudziestej trzeciej na miejscu był już taki tłum, że przybycie chociażby jednej osoby więcej spowodowałoby zapadnięcie się podłogi. Ludzie ocierali się o siebie jak zboki w japońskim autobusie, jeden gasił drugiemu fajkę na plecach, wódkę pito nawet w kiblu, przez co zawsze sikało się pod przeszklonym spojrzeniem kilku osób. Była wiosna, więc część towarzystwa poszła łoić do pobliskiego parku. Nie miałem pojęcia, czemu jeszcze do drzwi nie puka policja z gotowym mandatem. Przez pewien czas Wiki brylowała w towarzystwie, ale w pewnym momencie pojawiło się u niej tyle obcych osób, że nikogo już nie obchodziło, kto tu rządzi i kim jest ta dziewczyna w wielkich pinglach i pstrokatych szmatach. Pito, palono, wciągano, łykano i rzygano, a Wiki gasła i marniała, czując się znów niepopularną brzydulą, którą była
Więcej na: www.ebook4all.pl
Tasiemiec.S01.Complete.480p.WEB–DL.x264–NIHIL
25
Nowa Fantastyka 01/2015
w ogólniaku. Kiedy w pełni uświadomiła sobie, że prawie wszyscy mają ją w dupie, a ona nie jest w stanie ich wyprosić, zaszyła się gdzieś w kącie z komiksem na kolanach. Ja i Mikołaj też nie bawiliśmy się zbyt dobrze. Kolega, który mnie zaprosił, dość szybko się zmył. Nikt do mnie nie zagadywał, a ja nie miałem nigdy umiejętności łatwego nawiązywania kontaktów, stałem więc pod ścianą z flaszką w ręku i coraz częściej myślałem o powrocie do domu. Mikołaj błyskawicznie się upił i zaczęło mu odwalać: połykał zapalone papierosy, prowokował ludzi do bójki, wykrzykiwał teksty metalowych utworów. Nie pamiętam, jak to się stało, ale nasza trójka, poddana mniejszemu lub większemu ostracyzmowi, odnalazła do siebie drogę przez potłuczone szkło, pogniecione puszki, dym i smród potu. Chyba próbowałem poderwać Wiki, a ona przerwała mi w pół słowa i zaczęła wykład o inteligentnym popie. Chyba Mikołaj powiedział do mnie, że wszystkie kobiety to kurwy, a ja spytałem go z nadzieją w oczach, czy też woli wizyty u dziwek od normalnych związków. I tak to poszło. Ja wylewałem pijackie żale, Wiki wymądrzała się, a Mikołaj próbował nas szokować. Opowiadaliśmy o swoich marzeniach, fantazjach, wstydliwych przyjemnościach i krwawych żądzach. Impreza trwała dalej. Ktoś wlał sobie do gardła litr kwasu solnego, a potem zrzygał się czarno-czerwono-żółtą tęczą, ktoś inny chodził po mieszkaniu z wielką strzykawką i wpuszczał wszystkim w żyły środek do udrażniania rur. Dwa karły uprawiały pod biurkiem seks analny, na żyrandolu wesoło huśtał się martwy kot, po podłodze krążyła ławica nakręcanych sztucznych szczęk, które podgryzały ludziom kostki do krwi. Impreza trwała dalej, a my gadaliśmy, ćpaliśmy i piliśmy. W końcu wszyscy umarli lub poszli do domu, a my uprzątnęliśmy jako tako kawalerkę. Na zewnątrz noc pożerała miasto, cienie ściekały po szybach niczym brudny deszcz, świat zdawał się powoli kurczyć do rozmiaru tych czterech ścian, przedpokoju, kuchni i kibla. Wiki włączyła laptopa i ustawiła na playliście seriale, ja i Mikołaj otworzyliśmy po browarze. Zostaliśmy, aby bawić się dalej.
S01E05: Lęk i odraza w ostatniej kawalerce na Ziemi Koniec zabawy. Ta karuzela kręciła się o wiele za długo. Świat zmienił się w wielobarwną smugę, mamy mroczki przed oczami i chce nam się rzygać od nadmiaru wrażeń. Teraz potrzebujemy tylko spokoju. Potrzebujemy czegoś więcej niż chwilowego zapomnienia. Potrzebujemy nicości. Chcemy być skuteczni. Sprawdzamy w szafce w kuchni i – alleluja! – jest tam taki zapas psychotropów, że starczyłoby dla dwóch domów wariatów. Po otwarciu szafki z lekami zalewa nas fala srebrnych opakowań z różnokolorowymi pigułkami, w której przez dobre kilka minut nurkujemy i baraszkujemy jak dzieciaki w basenie z plastikowymi piłkami. Zabieramy do pokoju tyle, ile jesteśmy w stanie zmieścić w dłoniach oraz kieszeniach. Przez następne kilkanaście minut zajmujemy się łykaniem i popijaniem, ły-
kaniem i popijaniem, łykaniem i popijaniem, a kiedy mamy już przepełnione brzuchy, przechodzimy do etapu numer dwa: do przyniesionych z łazienki żyletek. Pomagamy sobie nawzajem. Ja Wiki, Wiki Mikołajowi, Mikołaj mnie. Po chwili niezręcznego obmacywania, piłowania żył i posykiwania z bólu jesteśmy już gotowi do dalszej drogi. Zapadamy się w fotelach i krwawimy, krew wsiąka w materiał. – I co czujecie? – pytam Wiki i Mikołaja słabym głosem, bo sam – oprócz dziwnego niepokoju, lekkich nudności i pieczenia w miejscu cięcia – nie czuję w zasadzie niczego. – Nie jestem pewna – odpowiada Wiki. – Co chwilę mam wrażenie, że coś się do mnie bezszelestnie podkrada, ale może to tylko takie wrażenie. – Chuja czuję – mówi Mikołaj. – Nawet bólu. – Może to przez te leki – odpowiadam po chwili namysłu. – Może tak naprawdę wijemy się z bólu, ale psychotropy tak nas zgłuszyły, że wciąż nam się wydaje, że siedzimy sobie wygodnie w fotelach. – Może – mówi Wiki. – Może – mówi Mikołaj. Mimo przedłużającego się oczekiwania coraz bardziej upewniam się w tym, że podjęliśmy właściwą decyzję, że śmierć to dla nas właściwy wektor, ostateczna granica, którą musimy wreszcie przekroczyć. Dragi, seks, rebelia, przemoc – to wszystko niezła zabawa, ale trzeba w końcu dorosnąć i stawić czoła sprawom ostatecznym, trzeba przebić się na drugą stronę. Już niedługo wydostaniemy się z tego świata pozorów, spojrzymy w twarz pustce i staniemy się jednością z oceanem ciemności, który wciąż podmywa i drąży wszystko to, co niektórzy mają za niepodważalne: rodzinę, religię, karierę. Już niedługo. Czuję postępujące od stóp w górę odrętwienie, całą armię małych szpileczek wbijanych w kolejne partie ciała. Powoli staję się martwą naturą, odlewem człowieka wkomponowanym w postimprezowy chlew, równie żywym, co roztrzaskana butelka po piwie lub zaschnięta na podłodze konstelacja pawia. Próbuję spojrzeć na Wiki i Mikołaja, ale uświadamiam sobie, że niczego nie widzę. Dryfuję pośród nieskończonej czerni. Czy to już się stało? Czy moja świadomość oderwała się od materialnego świata i zaraz na dobre rozwieje się niczym dym z dogaszonego w popielniczce papierosa? Trzepoczę powiekami i znów widzę pokój. Podnoszę rękę i – chociaż jest cała obolała i słaba – wciąż mam w niej czucie. Nic się nie stało. Wiki i Mikołaj też żyją i też są wkurwieni. Mikołaj podnosi się i wychodzi z pokoju. Słyszę trzaśnięcie drzwiami, echo stóp na klatce schodowej i trzaśnięcie kolejnych drzwi – prawdopodobnie tych do piwnicy. Po około dziesięciu minutach Mikołaj wraca z kanistrem benzyny. Ciągle upuszcza go na ziemię, bo ma przecież poderżnięte żyły, więc pomagamy mu wnieść go na środek pokoju i wzajemnie oblać się jego zawartością. Nie jestem przekonany co do tego rozwiązania – wolałbym poczekać, aż psychotropy zaczną działać – ale Wiki i Mikołaj wydają się zdeterminowani. Rozsiadamy się ponownie w fotelach. Już mamy zaczynać samospalenie, jednak pojawia się kolejny problem: Mikołaj
Więcej na: www.ebook4all.pl
26
nie może odpalić zapalniczki. Znowu te nadgarstki. Po raz kolejny wstajemy, aby mu pomóc. Nachylamy się nad zapalniczką jak nad skomplikowaną maszynerią zesłaną nam przez obcych. Niestety, zwiotczałe palce ciągle ześlizgują się z krzesiwa. W końcu stawiam zapalniczkę na parapecie i próbuję przesunąć zębatkę górnymi trzonowcami. Wydaję z siebie śmieszne odgłosy, a ślina cieknie mi po brodzie, ale wreszcie się udaje. Gdzieś w środku przeskakuje iskra i podpala moją ociekającą benzyną twarz. Wybuch. Lecę do tyłu, ale nie uderzam w ścianę, bo ściany chyba już nie ma, spaliła się jak kartka; niesiony siłą eksplozji, wiruję w oceanie ognia. Wiekuista biel, Boski żar. Oczyszczenie. Poczucie, że znikam, ale nie tak, że gasnę i tonę, tylko że napędzany niewyobrażalną energią lecę do góry, w stronę Słońca, a kiedy tam docieram, wibruję tak mocno, że składające się na mnie cząsteczki odrywają się w postaci chmury iskier, aż w końcu mnie nie ma, bo nie ma już więcej cząsteczek, wyczerpuję się, zostawiając po sobie skupisko gorącego powietrza, stygnący ślad po człowieku. Właśnie to się ze mną dzieje. Właśnie to się ze mną stało. Nagle słyszę głosy. Głosy, które zdają się dochodzić z eteru, zaświatów lub po prostu mojej głowy. Głosy, które chrzęszczą, skrzeczą i piszczą, które zdają się na zmianę należeć do osób bardzo młodych i bardzo starych, ludzi i bestii. Głosy, które mówią o mnie i moich towarzyszach. – Szmaciarze. – Nieudacznicy. – Mentalne kaleki. – To przestaje być nawet śmieszne. – Smutek i żałość, coś niesmacznego. – Przesadzacie. – Naprawdę chciałbym, żeby już wszyscy umarli. – Przesadzacie, po prostu oczekujecie zbyt wiele. Ja akurat bawię się świetnie. Światło gaśnie, szarzeje, czernieje. Pokój jest zdewastowany, tak samo jak ja. Ściany są osmalone, moje ręce są osmalone, na podłodze leży popiół, moje ubranie jest popiołem. Powietrze drży jeszcze od wybuchu, okna zostały wybite, znajdująca się za nimi ciemność tłustymi falami wlewa się do pokoju. Nie ma mebli, nie ma laptopa, są za to kłęby dymu. Widzę przez nie Wiki i Mikołaja. Siedzą przy ścianach z kończynami rozrzuconymi na boki niczym u marionetek, mają spalone włosy i brwi. Chcę do nich coś powiedzieć, coś w stylu: „Może spróbujemy wejść na dach i skoczyć”, ale w gardle chrzęści mi gruz; nie mogę mówić. Mogę tylko patrzeć przed siebie i myśleć o życiu: o sercu, które nieśmiało bije w klatce piersiowej, o ostrożnie nadymających się płucach, o krwi wciąż płynącej w żyłach niczym błotnista woda w ścieku. Nie wiem, ile to trwa, nie wiem, jak długo siedzimy tak bez ruchu, wiem za to, jestem tego pewien, że znowu słyszę głosy. – To już? Tylko tyle? – Wiedziałem, że to wszystko chujowo się skończy. – Trzeba było dać sobie spokój po pierwszym odcinku. – Trzeba było w ogóle tego nie oglądać. – Dajcie im jeszcze jedną szansę. Ja bardzo chętnie zobaczyłbym, jak dalej potoczą się ich losy.
proza polska
S02: Czołówka Niech życie będzie serialem. Takim z nowej generacji programów telewizyjnych; takim kręconym za wielkie pieniądze i przez wielkie nazwiska; takim, w którym splatają się różne gatunki i tematy: polityka, seks i religia; takim o bohaterach z pogruchotanymi kręgosłupami moralnymi; pełnym transgresji i przeżyć granicznych; takim jak Rodzina Soprano, Dexter, Californication, House of Cards i największe arcydzieło z nich wszystkich: Breaking Bad. Niech życie będzie serialem. Niech życie będzie rollercoasterem. Jazda! Kraków–Szczecin–Kraków, grudzień 2012 – styczeń 2013
Piotr Mirski Rocznik 1987. Doktorant w Instytucie Sztuk Audiowizualny UJ, gdzie przygotowuje pracę o paranoi w kulturze Stanów Zjednoczonych. Krytyk filmowy współpracujący z takimi tytułami jak: Dwutygodnik.com, Interia, „Kino” i „EKRANy”. Opowiadania publikował m.in. w „Czasie Kultury”, „Ha!arcie!” i antologii „Oblicza grozy” – oraz „Nowej Fantastyce”. Jego „Drobnoustroje" (NF 9/13) zostały wyróżnione w naszym konkursie literackim na XXX-lecie pisma i zdobyły nominację do nagrody im. J. Zajdla. „Tasiemiec” to tekst jeszcze gęstszy, szokujący, wyzywający. A jednocześnie to literacka transgresja na poważnie, gore, które nie jest tylko „krwawą sztuką dla sztuki”. Jeśli dodać do tego, że nakreślony tu obraz „Pokolenia Połamanych” jest tak samo przejaskrawiony co przejmujący, to stanie się jasne, czemu właśnie nim otwieramy „Nowe perspektywy”. (mc)
Więcej na: www.ebook4all.pl
27
proza polska Nowa Fantastyka 01/2015
Dybuk Piotr Nesterowicz
C
hłopiec wykrada się o świcie. Pies go nie zdradza, tylko odprowadza zaniepokojonym spojrzeniem, gdy cicho wybiega z domu, przemyka przez podwórze, przebiega wyłożoną brukiem drogę i kryje się w cieniu topoli, które rosną po obu stronach alei. Zanim ktoś go dostrzeże, niknie w gęstym sadzie, który ciągnie się na wiorstę od kolonii, aż po las na górce. Nad jego głową kwitną antonówki, szare i złote renety, jabłka kościelne, gruszki bonkrety i cytrynówki, wiśnie i śliwy.
na środek pokoju. Mówił krótko i prosto, każde słowo miało wagę. Owszem, ulegli po wielokroć, rzucił szczerze, bezpośrednio. Wina jednak nie leżała w złych planach, w zdradzie czy w braku odwagi, tego nigdy nie ważyłby się im zarzucić. Przyczyna leżała w niepamięci. Skarleli, porzucili obyczaj przodków. Zapomnieli o rytuale, który aż po wiedeńską wiktorię zapewniał szlachcie zwycięstwa od czasów pierwszych Sarmatów. ***
1. Szczęsnowicz wierzył w Boga, cenił Honor, a najbardziej kochał ją. Była z nim, gdy zakładał odświętny kaftan i szedł do kościoła na sumę w niedzielę. Nocą leżała obok, przytulona do grubej puchowej poduchy. Opierała się o spróchniałą framugę obory i przyglądała, jak karmił świnie. A teraz, obnażona, leżała na jego kolanach. Tłoczyli się w kuchni w piętnastu, ledwo starczyło miejsca na ławach, zydlach i dwóch krzesłach wniesionych z sypialni. Było mrocznie, choć to słoneczny początek maja, okno zdawało się zbyt małe, by rozświetlić wnętrze. Okopcona lampa niewiele pomagała, mimo że wyjątkowo zgodził się podkręcić knot. Miszkienicki przywiózł z Grodna wieści. Duszno było od potu, palce irytująco bębniły po stole, uszy gryzło szuranie nóg po drewnianej podłodze, którą dopiero co wyszorowała Szczęsnowiczowa. Nadszedł czas, teraz albo nigdy, koniec przygryzania wąsów, dłonie same zaciskały się w pięści. Powstanie gotowe, miejsce zbiórki ustalone, cele wyznaczone, dni dzieliły ich od sygnału. Długo na to czekali, powinni się cieszyć, a tu zamiast entuzjazmu kuchnię wypełniał niepokój, nerwowo skrobali brody i ze wszystkich sił starali się nie patrzeć w kąt koło pieca. Tamten cały czas stał, chociaż obok czekało na niego wolne krzesło. W cieniu majaczyły czarne włosy, ciemna twarz przecięta blizną, wąskie usta i żarzące się oczy; to od tego spojrzenia tak przebierali brudnymi butami. Jedynie Szczęsnowicz siedział spokojnie, chociaż opanowanie zawdzięczał temu, że ukochana szabla naga wyginała się pod jego palcami. Nawet Miszkienicki, który przyjechał z nim z Grodna, niepewnie kręcił się na zydlu. Dlatego tyle gadał, aż przerwał mu zniecierpliwiony Eysmont. Głośno powiedział to, co myślało wielu. Nie pierwszy raz mieli plany, mapy i zapewnienia. Ostatnio wszystko było przemyślane, a koniec końców samotnie stawiali czoła Moskalom pod Waliłami. Miszkienicki mruknął pod nosem coś o czarnowidztwie, ale tchórzostwa Eysmontowi nie zarzucił, bo chociaż ten był ewangelikiem czy też kalwinem jakimś, to rodem dorównywał każdemu z tych, którzy siedzieli wokół kuchennego stołu. Wszyscy wiedzieli, że dziad Eysmonta osłaniał w Królowym Moście odwrót Napoleona spod Moskwy, ojciec w trzydziestym pierwszym walczył pod Sokołdą, a on sam dobrze się bił w sześćdziesiątym trzecim właśnie pod Waliłami. Niechętnie kiwali więc głowami, kiedy Eysmont wyliczał swoje wątpliwości, a gdy skończył i ciężko usiadł na ławie, cisza w kuchni stała się jeszcze ciemniejsza. Wówczas nieznajomy odezwał się po raz pierwszy. Szczęsnowicz zaskoczony wstrzymał rękę, którą zataczał pieszczotliwe kręgi, broń omal nie zsunęła mu się z kolan. Miszkienicki skulił się na zydlu, a mężczyźni mocniej zacisnęli ręce na grubo ciosanych poręczach ław. Wysłannik nie drgnął na krok w swoim kącie, ale im zdawało się, że wyskoczył
Gdyby było lato, może skusiłyby go soczyste jabłka i gruszki tak słodkie, że ślinka ciekła. Wdrapałby się na niskie gałęzie i konkurując ze szpakami, wybrał najdojrzalsze wiśnie. Lecz jest maj i jemu nie owoce w głowie. Pędzi przez sad, na chwilę zatrzymuje się pod starą śliwą, tam pod pniem ma ukrytą wędkę, puszkę z czerwonymi robakami i siatkę. Zbiera je pośpiesznie, rozgląda się, czy nikt go nie widzi, i czym prędzej wbiega do lasu. Jankiel gna, jakby się bał, że karasie, które kryją się w gliniance po drugiej stronie wzgórza, znikną gdzieś, nie czekając na jego haczyk.
2. Nigdy nie słyszeli o poświęceniu krwi, ale gorliwie kiwali głowami. Oni zawsze byli wierni tradycji, krew z krwi, na całej Grodzieńszczyźnie nie znalazłbyś szlacheckich rodzin z lepszymi rodowodami. Tak, zgodzili się ochoczo, należało przywrócić ten obrządek, skoro Piastom, Jagiellonom i Wazom zapewniał tak wspaniałe sukcesy, dzięki niemu i oni zwyciężą; po raz pierwszy swobodniej poruszyli się na ławach. Szczęsnowicz też się wyprostował na swoim zydlu, mocniej ujął rękojeść, uniósł broń i przytulił do siebie, aż ostrze błysnęło w promieniach padających przez okno. Jeden tylko Eysmont, wieczny malkontent, skrzywił się, zapytał o to, co inni od siebie pośpiesznie odepchnęli: czyją krew mieliby przelać w obrządku z daleka śmierdzącym pogańskimi gusłami? Znowu zapadła cisza, entuzjazm niemrawo osiadł na podłodze wyczyszczonej rękami Szczęsnowiczowej. Ciężko spojrzeli na Wysłannika, wstrzymali oddech, bojąc się wyroku. Jego słowa poraziły ich bezlitośnie. Krew dziecka, inna droga nie istniała. Huknęło wtedy, wszyscy podskoczyli wystraszeni, a to Miszkienicki potoczył się po podłodze. Pękła noga stołka, grzmotnął na deski, pośpiesznie się zerwał, wymamrotał coś pod nosem i kucnął w kącie za stołem. Szczęsnowicz odprowadził go złym spojrzeniem, zydel nie był nowy, nogi rzeczywiście w nim spróchniały, ale żeby tak mu meble niszczyć? Innym razem by tego płazem nie puścił, ale Wysłannik, niezrażony wypadkiem Miszkienickiego, mówił tymczasem dalej. Proporce skropione krwią dziecka, broń w niej zanurzona, mundury nią oznaczone dadzą im powodzenie w walce z dziesięciokroć nawet silniejszym zaborcą. Miszkienicki kucał, nigdzie już spaść nie mógł, nic więc nie przeszkadzało, kiedy ważkie słowa Wysłannika opadały na barki mężczyzn. Przygarbili się, zmarszczyli czoła, niepewnie spojrzeli
Więcej na: www.ebook4all.pl
28
po sobie; zastanawiali, czyje dziecko tamten miał na myśli. Bóg, Honor i Ojczyzna, za to każdy gotów był umrzeć, ale swoje dziecko poświęcić? Szczęsnowiczowi, który teraz ściskał szablę nerwowo, jakby to ona miała zostać ofiarowana, zdało się, że wąskie, zaciśnięte wargi przybysza wykrzywił uśmiech. Nie, nie musieli poświęcać swoich synów, nie mieli toczyć krwi z córek, nawet nie powinni, bowiem by rytuał zadziałał, potrzebne jest dziecko niewiernego. Zgodnie westchnęli z ulgą, jakby ćwiczyli to od lat, niczym dawny kościelny chór proboszcza z Szudziałowa, zanim Moskale za powstanie nie zlikwidowali parafii. Boże, żeby zwyciężyć, żeby uwolnić Ojczyznę, wystarczyło złapać Żydka albo Muslima, wsadzić do beczki nabijanej gwoździami, potoczyć gdzieś na ubocze, tylko ostrożnie, by
Piotr Nesterowicz paliński
krwi nie uronić. Uśmiechy wróciły na wąsate oblicza, w chacie zrobiło się jaśniej, lampę już można było przykręcić, majowe słońce świeciło wystarczająco mocno. I tylko ten Eysmont znowu się podniósł, ale Snarski doskoczył do niego i głośno zapytał, czy może krew kacerza też się nada, skoro Eysmonta dzieciak był w odpowiednim wieku. Prawie bić się zaczęli, bo waśń między nimi była, od kiedy Eysmont kupił na licytacji majątek w Usnarzu, rodowej wsi Snarskich. Szczęsnowicz przyglądał się temu z niepokojem, mogli garnki z pieca poprzewracać albo juchą poplamić deski, które dopiero co Szczęsnowiczowa na kolanach piaskowała. Na szczęście Wysłannik zrobił krok, pierwszy raz się z tego kąta przy piecu wysunął. Najlepszy byłby Żydek, obwieścił, krew pierwszych zdrajców największą moc miała. Radośni wyszli na podwórze. Najprzedniejsza szlachta Podlasza, ich pradziadowie walczyli pod Chodkiewiczem, Żółkiewskim, Sobieskim i Lubomirskim, prawdziwi obrońcy Boga, Honoru i Ojczyzny. Rozgonili kury biegające pod chatą, zaszurali nogami na piaszczystej drodze, kurz uniósł się wysoko, sucha była ta wiosna. Szczęsnowicz zatrzymał się w drzwiach, odprowadził ich wzrokiem, ostatni raz pieszczotliwie przejechał śnieżnobiałą chustką po głowni ukochanej szabli. I wrzasnął na Szczęsnowiczową, bo znowu nie upilnowała świniaka, który wszedł w szkodę w ogrodzie. *** Ale ma szczęście, branie trafia się od razu! Podrywa wędkę, zacina rybę, ciężka jest, ramiona mu drżą, brakuje sił, by utrzymać kij i zaciągnąć żyłkę. Nie poddaje się jednak, zapiera nogami o kamień i ciągnie. Ryba się rzuca, prawie zrywa z haczyka, ale już ją ma przy brzegu, trochę wysiłku i jest jego. Pierwszy karaś w tym roku cudnie trzepocze na trawie białym brzuchem, błyszczy czerwienią u nasady płetw, skrzy się miodową łuską na grzbiecie. Rany, może ważyć nawet trzy funty, chłopiec z głośnym śmiechem skacze wokół ryby. Nad glinianką jest sam, tak przynajmniej mu się wydaje, chociaż podekscytowany zdobyczą nie zagląda tam, gdzie wysokie drzewa rzucają głęboki cień.
Jarek Musiał
3. Na wozach piętrzyło się bogactwo Palestyny. Plac przy stawie pęczniał od fur, których ze dwadzieścia stało pod murowaną szkołą, łaźnią i domem modlitwy, a drugie tyle czekało na topolowej alei. Same solidne furmanki, na grubych kołach, każda zaprzężona w parę koni. Na furach piętrzyły się skrzynki i bańki ze śmietaną, masłem i serami, które w Sokółce i Kuźnicy cieszyły się szalonym powodzeniem, kosze z jajkami, drobiem, ostatnimi owocami wyciągniętymi z głębokich piwnic, i jeszcze garnce miodu, flaszki wódki, beczki piwa. Zdawało się, że cała kolonia wyruszała na wtorkowy targ do Kuźnicy, niemal wszyscy wylegli na plac, a przecież w Palestynie stało dwieście domów, rzadko która wieś na Podlaszu mogła się z nią równać. Czekali na Abrama Eksztejna. Wreszcie wyłonił się zza wozów, wysoki i barczysty, należał do tego rodzaju, co z wiekiem rośnie w krzepie. Sprężystym krokiem mijał furmanki. Kiedy poklepał swojego brata, który nie był ułomkiem, Lejzor ugiął się pod wielką dłonią Abrama. Skinął głową starej Sarze Popławskiej, ta za nic w świecie nie opuściłaby wtorkowego targu, chociaż dawno skończyła sześć dziesiątek. Pozdrowił pozostałych, a każdy gospodarz kiwał mu z szacunkiem należnym założycielowi Palestyny. Zwinnie wskoczył na ławkę, ujął bat i lejce, głośno krzyknął. Koła zaskrzypiały na kamieniach topolowej alei, ludzie mówili, że tak równego bruku nie znalazłoby się w Krynkach, Sokółce ani w Kuźnicy, najszyb-
Więcej na: www.ebook4all.pl
dybuk
29
Nowa Fantastyka 01/2015
ciej może w Grodnie, a i tam tylko przy samym rynku. Kawalkada fur minęła domy ukryte w głębi ogrodów, bielone, kryte pierwszorzędnym gontem, z trzema izbami, obszerną sienią, letnią kuchnią i piecami z kafli, których zazdrościli im Lachy ze wszystkich okolicznych dworów. Za kolonią bruk się kończył, droga stała się piaszczysta, warkocz kurzu uniósł w górę na wiorstę, tak że wszyscy w okolicy wiedzieli, że Palestyna wyjechała na targ. Wozy szybko minęły Szymaki, potem polanę, na której kiedyś były Tołcze, i zagłębiły się w gęsty las, który ciągnął się aż do opłotków Kuźnicy. Poprzedniego dnia w karczmie, tej lepszej, murowanej, postawionej po drugiej stronie stawu, w której stołowali się Żydzi i co zamożniejsi chłopi, rzemieślnicy i kupcy z okolicy, bo dla ruskiej hołoty była druga na skraju wsi, może większa, ale przez palestyńskich Żydów niepoważana – w każdym razie wieczorem w karczmie kupiec żelazny, który jechał z Grodna do Gródka, opowiadał, ile się strachu najadł w tym lesie pod Kuźnicą. W Grodnie dużo mówili o dezerterach z armii, co zbiegli z oddziałów rozlokowanych za miastem i teraz lasami przedzierali się na południe, w kierunku puszczy knyszyńskiej. Było ich kilkunastu, uzbrojonych, zdesperowanych, bo Kozacy już im na karkach siedzieli. Pod Kuźnicą dopiero co napadli na chłopów wracających do domu, strasznie ich pobili i pograbili, mimo że ci jechali kupą w dwadzieścia furmanek. Kiedy zagłębili się w kuźnicki las, Abram z niepokojem spojrzał na gęste liście, głośno szumiące po bokach drogi, na głębokie koleiny, w których kołysały się ciężko wyładowane po brzegi wozy, i na niebo szybko zaciągające się szarymi chmurami. Przed nimi trakt zwężał się, wkrótce był mostek i należało uważać, by nie zsunąć się kołem z wąskiej przeprawy. Mężczyzna wyprostował się, silniej ujął lejce; każdy, kto bliżej znał Abrama Eksztejna, wiedziałby, że się martwi. Ale myliłby się, gdyby uważał, że niepokoili go dezerterzy grasujący po kuźnickim lesie. Nikt nie zaczepiał Żydów z Palestyny. Tatarzy z pobliskich Malewicz i Bohonik wciąż boleśnie wspominali, jak siłą próbowali przegnać osadników, którzy przed trzydziestu laty wytyczali topolową aleję w nowej wsi. Spalony meczet, zburzone wiatraki, zniszczone domy i ostrzeżenie, że następnym razem porwą w jasyr wszystkich małoletnich chłopców, skutecznie ostudziły zapał Muslimów. Kiedy pijani chłopi pobili żydowskich chłopaków, skończyło się pogromem Tołczów: pozostała pusta polana i resztki chat. Niewiele brakowało, by podobny los spotkał szlachecki zaścianek Zubrzyckich, gdy ci zrobili kawaleryjski zajazd na karawanę wozów zdążających do Krynek. Gdyby nie interwencja Kozaków, z Zubrzycy nawet dzisiejsza Zubrzyca Mała by się nie ostała. Okoliczni panowie i oficjele też woleli żyć z nimi w zgodzie. Bouffałowie oddali w dzierżawę ziemie między Odelskiem i Wojnowcami, ispławnik powiatu sokólskiego nadzwyczaj gładko zezwolił na prowadzenie karczm, browaru i leśnej destylarni, a sam generał-gubernator Antonowicz obdarował ich prawem do postawienia dziesięciu wiatraków. Tylko głupiec zaczepiłby Żyda z Palestyny. Abrama Eksztejna martwiła pogoda. Zbierało się na porządną ulewę, która mogła zmienić trakt w rzekę błota i wszystkich przemoczyć. Na amen, jakby to Lachy powiedzieli. *** Słońce sięga zenitu, a jego ogarnia zmęczenie. Miał się wyrwać tylko na chwilę, na godzinę, może dwie, zanim rodzice nie zaczną go szukać, ale trudno mu zostawić wędkę, kiedy ryba bierze raz po raz. W siatce ma już cztery karasie, jak tak dalej pójdzie, to nie uniesie ich wszystkich z powrotem. Tyle ryb i dorosłego by wyczerpało.
Siada pod brzózką, chwilę odpocznie, potem zabierze ryby i pobiegnie do wsi. Ale się w domu zdziwią, jak zobaczą go z tak wielkimi karasiami! Tylko coś go drapie z tyłu, jakby robak łaził między łopatkami albo ktoś świdrował w plecy.
4. Zubrzycki szedł pierwszy. Zawsze miał dobrą postawę, wysoko uniesiona głowa, jasne spojrzenie, wypięta pierś, w jego dłoniach ciężkie drzewce nawet się nie zakołysało. Chorągiew słynnego na całe Podlasze Pułku Konnego Grodzieńskiego pierwsza wkroczyła do stodoły Zaniewicza. W środku Zubrzycki musiał opuścić proporzec, bo szopa mocno chyliła się ku ziemi, a słomiany dach zapadał niebezpiecznie. Za nim podążał Horczak. Starał się kroczyć dumnie, dzierżył sztandar powstańców z sześćdziesiątego trzeciego, złoty orzeł prężył się na szkarłatnym tle, ale w progu szopy potknął się. Drzewce zatoczyło łuk i z hukiem walnęło w ścianę. Miszkienicki, który czekał na nich w głębi stodoły, w bladym świetle okopconej lampy pożyczonej od Szczęsnowicza, zaniepokojony zmrużył oczy. Stodoła mu się zaniedbała, klepisko było nierówne, stara słoma głośno szeleściła pod nogami. Ściany trzeszczały na wietrze, niewiele było trzeba, by się złożyły niczym kartki papieru. A mimo tego w gumnie zmieściło się: piętnastu szlachciców z Miszkieników, Zubrzycy, Usnarza, Szczęsnowiczów i Horaczków, cztery sztandary, szabla Szczęsnowicza i jego okopcona lampa, oraz beczka i wciśnięty w nią chłopiec w worku na głowie. Snarski, zanim wszyscy się zeszli, musiał go ciasno skrępować, by się zmieścił, jeszcze nogą docisnął, żeby dobrze wszedł do środka. Beczka przyciągała uwagę. Stała w świetle okopconej lampy, pod północną ścianą, wszyscy spoglądali na nią z uznaniem; widać było, że Miszkienicki nie pożałował grosza. Postawnemu Snarskiemu, który stał za nią, sięgała do brzucha. Sam Snarski w prawej ręce dzierżył młot, a w lewej drewniane wieko. Trochę ich ta pokrywa zbiła z tropu, a jeszcze bardziej długie, kupione u kowala w Odelsku gwoździe, które trzymał Miszkienicki. Nie będę zasłaniać widoku, mruknął Zubrzycki i zatrzymał się pod ścianą, inni podobnie, jakoś nikt nie chciał przysunąć się bliżej beczki, okopconej lampy Szczęsnowicza, Snarskiego z młotem i Miszkienickiego z gwoździami. Szczęsnowicz, który wchodził ostatni, zamknął za sobą wrota. Zawiasy skrzypnęły nieprzyjemnie, wszyscy spojrzeli na niego z wyrzutem. Miszkienicki powinien je naoliwić, zaczął się tłumaczyć, na co Eysmont z miejsca zaprotestował, że olej nic nie pomoże. Jak rdza gryzie żelazo, to najpierw należy oczyścić porządnie, a dopiero potem smarować. Horczak mruknął, że może nie trzeba było zamykać, jaśniej by mieli, ale zaraz zamilkł, bo właściciel rzeczonych zawiasów jęknął głośno i uniósł ręce w wyrazie bezsilności. Czarne gwoździe błysnęły w świetle okopconej lampy. Horczak opuścił wzrok, zaszurał nogą w słomie, świeżego powietrza chciałem wpuścić, tłumaczył. Rzeczywiście go potrzebował, jego twarz zaświeciła w stodole niczym księżyc, tak zbladł po tym, jak nieopatrznie zahaczył wzrokiem o gwoździe Miszkienickiego. Inni też zaszurgali, nawet Zubrzycki się poruszył. Chorągiew Pułku Konnego Grodzieńskiego zakołysała się niebezpiecznie. Jeden Snarski zachował trzeźwość umysłu. Uniósł wieko, przyłożył i jednym uderzeniem młota osadził na szczycie baryłki. Gumno zatrzęsło się od tego uderzenia, Horczak zmienił kolor, teraz purpurą konkurował z czerwienią powstańczego sztandaru. Snarskiego paleta barw Horczaka nie zainteresowała, wziął od Miszkienickiego pierwszy
Więcej na: www.ebook4all.pl
30
Piotr Nesterowicz
gwóźdź i trzema uderzeniami wbił w wieko. Horczak zrobił się fioletowy, świecił śliwkową poświatą mocniej niż okopcona lampa Szczęsnowicza. Zubrzycki wychylił się do przodu. To tak od razu, bez modlitwy ani żadnego obrządku, zaniepokoił się, kiedy Snarski wbił drugi gwóźdź. Miszkienicki wzruszył ramionami, późno już się robiło, trzeba przed wieczorem do domu wrócić, krowy z pastwiska spędzić, i podał Snarskiemu trzeci ćwiek. Szczęsnowicza, który cały czas gładził rękojeść szabli, ciekawiło, czy chłopiec był już martwy, ale wierzgnięcie beczki, kiedy Snarski wbijał trzeci gwóźdź, uznał za wystarczającą odpowiedź. Horczak zzieleniał i rzygnął tak, że ochlapał złotego orła na sztandarze. I tak się uzupełniali. Snarski wbijał gwoździe, beczka wierzgała, a Horczak wymiotował. Baryłka uspokoiła się pierwsza, potem siły stracił Horczak, tylko Snarski metodycznie obijał ściankę za ścianką. W końcu odłożył młotek, skinął na Miszkienickiego, razem położyli bekę, głośno zachrzęściła na słomie. Powietrze w stodole zrobiło się gęste i Zubrzycki zasugerował, żeby jednak otworzyć drzwi. Tym razem pomysł spotkał się z pozytywnym przyjęciem, zawiasy głośno zaskrzypiały, rdzę trzeba skrobać, zamruczał Eysmont, ale zaraz zamilkł, bo Snarski już toczył baryłkę w jego kierunku. Lepiej byś popchał, jak innowierca niewiernego, jakbyś bliskiego sobie taczał, Snarski wykrzywił się w wilczym uśmiechu, on umiał to robić, gębę miał zarośniętą, krzywą i grymas basiora przednie mu wychodził. Eysmont wzruszył ramionami, nieraz o swoje ewangelickie wyznanie spierał się z tamtym, teraz zaparł się o beczkę i pchnął mocno. Poleciała aż pod nogi Horczaka, gdzie zatrzymała się z głośnym plaśnięciem. *** Podnosi się, nerwowo rozgląda dookoła. Jest zimno, po słońcu ani śladu, dreszcz przebiega po plecach. Przespał cały dzień, niebo jest siwe, zasunięte chmurami, pewnie zaraz będzie zmierzchało. Czym prędzej otrzepuje spodnie. Całe są z piasku, jakby tarzał się w glebie, a nie leżał na świeżej trawie, nawet włosy kleją się od mokrej ziemi. Podbiega do brzegu stawu, szuka siatki z rybami, ale nigdzie jej nie widzi. Nie ma też wędki ani puszki z czerwonymi robakami. Ktoś tu był, kiedy on spał, ukradł ryby. Nikt mu teraz nie uwierzy, że złapał trzyfuntowego karasia. Kopie ze złością kamień, który z chlupotem wpada do glinianki. Plusk jest jakiś nieprzyjemny, głucho brzmi na pustej polanie, jakby był jedynym dźwiękiem w całym lesie. Trzeba wracać do domu.
5. Abrama Eksztejna znali wszyscy. Żydzi z Palestyny ślepo mu wierzyli, ci ze sztetli w Krynkach, Sokółce i Kuźnicy wielbili niemal jak chasydzi swych cadyków, jego sława zresztą daleko poza tę ziemię sięgała. Za Grodno, Białystok, po Wilno, Warszawę i Lublin się niosła, setki przyciągnęła do ziemi obiecanej, którą wokół Palestyny tworzył. Już Kolonia Izaaka kwitła pod Odelskiem, długa kolejka osadników czekała, Abram i jego ludzie nie nadążali z wykupem ziemi od podlaszskich panów i grodzieńskiego generała-gubernatora. Nie tylko Żydzi znali jego imię, choć wielu wymawiało je nie z namaszczeniem, lecz złością. Z pewnością na życzliwość nie mógł liczyć wśród ruskich chłopów rugowanych z przysiółków ani między Muslimami, którzy chętnie by Palestynie następną wojnę wytoczyli, gdyby nie pamięć ostatniego pogromu i groźba jasyru nad nieodrośniętymi synami, jej realności żaden z Tatarów kwestionować nie próbował. W szlacheckich okolicach klęli jego nazwiskiem, chociaż niezbyt głośno i tylko wśród swoich, by się to za daleko nie rozniosło. W gmachu generała-gubernatora Antonowicza w Grodnie spo-
glądano na niego z pewnym niepokojem, chociaż podobał się porządek, jaki Abram zaprowadzał na sokólskich wzgórzach i cieszył ruch z przepełnionych sztetli, jedno zmartwienie mniej na głowach carskich urzędników, co z tłumami cisnącymi się w miasteczkach Podlasza uczynić. Jakiekolwiek uczucia budził, jedno przekonanie wszyscy na Podlaszu dzielili: gdy się to mroźne spojrzenie zapalało w czarnych oczach, lepiej było na drodze Eksztejna nie stawać; wtedy należało być przy nim, a najlepiej kroczyć za jego plecami. Żydzi w milczeniu przemierzali las pod Palestyną. Szli szerokim kordonem, jeden od drugiego na kilka kroków, nic nie mogło umknąć ich uwadze. Tak samo było poprzedniego dnia, cały zagajnik dokładnie wczoraj przeszukali. Od miedzy przy sadach aż za płytkie glinianki, sieci po dnie ciągali i drągami trzy razy toń nakłuwali. Nikt jednak nie zaprotestował, gdy rankiem Abram powtórne poszukiwania zarządził. Jego brat Lejzor do późnej nocy brodził w powolnym nurcie Przerwy, rzeczką aż do dworu w Tołoczkach doszedł, smutny wrócił po północy, a przed świtem zerwał się i pojechał bór pod Górą Wojnowską przeczesać. Abrama nie było z poszukującymi – z Lejbem Grudzkim i Joselem Białym do Muslimów pognali. Gdyby tak zwykłego razu we trzech pojawili się pod bohonickim meczetem, tym nowym, bo stary Żydzi spalili trzydzieści lat temu, żywi do Palestyny raczej by nie wrócili. Ale kiedy imam dostrzegł wzrok Abrama, odruchowo za plecy splunął, by Złego odpędzić, chociaż jemu jako duchownemu nie wypadało w takie gusła wierzyć, i stłumił święty płomień pomsty, a inni, którzy się tłumnie pod świątynią zebrali, jedynie w zaciętym milczeniu kręcili przecząco głowami. Abram toczył po nich ciężkim spojrzeniem, wśród najzajadlejszych wrogów swych stał, wierzył im jednak, gdy zgodnie zaprzeczali. Przygarbił się wtedy, skrycie miał nadzieję, że to Tatarzy chłopaka porwali, niebezpieczne by to było, ale takiej groźbie umiałby stawić czoła, a tak nadzieja przepadła, nawet złość na Muślimów poczuł, że to nie oni się na to poważyli. Do wieczora objechał wszystkie wsie w okolicy, był w dworach w Tołoczkach i Łosośnej, Bouffał parobków poderwał, by stawki koło młyna przepatrzyli, nawet na plebanie w Kundzinie i Klimówce Abram zawitał. Miał jeszcze nadzieję, że może znaleźli go w lesie, ale Lejzor czekał w domu ze zwieszoną głową, mówić nic nie musiał, tkwili tak w największej izbie, w najpiękniejszym domu Palestyny, w którym Eksztejn sam z synkiem mieszkał. W kącie za piecem leżał drewniany kogut na kołach, który pchany za długi kij okrzyki miał wznosić. Był już prawie gotów, głowa pozostawała surowa, Abram sięgnął po kozik, ujął ptaka pod ramię. Krótkimi, zdecydowanymi ruchami wydobył z drewna oczy, pióra na czubku, i choć już zmierzch zapadł i ciemno zrobiło się w pokoju, starannie rzezał dziób otwarty do krzyku, by słowa, ukryte w brzuchu kogutka, mogły się na zewnątrz wydostać. *** Strasznie mu się droga powrotna dłuży. Jest zmęczony, cały dzień nic nie jadł, burczy mu w brzuchu. Dawno powinien dojść do skraju lasu, z glinianki wystarczyło przejść przez górkę i już zaczynał się sad. A on idzie i idzie, las jest jakiś inny, gęstszy, ciemniejszy. Coś trzaska za jego plecami, Jankiel podskakuje jak oparzony, rozgląda się, ale w gęstwinie za sobą niczego nie dostrzega. Nie ma co czekać, zaraz zrobi się ciemno, a wtedy dopiero będzie strasznie. Idzie szybciej, a kiedy za plecami ponownie słyszy trzask, nie ma wątpliwości, pęka gałąź, jakby ktoś na nią nastąpił. Już się nie obraca, tylko podrywa, łamie gałęzie niskich brzóz, nie zwraca uwagi na choinki, które boleśnie drapią ręce i twarz. Biegnie.
Więcej na: www.ebook4all.pl
dybuk
31
Nowa Fantastyka 01/2015
6. Szczęsnowicz stał przed chatą i drapał się po karku, nie żeby coś go tam ugryzło czy szczypało, z zamyślenia tarł szyję do czerwoności. Irytowało go to niezmiernie, zamiast skupić się na rzeczach ważnych, ziemniaki sadzić był czas najwyższy, a świniaki w szkodę weszły, nie mógł więcej oczu przymykać na poluzowane deski w płocie między chlewem a ogrodem. Szczęsnowiczowa nie miała jak całymi dniami czuwać i widłami odganiać warchlaki, zwąchały łajdusy świeże bulwy i wołami od chwiejącego się ogrodzenia nie można ich było odciągnąć. A tu Miszkienicki słał posłańców, jego synowie wczoraj cały dzień tumany kurzu w zaściankach wznosili, rozwozili rozkazy, hasła, plany zbiórki, miejsca ukrycia broni. Od tętentu kopyt kury zaraz mogły przestać się nieść, ale cóż, Bóg, Honor i Ojczyzna, dla dobra sprawy Szczęsnowicz mógł przeboleć, że pięć razy na podwórze mu wpadali, z oczami pałającymi jak w gorączce i z wypiekami na policzkach czerwonymi. Przestąpił z nogi na nogę, oczy zmrużył, słońce prażyło prosto w twarz, gorący i suchy był ten maj. Machnął ręką w kierunku ławeczki, która kryła się w zachęcającym cieniu starej jabłonki. Horczak skinął głową, bez słowa ruszył za nim, kark w kark, obaj mieli je równie czerwone od frasunku. Z ciężkim westchnieniem usiedli na ławce, wyprostowali nogi, tu było przynajmniej chłodniej, choć pytania, na które bezskutecznie próbowali odpowiedzieć na progu chaty Szczęsnowicza, niestety podążyły za nimi. Dwa dni minęły od obrządku w gumnie Miszkienickiego, insurekcja czekała tuż za rogiem, jeszcze tylko ziemniaki musieli posadzić, Horczak ten sam problem miał, przez powstańcze przygotowania spóźniony był z robotą, ale nie to ich martwiło, w parę dni nadrobią zaległości. Poważniejsze pytanie dręczyło, z niemym wyrzutem spoglądało na Szczęsnowicza, ten aż wzrok odwracał, wiercił się niespokojnie, znowu ręką za kark się łapał, cień ławeczki wcale nie przyniósł ulgi. Naprzeciw, oparta o ścianę chaty, stała obnażona szabla Szczęsnowicza. Nie mógł na nią patrzeć, tak go bolało serce, gdy wzrokiem ją muskał, głownia rudymi plamami krzyczała bezgłośnie. Z ławeczki widok był jeszcze gorszy, w promieniach słońca zabrudzenia wyglądały jak zacieki rdzy, rdza na szabli Szczęsnowicza, gdyby ktoś mu powiedział, że kropka zgorzeliny tkwi na jego broni, to by od razu walił na odlew za taką zniewagę. Horczak nie darzył szabli Szczęsnowicza tak silnym afektem, ale rozumiał jego rozterkę, chorągiew powstańców z sześćdziesiątego trzeciego blokowała mu przejście w kuchni, złoty orzeł smutno prezentował się na szkarłatnym tle, bo niewiele złota i czerwieni było widać pod zaschniętymi, rdzawymi plamami. Kiedy wyszli ze stodoły Miszkienickiego, serca grały im radośnie, sztandary umoczone w krwi Żydka świeciły czerwienią, zakrwawione ostrza błyszczały groźnie, nawet krople spadające na rękawy i odsłonięte głowy nie przeszkadzały, przeciwnie, sił dodawały. Tyle że nikt im nie powiedział, co dalej z krwią ulaną z beczki zrobić, czy by czar zadziałał, mieli pozostawić szybko schnące plamy, czy też mogli wyczyścić ostrza i płótna spokojni, że przy tym nie zmyją potencji, którą w gumnie Miszkienickiego pozyskali. Szczęsnowicza gryzło to strasznie, nie mógł patrzeć na kleksy zaschnięte na ostrzu, nigdy w życiu nie widział jej w takim stanie, powstanie powstaniem, tajna ceremonia ceremoniałem, ale dłużej już tego znieść nie mógł. Tym bardziej, że nazajutrz po rytuale przypływu sił nie odczuł, jak próbował wóz unieść, bo koło nadłamane trzeba było wymienić, to jęczał z wysiłku tak samo głośno jak wcześniej. Horczak też nie miał pojęcia, jak się ta niezwyciężona moc miała objawić.
Wysłannik nigdy im tego nie wyjaśnił, zniknął zresztą zaraz po spotkaniu w chacie Szczęsnowicza, może się z Miszkienickim namawiał, ale oni go w okolicach nie widzieli. Posłali więc po resztę, żeby to wszystko wyjaśnić, ustalić, czy Horczak może złotego orła na szkarłatnym tle uprać, bo mu śmierdział nieprzyjemnie w kuchni, a Szczęsnowicz białą szmatką z najlepszego płótna zetrzeć obrzydliwe nacieki. Zjechali się wreszcie Miszkienicki ze Snarskim, Zubrzycki i inni, aż się ciasno zrobiło na podwórzu, niemal tak, jak tego dnia, gdy tłoczyli się w kuchni Szczęsnowicza i słuchali słów Wysłannika. Teraz tamtego nie było, oddychali swobodnie, tyle że Miszkienicki sam musiał odpowiadać na pytania, chociaż nie do końca wiedział, czy tłumaczy dobrze. Jemu Wysłannik również niewiele powiedział, a on bał się go wypytywać, chociaż tego strachu oczywiście przed nimi teraz nie wyjawił, może by się z niego nie śmiali, nikt poza jednym Eysmontem, tamtego pytać by się nie odważył, ale Miszkienicki był dowódcą powstania na całą ziemię sokólską i grodkowską i autorytet zachować musiał. Dobrze zresztą, że Eysmonta z nimi jednak nie było, zaraz zacząłby dopytywać niewygodnie, niewiedzę Miszkienickiego by odsłonił, niech sobie tam biega po zaściankach i syna szuka. Wszystkich ich wczoraj i dzisiaj dwa razy objechał, dzieciak mu zaginął, nawet go niektórzy przez chwilę żałowali, pierworodnego w leśnych wykrotach albo zakolach Słoi stracić nie było przyjemnie, ale zaraz Snarski ich obśmiał, dobrze się kacerzowi stało, zanadto mędrkował, jakby swoją ewangelicką gębą wszelkie rozumy pozjadał. Miszkienicki też nad tym nie bolał, różne trudne pytanie Eysmont mógł zadać, na kilka z nich ze Snarskim znali odpowiedzi, ale tych akurat udzielić nie mogli. W końcu Szczęsnowicz się żachnął, rozmowę z niewygodnego tematu Eysmonta przeniósł na problem dla niego palący, z rozpaczą pokazał na obnażoną szablę. Miszkienicki nabrał powietrza w płuca, w końcu był powstańczym dowódcą na rejon sokólski i grodkowski. Możesz ją umyć, moc już dawno na nas spłynęła, zapadła w naszych sercach jak tylko broń i sztandary we krwi niewiernego umaczaliśmy, a ujawni się, gdy nadejdzie pora szabel dobywać, nie do codziennej roboty ona przeznaczona, wyrzucił z siebie z przekonaniem, chociaż w sercu takiego nie miał, Wysłannik mu nie wspomniał, co z bronią i sztandarami po rytuale zrobić. Ale skoro na podwórku nie było Eysmonta i nikt dalszych pytań nie zadał, Szczęsnowicz z szeroki uśmiechem podbiegł do szabli, z kieszeni wyjął oślepiająco białą chustkę i jął przecierać czule głownię, zupełnie już niezainteresowany szlachcicami, którzy tłoczyli się wokół ławeczki. Ci zresztą długo na jego podwórzu nie zabawili, każdy miał swoje plamy do wytarcia, chorągwie do wyprania, a roboty w polu czekały. Obsiać, osadzić, obrobić musieli, zanim powstanie wywołają.
*** Potyka się, leci przed siebie, gęste paprocie starają się, ale nie mogą go zatrzymać. Pada na łokcie, krzyczy z bólu, teraz już nie próbuje powstrzymać łez. Długo się zbiera, ociera mokrą twarz, brud rozmazuje na policzkach. Prostuje się i zastyga w przerażeniu. Trzy kroki przed nim, na skraju polnej drogi, stoi wysoki, barczysty mężczyzna. Czarne włosy, gruby kark, ramiona szersze od uda Jankiela i starannie przycięta broda. Oddycha z ulgą, rozpoznaje go. Mężczyzna również otwiera szerzej oczy, grube palce unosi do ust i zanim chłopiec zareaguje, odwraca się. Już goni przez łąkę ciągnącą się po drugiej stronie dróżki, w kierunku majaczących w tle budynków. Chłopiec woła przez łzy, ale tamten go nie słyszy.
Więcej na: www.ebook4all.pl
32
Piotr Nesterowicz
7. Powietrze było lepkie. Wszystkie stoły karczmy zajęli Żydzi, tylko w kącie garbili się goje, trzech kupców i samotny pielgrzym. Nie byli mile widziani, ale woleli spędzić noc w tej dusznej atmosferze, niż po ciemnicy wędrować między sokólskimi wiatrakami. Nie teraz, kiedy wokół grasowali dezerterzy, a ktoś dopuścił się czegoś takiego. Abram Eksztejn ciężko opierał łokcie o blat największego stołu w sali, siedział przy nim samotnie, tylko jego brat Lejzor odważył się przysiąść naprzeciw. Wysoka butelka z ciemnego szkła stała między nimi, w grubych szklankach światło lamp odbijało się ospale. Może to dezerterzy trafili na chłopaka w lesie, rzucił Lejzor z trudem, żyły na grubej szyi mu nabrzmiały, tyle wysiłku było trzeba, by wypchnąć słowa w galaretowatą zawiesinę, która wypełniała karczmę. Abram nie odpowiedział, widać było tylko, że zacisnął grube palce na szklance. To było jego trzecie szkło, dwa wcześniejsze leżały potrzaskane na grubym blacie, odłamki zachrzęściłyby na podłodze, gdyby ktoś odważył się podejść do tego stołu. Nie, Abram był pewien, że to nie zbiegowie z armii, ci byli zdesperowani, brutalni, nie wahali się napadać i zabijać, ale gdyby złapali chłopaka, to po to, by wydobyć okup od bogatych Żydów. Nie porzuciliby go zmasakrowanego w rowie na miedzy Goldszmidtów, wcześniej nie próbując na nim zarobić. Po południu Sara Popławska z krzykiem wpadła na topolową aleję. Z początku jej nie rozumieli, próbowali uspokoić, przekonani, że stara oszalała. Dopiero kiedy nadszedł Abram, ujął ją zdecydowanie za ramiona, uniósł do góry tak, że butami machała stopę nad brukiem, pojęli jej słowa. Sara gruchnęła na kamienie, oni pognali na skraj wsi, gdzie zaczynało się pole Goldszmidtów. Leżał w rowie, bez ubrania, z ciasno skrępowanymi rękami i nogami. Jankiel. Jego synek. Trzecia szklanica rozprysła się w dłoni Abrama, choć prócz siedzącego naprzeciw Lejzora nikt w karczmie tego nie zauważył. Błysk sypiących się odłamków ugrzązł w zafajdanym powietrzu, dźwięk ledwie przecisnął się między palcami. Skórę miał Abram poszarpaną, członki pokłute aż do samej duszy, twarz pociętą nie do rozpoznania, a ciało zszarzałe i wyschnięte, jakby kto wyżął je po wielokroć; wyć chciał, szarpać, kopać, ale zamiast tego tkwił na ławie za pustym stołem. Dziwnie jakoś się stało, że choć powietrze kleiło wargi i język, to słowa chrześcijańskiego pielgrzyma zza stołu w samym kącie karczmy wyraźnie rozbrzmiały we wszystkich uszach. Widział ponoć Lachów, jak wczoraj wielką beczkę toczyli. Abram z początku nie zareagował, choć ludzie przy innych stołach zaszurali, obrócili się, zaszeptali. Wreszcie szmer ucichł, bo Eksztejn podniósł się, powoli otarł zakrwawioną dłoń o nogawkę, odsunął ławę, jej nogi jęknęły po podłodze. Długo prowadzili go wzrokiem, jak niemal leniwie kroczył w kąt sali. Wreszcie ciężko oparł się o blat, drewno ugięło się pod jego ciężarem, zaskrzypiało. Widziałem Lachów, jak wczoraj wielką beczkę toczyli, pielgrzym powtórzył spokojnie, choć nikt w karczmie nie umiałby zachować zimnej krwi pod takim spojrzeniem Abrama. Żyd ciężko patrzył na goja, na jego czarne włosy, ciemną twarz przeciętą blizną, na usta wąskie i zaciśnięte, a mimo tego zdolne rzucać słowa, które z łatwością przegryzały gęstą atmosferę zajazdu. Może tyś sam tę beczkę toczył, teraz i głos Eksztejna wypełnił salę. Goj podniósł się, był wysoki, wyższy od Żyda. Abram dłonie zacisnął w pięści jak bochny, oczy zmrużył, nos rozdął niczym byk. Tamten pozostał opanowany, gdybym toczył, to bym przecież teraz o tym tutaj nie opowiadał. Powtórzył, że widział Lachów, jak wczoraj wielką beczkę turlali do kolonii za lasem, między Horczakami a Miszkienikami. Mieli
też worek, żelazo w nim brzęczało, może to były gwoździe, bo po cóż by targali ze sobą ciężki młot? Abram Eksztejn nic już nie powiedział, karczma znowu zastygła, teraz już całkiem skleili się ludzi, meble i ogień płonący w kominku. Tkwili tak wszyscy w bezruchu, póki Abram nie szarpnął głową, bez słowa odwrócił się i wyszedł z karczmy. Przez otwarte drzwi wdarło się świeże powietrze i ożywiło pozostałych. Pierwszy poderwał się Lejzor Eksztejn, po nim Lejb Grudzki, Josel Biały, Zelig Knyszewicki z bratem Ablem, Aron Suchenicki z synami Owsiejem, Rachmijelem i Hirszem, Icchok Tarłowski, a za nimi Mojsze Kryński, Judel Lew i inni. *** W topolowej alei już na niego czekają. Jest wujek Lejzor, obok starsi, ręce zaciskają na trzonkach wideł, widać, że z obór wybiegli. Zza ich pleców wyglądają kuzyni, oczy wybałuszają tak dziwnie, sąsiedzi zresztą też, każdy z trzonkiem siekiery, kosy albo wideł w ręku. Jak on musi teraz wyglądać, brudny, podrapany, z twarzą umorusaną od kurzu i łez. Stoją łukiem na całej szerokości drogi, w milczeniu dziwnym, jakby czekali na coś albo na kogoś. Chyba na tatę, który właśnie roztrąca ludzi, staje przed nimi. Jankiel chce do niego biec, ale powstrzymuje go twarz ojca, oczy czarne i zimne. Na pewno jest zły, że rano wybiegł bez pytania, chyba nawet wściekły; z pewnością cały dzień go szukali.
8. Lubił, jak tak się do niego garnęła, ciepło przytulała do boku, ocierała o udo. Choć po prawdzie teraz trochę przeszkadzała, bodła rękojeścią w brzuch, który wylewał się Szczęsnowiczowi ponad spodnie przewiązane sznurkiem, kiedy kucał i zagarniał ziemię rękami. Byli przy końcu pola, tam pod lasem, kiedy Szczęsnowiczowa stanęła w pół kroku. Zdenerwowało go to, mieli jeszcze pół pola do zrobienia, a już późno było, ostatnia chwila na sadzenie ziemniaków, połowa maja za pasem, mlecze dawno przecież zakwitły. Na dodatek przed chwilą zaszedł tu Eysmont i głowę mu zawracał, wciąż szukał po wszystkich okolicach swojego chłopaka, przetrząsnął folwarki, zaścianki i wsie ruskie, dniem i nocą łaził po przesiekach, brodził w okolicznych strumieniach i gliniankach, dzisiaj chyba w kartoflach chciał syna wypatrzyć. Ledwo się Szczęsnowicz tamtego pozbył, a tu mu baba stanęła w rozkroku i zaczęła biadolić. On też się zatrzymał, zły wyprostował plecy, rzeczywiście, od północy za lasem widać było smugę dymu. Pewnie stodoła albo szopa w Horaczkach się zapaliła, tak sucho było, że byle iskra pożar mogła wywołać, Szczęsnowicz wzruszył ramionami, splunął i dalej ręce w kartofle. Szczęsnowiczowa jeszcze przez chwilę kwękała, że jedna stodoła takiego dymu nie daje, ale zmitygowała się, kiedy spojrzał na nią złym wzrokiem. Słońce mocno grzało, ziemia pyliła się, wiatr nieprzyjemny dął im w twarz, kiedy doszli do miedzy przy drodze. Jezusie Nazareński, Szczęsnowiczowa wrzasnęła tak, że mu się wszystkie kartofle z kosza wysypały. Poderwał się, gdyby stała obok, to by jej od razu przywalił za tę głupotę, a tak tylko machnął ręką i zamarł. Tłusty dym bił w górę, ciężki, tłusty, wiatr wcale go nie rozganiał, jakby się smoła paliła; tam płonęła nie jedna, ale kilka, może nawet kilkanaście chat. Już nie tylko od Horaczków się kłębiło, ogień przeskoczył w lewo, jakby na Miszkeniki, ale przecież pło-
Więcej na: www.ebook4all.pl
dybuk
33
Nowa Fantastyka 01/2015
mień nie rzucał się tak z miejsca na miejsce, obie okolice dzieliły dobre trzy wiorsty. Szczęsnowicz porzucił jałowe rozważania o naturze dymu nad Horaczkami, kopnął kosz z resztą bulw w stronę Szczęsnowiczowej i pobiegł do wozu. Szybko wypiął konia, skoczył na oklep, szabla zakołysała się na biodrze. Do Miszkienik miał wiorstę przez las, przemknął jak wicher, żółty kurz z drogi jeszcze nie opadł, a on już wyjeżdżał na łąkę. Osiedle było tuż, tylko rów prawie wyschnięty, między wierzbami, obok kępy topoli spróchniałych prawie ze starości. Tyle razy mówił Miszkienickiemu, żeby ściął je, bo nieszczęście będzie, zwalą się na kogoś albo od pioruna ogień zaprószą. Miszkienicki już topoli nie zetnie, zrozumiał to na skraju zaścianka. Szlachcic leżał na środku drogi, widły niczym drogowskaz tkwiły na sztorc w brzuchu, widać przebiły go na wylot i utkwiły w pyle ulicy. Szczęsnowicza wściekłość wzięła wtedy ogromna, jak można było szlachcica, z ojca na syna najprzedniejszej sarmackiej krwi, który pod Waliłami ostatni przed Moskalami uchodził, zarżnąć jak bydlę jakieś, widłami gnojem cuchnącymi. Wyrwał szablę z pochwy, po to ją gładził, po nocach tulił, żeby mu teraz zaśpiewała radośnie. Zobaczył ich w głębi osiedla, przy rozstaju dróg, wysokich, barczystych, czarnowłosych, w długich chałatach, z siekierami i kosami. Za nimi pod krzyżem szablą machał Snarski, wysoki, w rozchełstanej koszuli, dziko toczył oczami, na twarzy miał wyraz prawdziwie wilczy. Szczęsnowicz nie mógł jednak dłużej rozważać szczegółów fizjonomii Snarskiego, już i jego Żydzi dostrzegli, skoczyli ku niemu ze zwierzęcym wyciem. W imię Boże natarł na nich, szabla błysnęła w majowym słońcu, nie bał się ani trochę, plebsu lękać się nie miał zamiaru, szczególnie że głownię całą we krwi żydowskiego szczeniaka umaczał. Szarża Szczęsnowicza w Miszkienikach zatrzymała się na kosach braci Knyszewickich. Ścięły nogi konia, szlachcic wybił się wysoko, malowniczo pomknął ponad trzonkami siekier i rymnął u stóp krzyża, tuż obok słaniającego się na nogach Snarskiego. Poderwał się, śmiało błysnął szablą, ostrza chamów roztrącił z łatwością, tak przynajmniej planował, bo zanim się zdążył podnieść, oblepione nawozem widły Josela Białego przyszpiliły go do ziemi. Ogień już przygasł, krzyki gwałconych bab i jęki dorzynanych mężczyzn ucichły, lepki dym się rozwiał, a Szczęsnowicz wciąż próbował zrozumieć, jakże to się stało. Patrzył pytająco na Snarskiego, mieli przecież Moskalów pobić, krwią sztandary polali, mundury naznaczyli, on szablę po rękojeść unurzał, a tu Żydzi ich widłami śmierdzącymi, przecież wszystko zrobili jak trzeba, dzieciaka złapali, w beczce nabijanej gwoździami potoczyli, kropli krwi nie uronili. Snarski mógłby mu wyjaśnić, jak to z tą krwią było, to była ostatnia chwila na takie wyznanie, ale milczał, zapatrzony w jelita wypatroszone kosą. Rzeczywiście, zgrabnie prezentowały się na żółtym piasku, Szczęsnowicz pomyślał nawet, że mógłby ten widok skomplementować. Poprzestał jednak na samej myśli, no bo o czym tu właściwie gadać. Ach, i powstanie przełożyć należało, pomyślał jeszcze zmartwiony, bo chyba nie było już komu wici rozpuścić. *** Spomiędzy Żydów zgromadzonych na topolowej alei wychodzi babcia Popławska, koniec kostura jej lata, kiedy drżącą ręką unosi kij i wskazuje na Jankiela. Dybuk! Popławska jest stara, ale płuca ma mocne, jej krzyk niesie się po całej Palestynie. Ojciec nie lubi krzy-
ku, ale teraz jej nie ucisza, tylko stoi bez ruchu i patrzy na niego tymi czarnymi, palącymi lodem oczami. Dybuk, zły duch, co się wkrada w ciała zmarłych, mruczy rabi Szloma Goldszmidt, który przepycha się do przodu, za nim mamroczą inni, wujek Lejzor, Icchok, Knyszewiccy i Suchiennicy, a Lejb Grudzki i Josel Biały unoszą widły. Coś niedobrego unosi się w powietrzu. Jankiel czuje, jak drapie go w gardle, gryzie w szyję, włosy mu się podnoszą, a gęsia skóra biegnie po rękach i nogach. Tato zgryza wargi, przełyka ślinę, Jankiel widzi, jak mu grdyka skacze do góry. Ojciec obraca się do rabiego, ten jest niższy, musi zadrzeć głowę, by spojrzeć w oczy patrzącego. Dybuk, powtarza Szloma Goldszmidt. Co oni z tym dybukiem, myśli chłopiec i rozgląda nerwowo, jakby się spodziewał, że na topolowej alei zobaczy ducha wcielającego się w kogoś dopiero co zmarłego. Twarze migają mu przed oczami, jak choćby ta wysokiego mężczyzny, nie kojarzy tych czarnych włosów, ciemnego oblicza przeciętego blizną, wąskich ust coś podszeptujących, nigdy go w Palestynie nie widział. Może to, co go w lesie goniło, zapędziło się aż do wsi, zastanawia się i umyka mu, jak Szloma odpowiada Abramowi, że tak uczynić jest koniecznym. Zły duch wstąpił i ciałem twego synka zawładnął, to nie on tu stoi, Szloma Goldszmidt przysuwa się do taty, szepcze, ale i tak wszyscy jego słowa słyszą. Chrząkają pod nosem, przecież zmasakrowane ciało Jankiela już znaleźli, pochowali, pomścili, nie on teraz stoi przed nimi, z tym spojrzeniem zagubionym, włosami zmierzwionymi i igłami sosnowymi powbijanymi w kaftan. Wygnać zmorę trzeba jak najszybciej, póki jeszcze jest leniwa, opita krwią, którą przelali w Horaczkach i Miszkienikach, Szloma Goldszmidt wciąż mówi, a oni głowami kiwają, nawet ten obcy, czarnowłosy, z blizną na pół twarzy. Egzorcyzm nie pomoże, sam wiesz, Abramie, co należy uczynić, tu i teraz, rabi ze smutkiem kiwa głową. Abram Eksztejn siwy się robi calutki, jakby ktoś mu włosy i brodę farbą polał, Jankiel z przerażeniem widzi, jak ojciec garbi się, chudnie w oczach, zmarszczki głęboko orzą twarz, niby w chwilę sto lat przeżył, chwieje się, oczy gasną, gdy spogląda na niego. Wreszcie Abram robi krok do przodu, chłopiec uśmiecha się, otwiera ręce, cieszy, że ojciec go wreszcie przytuli. Tato wyrywa Grudzkiemu widły, ujmuje trzonek grubymi palcami, a drewno drży wyraźnie, gdy pochyla żelazne zęby do przodu.
Piotr Nesterowicz Urodzony w 1971 r., ukończył Organizację i Zarządzanie na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, gdzie obronił też doktorat. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu, wcześniej kierował firmami telekomunikacyjnymi. Jest autorem książki „Organizacja na krawędzi chaosu”, zbioru reportaży „Ostatni obrońcy wiary” oraz powieści fantasy „Piasek”. W listopadzie ubiegłego roku ukazała się jego najnowsza książka, reportaż „Cudowna”. Na naszych łamach Nesterowicz dał się poznać jako autor nieszablonowego fantasy, w którym równie ważna co magiczna warstwa świata przedstawionego jest etnograficzna egzotyka opisywanych neverlandów. „Dybuk” znowu zaskakuje – zamiast dalekowschodnich mnichów tym razem bohaterami są szlachecka gołota i podlascy Żydzi. Znów okazuje się, że „polskie historyczne traumy” to wciąż niezła pożywka dla literackiej fantastyki. (mc)
Więcej na: www.ebook4all.pl
34
proza polska
Sidlarz Piotr Kenc
S
łońce stało wysoko, a kłosy traw i drobne żółte kwiaty były niemal nieruchome. Wciąż pojawiały się nowe owady, znęcone rozlaną na dnie naczynia słodką, gęstą, prawie bezbarwną cieczą. Naczynie było wykonane z kory brzozowej i przywiązane do wbitego w ziemię kija. Pośród bzyczącej niejednolicie gromady Kukurl znów wyłowił wzrokiem owada trochę mniejszego i ciemniejszego od licznych tutaj os. Po chwili stworzenie poleciało nieco na ukos ku ścianie lasu. Patrzył za nim, póki nie zniknęło mu z oczu, wyjął pałąk z naczyniem i przeszedłszy kilkadziesiąt kroków, ustawił je ponownie. Nie musiał długo czekać i wkrótce mógł znów zmienić miejsce. Potem jeszcze raz. Gdy znalazł się wśród wykrotów i gęstych zarośli na skraju lasu, trudniej mu było ustalić właściwy kierunek powietrznej drogi owadów, musiał pokonywać krótsze odcinki niż na łąkach w pobliżu rzeki. Ale teraz owady pojawiały się o wiele częściej. Kukurl był już pewien, że pszczele gniazdo jest bardzo blisko.
*** Ich osiedle, położone na prawym brzegu Kele, zwano Budami. Tworzyło je kilkanaście dość oddalonych od siebie ziemianek, latem otoczonych rusztowaniami z tyk, gdzie suszono ryby i mięso. Kryte gałęziami i korą chaty były owalne, niskie, z niewielkimi, zasłoniętymi futrem otworami, które służyły za wejście i zarazem otwór dymowy. Od czasów Pomoru nie słyszano tu o jakichś innych wioskach grulwirskich. W promieniu paru kwadr drogi jedyne znane osady, zresztą nieliczne, były zamieszkane przez Meregów i jeśli żyli tam jacyś pojedynczy Grulwirkowie, to tylko jako słudzy w gospodarstwach mereskich. Byli ludem myśliwych. Nie rozumieli rolnictwa ani hodowli, nie znali się na kowalstwie ani tkactwie. Wyplatanie wikliny, obróbka drewna, skór, kości i rogu – to całe ich rzemiosło. Choć od pewnego czasu niektórzy z nich próbowali obsiewać jęczmieniem niewielkie poletka, to zajmowali się wciąż głównie polowaniem i rybołówstwem. Od Meregów nabywali niekiedy ostrza noży i siekier. Znacznie częściej kupowali kozie sery, sól i chałbun, zbitą roślinną masę wyglądającą jak na wpół sfermentowany nawóz bydlęcy, pachnącą grzybem i żywicą. Żaden z Grulwirków nie znał jego składu ani sposobu przyrządzania. Trzymany w ustach, pod górną wargą, albo powoli przeżuwany, uśmierzał ból, sprowadzał radość i zdumienie, lecz u tych, którzy używali go w nadmiarze, wywoływał osowiałość i wycieńczenie. Byli ludem niewysokim, krępym, o małych dłoniach i stopach, oczach szarych, bardzo jasnych, wpół przykrytych grubą, skośną fałdą po stronie zewnętrznej. Ciemne włosy wiązali w warkoczyki po obu stronach owalnych, szerokich, mocno zarośniętych twarzy. Zarost, choć znacznie słabszy, był widoczny również na twarzach wielu kobiet. Z powodu charakterystycznej dla tego ludu wypukłości na plecach, na wysokości łopatek, Meregowie nazywali ich „garbusami”. U niektórych, zwłaszcza jesienią, ów garb tłuszczowy zaznaczał się
wyraźną wypukłością nawet pod grubym ubraniem i bywał przedmiotem rubasznych żartów między Meregami, porównującymi go to do sakwy, to do drugiego tyłka, to do jakiegoś zapasowego cyca. W okresach długich i silnych mrozów większość z nich zapadała w podobne do snu odrętwienie. Zwinięci w kłębek, okryci futrami, mogli wówczas nawet przez cały cykl księżycowy nie przyjmować pokarmu ani napoju. Podczas takich ostrych zim życie w wiosce zamierało. Z wkopanych w ziemię, przykrytych śniegiem chat przestawał dobywać się dym. Wioska wyglądała wówczas na opuszczoną. Jeśli śniegu spadło bardzo dużo, to znikała – mógłbyś wtedy przejść przez nią, wcale nie zdając sobie sprawy z tego, że żyją tu ludzie i że właśnie stąpasz nad ich głowami.
*** Kilka dni po śmierci ojca przyszło trzech Meregów. Najstarszy z nich oznajmił, że zmarły nie spłacił długów i dlatego on teraz wszystko przejmuje. Mieli iść precz. Od razu, tak jak stali. W jednej chwili stracili dom wraz z wykarczowaną ziemią nad rzeką, całą żywność, narzędzia i futra. Poszli w górę rzeki. Oboje ubrani byli tylko w lekkie letnie odzienie, Kukurl miał przy pasie krzesiwo, mały nożyk oraz nóż myśliwski ojca, babka tylko nożyk i kościane szydło. Kukurl po części gołymi rękami, po części za pomocą zaostrzonego kołka i naprędce wyplecionego koszyka wykopał dziurę w ziemi, którą nakrył i wyścielił w środku gałęziami i trawą. W następnych kwadrach dziurę znacznie powiększył, dach i ściany wzmocnił, wylepił palenisko. Babka siedziała całymi dniami u wejścia do nowej ziemianki i pogadując do siebie to po meresku, to w starej mowie Grulwirków, plotła więcierze i sznurki z łyka. Kukurl łowił ryby, zastawiał sidła i pułapki z kłód. Pierwszego roku musieli jeść gotowane żołędzie, myszy, jeże, drobne ptaki, cokolwiek udało się zdobyć, jadali wtedy nawet mięso kun i lisów. Ale przeżyli zimę. Chłopiec czuwał i spał prawie tak, jakby zimy nie było, natomiast babka podczas największych chłodów położyła się w najzimniejszym kącie ziemianki i zapadła w letarg. Przez parę kwadr nie jadła, nie piła, nie wstawała za potrzebą. Na obecność wnuka reagowała niekiedy, lecz słabo. Po takich okresach odrętwienia ożywiała się i przez parę dni jadła więcej niż zwykle.
*** Meregowie, którzy nakładali daninę na wszystkie rodziny Grulwirków, po wypędzeniu Kukurla z babką dali im spokój. Trudno było się spodziewać, że grulwirski wyrostek i stara kobieta, wyrzuceni z domu, zdołają nie tylko przeżyć, ale i zdobyć coś, co warto byłoby im odebrać. Jednak w ciągu następnych trzech lat żaden z Meregów nie zgłosił się z żądaniami daniny. Kukurl rozumiał, że grało tu rolę coś jeszcze. Meregowie gardzili Grulwirkami, lecz on wzbudzał w nich szczególniej-
Więcej na: www.ebook4all.pl
35
proza polska Nowa Fantastyka 01/2015
szą odrazę. W ich oczach wydawał się czymś ohydnym właśnie przez to, że tak bardzo był do nich podobny. O tym podobieństwie rysów słyszał już dawniej, a teraz, gdy wyrósł i dorównywał wzrostem niejednemu mereskiemu mężczyźnie, stało się to jeszcze bardziej uderzające. Widocznie według nich narodził się wskutek czegoś, co nie miało prawa się zdarzyć, co było dla nich ohydą gorszą od kazirodztwa. Ta odraza poniekąd chroniła go przed nimi. Nie uczynili z niego niewolnika, jak to się czasami działo z młodymi Grulwirkami, zwłaszcza sierotami. Nie tolerowali jego widoku, krzywili się i pluli, ilekroć się zbliżał. Nie chcieli mieć z nim do czynienia, prawdopodobnie nawet z rzeczami, które pokalał dotykiem. Inni Grulwirkowie chodzili do osiedla mereskiego z daninami oraz dla handlu, lecz Kukurl nie miał tam wstępu. Gdy chciał wymienić skóry na mereską siekierę, korzystał z pośrednictwa swych współplemieńców.
*** Po trzech latach pojawił się Heidyn. Jego imienia Kukurl dowiedział się potem od babki; sam dotąd go nie widywał. Był to mężczyzna niezwykle rosły, nawet jak na Merega. Jego oczy to niespokojnie latały na boki, to dziwacznie nieruchomiały, a na cienkich, jakby pozbawionych warg ustach wciąż błąkał się uśmieszek. Widocznie skóry i ryby zdobywane przez Kukurla nie wzbudzały w nim takiego wstrętu, by miał zrezygnować z okazji do pozyskania daniny. Mimo że młody Grulwirk widział go pierwszy raz i był pewien, że nie jest to ten Mereg, który zabrał im dom, wielkolud oznajmił, że są jego dłużnikami i mają mu odtąd płacić rocznie trzy świeżo ubite sarny, dziesięć skór kunich i dwie lisie oraz odpracować kwadrę przy wyrębie. Stali przy wejściu do chaty. Gdy Kukurl zapewnił go, że nie jest mu nic winien, że już raz zabrano im wszystko, co mieli, tamten uderzył go w twarz. Potem przykucnął, chwycił za włosy i zacisnął lewe ramię na szyi. Po chwili Kukurl, z trudem oddychając, dostrzegł w dłoni mężczyzny malutki nóż. Hakowato wygięte ostrze do cięcia skór wędrowało wzdłuż szyi chłopca. – Teraz należysz do mnie. Będziesz posłuszny i pokorny. Ostrze dotknęło brody i przecięło skórę policzka. Heidyn, z twarzą tuż przy twarzy Kukurla, z błyszczącymi śliną cienkimi wargami, mrużąc oczy, ciął niespiesznym ruchem, najpierw poziomo, wzdłuż dolnej części policzka, następnie pionowo, od skroni w dół. Potem te same cięcia powtarzał. Wielokrotnie. Krew skapywała na ziemię, między walające się rybie resztki. Kukurl, wpół uduszony ciasnym uchwytem, zemdlał. Rany goiły się wiele dni. Gdy zeszła opuchlizna, a skaleczenia powoli zaczęły się zabliźniać, dotykając prawej strony twarzy, czuł pod palcami utworzone z wielu blizn dwie grube linie. Tworzyły one znak ┴. Rodowy znak własności Heidyna. Niestety, Wereg miał jeszcze w przyszłości kilka razy powtarzać tę operację. Kukurl pożałował, że wówczas, gdy wypędzono ich z chaty, nie odeszli w puszczę. Babka była wtedy jeszcze zdolna do poruszania się na własnych nogach, obecnie zaś ledwie potrafiła wyjść za potrzebą.
*** Konieczność dostarczenia Heidynowi daniny, zwłaszcza owych dziesięciu kun rocznie, sprawiła, że Kukurl przebywał w lesie jeszcze więcej niż przedtem. Niektóre tereny były ubogie
w zwierzynę, przełowione, niektóre zaś tradycyjnie przypadały na innych myśliwych. Chodził więc coraz dalej i linia zastawianych przez niego pułapek opasywała coraz większe tereny. Po roku od pojawienia się Heidyna Kukurl na samo obejście wszystkich swoich sideł i kłód potrzebował czterech dni bez zachodzenia do domu czy dłuższych postojów. Rzadko teraz nocował w domu. Babkę codziennie odwiedzała kobieta z wioski, której odwdzięczał się to futrem, to mięsem. Zawsze pamiętał, by po meneicku przeprosić ducha zabitego zwierzęcia i mu podziękować. Ale dziękował i Leśnemu Panu. Władca lasu widocznie opiekował się Kukurlem. Młody myśliwy odwdzięczał się ofiarą z miodu i mięsa. Przestał się martwić o to, że jeśli nie dopisze mu szczęście, to nie zdążą z daniną lub będą głodowali. Łapał znacznie więcej, niż było konieczne. Zdjęte skóry zazwyczaj jeszcze tego samego dnia czyścił, natłuszczał i rozpięte na gałęziach, kąpał w gęstym, białym dymie. Ponieważ obawiał się, że Mereg mógłby mu je odebrać, część z nich chował w paru kryjówkach, gdzie stopniowo gromadził i inne rzeczy, jak zapasowe krzesiwa, sznurek, dziegieć, miód i pęcherze z sadłem.
*** Na niedźwiedzie polowano obecnie rzadko, a jeśli już, to niemal zawsze gromadą. Ich futro było jednak na tyle cenne, że Kukurl postanowił zdobywać je sam, wyprawiając się na te zwierzęta regularnie, tak jak na inne. Zdarzało się niekiedy, że niedźwiedź wpadał w pętlę zastawioną na jelenie, sarny czy dziki. O ile nie uwolnił się, zrywając sidła, zdychał po jakimś czasie lub bywał skłuwany. Jednak nawet ich dobijanie było niebezpieczne. Niedawno dwóch Grulwirków zostało poranionych przez niedźwiedzia, który zerwał sznur w chwili, gdy zbliżyli się, by go dobić. Starszy z myśliwych zmarł tego samego dnia. Kukurl nie zamierzał ryzykować. Decydując się na polowanie w pojedynkę, musiał mieć pewność, że raz schwytane w pułapkę zwierzę już mu nie zagrozi. Za pomocą niedużych pułapek kłodowych polowano głównie na kuny i inne drobne drapieżniki, jak tchórze, gronostaje, łasice. Większe budowano na borsuki i lisy w pobliżu jam. Wilki lub niedźwiedzie psuły takie pułapki, nie ponosząc szkody. Nie były to konstrukcje tej wielkości, by mogły zabić czy unieruchomić duże zwierzę, zwłaszcza dorosłego niedźwiedzia. Budowanie zaś wielkich pułapek tego rodzaju po prostu się nie opłacało. Przygotowanie jednej zajęłoby tyle czasu, co wykonanie paru dziesiątek dużo mniejszych i skuteczniejszych pułapek kunich. Małą pułapkę można było wykonać w kilka chwil, wykorzystując leżące w pobliżu niewielkie kłody czy grubsze gałęzie, odpowiednio połączone ze sobą za pomocą rozbitych witek. Właściwie wystarczał do tego nóż. Zupełnie inna sprawa była z wykonaniem pułapki zdolnej unieruchomić niedźwiedzia. Nikt takich rzeczy nie robił. Wszak sama kłoda musiałaby wówczas mieć ciężar, którego nie zdołałby unieść żaden człowiek. Wydawało się to szaleństwem. Kukurl miał jednak poczucie, że wie, jak to zrobić. Miejsca wybierał bardzo starannie wśród wiatrołomów. Podstawową sprawą była dostępność zwalonych, ale nie zgniłych pni odpowiedniej wielkości. Brał pod uwagę obecność tropów niedźwiedzich, ale także dodatkowe rzeczy – występowanie w pobliżu gniazd pszczelich, dobre warunki do zakładania nowych barci, występowanie obszarów nasłonecznionych, bliskość strumienia oraz skupiska niektórych roślin, jak jarzębina czy borówki.
Więcej na: www.ebook4all.pl
36
Maciej Zagańczyk
piotr kenc
Ponieważ nie posiadał piły, zwalone przez wichurę duże pnie dzielił na krótsze kłody, posługując się siekierą i ogniem. Takie wyżarzanie było dość czasochłonne, ale można je było prowadzić w tym samym czasie w paru miejscach pnia, równocześnie zajmując się czymś innym, na przykład ścinaniem gałęzi czy wyrównywaniem i utwardzaniem gruntu w miejscu przeznaczonym na pułapkę. Podzielone kłody przesuwał i podnosił za pomocą drągów, klinów i lin. Była to praca mozolna, a przy tym wymagająca uwagi i ostrożności, wszak upadająca kłoda połamałaby mu kości, gdyby się pod nią znalazł. Wypadek taki oznaczałby śmierć, natychmiastową lub poprzedzoną długotrwałą męką. Był więc ostrożny i nie spieszył się. Taką łownię niedźwiedzią miał zamiar wykorzystywać przez lata, podobnie jak Meregowie wykorzystywali swoje pola. Uznał, że aby to działało, łownie nie mogły być zbyt blisko siebie i że nie może ze wszystkich korzystać stale z tą samą intensywnością. Miejsca te miały mu dostarczać nie tylko futer niedźwiedzich, mięsa i sadła, ale także miodu z zakładanych w pobliżu barci. Wybrał zatem na razie pięć lokalizacji, z których każda oddalona była od drugiej o dzień lub pół dnia drogi, i pracował przy nich stopniowo, ilekroć pozwalały mu na to inne zajęcia. Przynętę – mięso lub miód, lub jedno i drugie – zamierzał umieszczać w umocowanym kołkami koszu z grubych prętów wierzbowych, co miało chronić przynętę przed drobnymi drapieżnikami i padlinożercami oraz utrudniać uruchomienie pułapki przez te zwierzęta. Tym sposobem w następnych latach zaczął zdobywać pierwszorzędne skóry niedźwiedzie, a w kryjówkach, gdzie trzymał zapasy, pojawiły się, nabyte dzięki wymianie, szczególnie cenne przedmioty – długi mereski nóż, dwa groty oszczepów, żeleźce topora i miedziany kociołek.
*** Babka zmarła, gdy przebywał w lesie. Według kobiety, która ją odwiedzała, babka oddała ducha krótko przed jego powro-
tem. Kobieta była wciąż na miejscu, gdy wrócił, poza nią nikt z wioski jeszcze o tym nie wiedział. Z początku myślał, by pochowawszy zmarłą, od razu zabrać z chaty wszystkie przydatne rzeczy i podpaliwszy ją, odejść. Zaraz jednak zmienił zdanie. I potem, przed odejściem w las, pozostawił nawet na miejscu trochę nowych skórek i żywności. Jeśli Heidyn przyjdzie, niechaj myśli, że Kukurl wciąż tu mieszka.
*** Kukurl podrapał się po swędzącym prawym policzku. Wielokrotnie nawarstwione blizny tworzyły wydatne pręgi. Pies Heidyna, tak jak inne psy mereskie, hałaśliwie reagował na zapach Grulwirków. Aby zwierzę go nie wywęszyło, Kukurl włożył na siebie długo wietrzone i odymiane ubranie, a przedtem całe ciało natarł zielskiem. Pies, zostawiając swego pana daleko w tyle, jak po sznurku poszedł po tropach zapachowych, które Kukurl dla niego przygotował. Po chwili z oddali dobiegł pisk i zdławione skomlenie. Młody Grulwirk odetchnął. Tymczasem Mereg zatrzymał się, nasłuchując i przepatrując krzaki. Jednak wbrew temu, czego teraz spodziewał się śledzący go Kukurl, nie ruszył za psem, lecz skierował się tam, gdzie zmierzał od początku, do zastawionych kilka dni temu sideł. Nieopodal leżał zwalony podczas jesiennej wichury, lecz nie całkiem jeszcze obumarły dąb. Potężny pień, padając, przygniótł i obalił kilka młodych drzew, tworząc kłębowisko po części wyschłych, po części ulistnionych gałęzi, które Heidyn poprzednio obchodził najwygodniejszą drogą, od prawej, jak dobrze o tym wiedział Kukurl. Tym razem jednak znów czekał go zawód. Heidyn, miast zwyczajnie obejść wykrot, wspiął się na pień, torując sobie drogę wśród gałęzi. Kukurl zaniepokoił się. Trudno było uwierzyć w to, że tamten mógł dostrzec jakieś jego ślady. Jednak najwyraźniej czegoś się domyślał, jakby przeczuł istnienie pułapek w pozornie niezmienionym układzie mchów, łodyg i gałęzi.
Więcej na: www.ebook4all.pl
37
sidlarz Nowa Fantastyka 01/2015
Przy leśnej strudze, w niewielkim, błotnistym obniżeniu terenu, pomiędzy dwiema olchami o pniach niewiele grubszych niż ramię, zaszamotała się schwytana w pętlę sarna. Mereg przykucnął i objął szyję zwierzęcia lewym ramieniem. Sięgnął do pasa, ale nie po długi nóż, lecz po kościaną rączkę z maleńką głownią. Podniósł ostrze do gardła sarny i pociągnął krótkim ruchem. Zwierzę targnęło się, opadł zaciśnięty postronek. Heidyn wsunął żelazny pazur do pochewki. Gdyby w tej chwili choć trochę rozluźnił ramię, zwierzę byłoby wolne. Pochylił się nieco. Teraz jego usta, rozciągnięte w uśmiechu, znajdowały się tuż nad łzawiącym brązowym okiem sarny. Powoli zaczął pochylać się jeszcze niżej. Głowa sarny, przyciśnięta do twarzy Heidyna, zadygotała, smukłe kończyny wyprężyły się, tłukąc o ziemię. Po chwili zwierzę zwiotczało. Wstał i obrócił się szybko. W tym samym momencie poczuł silne uderzenie w rękę. Coś pacnęło w błoto. Kukurl niewiele miał czasu na zdziwienie. W tubie na plecach został mu jeszcze jeden oszczep, a w lewej ręce trzymał dłuższą i masywniejszą rohatynę. Jednak Heidyn, ranny czy nie, był blisko i właśnie sadził na niego wielkimi susami. Młody Grulwirk sam puścił się w skok niby sarna. Gdy mijali wielki wykrot, trzasnęła gałązka, wystrzeliła kurzawa liści i strzępków mchu, stęknęło drewno. Heidyn runął, wyorał ciałem bruzdę w ściółce i wreszcie zawisł na sznurze, kołysząc się głową w dół kilkanaście kroków dalej. Grulwirk zawrócił, podbiegł i jął okładać go trzonkiem rohatyny. Po głowie, brzuchu, plecach, ramionach, znów po głowie. Gdy wreszcie przestał, ciało Heidyna obracało się i bujało zupełnie bezwładne. Z nosa, warg i brwi płynęła krew zalewająca oczy i czoło. Kukurl wypluł grudkę przeżutego chałbunu, wyciągnął tamtemu oba noże zza pasa i zaczął wiązać ręce na plecach. Potem między zęby wepchnął mu gruby patyk i umocował, łącząc oba końce rzemieniem przeprowadzonym u nasady szyi. Zlikwidował pozostałe pułapki, odszukał swój oszczep, wrócił, odciął Heidyna, założył mu pętlę na szyję, po czym wspiął się na drzewo, by odwiązać luźną linę. Czekała ich dzisiaj długa droga. Pojutrze przed południem powinni być na miejscu.
*** Heidyn nie wydał z siebie jęku podczas bolesnej operacji. Teraz, mocno skrępowany, wpół stał, wpół wisiał, obejmując czarniawy pień, pobrużdżony i pełen guzów. Wprost do nagich pleców przyszyto mu zwinięty płat skóry sarniej, niedawno oddzielonej od mięsa. Ów dziwny, okrwawiony tobół, połączony z jego własną skórą szwami grubej dratwy, mieścił w sobie dorodne plastry pszczele, pełne miodu i białych larw. Hałas, który sprawiały owady, zdawał się głuszyć każdy dźwięk. Pszczoły ruchomą, buczącą chmurą unosiły się wokół i grubą na dłoń warstwą pokrywały jego tułów, podbrzusze i część ud. Teraz jednak prawie ich nie dostrzegał. Odkąd przed paroma chwilami wrócił do przytomności, cała jego uwaga skupiała się na czymś innym, czymś, czego jeszcze nie widział. Zdało mu się, że gdzieś obok rozległ się jakiś pomruk i sapnięcie. Opuchnięta twarz, w której tylko jedno oko było otwarte, powoli obróciła się ku słońcu. Świeciło tak drugi dzień. Heidyn niewyraźnie, jak przez deszcz sadzy, dojrzał tylko skrawek jasnopłowej łąki i mroczne drzewa wokół.
Gdy później odwrócił się ponownie, widok zasłonił mu ruchomy, brunatny kształt, zwalista zjawa o czarnych wilgotnych nozdrzach i niedużych, ciemno-miodowych oczach. Po raz pierwszy spróbował wrzasnąć, zawyć, ale nie zdołał dobyć głosu.
*** Ten szlak można było nazwać uczęszczanym. Znaczyło to, że parę razy w roku ktoś nim wędrował. Musiał być stary, sprzed Pomoru, bo fragmentami droga wyraźnie wcinała się w grunt. Tu jednak było płasko, a trawa sięgała po pas i gdyby nie pojawiające się regularnie zaciosy na drzewach, niejeden wędrowiec mógłby zgubić drogę. Idąca na południe karawana kupiecka składała się z sześciu pieszych ludzi, kilkunastu sowicie objuczonych koni i dwóch niewolników, objuczonych nie gorzej od koni. Jeden z niewolnych był Grulwirkiem, co do drugiego, roślejszego, to Kukurl nie wiedział, do jakiego ludu go zaliczyć. Mógł być równie dobrze południowcem, jak Meregiem. Po raz kolejny powiedział sobie, że pułapki to w tym wypadku zły pomysł. Ludzi jest za dużo, do tego jeszcze konie. Co innego, gdyby miał kogoś do pomocy. Nie było rady, trzeba podkraść się nocą i poderżnąć kupcom gardła. Jeśli nie uda mu się zabić wszystkich sześciu od razu i będzie musiał uciec, to wszak jeszcze wiele noclegów dzieli karawanę od miasta. Którejś z następnych nocy znów przyjdzie i dokończy sprawę. Z wąskiej pochewki wydobył przedmiot, który odebrał Heidynowi. Wcześniej nie dziwiło go to, że tamten nosił przy sobie mały grulwirski nożyk do cięcia skóry. Meregowie zabierali Grulwirkom rozmaite rzeczy. Ale ten pazur – ten sam, którym Heidyn wycinał mu na policzku swój znak – był szczególny. Kukurl nie od razu zwrócił na to uwagę. Jego oprawa wyglądała niemal identycznie jak ta z nożyka babki. Sąsiadujący z ostrzem rogowy fragment rękojeści miał ten sam ornament. Ten sam indywidualny, zawiły splot żłobień. Kukurl był pewien: oprawę wykonał jego dziadek, ojciec matki. Zatem Heidyn jednak nachodził jego rodzinę już dawniej. Kukurl zrazu nie zrozumiał tego niewyraźnego, ledwie artykułowanego głosu, który wtedy usłyszał za plecami, pozostawiając Heidyna jako dar dla Leśnego Pana. – Jestem twoim... Grulwirk nie zatrzymał się wówczas. Teraz, gdy już pojął, co tamten chciał powiedzieć, również by się nie zatrzymał. Karawana zbliżyła się do rzeki i stanęła przy kępie. Konie rozjuczono i puszczono na paszę, rozpalono ogień. Niskie, poczerwieniałe słońce powoli skrywało się za dalekimi chmurami. Kukurl wyjął długi nóż i wodząc palcami po głowni, zaczął się cicho modlić.
Piotr Kenc Autor obecny już na naszych łamach z „Bestiarium Flockiego” (FWS 4/13) – borgesowską z ducha zabawą w fantastyczne bestiaria. „Sidlarz” to zupełnie inna stylistyka – i krótki obrazek z oryginalnego świata fantasy, w którym zamiast królów i herosów jako bohaterowie występują zwyczajni ludzie (no, nie do końca) i ich zwyczajne (no, w sumie też nie bardzo...) sprawy. (mc)
Więcej na: www.ebook4all.pl
38
Xxxxxxx prozaxxxxxxxxxxxx zagraniczna
Lato Tongtong (Tongtong’s Summer)
Xia Jia
-Z
a kilka dni zamieszka z nami dziadek – uprzedziła mama. Dziadek mieszkał sam od śmierci babci. Mama powiedziała Tongtong, że dziadek całe życie pracował dla rewolucji, więc zwyczajnie nie znosi próżnować. I choć był po osiemdziesiątce, dzień w dzień wciąż gorliwie chodził przyjmować pacjentów w klinice. Kilka dni wcześniej poślizgnął się na deszczu, wracając do domu, i stłukł nogę. Na szczęście od razu przewieziono go do szpitala, gdzie wsadzili ją w gips. Jeszcze kilka dni odpoczynku i rekonwalescencji i będzie gotowy do wypisu. – Tongtong, twój dziadek jest stary i czasem miewa humory. Jesteś na tyle duża, żeby być delikatna. Postaraj się nie dokładać mu zmartwień, dobrze? – przestrzegła mama, kładąc nacisk na słowa. Tongtong skinęła głową, myśląc: „A czy ja kiedyś nie byłam delikatna?”. *** Wózek inwalidzki dziadka przypominał miniaturowe auto elektryczne z malutkim dżojstikiem przy oparciu. Dziadek musiał tylko lekko go pchnąć, by wózek pojechał gładko w wybraną stronę. Super sprawa, uznała Tongtong. Odkąd pamiętała, zawsze trochę bała się dziadka. Miał kwadratową twarz z długimi, białymi, krzaczastymi brwiami, sterczącymi jak sztywne sosnowe igły. W życiu nie widziała nikogo z tak długimi brwiami. Zrozumienie go też sprawiało jej trochę problemów. Dziadek mówił po mandaryńsku z ciężkim akcentem rodzimej gwary. Przy obiedzie, gdy mama tłumaczyła dziadkowi, że muszą zatrudnić dla niego opiekę, wciąż przesadnie kiwał głową i powtarzał: „Nie martw się, co!” Przynajmniej to jedno dziewczynka zrozumiała bez problemu. Gdy babcia jeszcze żyła i chorowała, zatrudnili też opiekę dla niej. Kobietę ze wsi, niską i drobną, ale naprawdę silną. Bez niczyjej pomocy potrafiła podnieść babcię – której się trochę przytyło – z łóżka, wykąpać ją, posadzić na toalecie i przebrać. Tongtong na własne oczy widziała, jak opiekunka dokonywała tych cudów nadludzkiej siły. Potem, po śmierci babci, kobieta przestała przychodzić. Po obiedzie Tongtong odpaliła wideościanę, by trochę pograć. „Świat w grze tak bardzo różni się od tego wokół mnie”, pomyślała. W grze ludzie po prostu umierali. Nie chorowali i nie siedzieli na wózkach inwalidzkich. Za jej plecami mama i dziadek nadal kłócili się o opiekunkę. Tata podszedł do niej i powiedział: – Tongtong, wyłącz to w tej chwili, proszę. Za dużo grasz. Oczy sobie popsujesz.
Naśladując dziadka, dziewczynka pokręciła głową i odparła: – Nie martw się, co! Mama i tata zanieśli się śmiechem, ale dziadek tylko siedział z kamienną miną bez choćby cienia wesołości. *** Kilka dni później tata wrócił do domu z dziwnie wyglądającym robotem. Miał okrągłą głowę, długie ręce i dwie białe dłonie. Zamiast stóp miał kółka pozwalające mu poruszać się do przodu i tyłu, a także obracać. Tata nacisnął coś z tyłu głowy robota. Pusta, gładka, jajowata kula zamigała trzykrotnie niebieskawym światłem, a na powierzchni ukazała się głowa młodego mężczyzny. Rozdzielczość była tak dobra, że wyglądał zupełnie jak prawdziwy człowiek. – Wow – zachwyciła się Tongtong. – Jesteś robotem? Twarz uśmiechnęła się. – Witaj! Nazywam się Ah Fu. – Mogę cię dotknąć? – Pewnie! Tongtong przyłożyła dłoń do gładkiej twarzy, a potem omacała ręce i dłonie robota. Ciało Ah Fu pokrywała warstwa miękkiego silikonu, który w dotyku przypominał prawdziwą skórę. Tata powiedział jej, że Ah Fu wyprodukowała spółka Guokr Technologies i że to prototyp. Największą jego zaletą była dorównująca ludzkiej inteligencja – potrafił obierać jabłka, nalewać herbatę do filiżanek, a nawet gotować, zmywać, haftować, pisać, grać na pianinie… W każdym razie obecność Ah Fu oznaczała, że dziadek będzie pod dobrą opieką. Starzec siedział bez ruchu, nadal z kamienną miną, nadal nie mówiąc nic. *** Po obiedzie dziadek usiadł na balkonie, żeby poczytać gazetę, a po chwili zasnął. Ah Fu podjechał bezszelestnie, uniósł dziadka w silne ramiona, zawiózł go do sypialni, położył ostrożnie na łóżku, przykrył kocem, zaciągnął zasłony, wyjechał i zamknął drzwi, nadal nie robiąc żadnego hałasu. Tongtong chodziła za Ah Fu i wszystkiemu się przyglądała. Robot poklepał ją lekko po głowie. – Może ty też byś się zdrzemnęła? Dziewczynka przechyliła głowę. – Naprawdę jesteś robotem? – zapytała. Ah Fu uśmiechnął się. – A myślisz, że nie? Tongtong uważnie wpatrzyła się w robota.
Więcej na: www.ebook4all.pl
39
Ilustrowana proza zagraniczna biografia Lorda Grimma Nowa Fantastyka 01/2015 11/2014 08/2014
– Jestem pewna, że nie – odparła po chwili, bardzo poważnie. – Czemu? – Robot by się tak nie uśmiechał. – Nigdy nie widziałaś uśmiechniętego robota? – Kiedy robot się uśmiecha, wygląda to strasznie. Ale twój uśmiech nie jest straszny. Więc na pewno nie jesteś robotem. Ah Fu zaśmiał się. – Chcesz zobaczyć, jak wyglądam naprawdę? Skinęła głową. Ale serce jej łomotało. Robot podjechał do wideościany. Z czubka głowy wystrzeliło światło i rzuciło na ścianę obraz, na którym Tongtong zobaczyła mężczyznę siedzącego w zagraconym pokoju. Mężczyzna na obrazie pomachał do niej. Ah Fu zrobił to samo, tak samo i w tym samym czasie. Dziewczynka przyjrzała się człowiekowi na ścianie – miał na sobie cienki, szary kombinezon z długimi rękawami i parę szarych rękawic pokrytych wieloma malutkimi światełkami. Nosił też olbrzymie gogle. Ukryta za nimi twarz była blada i szczupła, i wyglądała zupełnie jak twarz Ah Fu. Tongtong osłupiała. – A więc to ty jesteś prawdziwym Ah Fu! Mężczyzna na obrazie z zakłopotaniem podrapał się po głowie i powiedział, trochę zażenowany: – Ah Fu to tylko imię, które nadaliśmy robotowi. Naprawdę nazywam się Wang. Może nazywaj mnie wujkiem Wangiem, skoro jestem troszeczkę starszy? Wujek Wang powiedział Tongtong, że jest studentem czwartego roku na uniwersytecie i stażystą w dziale badań i rozwoju Guokr Technologies. To jego zespół opracował Ah Fu. Wyjaśnił, że starzejąca się populacja rodzi poważne problemy społeczne – wielu seniorów nie mogło żyć samodzielnie, a ich dzieci nie mogły poświęcić czasu na opiekę nad nimi. W domach spokojnej starości czuli się samotni i odcięci od społeczeństwa, a wyszkolonych, zawodowych opiekunów wciąż brakowało. Jeśli jednak w domu był Ah Fu, sytuacja wyglądała o wiele lepiej. Robot, gdy nie był używany, zwyczajnie wyłączał się, nie wchodząc nikomu w drogę. W razie potrzeby wysyłało się żądanie i operator łączył się z robotem, by pomóc starszej osobie. Opiekunowie nie musieli już dojeżdżać do domów, co oszczędzało czas i pieniądze, a także podnosiło skuteczność i jakość opieki. Ah Fu, na którego patrzyli, był prototypem pierwszej generacji. W całym kraju było ich tylko trzy tysiące, testowanych przez tyle samo rodzin. Wujek Wang powiedział Tongtong, że i jego babcia kiedyś chorowała i wylądowała w szpitalu na dłużej, miał więc trochę doświadczenia w opiece nad starszymi. Dlatego zgłosił się na ochotnika, by pojawić się w domu dziewczynki i zaopiekować się jej dziadkiem. Tak się akurat złożyło, że pochodził z tego samego regionu kraju co dziadek i rozumiał jego gwarę. Zwykły robot zapewne nie dałby rady. Wujek Wang wplótł w wyjaśnienie wiele technicznych określeń, a Tongtong nie była pewna, czy wszystko rozumie. Ale sam pomysł uważała za wspaniały, prawie jak z opowieści science fiction. – No, a czy dziadek wie, kim jesteś naprawdę?
– Twoja mama i tata wiedzą, ale dziadek jeszcze nie. Nie mówmy mu na razie. Powiemy mu za kilka dni, gdy już trochę oswoi się z Ah Fu. – Nie martw się, co! – obiecała solennie. Zaśmiali się razem, ona i wujek Wang. *** Dziadek rzeczywiście nie potrafił bezczynnie usiedzieć w domu. Uparł się, żeby Ah Fu wyprowadził go na zewnątrz. Ale po jednym zaledwie spacerze narzekał, że na dworze jest za gorąco, i już nie chciał wychodzić. Ah Fu powiedział Tongtong w tajemnicy, że dziadek poczuł się skrępowany tym, że ktoś pcha go na wózku. Miał wrażenie, że cała ulica gapi się na niego. „Może wszyscy gapili się na Ah Fu”, pomyślała jednak dziewczynka. Nie mogąc wychodzić i gnuśniejąc w domu, dziadek był w coraz gorszym nastroju. Na jego twarzy malowało się coraz większe przygnębienie i od czasu do czasu wybuchał napadami złości. Kilka razy nakrzyczał i nawrzeszczał na mamę i tatę, ale żadne z nich nie zareagowało. Po prostu znosili jego krzyki w milczeniu. Jednak pewnego razu Tongtong poszła do kuchni i nakryła mamę schowaną i płaczącą za drzwiami. Dziadek w niczym nie przypominał teraz dziadka, którego pamiętała. Byłoby o wiele lepiej, gdyby się nie poślizgnął i nie zrobił sobie krzywdy. Tongtong nienawidziła zostawać w domu. Przez to całe napięcie miała wrażenie, jakby się dusiła. Co rano wybiegała przez drzwi i nie wracała aż do obiadu. Tata znalazł rozwiązanie. Przyniósł kolejny gadżet wyprodukowany przez Guokr Technologies – okulary. Wręczył je córce i powiedział, żeby je złożyła i przeszła się po domu. Wszystko, co widziała i słyszała, wyświetlało się na wideościanie. – Tongtong, chciałabyś zostać oczami dziadka? Dziewczynka zgodziła się. Interesowało ją wszystko, co nowe. *** Lato było jej ulubioną porą roku. Mogła nosić sukienkę, jeść arbuza i lody z sokiem na patyku, pływać, znajdować pancerzyki cykad w trawie, pluskać się w kałużach w sandałach, gonić tęczę po burzy, brać zimny prysznic, gdy spociła się po bieganiu, pić kwaśną, schłodzoną zupę śliwkową, łapać kijanki w stawach, zrywać winogrona i figi, przesiadywać wieczorami w ogrodzie za domem i wpatrywać się w gwiazdy, polować z latarką na świerszcze po zmroku… Krótko mówiąc: latem wszystko było wspaniałe. Tongtong nałożyła nowe okulary i wyszła pobawić się na dworze. Okulary były ciężkie i ciągle ześlizgiwały się z nosa. Bała się, że spadną. Od początku letnich wakacji bawiła się codziennie z ponad tuzinem kolegów i koleżanek. W ich wieku wybór zabaw był nieograniczony. Jeśli stare im zbrzydły, wymyślali nowe. Kiedy się zmęczyli lub było im za gorąco, chodzili nad rzekę i skakali do niej niczym talerz pierożków zanurzający się w garnku. Słońce prażyło na niebie, ale woda w rzece była orzeźwiająca i zimna. Po prostu bajka!
Więcej na: www.ebook4all.pl
40
John Barnes Xia Jia
Ktoś rzucił pomysł wspinaczki na drzewa. Nad brzegiem rzeki rósł strzelisty szupin, którego pień był tak wysoki i gruby, że przypominał smoka wzlatującego w błękitne niebo. Tongtong słyszała jednak natarczywy głos dziadka przy uchu: „Nie wspinaj się na to drzewo! To zbyt niebezpieczne!”. „No patrz, okulary służą też za telefon”, pomyślała i odkrzyknęła radośnie: „Dziadku, nie martw się, co!”. Łażenie po drzewach miała we krwi. Nawet ojciec powiedział, że w poprzednim życiu musiała być małpą. Dziadek jednak nie dawał jej spokoju. Wciąż brzęczał jej w uchu, a ona w ogóle nie rozumiała, co do niej mówi. Zaczynało jej to już działać na nerwy, zdjęła więc okulary i rzuciła je na trawę u podnóża drzewa. Zsunęła sandały i zaczęła się wspinać, piąć w niebo jak chmura. To drzewo było łatwe. Grube gałęzie wyciągały się ku niej jak ręce, dźwigając pod górę. Wspinała się coraz wyżej i wyżej, i szybko zostawiła kolegów w tyle. Już była prawie na samym szczycie. W liściach szumiał wiatr, a przez koronę przesączały się plamki światła. Świat był taki spokojny. Zatrzymała się, by złapać oddech, wtem jednak usłyszała głos ojca z oddali: „Tongtong… złaź… w tej chwili…”. Wyciągnęła głowę, by spojrzeć pod siebie. Daleko w dole pojawiła się postać wielkości mrówki. To naprawdę był ojciec. Po drodze do domu natarł jej uszy: – Jak mogłaś być tak nierozważna? Sama wspięłaś się aż tak wysoko. Nie rozumiesz, czym to grozi? Wiedziała, że dziadek na nią naskarżył. Bo kto jeszcze wiedział, co robiła? Była wściekła. „Sam nie może już wspinać się na drzewa, więc i innym nie pozwoli? Ale kicha! I jaki wstyd, że ojciec przyszedł i na mnie nakrzyczał”. Następnego ranka znów wyszła z domu bardzo wcześnie. Ale tym razem nie założyła okularów. *** – Dziadek po prostu się o ciebie martwił – tłumaczył Ah Fu. – Gdybyś spadła i złamała nogę, to czy nie musiałabyś siedzieć na wózku jak on? Naburmuszonej Tongtong nie chciało się rozmawiać. Ah Fu powiedział jej, że przez okulary, które zostawiła u podnóża drzewa, dziadek widział, że weszła naprawdę wysoko. Tak się martwił, że aż zdarł gardło od krzyków i niemal wywrócił wózek. Dziewczynka jednak wciąż gniewała się na dziadka. O co było się martwić? Wspinała się już na wiele drzew wyższych od tego i ani razu nic się jej nie stało. Okulary były nieużywane, więc ojciec zapakował je i odesłał do Guokr. Dziadek znów utknął w domu, nie mając nic do roboty. Znalazł gdzieś komplet chińskich szachów i zmusił Ah Fu, żeby z nim pograł. Tongtong nie znała zasad, więc podsunęła stołek i usiadła obok planszy, po prostu z ciekawości. Lubiła patrzeć, jak robot podnosi stare, drewniane pionki wyblakłe ze starości tymi smukłymi, bladymi palcami, lubiła patrzeć, jak lekko stuka palcami o stół, zastanawiając się nad kolejnym ruchem. Jego dłoń była taka piękna, prawie jak wyrzeźbiona z kości słoniowej.
Jednak po kilku partiach nawet ona mogła stwierdzić, że Ah Fu nie stanowił dla dziadka żadnego wyzwania. Kilka ruchów później starzec znów zbił jeden z pionków robota, głośno łomocząc w planszę. – Och, jesteś do niczego – wymamrotał dziadek. – Sam jesteś do niczego! – rzuciła Tongtong pomocnie. – Prawdziwy robot grałby lepiej – dodał starzec. Poznał już prawdę o Ah Fu i jego operatorze. Dziadek ciągle wygrywał i po kilku partiach poprawił mu się humor. Nie tylko twarz mu promieniała, ale jeszcze potrząsał głową i nucił ludowe melodie. Tongtong też czuła się szczęśliwa, a wcześniejsza złość na dziadka wyparowała. Tylko Ah Fu nie był równie zadowolony. – Muszę chyba znaleźć panu bardziej wymagającego przeciwnika – zawyrokował. *** Kiedy Tongtong wróciła do domu, o mało nie narobiła w majtki ze strachu. Dziadek zamienił się w potwora! Nosił teraz cienki, szary kombinezon z długimi rękawami i szare rękawice, na których świeciło wiele małych światełek. Na twarzy miał olbrzymie gogle, machał wokoło rękami i gestykulował w powietrzu. Na przeciwległej wideościanie pojawił się inny mężczyzna, ale nie wujek Wang. Był równie stary jak dziadek, z głową pełną srebrzystobiałych włosów. Nie nosił gogli. Przed nim leżała plansza do chińskich szachów. – Tongtong, chodź się przywitaj – poprosił dziadek. – To dziadek Zhao. Był on przyjacielem dziadka z dawnych żołnierskich lat. Właśnie wstawili mu stent do serca. Nudził się, podobnie jak dziadek, a jego rodzina też dostała własnego Ah Fu. Zhao też był miłośnikiem chińskich szachów i cały dzień narzekał na poziom umiejętności swojego robota. Wujek Wang wpadł wcześniej na pomysł, żeby przesłać dziadkowi sprzęt do teleobecności, a potem nauczył go, jak z niego korzystać. I już po kilku dniach dziadek wprawił się na tyle, żeby zdalnie kierować robotem dziadka Zhao i grać z nim w szachy. Obaj staruszkowie mogli nie tylko grać, ale i rozmawiać ze sobą w rodzimej gwarze. Dziadek zrobił się taki radosny i podekscytowany, że wydał się Tongtong jak małe dziecko. – Spójrz na to – rzekł dziadek i delikatnie zamachał dłońmi w powietrzu, a po drugiej stronie wideościany Ah Fu dziadka Zhao podniósł drewnianą planszę szachową, pewnie jak się patrzy, zręcznie okręcił ją w powietrzu i odstawił z powrotem, nie strącając pionka. Tongtong patrzyła na dłonie dziadka wielkimi oczami. „Czy to te same niepewne, trzęsące się ręce, przez które dziadek nigdy nie mógł nic zrobić?”. To było nawet bardziej zadziwiające niż magia. – Mogę spróbować? – zapytała. Dziadek zdjął rękawice i pomógł nałożyć je dziewczynce. Okazały się rozciągliwe i nie były za luźne na małe rączki dziecka. Spróbowała poruszać palcami, a Ah Fu na wideościanie też poruszał swoimi. Rękawice miały wewnętrzny
Więcej na: www.ebook4all.pl
41
Szybki Olbrzymy Lato Tongtong jak sen, ulotny niczym westchnienie Nowa Fantastyka 01/2015 11/2014 09/2014
opór, który stabilizował i wygładzał ruchy Tongtong, a tym samym też ruchy robota. – No dalej, spróbuj uścisnąć rękę dziadkowi Zhao. Uśmiechnięty staruszek na wideo wyciągnął dłoń. Tongtong ostrożnie podała mu swoją i uścisnęła. Czuła subtelne, momentalne zmiany nacisku w rękawicy, jakby naprawdę ściskała rękę człowieka – była nawet ciepła w dotyku! „To fantastyczne!”. Używając rękawic, pokierowała Ah Fu, żeby dotknął planszy, pionków i parującej filiżanki herbaty obok nich. Poczuła w opuszkach palców nagłe ciepło z czarki. Zaskoczona, rozwarła palce, puszczając filiżankę, a ta rozbiła się o podłogę. Przewróciła planszę, a pionki poturlały się na wszystkie strony. – Aiya! Uważaj, Tongtong! – To nic! To nic! – uspokoił dziadek Zhao. Próbował wstać, by przynieść szufelkę i szczotkę, ale dziadek kazał mu zostać na miejscu. – Uważaj na ręce! – ostrzegł. – Ja się tym zajmę. Założył rękawice i pokierował robota dziadka Zhao, by podniósł pionki jeden po drugim, a potem dokładnie zamiótł podłogę. Dziadek nie gniewał się na wnuczkę i nie zagroził, że powie ojcu o wypadku, który spowodowała. – To tylko dziecko, bardzo niecierpliwe – wyjaśnił dziadkowi Zhao. Obaj staruszkowie zaśmiali się. Tongtong czuła tak ulgę, jak i trochę niezrozumienia. *** Mama i tata znów kłócili się z dziadkiem. Sprzeczka przebiegała trochę inaczej niż poprzednio – dziadek znów powtarzał w kółko: „Nie martw się, co!”, ale mama mówiła coraz ostrzejszym tonem. Im dłużej Tongtong słuchała, tym bardziej umykała jej rzeczywista przyczyna kłótni. Zrozumiała tylko tyle, że miała coś wspólnego ze stentem w sercu dziadka Zhao. – Mówisz, żebym się nie martwiła? – zagrzmiała w końcu mama. – A co, jeśli zdarzy się kolejny wypadek? Czy mógłbyś nie sprawiać już więcej problemów? Dziadek tak się wściekł, że zamknął się w pokoju i nie chciał wyjść, nawet na obiad. Mama i tata zawideotelefonowali do wujka Wanga. W końcu Tongtong zrozumiała, co się stało. Zhao grał z dziadkiem w szachy, ale tak się podekscytował, że serce nie wytrzymało – najwyraźniej stent nie był idealnie wszczepiony. Był wtedy sam jeden w domu. To dziadek, kierując Ah Fu, przeprowadził resuscytację, zadzwonił też po karetkę. Ekipa pogotowia zdążyła na czas i uratowała życie dziadkowi Zhao. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, że dziadek zaproponuje, iż pójdzie do szpitala opiekować się dziadkiem Zhao – nie, nie że pójdzie osobiście, ale że poślą tam Ah Fu, a on będzie kierował nim z domu. Sam dziadek też jednak potrzebował opieki. Kto miał opiekować się opiekunem?
Co więcej, dziadek wpadł na pomysł, że gdy dziadek Zhao dojdzie do siebie, nauczy go obsługiwać sprzęt do teleobecności. Dwaj staruszkowie będą mogli opiekować się sobą nawzajem bez pomocy innych pielęgniarzy. Dziadkowi Zhao pomysł się bardzo spodobał. Ale obie rodziny uznały cały plan za absurd. Nawet wujek Wang musiał chwilę pomyśleć, po czym stwierdził: – Hm… będę musiał zgłosić to przełożonym. Tongtong długo o tym myślała. Grę w szachy za pośrednictwem Ah Fu łatwo było zrozumieć. Ale opiekować się sobą nawzajem poprzez robota? Im dłużej o tym myślała, tym bardziej skomplikowane się wydawało. Rozumiała zakłopotanie wujka Wanga. „Ech, dziadek jest jak małe dziecko. Za nic nie posłucha mamy i taty”. *** Dziadek przesiadywał teraz cały czas w pokoju. Z początku Tongtong myślała, że nadal gniewa się na jej rodziców. Ale wtedy odkryła, że było zupełnie inaczej. Dziadek miał naprawdę dużo pracy. Znów zaczął przyjmować pacjentów. Nie, nie chodził do kliniki, za to używając zestawu do teleobecności, kierował robotami Ah Fu w całym kraju, odwiedzając domy innych staruszków. Słuchał ich narzekań, sprawdzał puls, badał i wypisywał recepty. Chciał również prowadzić zabiegi akupunktury poprzez Ah Fu i ćwicząc tę umiejętność, kierował swoim robotem i wbijał igły w samego siebie! Wujek Wang powiedział Tongtong, że te innowacyjne pomysły dziadka mogą odmienić cały system opieki zdrowotnej. Może w przyszłości pacjenci nie będą musieli chodzić do szpitala i marnować wielu godzin w poczekalniach. Lekarze będą mogli odwiedzić cię w domu poprzez Ah Fu zainstalowanego w okolicy. Wujek Wang powiedział, że dział badań i rozwoju Guokr stworzył już zespół zadaniowy w celu opracowania wyspecjalizowanego, usprawnionego modelu robota do takich zastosowań medycznych techniki teleobecności, i że zaprosili dziadka do współpracy w roli konsultanta. Tak więc dziadek miał jeszcze więcej pracy. Noga dziadka nie zrosła się jeszcze do końca, więc wujek Wang nadal się nim opiekował. Pracowali jednak nad stworzeniem systemu internetowego, który pozwoliłby zarejestrować jako wolontariusza każdego, kto ma czas i chciałby pomagać innym. Później ci ochotnicy będą mogli zalogować się do robotów w domach całego kraju i opiekować się starszymi, dziećmi, pacjentami, zwierzętami domowymi albo pomagać na inne sposoby. Jeśli plan się powiedzie, będzie to krok ku czemuś w rodzaju złotego wieku opisanego wiele tysiącleci wcześniej przez Konfucjusza: „A wtedy ludzie będą opiekować się wszystkimi staruszkami, jakby byli oni ich własnymi rodzicami, kochać wszystkie dzieci, jakby były one ich własnymi dziećmi. Starcy będą się starzeć i umierać w poczuciu bezpieczeństwa; młodzi będą mieli okazję, by się przysłużyć i rozwijać; a dzieci będą dorastały pod przewodnictwem i opieką wszystkich. Wdowy, sieroty, niepełnosprawni, zmarli – wszyscy będą mieli zapewnioną opiekę i miłość”.
Więcej na: www.ebook4all.pl
42
proza JASON John zagraniczna SANFORd Barnes Xia Jia
Rzecz jasna, taki plan niósł z sobą pewne zagrożenia: prywatność i bezpieczeństwo, bezprawne wykorzystanie teleobecności przez przestępców, usterki i wypadki – to na dobry początek. Ponieważ jednak zmiana technologiczna już się dokonała, najlepiej było zmierzyć się z konsekwencjami i kierować wysiłki ku pożądanym celom. Zdarzały się też zastosowania, których nikt nie przewidział. Wujek Wang pokazał Tongtong wiele wideo z sieci, na których roboty robiły wiele ciekawych rzeczy: gotowały, opiekowały się dziećmi, naprawiały instalacje wodociągowe i elektryczne w całym domu, uprawiały ogród, prowadziły samochód, grały w tenisa, a nawet uczyły dzieci sztuki go i kaligrafii, rzeźbienia pieczęci zhuanke i gry na smyczkowym erhu… Wszystkie te roboty były kierowane przez starszych ludzi, którzy sami też potrzebowali opieki. Niektórzy z nich nie mogli już poruszać się swobodnie, ale nadal mieli bystre oczy, uszy i umysły; niektórzy nie pamiętali już wielu rzeczy, ale wciąż potrafili przywołać zdolności, które opanowali za młodu; a większość nie miała tak naprawdę wielu problemów fizycznych, była za to przygnębiona i samotna. Teraz jednak, dzięki Ah Fu, wszyscy ruszyli się z miejsca, robili coś. Nikt nie wyobrażał sobie, że Ah Fu znajdzie aż tyle zastosowań. Nikt nie spodziewał się, że kobiety i mężczyźni po siedemdziesiątce czy osiemdziesiątce wciąż mogą być tacy kreatywni i pomysłowi. Szczególne wrażenie zrobiła na Tongtong tradycyjna, ludowa orkiestra muzyczna złożona z ponad dwunastu Ah Fu. Zbierali się wokół stawu w parku i grali radośnie i głośno. Według wujka Wanga zespół stał się hitem internetu. Robotami tymi kierowali seniorzy obu płci, którzy utracili wzrok, i dlatego nazywali się „Starymi Ślepcami”. „Tongtong, twój dziadek doprowadził do rewolucji”, podsumował wujek Wang. Dziewczynka pamiętała, jak mama często wspominała, że dziadek jest starym rewolucjonistą. „Całe życie pracował dla rewolucji, czas, żeby odpoczął”. Ale czy dziadek nie jest lekarzem? Kiedy brał udział w „rewolucji”? I co to za praca, tak w ogóle, „pracować dla rewolucji”? I czemu musiał to robić przez całe życie? Tongtong nie mogła tego zrozumieć, ale uznała, że „rewolucja” to coś wspaniałego. W tej chwili dziadek znów wydawał się takim, jakim znała go wcześniej. *** Dziadek był teraz pełen energii i ducha co dzień. Ilekroć miał chwilkę dla siebie, lubił śpiewać kilka wersów z tradycyjnej opery ludowej: Za obozem po trzykroć wypalili z grzmiącego działa. A z Domu Tianbo wychodzi kobieta, która ojczyznę swą obroni. Złoty hełm pewnie leży na srebrnoszarych jej włosach, Stara bojowa szata z żelaznych łusek znów wisi na jej ramionach. Spójrzcie na jej sztandar bitewny, dumnie głoszący jej imię:
Mu Guiying, pięćdziesiąty trzeci rok to życia, a ty znów ruszasz do boju! Tongtong śmiała się. – Ale dziadku, ty masz osiemdziesiąt trzy lata! Dziadek zachichotał. Wstał i przybrał pozę starożytnego generała trzymającego miecz i wsiadającego na bojowego rumaka. Jego twarz zarumieniła się z radości. Za kilka dni dziadek skończy osiemdziesiąt cztery lata. *** Tongtong bawiła się sama w domu. W lodówce były naczynia z przygotowanym jedzeniem. Wieczorem dziewczynka wyjęła je, podgrzała i zjadła sama. Wieczorne powietrze było ciężkie i wilgotne, a cykady hałasowały bez ustanku. Prognoza pogody zapowiadała burze z piorunami. W rogu pokoju trzy razy błysnęło niebieskie światło. Wyłoniła się stamtąd postać – Ah Fu. – Mama i tata zabrali dziadka do szpitala. Jeszcze nie wrócili. Ah Fu skinął głową. – Twoja matka przysłała mnie, żebym ci przypomniał: nie zapomnij zamknąć okien, zanim zacznie padać. Robot i dziewczynka wspólnie pozamykali wszystkie okna w domu. Gdy nadeszła burza, krople deszczu uderzały w szyby jak w bęben. Ciemne chmury rozdarły białe i fioletowe błyski piorunów, a potem nad głową przetoczył się porażający grom, przez który Tongtong aż zadzwoniło jej w uszach. – Nie boisz się gromu? – zapytał Ah Fu. – Nie. A ty? – Bałem się, gdy byłem mały, ale teraz już nie. Dziewczynce przyszło do głowy ważne pytanie: – Ah Fu, myślisz, że wszyscy muszą dorosnąć? – Myślę, że tak. – A co potem? – A potem się starzeją. – A potem? Robot nie odpowiedział. Włączyli wideościanę, by obejrzeć kreskówki. Leciał akurat ulubiony program Tongtong, „Wioska Tęczowych Misiów”. Jak mocno by nie padało na dworze, małe misie z wioski zawsze żyły razem szczęśliwie. Może wszystko inne na świecie było oszustwem; może tylko świat małych misiów był prawdziwy. Tongtong zaczęły stopniowo ciążyć powieki. Dźwięk deszczu miał hipnotyczne działanie. Oparła się o Ah Fu. Robot wziął ją na ręce, zaniósł do sypialni, usadził delikatnie na łóżku, okrył kocem i zaciągnął zasłony. Jego ręce były zupełnie jak prawdziwe, ciepłe i miękkie. – Dlaczego dziadek jeszcze nie wrócił? – wymamrotała. – Śpij. Gdy się obudzisz, dziadek już tu będzie. *** Dziadek nie wrócił. Wrócili mama i tata. Oboje wyglądali na smutnych i zmęczonych.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Szybki proza Lato Tongtong zagraniczna jak sen, ulotny niczym westchnienie
43
Nowa Fantastyka 01/2015 11/2014 09/2014
Ale mieli jeszcze więcej pracy. Co dzień musieli wychodzić z domu i gdzieś jeździć. Tongtong zostawała sama. Raz grała w gry, raz oglądała kreskówki. Niekiedy Ah Fu przychodził, żeby ugotować coś dla niej. Kilka dni później mama zawołała dziewczynkę: – Musimy porozmawiać. Dziadek miał guza mózgu. Upadł ostatnim razem, bo nowotwór naciskał na nerw. Lekarz zasugerował natychmiastową operację. Z racji wieku dziadka operacja była bardzo niebezpieczna. Ale nieoperowanie wiązałoby się z jeszcze większym ryzykiem. Mama i tata obeszli z dziadkiem kilka szpitali i zasięgnęli kilku innych opinii, a przegadawszy wspólnie kilka nocy, zdecydowali, że trzeba poddać się operacji. Trwała cały dzień. Guz był wielkości jajka. Po operacji dziadek pozostał w śpiączce. Mama przytuliła Tongtong i zaszlochała. Jej ciało drżało jak ryba. Dziewczynka mocno odwzajemniła uścisk. Spojrzała i zobaczyła białe włosy poprzetykane czarnymi na głowie matki. Wszystko zdawało się takie nierealne.
Tongtong poszła z mamą do szpitala. Było tak gorąco, a słońce było takie jasne. Dziewczynka i mama szły razem pod parasolem. W drugiej ręce mama niosła termos z jasnoczerwonym sokiem owocowym wyjętym z lodówki. Na ulicy nie było wielu przechodniów. Cykady kontynuowały swój nieustanny śpiew. Lato już prawie dobiegło końca. Klimatyzacja w szpitalu działała na wysokich obrotach. Przez jakiś czas czekały w korytarzu, zanim pojawiła się pielęgniarka, by powiedzieć im, że dziadek się obudził. Mama kazała Tongtong iść pierwszej. Dziadek zupełnie nie przypominał siebie. Ogolili mu głowę, a twarz miał opuchniętą. Jedno oko zakrywał bandaż z gazy, a drugie było zamknięte. Dziewczynka trzymała rękę dziadka i bała się. Pamiętała babcię. Podobnie jak wtedy wszędzie wokoło były rurki i pikające maszyny. Pielęgniarka zwróciła się do dziadka po imieniu. – Wnuczka przyszła pana odwiedzić. Dziadek otworzył oko i spojrzał na Tongtong. Dziewczynka poruszyła się, a oko podążyło za nią. Nie mógł jednak mówić ani się ruszyć. – Możesz porozmawiać z dziadkiem. On cię słyszy – wyszeptała siostra. Tongtong nie wiedziała, co powiedzieć. Uścisnęła rękę dziadka i czuła, że dziadek robi to samo. „Dziadku!” – zakrzyknęła w myślach. „Poznajesz mnie?”. Jego oczy podążyły za wnuczką. – Dziadku! – w końcu wydusiła z siebie. Na białą pościel spadły łzy. Pielęgniarka próbowała ją pocieszyć: – Nie płacz! Dziadek byłby bardzo smutny, widząc, jak płaczesz.
Daniel Grzeszkiewicz
***
Więcej na: www.ebook4all.pl
44
proza zagraniczna Alan Gratz
Tongtong wyprowadzono z pokoju i płakała przez długi czas w korytarzu, łzy ciekły jej po twarzy jak małemu dziecku, ale było jej obojętne, kto patrzy. *** Ah Fu odchodził. Tata zapakował go, żeby wysłać z powrotem do Guokr Technologies. Wujek Wang tłumaczył, że chciał przyjechać osobiście, aby pożegnać się z Tongtong i jej rodziną. Ale mieszkał w mieście bardzo daleko od nich. Teraz przynajmniej komunikacja na duże odległości nie była problemem, a w przyszłości będą mogli rozmawiać przez wideo lub telefon. Tongtong rysowała w swoim pokoju. Ah Fu pojawił się bezszelestnie. Dziewczynka namalowała na papierze wiele małych misiów i pokolorowała je kredkami na różne barwy. Robot spojrzał na rysunki. Jeden z największych misiów był we wszystkich kolorach tęczy i miał tylko jedno widoczne oko, z drugim przesłoniętym czarną opaską. – Któż to taki? – zapytał Ah Fu. Tongtong nie odpowiedziała. Dalej kolorowała, zdecydowana nadać misiowi każdy kolor na świecie. Robot objął dziewczynkę z tyłu. Jego ciało drżało. Wiedziała, że Ah Fu płacze.
***
Od autorki: Chciałabym zadedykować to opowiadanie mojemu dziadkowi. Napisałam je w sierpniu, akurat w rocznicę jego śmierci. Do końca życia będę ceniła czas, który mogłam z nim spędzić. Opowiadanie to dedykuję również wszystkim babciom i dziadkom, których można codziennie spotkać w parkach, jak ćwiczą tai-chi, wywijają mieczami, śpiewają operę, tańczą, popisują się swoimi śpiewającymi ptakami, malują, kaligrafują, grają na akordeonie. Dzięki wam zrozumiałam, że życie ze świadomością bliskości śmierci to coś, czego nie trzeba się bać. Z angielskiego przełożył Kamil Lesiew Z chińskiego przełożył Ken Liu
*** Wujek Wang przesłał jej wiadomość wideo: „Tongtong, dostałaś przesyłkę, którą ci wysłałem?”. W paczce był kudłaty miś. Koloru tęczy, z widocznym tylko jednym okiem i czarną opaską na drugim. Zupełnie jak z rysunku dziewczynki. „Miś jest wyposażony w zestaw do teleobecności i połączony z aparaturą w szpitalu: jego biciem serca, oddechem, pulsem, temperaturą ciała. Jeśli oko misia będzie zamknięte, znaczy, że twój dziadek śpi. Jeśli dziadek się obudzi, miś otworzy oko. Wszystko, co miś widzi i słyszy, rzutowane jest na sufit w szpitalu. Możesz do niego mówić, opowiadać historie, śpiewać mu, a twój dziadek zobaczy to i usłyszy. Bo na pewno słyszy i widzi. Chociaż nie może poruszać ciałem, w środku jest świadomy. Musisz więc rozmawiać z misiem, bawić się z nim, i pozwolić, by słyszał twój śmiech. Wtedy twój dziadek nie będzie samotny”. Tongtong przyłożyła ucho do piersi misia: bum-bum. Serce biło wolno i słabo. Pierś misia była ciepła, wolno unosząc się i opadając z każdym oddechem. Spał głęboko. Dziewczynka też była senna. Ułożyła misia w łóżku z sobą i przykryła go kocem. „Gdy jutro dziadek się obudzi – pomyślała – wyniosę go na dwór, żeby zaczerpnął trochę słońca, wspinał się na drzewa, poszedł do parku i słuchał tych babć i dziadków śpiewających operę ludową. Lato jeszcze się nie skończyło. Zostało jeszcze tyle fajnych rzeczy do zrobienia”. – Dziadku, nie martw się, co! – wyszeptała. „Gdy się obudzisz, wszystko będzie dobrze”.
Xia Jia Po raz kolejny przyglądamy się fantastyce zza Wielkiego Muru, po raz kolejny za pośrednictwem znanego czytelnikom „NF” Kena Liu, który wyszukuje i przekłada z chińskiego ciekawe teksty z Państwa Środka. Xia Jia w „Nowej Fantastyce” debiutowała w numerze 10/2012 tekstem „Nocna parada duchów”. Również i w „Lecie…” stawia na kameralną historię, wzrusza, tutaj jednak wszystko opiera o ciekawą wizję przyszłości robotyki i radzenia sobie z coraz starszymi społeczeństwami. (mz)
Więcej na: www.ebook4all.pl
45
Bohater proza zagraniczna z Five Points Nowa Fantastyka 01/2015 12/2014 11/2014
Piąty smok (The Fifth Dragon)
Ian McDonald 1.
T
o był rutynowy skan. Na Księżycu każdy robotnik przechodził go co cztery luny. Achi została wezwana, weszła do skanera. Maszyna przesłała przez jej ciało pola magnetyczne, a potem medyk oznajmił: „Zostały ci cztery tygodnie”..
*** Spotkałyśmy się na trans-orbitalnym cyklerze Woroncowa, ale nie poszłyśmy wtedy do łóżka. Zamiast tego rozmawiałyśmy o nazwiskach. - Corta. To nie jest brazylijskie nazwisko – powiedziała Achi. Nie znałam jej wtedy, osiem godzin po zejściu z orbity transferowej, jeszcze wystarczająco dobrze, by odgryźć się po swojemu, mówiąc, że każde nazwisko może być brazylijskie, że jesteśmy autentycznie tęczowym narodem. Odpowiedziałam więc, że moje nazwisko przepłynęło przez wiele ludów i języków, jak butelka kołysząca się na falach, aż wreszcie zostało wyrzucone na plaże Barra, chropowate od piasku i zamglone. A teraz ja zabieram je ze sobą aż na Księżyc. Achi Debasso. Następne nazwisko unoszone przez fale historii. Urodzona i wychowana w Londynie, wykształcona na M.I.T., nigdy jednak nie zapomniała – nigdy nie pozwolono jej zapomnieć – że jest Syryjką. Asyryjką. W pojedynczej literze krył się ocean różnic. Jej rodzina uciekła przed wojną domową, Achi urodziła się na wygnaniu. Teraz udawała się na odleglejsze wygnanie. Nie planowałam tego, że będę siedzieć w kapsule wirówkowej z Achi. Na pokładzie był taki facet: popatrzył na mnie, a ja odwzajemniłam spojrzenie i kiwnęłam głową, dobrze, pójdę, zaraz po tym, kiedy TOCW pierwszy raz znajdzie się na orbicie. Nie zastanawiałam się specjalnie, nie jestem pruderyjna, w końcu noszę noworoczne bransoletki z plaży Barra. Chętnie imprezuję i nie tylko, a każdy słyszał (tu rozmówca przysuwa się bliżej i bezgłośnie wypowiada słowa) o seksie w nieważkości. Chciałam spróbować z tamtym gościem. A nie mogłam przestać wymiotować. Nie byłam gotowa na zero g. Wywracało mi wnętrzności na drugą stronę. Rzygi wylewały się ze mnie strumieniami, co raczej nie jest sexy. Zabrałam się więc z powrotem do strefy z ciążeniem, a jedyną inną osobą w ramieniu wirówkowym była ta dziewczyna o karmelowych oczach, smukłych dłoniach i długich palcach, która co kilka chwil nieświadomie i niemal niezauważalnie marszczyła brwi. Skupiona na sobie i jednocześnie pełna nienawiści do siebie, wtrącała niejasne odwołania tak jakby rozrzucała miny przeciwpiechotne. U góry w kabinach nasi współpracownicy
uprawiali seks. Na dole w kapsule wirówkowej rozmawiałyśmy, a za oknem pod naszymi stopami po łagodnych łukach sunęły gwiazdy i Księżyc. Brazylijska górniczka i asyryjsko-londyńska ekolożka. Wirówka zaludniała się w miarę tego, jak seks w nieważkości przestawał być ekscytującą nowością, ale my dalej rozmawiałyśmy ze sobą. Następnego dnia facet, którego kilkakrotnie obrzygałam, znów starał się nawiązać ze mną kontakt wzrokowy, ale ja szukałam Achi, siedzącej samotnie ciągle w tym samym miejscu i przyglądającej się Księżycowi. Wirujący glob w porcie obserwacyjnym był już nieco większy, my znałyśmy się już nieco lepiej, i zanim minął tydzień Księżyc wypełniał już całe okno, a my z rozmówczyń stałyśmy się przyjaciółkami.
*** Achi: wyjechała z Damaszku jako zlepek komórek obijający się o ścianki macicy matki. Wpłynęło to na każdy jej oddech, na każdy ruch. Czuła się winna ucieczki. Ojciec był informatykiem, matka fizjoterapeutką. London przywitał ich z otwartymi rękoma. Adriana: było nas siedem: siedem córek rodziny Corta. Siedem cięć. Pojawiłam się w samym środku, kochana, adorowana, ale też uroczyście poinformowana, że jestem nieładna, mam grube uda i będę musiała się pogodzić z tym, co mi się trafi. Achi: wodna dziewczyna. Jej rodzinny dom stał niedaleko od olimpijskiego basenu – matka wrzuciła ją do wody kilka dni po wyjściu ze szpitala. Poszła na dno, ale po chwili wypłynęła. Pływaczka, surferka: długie brytyjskie letnie popołudnia na zachodnich plażach. Zimna brytyjska woda. Była mała i cicha, ale nie bała się żadnej fali. Adriana: urodziła się przy dźwięku morza wpadającym do pokoju, ale nigdy nie nauczyła się pływać. Taplam się, chlapię, brodzę. Należę do plemienia plaży, nie plemienia oceanu. Achi: pokutnica. Nie mogła zmienić miejsca ani klasy społecznej, w której się urodziła, ale mogła za nie przepraszać, starając się być użyteczna. Użyteczna Achi. Wszystko naprawić! Adriana: nieładna. Mãe i papai myśleli, że robią dla mnie coś dobrego, pozbawiając mnie złudzeń czy fałszywych nadziei, które mogłyby mnie prześladować całe życie. Wyjdź za mąż tak dobrze, jak tylko ci się uda; bądź szczęśliwa: to ci musi wystarczyć. Nie tej Corcie. Byłam dzieciakiem, który w szkole najszybciej podnosił rękę. Dziewczynką, która nigdy nie przestawała mówić, gdy odzywali się chłopcy. Której nigdy nie wybierano do drużyny futbolu halowego, i która zdecydowała wobec tego, że znajdzie swój własny sport. Uprawiałam brazylijskie jiu-jitsu. Sport dla samotników. Nikt nie odważał się zaczepiać nieładnej Adriany.
Więcej na: www.ebook4all.pl
46
prozaIan zagraniczna McDonald
Achi: magisterka na University College London, doktorat na M.I.T.. Potrzeba okazania się przydatną kazała jej walczyć z pustynnieniem, zasoleniem, eutrofizacją. Zostać wojownikiem –acji i –eń. W końcu polecieć na Księżyc. Nie ma nic użyteczniejszego niż wykarmienie i zapewnienie schronienia całemu światu. Adriana: uniwersytet w Sao Paulo. I moje wybawienie. Tam nauczyłam się, że nieładna nie znaczy wiele w porównaniu z dostępna. Byłam gotowa i chętna do seksu z chłopakami i dziewczynami. Kumplami od pieprzenia. Słodkie dziewczęta nie mają kumpli od pieprzenia. I nie studiują inżynierii górnictwa. Tak samo jak jiu-jitsu, jak przelotny seks, to było coś dla mnie, tylko dla mnie. Potem gospodarka przeżyła ostatni, apokaliptyczny krach, kończący serię spadków, uderzyła o dno i rozbiła się tak gruntownie, że nikt nie wiedział, jak ją naprawić. A wygrzewająca się na wybrzeżu, pogodna rodzina Cortów została zrujnowana, wylądowała bez pracy, z inwestycjami pozbawionymi wszelkiej wartości. To nieładna Adriana powiedziała wtedy: mogę was uratować. Polecę na Księżyc. Wszystko to wiedziałyśmy już siódmego dnia na zewnętrznej orbicie. Ósmego dnia statek dotarł do punktu spotkania z transferową uwięzią i zaczął koziołkować w dół, ku nowemu światu. Seks w nieważkości? Zdecydowanie przereklamowany. Wszystko rusza się nie tak, jakby się tego chciało. Wszystko od ciebie ucieka. Wszystko trzeba przywiązać, żeby było się czego złapać. Przypomina raczej sceny z filmów S/M.
*** Kiedy Achi zadzwoniła, wypalałam dziesięć kilometrów przed Tyglem. Już wcześniej poprosiłam o przeniesienie z Metali Mackenzie do Kolei Woroncowów. Brygadzistka była zadziwiona, kiedy zgłosiłam się na kolei. Jesteś królikiem pyłowym, nie królową torów. Robota na powierzchni to robota na powierzchni, powiedziałam i to ją przekonało. To była dobra, prosta, fizyczna i przynosząca satysfakcję praca. No i na powierzchni. Na koniec każdej zmiany na górze widziałaś sześć nowych odcinków szyn pobłyskujących między odciskami butów i śladami maszyn, patrzyłaś na oślepiającą iskrę Tygla przy horyzoncie, jaśniejszą od wszystkich gwiazd, przemieszczającą się po wcześniej położonych torach, i mówiłaś sobie „to ja to zrobiłam”. Twój wysiłek miał rzeczywisty, widzialny wymiar: nieuchronne przesuwanie się serca Metali Mackenzie poprzez Mare Insularum, jaśniejszego od najjaśniejszej z gwiazd. Jaśniejszego niż wschód słońca, świecącego tak intensywnie, że mogło wypalić dziurę w osłonie przeciwsłonecznej hełmu, jeśli zbyt długo patrzyło się w tamtą stronę. Tysiące wklęsłych lusterek skupiały promienie słoneczne na wypalających tyglach. Za trzy lata, tory obiegną cały glob i Tygiel będzie podążał za Słońcem, pławiąc się w wiecznym południu. Ja, Adriana, która zbudowała kolej wokół Księżyca. Wtedy dzyń dzyń i to wszystko się rozpada. Głos Achi blokujący moją muzyczną składankę do pracy. Twarz Achi nałożona na pokryte pyłem szare wzgórza Rimea Maestlin. Achi mówiąca, że rutynowe badanie dało jej jeszcze cztery tygodnie. Załapałam się na podwózkę na wagonie konstrukcyjnym wracającym po torach do Tygla. Przez dwie godziny siedziałam przycupnięta w cieniach niemal idealnej próżni, mając nad
głową tony stopionego metalu i promienie słoneczne o temperaturze dziesięciu tysięcy stopni Kelwina, czekając na drogi bilet na nieśpiesznie sunący pociąg Mackenzie przewożący rudy do Meridian. Przez dziesięć godzin stałam, przywierając do platformy serwisowej, gdzie nie miałam miejsca, by się obrócić, nie mówiąc już o tym, by usiąść. Szary pył, czarne niebo… Przez całą drogę słuchałam starej bossanovy - od lat czterdziestych do siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Na wyświetlaczu na hełmie puszczałam Connecto, dopóki za każdym razem gdy zamknęłam oczy, nie widziałam wirujących złotych gwiazd. Przejrzałam wpisy mojej rodziny na portalach społecznościowych i podzieliłam się myślami, komentarzami i życzeniami z wielką niebieską Ziemią. Kiedy dotarłam do Meridian do hipotermii brakowało mi dwóch stopni. Mój kombinezon do pracy na powierzchni był przeznaczony na jedną zmianę i ewentualnie nieco dodatkowego czasu, nie na dwanaście godzin. Powinnam zgłosić reklamację. Ale nie chciałam zwracać na siebie uwagi moich byłych pracodawców. Nie miałam tyle czasu, by ponownie wyrównać ciśnienie przed następną jazdą pociągiem, więc wybrałam szybki i podły rodzaj transportu. BALTRAN . Wiedziałam, że będę wymiotować. Wytrzymałam do trzeciego, ostatniego skoku. BALTRAN: system Balistycznego Transportu. Księżyc nie ma atmosfery - a właściwie ma, ale bardzo rzadką, która powoli staje się gęstsza od powietrza przedostającego się z ludzkich osiedli, co być może za kilka wieków stanie się problemem dla przemysłu próżniowego, ale jak na razie z praktycznego punktu widzenia to próżnia. Widzicie, co właśnie ze mnie wyszło? Inżynier. Brak atmosfery oznacza, że trajektorie balistyczne można obliczać z wielką precyzją. To z kolei oznacza, że jeśli rzucisz coś do góry, wiesz, gdzie dokładnie upadnie z powrotem na Księżyc. Dodaj do tego przenośne wyrzutnie elektromagnetyczne oraz sposób na ich przestawianie z miejsca na miejsce i masz mechanizm szybkiego, niewyrafinowanego przerzucania materiałów po Księżycu. Wyrzuć do góry, złap w odbiorniku i znów wystrzel w przestrzeń. Zupełnie jak żonglowanie. BALTRANu nie używa się wyłącznie do towarów. Jeśli potencjalni pasażerowie dają sobie radę z przeciążeniami i stać ich na utrzymanie odpowiedniego ciśnienia w kapsule, równie dobrze możesz z niego korzystać do przerzucania ludzi. Na przykład mojego słodkiego i uwielbianego ciała. Zawsze wymiotuję w nieważkości. Wytrzymałam jednak do ostatniego skoku. Nie wyobrażacie sobie, co to znaczy rzygać w kasku na głowie. W nieważkości. Ludzie od tego ginęli. Mina faceta z obsługi BALTRANu, kiedy wyszłam z kapsuły na Królowej Południa, była warta zobaczenia. Tak mi powiedziano, sama niczego nie widziałam. Skoro jednak było mnie stać na kapsułę, mogłam też sobie pozwolić na prysznic, by wszystko wyczyścić. A na Królowej znajdą się ludzie, którzy za odpowiednią ilość bitsów z przyjemnością zmyją wymiociny z kombinezonu powierzchniowego. Mówcie, co chcecie o rodzinie Woroncowów, ale płacą dobrze. Zrobiłam to wszystko, zniosłam niekończące się godziny jazdy pociągiem niczym księżycowy bezdomny, hipotermię i wystrzelenia w górę w puszce pełnej rzygów, ponieważ wiedziałam, że jeśli Achi zostały cztery tygodnie, mnie nie zostało wiele więcej.
Więcej na: www.ebook4all.pl
47
Piąty smok Nowa Fantastyka 01/2015
*** O kościach się nie myśli. Kiedy zostaje się księżycową mrówką, wszystko jest tak nowe i wymagające, począwszy od prób utrzymania się na prostych nogach i stawiania pierwszych kroków, a skończywszy na czterech cyferkach migoczących w prawym dolnym rogu twojego pola widzenia, informujących, ile dokładnie jesteś winien Korporacji Rozwoju Księżyca za powietrze, wodę, przestrzeń i sieć. Kiedy pierwszy raz widzisz, jak te cyfry się zmieniają, bo popyt, podaż czy cena rynkowa zadrżały, wstrzymujesz oddech. Nic nie jest tak oczywistym znakiem, że już nie przebywasz na Ziemi, jak to, że wydech i wdech różnią się kosztem. Wszystko – wszystko – było nowe i trudne do ogarnięcia. Wszystko oprócz kości. Ten ukryty bonus odkrywałeś długo po tym, kiedy nauczyłeś się już chodzić po Księżycu, nie potykając się, i wynegocjowałeś z KRK osobisty kontrakt na Cztery Podstawowe Towary. Po dwóch latach na Księżycu ludzkie kości ulegają atrofii do tego stopnia, że powrót do ziemskiej grawitacji niemal stuprocentowo kończy się śmiercią. Medycy wspominają o tym niemal mimochodem przy badaniach wstępnych. Ta informacja rozchodzi się niczym drobne zmarszczki na wodzie, które docierają do ciebie dopiero za kilka dni, nawet tygodni. Zaczynasz wtedy czuć, jak kości w twoim ciele kruszą się, kawałeczek po kawałeczku. I nie możesz z tym nic zrobić. Wiesz, że wewnątrz twojego ciała tyka wapienny zegar, odliczający czas do Dnia Księżyca. Dnia, w którym musisz zdecydować – zostaję czy wyjeżdżam? Bałyśmy się bez przerwy, Achi i ja. Opiekowałam się nią – nie wiem, jak wpadłyśmy w te role, chroniącej i ochranianej, ale ja zapewniałam jej bezpieczeństwo, ona o mnie dbała i tak zdobyłyśmy sobie szacunek innych. Na każdą księżycową kobietę przypadało trzech księżycowych mężczyzn. To był świat facetów; społeczny tygiel macho przypominający połączenie żołnierzy osadzonych na wrogim terenie i nurków po służbie na łodziach podwodnych. Baraki dla księżycowych mrówek dokładnie odzwierciedlały swoją nazwę: były zakurzonymi, szarymi magazynami podzielonymi na prowizoryczne kabiny mieszkalne, zakopane tak płytko pod powierzchnią, jak tylko dało się to zrobić, nie łamiąc prawa. Szybko poznałyśmy pionową hierarchię tutejszego społeczeństwa: im niżej – a tym samym dalej od radiacji na powierzchni i promieniowania wtórnego – mieszkasz, tym wyższy masz status. Mroźne powietrze cuchnęło ściekami, elektrycznością, kurzem i nieumytymi ciałami. Ciągle cuchnie tak samo; po prostu przyzwyczaiłam się do ucisku w płucach. W ciągu kilku pierwszych godzin od przylotu ekipa nowych, dopiero co rozmieszczonych w barakach przybyszy samoczynnie dzieliła się na grupki. Kobiety trzymały się razem i zagadywały do astronomów przydzielonych do obserwatorium na Niewidocznej Stronie Księżyca. Achi i ja zamieniłyśmy się z innymi, by mieć kabiny przy sobie. Odwiedzałyśmy bliższych i dalszych sąsiadów, urządzałyśmy się, zapraszałyśmy do siebie, solidarnie dzieliłyśmy się z innymi gościnnością. Słuchałyśmy głośnych słów mężczyzn, prawdziwych mężczyzn, zdobywców nowych światów, ich tubalnego śmiechu odbijającego się w łączących kabiny korytarzach. Robiłyśmy koktajle z taniej przemysłowej wódki.
Przemoc o charakterze seksualnym i gry o dominację w grupie wypełniały powietrze, którym oddychaliśmy, wodę, którą piliśmy, wąskie korytarze, przez które przechodziliśmy, ocierając się o siebie. Na Księżycu nigdy nie obowiązywał żaden kodeks karny, działało tylko prawo podpisanych umów, a kiedy przyjechałyśmy tam z Achi KRK dopiero ustanawiała Sąd Claviusa, mający rozstrzygać spory dotyczące kontraktów. Królowa Południa była dzikim miastem. Śmiertelność wśród księżycowych mrówek sięgała dziesięciu procent. Podczas naszego pierwszego tygodnia robotnik z Xinjiang został zmiażdżony w śluzie ciśnieniowej. Księżyc zna tysiąc sposobów na to, by cię zabić. A ja znałam ich tysiąc i jeden. Corty są ostre. Tak mówiła legenda naszej rodziny. Ostre, twarde, szybkie. Na studiach dostałam się do kobiecej reprezentacji Brazylii w jiu-jitsu. To ostra, twarda i szybka sztuka walki, idealna dla Corty. Po przylocie kilka podstawowych ciosów i lunarna grawitacja pozwoliły mi szybko uciąć wulgarne zapędy najbardziej narzucających się facetów. Kiedy jednak jeden z nich nie chciał odczepić się od Achi, sięgnęłam po subtelniejszą, powolniejszą broń. Natręci nie rezygnują sami z siebie, nie określałoby się ich wtedy słowem “natręci”. Dowiedziałam się, do której treningowej drużyny Działalności Powierzchniowej należał i zmieniłam kilka ustawień przy termostacie jego kombinezonu. Nie zginął. Nie miał zginąć. Śmierć byłaby czymś łagodniejszym niż zemsta za Achi, jaką zaplanowałam. Nigdy mnie nie podejrzewał; nikogo nie podejrzewał. Zrobiłam to tak, że wyglądało jak przypadkowa usterka. Jestem dobrym inżynierem. Uważam jego odmrożony kciuk i trzy palce u stóp za swoje trofea. Zanim opuścił centrum medyczne, Achi i ja, każda osobno, jechałyśmy już do naszych nowych, ustalonych w kontraktach, miejsc pracy. To był kolejny zegar, tykający głośniej niż ten umieszczony w naszych kościach. Szkolenie trwało cztery tygodnie. Potem miałyśmy zacząć pracę. Kontrakt Achi przy ekologicznych habitatach oznaczał, że pojedzie do podziemnych agrariów wykopywanych przez rodzinę Asamoah pod Amundsenem. Moja umowa z Metalami Mackenzie wymagała pracy na otwartym morzu. Pracy z pyłem. Pyłowe króliki. Z całych sił trzymałyśmy się baraków szkoleniowych, trzymałyśmy się naszych kabin, naszych przyjaciół. Trzymałyśmy się siebie nawzajem. Bałyśmy się. Tak naprawdę: bałyśmy się cały czas, przy każdym oddechu. Każdy na Księżycu się boi. Bezustannie. Była impreza; księżycowe mojito. Wódka i mięta łatwo tu wchodzą. Ale jeszcze przed muzyką i piciem: specjalny prezent dla Achi. Jej praca dla Aka będzie odbywać się pod ziemią: będzie tylko kopać, wybierać kolejne garście gruntu, przesiewać. Nie będzie musiała nigdy wychodzić na powierzchnię. Może spędzić całe zawodowe życie – po prostu całe życie – w jaskiniach, korytarzach z lawy i wielkich agrariach. Może już nigdy nie zobaczyć prawdziwego nieba. Stawka za wynajęcie kombinezonu na wyjście na powierzchnię była kosmologicznie wysoka, nawet już po wytargowaniu zniżki. Wybrałam dla niej pompowaną powłokę, która sprawiała, że przy moim giętkim kombinezonie powierzchniowym kobiety-pająka jej przypominał opancerzony korpus. Wyraz widocznej za przesłoną hełmu twarzy Achi zdradzał zdenerwowanie; jej oddech był płytki. Kiedy drzwi ciśnieniowe w śluzie zaczęły się odsuwać, złapałyśmy się za ręce. Potem przesło-
Więcej na: www.ebook4all.pl
48
Ian McDonald
na spolaryzowała się i przestałam widzieć Achi. Ruszyłyśmy w górę po rampie, między setkami tysięcy odcisków butów. Całą rampę i pierwsze metry na zewnątrz pokonałyśmy, wciąż trzymając się za ręce. A tam, ponad wieżami komów, przekaźnikami energii, punktami ładowania busów i łazików; ponad szarą kreską krawędzi krateru, zakrzywiającej się na nieodległym horyzoncie, nad cieniami, których nigdy nie dotknęło słońce; tam zobaczyłyśmy wiszącą nad brzegiem naszego malutkiego świata idealną kulę Ziemi. Okrągłą i niebieską, i białą, pocętkowaną zielenią i ochrą. Okrągłą i niemożliwą, i tak piękną, że nie znam słów, które mogłyby to opisać. Była zima i przed naszymi oczyma rozciągała się południowa półkula, oceaniczna połowa planety. Widziałam wielką Afrykę. Widziałam ukochaną Brazylię. Wtedy program asystencki ostrzegł mnie, że zbliżamy się do wyczerpania zakontraktowanego tlenu. Odwróciłyśmy się plecami do błękitnej Ziemi i pomaszerowałyśmy z powrotem w dół, do wnętrza Księżyca. Tamtej nocy piłyśmy za naszą pracę, przyjaciół, wszystkich drogim naszym sercom i za nasze kości. Rano się rozstałyśmy.
*** Spotkałyśmy się w kawiarni na dwunastym poziomie nowej kwadry Chandry. Uściskałyśmy się, ucałowałyśmy, popłynęło kilka łez. Wtedy już pachniałam nieźle. Głęboko pod nami maszyny wydobywcze kopały i rzeźbiły, co dziesięć dni tworząc nowy poziom. Spojrzałyśmy na siebie, nie zwalniając uścisku. Potem wypiłyśmy na balkonie miętę. Nie cierpię mięty. Mięta to garść ziółek wciśnięta do szklanki. Oblana wrzątkiem. Parząca podniebienie i pozbawiona jakiegokolwiek smaku. Arystokratycznie bezpłciowa jak herbatki owocowe czy ziołowe napary. Trzymana między kciukiem a palcem wskazującym: o tak. Liście mięty są szorstkie, włochate. Mięta to lekarstwo. Kiedy się do niej dosypie cukru, staje się napojem dla dzieci. Picie jej to tylko sposób na zrobienie czegoś ze swoimi palcami. Kawa to napój dla dorosłych. Żaden dzieciak nie lubi kawy. Jest psychoaktywna. Kawa to narkotyk pamięci. Nigdy nie smakuje do końca tak dobrze, jak pachnie. Gdyby tak było, nikt z nas nigdy nie zabrałby się do niczego, siedzielibyśmy tylko i pili kawę. Każda filiżanka przywoływałaby zbyt wiele wspomnień. Zapach to zmysł pamięci. Zapach kawy. Pamiętam wszystkie wspaniałe filiżanki kawy w moim życiu; miejsca, twarze, wypowiedziane słowa. Jednak w naszym ekosystemie nie daje się sensownie uprawiać kawy. A importowana kawa jest droższa od złota. O złoto jest nietrudno, mogę je sobie przesiać z księżycowego regolitu. Jest o nie tak łatwo, że niesie w sobie wyłącznie wartość dekoracyjną. Nie opłaca się go nawet transportować na Ziemię. Miętę można spotkać na każdym kroku. Rośnie jak szalona. Nieokiełznanie., przy księżycowym ciążeniu osiąga nawet dwa metry. Jesteśmy więc narodem pijących miętę. Na początku nie rozmawiałyśmy o kościach. Odkąd ostatni raz się widziałyśmy, minęło osiem lun: komunikujemy się ze sobą, dzielimy wiadomościami, przekazujemy informacje, ale potrzeba kontaktu twarzą w twarz, by wszystko to zyskało kontekst. By stało się rzeczywistością.
Rozśmieszyłam Achi. Jej śmiech był jak łagodny deszcz. Opowiedziałam jej o Królu Wacku, a ona zakryła usta dłonią, jakby zawstydzona uciechą z takiej nieprzyzwoitości, ale jej oczy wciąż się śmiały. Król Wacek był najpierw tylko żartem, ale w miarę upływu kolejnych zmian stawał się rzeczywistością. “Ślady stóp zostają na księżycu na zawsze”, rzucił kiedyś któryś znudzony robotnik w trakcie długiego powrotu ze zmiany na powierzchni do Tygla. A co jeśli wydeptalibyśmy olbrzymiego, tryskającego spermą kutasa, długiego na sto kilometrów? Razem z jajami. Widocznego z Ziemi. W sumie to tylko kwestia koordynacji. Wystarczy stu facetów pracujących dla australijskiej firmy wydobywczej i żart staje się pokusą, a pokusa rzeczywistością. To takie dziecinne. I takie śmieszne. A Achi? Jej kontrakt się skończył. Im bliżej do twojego Dnia Księżyca, tym krótsze dostajesz kontrakty, czasami dostaje się robotę dosłownie na kilka minut. Tym razem jednak chodziło o coś innego. W Aka nie chcieli korzystać z jej koncepcji. Zaczęli rekrutować pracowników bezpośrednio z Akry i Kumasi. Ghańczycy dla firmy z Ghany. Achi pokazała Korporacji Rozwoju Księżyca swoje pomysły na ich nowy port i stolicę w Meridian: kwadry głębokie na trzy kilometry, wyrzeźbione miasto, gdzie miało się mieszkać niczym wewnątrz murów tytanicznej katedry. W KRK reagowano na te projekty uprzejmym zainteresowaniem, ale rozmowy o ewentualnym finansowaniu trwały już prawie dwie luny. Oszczędności Achi powoli się kończyły. Budziła się, patrząc na tykanie Czterech Podstawowych Towarów na swoich soczewkach. Zastanawiała się nad przeprowadzką do mniejszego lokalu. - Mogę ci płacić dniówki – zaproponowałam. – Mam dużo pieniędzy. Wreszcie kości... Achi nie chciała podejmować decyzji zanim ja dostanę swój raport. Nigdy nie znałam kogoś, kogo wyrzuty sumienia dotykały tak przenikliwie, jak ją. Nie zniosłaby myśli, że jej wybór mógł wpłynąć na moją decyzję, czy zostać na Księżycu, czy wracać na Ziemię. - To ja już pójdę – powiedziałam. Nie chciałam tego. Nie chciałam też siedzieć tu na balkonie i pić tych ziołowych sików. Nie chciałam, żeby Achi zmuszała mnie do podjęcia decyzji. Nie chciałam być zmuszona do podejmowania decyzji. – Zapłacę za miętę. Wtedy – cud. Złoty błysk w rogu mojego pola widzenia. Awaria soczewki – nie, coś wspaniałego. Kobieta w locie. Latająca kobieta. Miała rozpostarte ramiona, wisiała na niebie niczym krucyfiks. Nasza Lotna Pani. Po chwili skrzydła zamigotały i zaczęły się mienić kolorami tęczy; przezroczyste, silne skrzydła ważki. Zawisła na chwilę, a potem zawinęła pajęczynowe skrzydła wokół siebie i opadła. Przekoziołkowała, pikowała teraz głową w dół. Szarpnęła nadgarstkami, naprężyła kark. Błysk rozchylonych skrzydeł zwolnił jej lot, a wtedy rozwinęła je na całą rozpiętość i przeszła z nurkowania we wzbijającą się ostro spiralę, celującą wysoko ku sztucznemu niebu Quadry Chandry. - Och – westchnęłam głośno. Wcześniej wstrzymywałam oddech. Trzęsłam się z zachwytu. Pożerała mnie zazdrość. - Zawsze potrafiliśmy latać – stwierdziła Achi. – Brakowało nam tylko przestrzeni. Teraz się to zmieniło.
Więcej na: www.ebook4all.pl
KWIATY Piąty smok ZŁA, CIERNIE DOBRA
49
Nowa Fantastyka 01/2015 11/2014
Czy usłyszałam w jej głosie nutkę irytacji, że latająca kobieta aż tak mnie oczarowała? Przecież jeśli ktoś mógłby latać, już nigdy nie chciałby robić niczego innego.
*** Poszłam do ośrodka medycznego Metali Mackenzie, gdzie medyk wprowadził mnie do skanera. Przez moje ciało przeszły pola magnetyczne i urządzenie wypluło analizę gęstości kości. Byłam osiem dni za Achi. Pięć tygodni, po których z rezydenta Księżyca stanę się jego obywatelem. Albo polecę z powrotem na Ziemię, do Brazylii.
*** Ludzie mają przyjaciół i przyjaciół, z którymi uprawiają seks. Minęło sześć lun, zanim znów zobaczyłam Achi. Sześć lun na Morzu Płodności, przy przesiewaniu pyłu. Jednostka Messier Metali Mackenzie była stara, zatłoczona, skrzypiąca: kabiny będące byle jak przykrytymi zagłębieniami pod utworzonymi przez buldożery nasypami z regolitu. Alarmy wywołane promieniowaniem i ewakuacje na nowe, niższe poziomy zdarzały się zbyt często. Kosmiczne promienie uwalniały z księżycowego pyłu paskudne cząstki, które miały wystarczająco dużo energii, by przedostać się na wyższe poziomy. Za każdym razem, gdy widziałam alarm zapalający się żółtym trójliściem na moich soczewkach, czułam, jak zaciskają mi się jajniki. Dniami i nocami tunele trzęsły się od wibracji maszyn kopiących głęboko, pożerających skałę nawet poniżej kanałów ewakuacyjnych,. W Messier było dwieście królików pyłowych. Po miesiącu subtelnych i ostrożnych podchodów oraz prezentów wyczarowanych przez oprogramowanie drukarki 3D stałam się kolejnym ogniwem niewielkiej amorii: mój Chu-yu, jego homamor w Królowej, jego hetamor w Meridian, jej hetamor również w Meridian. Powodem, dla którego trwało to tak długo, wyznał mi potem Chu-yu, była moja reputacja. Plotki o napastującym kobiety podczas szkolenia gościu i awarii jego kombinezonu. Nie zrobiłabym czegoś takiego koledze z pracy, powiedziałam. Chyba, że ktoś bardzo by mnie sprowokował. I pocałowałam go. Amoria dawała mi czułość i seks, ale to nie była Achi. Codziennie rozmawiałyśmy lub wymieniałyśmy informacje przez sieć, ale ja wciąż odczuwałam dzielącą nas odległość. Kochankowie to nie przyjaciele. Sun Chu-yu zrozumiał to, kiedy pocałowałam go na do widzenia w śluzie busów Messier. Achi i ja rozmawiałyśmy przez całą drogę aż do końca torów w Hypatii, a potem przez całą podróż na Południe. I nawet wtedy, ledwie kilka chwil po tym, jak wymieniłam ostatnie zdania z jej obrazem powstałym na mojej siatkówce, zobaczenie jej w punkcie spotkań na stacji w Królowej Południa wywołał we mnie fizyczny szok. To ona, rzeczywista ona. Niższa niż zapamiętałam. Widać każdy kilometr oddalenie zwiększa nie tylko tęsknotę, ale i obraz postaci ukochanej. Zaplanowała dla mnie tyle atrakcji! Chciałam zostawić rzeczy w jej mieszkaniu, ale nie – ona wciągnęła mnie natychmiast w wir rozrywki. Po smrodzie i klaustrofobii Messier Królowa Południa sprawiała wrażenie intensywnej, głośnej, kolorowej i o wiele wiele za szybkiej. W ciągu zaledwie sześciu lun zmie-
niła się nie do poznania. Każda ulica była dłuższa, każdy tunel szerszy, a każde pomieszczenie przestronniejsze. Kiedy Achi zabrała mnie na przejażdżkę w dół przeszkloną windą sunącą po boku niedawno ukończonej Quadry Thoth, zachwiałam się od zawrotów głowy. Na dole, na dnie ogromnej jaskini znajdował się zagajnik karłowatych drzewek – jak wyjaśniła mi Achi, drzewa o normalnej wysokości dosięgnełyby sufitu. Była tam też kawiarnia. To właśnie w niej po raz pierwszy spróbowałam mięty. I natychmiast ją znienawidziłam. - To ja to zbudowałam – powiedziała Achi. – To moje drzewa, mój ogród. Byłam zbyt zajęta patrzeniem w górę na światła, wszystkie światła, wyżej i wyżej. Tyle atrakcji! Mięta, potem zakupy. Musiałam znaleźć sukienkę na przyjęcie. Tego wieczoru miała się odbyć specjalna impreza. Ekskluzywna. Przejrzałyśmy katalogi w pięciu różnych sklepach drukujących towary, zanim znalazłam coś, co mogłabym założyć: coś bardzo retro, inspirowane latami pięćdziesiątymi, pełne i wielowarstwowe. Zakrywało to, co chciałam zakryć. Potem buty. Wstęp na przyjęcie był zarezerwowany dla grupy współpracowników Achi oraz ich rodzin i przyjaciół. Przejechaliśmy szczelnie zamkniętą kapsułą kolejową przez ciemny tunel i dotarliśmy do miejsca tak wielkiego i tak oślepiającego światłem odbitym w lustrach, że znów się zachwiałam i niemal zwymiotowałam na moją Balenciagę. Agrarium, ostatni projekt Achi. Znajdowałam się na końcu tunelu, który miał kilometr długości, pół kilometra szerokości i dwieście metrów wysokości. Na Księżycu horyzont jest bliski linii wzroku, wszystko się zakrzywia. Pod powierzchnią obowiązuje inna geometria. Agrarium było najbardziej prostoliniowym obiektem, jaki widziałam od miesięcy. I najbardziej lśniącym: wyłożone na dachu lustra poruszały się wolno i odbijały surowe światło słoneczne, od jednego do drugiego i do kolejnego, w dół zabudowanych tarasami ścian, aż do zieleni i lśniących sadzawek na dnie. Powietrze było ciepłe, wilgotne, cuchnące. Kręciło mi się w głowie od CO2. W tych warunkach rośliny rosły szybko i osiągały imponujące rozmiary; krzaczki ziemniaków wielkości krzewów, gałązki pomidorów sięgające tak wysoko, że nie mogłam dostrzec ich końców w plątaninie liści i owoców. Hiperintensywne uprawy: agrarium było ogromne jak na jaskinię, małe jak na ekosystem. W sadzawkach pluskały ryby. Czy naprawdę słyszałam żaby? Czy to rzeczywiście kaczki? Achi i jej współpracownicy zbudowali jeszcze jedną sadzawkę z wodoodpornej folii opartej na ramie konstrukcyjnej. Zbiornik. Basen. Z potężnych głośników leciał G-pop. Były koktajle. Niebieskie, zgodnie z modą. Pasowały do mojej sukienki. Koledzy i koleżanki Achi zachowywali się w sposób przyjazny i wylewny. Wszyscy komplementowali mój strój. Na widok basenu zrzuciłam go, buty i wszystko inne. Kołysałam się, pławiłam w luksusie, pozwoliłam, by dziwne, chaotyczne wiry owiewały mnie zielonym, wywołującym zamroczenie powietrzem, w miarę tego, jak nad moją głową poruszały się lustra. Obok pływała Achi, a potem razem szłyśmy przez wodę, śmiejąc się i ochlapując. Ekipa agrarium opuściła do basenu z jednej strony plastikowe krzesła tak, by utworzyły płyciznę. Brodziłyśmy w wodzie o temperaturze ciała i piłyśmy Niebieskie Księżyce.
Więcej na: www.ebook4all.pl
50
Gwyneth Ian McDonald Jones
*** Zawsze jestem chętna do imprezowania. Następnego ranka obudziłam się obok niej z głową zamuloną księżycową wódką. Przypomniałam sobie o bełkotliwym, niezdarnym seksie. O drżeniu i niemądrych szeptach, skóra przy skórze. Miłości palcami. Achi leżała skulona na prawym boku z twarzą zwróconą ku mnie. W nocy zrzuciła z siebie nakrycie. Niewielka strużka śliny zwisała z kącika jej ust, sięgając na poduszkę i kołysząc się lekko pod wpływem oddechu dziewczyny. Popatrzyłam na nią, słuchając jej chroboczącego w gardle oddechu. Uprawiałyśmy seks. Kochałam się z moją najlepszą przyjaciółką. Dobrze się stało, źle się stało. Stało się coś, czego nie można cofnąć. Wtedy położyłam się i przysunęłam blisko do niej, a ona zamruczała i przycisnęła się do mnie, jej palce mnie odnalazły i zaczęłyśmy na nowo.
Maciej Zagańczyk
*** Obudziłam się w ciemności z obrazem pikującej złotej kobiety w głowie. Achi spała obok. Na tym samym boku, z tak samo wygiętymi plecami, z tym samym lekko grzechotliwym oddechem i otwartymi ustami co tamtej pierwszej nocy. Kiedy zobaczyłam nową kabinę Achi, zarezerwowałam nam miejsce w hostelu. Łóżko było szerokie, powietrze tak świeże jak to tylko możliwe w Królowej Południa, a smak wody nie wykręcał zębów. Złota kobieta, akrobatycznymi pętlami przekłuwająca balony moich przekonań. W Królowej Południa nigdy nie zapadały zupełne ciemności – księżycowe społeczeństwo funkcjonowało przez 24 godziny na dobę. Owinęłam się odrzuconym przez Achi nakryciem i poszłam na balkon. Oparłam się o poręcz i popatrzyłam na ściany świateł. Mieszkania, kabiny, korytarze i schody. Ludzie i decyzje ukryte za każdym światłem. To był brutalny świat. Twardy i bezwzględny. Na wszystko nakładał cenę. Od każdego wymagał negocjacji. Jeszcze na górze widziałam u niektórych powierzchniowych robotników coś nowego: wsunięty w naszytą kieszeń medalik, a może obrazek wotywny. Kobieta ubrana w szaty Maryi Dziewicy, o połowie twarzy czarnego anioła i drugiej będącej nagą czaszką. Pani Luna: bogini pyłu i promieniowania. Nasza Pani Wolności, nasza Brytania, nasza Marianna. Z jedną połową twarzy obumarłą, ale drugą żywą. Księżyc to nie martwy satelita, a świat wypełniony życiem. Tworzyły go ręce, serca i nadzieje takich jak ja. Nie istniała tu Matka Przyroda czy Gaja, która sprzeciwiałaby się ludzkiej woli. Wszystko, co żyło, było naszym dziełem. Pani Luna była twarda i nieprzejednana, ale też piękna. Sprawiała, że kobieta ze skrzydłami ważki mogła latać. Stałam na hotelowym balkonie, dopóki dach nie zaczerwienił się od słońca. Wtedy wróciłam do Achi. Znów chciałam się z nią kochać. Kierowałam się wyłącznie własnym interesem. To, co z przyjaciółmi jest trudne, staje się prostsze z kochankami.
*** Moja babka mawiała, że miłość jest najłatwiejszą rzeczą na świecie. Miłość, to coś co widzi się każdego dnia.
Więcej na: www.ebook4all.pl
51
Cegły,smok Piąty patyki, słoma Nowa Fantastyka 01/2015 12/2014
Po przyjęciu w Królowej nie widziałam się z Achi przez kilka lun. Kierownictwo Metali Mackenzie wysłało mnie do pracy w terenie, na poszukiwanie nowych zasobów na Morzu Oparów. Z dala od Messier stało się jasne, zarówno dla mnie, jak i dla Sun Chu-yu, że amoria się rozpadła. Kocha się to, co się widzi każdego dnia. Wszyscy inni tworzący łańcuszek amorii nie mieli nic przeciwko temu, bym odeszła. Bez winy, bez konsekwencji. Prosta, zautomatyzowana umowa została rozwiązana. Wzięłam dwa tygodnie urlopu i pojechałam do Królowej. Zadzwoniłam do Achi z propozycją spotkania, ale ona przebywała już na nowym kontrakcie w Twe, gdzie Asamoahowie budowali główną siedzibę swojej korporacji. Poczułam ulgę. A zaraz potem wyrzuty sumienia z powodu tej ulgi. Seks zmienił wszystko. Piłam, chodziłam na imprezy i do łóżka z przypadkowymi osobami, długimi godzinami rozmawiałam, wykorzystując drogie połączenie szerokopasmowe, z rodziną na Ziemi. Wszyscy, a zwłaszcza malutkie dzieci, dziękowali mi za przysyłane pieniądze. Mówili, że wyglądam inaczej. Jestem dłuższa. Wyciągnięta. Oni, tam daleko, szczęśliwi i bezpieczni. Moje pieniądze zapewniały im edukację. Zdrowie, wesela i dzieci. Ja tutaj, na Księżycu. Nieładna Adriana, która miała nigdy nie znaleźć mężczyzny, ale która miała wykształcenie, skończone studia, i pracę, i która przesyłała im pieniądze z Księżyca. Mieli rację. Zmieniłam się. Już nigdy nie myślałam o niebieskiej perle Ziemi na niebie w ten sam sposób. Już nigdy nie wynajęłam kombinezonu tylko po to, by na nią popatrzeć. A gdy byłam na powierzchni, nie zwracałam na nią uwagi. Mój pracodawca, Metale Mackenzie, wysłał mnie do strefy wydobycia Lansberga, gdzie zobaczyłam coś, co wszystko zmieniło. W strefie Lansberga pracowało pięć wydobywarek. Były to paskudne wieże zbudowane ze śrub Archimedesa i siatek, i pasów transportujących i trzy razy większych ode mnie kół– wszystko to nakryte rozłożonymi panelami słonecznymi, które sprawiały, że każda z nich przypominała drzewo-robota. Wolno się poruszające, niezręczne, nieeleganckie. Księżycowe konstrukcje kładą nacisk na utylitarność. Kości na wierzchu. Ale dla mnie wydobywarki były piękne. Cudowne drzewa. Pewnego dnia spojrzałam na nie z regolitu i niemal padłam pod wpływem objawienia. Nie chodziło o to, co robiły – oddzielały rzadkie ziemskie metale od księżycowego regolitu – ale o to, co odrzucały. To, co wystrzeliwały w wysokich, zakrzywionych jak tor lotu pocisku strumieniach po obu stronach każdej z wielkich, powolnych maszyn. To było coś, co widziałam każdego dnia. Pewnego razu spoglądasz na chłopaka w autobusie i twoje serce zaczyna płonąć. Pewnego razu spoglądasz na strugi przemysłowych ścieków i widzisz niezmierzone bogactwo. Musiałam odciąć się od wszystkiego, co mogło mnie łączyć z odpadami regolitowymi i pięknymi tęczami pyłu. Rzuciłam pracę w Metalach Mackenzie i zostałam królową torów u Woroncowów.
*** - Chcę zrobić z tego grę - powiedziała Achi. - Tylko tak będę to mogła znieść. Zaciśniemy pięści za plecami, tak jakbyśmy grały w papier-nożyce-kamień, policzymy na głos do trzech,
a potem pokażemy otwarte dłonie, w których będzie coś, jakiś mały przedmiot, który nie pozostawi żadnych wątpliwości co do tego, co wybrałyśmy. Nie wolno się nam przy tym odzywać, bo każde słowo wypowiedziane przez jedną może wpłynąć na decyzję drugiej. Tylko tak będę to mogła znieść, jeśli wszystko wydarzy się szybko, jasno i w milczeniu. I jeśli będzie grą. Poszłyśmy więc znów do stolika na kawiarnianym tarasie, żeby zagrać w tę grę. Teraz znajdował się już na 13 poziomie. Dwie szklanki z miętą. Tego dnia nikt nie latał przez wielkie puste przestrzenie wokół Quadry Chandry. Zapach skalnego pyłu w powietrzu był silniejszy od zwykłej woni ścieków i elektryczności. Co piąty panel na niebie mrugał. Niedoskonały świat. Próby rozmowy o niczym. Chciałabyś coś zjeść? Nie, dzięki, ale ty coś zamów. Nie, nie jestem głodna. Pierwszy raz widzę cię w tej bluzce. Kolor ci świetnie pasuje. Och, to nic takiego, wydrukowałam ją z ostatniego katalogu. Okropne, żałosne, puste słowa, które miały nas powstrzymać od powiedzenia tego, co naprawdę trzeba było powiedzieć. - Myślę, że powinnyśmy to zrobić szybko – rzuciła w końcu Achi i z zapierającą dech w piersiach szybkością schowała prawą rękę za plecami. Wyciągnęłam swój mały przedmiot z torby, zasłaniając go przed Achi, i zacisnęłam w pięści. - Raz, dwa, trzy – odliczyła Achi. Otworzyłyśmy dłonie. Nazar: arabski amulet, współśrodkowe łzy błękitnego, czarnego i białego plastiku. Oko. Maleńka ikona Pani Luny: czarno-biała, żywo-martwa.
*** Potem spotkałam Achi kolejny raz. Przyjechałam do Meridian, by wynająć kryptę na dane i znaleźć najostrzejszą, najmłodszą i najbezwzględniejszą kancelarię prawniczą, która miała mi pomóc zabezpieczyć projekt, który wymyśliłam na Lansbergu. Achi wezwano z Twe, by rozwiązała problem z mikrobiomem w agrarium Obuasi, który sprawił, że zmieniło się ono w kilometr sześcienny śmierdzącego czarnego szlamu. Jedno miasto, dwie przyjaciółki i kochanki. Rzuciłyśmy się w wir imprezowania. I przekonałyśmy się, że już tego nie potrafimy. Ciuchy były cudowne, koktajle zawracające w głowach, towarzystwo rozkosznie zdemoralizowane a narkotyki oszałamiające, ale w każdym barze, klubie, czy czyimś mieszkaniu wcześniej czy później lądowałyśmy w kącie i rozmawiałyśmy ze sobą. Imprezy były nudne, a rozmowy przyjemne, bez końca, fascynujące. Rzecz jasna znowu skończyłyśmy w łóżku. Nie mogłyśmy się doczekać. Piękne, niepraktyczne suknie od Diora z lat 50tych leżały pogniecione na podłodze, gotowe do powtórnego przetworzenia. - O czym marzysz? – zapytała Achi, leżąc na swoim łóżku i wdychając THC z inhalatora. – Puść wodze fantazji, niczym się nie ograniczaj. - Naprawdę? - Księżycowe marzenia. - Chcę być smokiem – odpowiedziałam, a Achi zaśmiała się i dała mi kuksańca w udo: spadaj. - Nie, naprawdę.
Więcej na: www.ebook4all.pl
52
Ian McDonald
W ciągu półtora roku, jakie spędziłyśmy na Księżycu, nasz mały świat się zmienił. Księżycowe sprawy toczą się szybko. Energia i surowce są tanie, ludzka pomysłowość wszechobecna. Ambicje nieograniczone. Cztery firmy przejęły lwią część gospodarki: cztery rodziny. Mackenzie z Australii utrzymywali swoją pozycję najdłużej. Jako kolejni ważni gracze dołączyli do nich Asamoah, monopolizując żywność i przestrzeń mieszkalną. Rosyjscy Woroncowowie w końcu zaprzestali całkowicie działalności na Ziemi, skupiając się na zarządzaniu cyklerem, pętlą wokół Księżyca, połączeniami autobusowymi i coraz większą siecią kolei. Podobne wpływy ostatnio osiągnęli Sunowie, którzy postawili się przedstawicielom Republiki Ludowej w zarządzie KRK i przejęli infrastrukturę informacyjną. Cztery korporacje: Cztery Smoki, jak sami się nazywali. - Chcę zostać Piątym Smokiem – powiedziałam.
*** Ostatnie rzeczy odbyły się prosto i szybko. Wszystkie pożegnania powinny być nagłe, tak myślę. Zarezerwowałam dla Achi miejsce na wylatującym cyklerze. Na orbicie powrotnej nigdy nie ma tłoku. Ona umówiła mnie w ośrodku medycznym KRK. Błysk światła i soczewki zostały już na stałe połączone z moimi oczami. Bez uścisku dłoni, bez gratulacji, bez powitań. Wystarczyło, że zdecydowałam, że dalej będę robić to, co robiłam do tej pory. Cztery liczniki, pokazujące cenę mojego życia tutaj, tykały niewzruszenie. Powrotną część mojego lotu zamieniłam na gotówkę, której znaczną część zainwestowałam w obligacje zamienne KRK. Bezpieczne, solidne. Na tym fundamencie zbuduję moją dynastię. Cykler miał przelecieć nad Niewidoczną Stroną i spotkać się z księżycową orbitą za trzy dni. Idealna prędkość. Piękny pośpiech. Było wiele do zrobienia i nie miałyśmy czasu, by zbyt długo płakać. Pojechałam z Achi pociągiem do Meridian. Miałyśmy dla siebie cały boczny rząd siedzeń i skuliłyśmy się tam niczym małe zagrzebujące się w norce zwierzęta. - Boję się – powiedziała. – Będzie bolało. Cykler kręci tobą aż do osiągnięcia ziemskiej grawitacji, a później dochodzą jeszcze przeciążenia przy schodzeniu do lądowania. Być może czekają mnie całe miesiące w wózku inwalidzkim. Pływanie, mówią, że to właśnie pływanie najbardziej przypomina pobyt na Księżycu. Woda podtrzymuje cię, a ty odbudowujesz masę mięśniową i kostną. To mogłabym robić. Uwielbiam pływać. Ale nie mogę przestać myśleć, co się stanie, jeśli się pomylili? Co jeśli, no nie wiem, jeśli pomylili mnie z kimś innym i jest już za późno? Czy przyślą mnie tu z powrotem? Nie przeżyłabym tego. Nikt nie potrafi tu żyć. Nie naprawdę. Wszyscy mówią, że Księżyc to skały, pył, próżnia i promieniowanie, i że to miejsce zna tysiąc sposobów na to, by cię zabić, ale to wcale nie jest Księżyc. Księżyc to inni ludzie. Ludzie pod tobą, ludzie nad tobą, wszędzie, przez cały czas. Nic innego, tylko ludzie. Każdy oddech, każda kropla wody, każdy atom węgla przeszedł przez ludzi. Zjadamy siebie nawzajem. I to nigdy się nie zmieni, Księżyc zawsze będzie oznaczał tylko ludzi. Te same twarze spoglądające w twoją twarz, wiecznie te same twarze. Czegoś od ciebie chcą. Chcą i chcą i chcą. Nikt nie może w ten sposób żyć. To nieludzkie. Nie mogłam tego znieść już
od pierwszego dnia na cyklerze. Gdybyś nie zaczęła ze mną rozmawiać, gdybyśmy się nie spotkały… A ja odpowiedziałam: - Pamiętasz, jak rozmawiałyśmy o tym, dlaczego zdecydowałyśmy się polecieć na Księżyc? Mówiłaś, że jesteś to winna rodzinie, za to, że nie urodziłaś się w Syrii, a ja, że chciałabym być smokiem? Już wiem jak to zrobić. Zobaczyłam to na powierzchni przy Lansbergu. To takie proste. Po prostu spojrzałam na coś, co widziałam każdego dnia, w inny sposób. Hel 3. Klucz do gospodarki w erze po wyczerpaniu się ropy. Metale Mackenzie każdego dnia wyrzucają tony helu 3. I pomyślałam, jak Mackenzie mogli tego nie zauważyć? No przecież musieli… To niemożliwe, że jestem jedyna… Ale rodziny i firmy, a zwłaszcza firmy rodzinne, cierpią na dziwne fiksacje i swego rodzaju ślepotę. Mackenzie wydobywają metal. Wydobywanie metalu to ich specjalność. Nie potrafią sobie wyobrazić niczego innego i dlatego nie dostrzegają tego, co jest tuż pod ich nosami. Może mi się udać, Achi. Wiem, jak to zrobić. Ale nie z rodziną Mackenziech. Odebraliby mi to. Dlatego przeniosłam się na kolej, do Woroncowów. Aby od tamtych uciec. Gdybym próbowała z nimi walczyć, pozbyliby się mnie. Albo po prostu zabili. To byłoby tańsze. Sąd Claviusa zadbałby o to, żeby moja rodzina otrzymała rekompensatę. Uda mi się i zbuduję swoją dynastię. Zostanę Piątym Smokiem. Powstanie Dom Cortów. Podoba mi się, jak to brzmi. A wtedy złożę moim bliskim na Ziemi propozycję – moją ostatnią propozycję. Przyłączcie się do mnie albo już nigdy nie dostaniecie ode mnie ani grosza. Daję wam szansę – skorzystacie z niej lub nie. Jednak aby to zrobić, musicie przyjechać na Księżyc. Zrobię to wszystko, Achi. W księżycowych pociągach nie ma okien, ale ekran wbudowany w tył siedzenia pokazywał powierzchnię. Na ekranie, a więc poza kaskiem, wygląda zawsze tak samo. Jest szara, miękka i brzydka, pokryta ludzkimi śladami. W pociągu jechali robotnicy i inżynierowie; kochankowie i partnerzy, a nawet kilkoro małych dzieci. Było głośno i kolorowo, pito alkohol, śmiano się, przeklinano i uprawiano seks. A my zawinęłyśmy się wokół siebie na oparciu na tyłach. I pomyślałam: to właśnie jest Księżyc.
*** Przy bramce na księżycową orbitę Achi dała mi prezent. To była ostatnia rzecz, jaka do niej należała. Wszystko inne zostało sprzedane, finalne transakcje miały miejsce, kiedy już jechałyśmy pociągiem. Przy bramce wyjazdowej ośmiu pasażerów, obok ich przyjaciele, rodzina, kochankowie. Nikt nie odjeżdżał w samotności, co mnie cieszyło. Powietrze pachniało kokosem, drastycznie różniło się od przesiąkniętej smrodem wymiocin, potu, nieumytych ciał, strachu atmosfery przy bramce wjazdowej. Można było nalać sobie mięty z automatu, ale nikt z tego nie korzystał. - Otwórz, kiedy już mnie tu nie będzie – powiedziała Achi. Prezent miał postać zrobionej z bambusa tuby na dokumenty. Odjazd odbył się tak szybko, że pomyślałam, że w ten sposób musi się wykonywać egzekucje. Obsługa TOCW przypięła wszystkich pasami w fotelach i zaczęła zamykać drzwi kapsuły, zanim Achi i ja zdążyłyśmy zareagować. Widziałam, jak jej
Więcej na: www.ebook4all.pl
53
KWIATY Piąty smok ZŁA, CIERNIE DOBRA Nowa Fantastyka 01/2015 11/2014
usta układają się do pożegnania, zobaczyłam, jak macha ręką, a zaraz potem śluzy się zamknęły i winda zabrała kapsułę w górę na platformę uwięzi. Księżycowa pętla była prawie niewidoczna: wirująca szprycha z włókna M5 o szerokości dwudziestu centymetrów i długości dwustu kilometrów. W górze podnośnik unosił się ku masie równoważącej, przesuwając środek ciążenia i wysyłając całą uwięź na orbitę niemal przylegającą do powierzchni. Jedynie w końcowej fazie przybliżania się mogłam zobaczyć biały kabel, zdający się opadać pionowo z pokrytego gwiazdami nieba. Wyciągnik uchwycił kapsułę i uniósł ją z platformy. W górze, błyszczący jak jedna z jasnych gwiazd podnośnik zsuwał się po uwięzi, znów przesuwający środek ciężkości, by całość konstrukcji przeszła na wyższą orbitę. Wybierałam gwiazdy i próbowałam nadawać im nazwy: cykler, podnośnik, masa równoważąca; kapsuła przenosząca moją kochankę, moją miłość, moją przyjaciółkę. Pocieszenie odnalezione w fizyce. Patrzyłam - bambusowa tuba na dokumenty zwisała na moich plecach – dopóki przy bramce nie pojawiła się nowa kapsuła. Następna uwięź już toczyła się nisko nad horyzontem.
*** Cena była skandaliczna. Sięgnęłam do moich obligacji. Skoro w grę wchodziło takie poświęcenie musiałam upewnić się, że to co dostanę będzie prawdziwe: importowane, nie wyczarowane z jakiejś organicznej drukarki. Od drukarza wysłano mnie do handlarza i dalej do prywatnej importerki. Ta pozwoliła mi ją powąchać. Wspomnienia eksplodowały jak fajerwerki w Nowy Rok, a w moich oczach pojawiły się łzy. Kobieta sprzedała mi też niezbędne przyrządy – to czego potrzebowałam, na Księżycu po prostu nie istniało. Zabrałam to wszystko do hotelu. Zmieliłam do przepisanej grubości. Zagotowałam wodę. Pozwoliłam, by ostygła do właściwej temperatury. Nalałam ją z wysoka, by zapewnić maksymalne napowietrzenie. Zamieszałam. Kiedy się parzyła, otworzyłam prezent Achi. Rozprostowałam zrolowane papiery: rysunki. Projekt habitatu, którego w warunkach Księżyca nigdy nie mogłaby zbudować. Lawowa jaskinia, powiększona i pokryta przedstawiającymi twarze rzeźbami niczym odwrócona Góra Rushmore. Oblicza oriszów, panteon Candomblé, każde o wysokości stu metrów, okrągłe i gładkie i łagodne, spoglądały z góry na tarasy wypełnione ogrodami i sadzawkami. Z ich oczu i otwartych ust wylewała się woda. Na dnie ogromnej groty znajdowały się pawilony i belwedery, a ku górze, aż do sztucznego nieba pięły się pionowe ogrody przypominające włosy bogów. Balkony – Achi je uwielbiała – galerie, arkady, okna. Baseny. Można by było przepłynąć z jednej strony tego świata oriszów na drugą. W rogu rysunków dopisała: habitat dla dynastii. Pomyślałam o niej, oddalającej się i wirującej na niebie. Ziarenka powoli opadały na dno. Nachyliłam się, nalałam kawę do filiżanki i rozkoszowałam się jej aromatem. Złota Santos. Złoto byłoby tańsze. Złoto to odpady, które odrzucaliśmy, razem z helem 3. Kiedy importerka roztarła w palcach nieco zmielonej kawy tuż przy moim nosie, zalały mnie wspomnienia dzieciństwa, morza, studiów, przyjaciół, rodziny, wspólnego świętowania.
Kiedy powąchałam kawę, którą kupiłam, zmieliłam i zaparzyłam, doświadczyłam czegoś innego. Miałam wizję. Zobaczyłam morze, i zobaczyłam Achi, Achi z powrotem na Ziemi, na desce, na morzu. Była noc, a ona wiosłowała, kierując się na pełne morze, poprzez fale i poza fale, przedzierając się do przodu wzdłuż srebrnego śladu Księżyca na powierzchni morza. Napiłam się kawy.
*** Nigdy nie smakuje tak jak pachnie. Moja wnuczka uwielbia tę czerwoną sukienkę. Kiedy staje się brudna i znoszona, drukujemy jej nową. Chciałaby nigdy nie nosić niczego innego. Luna, biegająca na boso przez sadzawki, chlapiąca dookoła i strasząca ryby, skacząca z jednego wystającego nad powierzchnię wody kamienia na drugi, pilnująca by jej kroki odwzorowywały złożony układ kamieni, na które trzeba postawić lewą stopę albo prawą stopę, albo obie stopy, albo które zupełnie trzeba ominąć. Spoglądają na nią orisze. Patrzą też na mnie, jak na swojej werandzie piję miętę. Moje kości są już stare. Nie myślałam o tobie, Achi, przez całe lata. Ostatni raz zdarzył się, kiedy wreszcie zamieniłam te rysunki w rzeczywistość. Ale w ciągu tych kilku ostatnich lun moje myśli biegną w przeszłość, nie tylko do ciebie, ale do wszystkich innych twarzy z tamtych niebezpiecznych, ryzykownych lat. Kochałam wielu, nie tylko ciebie, Achi. Zawsze o tym wiedziałaś. Większość z nich potraktowałam równie źle, jak ciebie. To zajęcie właściwe starszym paniom, wspominanie. Nigdy więcej nie dostałam od ciebie żadnej wiadomości. Myślę, że to dobrze. Wróciłaś do swojego zielonego i rosnącego świata, ja zostałam na skale na niebie. Hej! Zbudowałam twój pałac i zapełniłam go swoją dynastią, tak jak obiecałam. Synowie i córki, kochankowie, matki chrzestne, cała świta. Corta już nie jest takim niezwykłym nazwiskiem ani dla ciebie, ani dla większości ludzi na Ziemi. Mackenzie, Sun, Woroncow, Asamoah. Corta. Jesteśmy teraz Smokami. A oto mała Luna, biegnie do babci. Popijam miętę. Wciąż jej nie znoszę, już nigdy się nie przyzwyczaję. Ale na Księżycu jest tylko mięta. Przełożyli: Joanna i Adam Skalscy
Ian McDonald Jeden z czołowych współczesnych autorów fantastyki naukowej z tak zwanego odłamu hard. Dobrze znany polskim czytelnikom, którzy w formie książek otrzymywali zarówno jego opowiadania, jak i powieści. My ostatnio jego tekst – świetną space operę „Pierścień Verthandiego” - drukowaliśmy w „NF” 4/2012. W 2015 roku nakładem wydawnictwa MAG ukazać się ma jego powieść „Brasyl”, w której McDonald rysuje portret futurystycznej Brazylii. (mz)
Więcej na: www.ebook4all.pl
54
proza zagraniczna
Nienarodzony bóg (The Unborn God)
Stephen Case
W
ieczorami czarne latawce kapłanów boga wznosiły się w powietrze, znacząc niebo ciemnymi zarysami tkaniny. Wiedziałem, że czarodzieja to martwi, choć nie zdradzał się ani słowem. Sylva zaproponowała, że opuści podniebny dom, odszuka je i poniesie gdzieś w dal, ale czarodziej się nie zgodził. – Myśli, że bym nie wróciła – wyjaśniła, rozlewając się wokół mnie jak mgła. – Kiedy odlecimy zbyt daleko od domu, gubimy się. Zapominamy. – Czy to właśnie stało się z pozostałymi? Kartki zafurkotały przede mną na biurku potrącone wiatrem – jej dłońmi. – Być może. Pisałem piórem, które przygotował mi czarodziej. Pochodziło z ogona jednego z dużych czarnych ptaków szukających schronienia na noc na górnych kondygnacjach domu. Nie minął jeszcze tydzień, odkąd zostałem jego służącym (choć wewnątrz murów domu czas szybko porozciągał się w dziwacznych kierunkach, a jedynym sposobem, aby kontrolować jego upływ, stały się zagadkowe koncentryczne okręgi czasomierza przy wejściu), kiedy wysłał mnie, abym znalazł ptaka i wyrwał mu pióro. – Oto słowa, które musisz wypowiedzieć – oznajmił mi wtedy czarodziej, pochylając się nad mapą na stole w centrum domu. Kazał mi je powtórzyć. Po raz pierwszy posmakowałem wtedy magii; pozostawiała na języku metaliczne nuty. Kształtujące się słowa nieprzyjemnie szeleściły w ustach, gardło od nich cierpło. – Musi cię widzieć, kiedy będziesz to mówił. Musisz patrzeć mu w oczy. – Oczy czarodzieja były zaś utkwione w moich; oczy, czy raczej oszlifowane bryłki marmuru, przez które jakimś cudem widział. W środku dom czarodzieja miał kształt kopulastej rotundy, ale oglądany z zewnątrz przypominał samotnie dryfującą po niebie skłębioną chmurę; nie sposób byłoby dostrzec z dołu okien i drzwi. Na pierwszym piętrze królował stół z mapą w centrum, a otaczające go ściany przeszyte były w nieregularnych odstępach wysokimi, wąskimi otworami okiennymi. Kolejne poziomy stanowiły galerie biegnące dookoła całego domu, przeważnie zastawione regałami z księgami. W miarę jak kopuła przeginała się ku szczytowi, każdy z niemożliwych do zliczenia balkonów sięgał nieco bliżej środka niż poprzedni. Te wieńczące dom ginęły we mgle, a z niewidocznego sufitu zwieszały się ogromne szkielety i zakonserwowane stworzenia. Każdą parę poziomów łączyły jedne spiralne schody, wyrastały one jednak w różnych miejscach na obwodzie domu, co sprawiało, że nigdy nie można było przejść bezpośrednio o kilka balkonów wyżej. Co więcej, żadne ze schodów – a by-
ły one najobficiej zdobionym elementem domu czarodzieja, srebrne i rzeźbione w kości – nie tkwiły wciąż w tym samym miejscu. W rzeczywistości przesuwały się według określonego schematu, ale nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki czarodziej nie wyskoczył z domu. W dniu, kiedy poszedłem po pióro, znalazłem jednego z dużych czarnych ptaków, wspiąwszy się co najmniej osiem poziomów w górę. Siedział na balustradzie naprzeciwko ściany półek zastawionych szklanymi słoikami z ludzkimi dłońmi pływającymi w barwnych olejkach. Odchrząknąłem w nadziei, że ptak spojrzy w moją stronę. W odpowiedzi wzbił się w powietrze i przeleciał nad zawieszonym szkieletem wieloryba skalnego, by znów przysiąść na balustradzie trzy galerie wyżej. To mógłby być kruk albo gawron, gdyby nie jasnobłękitny dziób. Westchnąłem ciężko i ponownie rozpocząłem wspinaczkę. Kiedy dotarłem do ptaka po raz drugi, siedział naprzeciwko szerokiego, zaplamionego atramentem biurka z rozrzuconymi zwojami i przekrzywił głowę, obserwując, jak się zbliżam. Wypowiedziałem słowa, które przekazał mi czarodziej. Nie byłem w stanie od razu stwierdzić, czy odniosły jakiś skutek poza przyniesieniem kolejnej fali ciężkości i odrętwienia w ustach, ale ptak pozostał niewzruszony, kiedy zbliżyłem się do niego i wyszarpnąłem mu z ogona długie czarne pióro. Dopiero gdy przerwałem kontakt wzrokowy, ptak zakrakał i dźgnął mnie błękitnym dziobem w wierzch dłoni. Stając z powrotem przed czarodziejem, wciąż musiałem uciskać ranę. – Dobrze – powiedział. Wziął hebanowe pióro i naciął je srebrnym nożykiem. – Zanim naciągnie atrament, musi poznać smak krwi. Pokazałem mu dłoń. – Wyciągnij ją przed siebie. Tak zrobiłem, a po chwili wrzasnąłem i spróbowałem ją cofnąć, kiedy wbił mi w ranę dudkę pióra. Gdy ją wyciągnął, promienie pióra znaczyły czerwone smugi, jak gdyby piło krew tak, jak drzewo pije wodę. – Sylva przyniesie ci coś na tę ranę – oświadczył, puszczając moją rękę. Przykryłem ranę drugą dłonią, przyciskając ją, aż poczułem pulsowanie. – Musisz nauczyć się pisać. – Czarodziej wrócił do stołu w centrum domu. Jeśli wierzyć Sylwie i czasomierzowi, gdy po raz pierwszy się tutaj zjawiłem (przyleciałem nocą statkiem powietrznym z otrutym ojcem, uciekając przed kapłanami boga), czarodziej od lat spał na jednym z wyższych pięter. Teraz nieczęsto oddalał się od okrągłego stołu z mapą. Sylva szeptała, że w tym właśnie miejscu odbywał narady ze swoimi kapitanami za dawnych czasów, kiedy cesarz wysłał go zza gór tutaj, na Płycizny.
Więcej na: www.ebook4all.pl
55
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 01/2015
Obecnie jednak nie widziałem nikogo, kto przychodziłby się z nim naradzać, może poza podmuchami wiatru oraz ptakami wlatującymi i wylatującymi przez okna. Stół był przeogromny. Wydawał się równie szeroki, jak pokój, w którym jako dziecko spałem w wiatraku nad potokiem. Znajdowała się na nim mapa Płycizn, tak dokładna, że zawierała każdą rzekę i każde pole. Kiedy przybyłem do domu, Sylva użyła w odniesieniu do niej jakiejś nazwy, jednak nie pamiętałem już jakiej. (Możliwe, że nie słuchałem, usiłując dojrzeć osobę, której głos słyszałem i której dłonie na sobie czułem, ale której nie byłem w stanie zobaczyć). Poza mapą przesuwającą się wciąż tak, aby latający dom czarodzieja znajdował się na jej środku, najbardziej rzucającym się w oczy elementem stołu były chmury. Unosiły się nad blatem jak dym, stanowiąc idealne pomniejszenie chmur nad Płyciznami i odzwierciedlając zmienną powietrzną topografię okolic, przez które płynął dom czarodzieja. Gdy tak stałem obok niego, trzymając się za dłoń, na stole ukazały się maleńkie plamki daleko na południu; stopniowo rosły w pagórki i bruzdy i wędrowały na północ, aż w końcu centrum mapy stało się skupiskiem białych kolumn przedzielonych wyrwami niebieskich kanionów. Przez okna widziałem, jak mijaliśmy te same kolumny – oślepiająco białe i spłaszczone na szczycie. – Na trzecim regale na trzecim piętrze są zwoje – powiedział czarodziej. – Zacznij od tych, które znajdziesz na trzeciej półce. Ja nie mam czasu, by poprowadzić twoje lekcje, ale i tak musisz zabrać się do nauki. – Umiem czytać i pisać. – Rodzice posyłali mnie do szkoły w miasteczku, dopóki nie urosłem na tyle, żeby pomagać ojcu w wiatraku. – Nie w językach, w których spisano moje księgi. Nie dość, by być użytecznym. – Dlaczego? – naciskałem. Miałem żal o ranę na dłoni. Rzeźbione kamienie, które służyły czarodziejowi za oczy, na moment zwróciły się w moją stronę, po czym znów skierowały się na stół. – Ponieważ sobie tego życzę. – Zrobił pauzę, jakby czekał na protesty. Milczałem, więc podjął: – Same książki i pióro będą ci pomocą. Zabierz się do przepisywania trzeciego zwoju, a gdy będziesz gotów, przejdź do kolejnego. Westchnąłem ciężko i ruszyłem w stronę najbliższych schodów. W swojej ignorancji zakładałem, że nauka okaże się lżejszą pracą niż szorowanie kamiennej podłogi deszczówką. Tak jak w wielu innych sprawach, nie miałem racji.
*** Na trzecim piętrze znalazłem biurko niedaleko półek wskazanych mi przez czarodzieja. Chciałem mieć trochę prywatności, ale wolałem się zbytnio nie oddalać. Wciąż nie znałem wielu tajemnic górnych poziomów domu, ale wiedziałem, że nie wchodzi się tam bez wyraźnego polecenia. Dom miał tendencję do zapobiegania wałęsaniu się bez celu. Sylva odnalazła mnie na wysłużonym dębowym stołku. – Przyniosłam coś na ranę – wyszeptała – a także trochę pergaminu i atramentu. Bandaż wił się w powietrzu jak wąż.
Sylvy nie można było zobaczyć. A chciałbym, bo miała miły głos. Czasem traktowała mnie jak młodszego brata, może dlatego, że oboje służyliśmy czarodziejowi. Nie to co ptaki, które mnie ignorowały, i czasomierz, który odpowiadał tylko na bezpośrednie pytania, tak jakbym był wyjątkowo nieinteresującym elementem umeblowania. Czarodziej mówił, że Sylva była wiatrem, w którego wlał animę. Była ożywionym powiewem. Potrafiła przenosić przedmioty i wiadomości, potrafiła nawet sprzątać w domu czarodzieja, ale wiatr ma to do siebie, że można zobaczyć jedynie efekty jego działania. Gdy wystarczająco mocno się skupiła, poruszała przedmiotami z zadziwiającą zręcznością. Musiała teraz być dosyć mocno skoncentrowana, żeby tak równo nieść w swych wirujących powietrznych palcach pergamin i atrament. Podziękowałem, a nie słysząc odpowiedzi, uznałem, że odleciała. Pergamin trzeciego zwoju pachniał starością, ale atrament na nim nie wyblakł. Pojąłem, dlaczego czarodziej wybrał ten konkretny tom – napisano go w znanym mi języku przeplatanym niezrozumiałymi wersami. Opowiadał historię o dwóch braciach i drzewie oraz o umierającym królu. Prędko zdałem sobie sprawę, że obce słowa opisywały to samo – że z pomocą tego zwoju miałem nauczyć się języka. Czytałem dalej. Historia opowiadała, jak drzewo nauczyło się mówić, jak wiatry kształtowały słowa w różne tony tak, jak Sylva kształtowała palce pozwalające chwycić tacę czy miotłę. Dźwięki zdawały się ulatywać z pergaminu i przy odrobinie skupienia byłem w stanie usłyszeć mowę, rozpoznając wygląd liter. To miało znaczenie; w magii intonacja często była najważniejsza. Nauczyłem się tego z ksiąg. Czarodziej miał rację. Nie znałem wtedy jego planów, ale choć niebo zdawało się oazą spokoju, niedługo miało zabraknąć czasu, aby się od niego uczyć.
*** Pierwszy dzień nad zwojami minął jak okamgnienie. Obce pismo wyginało się i zwijało przed oczami, mieszając się ze zrozumiałymi słowami, aż w końcu pozbyło się ich balastu i samodzielnie opisywało śmierć króla, oślepienie jego syna i dziwaczne owoce drzewa. Dźwięki również wciąż wydostawały się z pergaminu, przybierając tony, które raczej czułem niż słyszałem, i przelatując nade mną jak miniaturowe chmurki nad stołem czarodzieja. Jego głos przywołał mnie na dół, abym przygotował kolację. Po jedzeniu obserwowaliśmy czarne latawce. Słońce chowało się za górami na zachodzie; górami, które piętrzyły się jedynie jako szczyty, klify i oszałamiające spirale chmur. Latawce unosiły się na niewidocznych linkach, kładąc się na horyzoncie szeregiem czarnych rombów. – Szukają cię – powiedziałem. Czarodziej skinął głową. Staliśmy na jednej z wyższych kondygnacji, choć nad nami wciąż piętrzyły się dziesiątki balkonów. Na tym poziomie nie było regałów ani biurek z księgami i zwojami. Zamiast tego na każdą stronę wychodziły szerokie okna, przed którymi ustawiono masę mosiężnych i szklanych instrumentów. Czarodziej spoglądał przez przyrząd przypominający lunetę z sześcioma czy siedmioma równoległymi cylindrami. – Mogą nas dostrzec?
Więcej na: www.ebook4all.pl
56
W miarę jak robiło się ciemniej, traciliśmy latawce z oczu. Przez lunetę widać było, że nie ma na nich jeźdźców, jednak nie miałem wątpliwości, że nas wypatrują. – Zobaczą jedynie kolejną chmurę. – Ale wiedzą, że dom jest zamaskowany. Kolejne skinienie. – Dlaczego bóg nie wyśle za nami galaretek? Czasami dryfowaliśmy w ławicach świecących galaretek, które wznosiły się coraz wyżej w ciągu dnia, aby opaść poniżej chmur, gdy wieczorem się ochładzały. Wzdrygałem się, widząc je tuż za oknami, białawe, w świetle słońca niemal przezroczyste. Przypominały mi noc, która przywiodła mnie do domu czarodzieja, kiedy to bóg przemienił je w sunące po niebie czerwone, wściekłe płaty. – Bóg jeszcze się nie narodził – wyjaśnił czarodziej. Już mi to tłumaczył. – Jego manifestacje w organizmach żywych, czy to galaretkach, czy niektórych roślinach i zwierzętach na ziemi, są nieświadomymi reakcjami. Tak jak wtedy, gdy przewracasz się i mamroczesz przez sen. On nie szuka nas umyślnie. Jego wyznawcy owszem. – Kapłani? Czarodziej po raz trzeci skinął głową i opuścił przyrząd. Odsunął się od okien, które obecnie wychodziły na atramentową, bezgwiezdną ciemność, i przywołał mnie gestem. Ogień rozbłysnął w wielkim palenisku daleko w dole, na głównym piętrze. – Jego wyznawcy, ci, którzy przygotowują mu drogę i czekają, aż on nadejdzie – aż to nadejdzie – puszczają te latawce. Mogą się do niego modlić, a on może słyszeć ich modlitwy, ale tylko tak, jak słyszy się głosy we śnie. Pomyślałem o kapłanach, którzy przyszli do wiatraka mojego ojca. – Ale oni są jak armia. W każdej osadzie muszą ich być dziesiątki. Rzeźbione kamienie w miejscu oczu czarodzieja zwróciły się na mnie. – Opowiedz mi o nich. – Słucham? – Opowiedz mi o kapłanach w niebieskich płaszczach, którzy przyszli do wiatraka twojego ojca. Przypomniałem sobie dzień, kiedy kapłani przybyli powiedzieć mojemu ojcu, że nie może już zbierać świecącego płynu z galaretek, bo te podniebne stworzenia, które od pokoleń zapewniały mojej rodzinie środki do życia, stały się przedłużeniem dojrzewającej świadomości boga. – Przyszło ich ze dwudziestu, trudno było zliczyć. Już o tym opowiadałem. Wciąż zlewali się jedni z drugimi. Ale wszyscy wyglądali na twardych, jak żołnierze. I mieli ze sobą najemników. I wozy, i broń. Pobili mojego ojca. – Nagle urwałem. Zdążyłem już o tym zapomnieć. – Pobili go i powiedzieli, że mogliby go zabić, a nikt w miasteczku nie kiwnąłby palcem. Idąc przez dom, czarodziej wyciągał z powietrza dymną wstęgę. W miarę jak mówił, owijała mu się wokół rąk. – Nie tak opowiadałeś tę historię, kiedy tutaj przybyłeś. Mówiłeś, że kapłanów było może z pół tuzina. Sami starcy. Zdawali się nijacy i nieudolni. Nie mieli ze sobą najemników ani broni. Zacukałem się. – Nie tak to pamiętam. Dlaczego miałbym tak mówić?
Stephen Case
Wstęga zwinęła się między nami w powietrzu. Pomyślałem o Sylwie, ale nie poczułem żadnego powiewu. – Ponieważ bóg rośnie w siłę – odrzekł. – Ponieważ zbliża się do wszechwiedzy, może i wszechmocy, a jego wpływ sięga w przyszłość i w przeszłość. Kiedy się tutaj zjawiłeś, widywało się tylko garstki duchownych, którym udało się zakorzenić boga w mieście, lecz którzy wciąż nie radzili sobie z nowo nabytą mocą. Wstęga wygięła się między nami i uświadomiłem sobie, że zapisuje słowa wypowiadane przez czarodzieja. Rozpoznałem język, którego się uczyłem. – Teraz kapłani są już armią i wysyłają w niebo siatkę obserwatorów, aby nas usidlić. Wróciliśmy do stołu na głównym piętrze i stanęliśmy przy trzaskającym ogniu. Idąc z czarodziejem, miało się wrażenie, że wędrówki po domu zajmują mniej czasu. – Od początku byli armią – powiedziałem. – Tylko dzięki temu mogli przejąć miasto i zakorzenić boga w jego centrum. Notujące zaklęcie odfrunęło od nas i zniknęło w półmroku nad naszymi głowami. – Nie. – Czarodziej wbił wzrok w stół. Teraz ponad fakturą terenu na blacie pośród miniaturowych kłębów chmur unosiły się maleńkie czarne chorągiewki. – Nie było żadnej armii. Nie zrekrutowali jej też w czasie, kiedy tutaj byłeś. Bieg przeszłych wydarzeń został zmieniony. Czy pamiętasz Wojnę Szesnastu Świętych? – Wojnę Siedmiu Świętych – poprawiłem. – Siedmiu zbuntowanych generałów chciało powstrzymać boga przed zakorzenieniem się. W świetle kominka oczy czarodzieja do złudzenia przypominały oczy posągu. – Myślałem, że pobyt w moim domu ochroni cię przed wpływem boga – stwierdził. – Wróć na godzinę do swoich ksiąg, potem możesz się położyć. Ale choć zdawało mi się, że wpatruję się w nie całymi godzinami, nawet ich nie widziałem. Zamiast tego rozpamiętywałem dzień, kiedy kapłani przyszli do naszego domu; przypominałem sobie ich harde twarze, ich posturę, i dźwięk uderzeń na plecach mojego ojca.
*** Nie wiem, czy czarodziej kiedykolwiek sypiał. Gdy rano czasomierz budził mnie, żebym przygotował śniadanie, on był już na nogach i zazwyczaj wpatrywał się w mapę na stole, stojąc w tym samym miejscu, w którym zostawiłem go poprzedniego wieczora. A kiedy szedłem spać w niewielkim pokoiku przy drzwiach, albo wciąż tam tkwił, albo siedział na jednym z krzeseł przy ogniu. Jednak zanim pojawiłem się w domu, spał przez całe dziesięciolecia, więc może teraz nie potrzebował już snu. Gdy zrobiło się gęściej od latawców, czarodziej wreszcie posłał Sylvę, aby je porozwiewała. – Mówiłeś, że może już nie wrócić. – Przyniosłem serwis do herbaty i postawiłem go na wysokim taborecie. – Bo może. – Czy to właśnie stało się z pozostałymi? Czarodziej uniósł filiżankę i spojrzał w nią, jakby skrywała pomniejszoną wersję mapy leżącej przed nim na stole.
Więcej na: www.ebook4all.pl
57
Nienarodzony bóg Nowa Fantastyka 01/2015
– To niewykluczone – odrzekł. – U szczytu mojej mocy w domu roiło się od wiatrów. Każdy z nich miał animę. Ich duchy związane były z moim domem. Jeśli oddaliły się od niego, kiedy spałem, mogły stracić integralność i świadomość. Wyjrzałem przez najbliższe okno. Chmury przypominały dziś morze, z którego wyrastało kilka białych wysp. Nie widziałem żadnych czarnych latawców, ale wiedziałem, że muszą się dookoła nas wznosić. – Czy poznajesz ten przyrząd? Popatrzyłem na wysoką, wąską szklaną kolumnę wskazaną przez czarodzieja. Wisiała na ścianie między czasomierzem a otwartym oknem. – To barometr. Naczelnik portu w miasteczku taki miał. – Istotnie. Każdy kapitan statku powietrznego musi go mieć. Służy do mierzenia ciężaru powietrza, a spadek bądź wzrost jego wskazania zapowiada zmianę pogody. Wiedziałem o tym wszystkim, więc skinąłem głową. Czarodziej opróżnił filiżankę. – Sto lat temu cesarz wysłał mnie za góry, abym położył kres Podniebnym Wojnom, które pustoszyły Płycizny. Potem nastąpił okres pokoju, który przetrwał aż do twoich czasów, kiedy kapłani spróbowali krzewić swego nienarodzonego boga w mieście. Z tego wszystkiego także zdawałem sobie sprawę, ale nigdy dotąd nie słyszałem, żeby czarodziej sam o tym mówił. – Czy wiesz, dlaczego przespałem Wojnę Szesnastu Świętych? – Trzech Świętych – poprawiłem, zastanawiając się, jaki to ma związek z barometrem. – Było trzech zbuntowanych generałów. Czarodziej uniósł brwi i podał mi filiżankę, którą odstawiłem na tacę. Gdy skończy pić, zabiorę ją wraz z resztą serwisu do malutkiej kuchni w pomieszczeniu obok i umyję deszczówką ukrytą w kamieniach pod nami. – Usunąłem się z biegu historii na cały wiek – rzekł czarodziej. Ponownie skupił się na stole z mapą. – W miarę jak bóg rośnie, jego moc rozciąga się coraz dalej w przeszłość i przyszłość. Już ci to tłumaczyłem. – Tak. – Są sposoby, aby to przezwyciężyć, jednak najpewniej jest się odizolować. Wpływ boga nie sięga jeszcze o cały wiek wstecz; zmieniają się wydarzenia może z ostatniego dziesięciolecia. A ja potrzebowałem sposobu, aby ocenić te zmiany. Potrzebowałem barometru. – I dlatego tutaj jestem? – Podniosłem serwis z herbatą. – Potrzebowałeś kogoś, żeby zmierzyć moc boga? Czarodziej zbył pytanie ruchem dłoni. – Jesteś tutaj, ponieważ znalazłeś miecz, a przez to znalazłeś i mój dom. – Wskazanie barometru spada – oznajmił czasomierz. Na zewnątrz, w oddali, widać było błyski. Wiatr wpadł przez okno, przynosząc ze sobą zapach deszczu. Przez moment Sylva mnie otaczała i stanął mi przed oczami ulotny obraz olbrzymki o rozlewających się włosach wyrysowany w konturze mgiełki. Była dzika. Przeciągnęła po mojej twarzy deszczowymi palcami. Czarodziej warknął jakieś słowo i wizja rozmyła się. – Było mnóstwo latawców – wyszeptała. – A do tego statki powietrzne. Już ich nie ma. Nigdy wcześniej nie bałem się Sylvy. Teraz zacząłem.
*** Następnego ranka zbudził mnie czasomierz. – Do ksiąg – oświadczył. Zaszedłem do kuchni, żeby umyć twarz w zimnej wodzie, po czym wróciłem i przyjrzałem się koncentrycznym okręgom na tarczy czasomierza. Uczyłem się pisma, w którym sporządzono księgi czarodzieja, ale wciąż nie byłem w stanie odcyfrować jakichkolwiek znaków na jego obliczu. – Która godzina? – zapytałem. – Obecna. Parsknąłem. Niebo kładło się za oknami szarawym dachem. Tego dnia w domu czułem się prawie jak na statku żeglującym przez ciche morza spowite mgłą. Czarodzieja nigdzie nie widziałem, a po ogniu w palenisku obok stołu z mapą pozostał tylko żar. Rozgrzebałem go i dodałem kilka polan z szerokiego kosza na kamiennej podłodze, zastanawiając się, w jaki sposób czarodziej uzupełniał zapasy drewna. Czy dom lądował, aby załadować nowe zapasy? Wodę zbieraliśmy z chmur, a jajka od ptaków, które wiły gniazda na wyższych piętrach, ale mąka, z której piekłem chleb, herbata, drewno i inne zapasy zapełniające drewniane półki w kuchni musiały przecież skądś się brać. Ale bądź co bądź miałem do czynienia z czarodziejem. Wspiąłem się na trzecie piętro do biurka. Na drugim musiałem obejść niemal cały obwód domu, zanim znalazłem spiralne schody, które opuściły już miejsce, w którym schodziłem poprzedniej nocy. Skończyłem tekst o drzewie, umierającym królu i jego dwóch synach. Przeszedłem do zwojów z drugiej półki, w których nowe pismo mieszało się z trzecim, postrzępionym i kanciastym. To okazało się trudniejsze, ale kopiowałem intrygujące kształty na papirus czarno-czerwonym piórem, które posmakowało mojej krwi. Napotkałem na opór. Niektóre litery trudno było napisać, połączyć linie w ich kształty. Czułem to w ramieniu i w piersi. – Tkasz teraz zaklęcia. Czarodziej bezszelestnie zjawił się za mną. Wskazywał na krótki korowód słów, które zdołałem nakreślić. – Czy to dlatego tak trudno je napisać? – Zaklęcia tworzy się ze słów i z woli. Czasami słowa są łatwiejszą częścią. Zapytałem, jakie miały działanie. – To zaklęcia ochronne. I zaklęcia wiedzy. Pozwolą ci przeczytać więcej ksiąg, które znajdziesz w tym domu, i ochronią cię przed tym, czego się dowiesz. – I przed bogiem? Odsunął się od stolika i skinął na mnie, abym poszedł za nim. – I przed bogiem – zgodził się. – On nie może wpływać na ciebie bezpośrednio, ale już widzieliśmy, że zaczyna nabierać formy i zmieniać przeszłość, także twoją własną. Znaleźliśmy się przy oknie i czarodziej wskazał w dół. – Opuszczamy Płycizny. Czułem się, jakbym wylatywał poza krawędź świata. Nigdy nie byłem poza Płyciznami. Wiedziałem, że w rzeczywistości były płaskowyżem, ale wiedziałem to w ten sam sposób jak to, co mawiał czasem naczelnik portu – że świat
Więcej na: www.ebook4all.pl
58
jest tak naprawdę gigantyczną sferą. Był to fakt, którego nie mogłem potwierdzić z doświadczenia. – Rozumiesz już, dlaczego podniebni kapitanowie nazwali tę krainę Płyciznami? Szare chmury, po których żeglowaliśmy, zaczęły się rozpraszać. – Bo niebo nad nią jest płytkie – wymamrotałem. Dom czarodzieja od stu lat pływał w stadach cumulusów po niskim niebie Płycizn. Kiedy spoglądałem z okien w dół, zawsze widziałem mozaikę falujących wzgórz, gospodarstw i niewielkich potoków. Tutaj krajobraz ten się urywał, a grunt opadał w dół urwiskami przyprawiającymi o zawroty głowy. Dostrzegałem cieniutką brązową linię drogi kładącej się zygzakowatym ściegiem na ścianie klifów opadającej aż do czerwono-brązowych wydm. Ich pomarszczona powierzchnia zdawała się odległa jak dno morza. Całe życie spędziłem na szczycie góry, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. – To pustynia? – Zgadza się. Rozciąga się aż do podnóża gór kilka dni drogi stąd, gdzie znajduje się miasto. – Czarodziej stropił się. – Zazwyczaj nie ma nad nią chmur. Obok nas po niebie płynęło jeszcze kilka obłoków spadających z klifu jak para znad brzegu kociołka. – Chyba że jest burza. – Sylva zbliżyła się do nas. Czarodziej skinął głową. – Czekałem na zmianę kierunku wiatru. Teraz umknęliśmy kleszczom zamykającym się wokół nas na Płyciznach. Lecimy do miasta. – Myślałem, że się ukrywamy. – Ukrywaliśmy się, dopóki nie odmienił się wiatr. – Dom czarodzieja powoli opadał, a klify wyrastały za nami coraz wyżej. – Teraz zrobimy to, co wymagało ode mnie stuletniego snu. Boisz się? Nie bałem. Coś zimnego zacisnęło się w mojej piersi. – Oni zabili mojego ojca – powiedziałem, zdenerwowany wspomnieniem i tym, że czarodziej mógłby mieć wątpliwości co do mojej determinacji. – Kiedy bóg opanował galaretki. Kapłani i ich żołnierze przyszli do nas i zabili go, aby uczynić z niego przykład. Powiesili jego ciało na jednym z jego własnych latawców jako ostrzeżenie. Czarodziej przyglądał mi się, a Sylva wydała stłumiony okrzyk. – Rozziew staje się coraz szerszy – powiedział łagodnie. – Nie miałeś tego wspomnienia, kiedy przybyłeś do mojego domu. Przybyłeś tu razem ze swoim ojcem. Pokręciłem głową. – Przybyłem tu, bo… – Wspomnienia straciły ostrość. Zmieniały się w miarę jak o nich myślałem, jak chmury w wichurze. – Bo uciekałem. – Otruły go galaretki, a ty odnalazłeś mój dom, szukając pomocy. Uzdrowiłem twojego ojca w zamian za przysięgę służby. Sam wrócił do miasteczka. – Nie. – Głos mi się łamał. – Widziałem, jak go zabili. Tylko ja uciekłem. Teraz nie miałem wątpliwości, wspomnienie było jasne i ostre jak kontur latawca ojca na tle nieba. – Mój ojciec nie żyje. – A więc nie żyje – powiedział czarodziej. Powstrzymałem łzy, aż czarodziej wrócił na dół, ale gdy już nadeszły, były szare i pełne wściekłości.
Stephen Case
*** Następne godziny mijały szybko. Chmury wciąż wylewały się z Płycizn i zbierały dookoła nas, kiedy lecieliśmy z wiatrem ponad pustynią. Sylva z hukiem wpadała i wypadała przez okna. W domu czarodziej zdradzał jej słowa mocy, których dotąd nie słyszałem, ale częściowo rozumiałem. Ściągała chmury w dół i dookoła nas, aż okrążyły dom ze wszystkich stron jak dzikie bestie. Niedługo potem rozpętała się burza. Wichry świszczały za oknami. Czarodziej mnie wezwał. – Czy to magia? – zapytałem. – Magia to niewiele więcej niż odczytywanie znaków. – Chmury tłoczyły się ponad blatem stołu tak gęsto, że trudno było dojrzeć pod nimi mapę. – Magia to wiedza, kiedy ruszyć, a kiedy czekać. – Jego marmurowe oczy zerknęły w stronę okien. – Ale owszem, Sylva pomaga dzięki mojej mocy. Obawiałem się, że posiadanie jednego tylko wiatru mnie ograniczy, ale zdaje mi się, że tyle wystarczy. Sylva stała się potworem. Do wycia wichru szybko dołączył stukot ulewy o biały kamień ścian domu. Czarodziej odezwał się do czasomierza i miedziane okiennice zasłoniły każde z okien. Sylva wróciła przez komin w wirze pary wodnej. – Odpocznij – polecił jej czarodziej. W obłoku można było niemal dostrzec jej kształt. – Mają statki powietrzne – odpowiedziała. – Czekają ponad miastem. – Niebawem do nich dołączymy. – Uśmiechnął się. – Burza sama się już utrzyma. Zbieraj siły na finał. Mgiełka rozwiała się i straciłem Sylvę z oczu. Czarodziej zwrócił się w moją stronę. – Czy potrafisz już czytać moje księgi? Rozglądałem się za Sylvą i spytałem, co miał na myśli, mówiąc finał. – Moje księgi – powtórzył. – Potrafisz je przeczytać? – Nie. Codziennie znajduję zwój w nowym języku, a ledwo odcyfrowuję drugie pismo. Gdyby poświęcić na to całe życie, udałoby się przeczytać może połowę. Znów się uśmiechnął. To mnie peszyło. Odkąd przybyłem do domu, nigdy nie widziałem, żeby tyle się uśmiechał. Tak długo zwlekał i obserwował, że aż zaniepokoiło mnie, kiedy wreszcie przystąpił do działania niemal z entuzjazmem. – Nauczą cię – stwierdził. Na zewnątrz burza wciąż narastała.
*** Poszedłem do biurka, ale nie mogłem się skoncentrować. Wicher jęczał na zewnątrz, ale i wewnątrz domu słyszałem łkanie. Wspiąłem się dwa piętra wyżej i znalazłem Sylvę. W oczywisty sposób chciała, bym ją znalazł. Mogłaby pozostać w ukryciu nawet gdyby nie była w stanie zamilknąć. Przez szparę w jednej z okiennic deszcz wpadał do środka, a Sylva uformowała z rozbryzgujących się kropelek szeroką, zasmuconą twarz. – Kim ja jestem? – spytała.
Więcej na: www.ebook4all.pl
Nienarodzony bóg
59
Nowa Fantastyka 01/2015
Usiadłem obok niej. – Nie pamiętam, kim jestem. – Jesteś Sylva. Na jej twarzy pojawiły się zmarszczki. – Ale przedtem. Czyja anima wiąże te wiatry? Czarodziej ma wielką moc, ale nie tak wielką, aby stworzyć życie. Czyją duszą mnie obdarzył? Wyciągnąłem dłoń w jej stronę, ale niczego nie dotknąłem. Twarz rozpadła się i poczułem jedynie kropelki na ręce. – On myśli, że pozostałe wiatry odleciały, kiedy spał – powiedziała. Teraz słyszałem jej głos tuż przy moim uchu. – Myli się. Ja je przepędziłam. Byłam od nich silniejsza i jednego po drugim wypchnęłam z domu. – Poczułem chłód w jej głosie i w powietrzu, z którego się wydobywał. – Chciałam go całego dla siebie, jego i dom. Nigdy nie zastanawiałem się, skąd przybyła Sylva i co wiązało ją z czarodziejem, teraz jednak wyobraziłem sobie, jak całymi dziesięcioleciami samotnie tuła się po domu i z wściekłości i frustracji wypędza pozostałe wiatry. – Dlaczego? – zapytałem. To było głupie pytanie, więc zignorowała je, zadając własne. – Kim ja byłam, że posunęłam się do czegoś takiego? – Kochasz go? – Jest starym człowiekiem. – Westchnęła. – Moim obowiązkiem jest służyć mu, ale byłam zazdrosna. Czekałem. – Kiedy dotrzemy do miasta, odprawi mnie. Będzie potrzebował, żebym zmiotła z nieba statki powietrzne. – Zaśmiała się szorstko i pusto. – To nic trudnego. Ale nie chcę stąd wylatywać. Burza wokół nas ożyła. Słyszę w niej wiatry, które przepędziłam. Tak naprawdę nie są już żywe, nie po tym, jak opuściły dom, ale pamiętają mnie. I są wściekłe. Powietrze zadrżało, gdy się wycofywała. – Nie chcę odchodzić. Żegnaj, Diogenesie Shell. Przez chwilę zdawało mi się, że czuję na czole deszczowe usta, a potem zniknęła. Wpatrywałem się w niezliczone rzędy zwojów dookoła mnie. Zastanawiałem się, w którym z nich spisano jej historię i jak wiele lat będę musiał czytać, by w końcu go odnaleźć.
Gdy miedziane okiennice zatrzasnęły się jak setka powiek, w latarniach zawieszonych wzdłuż galerii rozbłysło światło. Ciągnęły się w górę szereg za szeregiem, aż, patrząc w najwyższe poziomy, widziało się jedynie rozgwieżdżone niebo. Lecieliśmy przez burzę bodaj przez cały dzień. Teraz światła przygasały, a czarodziej wezwał mnie z powrotem na główne piętro. – Nie wchodź na schody – oświadczył, gdy się zjawiłem. Stał przed stołem, który wciąż przykrywała warstwa ciemnych chmur, pośród których lecieliśmy. – Czy dotarliśmy już do miasta? – Już niedługo. – Wskazał miejsce przy krawędzi stołu. – Sylvo. – Jestem tutaj. – Będziesz po tym wolna. Latarnie na pierwszym balkonie zamrugały. – Będę po tym zgubiona! Odprawiasz mnie! – Była wściekła. Jej głos rozbrzmiewał w całym domu.
Marcin Kułakowski
***
Więcej na: www.ebook4all.pl
60
– Możesz udać się, gdzie tylko zechcesz – powiedział czarodziej, wciąż wpatrując się w stół. – Zagaś ogień. Smagnęła palenisko i posłała tysiące migoczących iskierek w górę komina. Gdzieś pojawiło się nowe źródło światła. Piorun rąbnął w ścianę domu, jakby ktoś chciał się dostać do środka. – Kim my byliśmy? – krzyknęła Sylva. Czarodziej uniósł wzrok. W jego marmurowych oczach odbijało się stopniowo jaśniejące światło. Latarnie już całkiem zgasły, ale metal schodów płonął białym blaskiem, jarzył się coraz mocniej z każdym echem strzelającego na zewnątrz pioruna. Czarodziej zwrócił się do czasomierza przy drzwiach. – Jaki czas? – Bliski. Uderzyła mnie nagła świadomość, że zegar to mapa. Nie mapa okolicy… Na każdym z koncentrycznych okręgów znajdował się punkt; razem układały się w spiralę wyrastającą ze środka tarczy. Popatrzyłem na rzędy balkonów. Na każdym z nich stały jedne schody błyszczące teraz elektrycznym światłem. Przesuwały się, choć nigdy tego nie widziałem. W tej chwili utworzyły serpentynę – na każdym poziomie znajdowały się troszkę dalej niż piętro niżej. Świeciły coraz jaśniej, a ich spirala zacieśniała się identycznie jak spirala znaków na tarczy zegara. Czasomierz był mapą domu czarodzieja. – Kim ja jestem?! – zawołała ponownie Sylva. – Jesteś moim wiatrem – odrzekł czarodziej. – Załóż to. – Zsunął z palca srebrny pierścień i podał go mnie. – Czasomierz zacznie z tobą rozmawiać i cię słuchać. Z czasem dom pójdzie w jego ślady. Przesunął dłońmi po krawędzi stołu, a ten odsunął się powoli, odsłaniając szeroki otwór podobny do studni w kamiennej podłodze. Zarzuciłbym czarodzieja setkami pytań, gdybym wiedział, co się zaraz wydarzy. – Teraz, Sylvo. Była wszędzie dookoła mnie, wypełniała całą komnatę, czułem jej palce w swoich włosach. I kolejny raz odleciała. Poniżej domu ujrzałem wir chmur ciskający kadłubami poroztrącanych statków. Znajdowaliśmy się w środku trąby powietrznej, a głęboko w jej gardle majaczyły mury miasta i coś, co musiało być dachem ogromnej katedry. Światła śmigające w górę i w dół schodów domu naśladowały błyskawice w chmurach. – Zabijesz go? – Pomyślałem o bogu rosnącym w pomieszczeniach gdzieś pode mną, o tym czymś, co kapłani zakorzenili w sercu miasta, a co teraz sięgało w przeszłość i w przyszłość. – Nie da się zabić boga. – A więc co zrobisz? – Starałem się przekrzyczeć grzmot. – Powstrzymam go. Zmienię. – Oczy czarodzieja ponownie rozbłysły. – Nie jesteś tym, kogo oczekiwałem, Diogenesie Shell, ale jesteś tym, kto się zjawił. Musisz zabrać mój dom z powrotem za góry, do cesarza. Dawno temu wezwał mnie do domu, ale ja zamiast powrócić spałem, czekając na ten dzień. Jeszcze raz wykrzyczałem swe pytanie. – Spyta cię o moje imię. Musisz mu je wyjawić, a będzie wiedział, że mi się udało. – Ale ja nie znam twojego imienia!
Stephen Case
– Poznasz je, jeśli mi się powiedzie. Czas? – zapytał ponownie, zwracając się do czasomierza. Głos zegara zagrzmiał jak gong. – Teraz! Błyskawica rozświetliła niebo dookoła nas, a spirala lamp w domu czarodzieja odpowiedziała tym samym; w powietrzu aż zaiskrzyło, włosy stanęły mi dęba. Czarodziej przestąpił nad krawędzią kamiennej podłogi i runął w otchłań. Piorun podążył za nim, tkając wokół niego sieć. W nagłej ciszy usłyszałem głos Sylvy. W mojej głowie pojawiło się nowe wspomnienie: masakra miasteczka i domy płonące pode mną, gdy uciekałem w statku powietrznym ojca i krzyczałem.
*** Burza szybko przeszła. Gdy tornado ustało, chmury rozwiały się, a w dole zobaczyłem oddalający się dym unoszący się z ruin katedry. Żaden statek powietrzny nie ruszył w pościg. Wiatr odpychał nas od miasta w stronę gór na północy. Poleciłem czasomierzowi otworzyć okiennice, wspiąłem się najwyżej, jak mogłem, i z pomocą lunety przepatrywałem horyzont. Ani śladu czarodzieja; nie słyszałem też głosu Sylvy w podmuchach wiatru. – Co on zrobił? – spytałem zegara, gdy zszedłem na dół. – Nie wiem. Mówiąc to, obracałem w dłoni srebrny pierścień. Teraz wsunąłem go na prawy palec wskazujący – jedyny, na który pasował – i powtórzyłem pytanie. – Skoczył, aby stanąć twarzą w twarz z bogiem. W odpowiednim ustawieniu schody działają jako przewodniki dla piorunów. Chciał zmierzyć się z bogiem i uważał, że w ten sposób najskuteczniej przełamie jego mechanizmy obronne. – Razem z burzą Sylvy. – Właśnie. – Czy dom skrywa więcej podobnych sztuczek? – Owszem. Całe mnóstwo. – Zawróć go, przelecimy znowu nad miastem. – Nie potrafię kontrolować trasy domu. – Jak to? Czarodziej potrafił. Zegar zatykał. – Owszem. Ale posłał go tam, skąd przybył, a więc dom wraca. Nie jestem w stanie zmienić jego trasy. – Dokąd lecimy? – Za góry. – A stamtąd? – Tam zobaczą nas cesarscy korsarze. – Głos czasomierza pobrzękiwał jak srebro. – Kiedy odkryją, że czarodziej zniknął, a ty nie znasz hasła, zostaniesz uznany za szpiega boga i stracony. – Jakie jest hasło? – Nie wiem. Czasomierz nie zmieniał odpowiedzi niezależnie od tego, jak formułowałem pytanie. Poddałem się i przez resztę dnia czekałem w nadziei, że Sylva powróci. Jednak wszystkie podmuchy, które wpadały przez okna, milczały. Zdawało się, że mogę jedynie powrócić do wertowania ksiąg czarodzieja i przyglądać się powolnemu marszowi gór w naszą stronę. Gdyby czarodziej przeżył, przesłałby mi wiadomość. Przywołałby dom z
Więcej na: www.ebook4all.pl
61
Nienarodzony bóg Nowa Fantastyka 01/2015
powrotem. Zrobiłby coś. Nie mogłem uwierzyć, że świadomie posłałby mnie za góry na śmierć. Lecz my wciąż płynęliśmy na północ, a żadna wiadomość nie nadchodziła. Nigdy dotąd nie widziałem gór. Myślałem, że chmury, przez które przelatywaliśmy, były prawdziwymi górami, i rzeczywiście przy nich wszelkie wzniesienia Płycizn zdawały się niewielkie. Ale tutaj góry piętrzyły się tak wysoko, jakby cały świat chciał stanąć do pionu. Kłęby chmur przed nami rozbijały się o ich kolana, a górskie grzbiety i szczyty skrywały się pod śniegowymi czapami. Wznieśliśmy się ponad poziom chmur, lecz masyw wciąż nas przewyższał. Zastanawiałem się, jak wyglądamy w oczach obserwatora na stokach – biały, kamienny cumulus, który zapuścił się wyżej niż jakikolwiek inny, wciąż jednolity, choć prawdziwe chmury rwały się na strzępy w niższych partiach gór. Wzlecieliśmy jeszcze wyżej, przeciskając się przez wąski przesmyk między dwoma szczytami tuż poniżej linii śniegu. Nasz cień przemknął po cienkim, złotym wężu znikającym za zboczem przełęczy. To była droga, przeskakująca ponad wąskimi szczelinami dzięki mlecznobiałym przęsłom, które z wysokości zdawały się delikatne jak wata cukrowa – trakt łączący stolicę państwa cesarza z ziemiami na południe i na zachód, którymi obecnie władał jedynie na papierze. Całymi dniami lecieliśmy ponad łańcuchem gór. Gdy nie wyglądałem przez okna, czytałem. Czarodziej miał rację. Księgi się otwierały, a języki, w których je spisano, oplatały mnie jak rzeka. Słyszałem ich słowa po zamknięciu okładek i nocą, kiedy spałem pod otwartymi oknami. Słyszałem także swoje wspomnienia. Wstążkowe zaklęcia rzucane przez czarodzieja spływały z ciemności i odczytywały mi moje własne słowa. O liczbie świętych w Wojnie Świętych i liczbie kapłanów, którzy zapukali do drzwi wiatraka, o moim ojcu i o tym, co mi powiedział. Nie pamiętałem już, żeby umierał. Lecz dom wciąż podążał na północ, a imię czarodzieja wciąż pozostawało dla mnie tajemnicą. Pośród zwojów znajdowały się opowieści. Wkrótce byłem w stanie nazwać bitwy stoczone w mijanych dolinach i floty, które w nich stracono. Poznałem legendy o jeńcach wojennych, których dusze zaklęto w wodę, ogień, ziemię lub wiatr. Kiedy za górami rozpostarła się wysoka, zielona równina sięgająca aż po horyzont, wiedziałem, że dotarliśmy do granic stolicy cesarstwa. Ale nie znałem imienia czarodzieja. Głos czasomierza wyrwał mnie z zadumy. – Zbliżają się statki. – Statki powietrzne? – Wznoszą się z doliny pod nami. Przez szerokie okna domu widziałem, jak lecą w naszą stronę. Nie przypominały żadnych statków, które dotąd oglądałem. Nie miały balonów powietrznych ani żagli. Unosiły się jak dom czarodzieja, bez żadnych widocznych źródeł wyporności. Para wąskich statków o niskich, kamiennych ścianach i pochyłych dachach. – Kto to jest? – To cesarscy korsarze.
– Dom powrócił do siebie – powiedziałem z wolna. Zwróciłem się do czasomierza. – Jak czarodziej ma na imię? Powiedz mi teraz, inaczej skażesz mnie na śmierć. Odpowiedział beznamiętnym głosem: – Nie wiem. Gdy statki się zbliżyły, ktoś na pokładzie większego z nich rozwinął niebieską chorągiew. Rozpoznałem sztandar z ksiąg: drzewo z trzema kwiatami. – Na jego pokładzie znajduje się cesarz. Czarodziej nie zostawiłby mnie bez żadnej wskazówki. Wysiliłem umysł, ale nic mi nie mówiły ani słowa, które przeczytałem, ani te, które do mnie wypowiedział. Pierwszy statek ustawił się obok domu, wystarczająco blisko, abym widział postaci poruszające się za wąskimi bulajami. Poczułem lekki wstrząs i jeden z ptaków, które powróciły na najwyższe piętra domu, opadł mi ciężko na ramię. – Przybili do burty – oznajmił czasomierz. – Trzy osoby weszły na pokład. Stałem przy wielkim stole na środku pokoju. Odkąd czarodziej wyskoczył, mapa zamarła, teraz jednak powróciła do życia i ujrzałem górski krajobraz z szeroką doliną rozpościerającą się pod nami. Powietrze obok mnie zadrżało. Ktoś zapukał do drzwi. – Otwórz im – poleciłem czasomierzowi. Do pomieszczenia weszło trzech wysokich, szczupłych mężczyzn w biało-niebieskich mundurach podniebnych kapitanów, które dotąd widziałem jedynie na starych rycinach. Mężczyzna pośrodku stał kilka kroków dalej niż pozostali. – Kim jesteś? Podałem im swoje imię. – Gdzie twój pan? – Czarodziej wyskoczył, aby zmierzyć się z bogiem, i wysłał dom z powrotem za góry. Dwóch z przodu porozumiało się szeptem, trzeci zaś czekał. Przyglądał się czasomierzowi z zainteresowaniem. – Nie mieliśmy żadnych wiadomości z miasta – odezwał się w końcu jeden z mężczyzn. – Ale ty prześcignąłbyś każdego posłańca. Skinąłem głową. Byli podejrzliwi. Czarodziej zniknął na ponad sto lat. Nie miałem pojęcia, jaki wpływ uzyskał tutaj bóg. A czarodzieja nie wysłano przeciwko temu wrogowi; wysłano go, aby położył kres Podniebnym Wojnom baronów, które skończyły się za życia mojego pradziada. – Czarodziej pozostawiłby jakiś znak – oświadczył w końcu trzeci mężczyzna. Popatrzył na mnie. – Jestem cesarz Theodorus, a to moi komandorowie. Obaj skłonili się nieznacznie. – Zdradziłby ci swoje imię.
*** Wspomnienie zakwitło nieproszone: Nie spałem już od świtu. Ze wschodzącym słońcem wiatr ucichł, a ja wspiąłem się na wieżyczkę na szczycie dachu, aby powoli ściągnąć latawce. – Dobrą mieliśmy noc? – zawołał ojciec z podwórza. – Na to wygląda.
Więcej na: www.ebook4all.pl
62
Chmury zebrały się wysoko na zachodnim niebie, odbijając słońce w migotliwej bieli. Nawet w ich blasku dostrzegałem lśnienie galaretek złapanych w nasze wiklinowe sieci. Zacząłem kręcić drewnianą korbą. Potrzebowałem kilku minut, aby ściągnąć latawce z tak wielkiej wysokości. Gdy znalazły się wystarczająco nisko, ojciec sięgnął tyczką i zdjął zawieszone na sieciach wiklinowe kosze, ja natomiast złożyłem ramiona latawców i schowałem je na strychu. – Udane zbiory – zauważył ojciec z dumą, gdy dołączyłem do niego w stodole. Wtaszczył już do środka kosze i ręce miał po łokcie utytłane w lepkim, słodkim soku galaretek. Skinąłem głową i pomogłem mu. Uporał się ze swoją częścią koszy i stanął przy kadziach. Gdy ja rozładowałem ostatni, wspiąłem się piętro wyżej, żeby odłączyć mechanizm wiatraka prowadzący do pompy wodnej i podłączyć go do tłoków w kadziach na dole. Wały zaskrzypiały przy przestawianiu przekładni i usłyszałem aprobujące chrząknięcie ojca. Tłocznie zaczęły wyciskać płyn z galaretek. Wtedy zawołała matka. Ktoś stał u drzwi. Kapłan. – Bądź zdrów w imieniu Nowego Boga – odezwał się, gdy ojciec wyszedł mu na spotkanie. Ojciec zaprosił go do środka, a matka wyjęła chleb i ser. Kapłan powiedział, że od kilku tygodni był w drodze w interesach boga. Niebieską szatę miał brudną, a brodę nieprzystrzyżoną. Ojciec poczęstował go chlebem. – Trudnisz się sprzedażą świecącego płynu uprawianego na niebie? – zapytał kapłan. Ojciec skinął głową. – Sprzedażą i uprawą. Przetwarzamy go tutaj i zabieramy na rynek. – Pali się go jak oliwę? – Kapłan urwał kawałek chleba. Ojciec ponownie skinął. – Święty ogień. Powinieneś czuć się zaszczycony. Trudnisz się zajęciem upodobanym sobie przez boga. Na te słowa ojciec odpowiedział obojętnym spojrzeniem. Kapłan strzepnął okruchy z palców i rozpostarł dłonie. – Nienarodzony Bóg rośnie. Dosięga istoty tego świata. Jego korzenie biegną głęboko, zarówno w ziemię, jak i w wymiary dla nas niedostępne. W lasach na wschodzie żyje pewien gatunek porostu występujący na świerkach. Stał się on częścią boga, którego świadomość ogarnia teraz cienie i pory roku odciskające swój ślad na korze. W niektórych piaskach na południowych pustyniach żyje pewien padalec. Teraz bóg, w swym nienarodzonym śnie, słyszy jego słuchem i wie, kiedy po wydmach przechodzą ponad nim karawany. Ostatnio zaś złączył się z galaretkami. W ich nocnych migracjach czuje wędrówki wiatrów po swym świecie. W oczach kapłana jarzył się blask. Wciąż rozcapierzał palce, jakby w ten sposób miał przyspieszyć wzrost swojego boga. Twarz ojca pozostała niewzruszona. – To wielki zaszczyt – ciągnął kapłan – by co noc dotykać boga, choćby i śpiącego. Miałem nadzieję… – Kapłan odkaszlnął, jakby zawstydzony. – Miałem nadzieję zaoferować swoje usługi na niedługi czas, abym poznał twe rzemiosło, pomagając ci w pracy. To byłby wielki zaszczyt. – Chcesz się nauczyć zbierać i przetwarzać galaretki? – To może być trudne do pojęcia. – Kapłan uśmiechnął się przepraszająco. – Natura boga dopiero się wyłania, jednak postrzegamy w niej dwoistość. On-który-jest i On-który-służy są jednością. Pozna-
prozaIan zagraniczna McDonald
jemy boga przez obcowanie z innymi ludźmi tak samo jak przez obcowanie z bogiem, gdyż bóg sam w sobie jest obcowaniem. Ojciec cicho odchrząknął, a kapłan spojrzał na mnie. – Ma na imię Theodulus. *** – Zdradziłby ci swoje imię – powtórzył cesarz niebezpiecznie łagodnym głosem. Ptak na moim ramieniu podskoczył, a mnie przypomniały się kamyki w miejscu oczu czarodzieja oraz historia o drzewie i dwóch synach z pierwszego zwoju. – Był twoim bratem – powiedziałem. – Został oślepiony i wygnany. – Bratem mojego dziada. – Oczy cesarza były głęboko błękitne. – Został wysłany ze świętą cesarską misją. – Znam jego imię i wiem, co się z nim stało. Czekali. Nagle poczułem się w domu jak u siebie. Oni – nawet cesarz – byli tu jedynie gośćmi. Tak wiele ksiąg tylko czeka, aż je przeczytam. – Wezwano go do domu po Podniebnych Wojnach – oświadczyłem – ale on przewidział nadejście boga. Zapadł w sen, aby pozostać poza jego zasięgiem. Cesarz zbladł nieco na wzmiankę o bogu. Przypomniałem sobie opowieści o tym, jak wezwano władcę zza gór, aby sądził straconego później Septimusa, jedynego z Szesnastu, którego udało się pojmać żywcem. – Boga nie można zabić. Ale czarodziej skoczył, aby się z nim zmierzyć. Nie aby go pokonać. Nie aby go zniszczyć. Aby pozwolić mu się wchłonąć, tak jak wchłaniał bieg czasu, zmysły swoich kapłanów i podniebne wędrówki galaretek. Aby zwyciężyć przez podporządkowanie i dzięki temu kontrolować jego czyny i naturę od wewnątrz. Czułem ciepło pierścienia czarodzieja na palcu. Poczułem oddech zefiru na karku. – Znam imię czarodzieja. Ty jesteś Theodorus, tak jak twój ojciec, a wcześniej i jego ojciec. Czarodziej miał na imię Theodulus – rzekłem. – Tak jak i ja. W ogromie oszołomionego milczenia cesarza usłyszałem uległość. Kurant zadzwonił na zegarze, wiatr zaśmiał mi się do ucha, a dom czarodzieja – teraz mój własny – zawisł dostojnie wysoko ponad cesarskimi równinami. Przełożył Juliusz Braun
Stephen Case Polski debiut tego autora. Na co dzień naucza historii astronomii, w wolnych chwilach pisze opowiadania, nie tylko fantastyczno-naukowe, czego przykładem jest „Nienarodzony bóg”. Choć w tekście tym da się wyczuć nieco SF, zwłaszcza pod koniec, cały pomysł na konsekwencje narodzin boga również wynika z bardzo naukowego podejścia do tego zagadnienia. Z tej mieszanki wyszło ciekawe fantasy, które pierwotnie opublikował serwis Beneath Ceaseless Skies, a które mnie kojarzy się z opowieściami o czarodzieju Belgaracie Davida Eddingsa (to przez tę wieżę), czym zapewne kupił mnie ten tekst. (mz)
Więcej na: www.ebook4all.pl
Redakcja „NF” na Mokotowskiej, przełom tysiącleci: Krzysztof Szolginia (sekretarz redakcji), stażysta pisma, dwie osoby z firmy Mekong, Marek Oramus, Dominika Materaska, Anna Dorota Kamińska i Ewa Popiołek. U dołu Adaś Hollanek, wnuk Adama - pierwszego naczelnego „Fantastyki”.
Różne stany skupienia (1)
Maciej parowski
W połowie lat 90. wpadł do redakcji „NF” na Mokotowskiej dwudziestolatek zastrzegając, że tylko pyta o drogę. – A gdzie chciałeś dotrzeć? – Do redakcji „Fenixa”. – Ale po co? – Napisałem opowiadanie… Trwała akurat gorąca faza wojny między pismami, koledzy z „Fenixa” przyprawiali nam gębę zarozumiałych palantów, nieznających się na rzeczy, aż tu nadarza się okazja, żeby ów wizerunek poprawić, no i sypnąć piaskiem w tryby machiny czarnego pijaru.
P
oprosiłem o maszynopis. To był „Salonin”, pierwszy, jak się okazało, ale nie ostatni tekst Wieśka Gwiazdowskiego na naszych łamach. Błysnąłem refleksem?! Niewykluczone. Ale może to młody autor zastawił na mnie inteligentną pułapkę. Ważniejszy w tej anegdocie jest fakt istnienia miejsca, lokalizacji, punktu, w którym autor może się zatrzymać i spotkać z redaktorem. Lub z innym autorem, szukającym na tych samych polach. Z rysownikiem gotowym nadać ich pracy kształt wizualny. Istnienie takich punktów jest dla rozkwitu literatury i w ogóle piśmiennictwa nieocenione, im łatwiej tam trafić (im bliżej kolejowego dworca czy stacji metra), tym lepiej. Niezwykła ekspansja amerykańskiej noweli zaczęła się w pismach literackich. Za wielką rosyjską prozą stoją tzw. tołstyje żurnały. Tak samo z science fiction – rozkwitła dzięki magazynom groszowym w krzykliwych okładkach; wokół tych pism kształtował się w USA ruch fanowski, konwentowy, jaki znamy do dziś. Pismo przyciąga krytyków, autorów, grafików, szeroko rozumianych aktywistów literatury, czytelników i oświeconych kibiców. Zainteresowanych publicystyką naukową, historyczną, polityczną, sportową, hobbystyczną. Lansuje nazwiska i teksty, inspiruje dyskusje. Uczy reguł i granic artystycznej współpracy. W piśmie zadzierzgują się pokoleniowe więzi trwające dekady. Pismo kreuje wewnętrznych i zewnętrznych liderów, a także pewien ton, styl bądź manierę, 1
zwraca uwagę na określone problemy i zjawiska. Było wiele podobieństw między tym, co lansował „Fenix” i my; część kolegów pisywała zresztą do obu magazynów, ale istniały jednak odrębne szkoły pisania i myślenia o fantastyce oraz dwie stajnie autorskie1. I to po części funkcjonuje do dziś. * Pisma są zawsze trochę zagadką i wyzwaniem. Za caratu ochrana traktowała buntownicze gazety instrumentalnie, jako magnes czy sak na anarchistów, terrorystów, rewolucjonistów, teoretyków i praktyków rebelii rożnych maści i wiar. W istniejących i w nowopowstałych żurnałach carat instalował szpicli albo wręcz to państwowi agenci zakładali pod przykryciem gazetę. Wtedy policja miała wszystko na widoku – głowy i ręce – nawiedzonych teoretyków rewolucji, zwolenników akcji bezpośredniej, konstruktorów bomb i nagrzanych bojowców. W jakimś sensie była to też przygoda „Fantastyki”. Sekretarz KC PZPR (Stefan Olszowski, reprezentant najtwardszego partyjnego betonu, który później zwiał do USA) wiedział chyba co robi, zezwalając na założenie miesięcznika. Podobno powiedział dosłownie: Niech tam sobie młodzi uprawiają działalność antysocjalistyczną. Trochę ironizował, pewnie nie miał złudzeń, nikogo za aktywność w piśmie nie złapano (choć bez wątpienia służby nadstawiały u nas ucha). No i pragmatycznie zakładał, że miesięcznik
może odegrać rolę emocjonalnego wentyla korzystnego dla władz. Bo przecież faktem jest, że pismo przyciągnęło dziesiątki, a potem setki wywrotowców wyobraźni, szerzyło niebezpieczny, a niepoddający się prostej cenzurze klimat wolności. Kilkadziesiąt mentalnych bomb udało się chyba pod system podłożyć. Albo, paradoksalnie, dobrze wywiązaliśmy się z zadania, jakie przewidział dla nas sekretarz-konwertyta. Może wręcz byliśmy jego atutem tam na Zachodzie. Oto pismo lansujące literaturę w dużej mierze amerykańską, akurat w czasie ośmiu lat smuty po stanie wojennym? Towarzysz sekretarz jako Wallenrod?! * Dlaczego pismo jest takie ważne i dlaczego powinno być literackie? To znaczy, nie musi koniecznie zajmować się jedynie literaturą, ale nie powinna to być zwyczajna gazeta, wprzęgająca młodych w kierat zadań powtarzalnych i oczywistych na tzw. froncie ideologicznym. W piśmie, w każdym razie fantastycznym, niezbędny jest pierwiastek szaleństwa, a także duży margines wolności, otwarcia się na niespodziankę. Od trzech dekad taki margines zapewniają fanziny i „Fantastyka”, ostatnio Internet (choć to przez wielu jeszcze nieuznawane medium). Wcześniej, przed 1989 rokiem – prasa studencka. Tygodników literackich (i w ogóle kulturalnych) w Polsce od dawna nie ma, a prasa głównego nurtu (np. kobieca) lubi zagonić młodego auto-
am niemiły zwyczaj przypisywać sobie zasługę wylansowania wszystkich polskich autorów, ale faktem jest, że np. Feliks W. Kres, Ania Brzezińska, M Andrzej Pilipiuk, Jakub Ćwiek, Rafał Kosik, Szczepan Twardoch, Cezary Zbierzchowski czy Michał Protasiuk, nawet jeśli w „Fantastyce” i „NF” - jak Kres - zaczynali, to rozkwitali nie na naszych łamach.
Więcej na: www.ebook4all.pl
ra do zajęć uwłaczających bądź humorystycznych. Bartek Świderski opisał to w opowiadaniu „Zaprenumeruj swój świat”. W każdej szkole jest taki jeden na klasę, na rok, na dekadę, który odstaje od tła. Dziwak, który pisze wiersze, chiński filozof, fotograf, domorosły aktor/reżyser szkolnego teatru, zapalony kinoman. Właśnie tacy dziwacy, poszukiwacze, niepewni siebie, nieprzystosowani odnajdą się w gazecie (w twórczej grupie studenckiego klubu), gdzie czeka na nich garstka podobnych szaleńców. Razem wytwarzają nowe jakości. Dla mnie i moich kumpli to był tygodnik studencki, to tam poznałem Oramusa, Kowalskiego… Dla Marcina Wolskiego taką metą, miejscem, w którym mógł się wyprostować jako twórca i gwiazdor, a nie nieśmiały nastolatek w przydeptanych kapciach deklamujący swoje wiersze na szkolnych akademiach, okazały się studenckie kabarety, a potem radio. Następnie, o czym będzie też dalej, wszyscy wylądowaliśmy w fantastycznej niszy i w centrum albo na obrzeżach fantastycznego miesięcznika. Wszystkie redakcje, jakie znam i pamiętam, były monarchiami i rodzinami, choć czasem były to złe królestwa i marne familie. Tymi drugimi targały konflikty o prestiż i władzę, o proporcje między niezbędnym kompromisem wobec oczekiwań właścicieli PRL a powinnością i strategiami buntu. Zdarzały się też gazety, w których imperatywu buntu nie formułowano, ani go nie dopuszczono do głosu lub wręcz tępiono. Ale tak, jak monarchie i rodziny, także te firmy wytwarzały poczucie tożsamości, pielęgnowały swoje święta i znaki; wszystkie organizowały spędy z alkoholem i towarzyszącym mu rozluźnieniem reguł obyczajności. Wszystkie były metą, funkcjonującym od rana do nocy punktem zbornym, w którym można odsapnąć, przycupnąć, spotkać się z umówionym gościem. Wszystkie redakcje, jakie znałem, były ciekawym instrumentem socjologicznym i kulturowym, same też doskonale nadawały się na obiekt ta-
kiego badania. Pisma ideologicznego frontu jak „Razem” miały wpisane w status zadanie przerabiania (przekuwania) młodego pokolenia na socjalistyczną modłę, czego przejawem było między innymi reportaże o oficjałkach młodzieży w czerwonych krawatach. Chodziło też o odkuwanie młodzieży od tradycji, od religii – stąd teksty obrzydzające opozycję i puszczanie na łamy miękkiej pornografii oraz wyzwalających lekcji seksu w wykonaniu Wisłockiej. Linia programowa „Na przełaj”, tygodnika jakby nie było harcerskiego, nie mogła wyglądać tak libertyńsko ani być czystą propagandą. Wpisano w ideę pisma nie tylko ćwiczenie charakteru, ale i badanie, jacy młodzi są i kim chcą być. Konsekwencją takiego podejścia był zapewne KMA (Klub Młodych Autorów); parę wyłonionych przezeń osób funkcjonuje zwłaszcza w dziennikarstwie, ale i literaturze do dziś. Wobec pism studenckich oczekiwania były różne, nie do końca zwerbalizowane, wyszło na to, że będą takie, jakie same się zrobią, oczywiście pod okiem cenzora. Dlatego raz wyglądały jak „Razem” i „Trybuna Ludu”, a kiedy indziej jak studencki kabaret. Bywa, że w ramach jednego numeru. W końcu wszystkie gazety studenckie się wyrodziły i choć niektórzy rewolucjoniści okazali się wtykami, to nie dało się nad tym żywiołem zapanować i pisma wypadło zamknąć. * „Fantastyka”, trzeba pamiętać, jest pismem, które wyłoniło się na duchowych gruzach stanu wojennego, po owym pogromie. Władze niczego się po nas nie spodziewały, ponad to, że na chwilę wypełnimy pustkę, zeżremy nadmiar papieru (rok wcześniej był jego wielki brak), a potem awantura i bojkoty przyschną. Zresztą – zobaczy się. Wyszło na nasze, a kręciło się to wszystko według reguł wymyślonych i sprawdzonych gdzie indziej, więc niektórzy (jak Jęczmyk, i chyba Hol-
lanek z Wójcikiem) od początku czuli, że może być dobrze. Pismo było owocem wielkiej przemiany, wzięło ją w siebie, a potem wyartykułowało w postaci fali, a właściwie wielu fal nowej fantastyki. Po prostu i aż Zjawisko Literackie – mówiłem o tym wielokroć: nowa poetyka, nowa tematyka, plejada nowych nazwisk i nowy model życia literackiego. Polski światek fantastyki spełniał wszystkie te wymyślone przez literaturoznawców warunki. Konwenty, wyjazdowe spotkania redaktorów, mnożyły się jak grzyby po deszczu. Na pierwszy konkurs literacki pisma przyszło 1200 prac, choć nie od razu i nie przede wszystkim były to opowiadania dobrej jakości. Na drugi – 800. Powstała u schyłku rządów Gierka fala fantastyki socjologicznej z rozpędu wylała się na rynek (książki te łamano i podpisywano do druku, w czasie 16-miesięcznego karnawału solidarności), pokazując wszem i wobec, że księżycowy gatunek zajmuje się rzeczywistością. „Limes inferior” cytowano z powagą w odwieszonym miesięczniku katolickim podczas dyskusji o PRL-owskiej ekonomii. Do nowych autorów dołączyli nowi ilustratorzy, komiksiarze. Jeździliśmy na konwenty i sami je organizowaliśmy, starsi powinni pamiętać Dni Fantastyki w Dzierżoniowie, Staszowie, Warszawie. Zresztą siedziba redakcji, zwłaszcza odkąd wylądowaliśmy na Mokotowskiej, była jednym wielkim codziennym konwentem. Także miejscem noclegowym, knajpą, klubem. Ktokolwiek na przełomie stuleci i tysiącleci wpadał tu z zewnątrz, natychmiast stwierdzał z nostalgią, że takich redakcji/manufaktur na mieście już nie ma. Ludzie ślęczą tam nad komputerami w sterylnych ciasnych boksach, oddzielni taflami z plastiku, a nie jak my – pod wysokimi sufitem ze stiuków, wśród stuku maszyn do pisania, szczęku szkła i gwaru rozmów. Mało komu przychodziło wówczas do głowy, że to nie będzie trwać wiecznie.
Redakcja „NF” na Garażowej, AD 2003: Krzysztof Szolginia, Marek Zalejski, Maciej Makowski, dyrektor Prószynski Media.
64
Więcej na: www.ebook4all.pl
lamus
Był poniedziałek, 14 lipca 1518 roku. Na jednej z wąskich uliczek Strasburga kobieta nazwiskiem Troffea zaczęła kompulsywnie tańczyć, choć nie grała żadna muzyka. Jej mąż próbował ją powstrzymywać, ale po kilku godzinach stało się jasne, że wszelkie wysiłki są bezowocne. Wreszcie kobieta zemdlała z wyczerpania, jednak po odzyskaniu przytomności tańczyła dalej.
W
środę tancerka miała już sporą widownię, obserwującą jej gwałtowne ruchy, krwawiące stopy oraz pot zalewający ciało od nieustających podskoków i obrotów. Niektórzy szybko wydali wyrok: kobieta została opętana przez diabła. Inni twierdzili, że taniec został zesłany raczej z niebios, niż z piekła, a sprawcą miał być św. Wit, kojarzony z nieskoordynowanym tańcem, który sprowadzał na gniewających go wyznawców (stąd opisana w XVII wieku choroba wieku dziecięcego, pląsawica Sydenhama, nazywana była tańcem św. Wita). Wreszcie, po kilku dniach debat, wciąż pląsająca Troffea została przewieziona do klasztoru w Wogezach, aby tam zajęły się nią odpowiednio przeszkolone w sprawach duchowych jednostki. I na tym sprawa pewnie by się skończyła, gdyby nie to, że tuż po wywiezieniu Troffei na ulicach Strasburga zaczęło tańczyć trzydzieści innych osób. Na początku sierpnia 1518 roku liczba tancerzy sięgnęła ponad czterystu osób – pląsali oni dzień i noc w letnim upale, nie mogąc przestać, bez odpoczynku, picia i jedzenia, do wyczerpania albo nawet śmierci. Władze miasta szybko doszły do wniosku, że mają do czynienia z epidemią.
Ja mógłbym tańczyć do obłędu trzy miesiące z rzędu Przypadki zbiorowej choreomanii były znane wówczas w Europie. Ze średniowiecznych kronik można się dowiedzieć, że w pierwszej połowie XI wieku osiemnastu chłopów znienacka zaczęło tańczyć wokół
kościoła w Bernburgu w Saksonii, zaś dwa wieki później, w 1237 roku, duża grupa dzieci przetańczyła całą drogę z Erfurtu do Arnstadtu. 24 lipca 1374 roku epidemia tańca wybuchła w Akwizgranie, aby przenieść się m.in. do Kolonii, Maastricht, Liège, Trewiru i Metzu. Większość chorych ozdrowiała po przeniesieniu do klasztorów, kościołów i kaplic poświęconych św. Witowi, gdzie modlono się o ich wyzdrowienie. Inne przypadki tanecznej manii dotknęły w 1428 Zurych oraz Szafuzę, gdzie na śmierć zatańczył się mnich. Objawy były wszędzie takie same – zaczynało się od samotnej osoby, jakby pogrążonej w transie, wykonującej niezborne ruchy, podskoki, obroty wokół własnej osi, wszystko z wyrazem cierpienia na twarzy. Wszelkie próby powstrzymania tancerzy spełzały na niczym, podobnie jak odprawiane nad nimi egzorcyzmy. Niekiedy tańczący błagali widownię, aby położyła kres ich mękom. W 1518 roku władze Strasburga zareagowały szybko, zwołując radę najznakomitszych i najbardziej doświadczonych mieszczan. Rada zaczęła od konsultacji medycznych i kościelnych. Medycy optowali, że winna jest zbyt gorąca krew chorych, a taniec zrobi im dobrze, gdyż będą mogli się wypocić i wrócić do zdrowia. Władze kościelne – jak było wspomniane wyżej – stanęły na stanowisku, że jest to zemsta św. Wita. Rada miejska postanowiła pójść za radą lekarzy – aby ułatwić wypocenie złej krwi, wynajęto muzyków oraz zdrowych tancerzy, co by pomogli chorym w pląsaniu. Wysiłki te jednak nie przyniosły spodziewanych
Agnieszka Haska
Jerzy Stachowicz
rezultatów, a zdrowi tancerze sami popadali w chorobę. Sięgnięto zatem po inne środki; zaczęto się modlić, a dodatkowo władze zagroziły, że ci, którzy nie przestaną tańczyć, zapłacą karę. Kiedy i to nie pomogło, pod koniec sierpnia zaczęto wywozić chorych do świątyni św. Wita w oddalonym o 40 kilometrów Saverne. Jesienią 1518 roku tańczenie na ulicach Strasburga ustało. Jednak strach przed choreomanią nie zniknął z Europy. W 1536 roku pląsano na ulicach Bazylei, zaś w 1551 w księstwie Anhalt. W żadnym z miast mania tańca nie osiągnęła takich rozmiarów, co w Strasburgu. Wyjaśnień epidemii tańca było kilka. Niektórzy współcześni badacze podejrzewają zatrucie sporyszem, które może powodować skurcze mięśni oraz halucynacje, ale nie wyjaśnia, dlaczego ludzie nagle zaczęli tańczyć i nie mogli przestać. Inni natomiast wysuwali hipotezy, że taneczna mania była starannie wyreżyserowanym przedsięwzięciem o zabarwieniu religijnym, choć kroniki temu przeczą. Najpopularniejsza obecnie teoria wskazuje, że choreomania to zbiorowa histeria. W dużym skrócie, bierze ona swój początek od osoby, która zapada na chorobę lub ma atak histerii i wykazuje psychosomatyczne objawy, takie jak mdłości, bóle głowy
65
lamus
Więcej na: www.ebook4all.pl
Co miesiąc bym mógł tańczyć na innej parze nóg
i konwulsje. Jeśli trafi to na podatny grunt kulturowo-społeczny, inne osoby również zaczynają wykazywać symptomy choroby. Jesień średniowiecza, jak dowiódł Johan Huizinga, była pełna dekadencji, duchowej rozpaczy i przekonania o końcu dziejów. Do tego – jak zauważa John Waller, znawca choreomanii – każdą z epidemii tańca poprzedzały różne katastrofy, bądź to czarna śmierć, bądź to – jak w przypadku wypadków w Strasburgu – klęska nieurodzaju. Dodajmy do tego religijną atmosferę lęku i mamy rozwiązanie; zatańczenie się na śmierć mogło być odbierane jako klątwa św. Wita za popełnione grzechy.
66
Najbardziej znaną odmianą choreomanii jest tarantyzm, a to za sprawą przekształcenia się średniowiecznej manii tanecznej w ludowo-religijną tradycję, która do dziś przyciąga turystów odwiedzających południowe Włochy. Przypadki tarantyzmu zaczęły się w Apulii w XI wieku, a taneczna choroba miała być wywoływana, jak łatwo się domyślić, przez ukąszenie. Rzekomo właśnie wtedy, na skutek intensywnej wycinki lasów, w suchym klimacie tego regionu Włoch populacja pająków znacznie się zwiększyła i przypadki ukąszenia zaczęły być o wiele częstsze. Jednak nie zawsze ukąszenie było przyczyną popadnięcia w manię taneczną. Ofiara tarantuli mogła zachowywać się różnie, wszystko miało zależeć od jej wrażliwości, charakteru itp., a zwłaszcza od „charakteru” danego pająka – jego ubarwienia, sposobu poruszania się itd. Jedni od razu wpadali w niekontrolowane podrygi, inni stawali się ospali, a nawet tracili przytomność. Wszystko zmieniało się pod wpływem muzyki,
która nawet nieprzytomnych stawiała na nogi i wyzwalała u nich chęć tańca. Muzyka i taniec były jednocześnie objawem choroby i lekarstwem – chory miał dzięki żywiołowemu tańcowi wypocić niebezpieczny jad i wracać do zdrowia. Taniec był więc często rodzajem egzorcyzmu odprawianego przez doświadczonych tarantystów nad duszą opanowaną przez pająka, a muzyka, kroki i ruchy, a nawet barwy ubrań i elementów wystroju pomieszczenia były odpowiednio dobrane do każdego przypadku. Rytuałowi uzdrawiania, który opisał w 1959 słynny religioznawca Ernesto De Martino, towarzyszył zespół muzyków oraz niezwykła sceneria: specjalnie nachylone łóżko, żeby chora kobieta mogła łatwo zsunąć się na podłogę, obrazy świętych Piotra i Pawła, karafka z cudowna wodą, krzesła dla publiczności. Poza tym, dla oddzielenia sceny, czyli obrzędowego kręgu tanecznego, podłogę pokoiku pokrywało rozpostarte na kapie prześcieradło, a w kącie stał koszyk na ofiary. Taneczne rytuały mogły trwać nawet kilka dni, po których ofiara pająka wracała do zdrowia. Niestety nie na długo – zgodnie z apulijską tradycją, jad nigdy nie był całkowicie wydalany z organizmu raz ukąszonego człowieka i w odpowiednich warunkach znów się uaktywniał. Tarantyści wierzyli, że jad pająka działa tak długo, dopóki on żyje albo nawet „ród” danej tarantuli. Kiedy więc jednych próbowano leczyć za pomocą muzyki i tańca, inni przyłączali się pod jej wpływem i doznawali nawrotu choroby, co prowadziło do tanecznych epidemii. Ten okres wtórnej aktywności przypadał na okres dni suchych i upalnych, kiedy obchodzono dzień świętych Piotra i Pawła (29 czerwca). Nic dziwnego, że św. Paweł został obrany przez tarantystów na patrona – tym bardziej, że jedna z dotyczących go apokryficznych historii opowiada o tym, że nie był on wrażliwy na jad żmii. Trudno o lepszego patrona osób pokąsanych przez jadowite stworzenia. Od XVIII wieku tarantyści oficjalnie zaczęli obchodzić to święto urządzając publiczne rytuały w Galatinie, gdzie mieściła się kaplica pod wezwaniem św. Pawła. Pogański w gruncie rzeczy rytuał został zagospodarowany przez ludowe chrześcijaństwo, co pozwoliło mu przetrwać, podobnie jak licznym napadom choroby, aż do lat 60. XX wieku, a także przyczynił się do powstania popularnego ludowego tańca – taranteli. Oczywiście żadnych bezpośrednich związków pomiędzy tarantulą a napadami dziwnej choroby nie odkryto. Ukąszenie pająka, mimo że bolesne, nie jest szkodliwe dla człowieka, poza tym wielu tarantystów nie miało nawet śladów ukąszeń. Niepowodzeniem okazały się również próby sztucznego wywołania tej tanecznej manii przez zastrzyki z jadu tarantuli. Nic dziwnego, że tarantyzm zaczął być przedmiotem badań nie lekarzy, lecz kulturoznawców, którzy widzieli w nim pozostałość pogańskich rytuałów i symboliczny sposób radzenia sobie z sytuacjami kryzysowymi.
Więcej na: www.ebook4all.pl
książka miesiąca
Kompendium wiedzy o uniwersum „Pieśni lodu i ognia” uświadamia czytelnikowi, czego brakuje prawdziwym podręcznikom do historii.
P
owszechnie wiadomo, że George R.R. Martin sprawuje władzę w uniwersum „Pieśni lodu i ognia” żelazną ręką. Wszelkie informacje na temat świata, które pojawiają się w najróżniejszych grach czy innych źródłach, muszą uzyskać jego akceptację. Idzie z tym w parze niechęć pisarza do wszelkich fanfików. W trakcie lektury cyklu Martina, na kartach powieści i opowiadań, bardzo często trafiamy na wtrącane mimochodem wzmianki, które pokazują, że stworzony przez niego świat nie jest zaledwie naprędce sklejaną otoczką dla bohaterów – ma swoją długą i skomplikowaną historię, rozciąga się do odległych, egzotycznych krain – a czytelnik widzi zaledwie wycinek tego bogactwa. Mnożą się pytania: o prehistorię, o zagładę Valyrii i podbój Westeros przez Targaryenów, o egzotyczne zakątki na mapie i o szczegóły wydarzeń, które pozostawiły niezatarty ślad w Siedmiu Królestwach – zniszczenie Harrenhall, zagładę rodu Reyne’ów… przykłady można mnożyć. A odpowiedzi udziela „Świat lodu i ognia” – doskonałe kompendium wiedzy o Westeros, Essos i nie tylko. Autorami książki, stworzonej w porozumieniu z samym Martinem, są Elio Garcia i Linda Antonsson – administratorzy strony westeros.org, największej internetowej społeczności skupionej wokół „Pieśni lodu i ognia”. Ale to tylko jedna strona medalu – z drugiej strony, autorem jest maester Yandel z Cytadeli, który swoje opus magnum miał początkowo podarować królowi Robertowi Baratheonowi, następnie zaś Joffreyowi, aż ostatecznie trafiło ono do rąk Tommena, z nie całkiem starannie wymazanymi poprzednimi dedykacjami. Czytelnik dostaje zatem do rąk pozycję całkowicie osadzoną w świecie – Yandel nie przekazuje wiedzy obiektywnej; opiera się na źródłach, do których dotarł, obficie cytuje swoich poprzedników. Kompendium podzielone jest na sześć części. „Historia starożytna” przedstawia czasy od tzw. Ery Świtu, najdawniejszej, o której cokolwiek wiadomo, aż po upadek legendarnej Valyrii. Kolejne trzy części skupiają się na rodzie Targaryenów i ich panowaniu od Aegona Zdobywcy aż po Aerysa II – Obłąkanego Króla, którego panowaniu położył kres bunt Roberta Baratheona i sprzymierzonych z nim lordów. Kolejna, najobszerniejsza część opisuje szczegółowo historię poszczególnych regionów Westeros, ostatnia zaś poświęcona jest odleglejszym fragmentom świata - głównie krainom położonym w Essos, chociaż znajdziemy tu również informacje o kontynencie Sothoryos i wzmiankę o najdalszym i najmniej zbadanym lądzie Ulthos. Podczas czytania „Świata lodu i ognia” trudno uniknąć pewnego spostrzeżenia. Mamy tu do czynienia z czymś na kształt podręcznika historii wyimaginowanego świata. Dlaczego chętniej czytamy i łatwiej przyswajamy informacje o zmyślonym uniwersum, niż prawdziwą historię – Polski, Europy, świata? Dlaczego szkolne podręczniki są pisane tak, że nie potrafią zafascynować, zachęcić do dalszego samodzielnego zgłębiania zagadnień? Uczniowie wkuwają na pamięć kolejne daty i nazwiska, ale gdzieś w tym wszystkim giną emocje i dramaty kryjących się za nimi ludzi. Łatwo zapomnieć, że historię kształtują jednostki – tak samo omylne i targane emocjami, jak każdy z nas. Za każdym zdarzeniem, każdym genialnym posunięciem i każdym błędem kryje się jakaś opowieść. Uniwersum i bohaterowie Martina nie wzięli się z powietrza – wielokrotnie autor inspirował się autentycznymi postaciami i wydarzeniami – jak choćby w centralnym konflikcie Starków i Lannisterów, który stanowi echo XV-wiecznej Wojny Dwóch Róż. Patrząc z tej perspektywy, książka Garcii i Antonsson ma wartość nie tylko dla fanów sagi (chociaż dla
nich to wręcz lektura obowiązkowa), ale też dla każdego, kto chciałby zobaczyć i wziąć sobie do serca, jak mogłyby wyglądać podręczniki prawdziwej historii. Bo nauka wcale nie musi wykluczać się z pasją. Forma również ma w przypadku „Świata lodu i ognia” niebagatelne znaczenie: duży format, twarda oprawa, pełen kolor i przepiękne, niejednokrotnie całostronicowe lub zajmujące rozkładówkę ilustracje ponad dwudziestu grafików – w tym takich czołowych artystów, jak Michael Komarck, Ted Nasmith czy Marc Simonetti. Także dzięki ich zaangażowaniu historia Siedmiu Królestw ożywa i fascynuje.
Jerzy Rzymowski
George R.R. Martin fot. http://www.blastr.com
George R.R. Martin, Elio M. Garcia Jr. i Linda Antonsson, Świat lodu i ognia. Nieznana historia Westeros oraz Gry o Tron. Tłum. Michał Jakuszewski. Czwarta Strona 2014. Cena 69,90 zł
67
książki
Więcej na: www.ebook4all.pl
Baśnie brata Pullmana Baśnie braci Grimm dla dorosłych i młodzieży Philip Pullman
Tłumaczenie Tomasz Wyżyński Wersje baśni Pullmana różnią się tylko detalami od tych zapisanych przez braci Grimm. Najpopularniejsze z baśni zebranych w XIX wieku przez braci Grimm zna każdy, czasem stykając się jedynie z ich przetworzonymi w popkulturze wersjami. Philip Pullman wybrał i opatrzył komentarzem pięćdziesiąt z nich (nie zawsze najpopularniejszych), a następnie starał się im przywrócić pierwotny, archetypiczny charakter i czasami ulepszyć, czerpiąc z podobnych opowieści zebranych przez innych autorów.
Wspaniały radziecki świat
Według Anglika sednem baśni jest prostota, posługiwanie się symbolami, oderwanie od rzeczywistości i ograniczenie elementów opisowych do minimum. Są one pierwotną, niezanieczyszczoną opowieścią. Analiza słuszna, ale Pullman w realizacji czasem posuwa się za daleko, czego skutkiem jest narracja pozbawiona związków przyczynowo-skutkowych i domagająca się wprowadzenia choć odrobiny tła. Między bajki można też włożyć krzyczący z okładki napis „bez cenzury”. Owszem, nierzadko postacie z baśni spotykają nieprzyjemne przygody, a kara zwykle jest surowa, ale zostaje podana w tak złagodzonej formie, że nawet dziecku nie zabije mocniej serce. Niektóre wersje oryginalnych baśni wywołują zdecydowanie więcej ciarek na plecach. Próba opowiedzenia na nowo baśni braci Grimm to nie pierwszy przypadek (w jego dorobku był m.in. „Dobry człowiek Jezus i łotr Chrystus” czy „Jacek Na Sprężynach”) kiedy angielski pisarz zabiera się za parafrazowanie – by nie powiedzieć upraszczanie i skracanie – podań, bajek, a nawet ewangelii. Tym razem wychodzi mu to stosunkowo najlepiej; być może dlatego, że najmniej odchodzi od oryginału. Tylko czy faktycznie trzeba sięgać po książkę Pullmana, skoro pod ręką są wcześniejsze, bliższe źródłom ludowym wydania? Jest to jakaś metoda twórcza, ale w rezultacie dość wtórna.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Albatros 2014 Cena 42,00 zł
Powieść jak linia metra
Czarne bataliony
Mrówańcza
Piotr Gociek
Rusłan Mielnikow Tłumaczenie Paweł Podmiotko
Gociek z publicystycznym zacięciem analizuje rzeczywistość i kreuje jej intrygujące alternatywy.
„Mrówańcza” po dobrym początku okazuje się liniowa, monotonna i wyprana z pomysłów.
Znany publicysta Piotr Gociek mierzy się z krótką formą fantastyczną. I okazuje się, że im owa krótka forma dłuższa i mniej publicystyczna, tym ciekawsza, bardziej wciągająca i zapadająca w pamięć. To właśnie w dwóch najdłuższych spośród dziewięciu utworów zbioru pisarz pokazuje swój lwi pazur, siłę wyobraźni i przenikliwość w analizowaniu rzeczywistości. „Opowieść Wowy” opisuje losy sowieckiego projektu hodowli superbohaterów. Pisarz interesująco rysuje ich sylwetki i relacje z otoczeniem. O spektakularnych misjach, których efekty pisały historię zniewolenia „bratnich krajów”, jedynie wspomina. Największy niepokój wzbudza zaś diagnozą, że herosi komunizmu działają nadal, skupiając się na tzw. miękkiej sile. Superbohaterskie miana tworzy Gociek z charakterystycznych dla komunistycznej nomenklatury zbitek skrótowców. Łatwo rozszyfrować, kim jest ostatni z herosów – Pułkownik od Technologii i Innowacji. Poruszające „Czarne bataliony” ukazują rzeczywistość po „zjednoczeniu” wszystkich narodów świata w Republice Rad. Bohaterem utworu jest Paweł Pawłysz, lojalny obywatel Dziewiętnastej Republiki (dawnej Polszy), pracujący dla służby NeoArcheologii „odkłamującej” miejsca martyrologii narodów radzieckich. Bohater kurczowo trzyma się wtłoczonej mu przez propagandę wizji świata, choć afera, której tropem idzie, ujawnia jak piramidalnym oszustwem jest Republika Rad. Pozostałe utwory ukazują fantastyczną stronę naszej rzeczywistości w tonacji od humorystycznej (np. „Janek Poranek i jego goście”) do bardzo serio („Gdzie jest generał”). Wszystkie noszą ślad autorskiej oryginalności myślenia o świecie i postrzegania jego problemów. Korzystając z okazji, Gociek oddaje literacki hołd pisarzom SF (Heinlein, Bułyczow) i wykreowanym przez nich postaciom.
W „Uniwersum Metro 2033” tym razem przyszła kolej na powieść Rosjanina. Rusłan Mielnikow osadza akcję swej powieści w tunelach metra Rostowa nad Donem. W rzeczywistości to miasto jeszcze nie ma własnej kolei podziemnej, ale na potrzeby „Mrówańczy” autor wcielił w życie jej plany, zamiast, jak np. Paweł Majka w „Dzielnicy obiecanej”, zaadaptować na potrzeby fabuły inne podziemne konstrukcje. W ten sposób wprowadza jedną z charakterystycznych cech postapokaliptycznej serii. Zestaw elementów wykorzystywanych przez Mielnikowa jest typowy dla uniwersum stworzonego przez Dymitra Glukhovsky’ego. Po wojnie atomowej na powierzchni kłębią się mutanty, a resztki ludności podzielone na frakcje kryją się na stacjach metra. Status quo zostaje przerwane, gdy do miasta zlatuje się tytułowa mrówańcza – skrzyżowanie wielkich mrówek i szarańczy – pożerająca wszystko na swojej drodze. Gdy w dodatku przedostaje się pod ziemię, prześladowanemu przez duchy zmarłej rodziny Magowi, podobnie jak tysiącom ocalałych, pozostaje tylko ucieczka przez tunele. „Mrówańcza” budzi skojarzenia z warszawskim metrem. Z jednej strony schemat rostowskiej kolei podziemnej przypomina ten z naszej stolicy (łącznie z fragmentem nowej linii); z drugiej fabuła jest liniowa, bez odgałęzień, składająca się z powtarzających, różniących się tylko szczegółami etapów. Z łatwością można się domyśleć jakie kolejne przeciwności napotka na swojej drodze bohater, a gdy dotrze do ślepego zaułka, autor ma na podorędziu pomysł z gatunku deus ex machina. O ile początek został napisany sprawnie, a postacie są barwne, to wraz z rozwojem akcji uwidaczniają się brak pomysłów i męczące powtórzenia, których nie jest w stanie przykryć prowadzona w szybkim tempie narracja.
Recenzował Rafał Śliwiak
Recenzował Tymoteusz Wronka
68
Fabryka Słów 2014 Cena 39,90 zł
Insignis 2014 Cena 34,99 zł
Więcej na: www.ebook4all.pl
Mozaika współczesnej fantastyki
książki
SCENKI NIE TYLKO RODZAJOWE
Kroki w nieznane 2014
Sceny z życia smoków
antologia
Beata Krupska
Wyróżnikiem zawartych w tomie opowiadań jest ich aktualność, atrakcyjność i warsztatowa jakość.
Smoki na zamku Ukruszon Terry Pratchett
Dziesiąty tom antologii „Kroki w nieznane” prezentuje mozaikę nurtów, literackich stylów i motywów, intelektualnych wyzwań i głębokich emocji. Jak zwykle najliczniej reprezentowani są pisarze ze Stanów i Wielkiej Brytanii (dwoje z nich o korzeniach latynoskich i hinduskich), ale jest też dwójka autorów z Rosji, jeden z Chin i jeden z Brazylii. O ile w ostatnich latach w „Krokach…” pojawiały się opowiadania nawiązujące do literatury, o tyle tym razem zastąpiły je dwa teksty okołofilmowe. Ray Cluley daje popis pomysłowości i elokwencji w utworze „Rekin! Rekin!”. Para filmowców kręci obraz o tematyce zbliżonej do „Szczęk”, a pisarz bawi się z czytelnikami w metaliteracką grę, wykpiwając wtórność hollywoodzkich produkcji. John Llewellyn Probert w „Dziewięciu śmierciach doktora Valentine’a” oddaje hołd kinu klasy C. Policja prowadzi śledztwo w sprawie morderstw wzorowanych na zbrodniach z horrorów, w których grał Vincent Price. Kolejnym motywem mocno zaznaczonym w antologii jest sprzeciw wobec rozwarstwienia społecznego, ubóstwa i beznadziei, eksploatacji i niewolenia bliźnich. Daje mu wyraz Priya Sharma w przejmującym „Szmaciarzu”. W alternatywnej epoce rewolucji przemysłowej drapieżni fabrykanci nie tylko wykorzystują ludzi do pracy, ale czerpią z nich też siły życiowe. Wiktor Toczinow w „Krzyżu św. Jerzego” opisuje Rosję przyszłości, w której przekupnych funkcjonariuszy w służbach porządkowych zastępują genetycznie modyfikowane i elektronicznie sterowane krokodyle i pawiany, a ludzki „element” zostaje zamknięty w gettach. W świecie „Zatwardziałych kryminalistów” Jonathana Lethema skazani na dożywocie zostają przetworzeni na… budulec, z którego powstają więzienia. Umysły „cegieł” częściowo funkcjonują i komunikują się z żywymi więźniami, co tych ostatnich ma zniechęcać do recydywy. Ciekawie ukazany zostaje motyw miłości – nie tylko pomiędzy ludźmi. Mercurio D. Riviera w „Tęsknocie za Langalaną” opisuje kontakty Ziemian z rasą Wergenów, postrzegających ludzi jako tak pięknych, że wywołuje to w nich ekstazę. W „Ostatniej Rafie” Garetha L. Powella bohater próbuje uratować od unicestwienia sztuczną inteligencję, która zyskała samoświadomość. Motywuje go miłość do kobiety, co jest w stanie pojąć maszyna, ale już nie inni ludzie. Kwestię kontaktu z istotami tylko częściowo ludzkimi porusza Peter Watts w „Pułkowniku”, którego akcja poprzedza fabułę powieści „Echopraksja”. Bohater zmaga się z dylematami moralnymi, walcząc z umysłem-ulem. Ina Goldin w „Naszej krwi” ukazuje alternatywny świat, w którym dzieci wrogów imperium trafiają do prowincjonalnej szkoły z internatem. Podejrzenie, że ukrył się w niej wampir, może położyć kres jej działaniu. Zestawienie uzupełniają próbki hard SF (Brandon Sanderson, Liu Cixin, Jonathan Sherwood) i fantasy łamiącej kanony gatunku (K. J. Parker) oraz doskonałe miniatury.
Recenzował Rafał Śliwiak
Solaris 2014 Cena 59,99 zł
Tłumaczenie Maciej Szymański Ponadczasowa polska klasyka i stare-nowe opowiastki Terry’ego Pratchetta – jak wypadają w zestawieniu? Wielu z nas wychowało się na „Scenach z życia smoków” Beaty Krupskiej, jeszcze w czasach, gdy w programie „5-10-15” czytał je w odcinkach Krzysztof Kowalewski. Powiedzonka z książki – Nie bój żaby! czy Która gadzina? – przyjęły się w języku potocznym, a piosenki „Krokodyla blues” i „Smok rock” w wykonaniu Andrzeja Zauchy były w swoim czasie dziecięcymi szlagierami. Teraz „Sceny…” powracają w nowym wydaniu, ze świetnie pasującymi do tekstu ilustracjami Zbigniewa Larwy i nadarza się okazja, żeby przekazać je kolejnemu pokoleniu najmłodszych czytelników. A i dorosły wróci do nich z nieskrywaną przyjemnością, czego jestem żywym dowodem. Wypada wyjaśnić niewtajemniczonym, o czym mowa. „Sceny…” to piętnaście historyjek o grupie smoków (i jednej Żabie, a także o Makrauchenii – ostatniej ze swego gatunku, Łysym Psie śpiącym w saksofonie, motylu Rysiu i innych barwnych postaciach). Smoki są kulturalne, noszą na szyjach termosy z zupą ogórkową i nawet codzienne czynności z ich udziałem stają się okazją do całkiem zwariowanych sytuacji. Krupska doskonale rozumie, że dziecięca wyobraźnia nie zna granic, więc nie narzuca ograniczeń również swoim bohaterom, dzięki czemu opisywane scenki są lekkie, mocno surrealistyczne i pełne absurdalnego humoru. Co tu dużo mówić: klasyka polskiej literatury dziecięcej. Z kolei w zbiorze „Smoki na zamku Ukruszon” Terry’ego Pratchetta tytułowych gadzin nie spotkamy zbyt wiele. Jest to kolekcja opowiadań, które w latach 60. autor pisał co tydzień do gazety „Bucks Free Press”. Niektóre są ze sobą luźno powiązane – dwa teksty, które stały się punktem wyjścia dla późniejszej powieści „Dywan” i opowiadania rozgrywające się w hrabstwie Gritshire – reszta stanowi odrębne, zamknięte całości. Ich bohaterami są m.in. rycerze króla Artura, jaskiniowiec-wynalazca, bohaterski żółw, pasażerowie autobusu wędrującego w czasie oraz najnudniejszy książę. Ich udziałem stają się wydarzenia znacznie mniej powszednie, niż w przypadku smoków Krupskiej – dalekie podróże, wyścigi, zawody – a akcję opowiastek wzbogacają ilustracje i zabawy typografią. Historyjki są zabawne i pomysłowe, jednak zbiór nie zyskuje na ich różnorodności, a wręcz przeciwnie – nieco na tym traci. Korzystniej prezentowałby się, gdyby Pratchett konsekwentnie rozwijał jedną scenerię i jedną „obsadę” – czy byłaby to jego wersja Kamelotu, czy hrabstwo Gritshire z rywalizującymi miasteczkami Blackbury i Umbridge.
Recenzował Jerzy Rzymowski Beata Krupska Sceny z życia smoków Terry Pratchett Smoki na zamku Ukruszon
Prószyński i S-ka 2014 Cena 24,90 zł Rebis 2014 Cena 39,90 zł
69
Więcej na: www.ebook4all.pl
książki
Rozgrywki bogów I popłynie krew Snorri Krisjansson Tłumaczenie Paweł Laskowicz Drugi tom „Sagi o Walhalli” prezentuje duży skok jakościowy w stosunku do części poprzedniej. „I popłynie krew” to kontynuacja perypetii bohaterów, których poznaliśmy w „Mieczach dobrych ludzi”. Wojna pomiędzy chrześcijanami a starowiercami trwa w najlepsze – wiedziony fanatyzmem król Olaf bierze na cel kolejnych wikińskich przywódców, a skryty w jego cieniu Valgard knuje i zdobywa coraz mocniejszą pozycję. Dowie się czegoś naprawdę godnego uwagi, jednak może się okazać, że jest zaledwie pionkiem w grze kogoś o wiele sprytniejszego. Ukryte dotąd prastare moce odsłaniają twarze, na scenę
wkraczają też nowi gracze. Ulfar i Audun muszą zmierzyć się z klątwą Skuld, pogodzić się z faktem, że zwrócili uwagę istot znacznie potężniejszych od niej i wziąć udział nie tylko w rozgrywce śmiertelników, ale i samych bogów. Przyjdzie im także rozdzielić się na pewien czas. Różne punkty widzenia i sytuacje bohaterów tworzą ciekawą panoramę intrygi – bardziej skomplikowanej, niż się wydawało. Fabuła jest interesująca, akcja wartka, dostajemy trochę humoru sytuacyjnego. Autor używa prostego, klarownego języka, nie bawiąc się w kunsztowne metafory i figury retoryczne, a także nie stroniąc od przekleństw, co w przypadku opowieści o brutalnych czasach i ludziach stanowi dobry zabieg. Między innymi na przykładzie co bardziej „plugawych” wypowiedzi widać, że warsztat Kristjanssona wyraźnie się poprawił – dialogi i opisy stały się bardziej płynne, przestały brzmieć chropawo i sztucznie. Szkoda, że nie można tego powiedzieć o postaciach. Bohaterowie drugoplanowi są mało wiarygodni – sprawiają wrażenie nie tyle pełnokrwistych ludzi, co kukiełek wystawionych dla jednego gagu. Chwilami nawet ci pierwszoplanowi zdają się zbyt schematycznie naszkicowani, a ich rozterki mało przekonujące. Mimo to całkiem przyjemnie się czyta.
Recenzowała Joanna Kułakowska
HAFTOWANA PRZYSZŁOŚĆ
Tęsknota za pełnią
Skrawki błękitu
Droga Serca
Lois Lowry
M. John Harrison
Tłumaczenie Paulina Braiter
Tłumaczenie Robert Waliś
Dystopijna wizja, która mogła być inspiracją dla „Osady” M. Night Shyamalana.
Rebis 2014 Cena 34,90 zł
Opowieść subtelna i zarazem dosadna, umykająca jednoznacznej interpretacji, ale chwytająca za serce.
Kira urodziła się z wykręconą nogą w odizolowanej społeczności, która ułomnych skazuje na śmierć. Pierwszy raz ocaliła ją matka, która nie pozwoliła sobie odebrać dziecka; po jej śmierci dziewczynę ratuje niezrównana umiejętność haftowania, z którą w parze idzie nadprzyrodzony dar. Rządząca w wiosce Rada Opiekunów wyznacza jej zadanie: odnowienie szaty Pieśniarza, który na corocznym Zgromadzeniu wykonuje utwór opowiadający historię ludzkości od zarania dziejów, przez apokaliptyczne czasy Ruiny, aż po chwilę obecną. Wykonując nowe zadanie, Kira stopniowo odkrywa, że prawa, które wpojono mieszkańcom, opierają się na kłamstwach. „Skrawki błękitu” to druga odsłona luźnej tetralogii, której pierwszym tomem był „Dawca”. Powiązań między obiema powieściami nie widać jeszcze w tej części – pojawiają się one dopiero w trzecim tomie, „Posłańcu”. Trudno natomiast nie dostrzec licznych pokrewieństw między napisaną w 2000 roku powieścią Lois Lowry a nakręconym cztery lata później filmem M. Night Shyamalana „Osada” – i wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że lektura tej książki podsunęła hinduskiemu reżyserowi pomysł na scenariusz. Nie będę jednak wyszczególniać cech wspólnych ani różnic, aby uniknąć zdradzania treści. Autorka kolejny raz przedstawia adresowaną głównie do młodzieży dystopijną wizję, jednak tym razem ma ona inny charakter niż w „Dawcy” – okrucieństwa społeczności, w której żyje Kira, nie maskują eufemizmy, jest ona zdecydowanie bardziej prymitywna. Od strony poruszanej tematyki, „Skrawki…” mogą kojarzyć się z socjologiczną i etnologiczną fantastyką uprawianą przez Ursulę K. Le Guin. Największą wadą jest otwarte, mało satysfakcjonujące zakończenie książki – pisząc je autorka zapewne miała już w planach stworzenie kontynuacji.
M. John Harrison zagłębia się w kosmos duchowy, który wyłania się z achronologicznie ułożonych fragmentów obyczajowej historii przeplatanej fantastyką. Motywy i opisy włączone w smutną opowieść o skomplikowanej przyjaźni i jeszcze trudniejszej miłości stanowią nie tylko formę fantastyki, ale także zręczne wtręty z podstaw gnostycyzmu. Warstwa fabularna jest dość prosta – trójka zaprzyjaźnionych studentów pod kierunkiem maga-samouka odbywa rytuał, którego istota umknęła im z pamięci. Najprawdopodobniej pragnęli osiągnąć stan duchowej pełni, ale zamiast tego czują się zagubieni, a efekty ich poczynań stają się karykaturą tego, czym miały być. Nie ma „nieba”, jest „piekło”. Napisana pięknym, sugestywnym językiem powieść zarazem obfituje w sceny odrażające. Mówi, że dla ślepych na fakt, że dary przynoszą konieczność poniesienia konsekwencji ich przyjęcia lub odrzucenia, droga ku doskonałości może okazać się wielkim wypaczeniem. Jednym z najważniejszych przesłań jest myśl, że Serca nie doświadczy ten, kto stara się je zrozumieć. Tak samo Pleromy – boskiej pełni (połączenia Ducha i Świata), a więc najwyższego oświecenia i szczęścia – nie doświadczy się, unikając odpowiedzialności i odrzucenia egoizmu, uciekając przed dojrzałością i realizacją wrodzonego potencjału, co nagminnie (i często nieświadomie) czynią bohaterowie książki. Gdy poczuje się choćby przedsmak pełni boskiego bytu, strata tego stanu może okazać się pustką nie do zniesienia. Harrison podrzuca tropy przydatne do przyswojenia niuansów swej opowieści. Warto sprawdzić np., co oznacza imię cesarzowej Krainy Serca, czym jest róża dla gnostyków i jaką rolę pełni Wielka Bogini. I na koniec rada: przed lekturą postarajcie się wyrzucić z pamięci notkę na okładce.
Recenzował Jerzy Rzymowski
Recenzowała Joanna Kułakowska
70
Galeria Książki 2014 Cena 34,90 zł
MAG 2014 Cena 37,00 zł
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
Więcej na: www.ebook4all.pl
felieton: Fantastyka praktyczna
Cienka żółta linia Bruksela, podziemny parking z jednym wyjazdem zakończonym szlabanem. Wyjeżdżam i już na dole podjazdu widzę, że przy szlabanie zatrzymuje się toyota. Podjeżdżam szybciej, żeby ktoś nie musiał czekać i żebyśmy się wygodnie minęli w szerszej części przy szlabanie.
N
iestety, gdy jestem w dwóch trzecich, szlaban się otwiera i toyota wjeżdża. Prowadząca ją dziewczyna jedzie centralnie środkiem zjazdu, a ja już bliżej ściany podjechać nie mogę. W efekcie klinujemy się kilka metrów od szlabanu. Dziewczyna najwyraźniej nie obsługuje wstecznego biegu, co się zdarza, natomiast nie mogę zrozumieć, czemu nie zjedzie na prawo. Nie chce mi się cofać trzydzieści metrów, więc próbuję negocjować, żeby jednak zjechała, skoro ma ponad metr miejsca po prawej. Ona na to, że tu nie ma gdzie zjechać i że mam jej ustąpić pierwszeństwa. Można by całą sytuację sprowadzić do stwierdzenia, że nie każdy został stworzony do prowadzenia pojazdów mechanicznych, ale w tym przypadku chodzi o coś więcej. To coś odkrywam, gdy ze złożonymi lusterkami przeciskam się o grubość lakieru obok toyoty: po jej prawej stronie, na ziemi narysowana jest cienka żółta linia wydzielająca ciąg pieszy. Pieszych wprawdzie nie ma, ale żółtej linii przekraczać nie wolno. Z polskiego punktu widzenia takie postępowanie wydaje się tak dziwne, że nieodróżnialne od głupoty albo złośliwości. Z drugiej strony, istnieje trafne spostrzeżenie, że ludziom wystarczy linia, dla bydła trzeba budować mur. Ani jedno, ani drugie podejście nie jest dobre, jak to zwykle bywa ze skrajnościami. Polacy wciąż traktują prawo jako rodzaj państwowej opresji. Sto lat zaborów i czterdzieści socjalizmu zniszczyło postawy obywatelskie i poszanowanie dla prawa, bo rzeczywiście było ono opresyjne. Po części zresztą nadal jest, bo zmiany w mentalności i systemie zachodzą przez pokolenia. Amerykanie mają do prawa wiele szacunku, ale tamtejsze prawo zostawia ludziom wiele samodzielności. Próba wprowadzenia zasad obowiązujących w Europie skończyłaby się powstaniem narodowym i obaleniem rządu. Tymczasem w Europie widać milczące przyzwolenie na coraz precyzyjniejsze regulowanie każdego aspektu życia. Jeśli pojawi się prawo nakazujące Duńczykowi każdego dnia o 15:30 wstrzymanie oddechu na pół minuty i mruganie lewym okiem, to Duńczyk będzie wstrzymywał oddech i mrugał. Polak w podobnej sytuacji zignoruje przepis; Amerykanin będzie dążył do zmiany prawa. Można ludzi zastraszyć, stosując niewspółmiernie wysokie kary za banalne przewinie-
nia, co w dłuższej perspektywie do niczego dobrego nie prowadzi. Lepiej przekonać ich, żeby dobrowolnie przestrzegali prawa z poczucia moralnego obowiązku. Tego jednak nie da się zrobić, jeśli prawo będzie niesprawiedliwe i nieżyciowe. Ciekawszym tematem do rozważań jest cyberprzestrzeń, w której wciąż zwiększa się nasza aktywność. Literatura SF pełna jest opisów systemów prawnych regulujących funkcjonowanie ludzi i postludzi w świecie, który dziś nazywamy wirtualnym. Poczynając od „Gamedeca”, zahaczając o „Accelerando”, a kończąc na „Perfekcyjnej niedoskonałości”, możemy czytać o mniej lub bardziej optymistycznych modelach prawnych. Ja jestem tutaj pesymistą. Powiedzieć, że prawo w obecnej postaci nie nadąża za szybkością przemian cywilizacyjnych, to jakby apelować o modyfikację testów na kartę woźnicy, by dało się je stosować dla pilotów odrzutowców pasażerskich. Nie ma nawet jasnego rozstrzygnięcia, czy publikacja w serwisie internetowym to rzeczywiście publikacja, czy emisja ciągła; czy radosna twórczość nastoletnich blogerów podlega prawu prasowemu albo czy wypowiedź na prywatnym profilu facebookowym jest wypowiedzią publiczną. Cóż dopiero mówić o regulacjach bardziej szczegółowych. Istnieją ważne obszary naszego życia praktycznie wyjęte spod prawa. Jakie prawo obowiązuje w uniwersum Facebooka? Prawo kraju, w którym zarejestrowana jest firma? Prawo kraju, w którym stoi dana serwerownia? Czy może prawo kraju konkretnego użytkownika? Jedynym naprawdę obowiązującym tam prawem jest regulamin Facebooka – prawo napisane przez korporację. Przepraszam, że zacytuję sam siebie z roku 2003, gdy pisałem, jak wyobrażam sobie Polskę w roku 2060: Felix spojrzał pod nogi, na płytkę chodnikową, pokrytą drobnym wzorkiem, potem na następną płytę. Zamrugał, schylił się, wreszcie uklęknął i przeczytał napis drobnym maczkiem: „Płyta chodnikowa zgodna z normami europejskimi. Wchodząc na tę płytę, jednocześnie wyrażasz zgodę na to, że możesz się potknąć”. Któż by przypuszczał, że wystarczy dziesięć lat, by ta wizja się sprawdziła? Wprawdzie nie w przypadku płyt chodnikowych, ale Internetu.
RAFAŁ KOSIK
Mówię o wkurzającym okienku informującym, że serwis używa plików cookies, że zbiera o nas informacje i tak dalej. To dowód na odklejenie naszego prawa od zmieniającej się rzeczywistości. Przecież od lat wszystkie serwisy używają cookies. Jedynym efektem działania maszyny prawniczej jest zmuszenie milionów internautów do kolejnych bezrozumnych kliknięć. Tymczasem sprawa jest bardzo prosta: korzystając z Internetu automatycznie decydujemy się na to, że będziemy śledzeni, a informacje o nas będą gromadzone i przetwarzane. Niestety, czekają nas czasy totalnej inwigilacji i jawności wszystkiego, być może nawet myśli. Niespecjalnie widać szansę, by stało się inaczej. Znam ludzi, którzy ściągają nielegalnie filmy nie z chęci oszczędności, tylko dlatego, że szlag ich trafia, gdy na legalnej płycie, zanim obejrzą film, muszą przebrnąć przez wszystkie niepomijalne czołówki, reklamy, groźby i pouczenia, a korzystając z legalnych serwisów (na razie nie w Polsce) muszą zwierzyć się nawet z tego, co jedzą na śniadanie. Walutą, którą wkrótce będziemy płacić, będą fragmenty naszej prywatności. Prawo będzie próbowało z tym walczyć, ale w końcu konieczne okaże się zaakceptowanie stanu faktycznego. Kuba Małecki napisał kiedyś opowiadanie o pracowniku działu kredytowego pewnego banku, który dopisał do wzoru umowy paragraf o sprzedaży duszy. Żaden z klientów tego nie zauważył, bo nikt przecież tych umów nie czyta, a nawet jeśli próbuje przeczytać, to ich nie rozumie. Ja zawsze czytam podsunięte mi umowy, czym wzbudzam zdziwienie podsuwającego. Jednak umowy dla kluczowych usług, jak np. zakup telefonu komórkowego czy łącza internetowego, nie są nawet negocjowalne. Można je tylko podpisać lub nie. Niby nikt nikogo do niczego nie zmusza, ale przecież bez komórki i Internetu nie da się funkcjonować we współczesnym świecie. Kto zatem ma się troszczyć o to, by człowiek nie sprzedał duszy, skoro działy prawne korporacji są lepsze od swoich odpowiedników w strukturach państwa? Być może już wkrótce jednym z większych testów na człowieczeństwo będzie umiejętność przekraczania tej cienkiej żółtej linii.
71
© Cat Sparks
Więcej na: www.ebook4all.pl
felieton: Ślepopisanie
Nie ma odpowiedzi, są tylko wybory
peter watts
Film Soderbergha traci więcej z książki niż dzieło Tarkowskiego, ale możliwe, że lepiej na tym wychodzi. Oba filmy podsumowują ludzki antropocentryzm eleganckim spostrzeżeniem wprost z powieści Lema: Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Ale gdy Tarkowski zakopuje tę perełkę w długiej debacie pomiędzy bohaterami, Soderbergh przedstawia ją prawie w izolacji: odgrywany w tle, nagrany wcześniej urywek wypowiedzi zmarłego człowieka.
P
omyślałem, że uczczę mój powrót na te łamy spojrzeniem na jedno z prawdziwie wspaniałych osiągnięć polskiej literatury oczyma dwóch osób z zewnątrz. Jedna z nich to Rosjanin, Andriej Tarkowski, którego interpretacja została uznana za klasykę kinematografii: była nominowana do Złotej Palmy i wygrała Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, zdobyła Nagrodę Seiun w Japonii; często określa się ją również jako jeden z najlepszych filmów SF, jakie kiedykolwiek powstały. Drugim obcym jest Amerykanin. Wizja Stevena Soderbergha nie zdobyła żadnych nagród, była tak wielką klapą, że nie zwróciły się nawet koszty jej produkcji, a sam Salman Rushdie napiętnował ją, zanim nawet została skończona. Mówię oczywiście o „Solaris”. Zgadnijcie, którą wersję wolę. Ekranizacja Tarkowskiego nie jest kompletnie zła. Ten na wielu poziomach naprawdę piękny film powstał w przynajmniej częściowej opozycji do „2001: Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka, choć w końcu stał się dla niej czymś w rodzaju hołdu. Hipnotyczne rozpoczęcie filmu Tarkowskiego, będące sekwencją statycznych ujęć pokazujących porośniętą bujną roślinnością Ziemię, jednocześnie przypomina i zaprzecza wysuszonym panoramom pustyni otwierającym „Odyseję kosmiczną”. Końcowe sceny przedstawiające kosmonautę uwięzionego w obcym symulakrum domu są koncepcyjnie identyczne do scen zamykających dzieło Kubricka. Oba filmy zawierają też scenę z mężczyzną, który bardzo długo przemieszcza się przez świetliste tunele, choć w wizji Tarkowskiego tworzą je latarnie i światła samochodów, a nie nadprzestrzenne korytarze.1 Tarkowski wykorzystuje długi, dziejący się na Ziemi prolog do umieszczenia „Solaris” w kontekście epistemologicznym w celu za-
kwestionowania natury i użyteczności wiedzy: co warta jest garstka chaotycznych faktów, nieważne jak imponujących, jeśli nie ma spójnego sposobu, by je połączyć? Czy powinniśmy podążać za wiedzą za każdą cenę? To podstawowe elementy powieści Lema i miło widzieć je w filmie (choć podobno Lemowi nie podobał się prolog, w którym zostały one zawarte). Co więcej, najważniejsze rozważania Lema dotyczące bezcelowości komunikacji z prawdziwie obcą inteligencją są kamykiem do mojego ogródka. Jest zatem co tu podziwiać. W „Solaris” Tarkowskiego nie podoba mi się nie tyle ładunek, co raczej sposób jego dostarczenia. To film, który mówi, nie ukazuje; jest wypchany po brzegi monologami i dyskusjami, w których roztrząsa się oczywiste kwestie. Ludzie ględzą bez końca o moralności zbierania danych lub wygłaszają mowy o Miejscu Człowieka w Kosmosie i ogólnie zachowują się wobec siebie jak dupki. (Jeden z nich pomocnie zauważa: Tracimy naszą godność i człowieczeństwo!, na wypadek gdybyśmy tego nie zauważyli). Pod koniec filmu główny bohater Kris Kelvin wygłasza obłąkańczą przemowę o Miłości i Cierpieniu. To umiłowanie dyskusji osiąga prawie absurdalne poziomy zaledwie kilka minut od przybycia Kelvina na stację. Prawie natychmiast zaczyna on zauważać rzeczy i ludzi, których nie powinno tam być, zjawy zaprzeczające logice i oczekiwaniom. A mimo to – choć ludzie tacy jak my wzięliby najbliższego członka załogi za fraki i wykrzyczeli: Co ten karzeł robi w twoim laboratorium i jak się tam znalazł? – Kelvin po prostu debatuje z miejscowymi o nienaruszalności osobistej swojego zmarłego przyjaciela Gibariana. To brak ciekawości tak wielki, że prawie nieludzki, to triumf gadania nad logiką, który trwa przez cały film. Przerwę tu na chwilę, żeby pozwolić Wam na przewrócenie oczami na myśl, że kto
jak kto, ale ja nie powinienem narzekać na przegadanie opowieści fantastycznej. No proszę. Wyrzućcie to z siebie. A teraz popatrzmy na tę samą historię w wersji z 2002 r. W 1972 r. dotarcie na Solaris zajęło nam prawie trzy kwadranse. Soderbergh zabiera nas tam w siedem minut, a gdy przybywamy, stacja nie jest zaśmiecona odpadkami i odciętymi kablami od zasilania, jak pokazał nam to Tarkowski. Stacja Soderbergha jest nieskazitelnie czysta, lodowata, wypełniona lustrami, krawędziami i błyszczącymi stopami metalu – co sprawia, że kontrast krwi rozsmarowanej po jej powierzchniach jest jeszcze bardziej złowieszczy. Mniej znaczy więcej: widać tu minimalizm, który zwiększa efekt. Dodatkowo postacie Soderbergha są bardziej wiarygodne. Gdy Kelvin po raz pierwszy widzi kogoś, kogo nie powinno na stacji być, wdaje się w pościg, a kiedy znajdzie kogoś, kto być tam powinien, jego pierwsze pytanie to: Co to jest? Jego reakcja na nagłe pojawienie się zmarłej żony jest idealna: szok, zaprzeczenie, walka, by utrzymać rosnącą panikę na uwięzi i na miłość boską, pozostać racjonalnym. Film Soderbergha traci więcej z książki niż dzieło Tarkowskiego, ale możliwe, że lepiej na tym wychodzi. Epistemologia zostaje w większości odrzucona (solarystyka przestaje być ezoterycznym poszukiwaniem wiedzy, lecz haniebną pogonią za zastosowaniami komercyjnymi), zaś kleista samoformująca się glina świadomego oceanu Lema została zastąpiona świetlistym światem oblewanym przez błyszczące zorze i płaskie błyskawice. Może źródłem wszystkich tych świateł jest właśnie ocean, może coś zupełnie innego. Film tego nie określa. W przeciągu okrojonych 94 minut nikt wyraźnie nie mówi, czym Solaris tak naprawdę jest, poza określeniami obcy i inteligentny2. A mimo to, coś w tych poplątanych liniach sił magnetycz-
le nie tylko Tarkowski. Zarówno on, jak i Soderbergh zawdzięczają prawie tyle samo Stanleyowi, co Stanisławowi: od wyglądu i tempa obu filmów, po towarzyszące im atoA nalne ścieżki dźwiękowe przypominające muzykę György’ego Ligetiego. 2 W jednym momencie myślałem, że powiedzą. Symulakrum żony Kelvina wygląda przez bulaj i wykrzykuje: Co to?!, na co Kelvin odpowiada: Solaris, budując grunt pod garść pomocnych wyjaśnień. Ale Rheya jedynie kiwa głową, Oczywiście, i chwila umyka. Podejrzewam, że Soderbergh mógł to zrobić, by jedynie zagrać na emocjach widzów, którzy chcieli, żeby wszystko im wyjaśnić. 1
72
Więcej na: www.ebook4all.pl
Kadr z filmu „Solaris” Stevena Soderbergha
nych bezsprzecznie przypomina synapsy, coś co wyraża inteligencję, lecz nie musi być widoczne. Gdy Kelvin śni, widzimy jak poruszają się światła, obserwujemy jak te jasne filigranowe kosmyki łączą się ze sobą tworząc świetliste korytarze i skądś wiemy, że Solaris obserwuje i robi notatki. To wspaniały skrót wizualny. Soderbergh ufa, że dodamy dwa do dwóch. Na tym polega różnica. Oba filmy podsumowują ludzki antropocentryzm eleganckim spostrzeżeniem wprost z powieści Lema: Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster. Ale gdy Tarkowski zakopuje tę perełkę w długiej debacie pomiędzy bohaterami, Soderbergh przedstawia ją prawie w izolacji: odgrywany w tle, nagrany wcześniej urywek wypowiedzi zmarłego człowieka. I mimo oszczędności, z jaką Soderbergh wydziela nam informacje, oferuje on rzecz, której zabrakło u Tarkowskiego: kilka chwil czegoś, co może uchodzić za prawdziwy kontakt (zakładając, że nie jest to kolejny skołowany sen; z drugiej strony, czy zwykłe sny mogą istnieć, kiedy po mózgu chodzi człowiekowi Solaris?). Po przebudzeniu Kelvin odkrywa, że obok siedzi jego zmarły przyjaciel. W bezkształtnym cieniu widać zaledwie błysk oczu. – Czego chce? – pyta zjawę Kelvin, zaś ja jedynie słyszę jak chce zamienia się w chcesz. – A czemu Solaris ma czegokolwiek chcieć? – pyta mrok w kształcie człowieka. – Jeśli będziesz myślał, że istnieje rozwiązanie, umrzesz tu. Nie ma odpowiedzi. Są jedynie wybory. To właśnie teza Lema w telegraficznym skrócie. Jeśli coś podobnego padło w filmie Tarkowskiego, zaginęło w natłoku dźwięku i wściekłości. W eksperymencie myślowym Soderbergha znajduje się też dogłębnie ludzki element,
którego brakuje u Tarkowskiego. To trochę paradoksalne. Oba filmy opowiadają tę samą historię, wywodzą swoje wątki i postacie z tego samego źródła. Jeśli słowa i emocje są przekaźnikami, z pomocą których zawiązują się relacje pomiędzy ludźmi, spodziewać by się można, że najsilniejsze interakcje powinny znaleźć się w filmie z największą ilością gadaniny i teatralności, a nie w minimalistycznym aktorstwie George’a Clooneya, które zostało określone jako drewniane. Ale Kelvin Clooneya nie jest pozbawiony emocji. Jego emocje zawładnęłyby nim, gdyby tylko na to pozwolił. Ból i napięcie związane z jego historią można przekazać z większą mocą za pomocą oczu niż głosu. Gdy kurtyna opada, widok Kelvina w kuchni wykonującego te same czynności, co na początku filmu, przywołuje scenę z „Odysei kosmicznej”, w której astronauci dotykają odgrzebanego monolitu w ten sam niepewny sposób, co ich przodkowie sprzed czterech milionów lat. Podtekst Soderbergha jest jednak bardziej niepokojący. Oba echa wykorzystują powtórzenia, by przekazać wrażenie stagnacji, lecz Kubrick sugerował, że ludzkość z całym swoim sprytem wcale się nie zmieniła, natomiast Kelvin Soderbergha pod koniec filmu nawet nie istnieje. Widzimy jedynie kolejne symulakrum. To nie jest prawdziwy Kelvin, lecz nie to jest tragiczne. Ten prawdziwy tak bardzo stłumił w sobie człowieczeństwo, że tak naprawdę nie ma znaczenia, iż został zastąpiony. Solaris bawi się ze sobą, każąc swoim humanoidalnym kukiełkom bez końca wykonywać te same ruchy. Może zmusza ich do powtarzania tego samego w służbie jakiejś głębokiej obcej wiedzy; może bezmyślnie odtwarza obsesje i rytuały najbardziej widoczne w ludzkich umysłach, w momencie gdy się im przysłu-
chiwała. To Lemowska teza o kosmicznej bezcelowości w bardziej intymnym, bardziej ludzkim, a nawet tragiczniejszym wydaniu. Dla porównania decyzja Tarkowskiego, by zamknąć tę samą pętlę, wykorzystując nieistniejące w książce traumy po ojcu, wydaje się naciągana i pusta. W sposobie, w jaki stworzono oba te filmy, widać podwójną ironię. Tarkowski zbudował swój eksperyment myślowy na bazie „Odysei kosmicznej” – filozoficznego dochodzenia, w którym ludzkie postaci są jedynie pionkami poruszanymi w służbie większej sprawy – jednak jego przeładowane dialogami podejście jest całkowitą antytezą w większości cichego arcydzieła Kubricka. Natomiast Soderbergh zbudował głęboko ludzką historię na bazie intelektualnych tez Lema i sprawił, że współczułem bohaterom; choć paradoksalnie przyciągnął mnie za pomocą tych samych minimalistycznych narzędzi, których Kubrick użył, by trzymać nas z dala. Obaj reżyserzy stworzyli przemyślane, zajmujące eksperymenty z kanonicznego dzieła Lema. Ale Soderbergh sprawił, że przejmowałem się szczurami, a jednocześnie podziwiałem labirynt, w którym się znalazły. To sztuka, której nie udało się dokonać nawet Kubrickowi, a ja sam chciałbym się jej kiedyś nauczyć. Być może najważniejszym powodem, dla którego wolę wizję Soderbergha, jest fakt, że daje mi ona coś, do czego mogę dążyć. Jest nie tylko lepszym filmem od wersji Tarkowskiego. Uważam, że ten ignorowany, krytykowany i komercyjnie nieudany obraz jest – w bardzo prawdziwy sposób – lepszy od „Odysei kosmicznej”. Zdumiewające, że się do tego przyznałem.
Przełożył Piotr Kosiński
73
fot. Adam Lach
Więcej na: www.ebook4all.pl
felieton: Wszystko się zepsuło
Mój nawiedzony dom Mój dom jest nawiedzony. Około trzeciej w nocy ktoś wali w drzwi. Huk nieziemski. Zwłaszcza gdy wszyscy w bloku śpią, a na klatce cisza. Nie raz się to zdarzyło i nie dwa.
B
udziłem się. Czy raczej podskakiwałem na łóżku, jakby ktoś oblał mnie wrzątkiem. W pogrążonej w mroku sypialni tylko zielone oko elektronicznego zegarka na dekoderze wpatrywało się we mnie pustym wzrokiem. Zaspany w końcu podnosiłem się z łóżka i jak bohater horroru, wbrew jakiejkolwiek logice, dreptałem pod drzwi, sprawdzić, kto w nie walił. Cisza. Na korytarzu pustka. Za pierwszym razem wydawało mi się, że to był sen. Za drugim poczułem dziwne mrowienie na karku. Za trzecim w końcu – autentyczny strach. Rzecz miała miejsce jakieś trzy lata temu. Potem, jak nagle zaczęły się dziwne dźwięki, tak nagle ustały. Pojawiały się sporadycznie, nigdy kilka nocy z rzędu. Ponoć duchy tak robią. Oswajają nas ze sobą. Pozwalają, abyśmy myśleli, że to wszystko był zły sen. A potem wracają ze zdwojoną siłą. Kilka tygodni temu znów się zaczęło. Głuche dudnienie około trzeciej w nocy. Tyle że teraz było inaczej. Wiecie – w większości horrorów zwierzęta widzą to, co niewidzialne. Mają tę moc zaglądania na drugą stronę… Co prawda od lat mam dwa koty, ale one posiadają jedynie moc wywęszenia żarcia. Nigdy ducha nie widziały. Nigdy nie prychały z niepokojem. Za to suka… Ona ma dar. Huk. Walenie miarowe w drzwi. Suka startuje pod drzwi i ujada jak wściekła. Cały blok budzi się do życia. Suka szaleje. Zrywam się. Trochę się boję. Wyglądam przez judasza… nic. Suka szczeka jak szalona. Uchylam drzwi. Nie zdążyłem jej złapać. Popędziła w górę po schodach. I nagle to usłyszałem. Głos ducha. I warczenie psa. Głos ducha bełkocze… Wyfei rda laj… Pobiegłem za dźwiękami. Okazało się, że moim duchem był nawalony sąsiad. W zasadzie chyba nigdy nie widziałem go trzeźwym. Za każdym razem, kiedy wracał do domu, walił w drzwi w prawym pionie, bo tak go wicher alkoholowy znosił. A że mieszka na czwartym, to nawiedzał kilka mieszkań poza moim. Cała ta historia z duchem przypomniała mi się, gdy w sobotę o ósmej rano – okrutna pora – jechałem na super tajny pokaz
74
„Anioła śmierci”, czyli kontynuacji „Kobiety w czerni”. Warszawa o poranku powoli budzi się do życia. Mimo grudnia, śnieg nie pada. Z nieba sączy się lekki deszczyk, a dookoła unosi jeszcze pozostałość po wczesnoporannej mgle. Idealna angielska pogoda na angielski do szpiku kości horror o złym domostwie i duchu złej kobiety. Kiedy dotarłem do kina, okazało się, że siedzę na pustej sali. Pokaz „Anioła…” był pokazem testowym dla panów w kabinie. Nie piszę tego, żeby się chwalić. Nie. Po prostu klimat tego poranka, fakt, że siedziałem na pustej sali i to, że film zaczyna się od ujęć iście angielskich z mgłą, mżawką i całym wyspiarskim klimatem, nagle uświadomił mi, że od dłuższego czasu tkwię głęboko w duchach. Znaczy, oglądam dużo filmów o duchach. Raz, wynika to z ogólnej tendencji w kinie grozy. Po latach fascynacji gawiedzi torture porn i wszelkimi dziwadłami, w których oś fabularna polega na tym, że ktoś komuś robi coraz bardziej wyszukaną krzywdę, duchy i nastrojowe horrory powróciły do łask. Nareszcie. Pamiętam, jak znawcy kina wspólnie z psychologami dowodzili, że fenomen torture porn silnie wiąże się z naszymi czasami. Że okrucieństwo filmowe jest odpowiedzią na okrucieństwo wojny, otaczającej nas rzeczywistości. Zamachów, niepewności o przyszłość. Eskalacji przemocy. Niby racja. Niby wszystko się zgadza. Tylko jedno ale… Dziwnymi drogami chadza umysł ludzki. Bo czyż większość filmów o duchach to nie opowieści o ludziach postawionych w skrajnej życiowej sytuacji. Sięgnijmy po „Nawiedzonego” Wise’a (na podstawie genialnej powieści Shirley Jackson). W ogromnym uproszczeniu: bohaterka tego filmu trafia do nawiedzonego domu, z którego nie ma jak wyjść, bo… nie ma dokąd wrócić. Nic już nie ma. Życie jej się rozpadło. Koniec pieśni. Wielki, gigantyczny sukces oryginalnego „Amityville” przypadał na lata, kiedy w USA szalała recesja – ropa drożała jak szalona, domu traciły na wartości – a bohaterami tego filmu byli ludzie, którzy wydali wszystkie posiadane oszczędności. Sytuacja bez wyjścia. Żyć z duchem lub
Robert Ziębiński
umrzeć pod mostem. Ten schemat powiela się w niemal każdej współczesnej ghost story. Rodziny z kredytami, rodziny ze skazą, ludzie, którym nagle zmarł ktoś bliski. Ludzie pozbawieni sensu życia. Popatrzcie na „Lśnienie”. Kim jest Jack Torrance, jak nie leczącym się alkoholikiem, którego wyrzucono z każdej pracy, jaką miał? Hotel Panorama to jego ostatnia deska ratunku. Ten sam motyw pojawia się w „Obecności” (rodzina bez grosza przy duszy) i wreszcie w „Kobiecie w czerni” (ojciec, który straci pracę i dziecko, jeśli zawali zlecenie) czy w „Aniele śmieci” (bo dokąd uciekać mają dzieci i nauczycielki, skoro już uciekli przed niemieckimi bombami). Od dłuższego czasu zastanawia mnie ta dziwna dualność naszej natury. Z jednej strony popadamy w skrajność, rżnąc piłami wszystko co się rusza, by chwilę później (po zastanowieniu?) szukać ucieczki przed tymi samymi problemami w świat duchów i nawiedzonych domów. Niby rozumiem tę zależność. Przemoc w końcu traci na impecie, a problemy zostają. Dziwi mnie jednak to, jak dużo energii psychologowie poświęcają na snucie teorii, że odreagowujemy stres poprzez agresję, jednocześnie marginalizując duchy i to, że opowieści o nich pełnią w popkulturze tę samą funkcję. A nawet ważniejszą. Przemoc można racjonalizować, zaświaty trudno. Pokładając wiarę w duchy, tak naprawdę przyznajemy się, że nie panujemy nad własnym życiem. I może to jest droga do lepszego świata. W końcu każdy alkoholik, zanim zacznie trzeźwieć, musi przyznać się przed sobą do tego, że nie panuje nad życiem. Zawierzyć się sile wyższej (nie chodzi o Boga, w każdym razie nie zawsze). A potem zacząć burzliwą rekonstrukcję. Poważnie się zrobiło. A nie chciałem. Generalnie chciałem napisać, że w wojnie między horrorami z krwią a horrorami z duchami, staję po stronie duchów. Suka skuczy, muszę kończyć. Suka widzi to, co niewidzialne. Jak nie wyjdę, moją podłogę przyozdobi jak najbardziej widzialna kałuża. Dobranoc.
Więcej na: www.ebook4all.pl
film
ANTYUTOPIA MEDIALNA
Udana opowieść o dziewczynie, której osobiste dramaty stają się elementem wojny propagandowej.
P
o zniszczeniu Głodowych Igrzysk i ucieczce z areny, Katniss Everdeen trafia do Dystryktu 13, który wbrew propagandzie Kapitolu nie uległ całkowitej zagładzie. Przywódcy ruchu oporu, z prezydent Coin na czele, widzą w dziewczynie symbol, Kosogłosa, który jest im potrzebny, aby rozpalić we wszystkich dystryktach masowy bunt przeciw władzom. Chcąc nie chcąc, Katniss zostaje wciągnięta w wojnę – tę zbrojną, ale przede wszystkim tę propagandową – która nabiera dla niej coraz bardziej osobistego charakteru. W minionej dekadzie podział kinowego przeboju na części (kręcone jednocześnie, ale różniące się datą premiery) stał się coraz częstszą praktyką. Tak było m.in. z „Kill Bill” Quentina Tarantino, „Harrym Potterem i Insygniami Śmierci” oraz „Hobbitem”, a w dalszej perspektywie czeka nas dwuczęściowa „Avengers: Infinity War”. Z jednej strony, trudno wątpić, że stoją za tym głównie motywy finansowe; z drugiej, w niektórych przypadkach pozwala to uniknąć szkodliwych dla fabuły skrótów. „Kosogłos”, co warto odnotować, należy do tej grupy, gdzie podział może wyjść na dobre. Ostateczny rezultat poznamy za rok, ale pierwsza część rokuje bardzo
dobrze: nie ma dłużyzn i kończy się w idealnie wybranym momencie. Trylogię „Igrzyska Śmierci” można nazwać „antyutopią medialną”, gdyż właśnie rola mediów i propagandy w walce o rząd dusz stanowi jej główną oś fabularną. Widać to szczególnie wyraźnie w „Kosogłosie”. Tytułowe Igrzyska to zarazem narzędzie terroru i rozrywka wedle starożytnych wzorców. Katniss, jako trybut, miała być częścią propagandowego spektaklu, jednak zbuntowała się przeciw swej roli i systemowi, tylko po to, żeby po drugiej stronie barykady znów wpaść w tryby machiny „propagitu”. Po tym świecie najsprawniej poruszają się tacy ludzie, jak Plutarch Heavensbee (jedna z ostatnich ról znakomitego Philipa Seymoura Hoffmana). Szczerość i autentyczność emocji Katniss – jej największy atut – podglądają kamery, przetwarzają montażyści, aby puścić w świat przekaz w atrakcyjnej formie. Przypomina się tu epizod „Fifteen Million Merits” z serialu „Black Mirror”, w którym bohater buntuje się przeciw dyktatowi telewizji, tylko po to, żeby skończyć jako jej gwiazda, wygłaszająca w autorskim programie zjadliwe monologi pod adresem systemu. Kryją się w tym niepokojące prawdy rzeczywistości medialnej,
która otacza nas samych – fantastyka jedynie podkreśla istniejące tendencje. Jennifer Lawrence kolejny raz może zachwycić bogatą, różnorodną kreacją swej bohaterki. Katniss w jej interpretacji potrafi być przerażona, stremowana, zagubiona, ale kiedy trzeba również zdeterminowana, pełna pasji bądź gniewna. Zaskakuje również talentem wokalnym, gdy w jednej ze scen śpiewa pamiętną piosenkę „The Hanging Tree” („Drzewo wisielców”). Niestety, znów pojawia się problem, który mocno dawał o sobie znać w pierwszych „Igrzyskach Śmierci”: ciężko przekazać samym obrazem i nawet dobrą grą aktorską wszystkie niuanse tego, co siedzi w głowie Katniss. W efekcie niektóre sceny, pozbawione pierwszoosobowej narracji obecnej w książce, stają się nieco spłycone i mniej logiczne. Pod innymi względami, jak na hollywoodzką superprodukcję przystało, filmowi trudno cokolwiek zarzucić – dobra gra aktorska całej obsady, przemyślana scenografia i kostiumy, sprawnie zrealizowane zdjęcia i nastrojowa muzyka, za którą kolejny raz odpowiadał James Newton Howard.
Jerzy Rzymowski
IGRZYSKA ŚMIERCI: KOSOGŁOS – CZĘŚĆ 1 (The Hunger Games: Mockingjay – Part 1). Reżyseria: Francis Lawrence. Scenariusz: Peter Craig, Danny Strong. Zdjęcia: Jo Willems. Muzyka: James Newton Howard. Występują: Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson, Liam Hemsworth. USA 2014
75
komiks
Więcej na: www.ebook4all.pl
narzędzie terroru
Boże igrzysko
Superbohater, którego największą mocą jest bycie dobrym człowiekiem? Tylko w polskich realiach.
Wielowątkowa opowieść o ludzkich żywotach nierozerwalnie związanych z miejską dżunglą Nowego Yorku.
„Stan strachu” to już czwarty tom przygód Blera, krakowskiego superbohatera. Jest to jednocześnie dobry punkt startowy dla nowych czytelników, chcących bez przeszkód wskoczyć w alternatywne realia naszego kraju. Po nuklearnej katastrofie na terenie Krakowa, w Polsce dochodzi do kolejnych aktów terrorystycznych, które destabilizują rząd, a do życia obywateli przemycają chaos, strach i wątpliwości. Taki stan rzeczy umiejętnie wykorzystuje premier, chcąc ugrać dla siebie jak najwięcej, a w swoje poczynania wplątuje głównego bohatera. Ten jednak szybko zrywa się z kagańca i rozpoczyna własna krucjatę. W zamkniętej opowieści, jaką jest pierwsza trylogia „Blera”, Szłapa dekonstruował mit superbohatera, a w całość umiejętnie wplatał horror, kryminał i wątki obyczajowe. Z kolei „Stan strachu” to kolejny krok na drodze ewolucji tego alternatywnego świata, w którym zaczyna dominować postapokaliptyczny krajobraz. Autor udowadnia tym samym, że historie o herosach nie muszą zapętlać się w jednostajnym kręgu i skupiać wyłącznie na pojedynkach z superprzestępcami i ratowaniu wszechświata. Bler działa w wymiarze lokalnym i przez większość czasu jest biernym obserwatorem analizującym fakty i sytuacje, dostosowującym się do nowych realiów, który do akcji wkracza w kryzysowej sytuacji, a i wtedy nie ucieka się do rozwiązań siłowych. W ostatnim czasie pojawiło się wielu polskich superherosów, ale tylko jemu udało się zerwać gatunkowe łańcuchy z dawien dawna nałożone przez DC i Marvela. Autor wciąż popycha historię do przodu, nie boi się używać radykalnych metod, rozwija mitologię oraz bohatera, którego do działania mobilizuje najzwyklejsza ludzka krzywda i niesprawiedliwość, na które lekarstwem nie muszą być nadnaturalne moce, a zwyczajna dobroć serca. „Stan strachu” to również krok naprzód w sferze graficznej. Szłapa każdy kadr dopracował w najmniejszym szczególe i przepięknie, z wyczuciem pokolorował, a całostronicowe plansze tylko zachęcają by je powiesić w honorowych miejscach na ścianie. Wizualnie i fabularnie jest to najlepszy album w serii, a jednocześnie gratka dla miłośników skostniałego gatunku, szukających niekonwencjonalnych rozwiązań.
Frimme Hersh, Żyd ocalały z pogromów w carskiej Rosji, osiedla się w Nowym Yorku. Cieszący się łaską Boga młodzieniec z wiarą i pobożnością wypełnia warunki umowy z Panem wyrytej na płaskim kamieniu. Wszystko gra do czasu, gdy umiera jego przybrana córeczka. Uznając to za złamanie paktu Frimmelech zbacza ze ścieżki prawych Żydów i zatapia się w doczesnych przyjemnościach gojów. Cały czas jednak wadzi się z Bogiem próbując stworzyć nowy, jak najkorzystniejszy dla siebie kontrakt. Co na to Bóg? „Umowa z Bogiem”, dzieło Willa Eisnera, które wypromowało i utrwaliło w świadomości czytelniczej pojęcie „powieści graficznej”, jest nie tylko historią rabbiego Hersha. To wielopokoleniowa saga, której głównym bohaterem jest ulica Dropsie Avenue na nowojorskim Bronksie. Jest ona świadkiem triumfu i upadku ulicznego śpiewaka, widzi mroczne sekrety dozorcy Scuggsa i poszukiwanie sensu życia przez Izaaka Shtarkaha. Eisner, w dużej mierze opierając się na osobistych przeżyciach, tworzy wielowątkową powieść o młodości, dojrzewaniu, starości i przemijaniu. Z kronikarskim zacięciem dokumentuje ludzkie radości i tragedie, małości charakteru i momenty wzniosłości, pierwsze miłości i małżeńskie zdrady. Rejestruje zmiany zachodzące w strukturze miasta i ich oddziaływanie na mniejsze składowe: dzielnicę, ulicę, kamienicę i samego szarego obywatela. Dużo w tym dziele pytań egzystencjalnych: o sens istnienia, Boga, miejsce człowieka w porządku świata. Całościowo powieść dokumentuje niepohamowany rozwój miasta karmiącego się ludzkimi żywotami. Eisnerowska przypowieść nawet po blisko czterdziestu latach robi wrażenie. Celności obserwacji, mądrości właściwych rabinackim traktatom pozazdrościć mogą Eisnerowi współcześni autorzy. Kronika życia zwykłych ludzi nierozerwalnie wplecionych w makatkę wielkiego miasta ma w sobie cechy uniwersalne. Swego czasu ustanowiła nową epokę dla sztuki komiksu. Trwa ona do dziś. Nieprzypadkowo i w pełni zasłużenie najbardziej prestiżowa nagroda za wybitne osiągnięcia w dziedzinie komiksu nosi właśnie imię twórcy „Umowy z Bogiem”.
Paweł Deptuch
Waldemar Miaśkiewicz
bler #4: stan strachu. Scenariusz i rysunki: Rafał Szłapa. Blik Studio 2014. Cena: 37,90 zł
UMOWA Z BOGIEM. TRYLOGIA. Scenariusz i rysunki: Will Eisner. Egmont Polska 2014. Cena 99,99 zł
76
Więcej na: www.ebook4all.pl
gra
ACH TE SMOKI!
„Dragon Age: Inkwizycja” pozwala brać czynny udział w tworzeniu nowej historii Thedas.
Akcja trzeciej części sagi o Thedas rozgrywa się około trzech lat po „Dragon Age II”. Konflikt Templariuszy i Magów uprzykrza życie na świecie. Ich rozmowy pokojowe zostają przerwane, a towarzyszy temu magiczna katastrofa: na niebie pojawia się Wyłom do Pustki. Nadszedł czas, by reaktywować Inkwizycję, której zadaniem będzie pokonanie wszelkiego Zła. Fabuła nie oszałamia, ale na pewno jest ciekawsza niż w „DA II”. Po paru godzinach zabawa nabiera kolorytu. Nasze decyzje i rozmowy kształtują przyszły obraz Thedas. Nie tylko ratujemy świat, ale też wybieramy głowy najważniejszych organizacji i państw, wpływamy na przyszłość Magów, etc. O konsekwencjach działań dowiadujemy się na końcu, w zgrabnym podsumowaniu. Swoją drogą, oglądajcie scenę po napisach. Szacowany czas rozgrywki wynosi 150 godzin – wchodzą w to wątki główne i poboczne oraz masa drobnych, realizowanych mimochodem questów rodem z MMO. Dodajmy do tego czas poświęcony na eksplorację przepięknych, różnorodnych terenów – od piasków pustyni z gigantycznym księżycem na niebie, przez góry i lasy, po wybrzeża i śnieżne krainy. Wszystkie one zapełnione są odmienną florą i fauną, usiane zagadkami, ukrytymi jaskiniami czy ruinami. Na nieszczęście, pełno w nich odłamków, które powinniśmy pozbierać. I wreszcie – są w nich smoki. Ogromne, różnorakie, posiadające słabe i mocne strony, strzegące skarbów. Walka z nimi to czysta przyjemność.
Tereny można eksplorować bez ograniczeń, zbierając po drodze rzemieślnicze składniki, które służą do tworzenia zbroi, broni i mikstur. Zabiera to trochę czasu, ale zbroja robiona na zamówienie ma o wiele lepsze współczynniki od znalezionej przy trupie w zatęchłej komnacie. To właśnie wyposażenie ma największy wpływ na główne cechy postaci, gdyż tym razem rozwijamy u bohatera tylko umiejętności, zaś cechy podnoszą się wraz z kolejnymi poziomami, zależnie od wybranej klasy: wojownika, maga lub łotrzyka. Wybór ras jest większy niż poprzednio – mamy do dyspozycji człowieka, elfa, krasnoluda lub qunari. Każda postać ma własną ciekawą historię i będzie trochę inaczej odbierana przez otoczenie i potencjalnych sprzymierzeńców. W opowieści o Inkwizycji nie brakuje też walki. Tym razem nie została najlepiej rozwiązana. Tryb taktyczny nie zmienia praktycznie nic, a praca kamery woła w nim o pomstę do nieba. Wizualnie przypomina MMO w stylu np. „World of Warcraft” – dużo błysków, szybkich ruchów i irytujących odgłosów. Problem stanowią też odradzający się co i rusz przeciwnicy, jak gdyby czekający w krzakach, aż poprzednia ekipa zostanie wycięta w pień, by zająć ich miejsce. Dopóki mamy niski poziom, przydają się jako źródło doświadczenia; później to tylko niepotrzebna sieczka. Na szczęście, walka odbywa się nie tylko na miecze, ale również na wpływy. Herold Andrasty przy stole narad może śledzić swoje postępy, wysyłać szpiegów na misje, zdobywać zapasy, odbudowywać zniszczone lokacje. Krótko mówiąc, umacniać pozycję Inkwizycji. Wraz z postępem w grze, do naszej dyspozycji zostaje oddana Podniebna Twierdza. Bioware wyszedł naprzeciw oczekiwaniom i podarował do urządzenia cały zamek na szczycie góry. Twierdza jest sporą lokacją, a jej wygląd poprawia się z każdym zamkniętym rozdziałem. Znajdziemy w niej wszystko, czego nam potrzeba: kupców, stajnie, rzemieślników, kwatermistrzów, doradców, wszystkich towarzyszy, kwa-
tery mieszkalne i oczywiście tron. Oprócz znaczących ulepszeń, które możemy zaordynować wybierając np. pomiędzy ogrodem zielnym a relaksacyjnym, decydujemy również o stylu okien, draperii czy sztandarów, a nawet łóżek. Od strony graficznej widać znaczne postępy. Świat jest śliczny i bogaty; lokacje – rozbudowane, odmienne architektonicznie, dopracowane w szczegółach. Postacie prezentują się bardzo różnorodnie i ciekawie, choć nadal poruszają się tak samo, jak w pierwszej odsłonie. Gorzej z przerywnikami – trafiają się całkiem nijakie. Po interfejsie, sterowaniu i walce widać, że gra powstawała z myślą o konsolach. W efekcie nie obyło się bez dużej wpadki, jaką było nieprzystosowanie gry na PC. Bioware obiecuje patche, ale póki co pecetowcom rozgrywkę psują ciągłe błędy sterowników do karty graficznej. „Dragon Age: Inkwizycja” pozwala poznać Thedas i jego historię oraz brać czynny udział w tworzeniu nowej. Podróże umila przyjemna muzyka. Różnorodność zadań, historii i tajemnic rekompensuje niedociągnięcia związane z walką czy wciśnięte zbieractwo odłamków. No i te smoki!
Krystyna de Binzer
DRAGON AGE: INKWIZYCJA. Wymagania systemowe: CPU Intel Quad Core 2.0 GHz / AMD Quad Core 2.5 GHz, 4 GB RAM, karta grafiki 512 MB GeForce 8800 GT / Radeon 4870 lub lepsza, 26 GB HDD, Windows 7/8.1 64-bit
77
Fot. Maciej Parowski
Więcej na: www.ebook4all.pl
felieton: Orbitowanie po kinie
PUK, PUK! Narobiłbym w gacie – mówi mój przyjaciel. Stoimy przed knajpą, na papierosie. To pierwszy Łukasz Orbitowski naprawdę chłodny dzień tej jesieni. Mój przyjaciel stoi w kurtce, którą narzucił na koszulę. Przyjechał prosto z pracy. Kiedyś lał się po meczach, a jak się wściekł, tłukł lusterka samochodowe. Utył i wyłysiał, ale wciąż jest potężny. Kawał chłopa, mąż i ojciec. Naprawdę, stary, jakbym odebrał telefon i usłyszał „Babadook”, miałbym pełne portki – dodaje i dusi niedopałek pod butem.
Kadr z filmu ”The Babadook”
O
tym australijskim horrorze słyszałem na wiele miesięcy przed obejrzeniem. Krążył po festiwalach zbierając entuzjastyczne opinie u ludzi z branży. Ostatnio do grona zachwyconych dołączyli Stephen King i Wiliam Friedkin. King zna się na kinie jak świnia na gwiazdach, ale opinia Friendkina wydaje się znacząca. „Babadook”, mimo odmiennej tematyki, wydaje się być filmem w stylu „Egzorcysty”, czyli doskonale zrealizowanym horrorem udowadniającym, że ten gatunek może spełniać rolę wehikułu dla tzw. treści wyższych. W komentarzach często pojawiają się odniesienia do innego wybitnego dzieła, „Wstrętu” Romana Polańskiego. „Babadook” jest skazany na sukces, gdyż połączył dwa światy. Za sprawą zawartego w nim niedopowiedzenia (o tym za chwilę) może podobać się krytykom, programowo niechętnym fantastyce i grozie, jednocześnie pozostając prawdziwie przerażającym horrorem, po obejrzeniu którego panowie w średnim wieku z lękiem zerkają na telefon komórkowy. Życie zwykło się splatać ze śmiercią – Amelia przekonuje się o tym w najstraszliwszy z możliwych sposobów. Jej mąż ginie w wypadku, gdy razem pędzili samochodem w stronę najbliższego szpitala z oddziałem położniczym. Siedem lat później Amelia – niegdyś wzięta pisarka – ledwo wiąże koniec z końcem, dzieląc swój czas pomiędzy opiekę
nad synem, niewdzięczną pracę wśród staruszków i noce wypełnione tęsknotą za miłością oraz brakiem snu. Z wolna, codzienność staje się przeciwnikiem. Sytuację zaognia jeszcze tajemnicza książka opisująca tytułowego pana Babadooka. Stwór ten nosi czarny płaszcz i kapelusz, zaś imię zawdzięcza charakterystycznemu pukaniu, którym zapowiada swoje przyjście. Małoletni Sam, żywo zainteresowany potworami, wpada w śmiertelne przerażenie po pierwszych paru stronach. Książka, wyrzucona i zniszczona, w tajemniczy sposób powraca do domu, a wkrótce później zjawia się też sam Babadook. Kryje się w ludziach albo w cieniu i zgodnie z tym, co stało w książce, nie sposób go przepędzić. Musi dostać to, czego pragnie. Tym czymś jest Sam. Oglądając horrory zawsze przyjmuję perspektywę osobistą. Jak zareagowałbym, gdyby wydarzenia przedstawione w filmie przydarzyły się mnie? W wypadku tego filmu nie mam zbyt ładnej odpowiedzi. Sam jest prawdopodobnie najpotworniejszym dzieckiem na świecie i sam oddałbym go panu Babadookowi przy pierwszej sposobności. Hałaśliwy, namolny i uparty, żyje w świecie własnej wyobraźni, wykazując się jednocześnie zaskakującą odpornością na wiedzę. Nieustannie domaga się uwagi. Konstruuje niebezpieczne zabawki. Zrzuca z drzewa własną kuzynkę. Przeszkadza w spaniu. Na wszelkie przeciwności reaguje wrzaskiem i posiada zaskakującą zdolność zrażania do siebie nawet nieznajomych spotkanych w skle-
THE BABADOOK. Reżyseria: Jennifer Kent. Występują: Essie Davies, Noah Wiseman. Australia 2014. IMDb rating: 6,9
78
pie. Ten paskudny charakter sprawia, że życie matki zmienia się w pustynię. Przyjaciele uciekli. O zawarciu nowego związku nie może być mowy, brakuje nawet czasu na odpoczynek, a jednak Amelia nie zamierza oddać syna w łapy pana Babadooka. A może cały ten Babadook nie istnieje? Podobną opinię wyraził na papierosie mój przestraszony przyjaciel, gdyż film wymyka się jednoznacznej interpretacji. Można przyjąć, że mamy do czynienia z prawdziwym straszydłem. Pan Babadook działałby wówczas jak choroba. Byłby taką nadnaturalną grypą, szukającą ofiar wśród ludzi najbardziej osłabionych: depresyjnych, wariatów, pijaczyn, bądź umordowanych ponad życie matek, takich jak właśnie Amelia. Odbierałby im tę ostatnią rzecz, dla której żyją. Druga interpretacja prowadzi do „Wstrętu”. „Badabook” opowiadałby o kobiecie popadającej w szaleństwo. Przyczyną byłaby bezsenność, zmęczenie, monotonia i stres powodowany stałą obecnością nieznośnego brzdąca. Katalizator to niewinna książka dla dzieci plus opowieści Sama o potworach spod łóżka. Amelia nie wytrzymuje, osuwa się w ciemność, tocząc nierówne zmagania z potworem, którego skrywa w sobie. Pragnie się pozbyć Sama, a jednocześnie ze wszystkich sił próbuje go ocalić. Każda matka czasem chce wyrzucić własne dziecko przez okno. Ona po prostu ma ciężej. Dużo ciężej. Potwór w świecie, potwór w kobiecie – czy te dwie interpretacje się wykluczają? Nie sądzę. Przecież kiedy Amelia zmienia się w pana Babadooka, przestaje być Amelią. Powracam do zadanego wcześniej pytania. Co, gdyby ta historia przydarzyła się mnie, gdybym miał w sobie lub w domu pana Babadooka? To byłby krótki i smutny film – wydaje mi się, że kobiety lepiej od mężczyzn znają ciemność i są odporniejsze na jej kuszenie. Nas, facetów, ciemność niesłychanie pociąga, może dlatego, że niewiele o niej wiemy. Zresztą chyba kiedyś nawet byłem panem Babadookiem, na szczęście nie wobec własnego syna. Może dlatego tak się przejąłem tym filmem? Zresztą, znam wielu, którzy lubili sobie pobabadookować. Podejrzewam, że podobne myśli towarzyszyły Kingowi, Friendkinowi, a także mojemu przyjacielowi, który, choć kruszył nosy na meczach, jest jednym z najlepszych ludzi jakich poznałem w swoim życiu. Film jednak zadziałał. Jakąś godzinę później kiwaliśmy się naprzeciw siebie, nad kolejnym piwem, charcząc ponuro do siebie: – Babadook! Babadook!
Więcej na: www.ebook4all.pl
„Moherfucker. Hell-P” Wydawnictwo Piaskun
„Cykl Długiej Ziemi” Wydawnictwo Prószyński Media
Jakie warzywo jest niezbędne do wędrówki po światach równoległych?
Jak nosi tytuł powieściowy debiut Eugeniusza Dębskiego?
Ten cykl to lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów Terry’ego Pratchetta.
Lovecraft się mylił!... ...ale tylko w szczegółach. Przymusowy urlop aspiranta Kamila Stocharda nie jest bynajmniej okazją do wypoczynku. Oddelegowany z ABW do tajnej misji, trafia pod rozkazy tajemniczego amerykańskiego agenta, mistrza eksterminacji guimonów. Rozpoczyna się polowanie na wroga, chytrze przybierającego postać zbuntowanych nastolatków lub rozmodlonych niedołężnych staruszek. Choć przeciwnicy wyglądają niegroźnie i pozornie nie grzeszą inteligencją, to wyróżnia ich morderczy instynkt i całkowity brak wyrzutów sumienia.
Pierwsza od lat seria science fiction, w której wizjoner i twórca Świata Dysku Terry Pratchett stworzył z pomocą Stephena Baxtera – jednego z najpopularniejszych brytyjskich autorów science fiction – zupełnie nowy wszechświat. Złożony z wielu równoległych „Ziem”, pełen zaskakujących możliwości, ścieżek wiodących do ekscytujących przygód, które pozwalają sięgnąć najodleglejszych zakątków wyobraźni. Wyruszcie w podróż razem z bohaterami Długiej Ziemi, Długiej wojny i Długiego Marsa, dajcie się przenieść na krańce Ziemi i o wiele dalej… Wystarczy jeden krok!
Wśród czytelników, którzy do końca stycznia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@fantastyka. pl), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Piaskun.
Wśród czytelników, którzy do końca stycznia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@fantastyka. pl), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma trzy książki ufundowane przez Wydawnictwo Prószyński Media.
RozwiĄzania konkursów z numeru 11/2014 „NF” „Kanon Komiksu” Wydawnictwo Egmont
W cyklu „KANON KOMIKSU” zostaną wydane następujące komiksy: „Strażnicy”, „Batman: Powrót Mrocznego Rycerza”, „V jak Vendetta”, „Fins de siecle: Falangi Czarnego Porządku, Polowanie”, „Umowa z Bogiem”, „Piotruś Pan”, „Szninkiel”, „Sandman: Preludia i nokturny”, „Indiańskie lato”, „Garaż hermetyczny”, „Persepolis”, „Pasażerowie wiatru”. Patryk Wilcząb – Skwierzyna Szymon Dressler – Gdynia Aleksander Kusz – Tarnowskie Góry
„Ksin. Początek” Wydawnictwo Nasza Księgarnia
„Żniwiarz” Wydawnictwo Virtualo
Przygody Ksina zostały wydane po raz pierwszy w 1991 roku, nakładem Wydawnictwa Orbita.
Podawane przykłady bohaterów, których imię jest liczbą to m.in.: Czterdzieści i cztery, Piętnastka, Pi, Krwawy Dziewięć.
Anna Wilkos – Jaszkowa Dolna Krzysztof Roszczyński – Skwierzyna Jacek Stolaś – Kiełczów Marcin Wiśniewski – Skaryszew Ryszard Kuczyński – Gdynia
Łukasz Konczal – Gdańsk Justyna Młynarczyk – Choroszcz Agnieszka Szmurło – Gdańsk Damian Kuszewsko – Pilawa Tomasz Kapela – Szczecin
79
Więcej na: www.ebook4all.pl
ROCZNA
PRENUMERATA z prezentem tylko
Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” od 18 grudnia 2014 do 21 stycznia 2015 i wybierz audiobook w prezencie*!
84zł
W prenumeracie dostajesz:
• 3 numery za darmo • audiobook w prezencie • wszystkie numery prosto do domu, wcześniej niż w kiosku!
masz pytania?
• wejdź na: www.fantastyka.pl/prenumerata • zadzwoń: 22 278 17 27 • napisz: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa lub
[email protected]
W TYTULE PRZELEWU KONIECZNIE PODAJ KOD PREZENTU!
1
2
Dźwiękowa adaptacja komiksu Briana Wooda, obejmuje sześć zeszytów, opisujących historię pełnego namiętności i pasji spotkania Conana i królowej piratów Belit.
Funky Koval, legendarma postać polskiego komiksu stworzona przez Bogusława Polcha, Macieja Parowskiego oraz Jacka Rodka w niepowtarzalnej wersji dźwiękowej.
P romocja prenumeraty obowiązuje w przypadku zamówienia prenumeraty „Nowej Fantastyki” lub „Nowej Fantastyki” oraz „Fantastyki Wydanie Specjalne”. W przypadku zamówienia wyłącznie prenumeraty „Fantastyka Wydanie Specjalne" promocja nie obowiązuje". * Liczba egzemplarzy poszczególnych tytułów jest ograniczona. Promocja prenumeraty ważna do wyczerpania zapasów. W przypadku wyczerpania danego tytułu prenumerator, któremu przysługuje prezent, otrzyma inny dostępny tytuł z puli. Przy braku podania kodu prezentu prenumerator otrzyma losowo wybrany dostępny tytuł z puli.
Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006 py tan ia dot ycz ące pre n u m e r at y: • •
•
telefonicznie: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 listownie pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa lub na adres e-mailowy:
[email protected]
Z as ad y pren um er at y:
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
• •
•
prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający książka będzie wysyłana na audiobook
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
WWW.
FANTASTYKA.PL
P O Z N A J FA N TA S T Y K Ę Z N A J L E P S Z E J S T R O N Y
Adr es redakc ji: ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
e- mail:
[email protected]
www.fantastyk a.pl
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz (BookRage.org)
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
Stali współpracownicy:
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik, Joanna
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Paszylk, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2014
Krystyna de Binzer, Wojciech Chmielarz, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska, Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts, Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński.
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Wciąż pracujemy nad tym, żeby do formatów czytnikowych przenieść odpowiednio sprytnie ten drobny druczek.
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
Więcej na: www.ebook4all.pl
Więcej na: www.ebook4all.pl