już W sprzedaży
TERI TATCHELL: wywiad ze scenarzystką „Chappie” i „Dystryktu 9"
P RÓS ZYŃSKI
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
M E miesięcznik D I A miłośników fantastyki 03 (390) 2015
M E D I A
issn 0867–132x
INDEKS 358398
www.fantastyka.pl
PRÓSZYŃSKI
PROZA:
K. J. PARKER
Stoczek�Ness�Łagan
Ręce orlaka
z lamusa Fantastyczny świat:
Filipiny
WSPANIAlE KOBIETY POPRZEDNICZKI WONDER WOMAN ©2015 Warner Bros. Ent. All Rights Reserved. TM & © DC Comics.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
�
(S)EX MACHINA
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
fot. J. Lubas
03/2015
06
00 04 W światach pełnych robotów czy na odległych planetach jedna kwestia nie ulega jednak zmianom – kobiety, nawet w mechanicznym wydaniu, sprowadzana są do stereotypowych, przypisanych im przez kulturę ról.
Gdy zastanawiamy się nad wzorcową superbohaterką w popkulturze, na myśl przychodzi od razu Wonder Woman. Ale gdyby znała bohaterki, które pojawiły się w fantastyce przed nią, zgodziłaby się, że żaden z niej cud.
00 09
14 65
Czy chcielibyście naprawdę zstąpić do przepastnych lochów znanych z książek i gier, aby odnaleźć zaginiony skarb? Magia telewizji otworzyła niegdyś wrota do innego czasu i miejsca, gdzie wszystko to było możliwe.
Zanim „Ręce Orlaka” zaczęły przerażać kinomanów, okryły grozą niemieckich urzędników. Ich zdaniem film mógł być pokazywany tylko pełnoletnim widzom. Niewiele brakowało, by został też ocenzurowany.
PUBLICYSTYKA 2 3 4 6 9 12 14 63 65 72 73 74 78
ZAPOWIEDZI ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz SEKS MASZYNA Robert Skowroński GDZIE SIĘ PODZIAŁY SUPERDZIEWCZYNY? Łukasz Śmigiel WIELKA PRZYGODA NA MAŁYM EKRANIE Andrzej Kaczmarczyk FUTURYSTYCZNY PINOKIO Wywiad z Teri Tatchell FANTASTYCZNY ŚWIAT: FILIPINY Marek Grzywacz RÓŻNE STANY SKUPIENIA CZ. 3 Maciej Parowski RĘCE ORLAKA Z LAMUSA Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz TROLLING Rafał Kosik FAŁSZYWE PROROCTWO Peter Watts MÓJ NAWIEDZONY DOM Robert Ziębiński PIĘĆDZIESIĄT PIERWSZYCH RAZÓW Łukasz Orbitowski
PROZA POLSKA 17 33
WOJNA VASYLA KAVALENKO Szymon Stoczek DRACONITAS Anna Łagan
Faceb o
PROZA ZAGRANICZNA 40 46
oku!
SERCE KNIEI Mari Ness SŁOŃCE I JA K.J. Parker
KSIĄŻKI
Zegar Zagłady stworzyli w 1947 roku naukowcy z „Bulletin of the Atomic Scientists”, a jego celem jest symboliczne podkreślenie zagrożeń, które mogą doprowadzić ludzkość do unicestwienia. Miłośnicy fantastyki znają go przede wszystkim ze „Strażników” Alana Moore’a. 22 stycznia br. wskazówki zegara zostały kolejny raz przesunięte do przodu i obecnie pokazują godzinę 23:57. Wiąże się to między innymi z faktem, że pod wpływem napięć między państwami, Rosja zrezygnowała z pomocy USA przy chronieniu postsowieckich zapasów uranu i plutonu, których oba mocarstwa od lat wspólnie strzegły przed rozkradnięciem. Na początku roku Mateusz Wielgosz, który swoimi „Zastrzykami przyszłości” szczepi nas co miesiąc przeciw ignorancji, zwrócił moją uwagę na istotną kwestię. Do chwili obecnej praktycznie zawsze było tak, że ludzkość musiała się mierzyć z jednym globalnym zagrożeniem naraz – siłą rzeczy potrafiła się na nim odpowiednio skupić. A jak to wygląda teraz? Słabnąca kontrola nad arsenałem nuklearnym, nieodwracalne zmiany klimatyczne, narastające przeludnienie planety przy gwałtownie kurczących się zasobach, powrót chorób zakaźnych uważanych za opanowane i jednoczesne rozprzestrzenianie się „superbakterii” odpornych na antybiotyki. Wszystko to dzieje się na naszych oczach. A w niedalekiej przyszłości może się pojawić kolejny problem: sztuczna inteligencja. Elon Musk – założyciel SpaceX i Tesla Motors, na którym Robert Downey Jr. wzorował swoją rolę Tony’ego Starka – uważa, że właśnie ona może okazać się dla nas najgroźniejsza i to na przestrzeni mniej niż dekady. To opinia faceta, który jak mało kto jest na bieżąco z najnowszymi technologiami. Wychodzi na to, że skupiając uwagę na Zegarze Zagłady nie zauważyliśmy, że tykanie nie dochodzi z niego, tylko z bomby zegarowej pod naszymi tyłkami. Skoro już to wiemy, wypadałoby te tyłki ruszyć i coś z tym fantem zrobić. Zapraszam do lektury!!
Jerzy Rzymowski
w następnym numerze : Tom Crosshill Magia i demon Laplace'a Sławomir Prochocki Dobór naturalny
RECENZJE 67
Polub Nową Fanta stykę na
TRZY MINUTY DO PÓŁNOCY
74
FILM
75
DVD
76
KOMIKS
FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 2/2015 od 15 kwietnia
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Fot. A. Kaczorek
J
ejku, nawet nie wiem, od czego zacząć – tyle się będzie działo w marcu. Może najpierw kino: ja czekam na „Ex Machinę”, bo to pierwszy film Alexa Garlanda, który wcześniej pisał scenariusze m.in. do świetnych „Dredda 3D” i „28 dni później” oraz mojego ukochanego „W stronę słońca”. Inni pewnie bardziej wypatrują „Chappiego”, a więc kolejnego obrazu Neilla Blomkampa, twórcy „Dystryktu 9” i „Elizjum”. Poza tym jeszcze „Zbuntowana” (kontynuacja „Niezgodnej”), „Kopciuszek” od Kennetha Branagha (po zwiastunie mam złe przeczucia) i „Wilkołacze sny” – horror ze Szwecji. Wśród komiksów też bardzo ciekawie i różnorodnie – dostaniemy na przykład „Zrozumieć komiks” Scotta McClouda oraz „Powieści graficzne. Leksykon”. I „Gigantyczną brodę, która była złem” – prawda, że sam tytuł jest mega? Dodatkowo kolejny tom serii „Thorgal – Louve”, twardookładkowe wznowienie „Sandmana #8: Końca światów” oraz „Rok zerowy. Mroczne miasto”,
Skąd czas na to wszystko? czyli piąty już Batman od Scotta Snydera. Na tym nie koniec. Będzie jeszcze „Kolor powietrza” od Enkiego Bilala, „Sherlock Holmes i Wampiry Londynu #1: Zew krwi”, a także pierwszy tom serii „Lazarus” ze scenariuszem Grega Rucka. Dużo dobrego. Będą też książki. Cieszy powrót mającej sporą rzeszę fanów Magdaleny Kozak, która w „Łzach diabła” zabierze nas na obcą planetę, by tak naprawdę opowiedzieć o wojnie w Afganistanie. Do tego bardzo wyczekiwane „Futu.re” – nowa powieść Dmitrya Glukhovsky’ego oraz – po dłuższej przerwie – kolejny tom serii „Oko Jelenia” Andrzeja Pilipiuka – „Sowie zwierciadło”. Poza tym od Rebisu nowy Joe Abercrombie, „Half a King”, MAG opublikuje nowe wydanie „Dam z Grace Adieu” Susanny Clarke, a Wydawnictwo Literackie zaprezentuje „Clariel” Gaertha Nixa. Ta ostatnia pozycja to dla mnie premiera miesiąca, jedna z premier roku. Uwielbiam serię „Stare Królestwo” Nixa, nawet niedawno odświeżałem sobie „Sabriel” i wciąż jestem pod wrażeniem tego wspaniałego świata, gdzie zwykłe Anclestire sąsiaduje z magicznym Starym Królestwem, którego broni Abhorsen – nekromanta walczący z nekromantami i zmarłymi. Tym razem mamy dostać prequel, z akcja rozgrywającą się na 600 lat przed wydarzeniami z pierwszej trylogii. Czekam
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Marcin Zwierzchowski
na marzec polecamy :
książki
Garth Nix, „Clariel” – powrót do Starego Królestwa z powieści „Sabriel”.
film
„Ex Machina” – debiut reżyserski scenarzysty „28 dni później” i „Dredda 3D”.
Magdalena Kozak, „Łzy diabła” – autorka „Nocarza” wraca z nową powieścią..
komiks
„Gigantyczna broda, która była złem” – głośny i ceniony komiks wreszcie w Polsce.
zastrzyk przyszłości
NAUKA NIEPOPULARNA
Mateusz Wielgosz www.weglowy.blogspot.com
Amerykanom podoba się nauka i życie, które im zapewnia. Niekoniecznie jednak podoba im się to, co nauka mówi.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
co ze stanem wiedzy ekspertów od klimatu. Podobne zależności można by znaleźć w przypadku szczepień (ocenia się, że 95% lekarzy szczepi swoje dzieci) czy elektrowni jądrowych. W przypadku nie związanych z nauką obywateli można znaleźć szereg przyczyn, dla których ich opinie są tak odległe od stanowiska nauki. Ankieta wykazała, że 37% pytanych sądziło, że nie ma zgody wśród klimatologów odnośnie zmian klimatycznych. 67% myślało, że naukowcy nie rozumieją jeszcze wpływu GMO na zdrowie. Wynika to nie tyle z braku wiedzy, co z systematycznej dezinformacji w mediach. Tak zwany “pośrodkizm” wciąż ma się dobrze. Posadzenie w studio obok siebie zwolennika i przeciwnika szczepień to recepta na udany program. Jednocześnie sprawia wrażenie obiektywnego i niemal gwarantuje wysoką temperaturę. Co z tego, że jedna strona ma po swojej stronie systematyczne badania, a druga mówi o „chemii” i posługuje się anegdotami. Na antenie niemile widziane są również długie rzeczowe wywody – w końcu mamy wiek nagłówków. Współcześnie w Internecie można znaleźć „dowody” – prawdziwe, zmyślone, zmanipulowane, przeinaczone, źle zinterpretowane – na niemal dowolną tezę. Smutna prawda jest taka, że wspominane kwestie nie są proste, a ogromny szum informacyjny nie ułatwia dotarcia do sedna. Zabiegani codziennością ludzie chcą natomiast prostych odpowiedzi. Wciąż żyjemy też w świecie gdzie ludzie gotowi są słuchać króliczka Playboya, Jenny McCarthy, a nie lekarzy. Co jednak usprawiedliwia naukowców, od których można by oczekiwać więcej rozsądku, nawet jeśli nie mówimy o ich własnej dziedzinie? Nie przychodzi mi do głowy nic ponad to, że to również ludzie i egzystują w tym samym świecie, co reszta społeczeństwa. Oglądają filmy o złych genetykach hodujących potwory, widzą pikiety przeciwników ewolucji pod szkołami, słyszą o nikczemnych koncernach, które chcą maltretować ludzi swoimi szczepionkami, plonami i przebiegle odciągać ich od ropy i zamęczać ekologiczną energią. Oznacza to tylko tyle, że popularyzacja nauki potrzebna jest dokładnie wszystkim. Laikom, naukowcom i samym popularyzatorom.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
››
Amerykański think tank Pew Research Center wykonał badania porównujące opinie członków AAAS (American Association for the Advancement of Science) i dorosłych Amerykanów w kilku istotnych kwestiach naukowych. Wyniki nie napawają optymizmem. Choć ośmiu na dziesięciu ankietowanych uważa, że nauka poprawiła życie większości ludzi, w związanych z nią istotnych kwestiach nie znają stanowiska ekspertów lub świadomie się z nim nie zgadzają. Największa przepaść między ankietowanymi pojawiła się przy pytaniu o bezpieczeństwo spożywania żywności modyfikowanej genetycznie. Zaledwie 37% obywateli uważa, że jest ona niegroźna. To ponad pięćdziesięcioprocentowy rozstrzał ze stanowiskiem naukowców, wśród których 88% nie ma obaw wobec GMO. Żadna inna żywność nie jest bardziej wnikliwie badana i kontrolowana. Choć przeprowadzono już ponad 2000 badań, które wykazały, że żywność GMO jest co najmniej równie bezpieczna jak hodowle konwencjonalne i tak zwane organiczne, opinia publiczna wciąż wykazuje ogromny brak zaufania. We wrześniu 2014 ukazała się meta-analiza stanu zdrowia ponad stu miliardów (!) sztuk zwierząt hodowanych na przestrzeni 29 lat, karmionych paszą modyfikowaną i niemodyfikowaną. Wynik był jednoznaczny: nie ma zagrożenia. Niewiele mniejszy, bo czterdziestoprocentowy rozdźwięk dzielił opinie ankietowanych w kwestii upraw z zastosowaniem pestycydów – 68% naukowców uznaje je za bezpieczne. Podobnie, bo aż trzydziestoma siedmioma procentami różni się pogląd w kwestii wpływu ludzi na obserwowane zmiany klimatyczne – jedynie połowa (choć to postęp w ostatnich latach) obywateli uznaje, że to nasz wpływ jest kluczowy. Mógłbym kontynuować litanię, wytknąć rosnący sprzeciw wobec teorii ewolucji, fatalny rozdźwięk w opinii o energii jądrowej lub skomentować, że stosunkowo mniejsza różnica w opiniach dotyczących szczepień to i tak za mało. Wolę jednak zostać przy temacie klimatycznym i podkreślić, że 87% wynik wśród naukowców AAAS jest niepokojący. Wśród samych klimatologów kilka lat temu pewność deklarowało 97%. Dziś jest to niemal sto procent. Oznacza to, że nawet wśród naukowców z różnych dziedzin nie wszyscy są na bieżą-
3 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
temat z okładki
Seks masz Robert Skowroński
Fembot z „Austina Powersa”
Nie jest nowiną, że kino i literatura SF pozwalają twórcom na kreowanie fantastycznych wizji przyszłości, gdzie wszystko jest możliwe. W światach pełnych robotów czy na odległych planetach jedna kwestia nie ulega jednak zmianom – kobiety, nawet w mechanicznym wydaniu, sprowadzana są do stereotypowych, przypisanych im przez kulturę ról.
F
ilmowe przedstawienia przyszłości zdominowane są przez patriarchalny punkt widzenia. Kultura podtrzymuje w swych reprezentacjach podporządkowanie kobiet wobec mężczyzn. Wchodzący niebawem na ekrany „Ex Machina”, debiut reżyserski Alexa Garlanda, jest kolejnym potwierdzeniem tej tezy. Bohaterem filmu jest Caleb, który trafia do górskiej posiadłości swojego szefa, gdzie odbywa się przełomowy eksperyment. Przebywa on tam wraz z Avą, cyborgiem o pięknej twarzy Alicii Vikander i o pociągających kształtach supermodelki. Młodzieniec ma za zadanie sprawdzić, na ile jest ona obdarzona ludzkimi uczuciami i czy syntetycznemu ciału jest daleko do tego z krwi i kości. Zmierzch emancypacji Ava zostaje stworzona przez mężczyznę jako młoda, atrakcyjna kobieta, której widok z pewnością ucieszy oczy panów. Zagłębiając się w historię kina ciężko znaleźć przykłady, w których byłoby inaczej. Kobiece roboty/androidy/cyborgi, czy też po prostu femboty, których korzenie można znaleźć w powieści „Piaskun” z 1817 ro-
ku, wpisują się kształtami w obowiązujące kanony piękna, swoje powstanie zawdzięczają mężczyźnie, a dodatkowo spełniają swoje genderowe powinności. Ikonicznym przykładem są „Żony ze Stepford” Bryana Forbesa, na podstawie powieści Iry Levina. Thriller z 1975 roku przenosi nas do cichego amerykańskiego miasteczka pełnego „perfekcyjnych pań domu”, gdzie panuje stereotypowy podział ról. Panie są podmieniane na idealne z punktu widzenia mężczyzn kopie. Noszą tradycyjne ubiory, a za cel stawiają sobie bycie doskonałymi kochankami oraz, dosłownie i w przenośni, maszynami do sprzątania, gotowania i rodzenia. Panowie zaś spotykają się w ramach Stowarzyszenia, gdzie przy dymku i szklaneczce mocniejszego trunku debatują nad planami zastąpienia żon robotycznymi odpowiednikami. Wśród kobiet również pojawia się idea założenia klubu, jednak wiodącymi tematami są rozmowy o środkach czyszczących i o sposobach na wydajniejszą pracę. Istne feministyczne piekło, zmierzch emancypacji, a triumf męskich zachcianek i ich zaspokajania. Kadr z teledysku „All Is Full of Love”
4 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Model rozrywkowy Tak było już u zarania science fiction. W niemym „Metropolis” Fritza Langa z 1927 roku spod rąk szalonego wynalazcy Rotwanga wychodzi damski robot, który obleczony zostaje w młode i atrakcyjne ciało Marii, orędowniczki robotników z podziemnego miasta. Mechaniczny twór staje się marionetką w rękach mężczyzny, który pociąga za sznurki tak, by doprowadzić do zrywu wśród klasy robotniczej. Prababka wszystkich późniejszych kobiecych robotów, Maria, w przerwach między podjudzaniem tłumu występuje w należącym do Rotwanga klubie jako uwodzicielska tancerka erotyczna. Mechaniczna bohaterka jest zupełnym zaprzeczeniem idei, które przyświecały jej ludzkiemu pierwowzorowi. Zamiast świętości i dobra, utożsamia figurę Nierządnicy Babilońskiej, Pandory z jej puszką pełną nieszczęść oraz femme fatale à rebours, która owszem kusi mężczyzn, ale jest też w pełni im posłuszna i przez nich uprzedmiotowiona. Podobne przykłady, w których mecha-kobiety zaspokajają pragnienia płci męskiej, można mnożyć. W „Łowcy androidów” pojawia się wręcz „podstawowy model rozrywkowy”, jakim jest replikantka Pris. Inne syntetyczne kobiety w filmie również są podległe mężczyznom; ukazane poprzez stereotyp żeńskiej uległości, podporządkowują się swoim panom. Zostają sprowadzone do bycia pasywnymi oraz do grania swoim ciałem i seksualnością. Tak też jest w „Świecie Dzikiego Zachodu” czy też w „Cherry model 2000”, gdzie bohaterowi psuje się robot-kochanka, a jej podobne są traktowane i sprzedawane na rynku niczym używane samochody. Motywy te zostają sparodiowane w „Austinie Powersie”, gdzie bronią fembotów, oprócz niezaprzeczalnego seksapilu, są piersi z ukrytymi karabinami maszynowymi.
yna Pris („Blade Runner”)
Głosy Nawet jeśli nowe technologie pozbawiają kobietę ciała i sprowadzają ją jedynie do głosu, to i tak mężczyzna nie jest w stanie się jej oprzeć, a z kolei ona zabiega o jego względy. Kolejną wersją mitu o królu Pigmalionie osadzoną w świecie przyszłości jest „Ona” Spike’a Jonze’a, gdzie Theodore Twombly, w którego wciela się Joaquin Phoenix, zakochuje się w Samancie. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie to, że postać, czy raczej forma systemu operacyjnego odgrywana przez Scarlett Johansson, pozbawiona jest cielesności i sprowadza się jedynie do obdarzonego kuszącą chrypką głosu aktorki. Samantha to coś więcej niż zwykły program służący do pomocy mężczyźnie – wyposażona jest w zaawansowaną sztuczną inteligencję oraz posiada rozwiniętą emocjonalność i empatię. Co więcej, nie istnieje na wyłączność Theodore’a, gdyż obsługuje też tysiące innych osób. Tym samym Samantha wyrasta na niezależną, ale czy aby na pewno kobietę? Czy może tylko aplikację? Polską wariacją na temat filmu Jonze’a był „Dżej Dżej” z Borysem Szycem, którego bohater odnajduje miłość w zmysłowym głosie swojego GPS-u. Sukces artystyczny obrazu nie umywa się do amerykańskiego pierwowzoru, zdecydowanie nie można też mówić o komercyjnym triumfie – w pierwszym tygodniu „Dżej Dżeja” obejrzały w kinie zaledwie 72 osoby. Pozostając przy rodzimych produkcjach, należy wspomnieć o kultowym serialu epoki PRL, o „Alternatywach 4”, gdzie pojawia się „robot kolejkowy”. Przeznaczenie tego tworu jest niezwykle proste: to „robo-gospodyni”, która odstoi każdą ilość czasu zanim nadejdzie jej kolej przy ladzie sklepowej. W Ewie 1 nie należy oczywiście szukać żadnego sprzeciwu wobec emancypacji – jeżeli była wyrazem pewnej krytyki, to wobec ówczesnego obrazu Polski i jej systemu.
temat z okładki Cyberfeminizm Inspiracją dla wielu opisanych modeli nie była tylko Maria z „Metropolis”, ale z pewnością również prace Hajime Sorayamy. Jego grafiki powstałe w latach 70. i 80. XX wieku i przedstawiające w erotyczny sposób kobiety-roboty stały się słynne na cały świat. Termin „sexy robot” stał się poniekąd znakiem firmowym Sorayamy, a jego dzieła to studium kobiecości w oderwaniu od ciała. „Modelki” artysty emanują urokiem przez układ ciała, ruch, charakterystyczne dla kobiet pozy i odruchy. Twórcy teledysków również podążają za tendencją wyznaczoną przez kino. Bryan Adams w klipie do „Inside Out” wyśpiewuje gorące uczucia do żeńskiego cyborga, którego sam konstruuje. Freda Dursta, lidera Limp Bizkit, w teledysku do „Boiler” zastajemy w obskurnym hotelu, gdzie jeszcze przed chwilą oddawał się uciechom z prostytutką, z której ust wydobywa się mechaniczne ramię. W swojej onirycznej podróży wokalista trafia też do domu publicznego, a jego kochanka, choć z zewnątrz wydaje się być niezwykle piękną kobietą, jest tak naprawdę kolejnym cyber-tworem. W teledysku brytyjskiego duetu elektronicznego Basement Jaxx do utworu „Never Say Never” znajdujemy się w zaawansowanym technologicznie laboratorium, w którym azjatyccy naukowcy opracowują model damskich pośladków. Te zostają zainstalowane w mechanicznej konstrukcji i zaczynają podrygiwać do tanecznego utworu grupy, by ostatecznie stać się sprzedażowym bestsellerem jako „Twerk-bot”. Znowu kobiece robo-ciała zostają sprowadzone do kategorii seksualności. Na ratunek przychodzi Björk z „All Is Full Of Love”, gdzie głównym motywem również jest cielesność, jednak w wydaniu emancypacyjnym. To odwrócona historia miłości dwóch żeńskich robotów wyreżyserowana przez Chrisa Cunninghama, który skupia się w swoich pracach na dekonstrukcji ciała. Mechaniczne lesbijki? Zatem jest jeszcze nadzieja dla feministycznych koncepcji w sztukach wizualnych. Seksistowskie spojrzenie dominuje w obrazach science fiction. Jest jednak film, w którym kobieta-android bez ogródek wali facetów prosto w twarz i poniewiera nimi bez litości oraz, co najważniejsze, pozbawia męskości odgryzając przyrodzenie! Eve – imię zdaje się być nie przypadkowe – z „W przededniu zagłady” (oryg. „Eve of Destruction”), to bodaj pierwszy fembot świata SF, który mężczyzn nie traktuje jak panów, a jak odpady do utylizacji. Kroku stara się jej dotrzymać Scarlett Johansson –
w „Pod skórą” jako syntetyczna seksbomba, kusząc obietnicą wspólnego wylądowania w łóżku, eliminuje kolejnych żądnych jej ciała Szkotów. Nie można również zapomnieć o Call z filmu „Obcy: Przebudzenie”, w którą wcieliła się Winona Rider. Joss Whedon, znany z tworzenia silnych, wyzwolonych postaci kobiecych, obdarzył tymi cechami również żeńskiego androida. Na naszych oczach rozwija się ruch cyberfeministyczny, który jego zwolenniczki definiują jako bunt przeciwko patriarchatowi wciąż starającemu się ujarzmić zarówno kobietę, jak i maszynę. To sojusz jego „przedmiotów” przeciwko panom. Być może twórcy już niedługo zainteresują się głoszonymi przez ruch hasłami, lub też same buntowniczki zadbają o los swoich robo-koleżanek na wielkim ekranie?
Robot Hajime Sorayamy
5 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
temat z okładki
Łukasz Śmigiel Gdy zastanawiamy się nad wzorcową superbohaterką w popkulturze, na myśl przychodzi od razu Wonder Woman – wymyślona przez psychologa, twórcę wykrywacza kłamstw, władająca lassem prawdy Amazonka, która miała dawać dobry przykład młodym kobietom w latach 40. Piękna, dbająca o zdrowie i ciało, wyzwolona, okrzyknięta symbolem współczesnego feminizmu. Ale gdyby Wonder Woman znała bohaterki, które pojawiły się w kinie, literaturze i komiksie przed nią, zgodziłaby się, że żaden z niej cud.
GDZIE SIĘ PODZIAŁY
SUPERDZIEWCZYNY? Na początku była pulpa
S
uperbohaterowie, którzy przyciągają dziś tłumy widzów do kin, wywodzą się ze stworzonego w poprzednim stuleciu nurtu określanego mianem pulp – nazwa pochodzi od rozpadającego się, żółtego papieru wątpliwej jakości, na którym były drukowane pierwsze opowiadające o nich historie. Za datę narodzin pulpu uznaje się stworzenie w 1896 roku magazynu „Argosy”, protoplasty późniejszych
słynnych „Amazing Stories” i „Weird Tales”. Wspomniane tytuły w kolejnych latach skupiły wokół siebie legiony twórców wymyślających kolejne przygodowe, fantastyczne i kryminalne historie, spisywane za kilka centów od słowa. Większość tych autorów przepadła razem z rozpadającymi się w rękach tytułami czasopism w rodzaju „Startling Stories”. Inni – pokroju Burroughsa, Haggarda, Asimova, Lovecrafta, Howarda czy Leibera – na stałe zadomowili się w historii literatury popularnej. I choć może się wydawać, że kreowane przez nich opowieści były zdominowane przez silnych męskich bohaterów w rodzaju Conana, Johna Cartera czy Allana Quatermaina, to właśnie pulpowe wydawnictwa, w których ukazywały się kolejne ich przygody, jako pierwsze dały możliwość zaistnienia kobiecym heroinom. W książkach i czasopismach Słynne czasopismo „Weird Tales”, które powstało w 1923 roku, szokowało czytelników i przyciągało uwagę obu płci okładkami pełnymi podtekstów seksualnych, przemocy i motywu bondage. Były one dziełem kobiety, Margaret
6 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Brundage (dla niepoznaki sygnującej swoje dzieła M. Brundage). Pulp bardzo szybko stał się niszą dla mniejszości seksualnych – Marion Zimmer Bradley, autorka m.in. cyklu fantasy „Mgły Avalonu”, po latach przyznała się do pisania pod pseudonimem pulpowych historii dla lesbijek, w których często przetaczały się także wątki kryminalne i fantastyczne. I choć w 1912 roku pojawił się mocno erotyczny pulpowy nurt spicy, a w 1913 romance, w których pierwsze skrzypce grały bohaterki co najmniej wyzwolone, to pierwszych historii z prawdziwymi heroinami w roli głównej należy szukać na kartach pulpowych książek i czasopism z Niemiec. Standardy na tym polu już w 1902 roku wyznaczył bardzo wówczas popularny niemiecki pisarz science fiction Robert Kraft, którego pełne przygód i burzliwe, choć krótkie życie samo mogłoby posłużyć za kanwę powieści przygodowej. Atalanta, bo tak nazywała się wymyślona przez niego superbohaterka, debiutowała w regularnie wydawanym magazynie poświęconym jej przygodom (który ostatecznie liczył aż sześćdziesiąt numerów), a następnie trafiła do powieści, którą wznowiono w 1913 we
temat z okładki
Wonder Woman z filmu „Batman vs. Superman: Dawn of Justice”
Na dużym ekranie Betty Boo
Francji. Pochodząca z wymarłego, antycznego plemienia Indian sierota zostaje znaleziona na brzegu tajemniczego jeziora i sprowadzona do Europy, gdzie z racji niezwykłych fizycznych możliwości zostaje zapaśniczką. Atalanta wychodzi za mąż za niemieckiego milionera, który zakochuje się w niej podczas pojedynku. Nowy mąż chce odkryć tajemnicę jej przeszłości i odczytać wytatuowaną na jej plecach mapę, która prowadzi do skarbu. Razem wyruszają w niezwykłą podróż, w trakcie której Atalanta przeżywa wiele przygód, odkrywając zagubione miasto Majów, docierając do legendarnej Lemurii i zmagając się z różnorakimi potworami oraz głównym szwarccharakterem – złowrogim profesorem Doddem, genialnym wynalazcą, który dzięki tajemniczej broni chce zdobyć władzę nad światem. O ile Atalanta była kobietą dziką, wyzwoloną (choć przy okazji dość porządnicką), to Mandragora – kolejna pulpowa heroina, która pojawiła się kilka lat później – wywróciła wizerunek kobiety w kulturze popularnej do góry nogami. Alraune – tak brzmi jej oryginalne imię, po niemiecku to właśnie mandragora – wymyślił sympatyzujący z na-
zistami poeta, filozof i poczytny autor horrorów Hans Heinz Ewers (który miał nawet cameo w powieści „Krwawy baron” Kima Newmana). Mandragora powstaje w wyniku okultystycznego rytuału, w ramach którego pewien szalony naukowiec zapładnia dziwkę spermą pobraną tuż po egzekucji od powieszonego mordercy. Dziewczyna, która rodzi się z tego eksperymentu, ma być całkowicie pozbawionym ludzkich uczuć potworem. I rzeczywiście – Mandragora, która z początku nie wie, kim jest, okazuje się pożądliwą, wiecznie głodną seksu bestią, a po odkryciu tajemnicy swej przeszłości staje się esencją zła, bezwzględną okrutnicą, która ujawnia nadprzyrodzone, wampiryczne moce i staje do walki z przybranym ojcem – wspomnianym naukowcem. Zarówno czasopismo opisujące jej przygody, jak i pełnowymiarowa powieść wzbudziły na tyle duże emocje, że historię Ewersa pięciokrotnie zekranizowano (po raz pierwszy już w 1918 roku). Współcześnie ukazała się bazująca na niej seria komiksowa i rosyjski serial telewizyjny, a do inspiracji historią Mandragory przyznają się także twórcy kinowego „Gatunku”.
Skoro mowa o kinie, koniecznie trzeba wspomnieć o poprzedzających istnienie Wonder Woman heroinach, które debiutowały właśnie na dużym ekranie. Tutaj laur pierwszeństwa należy się bezsprzecznie Betty Boop (1932) – animowanej bohaterce, którą stworzono w studiach Fleischer i Paramount. Betty, nastolatka, która ucieka z domu do chłopaka, zasłynęła jako pierwszy rysunkowy symbol seksu i zarazem pierwsza kobieca animowana postać z krwi i kości. Ubrana w obcisłą sukienkę, szokowała, pojawiając się na dużym ekranie niemalże topless (na dodatek tańcząc hula przed Popeye’em!). Często wpadała w tarapaty przez molestujących i podglądających ją mężczyzn, nieraz w ostatniej chwili ratując się przed gwałtem. Mimo że nie miała żadnych supermocy (no, może poza seksapilem i odwagą), często przeżywała niezwykłe przygody – spotykała dziwne stwory w Halloween, trafiała na bezludne wyspy, walczyła z gangsterami i pomagała pulpowym detektywom rozwiązać kryminalne zagadki. Zawsze dziewczęca i pociągająca (kilka lat temu w jej postać wcieliła się seksowna Rose McGowan), stała się jedną z inspiracji dla postaci Jessiki Rabbit, z którą zresztą wystąpiła w nagrodzonym Oscarem filmie „Kto wrobił Królika Rogera”. Z kina Betty trafiła wkrótce na ekrany telewizorów i do komiksowych stripów w gazetach. Kilka lat później miała miejsce wreszcie pierwsza aktorska kreacja superbohaterki, za sprawą dwóch chińskich horrorów z 1939 roku, nakręconych przez zdolnego aktora, reżysera i scenarzystę, Wanga Fuqinga. To dzięki niemu widzowie mieli okazję poznać tajemniczą Lady Ghost, w którą wcieliła się Sally So. Fabuła obu obrazów od razu przywołuje na myśl słynną serię o Kruku Jamesa O'Barra. W pierwszej części („Nu Sheqinggui”) poznajemy historię kobiety, której zamordowano męża i córkę. Zdruzgotana bohaterka, pragnąc zemsty, udaje się na tajemniczy cmentarz, na którym zostaje zamknięta w trumnie na czterdzieści dziewięć dni – zdobywa wówczas niezwykłe moce i staje się Lady Ghost. Następnie, korzystając z nadprzyrodzonych zdolności, odnajduje mordercę swoich bliskich i bezlitośnie go zabija. W sequelu („Xu Nu Sheqinggui”) Lady Ghost, przywołana w trakcie obrzędu przez pewnego służącego, ratuje przed śmiercią jego pana. Niewinnego człowieka chce bowiem zamordować współpracująca z kochankiem żona. Kto ciekaw, może wyszukać oba filmy w sieci, dostępne do obejrzenia online.
Komiksowe babki na medal Obrazkowym medium po dziś dzień rządzą pulpowi herosi. Pierwszym, który otworzył drogę fali naśladowców był znany również z książek i słuchowisk radiowych Cień (The Shadow). Trzeba jednak przyznać, że w Złotej Erze komiksu kobiece heroiny w niczym nie ustępowały męskim superbohaterom, a nawet wy-
7 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
temat z okładki różniały się ciekawszymi kreacjami. Dlatego tym bardziej warto przypomnieć te, od których wszystko się zaczęło. Najprawdopodobniej pierwszą superbohaterką, która w ogóle pojawiła się w komiksie, była Ma Hunkel – gospodyni domowa, która z miłości do syna zafascynowanego Green Lanternem przywdziała workowate kalesony, założyła na głowę garnek i przybrała nową tożsamość… Czerwonego Tornada. Red Tornado wypowiedziała wojnę gangsterom z Nowego Jorku, a z czasem wywalczyła sobie pozycję honorowego członka Justice Society of America i zyskała dwójkę pomocników w postaci Cyclone Kids (w których wcielali się jej córka Amelia oraz Mortimer, chłopiec z sąsiedztwa). Miała specjalne umiejętności, które zapewne nie zrobiłyby wrażenia na żadnej Matce Polce – dysponowała supersiłą oraz (to nie żart!) możliwością ugotowania pysznych obiadów dla ogromnej liczby osób (w tym dla całej Justice Society of America). W kilka miesięcy po debiucie na dachach domów Red Tornado została dogoniona przez kolejną komiksową postać z zamiłowaniem do czerwieni i ubraną w równie aseksualny kostium – mowa tu o Woman in Red, skrytej pod czerwonym płaszczem, kapturem i maską. Kobieta w Czerwieni okazała się być alter ego
policjantki, która poirytowana bezradnością władz postanowiła na własną rękę wypowiedzieć wojnę przestępczości zorganizowanej. Na przełomie lat 1937-1940 pojawiły się także pierwsze heroiny, które zmagały się ze złem nie na ulicach miast, lecz w mroku majestatycznych dżungli. Pulpowy nurt przygodowy, który rozwijał się od 1910 roku, nadal mocno oddziaływał wówczas na wyobraźnię odbiorców, a kolejne archeologiczne odkrycia, np. w Egipcie (choćby mumii Srebrnego Faraona w 1940 roku), tylko podsycały wyobraźnię czytelników, którzy chętnie uciekali myślami od okrucieństw II wojny światowej. W takiej właśnie atmosferze zadebiutowała na kartach komiksu Fantomah (niespełna miesiąc przed Woman in Red), tajemnicza kobieta z dżungli, która za wszelką cenę chroniła królestwo przyrody i jego tajemnice, często okrutnie karząc tych, którzy krzywdzą rośliny i zwierzęta. W sytuacji zagrożenia Fantomah – zbudowana jak rosyjski zapaśnik – ujawniała swoje groźne supermoce i prawdziwe oblicze: obdarty ze skóry niebieski czerep, którego nie powstydziłby się sam Szkieletor. W kolejnych odsłonach przygód czytelnicy dowiedzieli się, że Fantomah jest nieśmiertelną egipską księżniczką, która w razie potrzeby potrafi latać czy zamieniać ludzi w zwierzęta, a dodatkowo
Tanya Roberts jako Sheena
8 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
posiada nadludzką siłę. Dzielna obrończyni przyrody stale jednak traciła na popularności w związku z rozwojem konkurencyjnej serii o innej dzikusce. Jej imię, Sheena, nawiązywało do tytułu pulpowej powieści Haggarda „She”. Królowa dżungli, niesamowicie seksowna długonoga blondynka, występująca w skąpych kreacjach ze skór dzikich zwierząt, które z łatwością zabijała jedną ręką, jako pierwsza doczekała się własnej serii komiksowej. Wychowana w dziczy, niezwykle wysportowana, nauczyła się porozumiewać ze zwierzętami. Z czasem, w związku z rosnącą popularnością, Sheena doczekała się własnego serialu telewizyjnego oraz – już w latach 80. – kinowego filmu z przepiękną Tanyą Roberts w roli głównej. Królowa dżungli nadal plasuje się wysoko w rankingach najseksowniejszych komiksowych bohaterek. W większości z nich wyprzedza ją jednak o kilka pozycji ostatnia komiksowa heroina, która zadebiutowała na kartach komiksu przed Wonder Woman. Mowa tu o Phantom Lady. Sandra Knight, córka amerykańskiego senatora i żona agenta rządowego, w zapadającym w pamięć żółto-zielonym kostiumie zmagała się nocami z wszelkiej maści bandziorami. O ile to możliwe, Phantom Lady była jeszcze bardziej skąpo ubrana niż Sheena – najpierw w bikini, a pod koniec lat 40. w niebieskie bardzo krótkie mini i eksponujący biust top. Seksowne wdzianko było zresztą jedną z jej broni – rozpraszało bowiem uwagę przeciwników, zwykle okropnych mężczyzn w typie prymitywnego jaskiniowca. Drugą bronią Phantom Lady był specjalny reflektor emitujący oślepiające przeciwników światło. Obezwładniając przestępców seksapilem, Sandra Knight przyciągała także uwagę czytelników wyzywającymi pozami na okładkach komiksów. Pojawiała się na nich nierzadko związana grubym sznurem i sponiewierana bardziej niż którakolwiek dama z obrazów wspomnianej wcześniej Margaret Brundage. Popularność Phantom Lady nie uszła uwadze wydawnictwa DC, które po latach jej przygód w komiksach i animowanych filmach (jedna z jej wersji występuje się w serii „Batman: The Brave and The Bold” i zawraca w głowie Plastic Manowi) zdecydowało się w 2012 roku na reboot jej historii. Wtedy sekretną tożsamość Phantom Lady przejęła Jennifer Knight, córka zamordowanego reportera „Daily Planet”. Dopiero cztery miesiące po publikacji pierwszych przygód Phantom Lady świat poznał słynną Amazonkę – księżniczkę Dianę alias Wonder Woman. Seksowna, wysportowana, obdarzona supermocami bohaterka z tajemniczej wyspy ma w sobie więcej z poprzedzających jej pojawienie się heroin, niż może się wydawać. Zanim więc na fali rosnącego zainteresowania obrazem „Batman v. Superman” (w którym Wonder Woman pojawi się po raz pierwszy w historii na dużym ekranie) przyłączycie się do dyskusji na temat wyjątkowości jej feministycznego wizerunku, wspomnijcie historie heroin, które pojawiły się przed nią.
varia
Andrzej Kaczmarczyk
WIELKA PRZYGODA NA MAŁYM EKRANIE Witajcie! Czy czujecie żądzę przygód? Czy chcielibyście naprawdę stawić czoła niebezpieczeństwom, które znacie tylko z książek i gier? Zstąpić do przepastnych lochów, pełnych potworów, pułapek i goblinów, aby odnaleźć zaginiony skarb? Pozwólcie, że opowiem wam o tym, jak magia telewizji otworzyła niegdyś wrota do innego czasu i miejsca, gdzie wszystko to było możliwe.
L
ata 80. były dobre dla fanów fantastyki – w kinach można było obejrzeć „Ciemny Kryształ” Jima Hensona, „Excalibur” Johna Boormana oraz Christophera Lamberta wymachującego kataną w „Nieśmiertelnym”, a po powrocie do domu poczytać pierwsze książki z rozpędzającego się „Świata Dysku” czy z innej spośród licznych nowych serii powieści fantasy. Wielu to nie wystarczało i zwiedzali osobiście różne niesamowite światy grając do upadłego w kolejne części „Ultimy”, lub z przyjaciółmi w „Dungeons & Dragons”. W 1987 roku pojawił się nowy program telewizyjny, który pozwolił uczestnikom pójść jeszcze dalej, i wejść do świata takiej gry. Oto… „Knightmare”!
Zamek iluzji Zanim opowiem o tym, jak powstał i jak potoczyły się jego losy, muszę wyjaśnić czym „Knightmare” w ogóle jest, ponieważ choć w odległym Albionie stał się programem kultowym, to u nas słyszeli o nim nieliczni. Był to teleturniej. Tak jakby. Program przygodowy. Coś na kształt. Live Action RPG. Poniekąd. Z całą pewnością było to coś zupełnie nowego. W programie udział brały czteroosobowe drużyny, składające się z młodzieży w wieku 11–16 lat. Jeden z uczestników zabawy przyjmował rolę śmiałka, który schodził do podziemnego labiryntu pod zamkiem Knightmare, a pozostała trójka zostawała jego doradcami. Celem było bezpieczne przeprowadzenie śmiałka przez trzy poziomy katakumb i wykonanie zadania, które zwykle polegało na odzyskaniu magicznego artefaktu. Cały trik polegał na tym, że zawodnik znajdujący się w „lochach” tak naprawdę znajdował się w studiu telewizyjnym, które stanowiło jeden wielki blue box – taki, jakiego używano np. przy prognozie pogody, żeby wyświetlać mapę. W Knightmare tej technologii używano, aby stworzyć podziemne komnaty i korytarze oraz liczne potwory, zjawy i pułapki. Aby nie widzieć pustego błękitnego pomieszczenia, zawodnik nosił zasłaniający mu oczy Hełm Sprawiedliwości, co tłumaczono na potrzeby fabuły tym, że labirynt jest pełen iluzji i zwodniczej magii, tak że człowiek polegający na swoim wzroku byłby skazany na porażkę. Zamiast tego, oczy zastępowała mu wspomniana trójka doradców – widzieli swojego przyjaciela na monitorze (pardon, w magicznym zwierciadle), i opisywali mu, gdzie się znajduje, mówili dokąd pójść i jak uniknąć pułapek.
Oczywiście nie wszystko było złudą czy omamem. Podziemia trzeba było zaludnić licznymi ciekawymi postaciami, od czarodziejów, przez błaznów, aż po ogry i wikingów. Ci zaś nie byli już żadną komputerową sztuczką, a aktorami z krwi i kości. Zadawali graczom zagadki, udzielali enigmatycznych podpowiedzi, czasem nawet uczyli magicznych zaklęć. Rzucanie czarów polegało na przeliterowaniu słowa, takiego jak na przykład „sword” by przywołać zaklęty miecz. Pozornie banalne, jednak w pośpiechu i stresie zdarzały się fatalne w skutkach (a czasem również dość komiczne) pomyłki. Pośpiech natomiast był nieunikniony, gdyż siły witalne poszukiwacza słabły cały czas i tylko znajdowane z rzadka pożywienie mogło mu je chwilowo przywrócić.
Mistrz Podziemi Twórcą „Knightmare” był Tim Child, w latach 80. pracujący jako reporter i producent dla stacji Anglia Television. Zainspirowany grami komputerowymi takimi jak „Atic Atac” i „Dragontorc” uznał, że korzystając z zasobów telewizji na pewno można stworzyć coś podobnego, ale znacznie bardziej imponującego niż to, na co pozwalały możliwości komputerów osobistych ZX Spectrum. Grafika w ówczesnych ośmiobitowych grach przedstawiała się, delikatnie mówiąc, niepowalająco, co nie przeszkadzało okładkom tych gier w przedstawianiu ich fikcyjnych światów w pełnej krasie. Piękne ilustracje prezentowały to, co piksele na ekranie mogły jedynie symbolizować. Child postanowił zbudować świat swojego nowego programu z takich właśnie obrazów i zwrócił się do ilustratora Davida Rowe, by ten namalował pomieszczenia, które dzięki magii niebieskiego ekranu będą zwiedzać uczestnicy programu. Mając gotowy labirynt i przemyślane zasady, Child potrzebował jeszcze jednego – prowadzącego. I to nie byle jakiego prowadzącego, ale prawdziwego Mistrza Podziemi. Kogoś, kto pomoże zbudo-
9 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
varia wać klimat tajemnicy i magii; kto będzie potrafił sprawić, by zarówno dzieci w studiu, jak i widzowie przed telewizorami potraktowali „Knightmare” jak prawdziwą przygodę. Aż trudno uwierzyć, że trafił w dziesiątkę już za pierwszym razem, przygotowując piętnastominutowy, próbny odcinek do zaprezentowania szefom stacji Children’s ITV. Wybór Childa padł na męża jego znajomej, aktora Hugo Myatta. Myatt przyznał później, że zupełnie nic nie zrozumiał, gdy Child pierwszy raz przedstawił mu pomysł na nowy program. Czegoś takiego nigdy wcześniej w telewizji nie było, a jeśli nie miało się styczności z grami komputerowymi lub RPG, to wizja Childa musiała rzeczywiście brzmieć niemal jak szaleństwo. Mimo to Hugo przyjął propozycję, a na planie tajemnicze pomysły natychmiast nabrały sensu. Realizacja całej serii nowatorskiego programu nadal wydawała się Myattowi mało prawdopodobna, jednak sześć miesięcy później Child ponownie skontaktował się z nim, tym razem by nakręcić pełny, półgodzinny pilotażowy odcinek. Kolejne sześć miesięcy później ruszyły prace nad pierwszym sezonem „Knightmare”. Mogę powiedzieć z całą pewnością, że chociaż przy programie pracowało wielu utalentowanych ludzi, to właśnie Myatt jako Mistrz Podziemi, Treguard z Dunshelmu, był kluczowy dla sukcesu „Knightmare” i jego obecnego kultowego statusu. Potrafił przedstawić każdą namalowaną przez Rowe’a komnatę, każdego aktora w kostiumie i każdego wyświetlonego na ekranie ducha czy potwora tak, że nie sposób było nie dać się wciągnąć w przygodę i nie uwierzyć na chwilę w fantastyczny świat podziemi jego zamku. Gdyby Treguard wskazał palcem kłębek kurzu i krzyknął „Uciekajcie! To straszliwy smok!”, sami zwiewalibyście ile sił w nogach. Drugim ważnym talentem, jakim musiał wykazać się Mistrz Podziemi (i do pewnego stopnia wszyscy aktorzy grający w „Knightmare”), była umiejętność improwizacji. Przygoda w labiryncie nie należała do przewidywalnych i w niemal każdej komnacie jej dalszy przebieg mógł ulec zmianie zależnie od tego, jak drużyna poradziła sobie z zagadkami oraz jakie przedmioty i zaklęcia zdobyła po drodze. Zdarzały się nawet okazje, by zawrzeć układ z niektórymi z napotkanych postaci. W scenariuszu starano się oczywiście uwzględnić wszystkie najważniejsze zmienne, ale nigdy nie można było mieć stuprocentowej pewności, co wymyślą uczestnicy programu.
Labirynt rośnie Pierwsze trzy serie „Knightmare” nieoficjalnie noszą miano „klasycznych” i są najlepiej wspominane przez fanów. Nic nie może jednak wiecznie trwać i program musiał zacząć się zmieniać. Przede wszystkim do Treguarda dołączył nowy asystent – elf Pickle. Zadawał w imieniu publiczności niezbędne pytania, czasem pomagał nieco uczestnikom i ogólnie łagodził nieco mroczny wizerunek serii. Po drugie, podziemia zamku Treguarda nie były już jedynym miejscem akcji. Labirynt, który na końcu każdej serii rozpadał się pociągając za sobą ostatniego śmiałka, rozrósł się i obejmował teraz również lasy, polany i inne twierdze, których nie reprezentowały już ilustracje, a poddane obróbce zdjęcia autentycznych lokacji. Na szczęście dla twórców programu, Anglia obfituje w miejsca wspaniale nadające się na tło dla fantastycznych przygód.
10 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
„Knightmare” stał się też nieco łatwiejszy. Przez pierwsze trzy serie zaledwie dwie drużyny dotarły do końca labiryntu i opuściły go zwycięsko – w dodatku obie w serii drugiej, a serie pierwsza i trzecia były wypełnione jedynie efektownymi porażkami. Wprawdzie później „Knightmare” nadal był dla uczestników surowy, ale jednak w każdej serii przynajmniej jednej drużynie udawało się wypełnić misję. Jednocześnie popularność programu okazała się tak duża, że stał się całą franczyzą. Powstały dwie zagraniczne wersje: francuska „Le Chevalier du labyrinthe” i hiszpańska „El Rescate Del Talismán”, oraz pilot wersji amerykańskiej, która jednak na tym się skończyła. Ponieważ „Knightmare” miał swój początek w inspiracji grami komputerowymi, szybko doczekał się wirtualnych adaptacji – w 1987 i 1991 roku. Pierwsza, przeznaczona na liczne platformy 8 i 16-bitowe (przede wszystkim ZX Spectrum i Commodore 64), zebrała dość przyzwoite recenzje dzięki oryginalności rozgrywki, możliwie wiernie przeniesionej z programu telewizyjnego. Późniejsza gra zebrała nawet lepsze oceny, ale dla fanów była raczej rozczarowaniem, gdyż okazała się być klonem typowych gier RPG tamtego okresu, nie mającym nic wspólnego z „Knightmare” oprócz kilku imion i wizerunku Treguarda. Fani dostali w swoje ręce również grę planszową (nie mylić z „Nightmare” przez „N”), niestety dziś trudną do znalezienia, przynajmniej jeśli nie ma się możliwości przeszukiwania osobiście licznych angielskich pchlich targów. Natomiast bez większych trudności można odnaleźć na internetowych aukcjach książki z serii „Knightmare”. Pierwsza była historią Treguarda i tego jak został panem na zamku Knightmare; kolejne cztery podzielono na dwie części – pierwsza opowiadała kolejną przygodę z udziałem Treguarda, druga zaś przybierała formę gry paragrafowej pozwalającej czytelnikowi samemu podjąć wyzwanie podobne do tego znanego z telewizji. Były to pozycje przeznaczone oczywiście dla młodszych czytelników, ale krótkie nowelki trzymały nienajgorszy poziom, a gry również dziś dostarczyłyby trochę rozrywki fanom paragrafówek.
Schyłek i odrodzenie Mimo licznych sukcesów, „Knightmare” musiał kiedyś dobiec końca. Zmiany w strukturze zarządzania ITV przypieczętowały los lochów Treguarda i tak nieuchronny w świetle zachodzących wokół zmian. Średnia wieku widzów programów dla dzieci drastycznie spadła – rynek gier komputerowych, które przyczyniły się walnie do powstania „Knightmare”, prężnie rozwijał się wraz z idącą naprzód technologią, i teraz „kradł” programowi Childa widownię. Finał ósmego sezonu, wyemitowany 11 listopada 1994 roku, był zarazem ostatnim odcinkiem kultowej serii. Koniec programu to jednak nie koniec historii „Knightmare”. Wprawdzie Tim Child nie odniósł sukcesu próbując odświeżyć sprawdzoną formułę w postaci stworzonego wyłącznie z pomocą komputerowej grafiki „Knightmare VR”, ani tworząc nowy program „Timegate”, ale od czego ma się fanów? Ci, jak wszyscy wiemy, potrafią być bardzo uparci i nie pozwalają swoim ulubieńcom wejść łagodnie do tej dobrej nocy. Wskrzesili „Star Treka”, wskrzesili Bobę Fetta, czemu mieliby pozwolić, by „Knighmare” odszedł w zapomnienie? Chwilę to trwało, bo i zadanie nie było łatwe. Potrzebny był czas, by pokolenie wychowane na Knigthmare dorosło i wzięło sprawy
varia w swoje ręce – a dokładnie w ręce Paula Flannery’ego i jego przyjaciół, którzy wpadli na pomysł ożywienia „Knightmare” w nowym, teatralnym wydaniu. Puste pomieszczenia studia, zamieniane telewizyjnymi sztuczkami w magiczne lochy, zastąpiła scena z dekoracjami oraz imponujące kukły; miejsce Myatta jako Treguarda zajął sam Flannery, natomiast publiczność stanowiły już nie dzieci, ale inni nostalgicznie nastrojeni dorośli. Od premiery w 2013 roku „Knightmare Live” okazał się sporym sukcesem. W zeszłym roku wyruszył w trasę po Zjednoczonym Królestwie i wygląda na to, że będzie trwał w najlepsze również w tym roku, a może i w kolejnych. Wraz z powtórkami w telewizji i sukcesem nowego teatralnego przedsięwzięcia, zainteresowanie „Knightmare” odżyło i zdjęty z anteny przed dwudziestu laty program przeżywa teraz renesans popularności. Wygrywa w licznych plebiscytach na najlepszy program dla dzieci i młodzieży, często pokonując pozornie znacznie lepiej znane tytuły takie jak „Kacze Opowieści” czy „Zwariowane Melodie”. David Rowe wydał książkę „The Art of Knightmare”, w której oprócz jego słynnych grafik znajdują się liczne szkice i opisy twórczego procesu przy pracy nad kultowymi lokacjami. W Norwich odbył się nawet w ubiegłym roku cały konwent poświęcony wyłącznie „Knightmare”, z udziałem twórców i aktorów. Ukoronowaniem tego wszystkiego był zupełnie nowy odcinek „Knightmare”, stworzony przez Tima Childa z udziałem Hugo Myatta i kilku innych członków dawnej ekipy w ramach akcji Geek Week dla serwisu YouTube. Lata minęły, Treguard posiwiał, ale formuła „Knightmare” nadal sprawdza się jako przepis na dobrą zabawę. Czy jest szansa na to, że program powróci do telewizji z nowymi odcinkami? Kino i telewizja sięgają teraz bardzo chętnie po sprawdzone, popularne marki, a „Knightmare” bez pomocy jakiejkolwiek machiny marketingowej zdaje się radzić sobie znakomicie. Może zatem szansa istnieje. Tymczasem, dzięki dobrodziejstwu Internetu, możecie nacieszyć się istniejącymi ośmioma seriami przygód i niebezpieczeństw. I pamiętajcie – to tylko gra. Prawda?
11 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
wywiad
Wywiad z Terri Tatchell
Chappie: futurystyczny Pinokio
O filmach „Chappie” i „Dystrykt 9”, a także o marzeniu o zrealizowaniu młodzieżowego odpowiednika „Gry o tron”, opowiada nam nominowana do Oscara scenarzystka Terri Tatchell. Michał Hernes: Wspólnie z mężem, Neilem Blomkampem, napisaliście scenariusze do dwóch jego filmów – „Dystryktu 9” i „Chappie”. Nie kusi cię, żeby zająć się reżyserią? Terri Tatchell: Chodzi mi to po głowie, ale mam szesnastoletnią córkę i dopóki nie dorośnie, nie ma mowy, bym zaangażowała się w reżyserię. MH: Czy mimo wszystko masz miejsce, w którym możesz skoncentrować się na pisaniu? TT: Owszem, ale nie należę do osób, które przyzwyczajają się do konkretnych miejsc. Lubię, gdy wszędzie jest mnie pełno. Mam dwa biura – jedno w domu, a drugie w miejscu bez dostępu do Internetu. Wenę odnajduję w mało wygodnych miejscach, na przykład w samochodzie i kawiarni. Mogę pisać wszędzie. MH: Lubisz literaturę SF i fantasy? TT: W młodości nie czytałam klasyki science fiction, choć pociągały mnie książki sugerujące, że w naszym świecie kryje się coś wykraczającego poza naszą wiedzę.
Do świata fantastyki naukowej weszłam dość późno, zaczynając od oglądania filmów. Jednym z moich ulubionych jest „Dwanaście małp”. Uwielbiam też filmy SF pochodzące z lat 80. MH: W świecie fantastyki jesteś kimś obcym, trochę outsiderką. TT: To dla mnie ekscytujące. Przez analogię, dopiero pięć lat temu odkryłam, że kocham oliwki, a teraz nie mogę bez nich żyć. Nie uważam, by brak znajomości klasyków SF przeszkadzał mi w pisaniu. Wręcz przeciwnie, nie muszę się zastanawiać, czy mój pomysł jest powtórzeniem czegoś, co już zostało napisane. MH: Świeże spojrzenie widać w „Dystrykcie 9”. TT: W czasie pisania scenariusza do tego filmu przeczytałam dużo książek o II wojnie światowej, o opresji i o więźniach jenieckich obozów. To dla mnie bardziej opowieść o tematyce wojennej, niż science fiction. MH: Pracowałaś też nad scenariuszami ekranizacji trylogii „Trylle” Amandy Hocking, w której fantastyka spotyka się z romansem. TT: Przeczytałam te książki kilka lat temu, kiedy się ukazały. Pomyślałam sobie, że są materiałem na wspaniały film. Ludzie z wytwórni Media Right Capital, która wyprodukowała „Elizjum” i „Chappie”, dali mi zielone światło na pisanie scenariusza. Gdy skończyłam go pisać, usłyszałam, że producenci są zmęczeni filmami utrzymanymi w klimacie „Zmierzchu”. Dla mnie ta historia to bardziej „Gra o tron” dla nastolatków, z odrobiną sił nadprzyrodzonych. Zaproponowałam więc wytwórni MRC, że możemy zrobić z tego serial telewizyjny. Zgodzili się i dali mi zgodę na napisanie scenariusza pilotażowego odcinka. Sprawa wciąż jest otwarta. MH: Twoja córka preferuje podobne klimaty? TT: Oglądamy wspólnie sporo filmów i seriali. Przez ostatnich pięć lat jestem
12 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
bardzo w temacie produkcji powstających z myślą o nastolatkach. Muszę się jednak śpieszyć, bo córka niedługo dorośnie. Ostatnio wciągnęłyśmy się w serial „Friday Night Lights”, który opowiada o futbolu amerykańskim. Nie wiem nic o tym sporcie, ale dzięki serialowi sporo się o nim dowiaduję. Moja córka nie przepada za fantastyką, ale gdy obejrzała „Dystrykt 9”, wyznała, że to najlepszy film, jaki kiedykolwiek widziała. Była ciekawa, co wydarzy się dalej. Moim zdaniem w telewizji brakuje dobrej fantastyki dla nastolatków. MH: Podejmiesz wyznanie? TT: To nie jest głupi pomysł. Póki co, ekscytuję się na myśl o premierze „Chappie”. Mam nadzieje, że film spodoba się widzom. Przez ostatni rok koncentrowałam się na pracy w restauracji, którą otworzyłam. Nie miałam czasu na pisanie, ale teraz chcę do tego wrócić. Po głowie chodzą mi różne pomysły na filmy, seriale i książki. MH: Jaka była inspiracja do powstania tak uroczej postaci jak Chappie? TT: Neil nie byłby zachwycony tym, co teraz powiem, ale ten robot bardzo kojarzy mi się z Pinokiem. Sharlto Copley, który się w niego wcielił, jest niesamowity. Wniósł w tę postać dużo życia; więcej niż mogłabym sobie wyobrazić. Co prawda aktora nie widać na ekranie, ale bez niego to by nie było to samo. MH: Skąd wziął się pomysł na ten film? TT: Wpadł na niego Neil. Co chwila podrzuca mi jakąś myśl. W czasie pisania scenariusza czułam się, jakbym adaptowała książkę, która pochodziła z mózgu mojego męża. Neil tworzy w wyobraźni średnio dziesięć filmów dziennie. Chociażby „Obcego” – to była luźna myśl i luźne szkice, które postanowił upublicznić. Kocham wszystkie jego pomysły i tak samo było z „Chappie’em”. Być może pokochałam
wywiad Teri Tatchell i Neil Blomkamp
książek. Wyjątkiem są powieści Jamesa Clavella i Harper Lee, o których przed chwilą wspomniałam, oraz „Hobbit”. MH: Czy któraś z tych książek wpłynęła na ciebie mocniej bądź zmieniła ciebie? TT: Nie tyle mnie zmieniły, co otworzyły moją wyobraźnie. Były przepustką poza świat moich ówczesnych przeżyć.
Fot. Stephanie Blomkamp
MH: Zapytałem o to, bo spotkałem się z opiniami, że „Dystrykt 9” to bardzo ważny film dla wielu osób.
ten projekt, bo uwielbiam opowieści dla dzieci. Jednocześnie ten film zaludnia mnóstwo ciekawych bohaterów i każdy jest dla mnie wyjątkowy. MH: „Chappie” to miejscami smutna opowieść. TT: A zarazem bardzo zabawna. Zwłaszcza środkowa część tego filmu. Kryje się w nim dużo emocji i uczuć. MH: Opowiada też o walce. TT: Neil nie zgodziłby się ze mną, ale dla mnie ten film to spojrzenie na przemoc – na to, jak determinuje ludzi i jak się w nich rodzi. Kiedy piszę, trzymam się swojej wizji. MH: Twój mąż wygląda jak stereotypowy geek. Jak się dogadujecie? TT: Świetnie, zarówno w pisaniu, jak i w małżeństwie. Przeciwieństwa się przyciągają. MH: Kto jest szefem w czasie pisania scenariuszy? TT: Neil, bo to on jest reżyserem. Czasem doprowadza mnie do wściekłości, ale ma bardzo dobry instynkt. Skończyłam szkołę dla scenarzystów, przeczytałam mnóstwo książek na ten temat i dogłębnie analizuję filmy, podczas gdy Neil kieruje się instynktem. To dobra droga. Sama powinnam częściej ufać swoim przeczuciom. Gdy się spieramy, często walczę i czasem wygrywam. Mąż nie chciał, żeby w „Dystrykcie 9” pojawił się mały kosmita. Nie odpuściłam i wywalczyłam go. MH: Czemu go nie chciał?
TT: Z przyczyn czysto prozaicznych: zbudowanie jego modelu byłoby zbyt drogie. Upierałam się, że musimy go zatrzymać, nawet kosztem ograniczenia ilości eksplozji. Po premierze filmu okazało się, że kobiety pokochały tego malca. MH: Nad „Dystryktem 9” pracowaliście pod okiem samego Petera Jacksona i jego żony. TT: Bardzo się obawiałam współpracy z nimi, ale byli mili i podchodzili do naszych pomysłów entuzjastycznie. Mocno wspierali nas, czyli młode talenty, które niczego jeszcze wtedy nie dokonały. Po kilku dniach poczułam swobodę twórczą. Przebywałam z wielkimi osobistościami, które nie krytykowały naszych pomysłów. Mało tego, Peter Jackson bardzo bronił „Dystryktu 9”. Nie było testów fokusowych z udziałem widowni, a studio nie obejrzało filmu, zanim nie został ukończony. Wyszedł z tego dokładnie taki film, jaki Neil chciał zrealizować. MH: Nie tęsknicie za Nową Zelandią? TT: Bardzo. Neil chciałby wynająć Park Road Post, czyli studio należące do Petera Jacksona. Wystarczyłoby, gdybyśmy zrobili tam dźwięk do filmu, ale zawsze było zajęte ze względu na „Hobbita”, albo inny filmowy projekt. Kto wie, może teraz wreszcie się to zmieni. MH: Powróćmy do twoich ulubionych książek z czasów dzieciństwa. TT: Kochałam „Króla szczurów” i „Zabić drozda”. Jak już mówiłam, uwielbiam historie o opresji. W dzieciństwie bardzo dużo czytałam. Sięgałam po wszystko, co wpadło mi w ręce. Przeważnie nie wracałam jednak do wcześniej przeczytanych
TT: To największy komplement, jaki można otrzymać. Z tego samego powodu chciałabym pisać książki dla dzieci, dając im coś, co pobudzi ich wyobraźnię. MH: Nie obawiasz się, że współpracując ze swoim mężem, jesteś skazana na fantastykę? TT: Córka powtarza mi, żebym zaczęła kręcić własne filmy. Czas najwyższy zrobić coś z innym reżyserem, albo wyreżyserować film samodzielnie. Mój następny projekt będzie ascetyczny i cichy. Chciałabym też napisać scenariusz, który wyreżyserowałby Ridley Scott. Niekoniecznie fantastykę. Może coś w klimacie „Thelmy i Louise”? Z mężem chętnie zrobiłabym film wojenny. Neil bardzo interesuje się I wojną światową. MH: Jak wyobrażasz sobie kosmitów? TT: Mąż zaprezentował mi niedawno oprogramowanie, które pokazuje wszystkie galaktyki i planety, od Ziemi począwszy. W czasie jego oglądania rozmyślałam nad tym, jak głupio byłoby, gdybyśmy byli sami we wszechświecie. Wierzę, że gdzieś tam istnieje życie. MH: Czy kosmici wyglądają jak w „Dystrykcie 9”? TT: Mam nadzieje, że nie. Wyobrażam sobie, że mogą przybierać dowolne kształty. Wiele zależy od planety, którą zamieszkują. Może być na przykład pełna wody. MH: Obawiasz się sztucznej inteligencji? TT: Nie, nawet jeśli będzie nas przewyższała wiedzą i możliwościami. To ważne pytanie. W ostatnich miesiącach sporo o tym myślałam, bo „Chappie” opowiada o ewolucji. Jestem wieczną i nieuleczalną optymistką. Moje spojrzenie na sztuczną inteligencję jest pozytywne, co widać w najnowszym filmie mojego męża..
13 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
książki
FANTASTYCZNY ŚWIAT
-FILIPINY Marek Grzywacz
Położone na tysiącach wysp Filipiny to kraj, w którym z nowymi prądami zderza się bogactwo lokalnych tradycji. Tamtejsza fantastyka stara się jednak docierać przede wszystkim na Zachód.
N
a literacki obraz Filipin wpływa mnogość języków (około ośmiu głównych, a łącznie od 150 do 170). Prym wiedzie język najliczniejszej grupy etnicznej, tagalski (tagalog), który w zestandaryzowanej wersji filipino pełni rolę urzędowego. Pisarze równie chętnie, jeśli nie chętniej, tworzą jednak po hiszpańsku (Filipiny były kolonią Hiszpanii w latach 1565-1898) oraz w angielskim będącym dziś także drugim językiem urzędowym (a spopularyzowanym podczas kontroli USA nad wyspami w latach 1898-1946). Zewnętrzne wpływy kulturowe historycznie nadchodziły z całej Azji i z Zachodu, ale obecnie największe znaczenie mają te XX-wieczne. Oprócz popkultury amerykańskiej, na Filipiny oddziałuje także japońska, którą młodsze pokolenia są żywo
zainteresowane. Chociaż Filipiny stanowiły żyzny grunt pod rozwój fantastyki, do niedawna w literackiej formie pojawiało jej się zadziwiająco mało.
Na marginesie literackich dziejów Jak napisał filipiński pisarz Victor Fernando R. Ocampo w kompleksowym artykule o historii fantastyki z tego kraju: Filipiny […] były pierwszym państwem Azji Południowowschodniej, które dorobiło się tradycji literackiej science fiction. Jednak doprecyzował też, że nie wie o tym większość filipińskich czytelników. I rzeczywiście, historia wczesnej prozy SF z Filipin to dzieje utworów nie docierających do szerokiej publiki, acz interesujących, bo w odróżnieniu od wielu regionów postkolonialnych, SF nie zaczęła się tu od inspiracji Verne’em. Wczesne fantastyczne próby literackie z Filipin zapożyczały z tradycji gotyckiej – „Frankensteina” czy „Dr Jekylla i pana Hyde’a”. Taka jest właśnie nowelka „Doktor Satan”, wydana przez pisarza Mateo Cruza Cornelio w 1945 roku. To pionierskie dzieło w języku tagalskim opowiadało o naukowcu szukającym leku dla umierającej matki. Owocem jego badań stało się serum nieśmiertelności, którym wskrzesił samobójcę. Wypróbował je na sobie, co skończyło się rzecz jasna tragiczne: dosłownie zmienił się w diabła. Druga utrzymana w podobnym klimacie pozycja ukazała się w 1959 roku. Jej
Dean Francis Alfar, dramatopisarz, prozaik i redaktor z Manili, najbardziej rozpoznawalny filipiński fantasta.
14 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
autorem był scenarzysta filmowy i komiksowy, aktor i uznany reżyser Nemesio E. Caravana. Trzy lata wcześniej Caravana stworzył scenariusz pierwszego filipińskiego filmu SF – „Exzur” w reżyserii Teodorico C. Santosa. Powieść „Serce Matyldy” („Ang Puso ni Matilde”) ukazała się w odcinkach w tagalskim magazynie „Aliwan”. Traktowała o chirurgu, który dokonał (wówczas nieosiągalnej) transplantacji serca na swojej żonie, ratując ją po zawale. Wróciła do zdrowia, lecz szybko zaczęła nabierać zwierzęcych odruchów. A to dlatego, że lekarz pobrał serce od… swojego buldoga. Powieść tę da się wpisać w nurt pulp, zakorzeniony na Filipinach przez Amerykanów. Najważniejszą spuścizną jego epoki, żywotną do dziś mimo kryzysu wydawniczego, jest filipińska sztuka komiksowa – zwłaszcza opowieści o superbohaterach. Na tym polu zyskało popularność wielu twórców, np. Mars Ravelo, ojciec superheroiny Darny. Fantastyka japońska dotarła na Filipiny za reżimu prezydenta Ferdinanda Marcosa (1965-86), w postaci serii anime z udziałem nieodzownych wielkich robotów, pokazywanych pod koniec lat 70. przez nierządową stację GMA Channel 7. Popularność jednej z nich, „Voltes-V”, przyczyniła się do… zakazu emisji tego typu produkcji w 1979 roku. Oficjalną przyczyną był nadmiar przemocy, lecz plotkowano o strachu Marcosa przed wątkiem rebelii przeciw tyranii. W latach 80. anime znów zaczęło przebijać się na wizję, ale boomu na Filipinach doczekało się dopiero na
książki
przełomie tysiącleci. Lekka SF była za Marcosa obecna w popkulturze – ale brakowało jej literackich przejawów. Z jakich przyczyn? Winne temu było postępujące od końca II wojny światowej dążenie ku realizmowi w głównym nurcie tamtejszej literatury. Wzmocniła to dyktatura Marcosa, która spowodowała, że twórcy zwrócili się ku tematyce społecznej i krytyce reżimu. Wpływowym nurtem stał się tzw. realizm społeczny (social realism – nie mylić z socrealizmem, choć jest on w znacznej mierze lewicowy), skupiony na wiernym oddawaniu życia niższych klas. To przyczyniło się do wyparcia „nierealistycznej” twórczości do niszy. Znamiennym jest fakt, że jedyną chwaloną przez krytykę publikacją SF z czasów Marcosa jest anglojęzyczne opowiadanie „Apollo Centennial” Gregorio C. Brillantesa. Akcja utworu rozgrywa się w 2069 roku. Ubogi chłop postanawia wybrać się z synami na wystawę będącą uczczeniem setnej rocznicy misji Apollo 11. Bohaterowie podróżują przez filipińską prowincję targaną starciami rebelii z wojskami post-marcosowskiej dyktatury i wyjałowioną kulturowo (m.in. przez zwalczanie języków regionalnych na rzecz mowy „narodowej” – Tagilocan). Poza pojedynczymi przypadkami, literatura SF pozostawała w cieniu. Środowisko zaczęło się rozwijać dopiero w 2000 roku. Przełomem było wzbogacenie prestiżowej nagrody Don Carlos Palanca Memorial Awards for Literature o kategorię
„proza futurystyczna”. Choć jej niedoprecyzowany charakter budził kontrowersje – bo doprowadzał do uwzględniania utworów tylko lekko fantastycznych lub z nurtu realizmu magicznego – zmobilizowała nowe pokolenie autorów.
Popularni i kosmopolityczni Współczesna literatura SF z Filipin ma już utrwaloną specyfikę. Przede wszystkim jest w przeważającej mierze anglojęzyczna. Po drugie, fantaści filipińscy pisują głównie opowiadania; powieści znajdują się w mniejszości. Po trzecie, propagatorzy starają się, by zauważono ją na świecie, w ojczyźnie pielęgnując raczej niszę. Najbardziej rozpoznawalnym filipińskim fantastą jest dramatopisarz, prozaik i redaktor z Manili, Dean Francis Alfar. Także najbardziej uhonorowanym, bo otrzymał już aż 10 nagród Palanci. Większość za sztuki, ale w kategorii prozy futurystycznej zwyciężył w 2004 roku opowiadaniem SF „Hollow Girl: A Romance”. Od tego czasu wydał dwa zbiory krótkich form fantastycznych (często nawiązujących do lokalnej mitologii): „The Kite of Stars” z 2007 roku oraz „How to Traverse Terra Incognita” z 2012 roku. Największy zaszczyt, nagrodę Palanca za powieść roku, zyskał w 2007 dzięki „Salamance” – utrzymanej w konwencji realizmu magicznego historii o człowieku, który uciekł z innym mężczyzną od mieszkającej w domu ze szkła żony, a później postanowił wrócić z USA na Filipiny,
by odzyskać jej miłość. Poza krajem zyskał większe uznanie jako pisarz stricte fantastyczny, publikując w popularnych magazynach SF i w antologiach takich jak „Apex Book of World SF”, 2 i 3 edycja „Exotic Gothic” czy „The Year's Best Fantasy & Horror”. Swą rozpoznawalność Alfar wykorzystuje do promocji ojczystej fantastyki jako bloger i publicysta, jak również redaktor dorocznej antologii „Philippine Speculative Fiction” oraz innych zbiorów, w tym poświęconych fantasy i horrorowi YA. Jego żona, Nikki Alfar, także jest nagradzaną pisarką fantastyki (głównie młodzieżowej) – wydała m.in. dwa zbiorki opowiadań, „Now, Then and Elsewhen” oraz „WonderLust”. Współredagowała także kilka edycji „Philippine Speculative Fiction”. Jeszcze aktywniejszym promotorem filipińskiej fantastyki jest Charles A. Tan, szanowany członek światowej społeczności SF. Uznanie zdobył przede wszystkim jako redaktor nagradzanego bloga World SF (2009-2013); udzielał się także w nagrodzonym Hugo fanzinie „SF Signal”, „Fantasy Magazine” oraz na portalach nagród Nebula i Shirley Jackson Award. W 2009 roku wygrał zresztą fandomową nagrodę Jeffa i Ann VanderMeer, Last Drink Bird Head Award, za międzynarodowy aktywizm. Rodzimą SF promuje licznymi artykułami czy wywiadami, a także na swoim trzykrotnie nominowanym do World Fantasy Award blogu Bibliophile Stalker oraz jako redaktor. Pracował nad trzema dużymi antologiami: dostępnymi w Internecie „Philippine Speculative Fiction Sampler” i „The Best Philippine Speculative Fiction 2009” oraz wydaną przez Lethe Press „Lauriat: A Filipino-Chinese Speculative Fiction Anthology”, koprodukcję z udziałem autorów z Chin. Jego własne opowiadania publikowano też w „Apex Magazine”, „Apex Book of World SF 2” oraz kilku innych zachodnich i filipińskich antologiach. Trzecią postacią z Filipin z powodzeniem działającą na niwie światowej fantastyki jest Rochita Loenen-Ruiz, obecnie rezydująca w Holandii, ale mocno związaną z ojczyzną. Rochita uczestniczyła w kilku renomowanych warsztatach pisarskich, w tym w Clarion West
15 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
książki
Khavn Nicolas De La Cruz, popularny na Filipinach pisarz związany z fantastyką.
– jako pierwsza uczestniczka z Filipin w historii przystąpiła do kursu w 2009 i otrzymała stypendium Octavii Butler. Jej pierwszą dużą publikacją było opowiadanie „The Worldeaters” wybrane w 2008 roku do magazynu „Weird Tales” przez ówczesną redaktor naczelną, Ann VanderMeer. Odtąd jej teksty ukazywały się m.in. w „Fantasy Magazine”, „Apex Magazine” czy „Clarkesworld”, a także w licznych antologiach filipińskiego SF i fantastyki świata oraz w „The Mammoth Book of SF by Women”. Ruiz specjalizuje się w łączeniu futurystycznych wizji z mitologią i motywami literackimi pochodzącymi z jej rodzinnego kraju. Jest także aktywną publicystką – warto zwrócić uwagę na jej cykl felietonów dla magazynu „Strange Horizons” o tożsamości, rasie i rdzennych kulturach w prozie SF. Jeśli chodzi o pisarzy związanych z fantastyką popularnych bardziej na Filipinach, należy wymienić dwa nazwiska. Khavn Nicolas De La Cruz poza ojczyzną znany jest jako reżyser-eksperymentator; na Filipinach równą wagę przykłada się do je-
go poezji. Pisuje także postmodernistyczne krótkie formy prozatorskie, których część zebrano w tomie „Ultraviolins”. Niektóre są lekko fantastyczne, jak „Rodzina, która żywiła się glebą” („Ang Pamilyang Kumakain ng Lupa”), która ukazała się też w samplerze Charlesa Tana. Khavn zrealizował na jej podstawie film. Druga z tych osobistości to cieszącą się popularnością dziennikarka i orędowniczka minimalistycznego stylu życia Yvette Tan. Co prawda pisuje najczęściej horror, ale była jedną z pierwszych przedstawicieli prozy gatunkowej, którym udało się zwrócić uwagę szerszej publiki. W tekstach przedstawia nowoczesne spojrzenia na potwory z folkloru wysp czy miejskie legendy Manili. Część jej nagradzanych tekstów znalazła się w zbiorze „Waking the Dead” z 2009 roku.
Nowe pomysły na ekspansję Fantastyka z powodzeniem egzystuje w filipińskich mediach. Obok komiksu i mnóstwa japońskiej popkultury, przewija się od czasu do czasu w filmie (po-
DO POCZYTANIA – FILIPIŃSKA FANTASTYKA W SIECI Gregorio C. Brillantes – „Apollo Centennial” http://pl.scribd.com/doc/48689541/The-Apollo-Centennial-Gregorio-Brillantes#scribd Dean Francis Alfar – „Hollow Girl: A Romance” http://deanalfar.blogspot.com/2005/12/archived-fiction-hollow-girl-romance.html Nikki Alfar – „The Mechanism of Moving Forward” http://interfictions.com/the-mechanism-of-moving-forward-nikki-alfar/ Charles A. Tan – „A Retrospective on Diseases for Sale” http://www.annatambour.net/CharlesTan-DiseasesforSale.htm Rochita Loenen-Ruiz – „Of Alternate Aventures and Memory” http://clarkesworldmagazine.com/loenen-ruiz_12_13/ Yvette Tan – „Seek Ye Whore” http://rogue.ph/features/seekyewhore Kristin Mandigma – „Excerpt from a Letter by a Social-realist Aswang” http://clarkesworldmagazine.com/mandigma_10_07/ „Philippine Speculative Fiction Sampler” http://philippinespeculativefiction.com/ „Philippine Genre Stories” http://www.philippinegenrestories.com/ Victor Fernando R. Ocampo – „A Short and Incomplete History of Philippine Science Fiction” (artykuł) http://victorfernandorocampo.wordpress.com/2014/05/05/a-short-and-incomplete-history-ofphilippine-science-fiction/
16 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
pularny jest zwłaszcza kinowy horror, jak w całym regionie), a w telewizji pokazuje się sporo seriali z gatunku fantaserye / tefantasya – połączenia opery mydlanej z lekką fantastyką i estetyką podobną do japońskiego tokustasu w typie „Super Sentai”. Literatura jest jednak mniej dostrzegalna, niż inne przejawy fantastyki. Nawet konwenty, takie jak odbywający się w Manili NexCon, poświęcają jej relatywnie mało uwagi. Nie znaczy to, że została całkowicie zmarginalizowana. Jedno z najstarszych czasopism na wyspach, „Philippine Free Press”, regularnie publikuje opowiadania gatunkowe i uhonorowało paru fantastów swą doroczną nagrodą literacką. Także wydawnictwo Uniwersytetu Filipińskiego publikuje wybory tekstów indywidualnych autorów, jak i antologie SF, w tym choćby pozycję pod redakcją Alfara, „The Best of the Philippine Speculative Fiction: 20052010”. Mimo to, bardziej obiecujące dla rozwoju sceny wydają się wewnątrzśrodowiskowe inicjatywy. Jedną z nich jest blog literacki Philippine Genre Stories, publikujący teksty najlepszych autorów filipińskiego SF, ale otwarty także na debiutantów. Prowadzi go młody pisarz, Kenneth Yu, mający na koncie redaktorską współpracę z Alfarem przy antologii młodzieżowego horroru. Warte uwagi jest także wydawnictwo Rocket Kapre, które opublikowało charytatywną antologię na rzecz ofiar tajfunu Yolanda oraz wybór tekstów nawiązujących do lokalnych mitów, „Alternative Alamat”. Wypuszcza także kwartalnik „Usok”. Pojawiały się również kluby propagujące fantastykę, jak fandomowy The New Worlds Alliance czy poświęcony promocji czytelnictwa Read or Die (zawiesił już działalność). Z tego drugiego wywodzi się m.in. autorka Kristin Mandigma, której „Excerpt from a Letter by a Social-realist Aswang” – tyrada upiora z rodzimego folkloru krytykującego SF – została uznana przez czytelników „Clarkesworld” za jeden z najlepszych tekstów opublikowanych w magazynie w 2007 roku.
17
proza polska Nowa Fantastyka 03/2015
Wojna Vasyla Kavalenko Szymon Stoczek
D
rugi dzień zawieszenia broni miał zapach benzyny i kwitnących na poboczu bzów. Jeep jechał wolniej, niż zezwalały na to powyginane znaki. Koła podskakiwały na popękanym asfalcie, a promienie leniwego słońca ślizgały się po masce, wypalały cienie z wyjałowionych wzgórz. Górujące w oddali blokowiska otaczały chmary stalowych chrząszczy obłożonych białymi jęzorami potarganych prześcieradeł – wątłe gwarancje zawieszenia broni w każdej chwili mógł porwać wiatr. Vasyl złapał chwiejący się kij prowizorycznego sztandaru, wciśnięty byle jak między leżące na pace samochodu skrzynie z prowiantem. Biała szmata załopotała niespokojnie. Ujął kij całą dłonią i z pomocą butów przyblokował pudłami trzon. Zarumienił się, podchwyciwszy pobłażliwe uśmiechy czwórki towarzyszących mu żołnierzy. Odstawał od nich zarazem strojem, jak i dosyć mizerną posturą ciała, nie wspominając o braku jakiejkolwiek broni. Z zakłopotaniem wbił wzrok w dudniącą ponad kołami stalową podłogę. Prawie pożałował, że zgodził się na propozycję podwózki wojskowych. Może lepiej byłoby poczekać na szpitalny konwój z wybrzeża i spokojnie, w towarzystwie zabandażowanych twarzy, powlec się do domu. Spojrzał na Darynę. Duże oczy siedmiolatki miały barwę zmąconej morskiej wody, a różowe policzki były koloru chłodzących się dział. – Te są większe niż u nas. – Protezą prawej ręki dziewczynka wskazała na horyzont, gdzie dwulufowy potwór rozstawił się na pajęczych nogach obok pustej stacji benzynowej. – Nic nam nie zrobi – uspokoił ją Vasyl, choć sam nigdy przedtem nie widział takiej maszyny. Przeciwpancerna czy przeciwlotnicza? Bolesna gula stanęła mu w gardle. Zawieszenie broni. Zmełł w ustach przekleństwo. – Już nie są groźni? – zapytała dziewczynka niewinnym tonem. Nie lubił sugestii spokoju w jej głosie, cichej próby wymuszenia, że tak naprawdę „wszystko jest okej” i może być tylko lepiej. – To chwilowe. Mówiłem ci – odparł oschle, byle zdusić w zarodku pokłady natrętnej ciekawości dziewczynki. Daryna mogłaby obdarzyć nimi tuzin dzieci, a i tak byłaby jeszcze w stanie porządnie zatrząść niejednym autorytetem. Jej dociekliwość imponowała, ale potrafiła także przywołać na język kilka słów raczej nieprzeznaczonych dla siedmiolatki. Podrapała się po głowie, odsłaniając spod czarnych pasemek pochyłe blizny biegnące wzdłuż czoła. Przypadkiem zamachnęła się protezą ręki. Bywało, że w chwilach strachu częściowo traciła nad nią kontrolę. – Skoro to pokój, czemu się poddajemy, tato? Mówiłeś, że jak są białe flagi, to się ktoś poddaje – odparła z urazą ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
i zaplotła ręce na piersi. Jak każdy dzieciak, lubiła czasem udawać obrażoną, chociaż Vasyl podejrzewał, że za infantylną grą stało coś jeszcze. Wojenna trauma, ból, strata ręki. Daryna radziła sobie z tym na swój własny sposób. Zmarszczył ciężko brwi, przez moment tępo spoglądał w niebo. Polityczne gry Patronów były zbyt skomplikowane, aby dziecko mogło się w nich rozeznać. Nawet on miał z tym problem. – Poddajemy się… tak jakby pokojowi. Ta wojna trwa za długo – odparł z zakłopotaniem. – Patroni, ten ich wielki statek, jaki widziałaś w telewizji, oni tam rozmawiają o warunkach pokoju. Daryna spuściła nos na kwintę, a w kąciku oka pojawiła się łza. – Czyli przegraliśmy? – spytała niepewnie. – Nie – zaprzeczył Vasyl. Niepokoiła go jej emocjonalna chwiejność. Z roku na rok było z tym coraz gorzej. – Więc będzie jak dawniej, Patroni są po naszej stronie? – dopytywała się z nadzieją. Przytaknął. Choć nie miał pojęcia. – Nikt nam nic nie zrobi. – Objął siedmiolatkę ramieniem, przytulił do siebie. Daryna umilkła, zerknęła na poważne twarze milczących wojskowych, najwyraźniej nie wierzących w chwilowe zawieszenie broni. Ich czarne karabiny zdawały się chłonąć każdy promień wymykającego się zza chmur słońca. Ogniste refleksy zatańczyły na wyjętych z kieszeni munduru półokrągłych szkłach najeżonych elektroniką. Vasyl ściągnął brwi. Od lat nie widział, aby ktokolwiek z żołnierzy używał takich okularów. Ich właściciel uśmiechnął się półgębkiem i przetarł szkła chusteczką. Sympatyczna, jasna twarz zupełnie nie wpisywała się w lansowany wizerunek twardego żołnierza. – Byłem korespondentem, jak to się jeszcze opłacało – powiedział nieznajomy i poczęstował Vasyla papierosem. Ten przyjął jednego i schował na później. Daryna nie lubiła, kiedy palił. Zapamiętała jakąś agresywną kampanię nikotynową z okresu, kiedy mieli jeszcze wolny dostęp do mediów, i od tego czasu straszyła go rakiem. – Transmitowałem dla Patronów rok. Potem, jak poszły blokady na transfer, nie było gdzie puszczać. Poza tym na froncie lepsze ujęcia robiły drony. Dronom zresztą nie trzeba płacić, a Patronat dba o cywilów na polu bitwy. Cholerni Obcy wpieprzą się do każdej wojny – dodał żołnierz z wyrzutem. Przesunął placem wzdłuż oprawki. Szkła zajarzyły się na fioletowo i zgasły, wyświetlając symbol rozładowanej baterii – A pan stąd? – Mieszkam w Deriańsku. Byłem z córką w Swihradzie. Na badaniach – odparł Vasyl, ostrożnie wypowiadając słowa.
Szymon Stoczek
Marcin Kułakowski
18
Z reguły źle znosił lawinę współczucia płynącą pod jego adresem. Okaleczeni dyvińscy żołnierze to w jednostkach nie pierwszyzna, co innego jednak zwykli cywile przebywający z dala od frontu. Ofiary dzikiej partyzantki, pikniku na polu minowym – takich to traktowano zwykle jak chodzące wentyle ludzkich uczuć, dzięki którym wojskowi mogli sprawdzić sprawność ośrodków empatii i przy okazji nakręcić się na wroga. Zjechali z głównej drogi. Zostawili za sobą prężący się szkielet zwalonego mostu. Żwirowaną aleję po obu stronach wzgórz otaczały nagie kikuty drzew i pola uprawne, gdzie główki kapusty konkurowały o miejsce z poszyciem zestrzelonego satelity. – A pan? – Vasyl spróbował skierować rozmowę na mniej niepewny teren. – Trzecia dywizja pancerna. Walczyliśmy o Nowy Sudjak, kiedy jeszcze było o co walczyć. Jak przyszły mechy, wycofali nas aż pod zalew Wolumiecki. Pogrom, kompletny pogrom. – Splunął, zerkając czujnie ku Darynie. – Musi pan ich nienawidzić. Coś takiego zrobić dziecku, skur… – umilkł, sondowany przez niebieskie oczy dziewczynki, i nagle uśmiechnął się w ten zabójczy sposób, po którym dzieci zwykle dostają cukierki. – Dla ciebie też coś mam. Z udawanym ociąganiem wyciągnął z portfela spinkę w kształcie motyla. Skrzydła pokrywały mozaika wielobarwnych układów scalonych. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Dziewczynka nie przyjęła daru od razu. Wyczekująco spojrzała ku ojcu. – Znalazłem to w Sudjaku. Nie sprawdzałem, co w środku. Pewnie zabawka, ale dobrze by to było rozkręcić dla pewności – wyjaśnił tymczasem były korespondent. Vasyl otaksował go wzrokiem. Różne rzeczy w elektronice mogły siedzieć. System namierzania, wirus. Przypuszczenia można mnożyć bez końca. I to samo odnośnie intencji darczyńcy. Gwałciciel? Tacy to się trafiali po obu stronach frontu. – Ma swoje zabawki, dziękuję – odparł najuprzejmiej, jak się dało. Nie miał nastroju, aby nadstawiać karku w interesach z szabrownikami. – Na pewno? Mam tego sporo. Chciałbym pomóc. Może to coś warte. – A może nie – uciął Vasyl. Mężczyzna nie nalegał, a Daryna chociaż ten raz poskromiła swoją dziecięcą ciekawość. Kierowca jeepa wysadził ich kwadrans później w starej części miasta. Oznaki toczącej się sto kilometrów dalej wojny były tu niemal niedostrzegalne. Ceglane, dwupiętrowe domostwa schodzące tarasami w stronę morza niosły w sobie urok mieściny z turystycznych pocztówek. Nieco inny nastrój panował bliżej portu, w spelunach dla żołnierzy na przepustkach. Kamery dźwigów towarowych i reflektory kutrów nieraz bywały świadkami lokalnych porachunków, czasem równie nieprzewidywalnych jak drgania linii frontu.
19
Wojna Vasyla Kavalenko Nowa Fantastyka 03/2015
Vasyl wziął Darynę za rękę. Śpiewała jakąś tandetną piosenkę zasłyszaną w samochodowym radiu. Umilkła, kiedy zatkał jej usta cukierkiem. Miał to opanowane – dwadzieścia minut spokoju, zanim znowu zacznie się przesłuchanie. Zniknęli w wąskim zaułku zarośniętym pnącym się po ścianach zielskiem, a następnie wyszli na plac otoczony z czterech stron fasadami zabitych na głucho kamienic. Zadbane do drugiego piętra mieszkania zajmowały biura organizacji charytatywnych i kilka enigmatycznych fundacji pomocowych, nastawionych raczej na własną samopomoc. Ludzie w skafandrach z naszywką oddziałów Patronatu wyjmowali skrzynie z zaparkowanych na uboczu żuków, inni rozdawali koce potrzebującym. Te same koce kilka przecznic dalej próbowano sprzedać najbardziej potrzebującym z nadmorskich osiedli, zbyt okaleczonym, aby się ruszać. – Jak sytuacja za miastem? – znajomy głos zatrzymał Vasyla w połowie placu. Wąsaty i promieniujący kaznodziejską troskliwością mężczyzna szedł w ich stronę sprężystym krokiem. Miał na sobie wąski fartuch lekarski z wyszytą na obu ramionach czarną gwiazdą. Vasyl uśmiechnął się kącikami ust. Kliment był jednym z tych, którzy nigdy nie kradli koców. Solidna marka, nie żaden łapiduch. Kiedy dawcy organów ćwiczyli strzelanie do butelek, on ze snajperską dokładnością operował rany i nosił samotnym matkom skrzynie z mlekiem. – Jest, jak mówią, spokojnie. A tutaj? – zapytał Vasyl. Kliment wzruszył ramionami. Mimo lekkości ruchów i nieco kobiecej zwinności mocno udzieliło mu się ciążenie wojny. Czasem radosny, to znowu ponury niczym pełnoetatowy grabarz, traktował „swoich” i Gestran ze sprawiedliwością, jakiej próżno było oczekiwać od jakiegokolwiek sądu polowego. – Trochę wojów na przepustce, więc trzeba uważać w porcie. Widziałem też dwóch przyjezdnych w mundurach Gestran. Kuzynów Pawletko. Ich ojciec miał sklep rybny. Pamiętasz? Pawletko mieszkali przedtem w Bernichowie. Jak się zaczęła wojna, zostali przymusowo wcieleni. Dwa lata w stalowych klitkach w obozie pracy. Jak gruchnęła wieść, że pokój, no to ich łaskawie puścili do domu. Inwalidzi, że aż przykro patrzeć – Kliment połknął dalszą część zdania. Przepraszająco skinął głową w stronę Daryny. – A jak jej ręka? – Nieźle, ale lepiej jej nie nadwyrężać. Szybko rośnie. Lekarz powiedział, że za rok, dwa trzeba będzie wymienić. Oby tylko było jak. Pielęgniarz przygryzł język. Oczy powędrowały w górę, jakby próbowały przebić się przez jednolity błękit. – Patroni właśnie nad tym debatują. Zniesienie embargo na osprzęt medyczny to jeden z punktów planu pokojowego. Jest też pomysł, by ponownie otworzyć pasmo, dać cywilom jeden megabajt przepustowości. To by oznaczało likwidację punktów transferu. Bylibyśmy o krok od powrotu do złotej ery informacyjnej niezależności. Vasyl zamyślił się. Mieszkańcy kraju od trzech lat nie posiadali wolnego dostępu do cyfrowych danych. Tylko odkodowane transmisje i nadawane po dwudziestej pokojowe serwisy propagandowe. Patroni liczyli chyba, że utrudniając komunikację, łatwiej uda im się zapanować nad niepokojaebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
mi w regionie, ale ich nadzieje okazały się złudne. Informacyjny paraliż nie zatrzymał wojny z prowincją Gestranią, a jedynie uczynił konflikt bardziej przypadkowym, kompletnie destabilizując lokalną gospodarkę. To, co zaczęło się jako pojedyncze ataki spragnionych autonomii bojowników, przybrało rozmiar chaotycznej wojny domowej, gdzie front był tylko wędrującym z lewej na prawo znacznikiem na nieaktualnych mapach. – Będą pewnie chcieli podzielić kraj. Gestrania na wschodzie, my na zachodzie. Oni oddadzą swe machiny wojenne, my złożymy naszą nieco bardziej prymitywną broń. – Kliment uśmiechnął się smutno – Nie sądzę, aby zaoferowali propozycję pokojową, którą będziemy mogli odrzucić. To ma być jak ultimatum. – Ale jest zawieszenie broni…? – wtrąciła zdezorientowana Daryna, połykając resztę cukierka. Vasyl westchnął, pochylił się. Jak jej wyjaśnić, żeby wreszcie dotarło? –To inna faza wojny. Konflikt nie kończy się, kiedy ktoś wywiesi białe flagi. To wciąż trwa… tam w środku. – Ale wcieleni w Gestranii piloci nie mają nic w środku – zaprotestowała gwałtownie – Mówiłeś, że są wypaleni, źli, że Ivan przeszedł na ich stronę. Vasyl poczuł nieprzyjemne ciepło na samą myśl o bracie. W mieście pachniało bzami i wcale nie zanosiło się na pokój. *** Ivan zaciągnął się do wojska dziesięć lat temu. Dwa tygodnie po tym, jak w ich domu zaczęły umierać biedronki. Odwiedzały ich co roku, chroniąc się przed zimnem, ale tamtego lata było na nie stanowczo za wcześnie. Inwazja rozpoczęła się od pojedynczych osobników, za którymi wkrótce przywędrowały większe grupki. Wieczorami owady wchodziły przez szpary w oknach, a rankiem umierały na rozgrzanym parapecie. Vasyl twierdził, że nie mogą wydostać się przez moskitierę na zewnątrz mieszkania, ale Ivan miał inną teorię. – W barze mówili, że ten gatunek zbzikował, bo nie pochodzi stąd. To jeden z tych cudacznych darów Patronów. Przywieźli je nam z kosmosu do walki z plagą mszyc. Fiksują z powodu żarówek z wschodnich fabryk. – Niemożliwe, żeby światło tak działało – zaprotestował Vasyl. Chociaż niewiele wiedział na temat biedronek, to i tak nie chciał pozwolić, aby to brat miał ostatnie słowo, zwłaszcza teraz. Hormonalne tango Ivana stopniowo zamieniło go w zarośniętego weterana ulicznych przepychanek. Do tego wojskowa kurtka, koledzy spod bloku. Wyraźny podział na „my” – „oni”. Brakowało tylko, żeby wyjmował z kieszeni nóż, ilekroć ktoś podważał jego zbudowaną na strachu szczeniacką pewność siebie. – Światło albo eksperymentalne gazy bojowe Gestran – uparł się Ivan nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Wschód robi się agresywny. Zawsze byli od nas inni, po cichu chcieli autonomii, a teraz handlują karabinami z wyspiarzami. Patronat miał na archipelagu wysypisko, ale chyba nie upilnował swoich zaba-
20
wek. Ponoć widziano mechy na wybrzeżu, ze sto kilosów stąd. Nie te budowlane modele od autostrad, ale full-serwis, jeśli chodzi o rynsztunek. Kurwa, rozwalić coś takiego, to byłoby coś. Napiął megamięśnie w podkręconym cyfrowo lustrze i uśmiechnął się do siebie z narcystycznym samozadowoleniem. Vasyl zapragnął zmazać mu tą głupawą radość z twarzy. Przeszedł do pokoju rodziców i podwędził oculusa wiecznie nieobecnemu ojcu. Stuknął palcem w hełm urządzenia, wywołał wizualizacje wiadomości z lokalnych serwerów. Kolorowe zdjęcia poprzetykane skrótami najważniejszych informacji zatańczyły mu przed oczyma i znikły w spiralnym wirze napierających zewsząd reklam. – Piszą tylko o rozruchach w klubie na wybrzeżu. Nic o gazach bojowych ani biedronkach. Ivan parsknął głucho. Oderwał się od zwierciadła i zległ na dmuchanych poduchach. Wyszarpnął bratu hełm i sam przeczesał łącze. Minuta, dwie. Zaklął, rzucił gogle w kąt. – Myślisz, że o tym mówi się głośno? To się rozchodzi pocztą pantoflową. Nawet nie siecią, bo od razu by blokady poszły. – Zmrużył groźnie oczy. – Gestranie mają w kieszeni łącznościowców, siedzą na komunikatorach wygrzebanych z wysypisk śmieci. To trzeba im przyznać, im się marzy high-tech na wysoki procent, a nie patronacki socjal w wielkiej płycie, ale poza tym robole ze wschodu mają mentalność chłopów pańszczyźnianych. Chcą podzielić nasz kraj, nadążasz? – warknął Ivan, coraz bardziej nakręcony. Vasyl skulił się. Chociaż w cyberlustrze jego brat prezentował się jak osiłek, i bez wirtualnych dodatków było się czego obawiać. Przypominał mu puszczonego w ruch dziecięcego bączka bezsensownie obijającego się o przypadkowe ściany. Powątpiewał, aby Ivan rozumiał jedną czwartą wyrzucanych z siebie informacji. – Gestranie są za słabi, by zacząć wojnę – szepnął. – Wojny się nie rozpoczyna, one wybuchają. Są jak jebane miny – przerwał mu Ivan wesoło. Wysokie czoło pokryła sieć marsowych zmarszczek. – Nieważne, kto zacznie, bo i tak tego nie unikniemy. A jak uporamy się z tępakami ze wschodu, to Patroni zobaczą, że jest jedność w kraju. Co ty myślisz, że to przypadek, że nam swoich cudeniek technicznych już dwa lata nie zrzucają? To przez złodziejską mentalność Gestran. Kradną im sygnał z ich satelity… Vasyl nie wytrzymał. To już nawet nie było mało prawdopodobne, tylko po prostu głupie. – I co, jak się obije kilka łbów na wschodzie, to Patroni padną nam do nóżek? Ivan uciszył go ramieniem w brzuch. Nie uderzył zbyt mocno, ale wystarczająco, by Vasyl poczuł, kto ma przewagę w tej dyskusji. – Musimy im pokazać, że nie tolerujemy przemocy w naszym kraju. Jedność to podstawa. Vasyl rzucił Ivanowi nienawistne spojrzenie. Jego brat potrafił przyłożyć, ale i on znał sposoby, aby się odwinąć. Stanął pewnie na obu nogach. Zacisnął pięść, powstrzymując drżenie dłoni. – Tobie chodzi właśnie o przemoc! Obawiał się, że brat zaatakuje go pierwszy, ale tym razem nie docenił swego przeciwnika. Ivan wzruszył tylko ramioebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Szymon Stoczek
nami, zupełnie rozluźnił mięśnie, wyraźnie niechętny na drugą rundę sporu. – Dla większego dobra. Robię to wszystko dla większego dobra – wypalił. Dwa dni później uciekł z domu. *** Klamka w dół, klamka w górę. Otwieranie drzwi stało się uciążliwe, odkąd lokalna wspólnota mieszkaniowa zainwestowała w chałupniczą technologię chipową. Dozorca myślał pewnie, że złapał niepowtarzalną okazję, ale tak naprawdę złapać to udało mu się wyłącznie złośliwego wirusa. „Nie można otworzyć drzwi, nie można otworzyć drzwi” – powtarzał metaliczny głos. Vasyl z całych sił naparł na nie barkiem. Pomogło. W takich chwilach przemoc zawsze pomagała. – Znowu się zepsuły! – rzucił do środka mieszkania. Mleczny blask wdzierał się do wnętrza przez żaluzje, wyświetlając na podłodze szachownicę cieni i półcieni, kończącą się przy wiadrze z rozkołysaną wodą. Daryna zdjęła buty i pobiegła do swojego pokoju. Z sypialni Vasyla wyjechał długi owinięty szmatami kij, a za nim podążyła Anna. Kobieta chuda jak patyk, ze zmierzwionymi byle jak włosami i zmarszczoną twarzą, przypominała nastolatkę, o którą starość upomniała się zbyt wcześnie. Z jej uszu zwieszały się różowe słuchawki. Cicha melodia – ping, ping, ping – była jak odgłos wystukiwanych na terminalu klawiszy. – Już to zgłaszałam odźwiernemu. Przepuścili przez tuzin antywirusów, ale nic. Raz działa, raz nie – odparła beznamiętnie, wypłukując ścierkę. Pobrużdżoną od trosk twarz rzadko wykrzywiał uśmiech. Zapadnięte policzki i głęboko wpuszczone oczy, które zdawały się uciekać do środka na podobieństwo gasnących gwiazd. W jej wycofaniu się wyczuwał pewien zagadkowy dystans, który być może tak spodobał się jego nieobecnej żonie… To Iryna zdecydowała się uczynić z Anny całodobową opiekunkę i pomoc domową. – Iryna? – spytał, jakby kamień utkwił mu nagle w gardle. – Godzinę temu kontaktowała się ze stacji. Powiedziała, że oddzwoni, kiedy skończy się konferencja. Wszystko na jej koszt – odparła Anna. Limity połączeń były wyśrubowane tak, że kwadrans transferu mógł kosztować nawet porządną dniówkę. Przeszli do kuchni. Vasyl odchylił drzwi sfatygowanej, buczącej lodówki. W zeszłym miesiącu kupił ją na śmietnisku za tygodniowy transfer. Miał nadzieję, że przetrzyma choć do zimy. – Powiedziała coś jeszcze? – spytał. – Że cię kocha. Pstryk! Otworzył piwo. Puszka ukryła rysujące się na twarzy zaskoczenie. Anna mówiła poważnie, ale Iryna nie należała do kobiet, które zwykły dzielić się uczuciami. A już na pewno nie z osobami trzecimi. Tam na górze musiało być naprawdę źle. Szybkim krokiem przeszedł do salonu. Kwadratowy pokój zajmowały wysuwane półki z analogowymi książkami i kil-
Krótka Vasyla Wojna odwilżKavalenko Szczepana Dracza
21
Nowa Fantastyka 03/2015 11/2014
ka przykurzonych techno-gadżetów. Usiadł w skórzanym fotelu. Poczuł, jakby miał się zapaść. Uruchomił z konsoli ścienny panel. Środkowym palcem wygasił powitalne fanfary. Przedarł się przez propozycje reklamiarzy oferujących cuda za kilka punktów transferu, sprawdził swoje konto. Miał dosyć na natychmiastowe połączenie ze statkiem Patronów, ale nie na wiele więcej. – Może pan jej nie zastać. Szkoda ryzykować. – Anna weszła za nim. Poświata ekranu wypaliła z jej twarzy kolory. Vasyl spojrzał na jej drżące wargi. Znał ten schemat. – Co chcesz mi powiedzieć? Zawahała się. Oczy przeskoczyły w bok, jakby kobieta pragnęła przed czymś uciec, ale nieposłuszne ciało wzbraniało jej ruchu. – Majstrowała przy konsoli. Daryna znów zmieniała coś w ustawieniach programów rehabilitacyjnych. Nie wiem, po co w tym tak grzebie. Vasyl spojrzał w dół, aby ukryć uśmieszek politowania. Machnął ręką. Biedna Anna zwykle przejmowała się nie tymi sprawami co trzeba. – Nie powinna dotykać ustawień – powiedział jednak poważnie, chcąc uspokoić opiekunkę. – Porozmawiam z nią o tym. Kobieta bez przekonania skinęła głową. Nie wyszła. Czyli było coś jeszcze. – Chwilę nim pan przyszedł, odebrałam transmisję… nie ze statku. Ze wschodu. – Opuściła głowę, zaplatając ręce na mostku. Vasyl z głośnym westchnieniem odstawił piwo. Chęć na odpoczynek uciekała wraz z ulatniającymi się bańkami gazu. – Jesteś pewna? – zapytał nieswoim głosem. – Możliwe, że to była pomyłka. Zaraz się rozłączył. Pokręcił głową. Pochyłe lustro w kącie pokoju odbijało jego twarz. Kwadratowe rodzinne rysy. Szczegóły: kozia bródka po ojcu, czarne włosy po matce. A po bratu? Zabawkowy pistolet, kolekcja młodzieżowych kurtek z naszywkami superbohaterów, skórzany płaszcz, w których wcale nie wyglądał jak dorosły. Vasyl miał już dawno pozbyć się tych rzeczy. Iryna miała. Ciężko wstał z fotela. –To nie był przypadek – rzucił, patrząc, jak jej oczy robią się jak zawleczki granatów. Nieraz był przepytywany w sprawie Ivana. Dowództwo niedwuznacznie sugerowało kolaborację brata z wrogiem, a nawet wcielenie do gestrańskiej armii mechów. Ich doniesienia potwierdziły się cztery lata temu, kiedy mały oddział robotów przypuścił szturm na jedną z baz dyvińczyków. Kamery nie pozostawiały wątpliwości co do tożsamości sprawców. Vasyl zgniótł puszkę, przerywając grobową ciszę. Miał wrażenie, jakby w całym mieszkaniu zrobiło się nagle ciemniej. *** Ekran wyświetlił twarz Iryny trzy godziny później. Pstryk! Mignięcie kolorów, ledwie widoczne dla dopiero co otwartych oczu. Dodatkowe rozbłyski chyba granatów ogłuszających, grzmoty jak od artylerii… Vasyl nie wiedział, że przysnął w fotelu, dopóki nie przetarł powiek. Była noc. Za oknami ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
wiatr sterował kurtyną burego deszczu. Przyjął nowe połączenie, naciągając na uszy gąbczaste słuchawki. – Spałeś? – zapytała jego żona niepewnym tonem. Miała na sobie niebieski mundur oficjeli łącznościowych Patronatu. Prosty krój stroju niemal zupełnie maskował kobiecą figurę. Łysa, z bladymi policzkami i dyskretnym makijażem, przypominała manekina stojącego w pustej szybie wystawowej. Za nią sterylna biel stacji i nieskończony kosmos. – Zdrzemnąłem się. Jak to tam wygląda? – Jeszcze debatują nad warunkami pokoju, ale o szerszym dostępie do łączności możesz zapomnieć – odparła cierpko. – Odrzucili projekt przy pierwszym czytaniu. Poczuł ukłucie żalu gdzieś w okolicach serca. Patroni nie zamierzali bawić się w pobłażliwość wobec zwaśnionych stron. Dla Obcych liczył się wyłącznie pokój. – Co jeszcze jest na szali? Iryna zacisnęła usta. Jej poważna mina wyrażała więcej niż słowa. – Najwięcej poparcia w radzie mają środki przymusu. To nie jedyny kraj na planecie, gdzie obecnie trwa wojna. Błysnęło za oknem, a on poczuł, jakby po jego ciele przebiegł lodowaty prąd elektryczny. – Jakby to miało wyglądać? Wysłaliby nam siły stabilizacyjne, utworzyli pas buforowy wokół Gestranii? – Po jej zbolałej minie wiedział, że błądził. Myślał jak obywatel swego kraju, a nie członkowie międzygwiezdnego komitetu pokojowego. – To jest piąty świat Patronów, na którym chcą zaprowadzić pokój. Są zmęczeni ciągłymi próbami. Nie mają środków, aby wysyłać wszędzie siły rozjemcze. Chcą więc spróbować czegoś innego… – Iryna umilkła na moment. Nachyliła się w jego stronę i położyła przed sobą splecione dłonie. – Wymuszą pokój długofalową kontrolą genetyczną. Jeśli trzeba, to i hormonalną. Dyvina i Gestrania dostaną całkowite embargo na żywność z innych krajów. Jedynym dostawcą ma zostać Patronat. Rozdziawił usta. Dalej śnił? – To wywoła jeszcze większy chaos! Inne kraje zaczną obawiać się podobnych represji… – I o to chodzi – przerwała mu Iryna ze spokojem. – Dyvina jest mała, ewentualna kontrola nie zmieni aż tak wiele w jej wewnętrznej gospodarce, a już na pewno nie wpłynie bezpośrednio na sąsiadów. Patronat jest gotów zbilansować ewentualne straty. Wasz negatywny przykład podziałałby odstraszająco na pozostałe państwa na krawędzi wojny. – Żartujesz! To jakiś peryferyjny bubel z innego układu. Spojrzała na niego z politowaniem. – Chciałabym, ale nie. To najlepsza z alternatyw, jakie pozostały. Może być jeszcze gorzej, ale jestem dobrej myśli. Poruszył się niespokojnie. Nie podobał mu się ustępliwy ton Iryny. – Mówisz tak, jakbyś popierała ten pomysł. Ku jego zdziwieniu nie zaprotestowała. Zmieniła się, odkąd zamieszkała na stałe na stacji. W oczach lśnił ten sam ogień, ale jej decyzje stały się nieprzewidywalne jak wybuchy na słońcu. Być może zbyt zbliżyła się do obcych gości, za bardzo polubiła ich… pacyfistyczne idee. – Patroni dadzą wam ultimatum. Jeśli uda się rozbroić żołnierzy obu armii.
22
Szymon Stoczek
– …to ci będą dalej prowadzić wojnę na kije i kamienie – wtrącił Vasyl uszczypliwie. – Taki pokój oznacza przegraną dla całego kraju. To będzie koniec niezawisłości. Nasza dyplomacja powinna mieć coś do powiedzenia. Nie wierzę, żeby stali teraz bezczynnie, patrząc, jak dzielicie kraj. Skrzywiła się z niesmakiem. – To nie będą żadne zabory, Vasyl. – To co? – To wychowanie. Jeśli chcesz wychować dziecko, nie możesz pozwalać mu na wszystko. – Szkoda, że nie wiedziałaś tego, kiedy puściłaś Darynę bawić się na polu minowym – wyrzucił z siebie. – To była plaża, nie pole minowe – odparła szorstko. – Szkoda, że nie znałam cen protez i nie wiedziałam, że stać nas tylko na tanie substytuty. Vasyl pożałował w duchu swoich słów. Już to przerabiali, powinien pamiętać, by nie poruszać tego tematu. – Potrzebuję cię – szepnął i wykonał gest, jakby chciał dotknąć jej dłoni. Cofnęła rękę. Nie odpowiedziała od razu. Długie sekundy odmierzane bębnieniem padającego deszczu. – Jeśli awansuję, uda mi się zrobić dla was więcej – rzuciła i bez zapowiedzi przerwała połączenie. Jęknął. Z rezygnacją opadł na oparcie fotela. Każda ich rozmowa kończyła się podobnie. To z powodu kłótni Iryna przyjęła propozycję pracy na stacji kosmicznej – ucieczka, której przy dziecku nie trzeba było nazywać „separacją”. *** Złamana ręka, usta–usta i jazz. Vasyl poznał Irynę podczas obowiązkowego treningu pierwszej pomocy, kiedy miasto powoli zaczynało przybierać kolory maskujące, a głównym zajęciem ludzi stało się słuchanie coraz to mętniejszych doniesień z frontu. Lubił przeszywający dotyk jej palców, uśmiech druzgocący jego maskę obojętności. Tańczyli razem do muzyki poprzetykanej wojennymi raportami. W ciszy oddawali się swojej małej wojence. Dyszeli jak ranni żołnierze, wtulając się w siebie na znak pokoju. A potem były rozmowy o rodzinie, dociekania o losach zaginionych żołnierzy. No i nagle ślub. Nie zapamiętał zbyt wyraźnie ceremonii, tylko werble eksplozji, szybko wypowiadane „tak” oraz dojmujące uczucie lęku, że to „tak” może być faktycznie jego ostatnim. Trzy tygodnie po ślubie całował złamaną rękę zbłąkanej partyzantki, i na całowaniu się tym razem nie skończyło… Nękany wyrzutami sumienia w deszczową noc powiedział o tym Irynie. Wybaczyła mu wspaniałomyślnie, a kilka dni później oddała się żołnierzowi na przepustce. Usta–usta i jazz. Vasyl nigdy nie sprawdził, czyim dzieckiem była Daryna. *** Na targu rybnym kwitł handel skrętami domowej roboty. Kupcami bywali głównie lokalni żołnierze, ale dziś do ich grona dołączyli także wczorajsi wrogowie. Ubrani po cywilnemu byli nie do odróżnienia od miejscowych. Dekonspiroebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
wali się dopiero podczas targowania o ceny: cztery paczki za jeden bochen, dwie za litrową wodę, karton za punkt dostępu. Dobre stawki, konkurencyjne wobec miejscowych. Policja była na posterunku, ale w poważne rozruchy nie wierzył nikt, kto choć na moment włączył rano radio i usłyszał warunki narzuconego przez Patronów pokoju. Groźba sterylizacji była tylko jednym z elementów ich planu. Amnestia dla więźniów, rozbrojenie obu armii, azyl psychiatryczny dla przymusowo wcielonych. Lista była dłuższa, niż ktokolwiek oczekiwał, a konsekwencje jej złamania znajdowały się od wschodu słońca na ustach wszystkich: – Nie mogą odciąć nam zupełnie komunikacji. To nie my odpowiadamy za rozpętanie wojny! – Chcą kontrolować naszą agresję. Powinniśmy zestrzelić ich statek. Nikt nam nie będzie mówić, co mamy robić. – Straciłam dwóch synów na tej wojnie, czy to nie wystarczy? Jeśli nie możemy się sami kontrolować, musi to zrobić ktoś inny. Vasyl słuchał rozmów jednym uchem, próbując skupić się na świeżej dostawie papierosów. Uważnie oglądał pudełka, sprawdzając, czy po drodze nie dorwali się do nich amatorzy taniego tytoniu. – Ile za faje? Uniósł głowę znad pudła. Barczysty mężczyzna w lotniczych okularach przypatrywał mu się z góry. Z jego szyi ostentacyjnie dyndały nieśmiertelniki z imionami poległych dyvińskich lotników. Prowokator, zawsze się jacyś znajdą. Vasyl obojętnie zanurkował z powrotem pod ladę. – Ile za papierosa? – inny głos, to samo pytanie. Uniósł wzrok, cicho przeklinając swego pecha. Gestrański pilot mecha, do tego jeden z tych okaleczonych. Brodacz w znoszonym mundurze w ogóle nie prostował kolan, przez co wydawał się niższy niż w rzeczywistości. Rozciągnięte, chyba podczas tortur, ręce, no i te palce jak szprychy, długie, ale krzywe. Lata temu mógłby zostać pianistą, gdyby los oszczędził mu meandrującego frontu. Skryte pod fałdami zmarszczek duże oczy, przekrwione na skutek końskich dawek narkotyków lub gapienia się w ekrany taktyczne, przykuwały wzrok. Wcieleni, bestie nie ludzie, jak mówiono o pilotach z mózgami wypranymi na symulatorach. Co jakiś czas pokazywały ich telewizyjne stacje. Estetyka materiałów w stylu listów gończych: imię, nazwisko, widziany tu, tu i tu. Oszalał. Niebezpieczny. Lub: śmiertelnie niebezpieczny. Strzelać bez rozkazu. A teraz jeden z nich stał przed Vasylem, by wytargować papierosy. – Nie paliłem bardzo długo. Mam pieniądze – między zgrubiałymi palcami pilota zalśniły srebrne monety. – Za tyle mogę dać tuzin – odparł Vasyl nieufnie. – Może być. Pan wie, sprawdzili mi mózg, nie mam blaszki. Inne rzeczy w środku trochę poprzestawiane, ale nerwy jako tako. – Mężczyzna uśmiechnął się, jakby wygrał na loterii życie. Gęsta broda połknęła wykwitłą gulę na brodzie. Nie był to ruch języka, no to jakiś wszczep nerwowy? Wysypisko patronackich skarbów Gestranie mieli na zasięg strzałów z moździerzy. Cokolwiek stamtąd wywlekli poza
23
Wojna Vasyla Kavalenko Nowa Fantastyka 03/2015
mechami, raczej nie zdradziło swej funkcji na pierwszy rzut oka. Komputer kwantowy, nowoczesna lodówka? Ktoś musiał pomóc rozwiązać takie dylematy – czasem jeńcy, a czasem piloci-ochotnicy. Vasyl z ociąganiem podał mu garść papierosów. Obawiał się dotkać choćby czubków palców pilota. Brzdęk, brzdęk. Wrzucił monety do kasy, zerknął ku mężczyźnie. Dalej stał przed jego stoiskiem. Wyglądał na kogoś, komu doskwierał nie tylko nikotynowy odwyk, ale także dojmująca samotność. – …stacjonowałem dziesięć kilometrów stąd. Rok wewnątrz mecha, dwa lata w piechocie. Strzelałem dopiero, kiedy ktoś inny otworzył do nas ogień. Broniłem swoich dzieci. Pan by nie bronił…? A reszta? Zapomniał pan o reszcie. Brzdęk, brzdęk. Dwie szare monety reszty wylądowały na dłoni wroga. – Proszę już iść – powiedział Vasyl uprzejmie, ale stanowczo. – Nie chcę kłopotów. – Chce pan klientów. Nie nas, tylko tych, co zawsze – zakpił cicho pilot i zniknął między rzędami kolorowych, wcale nie bardziej mu przychylnych stoisk. *** – …są wszędzie, i do tego straszą mi klientów. To gorsze niż front – Vasyl streścił Klimentowi przebieg swojego spotkania na targu. Znajdowali się w szkole lata temu zaadaptowanej na szpital. To tu trafiali młodzi gniewni lub początkujący złomiarze z deficytem szczęścia, którzy zamiast zakopanych skarbów wykopali minę. Naukę cyferek i literek dawno zastąpiły zajęcia o amputacjach kończyn. Plansze edukacyjne służyły jako tablice do przywieszania w najlepszym razie zdjęć rentgenowskich, a w najgorszym apeli w sprawie zaginionych. Gabloty w korytarzach, które kiedyś wypełniały dziecięce bazgroły, zajęły wielkie mapy z zaznaczonymi nań liniami frontów. Wszystkie były mniej więcej równie nietrafione jak rysuneczki członków rodzin zbudowane z kółeczka, uśmiechu i pięciu patyczków. – Nie widziałeś frontu. Lepiej się pokłócić na straganie niż dumnie umierać za kraj – odparł pielęgniarz. Ściągnął okrwawione rękawice. Rzucił je przy stojącym w kącie stelażu z kroplówką. Ktoś, zapewne któryś z bardziej żywotnych pacjentów, założył na jej zbiornik śmieszną czapkę osła. – Mogło być gorzej. Niektórzy piloci nie grzeszą rozsądkiem. Uważają, że przez całe dziesięciolecia kradliśmy im surowce. Mają nawet trochę racji. Pamiętasz te dowcipy o gestrańskich robotnikach? Nie wymyślili ich żołnierze na froncie, to już przedtem się kisiło. Oni zresztą z naszych też żartowali. Jesteśmy siebie warci. Vasyl pokręcił głową. Nie po raz pierwszy przerabiali ten temat. – Gestranie mają zupełnie inną mentalność. Nie umieją się zdyscyplinować w walce – upierał się Vasyl. Kliment wydał z siebie głos, jakby uszło z niego całe powietrze. – Propaganda, wielki balon propagandy. Tak naprawdę my od nich wcale nie lepsi. Tu zdobyty jakiś most, tam odbita fabryka. No i co z tego? Linia frontu jest tak chwiejna, ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
że nikt tu nie może być pewny jutra. Bywa, że żołnierze nie poznają nawet swoich. Wchodzą do domu i co właściwie widzą? Swój, nie swój. Najczęściej pruje, jak leci. Potem przepraszają, że ogień otworzyli, jak ktoś po zapalniczkę sięgnął. Ale czemu się dziwić? Odruch silniejszy od rozsądku. To nie jest żadna wojna dwóch armii. To wojna przypadków, i dlatego trzeba ją zakończyć, tu nikt nie wygra, bo nie ma nawet jak wygrać. Bez sprawnej komunikacji nawet zwycięstwa nie ogłosisz, a przy takim transferze... to jak wołać głuchych w gęstym lesie. Gdzieś, ktoś wciąż będzie rżnął z dział, bo nie będzie wiedział. Że wojna się już skończyła. Vasyl zacisnął zęby, rozczarowany uporem pielęgniarza. – Wielu z Gestran zasługuje na śmierć. Pokój nic nie zmienia w tym rachunku. Powinien odbyć się proces zbrodniarzy wojennych. – A kto to jest zbrodniarz wojenny? –zapytał Kliment z udawaną niewinnością. – Nawet na wojnie są zasady. – To nie kółko i krzyżyk. – Nie krzywdzi się cywilów. Kliment nie odpowiedział od razu. Jego twarz przybladła bez widocznego powodu. Wyjął z kieszeni drewniane pudełeczko na pierścionek. Na wyścielanym zamszem wnętrzu leżał nabój z karabinu maszynowego. – 54 milimetry. Kaliber, z którego w biały dzień zabito moją żonę. Próbowałem na własną rękę dorwać sprawcę. Miałem pięciu podejrzanych, potem dziesięciu. Wywaliłem cały transfer, aby dokopać się do danych z miejskich kamer. Zrezygnowałem, kiedy zobaczyłem ćwiczenia naszej armii. To nie miało znaczenia, kto… – umilkł gwałtownie, tak że Vasyl mógł tylko domyśleć się dalszego ciągu. – Żołnierz a zbrodniarz to nie to samo. Jeśli nawet zdarzają się wypadki… Kliment zamknął wieko. Po zabrudzonej szybie przebiegły dwie blade biedronki. – Chodzi o twojego brata, tak? To dlatego domagasz się sądu. – Moja córka została okaleczona miną w pluszowym psie. To nie było działanie wojenne, to terroryzm. Uważam, że należy skazać sprawców – odparł Vasyl z przekonaniem. – Oraz tych, co stali po ich stronie. – W tym twojego brata. Vasyl spojrzał z wyrzutem. Miał nadzieję, że Kliment nie będzie ciągnął tego tematu aż do granic przyzwoitości. Perspektywa spotkania z Ivanem zbyt go niepokoiła, aby odważył się mówić o nim głośno. Wyjął z kieszeni papierosa. Zapalił, aby rozluźnić atmosferę. Skupił wzrok na pielęgniarzu. Wraz z jego uwagą rykoszetem uderzył tlący się gdzieś wewnątrz gniew. – Jeśli uważasz, że ta cała wojna to zbiór przypadków, to jak możesz w ogóle leczyć tych ludzi? – zapytał. Końcówka papierosa rozjarzyła się i zgasła. – Z litości – odparł lakonicznie Kliment, chłodząc emocje. – Staram się, żeby mniej bolało. *** …ale nie boli wcale mniej, gdy w spelunach wciąż wspomina się zmarłych, a w sklepach zaczynają wydawać żywność
24
na ważny akt zamieszkania. Ceny zależne od pochodzenia, usługi tylko dla swoich. Nazywają to „polityką lokalną”, aby ukryć prawdziwe cele, ale te są jasne jak krew Gestran spływająca po rożkach do lodów. – Powiesili się, panie władzo. Nie miałem z tym nic wspólnego – wyjaśnia pobladły sprzedawca gałek pistacjowych, którego syn podobno popełnił samobójstwo w gestriańskim obozie pracy. Zemsta? Jeśli zsumować liczbę śmiertelnych ofiar konfliktu po obu stronach frontu, ilość wystrzelonych naboi, granaty i tortury, to możliwość pokoju maleje, a wzrasta prawdopodobieństwo, że któraś z ran nigdy tak naprawdę się nie zabliźni. I krew będzie płynąć – spływać ulicami wraz z deszczem. Vasyl śpieszy do domu, mijając grupkę policjantów stłoczonych wokół zbyt szeroko uśmiechniętego trupa. Okrucieństwo – jeszcze jedna forma pokoju – ta, która czasem pozwala wyrównać rachunki. Drzwi na klatkę ktoś naprawił albo po prostu ma tym razem szczęście. Przy schodach do piwnicy dozorca popija alkohol z manierki, na plecach zwisa mu myśliwska strzelba. Witają się czujnym spojrzeniem, bez słowa. Przy ciemniejących w oknie huśtawkach unosi się mgła jak po wybuchu granatu dymnego. Anna czeka na niego w połowie schodów. Na sam jej widok drętwieją mu palce. Najgorsze? – Nie może zrobić ruchu, nie wiem już, co robić. Vasyl z bijącym sercem wbiega do mieszkania. Pokój Daryny. Dziewczynka pośrodku swojego królestwa w otoczeniu pluszowych misi. Jej zbyt luźna metalowa dłoń próbuje rozpaczliwie zacisnąć się na torsie lalki. – Nie działa… to nie moja ręka – mówi ze wstrętem, a po jej policzkach ciekną łzy. – Rozstroiło się, kochanie. – Vasyl bierze ją za obie dłonie. Próbuje pocieszać. – To nic poważnego. Ale jest poważne. – Ona nie jest moja, nie zachowuje się jak moja! – Nawet tak nie mów. Moje ręce też czasem się psują. – Pokazuje jej niezagojony do końca ślad po oparzeniu. – O tutaj. A pamiętasz, jak mnie kiedyś skurcz złapał? To coś podobnego, przejdzie, kochanie. Przytula ją do siebie, uspokaja, trzymając za obie ręce. Nauczył się od lekarzy, jak ważna jest integralności cielesna córki; równy podział ciepła, rozkład bliskości na prawo i lewo. „Ręka to najczęściej oglądana część ciała, swoisty emblemat tożsamości. Kiedy zamiast niej oglądasz nieruchomy kikut, wydaje ci się, że jesteś częściowo martwy; to jakby patrzeć na swoje odbicie w popękanym zwierciadle”. Vasyl może sobie tylko wyobrazić, co musi czuć Daryna. Ta sama fantomowa niekompletność jak chwilę po wybuchu, pełznące wspomnienia okaleczonego ciała. No i spojrzenie matki, która zapomniała dopilnować… Ciii. Dziecko wyczuwa niepokój. Byle samemu oddalić się od tamtej plaży. Niech chociaż ona myśli o czymś przyjemnym, a metalowe palce znowu odzyskają czucie. – Już lepiej, prawda? Zuch dziewczyna. Nie musisz się bać, kochanie. No, to już minęło. Widzisz, że znowu się zaebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Szymon Stoczek
ciskają, powoli, ale jednak. To twoja ręka. Piękna ręka. – Vasyl markuje pocałunek obu dłoni, przez ułamek sekundy rozmyślając o dłoniach Iryny. Kiedy dziewczynka zaśnie, przechodzi do salonu. Anna półprzytomnie gapi się na pokojowy film propagandowy: kapsuła Patronatu lądująca w polu pszenicy, w tle wiwatują ludzie. Na jego widok gasi odbiornik. Po zaczerwienionych oczach widać, że musiała odreagować jakimś dożylnym uspokajaczem. Jej ramię znaczą ślady po igłach, którymi Vasyl dawno temu przestał się przejmować. – Maszyny kroczące Gestran podeszły pod miasto od nasypu kolejowego. Wycelowali działami w lodziarnię – opowiada kobieta wypranym z emocji głosem. – Dlaczego lodziarnię? – spytał. – Domagali się przez megafon jakiegoś śledztwa. Mała musiała się wystraszyć. Ramię przestało nagle działać. Próbowałam coś zrobić, ale zaczęła się wyrywać. Robiłam, co mogłam. – Wiem i dziękuję – ucina jej próby tłumaczenia się. – Ktoś musi obejrzeć jej protezę. Zabiorę ją jeszcze raz do kliniki – mówi i czuje, jak zmęczenie bierze we władanie jego ciało, wgryza się w kręgosłup, jakby było plagą owadów pożerających go od środka. Siada. – Iryna nie dzwoniła? – pyta kilka długich sekund później. – Tylko twój brat. Odesłałam go do diabła. Z trudnością dociera do niego senne opanowanie Anny. Gdyby nie narkotyki, musiałby cały czas borykać się z nerwowymi napadami kobiety, której towarzystwo igły i czarno-białe próby zatrzymania czasu zastępują grono martwych przyjaciół. Widział te pstrykane na spacerach zdjęcia, chomikowane głęboko pod łóżkiem fragmenty cudzych radości. – Nie podda się, aż go nie zastrzelą – mówi do niej i uśmiecha się krzywo, bo są takie chwile, kiedy pozostaje mu tylko to lub skrajny pesymizm. – Miejmy nadzieję, że zrobią to szybko. Patronat nie będzie tolerował samosądu dłużej niż kilka dni. Dają nam pewnie czas, by wyrównać rachunki… Kiedy wróci Iryna? Dziewczynka często o nią pyta. Vasyl prostuje się w fotelu, próbując zapanować nad krążącymi myślami. Ma ochotę wlać do patronackich szperaczy cały transfer, byle tylko odszukać ją w zakamarkach stacji i przywołać chociaż wirtualną iluzję dotyku. Mocniej ujmuje dłońmi oparcie, w miernych próbach dodania sobie odwagi. Najchętniej odwróciłby wzrok, uciekł do pokoju, by zanurzyć się we wspomnieniach starego świata, kiedy nawet huśtawki skrzypiały inaczej. Milczy. Po ścianie wędruje samotna biedronka z plamkami jak po atramentowych kleksach. – Nie możemy wpuszczać tu owadów – mówi, byle pchnąć temat na inny tor. Głupi robak ratuje go przed niewygodną rozmową i Vasyl jest mu prawie wdzięczny. – One zawsze kryją się przed zimnem – zauważa Anna obojętnie. – Te gryzą. To taka wschodnia odmiana, miały zwalczać mszycę, ale zaczęły się plenić – dodaje Vasyl, miażdżąc biedronkę kawałkiem papieru. Kobieta bez przekonania marszczy brwi. – Możemy je zabijać, ale i tak będą wracać.
25
Wojna Vasyla Kavalenko Nowa Fantastyka 03/2015
*** „Panie doktorze, czuję się jak ktoś obcy, jakbym coś utracił” – mówili pacjenci rwącym się głosem, świadomi, ilu rzeczy nie będą mogli robić. Jeśli nawet brali wcześniej pod uwagę możliwość trwałego okaleczenia – w wojennych symulatorach zapewniano i ten poziom realizmu – i tak nie mogli wiedzieć nic o bólu, zdolnym zdruzgotać poczucie własnej wartości. „Czuję się jak nikt, jak śmieć”. Ale śmieci się wyrzuca, a nie próbuje skleić i nadać nowy sens ich istnieniu, a już na pewno nie stawia się ich przed wirtualnym lustrem, gdzie ich ciało jest znowu całe. Dziwnie jest patrzeć wtedy na siebie. To jak cofnąć się we wspomnieniach do chwil nieświadomej szczęśliwości. Młodzi pacjenci ruszali palcami, zginali ramiona, a mięśnie reagowały na wydawane przez mózg polecenia, lecz ich radość była ograniczona do godzinnej rehabilitacji, po której świat robił się znowu szary. „Jak się czujesz?” – pytali rehabilitanci, kiedy wirtualne sesje dobiegały końca. W odpowiedzi słyszeli najczęściej: „Jakbym znów coś utracił, jest gorzej”. Albo: „Lepiej, ale wolałbym, żeby zostało tak na dłużej, możecie coś z tym zrobić?”. Lekarze uśmiechali się wtedy ze zrozumieniem, a kiedy dziecko było gotowe, zabierali je na rozmowę. „Jesteś pewna, że to twoja ręka?”, „Wiesz, że inni mogą wytykać cię palcami?”, „Co czujesz, kiedy zginasz pięść. Agresję? Ulgę?”. Albo: „Po prostu naucz się traktować protezę jak część ciebie, Daryno. Zaakceptuj ją”. Dziewczynka całkiem dobrze rokowała i personel nie krył przed rodzicami ostrożnego optymizmu. Vasyl uścisnął śliską od łez dłoń Iryny. Siedzieli w gabinecie wraz z ordynatorem i psychologiem. To było dwa miesiące po tragedii na plaży, kiedy ich córka wzięła do ręki tę feralną przytulankę. Od tego czasu bawiła się mniej, za to jej matka w ogóle przestała czerpać radość z życia. Stała się zimniejsza, jakby od środka zalał ją beton. Głos psychologa przypominał przybój spokojnych fal złamany nagle odgłosem wybuchu. – …nie mogę wykluczyć regresji stanu Daryny, jeśli nastąpią komplikacje psychosomatyczne. – Rehabilitanci twierdzą, że w tej kwestii nie ma powodu do obaw – wciął się ordynator. – Symulacje wypadały bardzo dobrze, podobnie trening kręgosłupa. Wydaje się, że dziewczyna jest gotowa. Iryna poruszyła się niespokojnie. Obojgu nie podobała się rozbieżność lekarzy w ocenie stanu córki. – Daryna nie mówi o wojnie, nie zdradza przy mnie oznak traumy. Jeśli jest jakieś ryzyko, chcę wiedzieć, jakie – wtrącił Vasyl sucho, kładąc nacisk na „mnie”. Jego czułe gesty wykonywane wobec żony nabrały wymiaru mechanicznie powtarzanych rytuałów. Rodzina liczyła się mniej niż znalezienie winnej, a tą mogła być tylko Iryna, której skóra już od jakiegoś czasu smakowała mu zżartym metalem. – Pacjenci miewają duże nadzieje związane z operacją, pana córka jest kłopotliwym wyjątkiem – odparł psycholog. – Zbyt zobojętniała na otoczenie. Miewa napady histerii. To może przysporzyć komplikacji w funkcjonowaniu protezy. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
– No dobrze, to co pan sugeruje? – spytał Vasyl z rosnącą irytacją. Psycholog prześliznął się wzrokiem po dłoniach Iryny. – W normalnych okolicznościach staramy się dopasować protezę tak, aby przypominała zdrową kończynę, ale efekty czasem okazują się odwrotne do zamierzonych. Bywa, że rekonwalescent czuje się po zabiegu jakby miał dwie lewe ręce. Może mieć irracjonalne wrażenie, jakby otrzymał nie protezę, ale jeszcze jeden kikut. Rozumieją państwo? To jest casus Daryny. Można dać jej sztuczną kończynę skonstruowaną w oparciu wyłącznie o wzorzec jej ciała, ale ona uważa je już teraz za ułomne.– Nabrał powietrza, jakby kolejne słowa wymagały od niego głębokiego zanurzenia. – Nie wini jednak pani za to, co się stało, dlatego sądzę, że powinniśmy oprzeć model protezy na pani dłoniach. Oczywiście trzeba dokonać pewnych symulacji, modyfikacji rozmiaru i wirtualnych odmłodzeń, ale to mogłoby pomóc w terapii dziewczynki. Iryna uśmiechnęła się cierpko. Vasyl momentalnie puścił jej dłoń. – Nie bardzo rozumiem… była wtedy przy dziecku, nie dopilnowała jej. Daryna może ją winić. – Dzieci inaczej patrzą na odpowiedzialność niż dorośli. Pana córka obwinia wyłącznie siebie za zbytnią nieostrożność, a okaleczenie uważa za karę. To jeszcze jeden powód, aby nie bazować na jej własnym ciele. Z testów wynika, że łatwiej będzie jej zaakceptować zewnętrznego dawcę. – Spojrzał w oczy Iryny. – Pani córka bardzo potrzebuje teraz akceptacji, może nawet bardziej od protezy, a taki gest z pani strony mógłby pomóc ją osiągnąć. Iryna przechyliła głowę, jakby dopiero co przebudzona z koszmaru wspomnień. – Mogłabym… – Spróbowała jeszcze raz: – …mogłabym dać jej swoją rękę? Lekarz skinął głową. – Wyłącznie jako model, ale dla dziecka to i tak dużo. Oczywiście, taki gest powinien nieść pewne zmiany w stosunku do córki. To od państwa zależeć będzie efekt leczenia. Daryna straciła rękę. – Spojrzał na obojgu rodziców znacząco. – Miejmy nadzieję, że nie straci niczego więcej. *** W białych korytarzach kliniki czas biegnie inaczej – ślimaczy się bez względu na wygrzebaną z kupki czasopism gazetę. Vasyl przechadza się korytarzem, czując się mimowolnym obserwatorem mimicznych męczarni pacjentów. W bandażach lub ze sparaliżowaną połową ciała zachowują się jak prymitywne roboty przeciążone od ilości tików, zafiksowane na tych samych gestach – nadymających się rybich policzkach, klekoczących zębach. Odnosi wrażenie, że dolegliwości Daryny są czymś nieznacznym w porównaniu z chorobami układu nerwowego, które powoli biorą w posiadanie swe ofiary, czyniąc z nich bezwolne kukły – tak podobne do gestriańskich pilotów. Oni także są w poczekalni. Z dłońmi poskręcanymi jak konary drzew stoją lub podpierają ściany w kącie korytarza, milcząco ćmiąc papierosy. Zapach tytoniu chociaż trochę zabija odór spoconych ciał, ale nie pozwala rozładować napięcia, z którego każdy
26
pacjent zdaje sobie sprawę. Ofiary i kaci w jednej kolejce. Dobrzy i źli, źli i dobrzy. Vasyl nie jest pewien, kto pierwszy sięgnie po broń, ale nie ma wątpliwości, że dla kogoś czas dziś zupełnie przestanie płynąć. – Pan Vasyl Kavalenko? Odwraca się, zwabiony brzmieniem własnego imienia, i spogląda prosto w jedną z nielicznych zdrowych twarzy w tym towarzystwie. Szare oczy nieznajomego to małe ogniska charyzmy, które z sukcesem podporządkowały sobie dumny orli nos i nieco pucułowate policzki z szachownicą drobnych szwów. Rysy znamionuje wojskowa powaga, nierozpraszana nawet przez elektronicznego ślimaka sterczącego z lewego ucha. – Proszę usiąść, jeśli ma pan chwilę. W głosie mężczyzny nie słychać znamion rozkazu, a jedynie delikatną sugestię posłuszeństwa. – Chodzi o pana brata – nieznajomy od razu przechodzi do rzeczy. – Sądzimy, że będzie próbował się z panem skontaktować. Pan usiądzie, albo lepiej wyjdźmy na zewnątrz, dobrze? Daryna pana znajdzie. Jestem podporucznik Anatol Avramenko. Stanowczy uścisk dłoni każe Vasylowi dwa razy rozważyć prawdziwą pozycję nieznajomego. – Wolałbym wiedzieć, o co chodzi… – Na zewnątrz. Zapraszam. –Anatol uśmiecha się, wskazując prostokąt światła na końcu białego tunelu. Siadają na ławce w cieniu drzew, z dala od uszu osób trzecich, ale nie na tyle daleko, aby Vasyl mógł się poważnie obawiać mniej kulturalnych form przesłuchania. Anatol zresztą sprawia wrażenie osoby, która zawsze dostaje to, czego chce, bez odwoływania się do zbytecznej przemocy. Nawet w jego stroju jest coś uspokajającego. W wyprany mundur piechoty wpiął broszkę ze srebrnym ptakiem otoczonym gwiazdami z emblematu Patronów. Znak pokoju rzadko kiedy zagrzewa miejsce na wysokości żołnierskiego serca. – Ile pan wie o położeniu Ivana? – podporucznik stara się nadać swojemu głosowi neutralną barwę. – Nic nas nie łączy. Dla mnie to terrorysta. – …nieróżniący się od osób, które okaleczyły pana córkę – dokańcza Anatol ciszej. – Wiem, mówi pan to na każdym przesłuchaniu. Co pan wie o jego działaniach na wschodzie? Vasyl dobrze zna procedury. Podczas nagonek na przemytników łatwo było zachować uprzejmą bierność, kiedy sprawa nie dotykała go bezpośrednio, jednak teraz – teraz niemal czuje fantomowy ból po ciosach brata i nie ma zamiaru pozostać obojętnym. Dorósł, nie ma dwunastu lat i gdzie się schować przed prawdą. – Powiem, ale przedtem chcę wiedzieć, czemu go szukacie. – Wczoraj te informacje byłyby tajne, ale skoro jest pokój… – Anatol uśmiecha się półgębkiem. – Ivan zna lokalizację osób podejrzanych o zbrodnie wojenne. Chcemy ich osądzić, póki Patronat nie zmusi wszystkich do złożenia broni. Nie mamy wiele czasu. Vasyl domyśla się niewypowiedzianego. Wojsko bynajmniej nie zamierza nikogo stawiać przed sądem, co najwyżej rozstawią ich pod ścianą i rozstrzelają. – Gestran, których można osądzić na miejscu, nie brakuje. Każdy z nich ma coś na sumieniu – zauważa cierpko, wymieniając ze swym rozmówcą znaczące spojrzenie. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Szymon Stoczek
– Tak, ale żaden z nich nie wysadził domu starców. Ivan był zamieszany w akcję. Został wcielony siłą, musiał strzelać, ale to, jak pokierował ogniem... Mam to na nagraniach, ze sobą, gdyby potrzebował pan dowodu – żołnierz kończy tym samym luźnym tonem. Vasyl czuje, jakby żołądek próbował zamienić się miejscami z gardłem. Przełyka ślinę. – Ktoś ze wschodu próbował się ze mną skontaktować. – Celowo pomija udział Anny. – To mógł być Ivan. – Jeśli tak, zapewne spróbuje znowu. Widzieliśmy mecha Ivana pięćdziesiąt kilometrów stąd. Idzie do nas przez góry. Minął kilka posterunków już po ogłoszeniu zawieszenia broni. Zachowywał się spokojnie, więc nasi nie mieli powodu, by do niego strzelać. Jeden z żołnierzy próbował go sprowokować, ale pana brat go zignorował – ciągnie. – Potem zniknął. Wiemy, że Ivan wyinstalował z jednej dłoni działko i przyczepił tam kamerę, pewnie coś z natychmiastową transmisją sygnału. Paradoksalnie chronią go obecne warunki pokoju. Na ataki na pojedynczych żołnierzy Patroni przymykają oczy, gorzej z ostrzelaniem konwojów i mechów. Ich satelity uważnie śledzą sytuację. Ivana można zabić jedynie, jeśli będzie stanowił bezpośrednie zagrożenie… Chcemy, aby pan się z nim spotkał. Ostatnie słowa uderzają w Vasyla. Jak pocisk wchodzący w miękką skórę. Nienawidził Ivana i w istocie uważał go za terrorystę, bywało, że marzył o jego śmierci, ale wszystkie te myśli dalekie były od wędkarskich analogii, które same cisnęły mu się na usta. On jako przynęta na grubych zbrodniarzy wojennych obwieszonych pod garniturami ładunkami C4, na psychopatów, którzy bez mrugnięcia okiem zamieniają ludzi w organiczną masę. – Mam się z nim umówić? – pyta z niedowierzaniem. – Nie chcemy wysyłać pana na śmierć. On może być nieobliczalny – odpowiada Anatol natychmiast. – Musi pan tylko odebrać telefon i zgodzić się na spotkanie. Tylko tyle. Reszta będzie należeć do nas. – Gestem powstrzymuje potok pytań. – Proszę nie pytać „jak”. Mamy swoje sposoby, a w mieście i tak jest niespokojnie. Pomoże pan krajowi rozliczyć się ze zbrodniarzami. Wierzę, że podejmie pan właściwą decyzję. – Kątem oka wyłapuje biegnącą do nich sylwetkę dziewczynki i wycofuje się. – Prosiłem pana o papierosa… – Teatralnym gestem zgina place, jakby trzymał niewidzialną lufkę. Jego pokaz jest jednak niepotrzebny. Daryna ignoruje obecność nieznajomego. Zapłakana od razu lgnie do nóg ojca, który jeszcze nie zdążył otrząsnąć się z jednego szoku, a już ma do czynienia z kolejnym. – Lekarz mówi, że jest ze mną źle, tato… To jakiś inny pan niż ostatnio, mówił, że trzeba wymienić protezę lub zaktualizować. Moja ręka nie kontaktuje. – Porozmawiam z nim, kochanie, będzie dobrze. Ma nadzieję, że córka zbyt wyolbrzymia problem, ale nowy lekarz szybko wyprowadza go z błędu. Wąsaty, wygolony niemal na łyso doktor to jeden z tych, którzy nie cedzą słów przez sito współczucia. Zamiast zawikłanych detali medycznych przechodzi od razu do setna. – Musi pan wiedzieć, że pokój zabije interesy małych firm, a to przekłada się na działanie sprzętu. Niektóre z koncer-
27
Wojna Vasyla Kavalenko Nowa Fantastyka 03/2015
nów już wprowadziły konieczność płatnych aktualizacji oprogramowania protez, aby wyrównać przyszłe straty finansowe. Bez wojny ilość klientów zmniejszy się. Proteza ManusCorp pana córki jest jedną z tańszych na rynku, na razie – wyjaśnia lekarz obojętnym tonem. – Bez aktualizacji będzie z nią coraz gorzej. Vasyl słucha go z coraz bardziej wybałuszonymi oczyma. Jest jasne, do czego zmierza lekarz. – A jeśli ją zaktualizuję? Doktor wzdycha przeciągle. Kiwa się na krześle w przód i w tył z rękoma złożonymi w piramidkę. Obrazek władzy, równie irytujący co brzęczenie urządzeń medycznych i ciche pokasływania na korytarzu. – Podziała może przez miesiąc, może więcej – odpowiada, wyginając się do przodu. Oczy naprzeciwko oczu; tak robi się pieniądze. – Ceny w transferze będą szły w górę. Pewnie firmy zwiększą konieczne opłaty. Wypuszczą nowe obowiązkowe patche… Nie pan dziś pierwszy z takimi problemem, zalecałbym zmienić sprzęt. Dziecko jest niestabilne emocjonalnie, nie sądzę, by miało mu się trwale poprawić. – Otwiera szufladę, na jego twarzy wypływa uśmiech. – Gdybym był panem, zastanowiłbym się nad zakupem nowej protezy. *** Vasyl spotykał się z korupcją co krok, jakby ta była koniecznym elementem wojny, na który wszyscy musieli przystać. Czy tak samo będzie w czasie pokoju? Sieci kontrabandy nie znikną, kiedy do drzwi przemytników zapukają uprzejmi członkowie policji obywatelskiej. Nie będzie aresztowań, tylko rozmowy o innym podziale zysków. Nowe prawa w miejsce praw starych – te same zasady przymykania oczu i liczenia do dziesięciu, kiedy złapie się kogoś na gorącym uczynku. – Raz, dwa, trzy, cztery – liczy Daryna rwącym się głosem, kiedy z przeciwka śpieszy Anna. Nieoceniona pomoc domowa zajmuje się małą i pozwala Vasylowi schować się w jednej z obskurnych spelun, gdzie poza barmanem i czterema obrotowymi taboretami nie ma nikogo. Zamawia wódkę z lodem i wypija na raz, jeszcze zanim barman zdąży podać cenę. – Nie bierzemy pieniędzy. Opłata tylko w transferze. Vasyl klnie pod nosem, ale zamawia to samo. Ostentacyjną ofertę zakupu nowej protezy odrzuca w połowie drugiego kieliszka, ale do dna zostają w nim wątpliwości co do jej aktualizacji. Przesuwa palcem po wyszczerbionym szkle. Trzeci kieliszek. W zniekształconym odbiciu widzi kanciaste kształty wozów pancernych i ich patronackie odpowiedniki – toczące się po ziemi parodie dyskotekowych kul najeżone mikroczujnikami, jadące na gąsienicach szare radary obok maszerujących ramię w ramię Gestran i Dyvińczyków. Brakuje tylko, by żołnierze obu armii chwycili się za ręce. Kręci głową. Jest jeszcze sprawa z jego bratem. Czuje, że powinien wystawić Ivana na odstrzał, ale na samą myśl o czekającej go rozmowie wzbierają w nim mdłości. Usłyszeć jego głos po tylu latach – to mogłoby być za dużo. Nienawiść to jedna rzecz, ale istnieją wspomnienia, które mimo wszystko z nim dzieli. Wspólne zabawy, wyjścia do ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
szkoły, zamknięte owady w słoikach. Zakrywa dłonią kieliszek, kiedy barman przechyla butelkę wódki; starczy jak na jedno popołudnie. – Nie za wcześnie, żeby zapijać zmartwienia? Kliment materializuje się obok w pachnącym chemią lekarskim fartuchu. Kładzie dygoczące dłonie na blacie. Po jego zwyczajowej lekkości nie ma śladu. Palce kurczowo zaciskają się w powietrzu na nieobecnych narzędziach chirurgicznych. – Nie wiedziałem, że bywasz w takich miejscach – mówi Vasyl. – Po nieudanych operacjach człowiek sam nie wie, gdzie dryfuje. Nocą jakiś wariat strzelał „na wiwat” do naszych. Podziurawił dwóch chirurgów, a ja dopiero wróciłem z ich wnętrza. Duszy nie znalazłem. Podwójną, dobra? – rzuca do barmana. – A ty co? – Mam problem z protezą Daryny. Do tego zmierza tutaj Ivan. – Zapewne na swój pogrzeb – dodaje Kliment bez cienia ironii. – Pewnie w klinikach próbowali ci wcisnąć nowy model. Firmy medyczne boją się jak cholera końca wojny. Na razie nie bierz, wiem, że ma być taniej pod koniec tygodnia. Zniżka z okazji pokoju. Vasyl parska wymuszonym śmiechem. – Złapali, tego wariata? Kliment opróżnia kieliszek. Brzdęka szkło o ladę. – Łatałem go ja i jedyny trzeźwy chirurg, kula przeszła obok płuca. Pewnie pójdzie siedzieć. Chciałbym skurwielowi zaszyć w żołądku bombę, ale to by było wbrew etyce lekarskiej. – Wydaje mi się? Czy wczoraj mówiłeś o wrogu coś innego? Kliment piorunuje go wzrokiem. – Zabij Ivana własnymi rękoma, to wtedy pogadamy. To samo, jeszcze raz. – Ogląda się. Za wozami opancerzonymi defilują mażoretki. Porcelanowe twarze lśnią nieludzko w podrzucanych wysoko błękitnawych flarach. – My też mamy swoich wariatów w armii. Wiedziałeś, kto pierwszy użył mechów? Bynajmniej nie siepacze Gestran, o nie. To było nasze dzielne wojsko. Bali się, co też prowincjusze znajdą na złomowisku Patronów, więc sami zdecydowali się przeprogramować kilka robotów budowlanych. Złożyli je do kupy, pospawali, gdzie trzeba… Siadali za sterem i zerowali ciało, jadąc neurologicznym walcem po propercepcji. Sprawdź no sam, to nie kosztuje dużo transferu. Znajdziesz pewnie informacje umoczone w teoriach spiskowych, ale, cholera, zawsze to coś. Wystarczy ci transferu i na córkę, i na ratowanie świata przed głupotą – żartuje ponuro Kliment. – Wystarczy, że Patronat go uratuje – odpowiada Vasyl, przygłuszany przez maszerującą orkiestrę. – Rób, co chcesz. Niedługo ten cały syf i tak nie będzie ważny. Trzeba będzie wracać do normalnej pracy. Do rodziny – sugeruje Kliment ostrzejszym tonem, przygryzając wargę. – Pieprz swojego brata i zajmij się odzyskaniem żony. *** Vasyl stracił Irynę w chwili, kiedy zdecydowała się pracować dla Patronów, aby spłacić protezę Daryny.
28
Szymon Stoczek
Ale już od jakiegoś czasu miał wrażenie, że jej strona łóżka ugina się słabiej, jakby i jej było w nim mniej. Bywało, że kiedy budził się w nocy, znajdował ją w pozycji biegacza konwulsyjnie przebierającego nogami po wyimaginowanym piasku. Kochali się rzadziej niż kiedyś. Kiedy dochodził, przed oczyma stawiał mu barwny kolaż kobiet, z których lepił za każdym razem kogoś nowego – nieistniejący ideał, który coraz mniej miał wspólnego z jego żoną, a coraz więcej z przypadkowo napotkanymi kobietami. Ich pożegnanie odbyło się na rampie pustynnego lądowiska. Bez łez, przy zbyt wysokiej temperaturze, w pyle bijącym spod rozgrzewanych silników statku. Spróbował pocałować Irynę. Cofnęła głowę. Po chwili szary hełm przytłumił błękit jej oczu. Dotknął ustami zimnego szkła. Uśmiechnęła się smutno. – To skończone, Vasyl. Jeśli tu wrócę, to tylko po rozwód. Złapał jej dłonie. W tej chwili prawie nie słyszał jej głosu, nie chciał go słyszeć. – Odpoczniemy od siebie nawzajem, znów będzie dobrze. Nie winię cię. Westchnęła. Jej hełm zaparował od środka. – Teraz tak mówisz, ale ciągle do tego wracasz. Widzę to. Nie możesz zrozumieć, że to się po prostu stało. Vasyl… Jest wojna. Ludzie umierają… a inni zostają kalekami – zamilkła gwałtownie. Zaprzeczył ruchem głowy. To ona miała obsesję, a nie on. – Dajmy temu spokój. Kocham cię – powiedział powoli, patrząc w ciemniejącą szybkę hełmu. Światło nabrało barwy dojrzałej pomarańczy gotowej do zerwania. Ogniste snopy bezlitośnie spalały znaczenie słów. – Znajdę ci kogoś do pomocy w domu. Opiekuj się nią. Ma moją dłoń. – Uścisnęła mu rękę. Szary materiał lepił się do palców niemal jak druga skóra. *** Vasyl wydaje na próby połączenia trzy dniówki, ale Iryna konsekwentnie ignoruje sygnał. Kwadrans temu nagrał jej transmisję video i mimo dodatkowych kosztów, wysłał prosto na osobisty panel – gdzie by nie była, powinna zareagować. A jeśli nie odpowie, zostawiając go sam na sam z kłopotami z protezą Daryny? W jednej chwili uderza go pełen pakiet nieprzyjemnych przeżyć minionego dnia, dodatkowo wzmocniony alkoholem. Wyczuwa w sobie znajome, nerwowe pulsowanie. Symptomy tęsknoty, jak sam je nazwał, z którymi potrafił sobie radzić tylko w jeden sposób. Sunie powoli palcem po otoczonej czujnikami rękawicy rehabilitacyjnej. Pstryk! Zwodniczo płonie ekran i przybiera ciemno-złocistą barwę narodowej flagi – oddziały lokalnej propagandy musiały się wykosztować, aby w ten sposób podkreślić swoją wyższość nad Gestranami. Niepewnie odwraca wzrok w stronę okna. Anna musi być z jego córką gdzieś w parku. Daleko. Ma czas. Ostrożnie zakłada oculusa i wsuwa swoją rękę w ciasnawą rękawicę ćwiczebną. Odpala program rehabilitacyjny i czeka, aż rozwieje się pastelowe niebo. Ląduje na intensywnie zielonej łączce, niemal równie prawdziwej jak leje po bombach. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Pochyla głowę, aby widzieć symulowaną rękę Daryny – doskonałą kopię dłoni jego żony. Przez chwilę upaja się naturalnością ruchów jej palców, do której jego córka mimo lat ćwiczeń nawet się nie zbliżyła. Z westchnieniem rozpina zamek spodni. Już dawno przekroczył granicę wstydu, ale na swój pokrętny sposób pozostał wierny Irynie. Zamyka oczy, próbując wywołać z pamięci jej twarz, żałując, że nawet najlepsze receptory nie potrafią oddać delikatności tamtych pieszczot… – Wiedziałam, że to nie ona grzebie w tym programie. Nie używała go od dwóch miesięcy – słyszy za sobą roztrzęsiony głosik. Szybkim ruchem próbuje wyplątać się z urządzeń, zgasić ekran. Na darmo. Co miało zostać zobaczone, utrwaliło się już na siatkówce Anny. Nie wymaże tego próbami wyjaśnień ani nie zmiękczy. – To nie to, co myślisz. – Jego twarz zalewa fala ognistej purpury. Kolor dysz przed odlotem. Ale jak nie dopuścić do nieuniknionego, co zrobić? Umysł gorączkowo błądzi, a słowa nie nadążają za tempem myśli. – Nie mogę bez niej. Jestem jej wierny. Daryna nie może wiedzieć, muszę tak. Kocham je obie, wiesz przecież o tym. To silne, silniejsze ode mnie – wypluwa z siebie. – Robię, co mogę, żeby być dobrym ojcem, ale potrzebuję tego. To jedyne, co mi z niej zostało. Z Iryny. Milknie, czując się wypranym ze słów, nie tylko z tych dopiero co wypowiedzianych. W jednej chwili wyparowuje z niego cała zdolność mówienia. Serce przyśpiesza bieg i zwalnia, jak wymęczony ciągłą pogonią żołnierz. – Wszystkim nam jest ciężko – odzywa się wreszcie Anna. Jej głos wydaje się przepełniać mieszanka stanowczości i dziwnej troski. Pokazuje pod światło swoją poranione igłami ramię, jakby to było osobliwe trofeum. Jej wargi rozjeżdżają się w nieśmiałym, kłopotliwym dla obojga uśmiechu. – Radzi pan sobie, jak może. – Opuszcza głowę i przez moment Vasyl ma wrażenie, że tak naprawdę czuje się bardziej zawstydzona od niego. – Nauczy mnie pan? To znaczy, można tam wgrać inną dłoń, symulować dowolny dotyk? – parska szaleńczo, próbując obrócić dopiero co wypowiedziane słowa w głupi żart dorosłych. Opiera się o ścianę, z rękoma założonymi za głową, niby gotowa na rozstrzelanie. – Brakuje mi rodziców, chłopaka. Mam ich zdjęcia w pokoju… Głośność świata obniża się do szmeru odkurzacza piętro wyżej, który natrętnie przypomina, że gdzieś za ścianami wciąż możliwe jest normalne życie. – To długo nie potrwa, zanim ktoś nas zabije – dodaje Anna ciszej. Vasyl kręci głową, zdezorientowany, zły na siebie za nieostrożność. Czy można dzielić rozpacz w taki sposób? Przywoływać na zmianę z Anną widmowe dłonie nieobecnych, byleby ukoić ból? – Nikt nam nic nie zrobi, mamy pokój – mówi Vasyl. – Rozbrojenie to nie pokój. Jest gorzej niż na wojnie. Wróg jest w naszym mieście – wzdycha z rezygnacją. – Po prostu mi powiedz, jeśli nie. Cisza. Irytujący odkurzacz. Kolejna biedronka. Anna miała rację: może je zabijać, ale i tak będą wracać.
29
Wojna Vasyla Kavalenko Nowa Fantastyka 03/2015
– Nasz sekret. – Zerka ku niej zrezygnowany. – Dobrze? Daryna nie może wiedzieć, co robią dorośli. – Dorośli tęsknią mocniej od dzieci. Gdybyś kiedyś… gdyby pan chciał spróbować inaczej – jąka się. Na twarz wraca znajomy rys przesadnej skromności. Vasyl uspokaja ją łagodnym spojrzeniem. Nie mówi nic, pozostawiając propozycję w sferze bezpiecznego zawieszenia. Nigdy nie było między nimi trwałej nici sympatii i na swój sposób odpowiadał mu taki układ. Wolał widzieć w Annie sprzątaczkę, a nie znajomą. Nie kobietę. Przymyka oczy. Ciepło zgromadzone w ciele rozpaczliwie szuka możliwego ujścia. – Zostaw mnie na trochę – prosi cicho. Anna wychodzi. Vasyl odwraca się w stronę migającej na ekranie rajskiej łączki, błyskającej z nagła niemożliwymi echami odbitych od szyb kolorów eksplozji. Barwnych sztucznych ogni eksplodujących z naczep wojskowych samochodów. – Co się dzieje?! – Podrywa się do okna. Pióropusze dymu strzelają ponad iluminacją niemożliwych do okiełznania fajerwerków, równie niszczycielskich co serie z karabinów. Świetliste race tłuką szyby i wpadają do wnętrz małych domów na przedmieściach. Śmierć, która zawsze przychodzi za szybko. – Prowokacja. – Anna w zamyśleniu ściąga brwi. – Gestranie chcą nam dać do zrozumienia, że nawet bez broni pozostaną groźni. Żywe pochodnie toczą się w dół zbocza w stronę prujących już wodą armatek straży. Jedno ciało po drugim, w dół – na szosę lub pod nogi rosnącego na wzgórzu cienia, za którym wkrótce podąży metalowy korpus podniszczonego gestrańskiego mecha. Maszyna zionie gęstą pianką w gardziele płomieni, wydeptuje ścieżkę w popiele, jakby był fakirem zaproszonym na próbę ognia. – Musimy się bronić. – Vasyl gniewnie zaciska usta. Resztki tlącego się wewnątrz podniecenia ustępują pod naporem cisnących się do oczu obrazów pożogi. – Sprawdź, co z Daryną. Uspokój ją. I znajdź numer, z jakiego dzwonił mój brat – dodaje Vasyl stanowczym tonem. Pięć minut później zamyka drzwi, zasuwa okno. Ping, ping, wali w konsolę, naciąga słuchawki. Zgłasza się sygnał z drugiej strony. Zgłasza się cisza. Potem ledwie słyszalny miarowy oddech. Jakby ktoś wdychał w siebie opary z sauny. – Dlaczego nam to robisz? Wiem, że tam jesteś – wybucha Vasyl. I słyszy odpowiedź, ale nie taką, jakiej mógłby oczekiwać. Żadnej ironii w głosie, poczucia wyższości. Jest za to wycieńczenie i słabość tak wyraziste, że aż niepodobne do Ivana. – To nie ja. Byłoby łatwiej, ale nie… – Ivan nie kończy, zanosi się głuchym kaszlem. Każde ze słów wypowiada osobno, z bólem, jakby musiał wyjmować je z własnych wnętrzności. – Nie wierzę ci. – Wiem – przerywa mu kwaśno. – Wiem, braciszku. – Nie jesteś moim bratem! My nie jesteśmy rodziną. Zdradziłeś mnie, kraj, rodziców. – Nasi rodzice nie żyją – odpowiada Ivan pewniejszym tonem. – Chodzi o Darynę, Vasyl. Nie o ciebie. Nie liczę na pojednanie. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
– Odpierdol się od mojej córki! – Twoja córka ma problemy z protezą – głos ciągnie nieporuszony. – Mogę wam pomóc, chciałem już przedtem. Zaraz jak poszedł news o pokoju. Człowiek, którego spotkaliście w jeepie… Byłoby łatwiej, gdybyś pozwolił Darynie przyjąć wtedy prezent. Moglibyście go sprzedać i mieć na nowy model. Skąd on tyle wie? Serce Vasyla podskakuje jak gumowa piłka. Odbijali razem czymś takim o ścianę. Na zmianę – raz on, a raz Ivan. Jeden z niewielu sportów, w których brat pozostawał z nim naprawdę uczciwy. – Co chcesz jej dać? – pyta wbrew sobie. – Kompensator neuronalny. Wyrównuje opóźnienia w reakcjach nerwowych. Domyślam się, że widziałeś pożar. Wiesz, gdzie mnie szukać. Vasyl gwałtownie rozsuwa zasłony. Mech siedzi na parującej dookoła ziemi w otoczeniu wrzeźbionych w grunt lepkich szpiców czegoś, co przed kwadransem było strugami piany gaśniczej. Dziwnie wygięty, mógłby być zabawką porzuconą przez znudzone dziecko. – Skąd mam wiedzieć… – …że cię nie zabiję – dopiero teraz w tonie Ivana pobrzmiewa znajoma nuta rozbawienia. – Nie możesz tego wiedzieć, ale gasiłem twoje miasto. Nie mamy wiele czasu. Wojsko pewnie siedzi na linii. Czekam. Vasyl chce powiedzieć, że nigdzie się nie wybiera, ale głos jego brata pochłania miarowe buczenie. Co to właściwie było? Nie błaganie o akt łaski, żadne próby wyrównania rachunków z przeszłością. Nawet nie sentymentalny bełkot. Prosta nawigacja: idź w stronę światła. Idź, jeśli chcesz pomóc swojej córce. Otwiera gwałtownie drzwi. Anna stoi obok, a za nią, a jakże, zapłakana Daryna odbita w czarnej tafli lustra. – Tatusiu, co się dzieje? – Nic, kochanie. Tatuś musi na chwilę wyjść. Dziewczynka zaplata dłoń na klatce piersiowej. Nieczynna lewa ręka nie dopełnia gestu, kiwa się jak uszkodzone wahadło. – Dlaczego znowu strzelają? Vasyl odwraca się do niej i jej odbicia plecami. Przez sekundę podłapuje bladą twarz Anny. Przygryzione usta, te oczy. Podsłuchiwała. Musiała podsłuchiwać. – Na wiwat, kochanie. Trochę za dużo wypili… Wygraliśmy i ja też idę się zabawić – dodaje, zmuszając mięśnie do rozciągnięcia warg w poziomą kreskę. – Wiesz, tak jak dorośli. Anna zostanie z tobą. Wszystko będzie dobrze, kochanie. *** – Wszystko będzie dobrze – powtarzają sobie mieszkańcy. Z pokornym lękiem wpatrują się w niebo, nauczeni czytać z rozrzedzonych chmur pierwsze oznaki gniewu Patronów. Przylecą, nie przylecą? Oglądane latami propagandowe filmy każą im dopatrywać w pożodze apokaliptycznych znaków. Oto zstąpią i oddzielą dwa narody. Będzie pokój i wyprane z żądz mózgi. Vasyl jako jeden z niewielu nie spogląda w górę. Jego kroki wyznacza łagodnie opadająca ścieżka niepokoju i py-
30
tanie, czy aby na pewno zdąży przed wojskowymi, którzy być może już depczą mu po piętach. Nie ma złudzeń co do ich intencji, za to jego pozostają niejasne, podobne do rozwiewanych pąsowych chmur. Jest sam na ulicach, idzie ku buchającym kłębom szarego dymu i domom (zniszczonym przez coś więcej niż fajerwerki). Nie zatrzymuje się mimo zlanych w jeden ciągły dźwięk odgłosów wystrzału, syków ogni sztucznych, być może wykorzystywanych teraz jako groteskowe narzędzie tortur. W polu widzenia kwitną elektroniczne światła karetek, a patyczki ludzi rosną w oczach; powiększają się szczeliny pod stopami w nieremontowanej od lat wiejskiej drodze. Tknięty niepokojem dotyka kieszeni spodni. Brak dokumentów na moment odkorkowuje skompresowany do drżenia palców lęk i ten wybucha jak szampan w dłoniach świętujących nie wiadomo co młodzieńców. Serce drapie Vasylowi bolesną dziurę w ciele, a nogi zamieniają się w piankę gaśniczą. Przystaje dla złapania tchu. Jest śledzony przez podejrzliwe twarze, do których wkrótce może dołączyć lufa co najmniej jednego karabinu – na razie leniwie przewieszonego przez plecy pulchnego mężczyzny. Chowa się za ruinami domu, zanim umysł zdąży zrewidować przedwczesną tezę o świętowaniu i zastąpić ją wizją ponurej stypy. Zapach spalonego drewna i chemia omal nie wywracają jego świadomości na nice. Stara się trzymać blisko resztek ścian, ale nie na tyle, aby można było wziąć go za szabrownika… przynajmniej taką ma nadzieję. Znowu droga. Ludzi po tej stronie jakby mniej. Nikt nie próbuje go zatrzymywać. Może uważają, że bez broni jest niegroźny (chociaż tę akurat tezę powinien odrzucić), albo jest im w tej chwili wszystko jedno (zakładają, że zamachowiec nie uderzy dwa razy w to samo miejsce w odstępie godziny – nie opłaca się, za mało ofiar). Góra, która z oddali wydawała się wypalona do cna, z bliska jest co najwyżej draśnięta poziomymi zębami płomieni. Białe piankowe rafy z wolna topnieją u stóp mecha. Przełyka ślinę, próbując pomyśleć o stojącej przed nim maszynie jak o ciele swojego brata. Nie za bardzo wychodzi. Ze stanem jego pancerza pewnie bywało lepiej. Z lewego ramienia sterczą rurki. Może to ogień dobrał się do układu i należało wyrwać dłoń, żeby nie doszło do zwarcia, a może wschodni exodus Ivana okazał się mniej bezproblemowy, niż mówił Anatol. Vasyl spogląda w górę, na wysokość drugiego piętra domu. Osmolona głowa przypomina zespawane z sobą talerze anten, gdzieniegdzie poprzetykane stopem czarnego szkła. Przełyka ślinę. Nie tak to powinno wyglądać. Na filmach propagandowych… Ale to były filmy propagandowe. Zgrzyta zębami. Nie ze strachu. Z zimna. Jego… brat (przyzwyczaja się do tej myśli) wykonuje minimalistyczny gest powitania. Otwiera się zamknięta, pusta dłoń. – Nie będziesz mnie oglądał – informuje buczący głos gdzieś z góry. – Wolę wiedzieć, z kim rozmawiam – odzywa się Vasyl ciszej, niż by chciał. – Poprawka. Chcesz zajrzeć w oczy mordercy. Antenki i sensory nie wystarczą, co? Vasyl mimowolnie napina mięśnie. Jego brat zawsze musi mieć ostatnie słowo. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Szymon Stoczek
– Zabijałeś naszych ludzi. Jak mam ufać mord… – Przyszedłeś robić sekcję moich trupów, a wcale nic o mnie nie wiesz – metaliczne brzmienie głosu częściowo łagodzi szyderczy ton. – Dostałem się do obozu wroga, ale potem wypłaszczyli mnie z ciała. Wiesz, jakie to uczucie? Jakbyś lewitował i nie miał dokąd wracać. Pięć godzin i chce ci się wyć, ale nawet wyć nie ma jak, bo przecież nie masz języka. Jeszcze pięć i jesteś gotów zrobić wszystko, byle tylko gdzieś się wcielić. No i mnie wcielili, tylko nie z powrotem w moje ciało. Mech… Katorga, a potem ulga. Polubiłem to metalowe ciało, nauczyłem się bać swoich oprawców… ale nie zwariowałem, o nie. – Miarowy śmiech grzmi jak przesterowany bulgot. – Grałem z nimi na dwa fronty, podwójny agent, taka schizofrenia w okresie dojrzewania... Kiedy Patronat ograniczył transfer, wasi ludzie prawie w ogóle przestali się do mnie odzywać. Dla Dyviny jestem bardziej zbrodniarzem niż agentem. Nie mają powodu, aby mi ufać. Zwłaszcza teraz, kiedy Patroni zaczną zaglądać im przez ramię… Ty patrzysz na pożar i widzisz prowokację, a ja porządki kończące wojnę. Tej nocy obie strony po sobie sprzątają. To ostatnie daje Vasylowi do myślenia. Tajne technologie, obozy pracy, niewygodni ludzie po każdej ze stron. Kliment może wcale nie był aż tak daleki od prawdy. Wojna wymaga ofiar, a te bywają konieczne nawet za kwadrans do godziny pokoju. Jeśli coś ma trwać, potrzebuje trwałych fundamentów, a tych nie zagwarantują mętne tajemnice i panoszące się duchy przeszłości… ile jest więc dziś takich nagłych wybuchów w kraju, po jednej i po drugiej ze stron, płonących budynków albo aktów agresji, mających odwrócić uwagę społeczeństwa od prawdziwie istotnych kaźni, wykonywanych w imię wyższego dobra? Jeśli Ivan ma rację, nie mają zbyt wiele czasu na brudne tajemnice. Vasyl nie chce zresztą ich znać. Woli, kiedy białe jest białe. Tak prościej. – Daj mi to, po co przyszedłem – mówi szorstko. – Leży przed tobą. Czarny lśniący prostokąt na ziemi, długości małego palca u dłoni, jest o wiele mniej elegancki od damskiej broszki oferowanej przez korespondenta wojennego. Vasyl unosi wzrok. Zaciemnione szyby robota nie przepuszczają światła. Równie dobrze może teraz rozmawiać z mózgiem zamkniętym w słoiku. Jak nie otworzy, to się nie dowie. – Chcę cię zobaczyć – żąda, zgrzytając zębami na samą myśl o tym, co może ujrzeć. – Nie wierzę, by to ciało przetrwało bez ruchu. Musieli cię wyprowadz… – gryzie się w język. Upokarzające słowa tkwią między nimi jak tafla szkła. Ivan zachowuje się, jakby go nie usłyszał. – Weź to, po co przyszedłeś. Wojsko niedługo tu będzie. – Dla maszyny to, co zrobię, nie powinno mieć znaczenia – odpowiada Vasyl. – Ale ma – w głosie Ivana pobrzmiewa zmęczenie. – Wolałbym, żeby mi wyżarli emocje, ale to tak nie działa. Jak zarżniesz empatię, nikt nie odróżnia swoich od naszych, a na wojnie… na wojnie musisz mieć cel. Spójrz na Patronat, z jaką pewnością rozpycha się łokciami po zamieszkałych układach słonecznych tylko po to, by imputować innym pokój. Ich pacyfistyczne natręctwo niewiele różni się
31
proza polska Wojna Vasyla Kavalenko Nowa Fantastyka 03/2015
od terroru najgorszych ekstremistów. Ale ja też mam swoje natręctwo – ciebie. Vasyl zamyka do połowy otwarte usta. Zdaje sobie sprawę, że Ivan działa jak algorytmy komputerowe zaprogramowane wyłącznie do realizacji konkretnego działania, z tą różnicą, że to on sam ustalił sobie misję. Zabijam po to, aby… Istnieję, żeby… Makabryczne równanie uzasadniające ból zracjonalizowało jego położenie w bezcielesnym układzie odniesienia. Jest jak kosmonauta pozbawiony poczucia grawitacji, któremu nagle udało się ustalić gdzie dół, a gdzie góra. – Kiedy miałem wolny dostęp, śledziłem twoje życie. Widziałem zdjęcia Iryny w terminalach ślubnych. Nieźle ci się trafiło. Szkoda, że ją wypuściłeś z rąk – dokańcza Ivan z ledwie uchwytną złośliwością. Vasyl zaciska pięść. – Ciebie nie wypuszczę. – Za często mylisz przywiązanie z zemstą – zauważa jego brat cierpko. – Musiałeś widzieć, jak bardzo niepodobna do ciebie jest Daryna. – Twarz Vasyla jakby pokrywa popiół. – Mściłeś się na Irynie za jej zdradę, ale nigdy nie sprawdziłeś… – milknie na moment. – Wydawało ci się, że jesteśmy tacy różni, ale ty też lubisz przemoc. W innej postaci, ale jednak. Tęsknisz za żoną jak drapieżnik za ofiarą, Vasyl. Tobie nie chodzi o córkę, a o Irynę. Wiesz, że jeśli dasz Darynie nową dłoń, to będzie oznaczać fiasko starań twojej żony. Pokazałbyś jej, że potrafisz więcej niż tylko sprzedawać papierosy, że jesteś lepszy od Patronów… Weź to, nie musisz się wstydzić – rzuca z zimnym spokojem. „Wróg podobny do ciebie, taki sam skurwysyn, nic was nie różni” – przepychają się myśli w głowie Vasyla. Za wiele razy musiał tego słuchać. Unosi dumnie głowę, nieświadom rumieńców na policzkach, spojrzenia pobitego na ringu zawodnika, który mimo przegranej walki wciąż idzie w zaparte. – Kocham je obie. Ivan porusza antenami w lewo i prawo. Skanuje horyzont, szuka niepożądanych punktów cieplnych. – Weź to. Widzę śmigłowiec na radarach. Leci w naszą stronę. Tym razem wojsko mi nie odpuści. Wykorzystają pożar jako pretekst, żeby się mnie pozbyć. Vasyl uśmiecha się krzywo. Przypomina sobie ich nigdy niedokończoną sprzeczkę i martwe, zasuszone biedronki na parapecie. Ma wrażenie, jakby znowu byli w swoim dziecięcym pokoiku, bez rodziców, walcząc na słowa i pięści o to, który z nich jest lepszy. Ale Vasyl nie jest już dzieckiem, on wie. Pozostał wierny, nie zdradził. Ma żonę i dziecko, a Ivan mu zazdrości. Wróg nigdy nie ma racji. Vasyl wstaje na jedno kolano, otrzepuje się z pyłu. Znajdzie inny sposób, aby pomóc córce. – Nic od ciebie nie chcę – odpowiada, odchodząc o krok. Kikut mecha z wolna próbuje sięgnąć w jego stronę wiązką kabli – jakby podać rozczapierzoną dłoń – gdy stalowy korpus z niekontrolowanym impetem uderza o ziemię. – Vasyl! – grzmi nieludzko stalowy pancerz. – Poczekaj. Ona tego potrzebuje! Mech nieudolnie próbuje wstać, ale odpowiedniki mięśni wykładają się na prostych poleceniach synchronizacji kończyn. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Okopcony tułów zbyt gwałtownie poderwany z ziemi wygina się w bok, w nagłym napadzie skoliozy. Ciąg sztucznych synaps rozkazuje metalowemu cielsku przenieść ciężar w lewo, na zatrzymaną w pół kroku kończynę, niegotową na akrobacje sfiksowanych neuroprzekaźników. Przez chwilę cała ta straszna maszyneria chwieje się, jak naprędce pozszywany szkielet. To ledwie wstępna konstrukcja albo efekt samodzielnych prób naprawy – uświadamia sobie Vasyl, wpatrując się w tę zastygłą w pozie biegacza, sparaliżowaną rzeźbę. Jest pewien, że robot powinien mieć jeszcze co najmniej jedną warstwę pancerza, jakieś reakcyjne ładunki wybuchowe, gotowe chronić kabinę przed pociskami… Czy utracił je przedtem, a może samodzielnie wymontował? Vasyl zaczyna biec. Topniejące za górami słońce podkreśla do tej pory ukrywane pęknięcie w szybie mecha. Dwa czerwone kleksy, maskowane przedtem grą świateł, lśnią niczym oczy okaleczonej bestii. – Zaczekaj, pomyśl o Darynie. Bracie… – ściga go nieludzko modulowany głos. Jakby Ivan był zmuszony przepuszczać swoje słowa przez rezonujące szumem kanały, odkształcające specyfikę ludzkich tonacji aż do pasma właściwego automatom. – Ja nigdy nie miałem brata – szepcze Vasyl. Kryje się w końcu na powrót w tłumie. Mężczyźni i kobiety strzelają oczami po rumieniącym się horyzoncie. Dwie migoczące kreski posuwające się w stronę Ivana. Wiszące wysoko na niebie, jak lalki biorące udział w podniebnym spektaklu, rozgrywającym się ponad kuśtykającą kupą metalu, targaną rudymi spazmami wyładowań i… Jeden wystrzał. Czerwonawy błysk, jak od kredki świecowej. Ciało Ivana dzieli się na dwie niezależne połowy. Satelitarne dyski anten mecha wirują, wyrzucone w górę po przypadkowych orbitach. Z wnętrz dobiega skowyt elektroniki i coś jak zduszony śmiechem głos-nie-głos, a potem jest już tylko jeden wybuch za drugim – ciąg krwawo-bladych eksplozji wciskających się do głowy. Vasyl odsuwa się na bok, targnięty nagłym napadem torsji. Ktoś podaje mu wiadro, pozwalając w spokoju wyrzucić z siebie strach. – To już chyba ostatni w naszym obszarze. Proszę się nie bać. Gestranie już nic nie zrobią. Vasyl z trudnością siada na ziemi. Jakiś mężczyzna otula go kocem. Podaje herbatę. Inny pyta, który dom stracił, czy był z nim ktoś jeszcze. Milczy, tylko do połowy udając szok. – …wszystko będzie dobrze… będzie dobrze… – gra mu w uchu refren natrętnych głosów. Chciałby je wyłączyć, ale boi się zbyt wielu pytań. Czasem więc kiwnie głową, bezskutecznie spróbuje się uśmiechnąć, zawinie się kocem, przykryje aż pod oczy. I będzie czekać na policję lub wojsko, która pewnie zawiezie go do szpitala. I będzie czekać, aż naprawdę wybrzmi ostatni akord tej wojny, a Patroni zaczną wcielać swój pokojowy plan w życie. *** Wszystkie parady są zawsze takie same – huczne, pełne kolorów i z darmowym jedzeniem.
32
Vasyl prowadzi Darynę w stronę stojących przy barierkach gapiów. Mocno trzyma ją za dłoń, podczas gdy Anna ściska niedziałającą już protezę dziewczynki. Czasem odruchowo pociera palcami o lśniące nadgarstki, a wtedy twarz małej rozświetla drobny uśmiech. Nie czuje dotyku, ale i bez tego potrafi odczytać sugestię bliskości – ten jeden talent opanowała do perfekcji. Vasyl podsadza córkę na ramiona, wynosząc wysoko ponad falujące głowy mieszkańców miasta. Przez zasłonę zwiewnego konfetti podłapuje zakłopotane spojrzenie Anny. Kobieta nie przywykła do spacerów we trójkę. Jej wargi rozszerzają się bezwiednie, kiedy przysłania twarz okiem aparatu. Fotografuje pary splecionych w uścisku tancerzy w żołnierskich strojach obu armii, a zaraz potem celuje w jednego z ochotników dobrowolnie częstujących zgromadzonych patronackim chlebem. – Nie chcesz? – Kliment rzecz jasna też tu jest. Ze swoim pacyfistycznym nastawieniem świetnie odnajduje się w roli wolontariusza. – Jest faktycznie smakowity. Całe szczęście, że Patroni zdecydowali się odrobinę złagodzić swój plan pokojowy. Po ostatnich nocach obawiałem się najgorszego. – Innym razem – odpowiada Vasyl niewyraźnie. Będzie miał jeszcze czas spróbować, jak na dłuższą metę zasmakuje mu pokój. – Jak chcesz, ale jedna bułka nikomu nie zaszkodzi. Żeby działało na agresję, musiałbyś zupełnie przejść na taką dietę. – Jak przejdziesz, powiedz mi, jaki to nowy rodzaj przemocy wymyślisz. Kliment marszczy brwi, urażony. – To ma zapobiec powtórce z tej wojny. – Byłoby łatwiej, gdyby od razu nas zabili – rzuca Vasyl gorzko. Śmierć brata niełatwo zeskrobać z siatkówki. – Bez przemocy nie będziemy mieli nawet jak się bronić. – Patronat nam pomoże. – A jak gdzieś obok wybuchnie inna wojna? – pyta Vasyl ostrzejszym tonem. – Na przykład… na przykład jak ktoś zaatakuje Patronów? – Po co ktokolwiek miałby ich atakować? Kliment jest ślepy i głuchy. Nie rozumie zagrożeń. Ivan miał rację chociaż w tym jednym: taki pokój to też twarz terroru. Daryna zerka ku ojcu wielkimi oczami, ale Anna zajmuje ją rozmową. Słusznie, niech się cieszy, niech nie wie, co ich czeka. – Jak myślisz, nad iloma wojnami oni są w stanie zapanować? – ciągnie Vasyl ponurym tonem. – To jest jeden statek. Nieważne, jakimi technologiami dysponują. Nie są niezniszczalni. Chcą pokoju, ale nie wiedzą, jak go osiągnąć. Prędzej czy później znudzą się nami i znikną, a wtedy zostaniemy sami. Bez naszych braci oferujących nam pomoc… …i bez żony o pięknych rękach, w towarzystwie samych protez, nieskończonego pochodu sztucznych uśmiechów zachowanych na fotografiach, straszniejszych od bomb i dział. Ukradkiem wyciera dłonią pojedynczą łzę. Może przecież się mylić. Iryna kiedyś wróci, a on odzyska pracę i znajdzie sposób, aby znowu byli rodziną. Kliment kładzie mu dłoń na ramieniu. Z powątpiewaniem kręci głową jak nauczyciel, który przyłapał nieprzygotowanego do egzaminu piątkowego ucznia. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
proza polska
– Pomyśl, czy ty w ogóle chcesz pokoju. Mówisz, jakby ci nie zależało. Vasyl zaciska zęby gotów do złośliwej riposty. Przerywają mu radosne okrzyki Daryny. – Jadą, tato, jadą! Jej zdrowa ręka podąża palcem za kordonem przyozdobionych kwiatami wojskowych pojazdów. Vasyl opuszcza wzrok na ubrudzone pyłem buty. Będzie musiał je zmienić, zanim odwiedzi Urząd Pracy. Prostuje się gwałtownie, kiedy miękka dłoń nieśmiało zaciska się na jego palcach. Iryna? Ale ona jest przecież daleko, niemożliwe, żeby wróciła. Podnosi wzrok. Anna posyła mu porozumiewawcze spojrzenie. – Wszyscy i tak umrzemy – szepcze z nutką czułości, o którą nigdy by jej nie podejrzewał. Delikatnie ściska jej dłoń, wdychając w nozdrza zapach kwiatów. Pachnie bzami i wcale nie zanosi się na pokój.
Szymon Stoczek Urodzony 1988 r., absolwent filozofii i dziennikarstwa na Uniwersytecie Wrocławskim. Publikował w antologii „Science fiction po polsku”, w „Kontraście”, magazynie „Coś na progu” i w „Nowej Fantastyce”. Mówi o sobie, że inspiruje go głównie twórczość autorów spod znaku New Weird. Wojna jest tematem literatury, odkąd achajskie okręty przybiły pod mury Troi. Fantastyka również nie stroni od blasterów i rakiet międzykontynentalnych. „Wojna Vasyla Kavalenko”, publikowana w ramach „Nowych perspektyw”, sięga też po ten żelazny motyw – tyle że pokazuje konflikt nie od strony żołnierzy, lecz cywilów. Realia (obcoplanetarne?) nieprzypadkowo wydają się swojskie: SF karmi się rzeczywistością, a Ukraina wciąż walczy. (mc)
33
proza polska Nowa Fantastyka 03/2015
DRACONITAS Anna Łagan Skądkolwiek pochodzi, z rzeczywistości czy z wyobraźni, smok legend jest potężnym tworem ludzkiej fantazji, bogatszym w znaczenia, niż jego kurhan w złoto. J. R. R. Tolkien Beowulf. Potwory i krytycy
O
swoim wuju Brynja słyszała wiele opowieści. Jego sława sięgała daleko, jako człowieka, który wraz z bratem pokonał smoka i zdobył dzięki temu włości oraz niezmierzone bogactwo. Dziewczynie, która całe życie spędziła wśród wrzosowisk i owiec, a za mieszkanie miała niewielki pokoik w starej obronnej wieży, wzniesiony na wybrzeżu zamek i przytulony do niego port zdawał się wielką metropolią. Nie wiedziała oczywiście wiele o olbrzymich miastach południa, takich jak to, z którego wuj przywiózł sobie ciemnoskórą, egzotyczną żonę. Nie miała ich nigdy odwiedzić. Nędzne miasteczko zagubione gdzieś na mroźnej północy kontynentu było jednak dla niej dość duże, by przystanąć na chwilę i kontemplować jego widok. Matka uznała, że dorastającej pannie przyda się towarzystwo inne niż owce i wieśniacy, wcisnęła więc córce w rękę rodzinny pierścień, a do worka kawał chleba i sera. I Brynja, tak jak stała, ruszyła ku wybrzeżu i zamkowi, który przed laty opuściła jej matka. Nie miała ze sobą wiele, bo nie posiadała wiele, poza matczynym pierścieniem pochodzącym ze smoczego skarbu. Miała pokazać go wujowi i prosić, by pozwolił jej zostać w zamku przynajmniej na rok. Oczywiście, matka liczyła, że Brynja znajdzie sobie w ten sposób małżonka wśród wujowskiej drużyny lub że sama zdecyduje się wstąpić w szeregi wojowników. To ostatnie było mniej prawdopodobne, bo dziewczyna niezbyt dobrze radziła sobie z łukiem i z mieczem. Ale po prawdzie nie należała do wybitnych w żadnej dziedzinie. Doskonale to wiedziała, ale nieszczególnie się tym przejmowała. Jeśli będzie trzeba, zostanie żoną jakiegoś wojownika, będzie mu rodzić dzieci i czekać, aż mąż przywiezie z zamorskiej wyprawy kolejny klejnot. Mogłaby żyć tutaj, w zamku albo w jednym z domów u jego stóp, na wybrzeżu pachnącym morską solą i rybami, codziennie oglądać niezmierzoną połać szarej wody oraz żagle drakkarów i rybackich łodzi majaczące na horyzoncie. Brynja uśmiechnęła się. Lubiła swoją wieżę na wrzosowiskach, ale czuła, że może polubić też większy od niej zamek z szarego kamienia. Przyciągał ją od momentu, w którym ujrzała jego ponurą sylwetkę. Zadała sobie pytanie, czemu matka opuściła to miejsce, miast przekonać ojca, by zostali na wybrzeżu? Pytała o to przed wyruszeniem i odpowiedź, którą uzyskała, była dość dziwaczna. Matka wspominała coś o lęku i złych snach. – Omeny? – spytała dziewczyna. Sny zsyłali bogowie lub złe moce. – Nie wiem – odparła matka szczerze. – Ale nie podobało mi się w zamku. – To czemu wysyłasz tam mnie? Skoro uważasz, że to złe miejsce? – Nie uważam, że złe. Po prostu nie czułam się w nim dobrze. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Może po tylu latach matka zapomniała, co właściwie jej się śniło, może jakiś wróż uspokoił ją co do natury tego niepokoju. Faktem jednak było, że Brynja na widok zamku poczuła raczej fascynację niż strach. Poprawiła przerzucony przez plecy worek i ruszyła w kierunku osady oraz górującej nad nią twierdzy, po drodze przypatrując się uważnie mieszkańcom przy codziennych pracach. Oni też zerkali na nią, być może wyczuwając jej obcość, choć przecież w portowym mieście kręcili się zawsze jacyś goście, kupcy, cudzoziemcy. Ich też mijała, barwnych przybyszów z odległych stron świata. Jednak im bardziej zbliżała się do zamku, tym mniej zwracała uwagę na nich, a bardziej – na ciężką kamienną budowlę, rzucającą ponury cień na okolicę. Jej cel. Wzniesiona na wysokim klifie warownia z szarego kamienia miała być niezwykle stara już w momencie, w którym przybyło tu dwóch braci, wujów dziewczyny. Znaleźli smoka w podziemiach zrujnowanego zamku, wzniesionego przed wieloma setkami lat przez bogów lub olbrzymów. Pod samą twierdzą miał się znajdować prawdziwy labirynt korytarzy, ze smoczym leżem w samym sercu. Dziewczyna pytała matkę, czy widziała to miejsce, ta jednak zawsze zaprzeczała. Nie, pieczara, w której smok strzegł skarbów, zawaliła się podczas walki i nawet nie całe złoto udało się z niej wynieść. Gdzieś pod zamkiem ciągle leżała reszta skarbu i szkielet potwornego gada. Teraz, zmierzając do bram, Brynja obracała pierścień na palcu i zastanawiała się, czy może jednak zostało jakieś wejście. Chciałaby to zobaczyć: morze złota i smoka, nawet i martwego. Zwiedzić zamek od jego najwyższej wieży aż po najgłębsze trzewia. Przy bramie zatrzymał dziewczynę wojownik. Zmierzył ją uważnym wzrokiem, przypatrując się przysadzistej nieco sylwetce, wełnianej sukience, brudnym jasnym włosom i niemal pustemu workowi przewieszonemu przez ramię. Nie pomyślałby nawet, że stojąca przed nim wieśniaczka jest siostrzenicą jarla. – A dokąd to, ślicznotko? – spytał, uśmiechając się. – Do kogoż idziesz? – Do mojego wuja – odparła bez onieśmielenia. To chociaż odziedziczyła po szlachetnych przodkach: dumę bardziej przystającą wojowniczce niż pasterce owiec. – Kto jest twoim wujem? – Eirkir – odpowiedziała. Wojownik spojrzał na nią zaskoczony. – Jesteś siostrzenicą jarla? – Córką Alfhild – powiedziała. – Wuj mnie pozna. Matka przysłała mnie do niego. Gdzie go spotkam? – Trenuje z synem, na dziedzińcu. Tam go znajdziesz. Podziękowała i wkroczyła w cień zamkowych murów. Chłód, który ją ogarnął, wydał się jej przyjemny. Mniej przytłaczał gwar: rozmowy służby, przekomarzania się młodych ludzi, szczęk broni. Pierwszego zauważyła swojego kuzyna, bo też i rzucał się w oczy wśród jasnoskórych mieszkańców zamku. Jedynego potomka urodziła jarlowi czarna piękność przywieziona z południa. Niedługo Eirkir się nią cieszył, zmarła, z tęsknoty za domem, jak mówiono.
34
Anna paliński Łagan
Pozostawiła mężowi syna o brązowej skórze i falistych czarnych włosach. Sam jarl przypominał Brynji matkę: wzrostem, jasnymi, niemal białymi włosami, błękitem oczu. Przypatrywała się, jak próbuje się z synem na miecze: doświadczony wojownik i młodzieniec, który niedawno wkroczył w wiek męski. Podeszła do nich, gdy skończyli i oblewali się zimną wodą ze studni. – Wuju – odezwała się. – Jestem Brynja, córka twojej siostry. Eirkir odstawił wiadro i spojrzał na stojącą przed nim dziewczynę. Mierzył ją zdziwionym wzrokiem tak, jak wcześniej jeden z jego drużynników. Jego syn także przypatrywał się z zainteresowaniem. – Córka Alfhild? – Matka kazała pokazać ci to. – Dziewczyna zsunęła z palca pierścień i podała go jarlowi. – I prosić, byś zechciał przyjąć mnie pod swój dach. Eirkir długo obracał pierścień w dłoni. – Dałem go siostrze w dniu jej ślubu – rzekł. – I nie widziałem jej od tego czasu, a teraz przychodzi do mnie jej córka... Czyżby Alfhild pożałowała swej decyzji? – Matka nie żałuje, jest szczęśliwa w miejscu, w którym żyje, sądzi jednak, że powinnam pomieszkać w większym skupisku ludzkim. Jaka będzie twoja odpowiedź, wuju? – Jesteś z mojej krwi, Brynjo – odparł. – Jesteś córką mojej jedynej, ukochanej siostry. Jak miałbym cię nie przyjąć pod mój dach? Każdy z mojego rodu jest mile widziany w moim domostwie. Witaj, córko mojej siostry. Uśmiechnął się, potem objął dziewczynę. Miał mocny uścisk, pachniał potem i zwierzęcymi skórami. Oddał jej pierścień, a potem wskazał na stojącego obok ciemnoskórego młodzieńca. – To mój syn, Haldor. – Miło poznać krewniaczkę – odezwał się syn jarla. On także podszedł, by ją objąć, i ten uścisk dziewczyna odebrała zupełnie inaczej niż ten, którym obdarzył ją wuj. Na moment poczuła pod policzkiem mięśnie szerokiej klatki piersiowej, sprężystość ciała, i serce zabiło jej mocniej. Dobrze, że uścisk trwał tak krótko, bo poczuła, jak policzki robią jej się ciepłe, a dłonie zaczynają się pocić. Kiedy Haldor odsunął się, przez moment ich spojrzenia spotkały się i Brynja wiedziała już, że będzie szukać tych czarnych oczu przez kolejne dni. – Ja też cieszę się z naszego spotkania, kuzynie – powiedziała, nie tracąc pewności siebie.
*** Zamek był tak wielki, że gdy Brynja dostała własny niewielki pokoik na jednym z wyższych pięter, przypominał on jej wieżę na wrzosowiskach. Z niewielkiego okienka rozciągał się widok na szare morze, często wzburzone jesienną porą. Ściany ciągnęły chłodem, lecz nocą można było zagrzebać się w zwierzęcych skórach i kobiercach z dalekiego południa. Dnie dziewczyna spędzała, krążąc po zamku lub okolicy, coraz dłuższe wieczory zaś, przesiadując w wielkiej zamkowej sali, gdzie kobiety szyły, mężczyźni walczyli, wszyscy zaś pili wino i piwo oraz wymieniali się pieśniami i opowieściami. Niewiele czasu zajęło Brynji poznanie mieszkańców zamku i ich zwyczajów i prędko utwierdziła się w przekonaniu, że podoba jej się to miejsce. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Tym bardziej, że czarne oczy Haldora nie unikały jej wzroku. Przeciwnie: oboje potrafili nagle spojrzeć na siebie z dwóch przeciwnych końców dziedzińca lub sali i trwać tak przez chwilę. Jakby odbyli rozmowę bez słów, krótką, ale znaczącą, po której wracali oboje do swoich zajęć. Po każdej takiej wymianie spojrzeń Brynja pragnęła jednak kolejnej. Spuszczała wzrok, bawiła się pierścieniem matki, dużym, ciężkim, niedopasowanym jednak do kobiecego palca, więc zawieszonym w końcu na rzemieniu na szyi. Umiała zinterpretować to poszukiwanie. Oczy zawsze były tylko początkiem. Wkrótce zaczną szukać innego kontaktu ze sobą, bliskości i dotyku. Musiała tylko znaleźć okazję do pobycia z kuzynem sam na sam. A to wcale nie było trudne, nikt też nie uznałby tego za niewłaściwe. Brynja prędko odważyła się podejść do Haldora i poprosić, by zechciał oprowadzić ją po okolicy. – Nie poznałaś jej dość dobrze? – zdziwił się. – Krążysz po zamku, miasteczku i klifach, odkąd tu przybyłaś. – Sądzisz, że zdążyłam poznać wszystkie tutejsze sekrety? – Nie sądzę – odparł, uśmiechając się. – Chętnie pokażę ci każdy sekret, jaki będę w stanie. Serce dziewczyny zabiło mocniej, usta rozciągnęły się w uśmiechu. Bezwiednie bawiła się kosmykiem włosów, nawijała je na palec, rozplątywała. Dłoń Haldora uniosła się, jakby młodzieniec chciał ich również dotknąć, ale cofnęła się od razu. – Chodźmy – powiedziała dziewczyna. Na dotyk przyjedzie jeszcze czas, mnóstwo czasu. Zamek był równie fascynujący, a połączenie obu pragnień w jedno kusiło tym bardziej. – Słyszałam – powiedziała, gdy szli mrocznymi korytarzami – wiele opowieści o tym miejscu. O jaskiniach pod klifem. – Smoczy skarbiec. – Tak. Matka mi opowiadała, że się zawalił. Wiesz, gdzie się znajdował? Haldor pokręcił głową. – Mogę tylko przypuszczać. Ojciec nie chciał mi go nigdy pokazać. – A ty sam go nie szukałeś? – zdziwiła się Brynja. – Oczywiście, że szukałem! Ale jaskiń pod klifem jest wiele, a spora ich część rzeczywiście się zapadła. Chciałabyś znaleźć smoczy skarb? – Chciałabym go zobaczyć – przyznała, zatrzymując się i sięgając do pierścienia zawieszonego na szyi. Potarła palcami misternie zdobiony klejnot. Na złotej obręczy wyczuwała delikatny wzór łuski. – Ty nie? – Chciałbym – przyznał. – Ale większość skarbów, które zdobył mój ojciec, rozeszła się jeszcze przed moim narodzeniem. Nigdy żadnego nie widziałem. – Teraz widzisz. Uniosła pierścień tak, żeby Haldor mógł go zobaczyć, ale dopiero po zbliżeniu się do niej. Zrobił to. Ujął klejnot w rękę, chwytając także jej palce. Ciemna dłoń była duża, a jej ciepło rozlało się po całym ciele dziewczyny. – Piękny – powiedział Haldor. – Ale sądzę, że w skarbcu smoka może być wiele piękniejszych klejnotów. Gdybym je znalazł, zawiesiłbym najpiękniejszy naszyjnik na twojej szyi, droga kuzynko. Pasowałby do niej lepiej. Brynja uśmiechnęła się, potrząsnęła głową. Nie wiedziała, czy patrzeć młodzieńcowi w oczy, czy może uciekać wzrokiem.
dybuk DRACONITAS
35
Jarek Musiał
Nowa Fantastyka 03/2015 01/2015
Druga dłoń chłopaka uniosła się, dotknęła jej włosów, musnęła je, a potem się wycofała, niepewna. Haldor cofnął się o krok. Przez moment oboje milczeli. – Chodźmy – zaproponował zbyt obojętnym tonem. – Chciałaś zwiedzać zamek, prawda? „Chciałam zwiedzać go z tobą” – pomyślała, ale już tego nie powiedziała. Zresztą miała to, czego pragnęła, jego obecność i fakt, że w trzewia prastarej fortecy zagłębiali się razem.
*** Dni mijały jej na szukaniu kontaktu z Haldorem i wspólnych, jeśli tylko dawali radę, wędrówkach po zamku i jego okolicy. Nie rozmawiali wiele, ale czasem, gdy siedzieli obok siebie na klifie lub murze, ręka jednego sięgała ku ręce drugiego, ku jego twarzy bądź włosom. Nie wiedzieli, co będzie, i nie starali się nawet nazywać tego, co się działo. Nocami, w snach, nadal chodziła po zamku, lecz tym razem samotnie. Korytarze, długie, kręte i puste, nie przerażały jej. Nie spotykała nikogo i miała wręcz uczucie, że jest to właściwy stan. Jej miejsce było w zamku, ale z nikim nie powinna go dzielić. To jej królestwo, jej korytarze, jej domena. Nikt inny nie czuł prastarej fortecy tak dobrze jak ona. W snach szukała czegoś i zarazem wiedziała, gdzie obiekt jej poszukiwań się znajduje. Krążyła wokół niego jak strażnik patrolujący korytarze. Budziła się z poczuciem, że to, za czym podąża w snach, jest związane z nią. Zawieszony na rzemieniu pierścień, którego nie zdejmowała nigdy, grzał jej skórę. Zastanawiała się, czy to nie o smoczej jaskini i ukrytym w niej skarbie śni. Z drugiej strony próbowała porównać swoje sny z tymi, o których wspominała jej matka. Jedno różniło je jednak od snów Alfhild: Brynja się nie bała. Tak we śnie, jak i po przebudzeniu, czuła raczej więź z zamkiem niż pragnienie ucieczki. Jednak jeszcze jedna myśl kołatała się w jej umyśle: nie zajmuje się bezkarnie starego zamczyska, którego budowniczych nie pamiętają najstarsi ludzie. Kto właściwie wiedział cokolwiek o losach twierdzy przed przybyciem braci? Któregoś wieczora, siedząc przy ogniu w wielkiej ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
sali, odezwała się do starego skalda z pytaniem o historię zamku i okolicy. Starzec przyglądał się jej długo oczyma, które lepiej widziały ponoć świat duchów niż rzeczywistość ludzi. – To zamek prastarego władcy – odezwał się w końcu – który przez niegodziwość ściągnął na siebie klątwę bogów. Przez wiele, wiele stuleci nie mieszkał tu nikt po tym, jak władca zmarł i został pochowany w podziemiach wraz ze swym skarbem i jego smoczym strażnikiem. Opowiadał długo, ale dziewczyna z przykrością zorientowała się, że wie niewiele. Kto postawił zamek? Kim był ów władca? Czym dokładnie ściągnął na siebie klątwę? Skąd wziął się smok? Nikt nie umiał jej odpowiedzieć na te pytania, jarl zaś, zauważywszy ciekawość siostrzenicy, kazał jej zamilknąć. – Za wiele chcesz wiedzieć – warknął, stając pomiędzy ludźmi słuchającymi słów skalda. – Nikt tego nie wie, dziewczyno. Brynję zdziwił jego gniew. Spojrzała w kierunku Haldora, ten zaś uniósł wysoko ciemne brwi i wzruszył ramionami. – Nie wiem, o co chodzi – rzekł potem, przysunąwszy się już do dziewczyny. – Czemu nikt nie próbował dowiedzieć się czegoś o zamku? – Ja próbowałem. – Ale nic nie wiesz. Pokręcił głową. – Ojciec mówi, że zamek po prostu był. Skaldowie opowiadają o bogach i olbrzymach. Mieszkańcy miasta przybyli wraz z ojcem. Wcześniej było tu pustkowie zamieszkałe tylko przez smoka. I nie, nie wiem też, skąd wziął się smok. – …i nie wiesz, gdzie leżą jego kości i skarbiec. Ojciec nie spróbował nawet pokazać ci drogi. Nie zastanawiałeś się dlaczego? – Zastanawiałem. Ale... – Ale co? – nalegała. – Nie wiem. Sam nie wiem, czemu zrezygnowałem. Ścisnęła mocniej ciemne palce i spojrzała kuzynowi w czarne jak węgle oczy. – Pomożesz mi znaleźć smoczy skarbiec? – spytała. – Nie mów, że cię to nie fascynuje. – Pomogę – obiecał Haldor. Jego ojciec nie spuszczał pary z oczy. Pił miód, marszcząc gęste brwi i przypatrując się z dezaprobatą temu, jak jego syn i sio-
36
strzenica szepcą do siebie, trzymając się za ręce. Brynja nie była pewna, czy jego niezadowolenie wynika z tematu ich rozmowy, czy z samej bliskości. Teoretycznie nie powinno mu przeszkadzać to, co do siebie odczuwali. Lecz również nie powinno mu przeszkadzać, że dziewczyna chciałaby wiedzieć coś więcej o zamku i smoczym skarbcu. Rzuciła Eirkirowi długie, pytające spojrzenie, ten zaś wstał i znów podszedł do nich. – Synu – odezwał się. – Brynjo. Chodźcie ze mną. Nie wyglądał jak ktoś, komu można się sprzeciwić, ruszyli więc za nim oboje, ku wyjściu z sali. Kilkoro zebranych spojrzało za nimi, prędko jednak wróciło do swoich zajęć. Nie uważano za nic niezwykłego to, że jarl rozmawia z młodymi. Brynja jednak czuła, że serce bije jej mocniej. Dłoń Haldora, którą cały czas trzymała, stała się mokra od potu. Eirkir zaplótł ramiona na piersi i zmierzył oboje groźnym wzrokiem. – Co wy wyprawiacie? – spytał. – Ojcze? Co masz na myśli? Wzrok jarla skierował się ku splecionym dłoniom. – To – rzekł mężczyzna oskarżycielsko. – Jak daleko zaszła ta głupota? – Jaka głupota? – zaprotestował Haldor. Brynja puściła jego rękę i usunęła się w cień, poza krąg światła rzucanego przez zatkniętą w żelazny pierścień pochodnię. Chciała uciec i skryć się przed gniewem w bezpiecznej ciemności. – Musicie to przerwać, zanim zajdzie zbyt daleko. Nie życzę sobie tego pod moim dachem! – Czemu, ojcze? – To tylko poryw – oznajmił jarl. – I jeśli będziecie traktować go zbyt poważnie, możecie zrobić coś głupiego. Jesteście oboje mi bliscy, jesteście krwią z mojej krwi. Zależy mi na waszej przyszłości, a to, co robicie teraz, przyszłości nie ma. Haldor spojrzał na ojca z gniewem. – Skąd wiesz? – spytał. – Skąd wiesz, co ma przyszłość, a co jej nie ma? Kocham ją. Czy uważasz, że to się nie liczy? Brynja zadrżała, słysząc deklarację kuzyna. Gdy byli sami, nigdy nie mówił takich słów i ona też nigdy ich nie powiedziała, nawet samej sobie. Nie nazywała tego, co działo się między nimi, miłością, ale też nie nadała temu żadnej innej nazwy. Miłość... może to pragnienie bycia blisko i dotyku było miłością? – Synu, i ty, i Brynja będziecie mieli jeszcze wiele miłości przed sobą. Każde z was kogoś poślubi... a ja nie życzę sobie waszych bękartów. – Tylko o to ci chodzi?! Co ci przeszkadza w tym, że ją kocham? Wspólna krew? Król... – Nie obchodzi mnie, co ma do tego król – przerwał mu jarl. – Wiem, czego ja sobie nie życzę, a wy żyjecie pod moim dachem. Jeśli znów was tak zobaczę, odeślę cię do matki, dziewczyno, rozumiesz? – spytał, kierując groźny wzrok na Brynję. Dziewczyna kiwnęła głową. – Tak – powiedziała cicho. – Rozumiem. Ale nie rozumiała. Ani przyczyn gniewu Eirkira, ani tego, jak łatwo się poddawała. Nie chciała wracać na wrzosowiska, lecz przecież bliskość Haldora była jedną z rzeczy, które trzymały ją w zamku. Jeśli to była miłość... – To odejdziemy razem! – oznajmił Haldor. – Jeśli ją wygnasz, ja pójdę za nią. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Anna Łagan
– Haldor, nie – odezwała się Brynja. – Nigdzie nie pójdziemy. Twój ojciec ma rację. Chłopak spojrzał na nią zdumiony. – Brynja... – Masz rację, wuju – powiedziała matowym tonem, kierując wzrok na Eirkira. – To nie ma przyszłości. Pójdę do siebie. Nie oglądała się, idąc w kierunku komnatki w wieży. Pierścień ciążył jej jak głaz. Zamknąwszy drzwi za sobą, rzuciła się na posłanie i rozpłakała się. Haldor powiedział, że ją kocha. Pewnie i ona kochała jego. Nie rozumiał. Na pewno nie zrozumiał, czemu mu to powiedziała. Była mu wdzięczna za to, że gotów był iść za nią. Może powinni odejść już teraz. Tylko że opuszczenie zamku było ostatnim, czego pragnęła. Przycisnęła dłoń do piersi i poczuła żar bijący od pierścienia. Czemu tak na nią działał? Nie rozstawała się z nim nawet w kąpieli, rzemień i zawieszony na nim klejnot stały się jej częścią. Jak gdyby pierścień był magiczny. Ale gdy wkładała go na palec, jedyną szczególną rzeczą, jaką zauważała, był jego zbyt duży rozmiar. Nie zaczynała rozumieć zwierząt ani nie stawała się niewidzialna. Tylko... Czuła tylko to gorąco, stawała się zarazem spokojna i zaniepokojona. Kolejnego dnia unikała Haldora, choć nieraz czuła, że spogląda na nią z wyczekiwaniem. Ale Brynja milczała. Może po prostu potrzebowała wszystko przemyśleć? Nie rozumiała własnych uczuć. Kochała go, więc powinna robić wszystko, by z nim być. Czy tego nie rozumiał? Zamek był wielki, pełen pustych korytarzy i komnat, mogli się w nich spotykać, nie ryzykując gniewu wuja. Zamek był teraz ich sprzymierzeńcem. Gdy już sobie to wytłumaczyła, poczuła się lepiej. Czekała na moment, w którym Haldor to zrozumie. Tymczasem kolejnego dnia młodzieniec sam zaczął ją omijać. Ilekroć patrzyła w jego kierunku, odwracał wzrok. Wieczorem, gdy mieszkańcy zamku jak zwykle zgromadzili się w wielkiej sali, Brynja dostrzegła, jak jej kuzyn szuka towarzystwa jednej z mieszkających w fortecy dziewcząt. Uśmiechał się do niej, a ona odpowiadała śmiechem na jego zaczepki. Oczywiście, chciał pokazać wujowi, że myśli już o kimś innym. Brynja najzupełniej to rozumiała. Ale równocześnie zaczęła się bać. Czuła, jak narasta w niej lęk. Dziewczyna, do której zalecał się jej kuzyn, była ładna, Brynja kojarzyła ją też jako bardzo miłą. Teraz Haldor siedział blisko niej, a ona raz po raz podnosiła oczy znad robótki, by spojrzeć na chłopaka. Odrywała ręce od haftu, bawiła się kosmykiem swoich włosów. Brynja zamierała, widząc to. W końcu nie mogła już tego wytrzymać. Wstała, odłożyła własny haft, i wyszła z sali, starając się iść jak najspokojniej. Powoli, byle by nie wybiec i nie dać po sobie poznać, że jest zdenerwowana. Na zewnątrz przystanęła, oparła się o ścianę. Serce kołatało się jak szalone. Przycisnęła dłoń do piersi i znalazła pierścień. Był ciepły, a dotykając go, czuła, jak spływa na nią spokój. Może jednak był magiczny? Zamknęła oczy. Czuła pod plecami chłód prastarego kamienia. Zapragnęła wtopić się weń, zlać w jedno z twierdzą i tym czymś, co płynęło w jej murach. Czemu matka tak bardzo bała się tego miejsca? Brynja nie znajdowała w nim niczego przerażającego.
DRACONITAS
37
Nowa Fantastyka 03/2015
Obróciła się i przycisnęła policzek i dłonie do kamieni. Tak było lepiej. Tak mogła zapomnieć o wuju i kuzynie. Wsłuchać się w glos dobiegający z trzewi zamku. Dowiedzieć się, co ma jej do powiedzenia. – Brynja? – usłyszała. Obróciła się gwałtownie. Za nią stał Haldor. Na ciemnej twarzy dostrzegła troskę. – Co się dzieje? – spytał. – Wybiegłaś. Nie chciałem, żebyś... – Nie chciałeś! – prychnęła. – A zalecałeś się do tej dziewczyny. – A co miałem zrobić? Ojciec... a ty też... Poczuła, że płacze. – Chciałam, żeby uwierzył. Lepiej, żeby nie wiedział, że ja... Niemal powiedziała to, co on powiedział wcześniej, ale przerwał jej, chwytając jej twarz w dłonie i przyciągając do pocałunku. Westchnęła z głębi piersi, a coś w głębinach zamku westchnęło wraz z nią. Odskoczyła. – Co się stało? – spytał Haldor, zaskoczony. – Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ja... czuję. Słyszę. Coś... coś tutaj... Czuję się, jakby coś mnie wołało. – Co? – Przyłóż uszy do muru. Słyszysz? Haldor wykonał polecenie. Przez chwilę trwał z twarzą i dłońmi przy ścianie. Potem odsunął się. – Nic nie słyszę. – Moja matka… – powiedziała Brynja z namysłem. – Mówiła, że zamek ją przerażał, gdy w nim mieszkała. Że musiała stąd odejść. Mnie nie przeraża, a przyciąga, ale coś... coś jest tu dziwnego. Czasem śnię, że chodzę po zamku i szukam czegoś. Jego serca. Czegoś, co leży w środku. – Jak smoczego skarbu? – Może – zgodziła się, wyciągając zza sukni pierścień i obracając go w palcach. – Może to to? Czemu twój ojciec nie chce opowiadać o tym miejscu? Czemu nie pokazał ci skarbca? Co się dzieje w tym zamku? Haldor pokręcił głową. – Nie mam pojęcia – przyznał. – Nie zastanawiałem się nad tym. Wszystko wydało mi się oczywiste, zanim przybyłaś. Chwyciła go za ręce. – W takim razie – powiedziała – sprawdźmy. Poszukajmy tego, co słyszę. – Teraz? – Teraz. Kierując się głosem w murach.
*** Haldor miał przy pasie miecz, a na sobie lekką kolczugę. Nie uważał, że ktoś miałby ich zaatakować, ale wolał nie ryzykować. Kto wie, czy jednak w trzewiach zamku nie czyhały jakieś potwory? Trolle, pomioty olbrzymów, złe duchy, groźni zmarli: nie było opowieści o tych istotach zamieszkujących zamek, ale to nie oznaczało, że pod nim nie żyły. A pod zamek właśnie chcieli zejść, do jaskiń, które powinny znajdować się w głębi, w wydrążonym klifie. Była już noc, a przynajmniej późny wieczór. Przez okna widzieli ogniska płonące na murach i poruszające się w ich blasku sylwetki strażników. Zbrojni wypatrywali wrogów, którzy mogli przybyć spoza zamku, a może powinni poszukać go wewnątrz? ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Czy Eirkir wiedział? Czy i on słyszał ten głos? Czy siostra opowiadała mu o tym? Dlaczego puściła córkę do zamku, choć może przewidywała, co ją tam czeka? Zabrali ze sobą pochodnie i ruszyli w głąb, w te części piwnic, w które rzadko kto się zapuszczał. W miejsca zamieszkane przez szczury, nietoperze i pająki, gdzie jedynym dźwiękiem był teraz odgłos kroków dwójki wędrowców i szmer płomieni. – Powinniśmy zawrócić – odezwał się w końcu Haldor. Nie wiedzieli, jak długo już krążą po zamkowych piwnicach. – Zaplanować to lepiej. – Jeszcze chwilę – poprosiła Brynja. Od pewnego czasu czuła napięcie, które najpierw narastało, a potem zaczęło utrzymywać się na stałym poziomie. Jakby krążyli wokół celu, nie zbliżając się doń, ale i nie oddalając. – Czuję, jakbym była blisko. Kuzyn chwycił jej rękę. Poczuła, że jego palce, duże, silne i wydawałoby się pewne, drżą. – Brynja, boję się o ciebie. – Nie musisz – odparła. – Nie ma potrzeby. Sama się nie bała. Napięcie nie było strachem, a raczej ekscytacją. Nie umiała pojąć, czemu jej matka opisywała wrażenie, jakie wywierał na nią zamek, jako przerażające. Czego tak bardzo lękał się Eirkir? Nic niebezpiecznego nie czekało na nią w podziemiach. Prędzej coś wspaniałego. – Przynajmniej porozmawiajmy z wróżbitą. – Moja matka rozmawiała, kiedy tu mieszkała. Nic jej to nie dało. Nie, Haldor, proszę cię, jeszcze chwilę. Chłopak westchnął zrezygnowany, ale dał się udobruchać. Brynja ruszyła dalej, on za nią. Liczyła stopnie i zakręty, przystawała raz po raz, wsłuchując się w siebie i głos bez głosu, który wibrował w jej głowie. „Tak. Jesteś blisko. Bardzo blisko” – wydawało jej się, że słyszy słowa. „Gdzie?” – pomyślała, przyciskając dłoń do kamienia w ścianie. Ten poruszył się, zakołysał i wpadł w pustą przestrzeń. Za nim poleciał kolejny, niepołączony z pozostałymi zaprawą. Misterna konstrukcja ukrywająca korytarz rozsypała się w jednej chwili, ku zaskoczeniu obojga młodych. – Co to? – spytał zaskoczony Haldor, zaglądając do korytarza. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. – Chodź – powiedziała, chwytając kuzyna za rękę i ciągnąc za sobą. – Mówiłam, że coś znajdziemy. Weszli w korytarz, nie wymurowany, a wyryty w skale, okrągły w przekroju i gładki, jakby wyszlifowały go łuski pełzającego wewnątrz węża. Korytarz wiódł w dół i wiało z niego ciepłem. – Kto to zrobił? – zastanawiał się Haldor, oświetlając ściany pochodnią. – Ludzie? Karły? – Może smok – zasugerowała dziewczyna. – A zamurował twój ojciec. – Czemu miałby to zrobić? – sprzeciwił się młodzieniec. – Nie miał powodów. Zresztą mówił, że korytarze się zawaliły. – Jak widać nie ten. Ale musiał czuć potrzebę zamknięcia go. Nie wiem czemu, ale wiesz sam, że nie chciał, żebyśmy szukali jaskini i wiedzy o zamku. Chodź. Haldor już się nie ociągał. Ciekawość zwyciężyła i szli oboje w głąb, ku źródłu ciepłego podmuchu, który Brynji wydawał się oddechem. Może nim był? Oddech smoka. Ale smok przecież nie żył. Tak przynajmniej twierdził Eirkir.
38
Na końcu korytarza czekało na nich rumowisko, przez które oboje musieli przejść z najwyższą ostrożnością, przeskakując kamienie. Za nim zaś rozciągała się wielka jaskinia. Pierwszym, co Brynja ujrzała, był złotawy poblask w oddali. Światło pochodni odbiło się w stosie złota leżącym poniżej, w głębi jaskini. Więcej złota, niż widziała w życiu, i więcej, niż wyniósł stąd niegdyś Eirkir. Więcej, niż mógłby sobie wyobrazić jakikolwiek człowiek. Dziewczynie zaparło dech w piersiach. Stała, patrząc na skarby wypełniające grotę. Smocze złoto. – Dobrzy bogowie – westchnął Haldor. – Jak tego wiele. – Tak – przyznała Brynja. – Tak. Ruszyła w stronę stromego zejścia z występu skalnego, na którym stali. Były to niewielkie, wyryte w skale stopnie, strome i śliskie. Ostrożnie stawiła kroki, ale nie patrzyła pod nogi, lecz na hipnotyzujący ogromem skarb. Schodząc, dostrzegła, że pośrodku stosu złota wznosi się kamienny podest, na nim zaś spoczywa ludzka postać: szkielet odziany w złoconą zbroję, ze zdobionym hełmem na głowie, mieczem w dłoniach. Wyższy niż Haldor i jego ojciec, wyższy niż jakikolwiek człowiek, jakiego znała, wydał jej się półbogiem lub olbrzymem. – Brynja! – krzyknął za nią Haldor. Stał u szczytu schodów, wyraźnie nie chcąc schodzić w dół. – Brynja, zostań! – Chcę zobaczyć – odpowiedziała. Nie mówiła prawdy. Nie chciała tylko patrzeć, chciała... ...właściwie nie wiedziała, czego. – To grobowiec, chodźmy stąd. – Pusty grobowiec. Zmarły nie wstanie. – Naruszamy jego spokój... – Tak jak twój ojciec! Ale on już zabił smoka! Nie ma się czego bać! – Jeśli smok nie żyje, gdzie są jego kości? Zatrzymała się. Miał rację: nigdzie nie widać było smoczego szkieletu. Dostrzegła za to drugi szkielet ludzki, tak samo jak zmarły na kamiennym katafalku odziany w zbroję, choć zwyczajną, splecioną z drucianych kółek, pokrytą czerwonymi plamami rdzy. Drugi zmarły miał rozrzucone ramiona, głowę zwróconą w bok i przerdzewiały miecz sterczący z przebitej kolczugi. Palce jednej z kościanych dłoni zaciskał na czymś błyszczącym. – Nie widzę. Ale znalazłam naszego wuja... Haldor zbiegł ze zbocza, przeskakując nad kamieniami. Stanął nad szkieletem w przerdzewiałej zbroi. – Dobrzy bogowie... – wyszeptał, patrząc na miecz, który zadał śmiertelny cios. – Nie smok go zabił – powiedziała Brynja. – Tak – głos młodzieńca stał się matowy. – Tak. Żadne z nich nie powiedziało, o czym myśli. Obojgu wydało się to nazbyt oczywiste. – To złe miejsce – powiedział w końcu Haldor. – Chodźmy stąd i zapomnijmy, zanim... – Jeszcze chwilę – zaprotestowała Brynja. – Chcę zobaczyć. Podeszła bliżej, kucnęła przy złocie i zanurzyła w nim palce. Chłodne monety zabrzęczały pod jej dotykiem, zamigotały w blasku pochodni. Haldor stał za jej plecami, milczący i z ponurą miną. – Wystarczy. – Nie, jeszcze nie. Ruszyła po złotym zboczu, osypującym się jej spod nóg, w stronę katafalku i pierwszego zmarłego. Dostrzegła olbrzymie tarcze, ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Anna Łagan
ustawione niczym straż przyboczna. Wszystkie z litego metalu, za duże i za ciężkie, by mógł ich używać człowiek. W srebrzystej powierzchni wytrawiono wzór, który wypełniono ciemnym barwnikiem, na powierzchniach tarczy wiły się pokryte łuskami gady. Kolejne bestie, wyrzeźbione w kamieniu, oplatały katafalk. Smocze łby spoczywały na ramionach zmarłego, kiedyś pewnie ich rolą było przytrzymywanie płaszcza, który dawno rozsypał się w pył. Smok wił się też dookoła szyi, misterny naszyjnik z czystego złota. Nie zdziwiłaby się, gdyby zmarły miał na palcu pierścień z wyobrażeniem smoka, ale kości prawej dłoni leżały połamane na piersi. Ktoś obszedł się z martwym władcą niezbyt delikatnie, odbierając mu jedno z jego insygniów. Poczuła żar na piersi. Pierścień, ciężki jak nigdy dotąd, wydawał się przepalać jej ciało. Przycisnęła do niego rękę, czując, że kręci jej się w głowie, a nogi uginają się w kolanach. Za plecami usłyszała brzdęk złota i głos Haldora. Jedno i drugie prędko przerodziło się we własne echo. Potem usłyszała głos, odległy, dudniący, głęboki, jakby dobiegał z trzewi wzgórza. Nie rozumiała, co mówi. Zapadła się w ciszę.
*** Ogień był w niej. Wypełniał jej płuca i rozlewał się po całym ciele. Pożar, którego nie ugasi żaden strumień. Krew zmieniająca się w żywy ogień. Coś tkwiło pod jej skórą, szorstkie, twarde, o ostrych krawędziach. Przebijało skórę, próbowało wydostać się na zewnątrz. Chyba krzyczała. Nie pamiętała. Nie pamiętała, co mówił do niej ten głęboki głos, który usłyszała, zanim ogień zaczął ją spalać. Czasem nie pamiętała, kim jest. Czasem krążyła po zamkowych korytarzach. Noc była ciemna i wszyscy spali, gdy prześlizgiwała się niezauważona pod ich drzwiami. Pod brzuchem czuła zimny kamień. Czasem obserwowała wszystko z góry, szybując ponad zamkiem i miastem, a ludzie w dole uciekali, gdy tylko zniżyła lot. Pozostawiała po sobie wypalone pola i zakrwawione resztki żywych istot, które pożerała. Gdy się ocknęła, nie wiedziała, czy sklepienie komnaty nad jej głową jest prawdziwe. Wokół panował chłód, za oknem sypał gęsty śnieg. Długo leżała, wpatrując się w sufit, a kiedy jedna ze służących weszła do komnaty, spojrzała tylko na nią półprzytomnie. To jednak wystarczyło, by służąca wybiegła, wołając ludzi. Zbiegli się, domownicy i służba, zgromadzili za progiem, do środka wpuszczając tylko pana zamku i jego syna. „Czemu budzę takie zainteresowanie?”. – Dzięki niech będą bogom – odezwał się Eirkir. – Jak się czujesz, Brynjo? Haldor stał za jego plecami i wpatrywał się w dziewczynę ze szczęściem w ciemnych oczach. – Nie wiem – odpowiedziała. – Co się działo? Nie pamiętam... Pamiętała swoje sny, ogień w płucach i w żyłach. Ten ostatni musiał się jednak wypalić. – Zemdlałaś w podziemiach – powiedział Haldor. – Miałaś gorączkę. Majaczyłaś. Zabrałem cię na górę. – A grobowiec? A skarb? – Jaki skarb? – Znaleźliśmy jaskinię. Haldor pokręcił głową.
DRACONITAS
39
Nowa Fantastyka 03/2015
– To też musiało ci się wydawać. Człowiek w gorączce widzi różne rzeczy. Krzyczałaś. Powtarzałaś, żeby coś oddać. – Oddać...? Tego nie pamiętała. Za to skarb i dwa szkielety pamiętała aż za dobrze. Czy Haldor kłamał? Jeśli tak, to kogo chciał oszukać? – Popełniliście oboje wielki błąd – rzekł Eirkir. – Nie powinniście byli szukać skarbu. Klątwa okazała się zbyt silna. Nie powinienem był w ogóle cię przyjmować, Brynjo, tylko od razu odesłać do matki! Zgromadzeni za progiem mieszkańcy zamku zaczęli między sobą szeptać. Dotąd skrzętnie unikano wszelkich wzmianek o klątwie. – Nie ma klątwy – jęknęła dziewczyna. – Nie ma smoczej jaskini. Nie ma skarbu. Byliśmy na dole. Szukaliśmy. Nie ma niczego. Majaczyłam. – A to? – spytał Eirkir, podnosząc pierścień leżący na stole. Duży, ciężki, z wzorem łuski: ten sam, który Brynja nosiła, odkąd opuściła wrzosowiska. Niemal uśmiechnęła się na widok klejnotu. Niemal. Zdusiła w sobie radość, czując, że może być ona zbyt podejrzana. Eirkir nie może się dowiedzieć o ogniu w jej ciele. Haldor też powinien myśleć, że ogień wygasł. – To pierścień od mojej matki. Ona dostała go od ciebie. Skąd ty go wziąłeś, wuju, nie wiem. Jarl potrząsnął głową. – Sam już tego nie wiem – powiedział. – To było tak dawno... Kłamał. Brynja widziała to w jego oczach. Nie mógłby się przyznać do tego, co zrobił w prastarym grobowcu, wolał więc okłamać sam siebie, opowiedzieć o smoku i o klątwie. Jednak jedyną klątwą był jego własny czyn. Haldor też wolał okłamać siebie i zapomnieć. Brynji było go żal. Kiedyś jednak będzie musiał spojrzeć prawdzie w twarz. Tak jak Eirkir. Jarl słyszał głos w ciemnościach. Brynja była tego pewna. Tak samo słyszała głos jej matka, a teraz ona sama. Wszyscy z ich krwi. Cena za krew przelaną w grobowcu i wola prastarego władcy, który, choć martwy, nadal czuwał. Ona nie zamierzała się poddać. O nie, czegokolwiek pragnął martwy pan zamku, będzie silniejsza. Nie da mu satysfakcji. Pokaże, że może przełamać klątwę. Chwyciła pierścień trzymany przez Eirkira i mocno zacisnęła na nim palce. – To należy do mnie, wuju – rzekła z nieco bladym uśmiechem. Nie tylko pierścień. Zamek też był jej. I wszystko, co się w nim znajdowało.
*** Pani zamku wysłała kolejne okręty na wschód i południe. Udawały się ku odległym ziemiom, po bogactwa i krew. Zbrojni i żeglarze mówili, że nawet poprzedni jarl nie był tak zachłanny i krwiożerczy. Smok wyszyty na chorągwiach pasował do jego następczyni. Mało kto myślał o tym, że kobieta dziś władająca twierdzą i rzucająca groźny cień na wiele krain przybyła z wrzosowisk jako ładna i słodka, ale niezbyt bystra dziewczyna. Życie w twierdzy zmieniło ją nie do poznania. Zmieniła ją tragiczna śmierć wuja, który na jej oczach spadł z zamkowych murów. Zmieniła konieczność władania zamkiem: najpierw wraz z kuzynem, któreebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
go poślubiła, potem w samotności, gdy Haldor odszedł z zamku pewnego zimowego wieczora. Niektórzy szeptali, że zmieniła ją klątwa, ta, o której Eirkir mówił tyle w ostatnich dniach swojego życia. Inni, że wystarczyła przebyta choroba. Gorączka czasem zmienia ludzi nie do poznania... Zaś smocza klątwa? Kto w ogóle widział smoka i jego skarb? Ot, okazało się, że to legenda, którą wymyślił Eirkir, by zdobyć posłuch. Jedynym smokiem, którego mieszkańcy zamku widzieli, był ten na chorągwiach władczyni. Ten smok budził postrach, gdziekolwiek padł cień jego skrzydeł. Niektórzy z dawnych podwładnych Eirkira odeszli. Niektórzy stracili życie: nie na wyprawach, lecz w wyniku gniewu pani. Wisielcy na portowych szubienicach stali się częstszym widokiem niż za poprzedniego jarla. Miasteczko opuściła też część rzemieślników, rybaków i handlarzy. Domy waliły się, opuszczone, większość pozostałych mieszkańców przeniosła się do zamku, do portu zaś zjeżdżali piraci i wyjęci spod prawa z całego kraju i spoza jego granic. Słyszeli, że pani zamku jest bezwzględną kobietą i najbardziej upodobała sobie towarzystwo równie bezwzględnych ludzi. Nawet jeśli te pogłoski nie były prawdziwe na początku, stały się takie wkrótce. O Haldorze, kuzynie i mężu pani, też krążyły legendy, część z nich oparta na jego własnych słowach. Ci, którzy żyli w zamku, pamiętali, jak coraz bardziej oddalał się od żony, że mówił o błędzie, który popełnił, i tajemnicach, które ukrywał. O sprofanowanym grobowcu, przelanej krwi i skradzionym pierścieniu. O klątwie, która spadła na jego przybranego ojca i jego ród. Ponoć mówił, że kiedyś zamierza zabić smoka. Kraków, luty – październik 2014
Anna Łagan Doktorantka w instytucie religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, fantastyką zajmuje się czytelniczo, pisarsko i naukowo. Mocno zaangażowana w gry fabularne i larpy. Publikowała m.in. w Esencji i „Science Fiction Fantasy i Horror”. Jeśli zdarza się fantastyka „męska” i „kobieca” (czasem zresztą pisana przez tego samego autora), to oparty na romansowym kośćcu „Draconitas” należałby zapewne do tej drugiej. Ściśnięta w imadle prawideł rynku fantastyka coraz częściej bawi się w przestawianie znanych fantastycznych motywów w ramach dobrze rozpoznanych konwencji. Opowiadanie Łagan w tym kontekście to z jednej strony także gra ze schematami fantasy – ale też przykład, że literacka fantastyka to wciąż język, w którym być może najlepiej wypowiada się wieloznaczne metafory. Tu: na przykład o dojrzewaniu i żądzach - niekoniecznie w najbardziej oczywistym rodzaju. (mc)
40
proza zagraniczna Alan Gratz
Serce kniei (Into the Greenwood)
Mari Ness
N
igdy potem nie byli w stanie się porozumieć co do tego, kiedy i gdzie się poznali. Jej wydawało się, że miała wówczas sześć lat; on twierdził, że cztery. Zgadzali się, że był od niej starszy, aczkolwiek o ile dokładnie, ustalić nie zdołali. Zresztą tego tematu – z rozmysłem – praktycznie nie poruszali. Dziewczyna pamiętała, że doprowadzał ją do szału. Chłopak powtarzał, że mocno go irytowała. Pewnego razu obrzucił ją kamieniami. Nie, nie. To były patyki i to ona rzucała w niego. Czasami zajadał na jej oczach ciasteczka z kminkiem i nie częstował nawet okruszkiem. Z kolei ona w tajemnicy przed nim pożerała soczyste jabłka i śliwki. Bawili się ze sobą niemal codziennie, każdego lata. Wcale nie! Odwiedzali się wyłącznie w dni świąteczne i to jedynie w niektóre z tych długich letnich miesięcy. Kiedy to powiedział, przypomniała sobie niekończące się dni w majątku. Uczyła się tkać, szyć i tańczyć, poznawała tajniki francuskiego, którym posługiwała się z akcentem tak koszmarnym, że nikt – a już z pewnością nie Francuzi – nie był w stanie zrozumieć ani jednego słowa. Pamiętała jednak, że się przyjaźnili. W tej kwestii okazali się wyjątkowo zgodni. Mimo że wydawało się jej niekiedy, że wspominają zupełnie różne dzieciństwa. Drapie ją szorstki materiał wełnianej kiecki. Nie stać ich na tkaniny miękkie i delikatne, dziewczyna nie ma najmniejszej szansy, by kiedykolwiek założyć jedną z tych szytych przez krawcowe sukni, jakie widywała czasem na innych damach, a które kupuje się w wielkim mieście na południu. Osobiście nigdy nie widziała miejsc dalszych niż najbliższe mieściny targowe, lecz poznała kilka kobiet, które odwiedziły wielkie miasto, a nawet okolice bardziej odległe i przywoziły egzotyczne opowieści o Francji i Rzymie oraz o słynnych ośrodkach pielgrzymek w Hiszpanii i Ziemi Świętej. Słuchając tych relacji, dziewczyna czuje, że jej stopy same rwą się do drogi, lecz doskonale zdaje sobie sprawę, iż na podobne eskapady nie może mieć nadziei. Nie ma pieniędzy ani żadnych umiejętności, które pozwoliłyby jej wyruszyć na pielgrzymkę bądź krucjatę. Kiedy rozmyśla o swoim położeniu, sukienka wydaje się jeszcze bardziej szorstka niż zwykle. Nadjeżdża szeryf w eskorcie kilku rycerzy. Dziewczyna żałuje, że czuje się dzisiaj tak marnie. Chłopak był pierwszym człowiekiem, który zaprowadził ją w głąb kniei. Złapał ją mocno za rękę i bezceremonialnie pociągnął przez najciemniejsze, boleśnie smagające gałęziami gęstwiny, przez najbardziej zjadliwe, zjeżone kolcami zarośla. Pamięta, że szła zdjęta grozą, z duszą na ramieniu. Już wówczas wiedziała, że las jest miejscem straszliwym, zamieszkaebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
nym przez czarownice, wilki i niedźwiedzie, pełnym mrocznych ostępów, gdzie małe dziewczynki znikają i słuch ginie o nich raz na zawsze. Rozpaczliwie pragnęła, by ktoś ją odnalazł. Panicznie ściskała dłoń chłopaka. On knieję traktował zupełnie inaczej. Zajęcie, jakie zaproponował jej szeryf – posada głównej pokojowej w jego zamku, mającej do pomocy resztę służby – nie wydaje się złe. Właściwie nie jest to wcale propozycja. Po śmierci ojca, jako niezamężna panna, przeszła w sposób naturalny pod kuratelę szeryfa. Gdyby pozostała na włościach ojca, ziemię zagarnąłby wkrótce ktoś inny, a ona straciłaby dom i wszelką ochronę. Szeryf nie musi więc tłumaczyć, jak wąski pozostaje dziewczynie wybór: jej usług nie potrzebuje żaden z wieśniaków czy rzemieślników, a ojciec – choć nie mogła go nigdy oskarżyć o niedostatek przezorności – nie przekazał jej w spadku żadnych pieniędzy i bardzo skromny dobytek. Otrzymała po nim wyłącznie ten majątek, którym teraz może zaopiekować się szeryf, o ile ona zgodzi się pojechać z nim do zamku. Dostanie pokój, niewielki, ale własny; będzie mieć obowiązki, które wypełnią jej dni, a także towarzystwo nielicznych dam mieszkających na zamku i w mieście. Ani dziewczyna, ani szeryf nie rozpamiętują faktu, iż żadna z owych kobiet nawet w przybliżeniu nie jest jej rówieśniczką. Szeryf przewidział dla niej nawet drobną zapłatę – poza pieniędzmi, jakie warty jest majątek, co mężczyzna skrzętnie podkreśla – dzięki której mogłaby kupować odzienie i wszelkie drobiazgi, które przypadłyby jej do gustu... może na przykład jakiś instrument muzyczny? Kraj już od dobrych kilku lat nie doświadczył wojny, a teraz, kiedy podróżni coraz liczniej zapuszczają się do Ziemi Świętej i Bizancjum, w okolice dociera więcej luksusowych towarów, które mogłyby radować jej serce. Propozycja, co ona dobrze wie, jest niemal szczodra. Tłumaczący to wszystko szeryf raz po raz marszczy czubek długiego nosa. Z zamku jest bardzo daleko do lasu. I do niego. Prawdę jednak powiedziawszy, dziewczyna nie ma innego wyboru. Kiedy odjeżdża z szeryfem z majątku, czuje na sobie palący wzrok przyjaciela. W wieku dziesięciu lat poprosiła, by chłopiec nauczył ją strzelać z łuku i walczyć mieczem. Zareagował wybuchem śmiechu, a ona zaczęła tupać i wrzeszczeć. Wyszukał więc krótki łuk, na tyle lekki, by zdołała napiąć cięciwę, i znalazł długi sztylet, prawie tak samo – choć nie do końca – dobry jak prawdziwy miecz. Ćwiczyli w kniei i od czasu do czasu odnosiła wrażenie, że dolatuje ją chichot drzew. A może był to szloch?
Bohater proza zagraniczna z Five Points
41
Nowa Fantastyka 03/2015 12/2014 11/2014
Kiedy kilka dni później dziewczyna wchodzi do swego pokoju na zamku, on już tam na nią czeka. Stoi z szerokim uśmiechem na twarzy. W pierwszej chwili ma ochotę chłopaka spoliczkować – czy jemu się wydaje, że to wszystko żarty? – lecz już po chwili mocno go tuli. Jest jej najlepszym przyjacielem i nie ma znaczenia, na jak długo i jak często będą rozdzieleni. Stojąc w jego objęciach, czuje coś innego – coś większego – lecz chłopak odsuwa się, zanim zdążyła się nad tą emocją zbyt głęboko zastanowić. Doznanie mąci jej spokój. Jak tłumaczy, dostał się tu przez okno. Dziewczyna zachłystuje się głośno, podbiega przerażona do wąskiego otworu w ścianie, spogląda w dół. Przecież mógł się zabić. Sama mogła była do niego strzelić. Oczywiście nie mówi tego na głos. Zawsze był lekkomyślny i nieco szalony... - Jeżeli cię tu znajdą... Niespodziewany gość wskazuje koniec wciąż wiszącej za oknem liny. Dziewczyna musi w duchu przyznać, że nikt rozsądny raczej się za nim nie wdrapie. Siadają twarzami do siebie, na przeciwległych krańcach wąskiego łóżka. - Niedługo otworzą bramy. Mogłeś zaczekać. On tylko kręci głową, na przemian zaciska i otwiera dłonie. - Nie sądzę... Myślę, że nie zdołam już dłużej czekać. Dziewczyna nie musi dopytywać, co miał na myśli. Rozmawiali już na ten temat. Wiele razy. - W wiosce panuje głód – podejmuje chłopak półgłosem. - Szeryf wezwie jeszcze więcej żołdaków. - Nie takich, którzy znają las. - Wystarczy, że przyniosą ze sobą pochodnie. - Niełatwo jest podpalić knieję. Dziewczyna wcale nie czuje się przekonana, lecz wie, że dyskusja byłaby daremna. Tyle że wcale nie martwiła się losem drzew. - Założę kaptur, może przesłonię czymś twarz. Oczywiście zaczną się domyślać, lecz nie będą mieli żadnych dowodów. Swoim ludziom też każę się zamaskować. - Zabierzesz ze sobą jakieś kobiety? – Nie mogła się powstrzymać. - Tylko jeżeli znajdziesz dla mnie równie uzdolnione jak ty. Dziewczyna trzyma splecione dłonie na kolanach. - Wątpię, bym w najbliższym czasie musiał uchodzić do lasu. Póki będę mieć swój majątek, knieja będzie moją kryjówką tylko w ostateczności. Ale jak długo to potrwa? – tego pytania jednak dziewczyna nie zadaje. Oboje wiedzą. Nie prosi jej o pomoc. Nie musi. Dziewczyna wesprze go bez chwili wahania, bez zbędnych słów. W ten właśnie sposób wszystko się zaczyna. Napady. Potyczki. Łucznicze konkursy. Kaptury: zgodnie z pomysłem chłopaka noszą je wszyscy jego ludzie – a jak się wkrótce okazuje, jest ich wielu. Niektórzy weseli, inni mniej. Dołączają do niego w majątku i innych zakątkach, rozsianych po wsiach i lasach. Zakładają kaptury ciemnozielone lub brązowe. Kiedy mają je na sobie, zlewają się z drzewami. Zaczynają się też ćwiczenia w fechtunku. Najpierw biją się kijami na wąskich, przerzuconych nad strumieniami kładkach, potem ścierają się już prawdziwą bronią ze zbrojnymi żołdakami. Kiedy wieść ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
o tych utarczkach dociera do dziewczyny, serce podchodzi jej do gardła; czy oni chcą dać się pozabijać? Zawsze jednak sprzyja im element zaskoczenia. Co jakiś czas chłopak powraca na zamek, niekiedy otwarcie, innymi razy zakrada się potajemnie. Szeryf jeszcze nie wie, kim on jest, aczkolwiek podejrzenia gęstnieją. Droga przez okno wciąż jest bezpieczna. Gość nigdy nie zostaje na dłużej. Opowiada jej, że kiedy odwiedza knieję, czuje bicie jej serca. Las pulsuje – tłumaczy – lecz inaczej niż serce człowieka. Wolniej, bardziej głębokim brzmieniem, porusza liście i ożywia korę wszystkich drzew bez wyjątku. Jego rytm nie poddaje się wichrom i ulewom, nie zależy od wędrówek słońca i gwiazd. Chłopak czuje, że to bicie ogarnia go całego, podczas gdy jego własne serce spowalnia swój bieg, dopasowuje się do miarowego tchnienia drzew i chichotu ptaków dokazujących w ich koronach. Dodaje, że nie jest w stanie długo wytrzymać poza lasem. Stara się, by te słowa zabrzmiały jak żart, lecz ona nie jest pewna, czy powinna mu wierzyć. Czasami wybierają się do kniei wspólnie. Dziewczyna zabiera ze sobą własny, niezbyt długi kij, którym posługuje się tylko do pokonywania bardziej niedostępnych miejsc – walkę trenuje innymi rodzajami broni – oraz łuk, który sporządzili specjalnie z myślą o niej. Dla wygody przebiera się w takie dni w męski strój, twarz osłania kapturem. Nie jest w stanie posyłać strzał równie daleko, jak niektórzy z jego ludzi, lecz przewyższa większość precyzją – prawdę powiedziawszy, strzela celniej nawet od chłopaka, aczkolwiek pilnuje się, by nigdy nie wspomnieć o tym na głos. Koniec końców, legenda musi pozostać niezmącona. A on stał się już legendą. Z gospód pod zamkiem dolatują jej okna refreny piosenek. Zdarza się również, że śpiewa je dla niej on. Dziewczyna podejrzewa, iż przynajmniej część ułożył sam. Zimą przynosi jej liście bluszczu i jasnozielone jagody. Dziewczyna tuli je mocno do serca, jakby mogły sprowadzić z powrotem słońce. Chłopak i jego ludzie stają się coraz bardziej zuchwali. Owszem, sprawiają wrażenie życzliwych i uprzejmych, lecz dziewczyna nie potrzebuje jego szeptanych przestróg, by wiedzieć, że nie powinna podróżować sama w towarzystwie rudobrodego; że temu najniższemu zdarzało się zabijać często i bez skrupułów, oraz że bard chętnie kładzie swe łapy na rzeczach zupełnie innych niż własny instrument. Pomaga im zawsze, gdy tylko może; udziela schronienia, kiedy musi; przy każdej okazji tłumaczy wieśniakom, by stawiali opór szeryfowi. Chłopak dokonuje śmiałego napadu na transport kufrów złota, jakie miały trafić do książęcego skarbca, a wypełnione zostały dzięki bezprawnie nałożonym podatkom. Chłopak ratuje z opresji urodziwe damy – żadna nie jest tak urodziwa jak ona, dodaje pospiesznie; rabuje złoto chciwym opatom; kłusuje na jelenie w należących do króla borach. Coraz więcej czasu spędza w kniei. I wreszcie, pewnego rozświetlonego blaskiem księżyca wieczora, wykrada ją do lasu.
42
Kiedy byli mali, pocałował ją w tym samym lesie. Dziewczyna wspomina ten moment za każdym razem, gdy muska swe wargi koniuszkami palców. Zakłada na siebie męskie ubranie – nie ma sensu przedzierać się przez knieję w ciężkich spódnicach. Po dotarciu do obozu z lekką tylko konsternacją zauważa, że pozostałe kobiety – trójka wieśniaczek – chodzą w sukienkach. Nieważne. On i tak nie dostrzega jej strojów, nigdy ich nie zauważał. Dziewczyna zsuwa z głowy kaptur, odkrywa swe długie, kasztanowe włosy, wygładzone niezliczonymi pociągnięciami szczotki. Nawet jeśli chłopak zwraca na to uwagę, nie odzywa się słowem. Obóz, trzeba to powiedzieć, nie prezentuje się zachęcająco. Wygląda tak, że najbiedniejszy, najbardziej zrozpaczony chłop mógłby rzucić tylko okiem i poszukać lepszego losu gdzie indziej. Chłopak wraz ze swymi ludźmi bardzo często zmieniają miejsce pobytu. Nie obciążają się nadmierną ilością dobytku i nie tracą czasu na jego oporządzanie. Sypiają zazwyczaj nakrywając się jedynie płaszczami i kapturami. Czasami nie okrywają się niczym. W tej chwili dysponują ledwie jednym kociołkiem. A panująca w obozowisku woń... nie, dziewczyna woli jej nie rozpamiętywać. Nikt tu nie ma czasu wykopać wychodka, o zapewnieniu słodkiego zapachu nie wspominając. Jeden z banitów po prostu kuca na oczach towarzyszy – naturalnie dziewczyna widywała już podobne zachowania, niemniej robi się jej trochę słabo. Oczywiście chłopak ją uprzedzał, lecz czym innym jest słuchać ostrzeżeń, a czym innym osobiście pojawić się w tej dziczy, pośród drzew. Nawet dzisiaj, w łagodny wiosenny dzień, dziewczyna opatula się ciasno swym płaszczem i żałuje, że nie zabrała z zamku drugiego. Myśli o kamiennych ścianach, o kominkach rozpalonych w przestronnych salach szeryfa, o wypełnionych rozżarzonymi węglami koksownikach, o naręczach futer zalegających na jej wąskim łóżku. Wie, że w najbardziej srogie, zimowe noce, chłopak wraca do majątku, a reszta oddziału ukrywa się po wsiach – szeryf nie ma zapału ani siły, by zmuszać żołnierzy do brodzenia w głębokim śniegu. Teraz jednak jest wiosna i mimo że marzną, to bezpieczniejsi są pod osłoną kniei. Nieważne, że za kamiennymi murami byłoby cieplej. Podchodzi do niej i całuje ją w usta, delikatnie, zanim dziewczyna ma szansę zbyt głęboko się nad tym zastanowić. Potem śmieją się, weselą, a on rusza na polowanie między drzewa – które w jej oszołomionym spojrzeniu zdają się tańczyć. Kiedy wychodzi za nim tej nocy do lasu, gdy brnie przez splątane gałęzie, ku niewielkiej, pachnącej liliami jamie, wyłożonej miękką warstwą mchu, ani przez mgnienie nie myśli, by się opierać. Nadeszła już pora, najwyższa, więc przyciąga go do siebie z głośnym, radosnym westchnieniem. Następnego ranka dostrzega swe zniekształcone odbicie w ostrzu sztyletu i z przerażeniem przykłada dłonie do policzków. Włosy ma splątane jak dzikuska i pełne zeschłych liści. A cera... Po chwili jednak uświadamia sobie, że nie ma to większego znaczenia. Dziś rano on również wygląda jak barbarzyńca. Zanim jeszcze przeprowadziła się do zamku, gdy mogła swobodnie odwiedzać majątek chłopaka, zmuszała go niekiedy, żeby usiadł w bezruchu, i przystrzygała oraz czesała mu włosy i skracała zarost, by nabrał „cywilizowanego” wyglądu. Chichocąc, przypomina ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Cory Doctorow Mari Ness
przyjacielowi, że w jego żyłach płynie błękitna krew, choć w tej chwili nikt by się tego nie domyślił. On odpowiada jej własnym śmiechem. Tłumaczy, że wszystko, co wiąże się ze szlachetnym urodzeniem już dawno temu zostawił za sobą. Dziewczyna nie chce nawet myśleć, co próbował przez to powiedzieć. Las zaczyna ją przytłaczać. Jednak i nad tym postanawia się nie zastanawiać. Po południu znajduje się nagle w towarzystwie najwyższego z jego ludzi, tego, którego oboje darzą największym zaufaniem, mimo że jest chłopskim synem i nie żywi ciepłych uczuć do lepiej urodzonych. Wielkolud jest uczciwy i bardzo ciepły. To mężczyzna, który celuje w ręce i nogi, nie w serca, i nigdy przy tym nie chybia. - Dlaczego do niego przystałeś? – pyta, sama nie wiedząc dlaczego. Spogląda jej w oczy. Już ma odpowiedzieć zdawkowo, być może jakimś wersem z ballady, lecz powstrzymuje go coś w spojrzeniu dziewczyny. - Dlatego, że jest duchem drzew. Zielonym Człowiekiem. Nie był taki od urodzenia, lecz las przygarnął go do siebie i teraz to on przygarnia las. Za takim mężczyzną, za takim duchem, nie mogłem nie pójść. Swędzą ją dłonie. W roztargnieniu pociera nimi o swój szorstki, wełniany kaptur. Dziewczyna nie pozostaje w kniei zbyt długo. Wszyscy są zgodni, że większy z niej pożytek, gdy mieszka w zamku, więc po kilku dniach wraca, tłumacząc się niejasną opowieścią o kłopotach przyjaciół i problemach w podróży. Szeryf, który powinien wykazać się w tej sytuacji większą ostrożnością – w tych dniach nie ufa już niemal nikomu – nie wykazuje się niczym, głównie dlatego, że nie ma czasu. Przestępcy czekają na wyroki bądź ułaskawienia, a ponadto musi w jakiś sposób wytłumaczyć się coraz bardziej rozgniewanemu królowi, który obłożył ich hrabstwo – jako jedyne w kraju – nowymi, zwiększonymi podatkami, w ramach kary za spóźnione dostarczenie bogactw zebranych ostatnio. Władca zagroził też kolejnymi kontrybucjami, przypominając szeryfowi – i wszystkim jego lennikom – że kraj potrzebuje pieniędzy na wojny i krucjaty. Na samą myśl o tym szeryf oblewa się zimnym potem. Szeryfa, nie da się tego ukryć, nie lubi nikt. Dziewczyna widzi, że gardzą nim nawet najbliżsi zausznicy. Po części dlatego, że jest nieco garbaty. Oczywiście przykładanie uwagi do tego typu ułomności jest wyrazem przesądów niegodnych chrześcijanina, lecz szepczą o tym wszyscy. Ponadto problematyczny jest również jego głos: wysoki, przypominający pisk wiewiórki, z akcentem, który aż bije po uszach obcością. Kojarzy się ludziom z przybywającymi z miasta kupcami i handlarzami, którym – wedle powszechnej opinii – dowierzać nie wolno. Wielkim miastem cuchną również stroje szeryfa, zawsze zgodne z najnowszymi modami, które śledzi tutaj jako jedyny. Nawet jednak ona musi przyznać, że szeryf – na swój sposób – stara się, jak tylko może. Przysłuchiwała się wielu sporom, które rozstrzygał. Często prosi innych o zdanie – ją bądź kogoś z miejscowych. W wielu, a nawet w większości wypadków jego wyroki są uczciwe, wręcz łaskawe. Wobec biedoty i wdów bywa najczęściej hojny. Pilnie również pracuje nad poprawą warunków sanitarnych w okolicznych wsiach i otaczającym
Serce kniei
43
Daniel Grzeszkiewicz
Nowa Fantastyka 03/2015
zamek miasteczku – robi to nie tylko po to, by pozbyć się nieprzyjemnych woni, lecz, jak sam z zaangażowaniem wyjaśnia, ponieważ liczni starożytni uczeni wskazywali na ścisły związek między czystością a zdrowiem. Widziała także, jak – drżąc na całym ciele – odmawia niektórym żądaniom stawianym przez wysłanników króla. Pewnego wieczora przy kolacji szeryf opowiada im – dziewczynie, damom dworu, bardziej zaufanym rycerzom – o swoim pochodzeniu. Urodził się – o czym już wiedzieli – w mieście, w rodzie w pewien sposób skoligaconym z arystokracją. Skromnie używa sformułowania, że były to dość odległe związki, aczkolwiek ona sądzi, że nie mogły być zupełnie nijakie, gdyż inaczej monarcha nie powierzyłby mu obecnego stanowiska. Studiował prawo i historię. Książę żywił nadzieję, że szeryf – wraz z pozostałymi urzędnikami – pomoże przywrócić na tych ziemiach rządy prawa i porządku. Koniec końców spokojne księstwo dostarczyłoby znacznie więcej prowiantu i złota na wsparcie królewskiej krucjaty. Opowiadając o tym wszystkim, szeryf marszczy koniuszek nosa. Dziewczyna nie rewanżuje się własną opowieścią. Jeszcze tej samej nocy rozsuwa szeroko kotary w swym oknie i czeka na gości z kniei. Tej samej nocy z zamku znikają trzy kolejne skrzynie złota. Bliski płaczu szeryf oznajmia, że będzie musiał brakującą kwotę uzupełnić pieniędzmi zebranymi po wioskach, i to zanim zajmie się tym osobiście król, przybywający z miasta na czele armii zbrojnych, zahartowanych w świętych wojnach. Zdarza się, że dziewczyna wyobraża sobie to miasto. Wydaje się jej miejscem niemal baśniowym. Widzi w duchu przetaczające się ulicami wozy zboża i transporty wielkich, wypełnionych złotymi monetami skrzyń, które mają posłużyć nakarmieniu księcia, obłaskawieniu króla i wsparciu krzyżowców. Sama nie czuje się – nie do końca – ubogą prowincjuszką; w jej własnym mieście jest przecież wiele rzymskich ruin, pojawiają się trupy ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
wędrownych artystów, można przebierać w towarach zwykłych i zbytkownych, choć te drugie pozostają dla niej w większości nieosiągalne ze względu na skromność wypłacanej jej przez szeryfa pensji. Znacznie częściej rozmyśla o krainach leżących jeszcze dalej niż miasto, o tym cudownych miejscach, gdzie żyją fantastyczne stworzenia, gdzie mury rezydencji obwieszone są pobłyskującymi dziełami sztuki, o miastach ze złota i srebra, oraz o górach, górach z prawdziwego zdarzenia, przez cały rok pokrytych śniegiem, których wysokie szczyty wydają się falować na silnym wietrze lub tańczyć w płomieniach zachodu. Dziewczyna wie, że chłopak niektóre z tych miejsc odwiedził. Wtedy, gdy jedyny raz w życiu na dłużej opuścił swą knieję. Ta niezwykła wyprawa jest jednym z tematów, których praktycznie nigdy w rozmowach nie poruszają. Być może i ona pewnego dnia wybierze się odwiedzić dalekie krainy. Pomyśli o tym, kiedy rozstrzygnie się ich teraźniejsza przygoda. A teraźniejsze przygody, z dnia na dzień, stają się coraz... gorsze. Szeryf nauczył się rozgryzać podstępy banitów, oni w odpowiedzi zaczęli coraz brutalniej traktować wojaków, którzy coraz bardziej zajadle strzegą ściąganych przez władzę podatków. Także i bogacze, dawniej stanowiący bezbronną zwierzynę, wynajęli do ochrony licznych zabijaków, nie mających we zwyczaju ustępować pola bez walki. Podobno zginęło już kilku żołnierzy i ludzi z lasu. Kiedy po raz pierwszy zaprowadził ją w głąb kniei, zrobił to, by się pożegnać. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego muszą wchodzić w las tak daleko. Miała nadzieję – można wręcz powiedzieć, że zakładała – iż chłopak chce się jej oświadczyć (swoją drogą mocno się tym martwiła; owszem, była dziedziczką niewielkiego majątku, lecz zdawała sobie sprawę, że poza ziemią nie odziedziczyła złamanego grosza, a zmarły ojciec marzył dla niej o znacznie bardziej bogatym mężu). Zamiast oświadczyn, usłyszała jednak słowa pożegnania. Rozpłakała się gorzko i lała łzy tak długo, że odniosła wrażenie, iż drzewa szlochają wraz z nią.
44
Teraz zastanawia się czasami, co by się zmieniło, gdyby wtedy, za pierwszym razem, wyjechała wraz z chłopakiem. Dociera do niej coraz więcej wiadomości o zabitych. Po obu stronach. Młynarz i jego syn; dwóch obcokrajowców, rycerzy z Francji, najętych głównie ze względu na niewysoki żołd, jakiego zażądali – i zabitych przez własną nieporadność, jak zauważył pod nosem szeryf, który natychmiast wprowadził w życie zasadę, że wszystkich nowych najemników należy sprawdzać pod kątem podstawowych umiejętności obchodzenia się z bronią. Poległo też kilku nieznanych bliżej nikomu zbrojnych. Paru mieszkańców oddalonego o kilka mil sioła, zbyt mizernego, by nosić miano wioski. Jeszcze jeden rycerz. Także starucha słynąca ze swej mądrości i znajomości ziół. Inny młynarz wraz z córką. Modlitwy mnichów i księży niosą się w powietrzu. Zakonnice przestały opuszczać klasztorne mury. Nie on – myśli dziewczyna. Nie on. Może jego ludzie, ale nie on. On rabuje. Posługuje się tylko groźbą i dowcipem. Grabi i rozdaje. Ona jest damą z wysokiej wieży, kobietą, która wykrada sekrety i niekiedy pocałunki, a on jest łucznikiem z lasu; i ona go kocha, kocha go, kocha. Szeryf kładzie kres śpiewaniu ballad po gospodach. Wydaje dekret, na mocy którego minstrele i bardowie mają zanosić wyłącznie nabożne pieśni, sławiące wielkie krucjaty i opowiadające o żywotach świętych. Karczmarze uśmiechają się i kiwają głowami. Dziewczyna wciąż jednak słyszy czasami urywki melodii, podlatujące do jej okna od strony domów, gdzie nadal nuci się piosenki o banitach. Zrozumienie świta jej, kiedy chłopak pojawia się w jej oknie, gdy wpada przez nie wyczerpany, ze zbrukanymi krwią rękoma. - W samoobronie – rzuca półgłosem. – Złożyłem przysięgę, że nie zrobię tego po raz kolejny. - Po raz kolejny? - Obiecałem też sobie, że o pierwszym razie nigdy ci nie opowiem. Korci ją, by nalegać, lecz nie ma czasu. - To się staje coraz... - Wiem – ucina chłopak. Całuje ją, mocno. Dziewczyna wyczuwa w pieszczocie więcej pragnienia niż czułości. - Musisz... - Wiem. – Podnosi się, przeciąga, spogląda przez okno w kierunku lasu. – Gdybym tylko mógł. Ale knieja... - Powiedziałeś mi kiedyś, że las jest obojętny na ludzkie losy. - I to prawda. Zazwyczaj – potakuje. – Ale nie w tym rzecz. - Twoja posiadłość... - Dobrze wiesz, że już przepadła. Mogli co prawda próbować negocjacji z szeryfem, z królem, lecz dziewczyna wie lepiej od niego, że pertraktacje nie przyniosą pomyślnego rezultatu. Jest również pewna, iż nie to jest największym zmartwieniem chłopaka. Wraca ku niej, ujmuje jej dłonie. - Stałem się już jej częścią. Częścią kniei. Wiesz o tym. Tak, ona rzeczywiście o tym wie. Składa na jego ustach pocałunek i zaciąga go do swego wąskiego łóżka, zdecydowana poczuć za mocnymi, kamiennymi murami zamku przynajmniej tę jedną część lasu, choćby przez tę jedną noc. Chłopak nie stawia oporu. W miasteczkach i wioskach coraz więcej osób śpiewa ballady o Zielonym Człowieku i szlachetnej dziewczynie, trwających ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Mari Ness
razem wbrew rozkazom szeryfa. Drapie ją szorstka, wełniana sukienka. Jeszcze nigdy nie czuła się mniej szlachetnie. - Zmasakrował moich ludzi – tłumaczy jej szeryf. - Nie wierzę. Mężczyzna wzdycha, przeciera oczy. Dziewczyna uświadamia sobie nagle, po raz pierwszy, jak wielkie znać po nim zmęczenie; dociera do niej, że od ponad miesiąca prawie nie sypia. - Wiem. Wiem – szeryf kryje twarz w dłoniach. Pękające polano w kominku za jego plecami trzaska tak gwałtownie, że dziewczyna gwałtownie się wzdryga. – Może gdybyś sama zobaczyła...? - Co takiego? - Żołnierze wciąż tam jeszcze... sprzątają. Nieprędko skończą. Może ci pokażę, czego dopuścili się banici? - I tak nie uwierzę. - Niewykluczone – potakuje szeryf – ale mogłabyś o tym opowiedzieć innym, porozmawiać. I możliwe, tylko możliwe, że dzięki temu wieśniacy zaczną śpiewać nieco inne piosenki. Dziewczyna wyjeżdża z zamku w towarzystwie szeryfa i jednego z jego rycerzy – wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny, który już od jakiegoś czasu ma na nią oko. Zapewne, gdyby okazała mu choć cień przychylności, złożyłby jej propozycję małżeństwa, mimo niemal kompletnego braku posagu. Ona, naturalnie, nie okazuje mu nawet cienia przychylności. Oddała serce kniei. Zielonemu Człowiekowi. Kiedy zryty koleinami szlak wiedzie ich pomiędzy drzewa, dziewczyna podnosi wzrok na ich korony, wyobraża sobie, że kłaniają się jej, wybrance jego serca. Próbuje go wypatrzyć wśród liści, jego bądź kogokolwiek z oddziału, lecz wyprawili się tylko we troje, więc banici – i las – pozwalają im przejechać w spokoju. Gdy docierają na miejsce, dziewczynie wyrywa się z piersi cichy okrzyk. Tu musi leżeć – stwierdza, gdy wstrząśnięty umysł kończy powolne, lecz dokładne obliczenia, tak jak nauczył ją chłopak – co najmniej setka rycerzy i szeregowych żołdaków. Wszyscy martwi, większość nadal w ciężkich zbrojach, wciskających ich zwłoki w błoto. Ledwie kilka ciał zostało do tej pory przeniesionych na rosnący na stronie stos. - Oni im się poddali – szepce szeryf. - Nie – protestuje dziewczyna, a raczej próbuje zaprotestować, gdyż ledwie jest w stanie dobyć z siebie głos. - Wcale nie to jest w tej sytuacji najgorsze – podejmuje szeryf. Wyczerpanie i ból w oczach mężczyzny są oczywiste i wyraźne nawet dla niej, która chciałaby go nienawidzić. Dla niej, której skóra wzdryga się przed jego dotykiem. Dziewczyna z trudem przełyka ślinę. Bardzo nie chce tego słuchać. Skoro jednak jest panią zamku i kniei, musi wykazać się odwagą. Nie może tracić ducha. - Co zatem jest najgorsze? Szeryf spogląda jej w oczy. - Król – odzywa się schrypniętym głosem – wraz ze swoim bratem, księciem. Zażądają, w istocie już to uczynili, by ten mord spotkał się z odwetem. Możliwe, że zdołam ich przekonać, by zadowolili się, póki co, jedną wsią i kilkorgiem chłopów. Możliwe. Tak czy inaczej banici takiej zniewagi nie przełkną. Sami również zechcą się zemścić. Na naszym władcy i jego sługach. Potem znów zaatakuje król. Nie miej złudzeń, zaata-
45
Serce kniei Nowa Fantastyka 03/2015
kuje bez wahania. A wówczas... Wtedy nie zaspokoi go śmierć paru wieśniaków czy banitów. Spłoną całe osady. - Knieja... – szepce dziewczyna. - Tak, ona również stanie w płomieniach, jeśli nie schwytam dostatecznie wielu przestępców, by uśmierzyć gniew monarchy – przytakuje szeryf. – Aczkolwiek nie martwiłbym się tak bardzo o las. Być może spróbują podłożyć ogień i zapewne spłonie połać lub dwie, lecz nie sądzę, by można go było tak łatwo zniszczyć. Nie. Bardziej mnie boli los wsi i upraw. Już w tej chwili dodatkowe podatki i reparacje kosztowały nas tyle, że skarbiec zieje pustkami. Nie mamy pieniędzy na żywność. Oczywiście mógłbym się zamknąć za murami zamku, lecz wątpię, czy ta kryjówka pomogłaby mi na długo. Prawdopodobnie mógłbym też po prostu uciec, podobnie jak moi rycerze. Znalazłbym innego pana lub wyruszył na krucjatę. Albo wyszukałbym klasztor, który zgodziłby się mnie przyjąć w zamian za kilka monet – szeryf kiwa głową. Pada deszcz, lecz mężczyzna nie nakrywa głowy kapturem, nie stara się ukryć oblicza. – To wszystko i tak zbyt łaskawy koniec dla człowieka tak nieudolnego jak ja. Ale wciąż za bardzo pragnę życia, by oddać się w ręce sprawiedliwości. Wzdycha. - Ci przynajmniej mieli cień szansy na ucieczkę. Nie jak oddział wybity poprzednio. Tamci uwięźli w bagnisku, a banici mordowali ich jednego po drugim. Dziewczyna wlepia wzrok w zabitych mężczyzn. Mąci się jej w oczach. Wciąż jednak wyraźnie widzi to, o czym szeryf nie wspomniał: większości nieruchomych ciał strzały sterczą z pleców. Jest damą z wieży, kiedy tylko może, wykrada tajemnice, kiedy nie może, kradnie pocałunki. On jest złodziejem z lasu, kiedy może, zabiera bogatym, kiedy nie może, zabiera biednym. Na nocnym niebie lśni półksiężyc. Jego blask jest dostatecznie silny, by ze swego wysokiego zamku widziała mroczny zarys kniei. Dziewczyna siedzi przy oknie. Jej ręce nawet nie drgną, skóra wyjątkowo nie czuje drapania szorstkiej wełny. Myśli o zakutych w żelazo ludziach, tonących powoli w błocie. Chwyta się dłońmi za gardło. Wspomina dotyk jego warg na własnych ustach, szum drzew. Gdy byli dziećmi, wykradał z lasu jagody. Przynosił jej te najsłodsze, najbardziej dojrzałe. Sama nie rozumie, dlaczego ogarnia ją tak straszliwy spokój. - A gdyby go zabrakło? – pyta najwyższego mężczyznę z oddziału, tego, któremu oboje ufają. - Wróciłbym do domu – odpowiada zakapturzona postać. Wybiera w stajni szeryfa najbardziej chyżego z rumaków – gdyby została zmuszona do ucieczki, nie chce zostać schwytana – i jedzie do kniei. Łuk i strzały czekają starannie ukryte pod płaszczem. Chłopak jest na miejscu. Dziewczyna pozwala sobie na długą, bardzo długą chwilę wytchnienia w jego ramionach, udaje, że jest tylko damą z wieży, a on po prostu łucznikiem, z którym wymknęła się, by spędzić wspólne letnie popołudnie. Oddyebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
cha aromatem jesieni, delikatnym chłodem, który wkradł się już w powiewy. Nasłuchuje rytmu jego serca. - Chodź – mówi i tym razem to dziewczyna prowadzi go w głąb kniei. Zanim chłopak decyduje się zapytać, dokąd idą, mijają minuty, godziny lub dni. Zaskakuje ją tym pytaniem. Zawsze dotąd wiedział, dokąd zmierzają. Zawsze. W każdym razie był pewien, dokąd idzie sam – co przez długi czas wychodziło niemal na jedno. Dziewczyna nie pamięta, czy słyszała od niego to pytanie kiedykolwiek przedtem. Przywołuje na wargi uśmiech, taki sam jak te, które dawniej nakłaniały go do wspinaczki ku oknu jej wieży, do przekradania się przez wielkie komnaty zamku, do pojedynkowania się o jej rękę, do zagnieżdżenia się z nią we mchu pod drzewami w samym sercu kniei. Przypomina jej się dotyk jego dłoni, nóg, skóry. - Do samego serca – mówi wreszcie i chłopak odpowiada uśmiechem. Dziewczyna mocniej ściska w dłoni łuk. W pewnej chwili przystaje pod sękatym, sędziwym drzewem, którego korzenie wygrzebały się spod ziemi i pełzną ku innym drzewom, jakby chciały je zadusić. Opiera się o pień. - Daj mi chwilę. - Dawniej nie męczyłaś się tak szybko – chłopak pokazuje zęby w uśmiechu. Nie przychodzi jej do głowy żadna żartobliwa odpowiedź. Gładzi łuk bez słowa. Niemal czuje wokół siebie puls kniei, dokładnie taki, jak opisywał on: prawie jak bicie serca, tylko bardziej powolny, głębszy. Wciąga w płuca wonne powietrze, niemal duszne od zapachu suchego listowia. Chłopak opiera się o sąsiednie drzewo, niemal tak samo stare, niemal tak samo sękate i szczerzy się szeroko do niej, radośnie. Ostatnimi czasy rzadko widywała ten uśmiech. Dziewczyna rozluźnia mięśnie ramion i nóg. Wspomina wszystko, co mu zawdzięcza. To on pozwolił jej duszy przetrwać bez skazy. To dzięki niemu żyje, dzięki niemu oddycha, dzięki niemu kocha. Knieja tętni swym rytmem. Dziewczyna podnosi łuk i posyła strzałę prosto w jego serce. Przełożył Grzegorz Komerski
Mari Ness Dobry retelling znanej historii to trudna sztuka, chyba większe wyzwanie, niż po prostu napisanie opowiadania. Jeżeli jednak się uda, jeżeli ktoś ma talent pokroju Billa Willinghama od serii komiksowej „Baśnie”, czy specjalisty w tym temacie, Neila Gaimana, efekt może być piorunujący. Tak też jest z debiutującą na polskim rynku Mari Ness, która wzięła klasyczną opowieść o pewnym złodzieju i opowiedziała ją na nowo, z zupełnie innej, zaskakującej strony. „Serce kniei” zrobiło na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza sposobem narracji, ale także niesamowitym wątkiem związku bohatera z lasem; mamy ledwie początek roku, a już wiem, że tekst Ness trafi na moją listę najlepszych opowiadań 2015. (mz)
46
proza zagraniczna MIKE HELPRIN
Słońce i ja (IThe Sun and I)
K.J. Parker Zamierzam rządzić ziemią, jak ono niebem włada; Bo znamy swoją wartość, Słońce i ja. W. S. Gilbert
–Z
awsze moglibyśmy wynaleźć Boga – zasugerowałem. Zebraliśmy wszystkie pieniądze. Leżały na stole, czterdzieści smutnych, groteskowych miedzianych monet, których wtedy używano, specjalna emisja wojenna paskudztwa bite ze spłaszczonych miedzianych rur z wytłoczoną scenką z nakreślonymi kilkoma kreskami ludzikami, mającymi przedstawiać Cesarza i różnych legendarnych bohaterów; im gorsza jakość grawerunku, tym bardziej podniosła jego tematyka. W tamtych czasach za czterdzieści trachejów można było kupić kwartę miejscowego czerwonego jakości zalewy octowej. Oznaczało to, że nie mieliśmy pieniędzy na jedzenie, ale też w tej dokładnie chwili nie byliśmy głodni. – Co masz na myśli? – zapytał Teuta. – Chodzi mi o to, że moglibyśmy udawać, że Bóg objawił nam się we śnie, polecając nam iść i krzewić jego święte słowo. Jasne, to dalej w zasadzie żebry, ale z chwytem. Dajesz pieniądze świętemu, on wstawia się za twoją duszą, czyli masz coś z tego. Poza tym – dodałem, kiedy Accila zacisnął usta w ten niezwykle denerwujący sposób – pomaga nam przezwyciężyć problem z wiarygodnością, który zawsze nam doskwiera, jak idziemy na żebry. No wiesz, uniwersyteckie akcenty, idealne zęby. – Niby jak? – zapytał Razo. – Cóż – powiedziałem, a byłem właśnie w jednym ze swoich genialnych nastrojów, kiedy mam odpowiedzi na absolutnie wszystko, jakby nawiedziła mnie jakaś wyższa siła, by przeze mnie przemawiać – to już ustalony motyw, nie? Bogaty, dobrze urodzony młodzieniec nabawia się religii, oddaje cały swój majątek biednym i idzie w świat głosić słowo boże. Żyje dzięki dobroczynności wiernych, która to dobroczynność jest z istoty rzeczy akceptowana jako, sama w sobie, działanie religijne pozwalające wykonawcy zasłużyć na niebo. Accila akademicko marszczył brwi, który to gest dokładnie przestudiował u całej serii drogich nauczycieli. – Raczej nie możemy powiedzieć, że oddaliśmy wszystko biednym – powiedział. – W moim przypadku większość szynkarzy, alfonsów i bukmacherów, z którymi podzieliłem się spadkiem, należała do względnie zamożnych. Oddanie wszystkich pieniędzy ludziom dobrze sytuowanym nie ma już tego samego wydźwięku. Uśmiechnąłem się. Accila powiedział swój żarcik i przez jakąś minutę będzie z siebie bardzo zadowolony. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
– No i? – zapytałem. – Ktoś ma lepszy pomysł? – Ciągle uważam, że powinniśmy być weteranami – powiedział z uporem Teuta. – Widywałem się kiedyś z taką aktorką, która pokazała mi, jak zrobić szkaradne blizny z czerwonego ołowiu i świńskiego tłuszczu. Ludzie uwielbiają weteranów. Miałem w ręku niepodważalny argument. – A mamy czerwony ołów? Stać nas na niego? No więc. Accila uniósł amforę. Wyraz jego twarzy mówił mi, że stała się ona niepokojąco lekka. Spojrzeliśmy na siebie. Wyraźnie była to wyjątkowa sytuacja i coś musiało zostać zrobione. Wykonalna była jedynie moja propozycja. W związku z tym… – Zgoda – powiedział Teuta z rezerwą. – Ale nie róbmy tego na pół gwizdka. Mówiłeś, że mamy wynaleźć Boga. Więc… – Teuta wzruszył ramionami. – Na początek, którego boga miałeś na myśli? – Całkiem nowego. – Do dziś nie jestem pewien, czemu powiedziałem to z taką stanowczością. – Wszyscy starzy już się ludziom przejedli. Możesz zapytać mojego wujka, archidiakona, jak wygląda frekwencja w Świątyni. – No właśnie – powiedział Razo. – Ludzie stracili zainteresowanie religią. Żyjemy w wieku oświecenia. W związku z czym twój pomysł jest w cholerę do niczego. Wiedziałem, że będą z nim kłopoty. – Ludzie znudzili się starymi religiami. Postrzegają je, całkowicie słusznie, jako skorumpowane i niewiarygodne. Tak więc, biorąc pod uwagę desperacką potrzebę Ludzkości wierzenia w coś, teraz jest najlepszy czas na nową religią, dopasowaną – ciągnąłem dalej, kiedy geniusz wypełniał mnie niczym wewnętrzne światło – dokładnie do potrzeb i wymogów klienta. Tu właśnie błąd popełniły wszystkie stare religie. Nikt ich nie zaplanował ani nie dopasował, po prostu same z siebie wyrosły. Nie odnosiły się do tego, czego ludzie naprawdę chcą. Były proste i pełne doktrynalnych sprzeczności. Wymagały oddawania czci drzewom, do czego nie może się przemóc nikt starszy od siedmiolatka. My, natomiast, mamy możliwość stworzenia doskonałej religii, która zadowoli wymogi wszystkich klas, gustów i pokoleń. To jak różnica między zbudowaniem krzesła a czekaniem, aż gałęzie same ułożą się w jego kształt. – Nie jestem tego taki pewny – powiedział Zanipulus; pierwszy raz włączając się do dyskusji, gdyż dotąd przycinał paznokcie u stóp, co wymagało jego pełnego skupienia. – Chodzisz sobie i mówisz ludziom, że Bong tak nagle objawił ci się we śnie. Wszyscy patrzą na ciebie dziwnie i pytają, kim w ogóle jest ten cały Bong. – Pociągnął nosem, męczyło go przeziębienie. – Chodzi mi o to, że nie
47
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 03/2015
ma punktu natychmiastowego zaangażowania. Potrzeba tej chwili nieodpartej więzi… – Oczywiście. – Niewielki wschód słońca w mojej głowie wytworzył dość światła, żebym mógł nagle dostrzec wszystko wyraźnie. – Dlatego ten mój pomysł jest po prostu genialny. No jasne, nie możemy oczekiwać, że klienci uwierzą w jakąś niejasną istotę, o której nikt nigdy nie słyszał. Musimy stworzyć bóstwo, które wszyscy będą mogli zobaczyć, wyraźnie, każdego dnia. Nastąpiła cisza, której pozwoliłem trwać przez chwilę i w czasie której Razo przelał ostatnie krople wina z amfory do swojego kubka; kap-kap-kap. – No więc?– zapytał Accila. – To proste – odpowiedziałem. – Będziemy czcić słońce. Razo ziewnął. – Było – powiedział. – I to do znudzenia. Gdybyś bywał na wykładach Cartimagusa o powtarzających się motywach w późnomanierystycznej twórczości epickiej, to byś wiedział, że właściwie każdy legendarny bohater to zwykła metafora słońca. – Jasne – powiedziałem. Zaczynał mnie już denerwować. – Ale nie wielki, świecący żółty dysk per se. Mówię o Słońcu przez wielkie S. Jedno najwyższe bóstwo, bez panteonu, biurokracji, czekania. Ktoś, komu możesz spojrzeć prosto w oczy i pogadać bezpośrednio, jak człowiek z Bogiem… – Nie robiłbym tego na twoim miejscu – powiedział Zanipulus z pełnymi ustami. Najwyraźniej ten zdradziecki bydlak miał osobisty zapas nerkowców, o którym nie raczył poinformować reszty Wspólnoty. – Można oślepnąć. – Metaforycznie. No co wy, wiecie, że mam rację. Dlatego stare religie się rozpadają, za dużo bogów, za dużo zachodu. Jak w tym powiedzeniu o rządzeniu przez komitet. Jeden bóg to jak monarchia, jedyny sposób, żeby w ogóle coś załatwić. – Boskie Słońce – powiedział Accila z namysłem. – Wiecie, może coś w tym jest. – Nie Boskie Słońce – powiedział Teuta. – To bez polotu, bez iskry. No i jeszcze wtórność. Jaka jest główna cecha naszego boga? Że jest boski. Ziew. – No dobra – powiedział Accila. – To czego ludzie naprawdę chcą? Poza – dodał – pieniędzmi. – Pokoju – powiedział Zanipulus. – Końca wojny. Nie ma co się zastanawiać. Słowo jakby wstrzeliło się w moje usta: – Niepokonane Słońce – powiedziałem. – Co wy na to? Razo otarł usta dłonią. – Właściwie to nienajgorsze. – Genialne – powiedziałem. – Sugeruje zwycięstwo w wojnie i następujący długotrwały pokój. – Co się za szybko nie wydarzy – zauważył Zanipulus. – Nie – odparłem jego atak – ponieważ Ludzkość jest grzeszna i nie podąża ścieżką wyznaczoną przez Niepokonane Słońce. Co wyjawią Jego prawdziwi prorocy. My. Znów cisza. Następnie Razo powiedział: – Będzie nam potrzebna lista zakazów. Ludzie je lubią. – I zalecane praktyki – dodał Accila. – Na samym szczycie zasugerowałbym hojne obdarowywanie biednych. Natychmiastowa zasługa. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Pauza. Obserwowali Zanipulusa, co mnie uraziło. Tylko dlatego, że mało mówi, ludzie myślą, że jest taki mądry. Ja mówię cały czas i wystarczy posłuchać mnie przez dwie sekundy, żeby stwierdzić, jaki jestem bystry. – Cóż – powiedział Zanipulus – to lepsze niż weterani. Chociażby dlatego, że konkurencja mniejsza. W tej chwili, w krótkiej ciszy, która nastała po tych słowach, według mnie narodziło się Niepokonane Słońce. I czemu nie? W końcu wszystko musi mieć gdzieś swój początek. *** Dopisało nam szczęście, że generał Mardoniusz akurat wybił całą Heruliańską Piątą Armię w bitwie pod Ciota dziesięć dni po tym, gdy wyszliśmy na ulice głosić ewangelię Niepokonanego Słońca. Nie chcę przypisywać Mardoniuszowi całej zasługi za odniesiony przez nas sukces. Najwyraźniej wywarliśmy na ludziach jakieś wrażenie przez te dziewięć dni poprzedzających bitwę, w przeciwnym wypadku nikt by nie wiedział, kim jesteśmy, jak i nie połączył nowej religii z ulicy z zupełnie niespodziewanym, zesłanym z nieba zwycięstwem. Bardzo pomógł nam zbieg okoliczności, że jeden z nas – chyba ja, ale po tak długim czasie nie mogę być tego pewny – wieszczył potężne zwycięstwo sił dobra w dziewiąty dzień Feralii, która to data zbiegła się z nadejściem wieści z Ciota. Nie, zauważcie, z dniem samej bitwy; szczęśliwie nikt tego faktu wtedy nie wytknął. W każdym razie był to dla nas przełomowy moment. Byliśmy szalonymi ulicznymi kaznodziejami, którzy przewidzieli Ciota, a w ludzkim umyśle działa dziwny rodzaj logiki. Jeżeli coś się przepowie, w jakiś sposób się to sprawiło, jest się za to odpowiedzialnym. Nagle, jak grom z (żart całkiem niezamierzony) jasnego nieba Niepokonane Słońce stało się poważnym zawodnikiem. *** Wybaczcie mi, zupełnie zapomniałem o dobrym wychowaniu. Pozwólcie, że się przedstawię. Mam na imię Eps. Przynajmniej tak moje imię brzmiało kiedyś, zanim zaczęliśmy stosować imiona-w-religii, co głównie zrobiliśmy po to, żeby chronić swoją prawdziwą tożsamość na wypadek, gdybyśmy podpadli władzom i musieli przejść na wcześniejszą emeryturę w całym tym teologicznym interesie. Oczywiście, jeśli wywodzicie się z duchowieństwa czy chociaż kościelnej rodziny, dostrzeżecie ironię imienia, z którym się urodziłem; eps stało się uznanym skrótem słowa episcopus, oznaczającym arcykapłana w Dawnym Aeliańskim, w którym to języku w zasadzie na chybił trafił postanowiliśmy spisać nasze święte księgi. Przez co na oficjalnych dokumentach widniałbym jako eps Eps, gdyby nie to, że na potrzeby religii przyjąłem imię Deodatus (tak, ten Deodatus to ja) jakiś czas przed tym, gdy wybraliśmy Dawny Aeliański. Wtrącę tylko, że Eps to tradycyjne i dość powszechne imię na Sconie, skąd wywodzi się moja rodzina. Oznacza, a przynajmniej tak mi powiedziano, wybranego.
48
K.J. Parker
*** Muszę wyznać, że podobało mi się apostołowanie. Z początku było to, oczywiście, niezwykle przerażające i zawstydzające. Nic w moim bezpiecznym, uprzywilejowanym życiu nie przygotowało mnie na przemawianie w miejscach publicznych i rzucanie gromów w przechodniów. Udało mi się z tym uporać przez udawanie, że robię coś innego: gram w sztuce, krzyczę do znajomego po drugiej stronie rynku, który jest niewidoczny dla wszystkich innych. Działało to zdumiewająco dobrze, ale prawdziwy przełom nastąpił, kiedy zdołałem się przekonać, że to tak naprawdę nie ja zachowuję się w tak niezwykły sposób. Zamiast tego (udawałem, że) jakaś nieodparta siła przejęła kontrolę nad moim ciałem i używała moich płuc i ust. Po tym nie miałem już w tej kwestii żadnych problemów. I, jak przed chwilą powiedziałem, zaczęło mi się to podobać. Prawdę mówiąc, byłem zdecydowanie najlepszym kaznodzieją w naszej grupie i chyba wyszło to na dobre. Pozostała czwórka miała umiejętności i talenty, które okazały się niezbędne w naszej operacji. Jedyne, czym mogłem uzasadnić swoje uczestnictwo w projekcie, jak i swoją część zysków, był fakt, że to ja wpadłem na ten pomysł. Z czasem powód ten zaczynał tracić na wadze, kiedy nagle odkryłem swój ukryty talent do religijnej elokwencji, a jako że inni choć mogli, to nie cierpieli tego robić, szybko przyjąłem na siebie funkcję Naczelnego Celebranta. Jakie umiejętności i talenty? Cóż, Accila był naszym uczonym, choć nie pomyślałoby się tego, patrząc na niego. Niemniej jednak znał się na rzeczy. Zanim został wyrzucony ze Studium za rażące naruszenie zasad moralności, był wschodzącą gwiazdą wydziałów Literatury i Logiki, z czterema wydanymi dysertacjami o odpowiednio niejasnych kwestiach w odpowiednio niejasnych tekstach – nie najgorzej na dwudziestoczterolatka. Teuta był naszym skrybą i kopistą. Rozstał się ze Złotą Wieżą, kiedy po kontroli inwentarza wykryto, że brakuje kilkunastu manuskryptów. W czasie przesłuchania stwierdził, że wcale nie miał zamiaru ich ukraść. Szczerze i uczciwie zamierzał odłożyć je na miejsce po wykonaniu doskonałych kopii, które sprzedałby bogatym Mezentyńczykom. Był to z jego strony błąd taktyczny, gdyż kradzież to przestępstwo cywilne, przy którym mógłby się powołać na przywilej kościelny, natomiast kopiowanie świętych manuskryptów jest przestępstwem eklezjastycznym. W związku z tym Teuta spędził dwa lata w klasztorze karnym w Andropodzie, o którym to okresie swojego życia nigdy nie chciał rozmawiać. Razo był naszym poetą i zanim cokolwiek powiecie, tak, poeta jest niezbędny w branży religii syntetycznych. Poezja religijna nie musi być dobra, ale musi być poezją, a pozostali z nas nie potrafiliby ułożyć jedenastozgłoskowca czy wstawić cezury w heksametrze trocheicznym choćby zależało od tego nasze życie. Tak więc to Razo zajął się układaniem pism świętych, z Accilą mówiącym mu, co powinien w nich zawrzeć, po czym Teuta spisywał wszystko w nieskazitelnie autentycznym hieratyczno-deebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
motycznym piśmie Czwartego Wieku na trzystuletnich aktach własności, które ukradł (z kancelarii prawnej, w której pracował jako kopista) i przetarł pumeksem. Efektem końcowym tych trudów była Księga Słońca – tytuł roboczy, który porwały wydarzenia; głosiliśmy to cholerstwo na Kukurydzianym Rynku, zanim zdążyliśmy wymyślić coś lepszego, a potem było już za późno; siedemdziesiąt ściśle zapisanych, niepodważalnie autentycznych stron boskich objawień sprzed trzystu lat, którym żaden uczony nie zdołał nigdy niczego zarzucić. Szczerze mówiąc, stawia to współczesnych uczonych w potwornym świetle, bo Teuta sam się przyznał, że popełnił błąd – coś z odcieniem błękitu, którego użył przy iluminacji którejś wielkiej litery, a który został wynaleziony dopiero pięćdziesiąt lat później. Ale śpieszyło mu się, a sproszkowana skorupa ostrygi, której powinien był użyć, kosztowała pięć tremissów za słoiczek, a na tym etapie nie mieliśmy tyle gotówki. A Zanipulus, cóż, on był naszą gwiazdą. Jego ojciec był bardzo bogatym i poważanym człowiekiem; miejsce w radzie modnego okręgu Miasta, następnie mandat w Senacie, później trybunat i dwie kadencje jako zastępca prefekta do spraw dróg i szlaków wodnych. Jak przy tym wszystkim znalazł czas na zgłębianie tajemnych i zakazanych sztuk, tego po prostu nie wiem, ale znalazł, co przyniosło koniec jemu i rodzinnemu majątkowi, który został skonfiskowany i przekazany donosicielowi. Okazało się, że tak naprawdę badał i wynajdywał nowe leki w oparciu o dokonania Mezentyńczyków (jest to u nich całkowicie legalne). Za młodu Zanipulus nie dogadywał się z ojcem; i to on wpadł na genialny pomysł prowadzenia badań razem z synem, żeby zbliżyć ich do siebie. Jak się okazało, nie doszło do tego, ale Zanipulus zafascynował się alchemią, a fakt, że jest nielegalna, służył jako dodatkowa zachęta dla przekornej części jego natury, tak że kiedy powlekli starego na szafot, Zanipulus postanowił kontynuować jego dzieło jako gest przekory wobec władzoraz wyraz przekonania, że jest na skraju jakiegoś przełomowego odkrycia i nie ścierpiałby zmarnowania całej wykonanej pracy. Wygląda na to, że zeszliśmy na biografie, mogę więc podczepić swoją. Pradziadek mój był armatorem na Sconie. Dorobił się małego majątku przewożąc smołę i bitum, które tam zwyczajnie wypływają z ziemi – idzie się z beczką i po prostu wszystko zbiera, i nagle ma się wartościowy towar, za który cudzoziemcy nieźle zapłacą. Jego syn, mój dziadek, nie był już zwolennikiem handlu bitumem – podobno dostawał od niego wysypki, jeśli wierzyć mojemu ojcu – więc poszedł w handel ogólny, zarobił tyle, że przeniósł się tutaj, do Miasta, i szybko dorobił się znaczącej fortuny. Niestety, mój ojciec miał dwie poważne wady w zakresie handlu: był w tym zły i nie miał o tym pojęcia. Tak naprawdę zrozumiał to dopiero w momencie, kiedy komornicy wywieźli nam ostatnie meble na małym wózku, jakieś sześć miesięcy przed rozpoczęciem się tej historii. Ojciec umarł w więzieniu dłużników dwa miesiące po upadku interesu. Nie mam pojęcia, gdzie jest moja matka; kiedy komornicy przyszli po meble, stwierdziła,
49
Słońce i ja Nowa Fantastyka 03/2015
że ma już tego dość i wraca do domu na Sconę. Pewnie ciągle tam jest, i niech jej się wiedzie. To właśnie my. Razem mieliśmy tyle, co Teuta zarabiał u prawników i ile udało nam się wyżebrać i wyłudzić drobnymi przekrętami. Jeszcze nas nie złapali, ale wiedzieliśmy, że to tylko kwestia czasu. W związku z tym, kiedy Niepokonane Słońce wezwało nas na posługę, nie wahaliśmy się. Mogliśmy wybrać między tym a ubóstwem i głodem, po czym czekałaby nas tylko długa kariera w rozłupywaniu głazów w kamieniołomach. Alleluja. *** Wiem, że brzmi to potwornie, ale epidemia gorączki górskiej była prawdziwym łutem szczęścia. Nawet w tamtych czasach choroba ta nie była jednoznacznym wyrokiem śmierci. Przeżywało mniej więcej czterech na dziesięciu chorych – nie za dobre szanse, ale wystarczyły, żeby nie poddać się po prostu i usiąść twarzą do ściany w chwili wystąpienia bezsprzecznych objawów. Wtedy choroba wydawała nam się prawdziwym utrapieniem, może na tyle poważnym, że musielibyśmy zwinąć interes, gdybyśmy nie potrafili jej uleczyć, a oczywiście nie potrafiliśmy. Epidemia zaczęła się w szóstym tygodniu naszej działalności, ze dwa po tym, jak zostaliśmy zauważeniu po zwycięstwie w Ciota. Mieliśmy już lokal; tak właściwie był to opuszczony wapienny piec na brzegu miasta, gdzie Droga Północna odchodzi od Poddroża. Nienajgorsze miejsce; akustyka w wapiennym piecu jest naprawdę niezła i nabyliśmy go za bezcen. Wracając do opowieści, dzień czy dwa po pojawieniu się gorączki na naszym progu zaczęli pojawiać się ludzie, wyraźnie chorzy, oczekując uzdrowienia. Razo tylko raz na nich spojrzał i zwiał na zaplecze z twarzą zasłoniętą rąbkiem płaszcza. Zanipulus powiedział mu, żeby się nie wygłupiał, bo nie można się tak zarazić gorączką górską, ale Razo nie zamierzał ryzykować. Żałosne jęki chorych zaczynały grać nam na nerwach, więc wyszedłem na zewnątrz i robiłem, co mogłem. Czułem się okropnie. Czym innym jest rozdawanie fikcyjnych rozgrzeszeń za garść niskiej wartości miedzi, a zupełnie czym innym stawanie twarzą w twarz z umierającym i udawanie, że można go uzdrowić. Ludzie już nas znali i mieli przygotowane pieniądze. Leżeli tam, gdzie zostawiły ich rodziny, wyciągali do mnie dłonie ściskające garść monet. Nie mogłem przemóc się i ich wziąć. To zaskoczyło i zdenerwowało klientów – przepraszam, chorych i umierających, nie klientów, nie w tym stanie – chcieli wiedzieć, dlaczego nie chciałem za nich pośredniczyć, co przecież zawsze obiecywaliśmy. Niektórzy zdołali jakoś wstać na nogi i rzucali się na mnie, próbując wcisnąć mi monety do kieszeni czy za koszulę. Udało mi się powstrzymać panikę. Powiedziałem, że oczywiście, będę waszym pośrednikiem i tym razem nie będzie konieczna żadna zapłata. Nie spodobało im się to. Chyba za dobrze wcześniej wywiązałem się z obowiązków. Podstawową ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
zasadą naszej religii, jak ją wykładałem, był fakt, że Niepokonane Słońce nie usłyszy modlitwy, której nie towarzyszy brzęk monet. Kiedy w tak jawny sposób sam sobie zaprzeczyłem, nie chcieli uwierzyć. Weź pieniądze, Ojcze, proszę (nie wiem, skąd wzięło się ojcze, zaczęli mnie tak w pewnym momencie nazywać i tak już zostało) – co mogłem zrobić? Czułem, że gdybym nie wziął ich pieniędzy, mogłoby nie udać mi się ujść z życiem. Wszystko pogarszały oferowane kwoty. Typowe. Za zbawienie swej nieśmiertelnej duszy z reguły nie dawali więcej niż dziesięć trachejów, piętnaście, jeżeli od środka zżerało ich poczucie winy i żal. Za swoje ciała z desperacją wciskali mi czterdzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, grube sakwy wielkości dorodnych jabłek, a jedna przerażona staruszka błagała, bym przyjął cały tremiss, szczere srebro. Powtórzyłem te same bzdury – poprosiłem Niepokonane Słońce, by rozpatrzyło twą prośbę, a jeżeli szczerze żałujesz swych postępków i grzechy zostały ci wybaczone, twe modlitwy zostaną wysłuchane – po czym wycofałem się, pobrzękując nieco pod ładunkiem wszystkich tych monet, i zwiałem. – Chyba nie bierzesz od nich pieniędzy? – zapytał Accila. – To chore. – Nalegają – próbowałem wytłumaczyć, ale on tylko posłał mi to swoje spojrzenie. – Chyba sami to na siebie sprowadziliśmy – powiedział Teuta, pomagając mi z pieniędzmi, zanim zdążyłyby wystąpić z brzegów i zalać budynek. – Ci nieszczęśni głupcy przez nas zyskali wiarę, więc czego mogliśmy się spodziewać? – No to chyba koniec zabawy – powiedział Razo ponuro. – Jak tylko się zorientują, że nie możemy ich wyleczyć, już po nas. Takie nasze pieprzone szczęście. Zauważyłem, że nie było z nami Zanipulusa. – Nieważne – powiedziałem. – Ja już tam nie wyjdę. Teraz wasza kolej. Nikt nie chciał stawić czoła oddanej tłuszczy, zasunęliśmy więc zasuwy i usiedliśmy, od czasu do czasu wyglądając tylko przez wąską szparę, żeby sprawdzić, czy wciąż tam są. O tak. Ich liczba nawet się powiększała, aż przyszły garnkowe łby i kazały im się ruszyć, bo blokowali ruch. Godzinę później byli już z powrotem, a do tego czasu nabazgrałem notkę, że jesteśmy zajęci świętym rytuałem wstawiennictwa i nie należy nam przeszkadzać i przybiłem ją do drzwi. Liczyłem, że skłoni ich to do odejścia, ale nic z tego. Usadowili się w rozdzierającym serce milczeniu i czekali. Późniejszym popołudniem Teuta wyjrzał przez szczelinę i zawołał do nas: – Ktoś tam jest i chodzi między ludźmi. – Jest tam jakieś sześćset osób – odpowiedziałem. – Odsuń się od okna, zanim ktoś cię zobaczy. – To Zanipulus. Daje im zupę. Wzruszyłem ramionami. Poczucie winy wpływa na ludzi w różny sposób. – Niech daje. Póki sam za nią zapłacił, niech robi, co chce. – To naprawdę nie najlepszy precedens. – Accila układał z pieniędzy małe wieże. – Jak raz da się im zupę, będą jej oczekiwać.
Nikodem Cabała
50
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
proza zagraniczna K.J. Parker
– Ci biedacy umrą w ciągu tygodnia – warknąłem. – Nie przejmuj się. Accila był już gotów wygarnąć Zanipulusowi przy najbliższej okazji, ale Zan nie pojawił się nazajutrz rano. Może i dobrze; jeszcze nie odryglowaliśmy drzwi. Kiedy wyjrzałem na dwór tuż przed świtem, zobaczyłem spory tłum. Złożony z innych ludzi; wczorajsza grupa rozeszła się do domów i zastąpiła ją nowa, jeszcze większa. Nie byłem pewny, co o tym sądzić. Niedługo przed południem pojawił się Zanipulus i zaczął rozdawać jeszcze więcej zupy. Uważnie go obserwowałem. Miał dużą miedzianą misę i mosiężną chochlę, i każdy dostawał po dwa łyki. Jeśli miał to być posiłek, to dość ubogi. Wtedy zrozumiałem. To nie zupa, a lekarstwo. Teuta był wściekły. – Nie może testować swoich głupich mikstur na prawdziwych ludziach, nawet jak są chorzy. A jak kogoś otruje i ten ktoś umrze. Jeszcze przywitamy się ze stryczkiem. Obserwowałem tłum. – Dobra, to idź i mu to powiedz. – Ty idź, w końcu to ty jesteś tu figurantem. – Za nic w świecie. Rozszarpaliby mnie. Cokolwiek Zan myśli, że robi, przyjmują to naprawdę dobrze. Okazało się, że był ku temu dobry powód. Lekarstwo, które im dawał, działało. Później wyjaśnił, że górska gorączka była jedną z rodziny chorób, którą badał jego ojciec; jak tylko zobaczył grupę ofiar zebranych w jednym miejscu, pobiegł do domu, przyrządził sporą partię specyfiku (miał mnóstwo składników – spleśniałego chleba, na litość boską!, i soku z czosnku – przygotowanych na taką właśnie okoliczność) i prędko wrócił, żeby go wypróbować. Ludziom powiedział, że to dar od Niepokonanego Słońca, który oczyści ich z grzechu i pozostawi zdrowymi, a oni wszystko łyknęli, dosłownie i w przenośni. I, dasz wiarę, zadziałało. Dwanaście godzin później objawy zaczynały ustępować, a po sześciu dawkach było się zdrowym jak rydz. Był to, jak powiedział Razo, cud. – Żaden cholerny cud – odpowiedział Zanipulus ze złością. – Tylko trzydzieści lat drobiazgowych badań przeprowadzonych przez człowieka lepszego niż ty kiedykolwiek się staniesz, więc się zamknij, zanim ci w tym pomogę. Accila odchrząknął znacząco – ma sześć stóp wzrostu i zbudowany jest jak koń pociągowy, więc był naszym Sędzią Pokoju. – Właściwie, Zan – powiedział – powinieneś bardziej uważać, mając na uwadze to, co spotkało twojego tatę. Jeśli rozniosą się wieści, że jego syn rozdaje ludziom cudowne lekarstwo na gorączkę, garnczane łby się zainteresują. Od zawsze uważam, że wystarczy jeden męczennik na rodzinę. Dwóch na dwa pokolenia to już zwykłe popisywanie się. Musiało to do niego przemówić, bo po średnio długim okresie obrażenia Zanipulus podszedł do nas i zapytał, czy moglibyśmy rozdać resztę magicznej mazi, podrasowanej jakimiś religijnymi ozdobnikami, żeby odsunąć uwagę od medycznej strony całej sytuacji. Cóż,
51
Słońce i ja Nowa Fantastyka 03/2015
nie mogliśmy odmówić, bo do tego czasu za drzwiami zebrały się tysiące nieszczęśników; wypuściliśmy więc Zanipulusa tylnymi drzwiami, żeby wyżebrał u piekarza spleśniałego chleba, podczas gdy my odpukaliśmy szybką liturgię o uzdrowienie chorych. Osłem, któremu przypadł zaszczyt wygłoszenia jej, byłem ja. Na szczęście szybko się uczę. Miałem już każde słowo wkute na pamięć, kiedy otworzyliśmy drzwi i wyszliśmy w procesji w swych szatach (trzy tremissy za duży wiklinowy kosz zbędnych kostiumów z Teatru; śmierdziały molami i stęchlizną, ale dało się z nich coś zrobić). Ja zająłem się słowami, pozostali trzej zupą. Dwa razy się skończyła, ale na szczęście Zan wrócił z całym spleśniałym chlebem, jaki mógł unieść i gotował jak opętany na zapleczu. O zmroku byliśmy całkiem zmordowani i zużyliśmy miesięczny zapas węgla. Zebraliśmy też trzysta tremissów, w większości w najmniejszych drobniakach – musieliśmy zawieźć je do kantorów w beczkach po śledziach. A, no i powstrzymaliśmy też epidemię gorączki i ocaliliśmy jakieś dwa tysiące ludzi. Tylko my. *** Byliśmy w związku z tym dość zadufani, jak sobie pewnie wyobrażasz. Było to przejście na wyższy poziom, o które się modliliśmy (że tak to ujmę), podane na talerzu i skuteczniejsze niż śmieliśmy marzyć. Dzięki temu z jednego z wielu ulicznych kultów w ciągu tygodnia przekształciliśmy się w poważną religię. Do tego, nie zapominajmy, zarobiliśmy niezły kawałek grosza. Niezwykłą furę pieniędzy. Prawie dość. Prawie. Nikt z nas nie powiedział niczego na głos, ale niewypowiedziane porozumienie brzmiało tak: jeżeli to naprawdę się przyjmie, będziemy działać tak długo, aż zbierzemy dość pieniędzy na kupienie dobrego, porządnego, solidnego interesu, przejdziemy na emeryturę i spędzimy resztę życia w komforcie. Ta chwila prawie nastąpiła, ale jeszcze nie do końca. Policzyliśmy i przeliczyliśmy, i potem jeszcze raz na szczęście. Podzielone na pięć wychodziło po trzysta dwadzieścia tremissów na głowę. W tamtych czasach za taką sumę można było kupić niewielką farmę albo już ustawiony interes (ale nikt z nas nie chciał być bednarzem czy szewcem), albo cztery wozy, albo szesnastą część udziałów w statku – czyli sposób na życie, mówiąc inaczej, ale w najlepszym wypadku na poziomie niższej klasy średniej. Dla nas to było trochę za mało. Woleliśmy za cel ustawić sobie wyższe sfery, na co potrzebowaliśmy jeszcze po jeden-siedem-pięć na głowę, minimum. Jeszcze raz przeliczyliśmy zysk z gorączki i zdecydowaliśmy, że jeszcze nie opuszczamy interesu z wiarą. *** Spodziewaliśmy się, że kiedy gorączka górska odejdzie, wszystko się uspokoi. Nic z tego. Zyskaliśmy status pewnej religii dla chorych, co przyprawiało o prawdziwy ból głowy. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Gorączka górska to jedno, w końcu mieliśmy na nią przepis. ale już nie na milion i jedną okropnych dolegliwości, przez które ludzie marnieją i umierają. Nie było jak, oczywiście, wyjaśnić tego wiernym; musieliśmy więc to ciągnąć, prowadzić trzy obrządki dziennie i liczyć, że w końcu stracimy renomę i odejdziemy w zapomnienie (byleby nie zanim zbierzemy to dodatkowe jeden-siedem-pięć na głowę). I to było najdziwniejsze. Odśpiewywaliśmy psalmy i wznosiliśmy nic nieznaczące modły do domowej roboty boga, oraz rozdawaliśmy cienki kleik z mąki, wody i soli kamiennej, który z pewnością nie miał właściwości leczniczych, a oni wciąż przychodzili i wciąż zdrowieli. Było to żenujące. Pojawiali się ozdrowieni pacjenci, całkiem nieproszeni, i opowiadali tłumom u naszych drzwi, że Niepokonane Słońce uleczyło ich z tej czy innej paskudnej choroby, i że wszyscy powinniśmy mieć wiarę, szczodrze dawać i wierzyć. Gdybym nie znał prawdy, byłbym przekonany, że to wszystko jest ustawione, a obdarowani boską łaską byli bezrobotnymi aktorami, najętymi za trzecią część tracheja dziennej stawki na Końskim Targu. Jednak tysiące moich współobywateli nie przejawiało takiego sceptycyzmu. Przychodzili, kulejąc i jęcząc, z ranami sączącymi ropą; słuchali, modlili się; zdrowieli. Zanipulus powiedział, że takie rzeczy podobno się zdarzają. Jakiś Mezentyńczyk przeprowadził kiedyś eksperyment z dużą grupą chorych; połowie dawał prawdziwe leki, a reszcie jakieś śmieci, wszystkim powiedział, że dostali to prawdziwe, a z tej połowy, która dostawała popłuczyny, jakaś jedna piąta i tak wyzdrowiała. Cóż, no dobrze, pokazuje to, jacy ludzie są łatwowierni. Tylko chodzi o to, że liczba chorych, których rzekomo uzdrowiliśmy – a właściwie ja uzdrowiłem, bo reszta rozdawała tylko klej do tapet – była znacznie wyższa niż w eksperymencie Mezentyńczyka. Prawdziwe, poważne choroby, z tych, które zabijają na śmierć; leczyliśmy je ze współczynnikiem sukcesu na poziomie jednego do dwóch. – Mam tego dość – oznajmił Razo. Było to dzień po tym, jak uzdrowił trędowatego. Doświadczenie to dość mocno nim wstrząsnęło. – To się wymyka spod kontroli. Jestem za tym, żebyśmy zwinęli interes, podzielili zyski i rozeszli się każdy w swoją stronę. Dwa dni wcześniej Accila w roli skarbnika ogłosił, że przechodzi ze srebra na złoto jako podstawę liczenia. Wtedy na jednego złotego stamena składało się sto sześć srebrnych tremissów. Suma netto, poinformował nas, wynosiła czterysta dziewięćdziesiąt stamenów; jeszcze dziesięć, a podział stałby się niezwykle prosty. – Nie możemy – odpowiedział Teuta z pełnymi ustami. – To już zaszło za daleko. Wiedzą, jak się nazywamy. Cieszymy się szacunkiem. Na litość boską, wczoraj był tu Sekretarz Wojny. – Zgadzam się, że nie moglibyśmy zostać w Mieście – powiedział Razo. – I co? Świat jest spory, zwłaszcza jak się ma sto stamenów w kieszeni. Moglibyśmy iść w dowolne miejsce. – Nie wiem, czy chcę rezygnować – powiedział Teuta. – Cokolwiek właściwie robimy, zdaje się działać. I po-
52
K.J. Parker
doba mi się, jak ministrowie zwracają się do mnie per Ekscelencjo. To trochę wyrównuje wszystko inne, jeśli wiecie, o co mi chodzi. – Ziewnął i obrócił się na krześle. – Zan? Co ty na to? Zanipulus wzruszył ramionami. – Zgadzam się, że szacunek ludzi to miła odmiana, no i pieniądze są niezłe. I ani przez chwilę nie myślę, że to tak już zostanie. Prędzej czy później ta dziwna dobra passa się skończy, ludzie przestaną się leczyć i mówić, że to nasza sprawka, i wszystko stanie z piskiem kół. Dopóki to nie nastąpi, będę czerpał z tej sytuacji pełnymi garściami. Coś takiego zdarza się najwyżej raz na życie. A żaden z nas nie ma raczej innego sposobu zarabiania. Zwróć uwagę, że nikt nie zdawał się zainteresowany tym, co ja mogę mieć do powiedzenia. Właściwie to nawet z mojej winy. Kilka razy wypowiedziałem się dość nieroztropnie i moja opinia nie była już mile widziana. I tak ją wyraziłem. – Ja jestem za dalszym działaniem. Tak, zarabiamy. Leczymy też chorych. Nie rób głupiej miny, Razo, bo tak ci zostanie. Leczymy chorych czy też oni sami się leczą dzięki nam, to w zasadzie bez różnicy. Ważne jest, że to się dzieje. Jeśli teraz zrezygnujemy… – Nie zaczynaj – wtrącił Teuta złowieszczo. – Za późno – krzyknąłem, i wszyscy skierowali na mnie wzrok. – Na litość boską, nie widzicie tego? Coś tu zaczęliśmy. Ludzie w nas wierzą. Wierzą tak mocno, że sami się leczą, jak w eksperymencie tego Mezentyńczyka. Zan, jesteś naukowcem, nie ciekawi cię to ani trochę? To przecież coś niezwykłego. – Co ty nie powiesz – odpowiedział Zanipulus. – Po pierwsze, to niemożliwe. W związku z czym przeraża mnie. Niemniej jednak… – Niemożliwe to tylko słowo na rzeczy, których jeszcze nie udało nam się zrozumieć. – Puściły mi nerwy. – Powinieneś się wstydzić. Na litość boską, Zan, stworzyłeś lekarstwo na gorączkę górską, uratowałeś setki, tysiące żyć. Za to umarł twój ojciec. Czy nie jest to dla ciebie warte coś więcej niż pieniądze? – Udowodniłem, że pomysł taty działa. Tylko tyle chciałem. Problemy innych ludzi mnie nie obchodzą. – Wiecie co – powiedział Teuta. – On nabawił się religii. Zaczyna wierzyć we własne bzdury. – Macie nierówno pod sufitem – stwierdził Razo. – Powinniśmy już to zwijać, zanim władujemy się w poważne kłopoty. – Jeden przeciwko czterem – podsumował Accila. – Ciągniemy to dalej. W końcu – dodał w tym kojącym tonie, od którego chciało mi się wrzeszczeć – nie będzie to trwało wiecznie. *** Razo usiłował uśmiercić naszą religię w bardzo głupi i nieprzemyślany sposób, czego spodziewałby się każdy, kto go znał go równie dobrze jak my. Trzy dni później, pod koniec porannych modłów, nagle odwrócił się do tłumu wiernych i krzyknął: ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
– Koniec świata nastąpi w południe czwartego dnia Vectigalii. Zostaliście ostrzeżeni. Żegnajcie. Następnie szybkim krokiem, mijając nas, wszedł do Świątyni i zamknął się w skarbcu. Ledwo co nam udało się wrócić do środka – przy okazji, wtedy ze starego wapiennego pieca przenieśliśmy się już do tego, co obecnie jest Srebrną Gwiazdą w Zachodnich Stawach – zaryglować drzwi i zasunąć kraty. Na zewnątrz zapanował chaos. Teuta najchętniej wyważyłby drzwi do skarbca i podciął Razowi gardło; razem z Zanipulusem podnieśli długi dębowy stół z pokoju finansowego i próbowali użyć go jako tarana, ale skarbiec był wytrzymały – przechowywaliśmy w nim ogromne sumy – i po kilku minutach zrezygnowali. Razo w końcu wyszedł. Ignorowaliśmy go. Przyszły garnczane łby i rozpędziły zamieszki. Przydzielili nam straż, dwie kompanie zawodowych żołnierzy w lśniących zbrojach. Kiedy na ulicach zapanował spokój i ciała zostały zebrane (trzech zabitych, czternastu poważnie rannych), kapitan straży wszedł do środka i powiedział nam, że już wszystko dobrze, i że jego ludzie zostaną tu przez następne trzy dni, aż do czwartego. – Czy to prawda? – zapytał pełnym trwogi szeptem. – Czy naprawdę nastąpi koniec świata? Przejąłem inicjatywę. – Bądź błogosławiony, synu – powiedziałem. Był ode mnie starszy o co najmniej dziesięć lat. Do tego ojcowania nigdy nie przywyknę. – Czy należysz do naszego kościoła? Kapitan zawahał się, po czym skinął niepewnie. – Miej wiarę. Świat, jakim go znamy, przestanie istnieć. Nastanie nowy porządek. Dla ludzi z wiarą jest to czas radości. Dobrze zrobiłem. Kapitan uśmiechnął się do mnie jak dziecko, zasalutował i odszedł. – Nienajgorzej – powiedział Zanipulus z niechętnie wyrażonym podziwem. – Może uda nam się jakoś z tego wybrnąć. *** Zdarzały się już, oczywiście, całkowite zaćmienia słońca. Anaksymander opisuje jedno, suchymi, surowymi faktami, które nastąpiło w drugim wieku; wszystko obserwował i sporządził dokładne notatki, a ostatnie zdanie jego sprawozdania – od tego momentu stałem się ślepcem – jest jednym z najbardziej przejmujących elementów w literaturze naukowej. Były i inne, ale jedyny ślad pozostawiły po sobie w różnych mitologiach, niejasny i niezadowalający. Zdarzają się rzadko; na tyle rzadko, że kiedy następuje kolejne, poprzednie obrosło już legendami i trafia do miejsca, w którym znajdują się fakty, gdy nikt już w nie tak naprawdę nie wierzy. Tak więc dla wszystkich, poza niecałym procentem ludności, który czytał Anaksymandra, całkowite zaćmienie, które miało miejsce czwartego dnia Vectigalii, AUC 552, nie było rzadkim i fascynującym zjawiskiem naturalnym. Było tym, czym powiedziałem, że będzie. Zobaczyli, jak Niepokonane Słońce umiera, by natychmiast się odrodzić, w ogniu i splendorze, co bez cienia wątpliwości oznaczało początek zupełnie nowego świata.
53
Słońce i ja Nowa Fantastyka 03/2015
O rety, jakie to było wspaniałe dla interesów. Kiedy w końcu udało nam się opróżnić Świątynię i zatrzasnąć bramy, sporo po północy, przeprowadziliśmy krótkie i pobieżne nadzwyczajne walne zgromadzenie, na którym ustaliliśmy, że musimy zacząć przyjmować ludzi do pracy, bo nie ma mowy, żeby udało nam się dalej samym robić wszystko przy obecnym tempie. Razo – trochę niepewny co do wydarzeń dnia, w którym wszystko zostało mu wybaczone i zyskał status bohatera – zaproponował hierarchię, która obowiązuje do dziś. Ja miałem zostać pierwszym Arcykapłanem; pozostała czwórka miała zostać isangelami (który to termin Razo ukuł na poczekaniu, jeśli dacie wiarę), a do tego zatrudnilibyśmy jeszcze dziesięciu pełnoetatowych kapłanów i pięćdziesięciu dorywczych za minimalną pensję do prac duszpasterskich i misjonarskich, razem z trzema urzędnikami do pomocy przy papierkowej robocie. Znalezienie chętnych nie stanowiło problemu. A właściwie stanowiło; zalała nas fala aplikantów, z których dziewięćdziesiąt dziewięć procent odrzuciliśmy od ręki za zbytnią gorliwość. Kandydaci, których w końcu wybraliśmy, byli wszyscy kapłanami zbiegłymi z innych religii. Chcieliśmy ludzi, którzy znali życie i wiedzieli, o co chodzi w tym interesie, przy tym odważę się zasugerować, że dobrze wybraliśmy, gdyż z tej pierwszej dziesiątki ośmiu wciąż sprawuje powierzone funkcje, a dwójka zmarła na stanowisku. Co do tych na część etatu, to obraliśmy przeciwną strategię i najęliśmy najgorliwszych zelotów, w imię zróżnicowania i równowagi. *** Kolejny etap zaczął się od pierwszej zbudowanej na zamówienie świątyni. Znacie ją pod nazwą Milczącego Głazu, na rogu Starej Gwardii i Garbar; my nazywaliśmy ją po prostu Świątynią, z sentymentalnym przekonaniem, że będzie jedyna. Zwróćcie uwagę na lokalizację: z łatwością mogliśmy wybrać miejsce głębiej w Nowym Mieście, chcąc ściągnąć klientów z powozów, ale zdecydowaliśmy, że granica między lepszą częścią miasta i slumsami to strategicznie lepsze miejsce. Tak, bogaci więcej dawali, ale biednych jest tak bardzo dużo, a garści trachejów szybko się mnożą, nie byliśmy więc gotowi odwrócić się od nieumytych wiernych. Ten właśnie błąd popełnili Efraiści, jak i Poldarnianie. Dali jasno do zrozumienia, że nie interesuje ich pospólstwo, i dokąd ich to doprowadziło? Nie chcieliśmy też skończyć jak Blachernikanie czy Rozprawiający Bracia, których rząd rozwiązał za wywrotowość i działania aspołeczne. Zdecydowaliśmy się na ścieżkę pośrednią. Kościół uniwersalny, do którego każdy mógł wnieść tyle, na ile pozwalały mu okoliczności. Istna eksplozja, jakiej doświadczyły nasze dochody od zaćmienia, oznaczała, że mogliśmy zatrudnić najlepszego architekta. Najlepszym dowodem na to, jakie sprzyjało nam szczęście, jest fakt, że kiedy zwróciliśmy się z tym zadaniem do Thallesa, ten zwrócił się do nas i powiedział, że z radością podejmie się tego za darmo, w ramach daru dla Niepokonanego Słońca. Accila próbował nalegać na ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
zapłatę – jak się kogoś zatrudnia, argumentował, można go też zwolnić, a ochotników może być się trudno pozbyć – ale Thalles nie chciał tego słuchać; gdybyśmy dali mu pieniądze, on zaraz oddałby je w ofierze, więc jaki byłby w tym sens? Z tym nie dało się kłócić, a przynajmniej my już nie próbowaliśmy. Tak samo wyglądała sprawa, kiedy kupowaliśmy materiały budowlane i zatrudnialiśmy budowlańców. Jak coś miało być zrobione dla Świątyni, nikt nie chciał zapłaty. Co nie wpłynęło w żaden sposób na datki wpływające na fundusz budowy, choć nie kryliśmy się z tym, ile rzeczy dostaliśmy za darmo. Postanowiliśmy, że musimy wydać coś z funduszu, bo inaczej nie najlepiej by to wyglądało, więc zamówiliśmy złotą tacę ofiarną i haftowane szaty aż z Perimadei. W chwili, kiedy nasze zamówienie zostało wykonane, w Perimadei już istniał niewielki, ale prężny Kościół Niepokonanego Słońca – na co to wszystko, pytali tamtejsi kupcy; rety, to brzmi naprawdę dobrze, też oddajmy Mu cześć. Tak samo było w Aelii i Republice Vesańskiej. Nie zmyślam. To naprawdę działo się tak szybko. Na przykład pierwszy raz o Kościele w Sconie dowiedzieliśmy się, kiedy zjawił się kapitan statku z safianową torbą z trzema setkami stamenów, ofiarą wiernych dla Ojczystego Kościoła. Zupełnie szczerze, to nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. *** W nocy przed rozpoczęciem budowy miałem sen. Myślicie sobie, oczywiście, że miałeś, bo co by z ciebie był za arcykapłan, gdybyś nie miał? Zgadzam się, ale ja naprawdę miałem sen, który w przeciwieństwie do innych snów, zapomnianych w kilka sekund po przebudzeniu, został ze mną do dziś. Znajdowałem się w Świątyni – rozpoznałem ją, choć widziałem ją wcześniej jedynie w postaci kresek na pergaminie – która była przepiękna. Jej ściany były z jakiegoś ciemnoczerwonego marmuru, a sufit stanowiła potężna złota mozaika przedstawiająca uniesienie Niepokonanego Słońca, otoczonego ze wszystkich stron przez świętych, anioły, apostołów i inne cudowne istoty – wszystkie rozpoznałem, choć nie mogłem sobie przypomnieć wszystkich imion. W prezbiterium śpiewał chór (pamiętam, że pomyślałem wtedy, że coś w tym jest, powinniśmy stworzyć pieśni dla kościoła, bo lud świetnie je przyjmuje), a powietrze wspaniale pachniało, różami, lawendą i jakimś intensywnym, bogatym aromatem, którego nie mogłem rozpoznać. Klęczałem, odziany w szaty z prostej czarnej wełny i chyba miałem bose stopy. Pamiętam, że uniosłem wzrok i napotkałem spojrzenie pięknego złotego Słońca z mozaiki. Nie wahałem się, nie odczuwałem wstydu; a wtedy usłyszałem jego głos: – Pokój z tobą – chyba te słowa padły. – Jesteś moim jedynym prawdziwym prorokiem. Idź i wykonuj me dzieło. Następnie (wciąż we śnie) przypomniałem sobie, że to wszystko nieprawda, nonsens, bzdura; wszystko sam wymyśliłem, były to kłamstwa i oszustwa, żeby wyłudzić pieniądze.
54
K.J. Parker
– Błogosławieni ci, którzy wierzą, gdyż w mym imieniu będą uzdrawiać chorych i karmić głodnych. Błogosławieni ci, którzy pokażą innym złotą ścieżkę do wiary, gdyż staną ze mną twarzą w twarz. W tej chwili Anaksymander, namalowany nad wejściem do jednej z bocznych kaplic, wyszeptał: „Od tego momentu stałem się ślepcem”, ale Słońce zdawało się go nie słyszeć. Uniosło prawicę w geście błogosławieństwa i powiedziało: – Błogosławieni ci, którzy budują, gdyż otrzymają wspaniały dar. Błogosławieni ci, którzy tworzą nowe rzeczy, gdyż wszystko, co stworzą, będzie dane ode mnie. Błogosławieni ci, którzy piszą, gdyż ich słowa będą moimi. Błogosławieni ci, którzy się modlą, gdyż ich usłyszę. Podczas gdy tego słuchałem, pamiętam, że próbowałem krzyknąć – nie, nie, przykro mi, ale to wszystko na niby – ale z jakiegoś powodu nie mogłem otworzyć ust. A następnie Słońce przemówiło: – Błogosławieni ci, którzy kłamią, gdyż wyrzekną prawdę. Wtedy się obudziłem. *** Opary farby, powiedziałem sobie po przebudzeniu. Dopiero co kilka dni wcześniej pomalowali mój pokój i cały śmierdział paskudztwem, którego użyli jako bazy. Opary farby i drgnięcia sumienia, no i rozmawiałem z dekoratorem wnętrz o mozaice na sufit, a w zgotowanej przez nas fałszywej ewangelii pełno było różnego rodzaju błogosławieństw. Nie ma co się przejmować. Od dzisiaj śpij z otwartym oknem, a wszystko będzie dobrze. *** Znaleźli ją jakieś cztery stopy pod ziemią, w rowie, który kopali, żeby połączyć latrynę (może i byliśmy ludźmi Boga, ale cechowała nas praktyczność) ze strumieniem. Dowiedziałem się o niej w chwili, kiedy zaczął zbierać się tłum; milczący tłum, zawsze należący do tych złowieszczych. Najpierw pomyślałem, że komuś przytrafił się wypadek i podbiegłem zobaczyć, czy ktoś pomyślał, żeby wezwać lekarza. Odkopali szkatułę. Na razie zebrali ziemię z wieka. Było wielkości około trzech stóp na jedną i lśniło niczym złoto. Pół sekundy zajęło mi pomyślenie: było zakopane w ziemi Bóg wie jak długo i lśni jak złoto. A więc… Zdałem sobie sprawę, że przecisnąłem się na przód tłumu. Ludzie naturalnie ustępowali drogi arcykapłanowi. Jakiś budowniczy spojrzał na mnie, jakby pytając się, co ma zrobić. – Nie stój tak – krzyknąłem. – Wyciągnij to. Kiedy odgarnęli resztę ziemi, próbowali unieść szkatułę. Za ciężka. Wskoczyłem do rowu z powiewającą szatą. To cholerstwo było z litego złota. W takich sytuacjach jakaś część mojego mózgu działa niezależnie, nie ważąc na stosowność. Doniosła mi: tysiąc stamenów, a to za samą skrzynię. – Otwórzcie – rozkazałem. Nie było na niej zamka, a złote zawiasy nie klinują się. Unieśli wieko. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Przykro mi powiedzieć, ale w pierwszej chwili pomyślałem, kurwa, to tylko stare papiery. Po czym ta lepsza część mnie zdecydowała zastanowić się, jakie to dokumenty warte są zamknięcia w szczelnej szczerozłotej szkatule. Odepchnąłem kogoś na bok. Papiery były pozwijane. Chwyciłem jeden zwój i rozciągnąłem. Co niesamowite, nie podarł się, nie rozsypał mi w dłoniach. Było na nim tylko pismo, bez rysunków, w nieznanym mi alfabecie. Ale znałem kogoś, kto się w takich rzeczach orientował. – Gdzie jest Accila? – zawołałem. Nierozumiejące spojrzenia. Przypomniałem sobie. – Ojciec Chryzostom – przetłumaczyłem. – Znajdźcie go. Zwoje – łącznie dziewięć – zostały spisane w Dawnym Środkowym Theriańskim, języku martwym od tysiąca lat. Na całym świecie potrafiło go odczytać tylko sześć osób. Na szczęście Accila był jedną z nich. – To jakiś tekst religijny – powiedział nam na tajnym spotkaniu, które zorganizowaliśmy w jakiejś szopie, z drzwiami zaryglowanymi rączką kilofa. – Wyszedłem z wprawy, więc musicie… Zamilkł. Zupełnie nie jak on. Daliśmy mu jakieś dziesięć sekund, po czym Razo powiedział: – No? Accila spojrzał na nas. Miał niezwykle dziwny wyraz twarzy. – Nie uwierzycie. *** Później, kiedy Accila przepisał i przetłumaczył wszystkie dziewięć zwojów, a my usiedliśmy z nowymi tekstami z jednej strony, a stworzoną przez nas Ewangelią z drugiej, próbowaliśmy się przekonać, że są między nimi różnice, znaczące różnice; niektóre kluczowe słowa były nie jasne, tu i tam pojawiały się hapaks legomena, które mogły oznaczać wszystko, a tłumaczenie to w najlepszym wypadku dość nieprecyzyjne przedsięwzięcie. Ale oszukiwaliśmy się. Zwoje, które znaleźliśmy w skrzyni, były praktycznie identyczne z wymyśloną przez nas ewangelią. *** Miałem kolejny sen. Nie był on stworzony w tej samej wystawnej, niedbającej o wydatki skali, jak poprzedni, więc może skończył się już cały mój budżet senny. Patrzyłem tylko w lustro, a twarz, którą w nim widziałem, nie należała do mnie. – To się zupełnie nie zgadza – powiedziałem. – Dlaczego tak twierdzisz? – zapytało odbicie. – Po prostu nie zgadza. – Tylko na mnie patrzyło. – Nie jesteś nawet prawdziwy. Wymyśliłem cię. Nie jesteś nawet moim zmyślonym przyjacielem, wszystko zrobiłem z rozmysłem. Jesteś fałszerstwem. Uśmiechnął się pięknie. – Wymyśliłeś mnie. – Tak. Dla pieniędzy. Żeby wyłudzić je od ubogich, słabych ludzi, których na to nie stać.
55
Słońce i ja Nowa Fantastyka 03/2015
– Dla pieniędzy. – Wzruszył ramionami. – Cóż, musisz z czegoś żyć. Nawet nie rozpieszczasz się jakimiś niezwykłymi luksusami. Poza ubraniem, które jest wizytówką sprawowanej funkcji, jak mundur, nosisz prosty ubiór, żywisz się głównie chlebem i serem, właściwie przestałeś pić wino, śpisz na materacu na strychu… – Tylko dlatego, że byłem zajęty. – Zajęty. Bo wykonujesz moją wolę. Jesteś dobrym i wiernym sługą. Chciałem go walnąć. – Oszukiwałem ludzi. Okłamywałem. I tak, wymyśliłem cię. Jesteś kłamstwem. – Wymyśliłeś mnie. – Przestaniesz powtarzać wszystkie moje słowa? – Wymyśliłeś mnie – powiedział stanowczo. – Pomyślmy o tym. Chciałeś wymyślić sposób na wykarmienie siebie i swoich przyjaciół, kiedy byłeś biedny i głodny, i nagle wpadł ci do głowy pomysł. – Uśmiechnął się. – Jak myślisz, skąd się wziął? – Wymyśliłem cię. – Nie udawało mi się go przekonać. – Stworzyłem w ramach zmowy przestępczej. Znów wzruszył ramionami. – Ożywiłeś mnie. Jak u Maksencjusza. Niezłe nawiązanie. Maksencjusz był synem prostytutki, spłodzonym na skutek zwykłej transakcji handlowej. Przeprowadzony przez niego zamach stanu doprowadził do obalenia najokrutniejszej tyranii w dziejach, a jego reformy dotyczące opieki społecznej sprawiły, że jego rządy znane były jako Złoty Wiek. – Jeżeli cię ożywiłem, nie możesz być Bogiem – stwierdziłem. – A jeśli nie jesteś Bogiem, nie możesz istnieć pod tą postacią. W związku z czym nie istniejesz. Pokręcił przecząco głową. – Jeśli jestem Bogiem, mogę zrobić wszystko – powiedział – w tym zrodzić się z omylnego człowieka. Poza tym nie jest wcale tak trudno uwierzyć, prawda, że postanowiłem powstać poprzez ciebie. Ziarno rośnie najlepiej, kiedy zasadzi się je w gnijącym gównie. Bez urazy. – Nie byłbym w stanie czuć się urażonym – odpowiedziałem. – W takim razie, czemu ja? Czemu nie dałeś się stworzyć świętemu, prawdziwie świętemu człowiekowi? Nie brakuje ich. – Święty człowiek nie zniżyłby się do stosowania oszustwa i kłamstwa. Tak więc nie wymyśliłby mnie, przez co nie mógłbym zostać stworzony. – A – powiedziałem – tu sam sobie przeczysz. Chwilę temu powiedziałeś, że możesz zrobić wszystko. Skinął głową. – Gdy już istnieję. Zanim zaistniałem, byłem niczym. – Więc nie możesz być Bogiem – zawołałem triumfalnie. – Bóg musi być wieczny, istnieć od samego początku. – Muszę? – Kpiąco zmarszczył brwi. – Jestem Bogiem, nie obowiązuje mnie żadne muszę. Mogę robić, co mi się podoba. – No dobrze. To kto stworzył świat? – Ja. Wstecznie. – Nie możesz… – Oczywiście, że mogę. Mogę wszystko. Gdy już istnieję. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
– Chciałbym się już obudzić, jeśli można. – Za chwilę. Przekażę ci tylko pewne doktryny. Słuchasz uważnie? – Słucham. Spojrzał mi prosto w oczy. – Nic nie jest słuszne czy niesłuszne. Wszystko jest tylko dobre albo złe. Głód jest zły, karmienie głodnych dobre. Ale karmienie głodnych nie jest słuszne, bo możesz to robić z próżności, która jest zła, albo dla zyskania władzy politycznej w celu przeprowadzenia zamachu stanu, co jest złe, chyba że jest się Maksencjuszem, a wtedy jest dobre. Zabicie kogoś jest niesłuszne, chyba że jesteś Maksencjuszem zabijającym Cesarza Phokasa, w którym przypadku zabijanie jest zupełnie słuszne. Czy rozumiesz? – Nie bardzo. – A miałeś być taki bystry. No dobrze, zacznijmy od początku. Motywacja jest bez znaczenia. Najlepsze rzeczy zostały zrobione ze złych powodów, najgorsze z najlepszych. Luseusz Rzeźnik rozpoczął Piątą Wojnę Społeczną, bo Cesarz uciskał jego lud, a Luseusz chciał dla nich jak najlepiej. Piąta Wojna Społeczna była zła, ponieważ bezsensownie zginęły dwa miliony ludzi, a niezliczone rzesze cierpiały głód i nieszczęście. Wojna Maksencjusza była dobra, ponieważ wyzwoliła ludzi i doprowadziła do powstania Złotego Wieku. Głód jest zły, wolność jest dobra. Motywacja jest bez znaczenia. – Nie ma niczego dobrego w chciwości pieniędzy. – Powiedz to Peregrynusowi, który odkrył północno-wschodnie przejście doCeugry, na czym Mezencja zyskała tanie jedzenie i brak bezrobocia. Z drugiej strony, rozważ Artabazusa, który wypłynął z Perimadei do Anogów z ćwiercią miliona worków zboża, by wykarmić ofiary głodu, a zawiózł ze sobą zarazę. Wyniki są dobre lub złe. Motywacja bez znaczenia. Oto słowo Boże. Nie podlega debacie. – Nie możesz tak po prostu powiedzieć… – Oczywiście, że mogę. A teraz zbudź się i uwierz. *** Świątynia odniosła niezwykły sukces. Codziennie komplet wiernych, niesamowity entuzjazm, pełne skrzynki na datki. Trzy tygodnie po tym, gdy odprawiliśmy pierwszą Wstawienniczą Mszę o Pokój, Herulianie poddali się bezwarunkowo i wojna wreszcie się zakończyła. Zorganizowaliśmy specjalne nabożeństwo dziękczynne; wszyscy chętni nie mieścili się w Świątyni, więc pożyczyliśmy Pola Artyleryjskie. Zjawił się niemal cały Rząd, razem z większością arystokracji Miasta i każdym, kto cokolwiek znaczył w socjecie, handlu czy sztuce. Zebraliśmy wtedy szesnaście tysięcy stamenów. Wygranie wojny ostatecznie przechyliło kielich. Musiałem coś zrobić, ale nie chciałem działać na ślepo i wszystkiego spieprzyć; zasugerowałem więc pozostałym, całkiem naturalnie pod koniec rutynowego zgromadzenia, że zaoszczędzilibyśmy na czasie księgowania i robocie papierkowej, gdyby Kościół wyznaczył mi budżet uznaniowy, żebym mógł płacić za codzienne prace porządkowe i zaopatrzenie bez
56
K.J. Parker
konieczności zawracania innym głowy. Dobrze, powiedzieli, to ile potrzebujesz? Nie jestem pewien, odpowiedziałem, przyznajcie mi uprawnienia do pobierania funduszy z rachunku drugiego, a jak już wszystko się ułoży, określimy konkretną sumę. Z nieograniczonym dostępem do środków kościelnych – z licencją na defraudację, jeśli wolicie tak na to spojrzeć – porządnie się rozkręciłem. Przekierowałem pieniądze w fikcyjne firmy, straciłem majątek w zmyślonych pożarach i katastrofach morskich, przefiltrowałem ogromne sumy przez cztery różne księgi rachunkowe, a wszystko wykorzystałem do nakarmienia uchodźców wojennych w Blachissie. Utknęło ich tam około stu tysięcy, zbiegów z trzech dużych miast spalonych w czasie wojny, a jako że miasta te już nie istniały, nie miały też naczelników, w związku z tym nie było nikogo, kto mógłby prosić rząd o pomoc, przez co nie byli niczyim problemem, przez co pozostawiono ich, by zmarli z głodu. Zboże kupiłem od rolników w Mesoge – kiedy Taraconissa została zniszczona, stracili dotychczasowy główny rynek zbytu, więc znajdowali się w trudnym położeniu – i zatrudniłem wydalonych z armii weteranów do rozwożenia i rozdawania zapasów. Szczególnie postarałem się, żeby na każdym etapie całego przedsięwzięcia pomagać komuś, kto naprawdę potrzebował pomocy. Byłem z siebie bardzo zadowolony. Mieliśmy tyle pieniędzy, że przez dłuższy czas nikt niczego nie zauważył. Ale była to tylko kwestia czasu. Kiedy, prędzej czy później, pozostali zdaliby sobie sprawę z tego, co robiłem, spodziewałem się ostrych słów, gorzkich oskarżeń i nieprzyjemności. Zupełnie nie spodziewałem się… *** – Nie możecie tego zrobić – ryknąłem. Spojrzeli na mnie. – Nie możecie. Sam wymyśliłem tę religię, to mój pomysł, ja ją stworzyłem. Jestem arcykapłanem. Nie możecie mnie ekskomunikować. – Tak naprawdę – powiedział cicho Accila – to możemy. Tak stoi w konstytucji. – Jakiej znowu konstytucji? – Tej, którą właśnie wymyśliliśmy – odpowiedział Accila. – I poddaliśmy ogólnemu synodowi do zaratyfikowania, który to wniosek przeszedł jednogłośnie. Stoi w niej, że rada ekumeniczna – to nasza czwórka – może odwołać arcykapłana za herezję i rażące naruszenie zasad moralności. Przez życzliwość zdecydowaliśmy się na herezję, żeby nie upubliczniać faktu, że okradałeś Kościół. Oczywiście pod warunkiem, że odejdziesz spokojnie i nie będziesz niczego utrudniał. – Nie możecie przyjąć konstytucji bez mojej zgody. – No właśnie możemy – powiedział Accila. – Wstecznie. Jako że obecnie, w związku z twoim odwołaniem, nie ma arcykapłana, więc w skład rady ekumenicznej wchodzimy my. I możemy robić, co nam się podoba. Pozostali siedzieli z poważnymi minami, chowając się za Accilą. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
– Dorwę was za to wszystkich – wykrzyczałem. – Zdemaskuję was. Powiem, że to wszystko oszustwo. Accila westchnął. – Nie rób tego. Tylko się skompromitujesz. Przecież nikt ci nie uwierzy. Widzieli, jak uzdrawialiśmy chorych, zobaczyli cud odrodzonego słońca, byli świadkami tego, jak zakończyliśmy wojnę. Pomyślą sobie, że oto biedny człowiek, który przegrał potyczkę o władzę i chce narobić przeciwnikom kłopotów. Polityka. Ludzie rozumieją politykę. A potem powiemy, jak zdefraudowałeś Kościół na ćwierć miliona stamenów. Albo zrobimy to po naszemu. Wszystko zależy od ciebie. Oddech mi przyspieszył, spociły mi się dłonie. – Herezja –powiedziałem. – Co to właściwie znaczy? Razo odchrząknął. – Wydamy oświadczenie o tym, że nie akceptujesz doktryny absolucji wstawienniczej. Jako że doktryna została podtrzymana przez radę ekumeniczną, jesteś heretykiem. Zamrugałem. – Czym – zapytałem – jest doktryna…? – Absolucja wstawiennicza. – Teuta złożył dłonie palcami. – Ja na to wpadłem. W zamian za pokaźny datek można zapewnić zbawienie cudzej duszy, nawet jeśli ten ktoś sam nie wierzy. Nie musi nawet o tym wiedzieć, jeśli na tym ci zależy. Za podwójną opłatą można nawet kogoś zbawić wbrew jego woli. Czujemy, że okaże się to bardzo popularne. *** Próbowałem. Poszedłem do sądu i złożyłem skargę, ale główny sędzia należał do kościoła i odprawił sprawę przez brak dowodów. Poszedłem do głównego archimandryty Świątyni Ognia, który powiedział, że ostatnie, czego teraz chce, to wchodzić w konflikt z dużo większym i bogatszym kościołem. Próbowałem zobaczyć się z cesarzem, ale szambelan nie chciał nawet moich pieniędzy. Są ważniejsze rzeczy, powiedział ze świętoszkowatym grymasem, i odprawił mnie z kwitkiem. Głosiłem kazania na rynku. Za pierwszym razem przyciągnąłem spory tłum. Nie straciłem smykałki. Powiedziałem ludziom, że Ewangelia Niepokonanego Słońca to fałszywka, spisana przez pięciu biednych bogatych chłopców, którzy potrzebowali pieniędzy. Tak zwane starożytne zwoje wykopane z fundamentów Świątyni to też fałszerstwa, stworzone przez zdolnego fałszerza z kartoteką za podrabianie tekstów religijnych. Cud Odrodzonego Słońca wcale nie był cudem; moi dawni partnerzy zaczęli od Anaksymandra, uważnie przestudiowali inne zapiski i przewidzieli, kiedy dokładnie wystąpi całkowicie naturalne zjawisko. Lekiem na gorączkę górską był spleśniały chleb zgnieciony w soku czosnkowym – rzecz wspaniała, ale nie cud. Inne uzdrowienia można było wytłumaczyć naukowo udokumentowanym zjawiskiem masowej histerii; wszystko to znajdowało się w mezentyjskich księgach, a my o tym tylko przeczytaliśmy i powtórzyliśmy. Wojna heruliańska już i tak była blisko końca, więc wcale jej nie zakończyliśmy. A co do Kościoła,
57
Słońce i ja Nowa Fantastyka 03/2015
to był niczym innym, jak maszyną służącą wyciąganiu niezasłużonego majątku, który nasza piątka od początku planowała zachować dla siebie. Na drugim ulicznym kazaniu pojawił się tuzin osób, z których pięć tylko kpiło i rzucało jabłka. Za trzecim razem zostałem aresztowany przez garnczane łby za zakłócanie spokoju. Przez tydzień trzymali mnie w ciemnej klitce z dwoma złodziejami, żonobójcą i gwałcicielem. Głosiłem im doktrynę słusznego i niesłusznego, która została mi przekazana we śnie. Gwałciciel wydawał się zainteresowany, ale czwartego dnia żonobójca, członek kościoła, uderzył mnie z taką siłą, że straciłem przytomność, a kiedy doszedłem do siebie, mój ewangeliczny zapał jakoś zelżał. Siódmego dnia pojawiły się dwa garnczane łby i wyciągnęły mnie z celi. Powiedzieli, że zabierają mnie do sądów ekumenicznych. Jakich sądów ekumenicznych, zapytałem. *** – Jest nowy – wyjaśnił Accila. Odwiedził mnie w celi. – Całkiem nowy. – Jak nowy? – Udało nam się wszystko zorganizować w sześć dni. Jak tylko usłyszeliśmy, że cię aresztowano. Gapiłem się na niego. – Co? – Na twoją cześć – powiedział ponuro. – Bo w prawie świeckim nie było niczego, co moglibyśmy ci przypiąć, poza zakłócaniem spokoju i zniesławieniem, i może jeszcze podburzaniem ludzi do zamieszek. W najlepszym wypadku zamknęliby cię na dwa lata. Stworzyliśmy więc całkiem nową jurysdykcję, specjalnie dla ciebie. Musieli w trybie ekspresowym przepuścić odpowiedni projekt ustawy przez Senat, ponoć najszybszy przykład ustawodawstwa w tym stuleciu. Cesarz wczoraj złożył podpis, więc stało się prawem. No i działa… – Niech zgadnę. Wstecznie. Uśmiechnął się. – Inaczej nie miałoby to sensu. – Westchnął, rozsądny człowiek doprowadzony do granic cierpliwości. – Eps, ty cholerny idioto, dlaczego nie możesz odpuścić i się zamknąć? Przegrałeś, pogódź się z tym, zostaw za sobą. – Zawahał się, po czym dodał: – Zostałem autoryzowany do przedstawienia ci propozycji ugody. Milion stamenów, pod warunkiem, że opuścisz kraj i nigdy nie wrócisz. To tylko przez wzgląd na dawne czasy, bo nie musimy dawać ci nic. I? Co powiesz? – A jeśli się nie zgodzę? Zrobił się smutny i poważny. – Cóż, nie pozostawiłbyś nam za dużego wyboru. Ale, na litość boską, Eps, rozsądny z ciebie facet, nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy załatwić tego sensownie. Do diabła, w końcu byliśmy przyjaciółmi. Patrzyłem tylko na niego. – To wy kazaliście mnie zamknąć. Wyrzuciliście z mojego własnego Kościoła. Przykro mi, ale nie widzę, gdzie w tym moja wina. Wzruszył ramionami. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
– Nie chcesz pieniędzy. Nie chcesz spokojnego, dostatniego życia. Do jasnej cholery, Eps, czego ty chcesz? Korony męczennika? Więc zamierzali mnie zabić. – Jeśli będzie pasować – usłyszałem własne słowa. – Ty cholerny idioto – powiedział Accila i wyszedł. *** Proces był krótki i, z tego, co wiem, bardzo dobrze zorganizowany i wydajny. Nie było mnie na nim, gdyż po jakichś dziesięciu sekundach zostałem wyrzucony za obrazę sądu. Po wszystkim wysłali do mojej celi jakiegoś urzędnika z werdyktem. Winny popełnienia bluźnierstwa, dwanaście przykładów, oszustwa i defraudacji, dziewięćdziesiąt sześć czynów, innych przewinień, łącznie stu czterech. Wyrok: śmierć przez spalenie. Najwyraźniej przyznałem się do winy. – Śmierć przez spalenie? Urzędnik skinął energicznie. – Tylko oczyszczająca moc ognia może usunąć skazę bluźnierstwa, która w przeciwnym wypadku przekształciłaby się w miazmaty i spowodowała zarazę. – W istocie? – Tak tu jest napisane. Jutro o świcie. Przykro mi – dodał, co było miłe z jego strony. – Chciałbym zobaczyć się z kapłanem. – Przykro mi. Noc spędziłem na kolanach, pogrążony w modlitwie. Wiem, brzmi to idiotycznie, ale takie rzeczy robi człowiek, który znalazł się w celi śmierci. W końcu, czemu nie? I tak nie ma nic lepszego do robienia, sen byłby karygodnym marnotrawieniem czasu i – cóż. Jeśli to prawda i rzeczywiście wymyśliłem Boga, powołałem go do życia – myślałem o tym. Czemu nie? Istnieją niezliczone przykłady synów, którzy okazali się tysiąc, milion razy lepsi, mądrzejsi, silniejsi od swoich ojców. Jeśli rzeczywiście wymyśliłem Boga, to tak sobie myślałem, że jest mi coś winien; wizję, wizytację, znak czy chociaż jakiś omen. Nic z tego. Zasnąłem na klęczkach. Obudziłem się, kiedy jeszcze było ciemno. Podłoga drżała. W Mieście nie zdarzają się trzęsienia ziemi. Jeśli chce się jakiegoś doświadczyć, trzeba pojechać do Permii albo na północ. Strasznie dziwne uczucie. Jakby się stało na statku w czasie sztormu. Trzeba ciągle ruszać nogami, żeby utrzymać się na miejscu, a wibracje przenikają cię na wskroś, aż czujesz, jak trzęsą ci się kości. Wszystko się zamazuje, jakby właśnie ktoś cię walnął w głowę, i towarzyszy temu odgłos niepodobny do niczego innego, takie basowe drżące mruczenie, jakby było się pchłą na grzbiecie kota wielkości Scherii. Podskoczyłem, zaraz się przewróciłem i znowu wstałem; próbowałem właśnie opanować sztukę stania na ruszającej się powierzchni, kiedy tuż pod moimi nogami pękła podłoga i pojawiła się wielka wyrwa – ogromny wycinek nicości z dwiema stopami podłogi po bokach. Jęknąłem jak pies, po czym oberwał się kawał dachu, mijając mnie
58
K.J. Parker
o włos. Czułem spływający po nodze mocz. Wtedy rozległ się niesamowity śpiewny, jękliwy dźwięk, który później byłem w stanie zracjonalizować jako odgłos stali poddanej niesamowitemu ciśnieniu, i framuga pękła. Drzwi celi autentycznie wyleciały z zawiasów – ze świstem przeleciały obok mnie, gdybym stał odrobinę bliżej, zmiażdżyłyby mnie jak łapka muchę. Kawał gruzu wielkości głowy uderzył mnie w ramię; bolało jak jasna cholera, zachwiałem się i ledwo nie wpadłem do wyrwy w podłodze. Do diabła z tym, pomyślałem, i na wpół wyprostowany przeskoczyłem przez dziurę po drzwiach. Wylądowałem na poobijanym ramieniu, co nie poprawiło mojej sytuacji, i usiadłem. Jeden koniec korytarza blokowały kawały i płyty z oberwanego dachu. Drugi koniec był czysty. Z wysiłkiem wstałem i ruszyłem przed siebie. Podłoga pogrywała sobie ze mną; trzy razy wylądowałem na plecach, zanim dotarłem do schodów. Z jednej strony oderwały się od ściany, ale nie byłem w nastroju na wybrzydzanie. Kilka kroków od szczytu poczułem, jak całość wali się pod naciskiem mojej pięty; skoczyłem jak kot, a schody tak po prostu złożyły się pode mną, i wylądowałem zwinięty na czymś w miarę stabilnym. Cudem się stamtąd wydostałem. Dziesięć sekund po tym, jak przez strzaskane okno wyskoczyłem na zewnątrz, całe więzienie zapadło się w sobie i zmieniło w stertę kamieni. Nie wiem, jakim cudem nie zostałem zmiażdżony przez którąkolwiek z niezliczonych płyt spadającego gruzu. Pamiętam tylko, jak ciężko mi się oddychało, bo nie mogłem przestać biec, choć nogi miałem jak z galarety, a płuca kłuły jak sztylety; biegłem, unikając spadających drzew i walących się budynków, przeskakując nad trupami i ludźmi uwięzionymi pod gruzem; biegłem, dopóki potężniejszy wstrząs nie zwalił mnie z nóg, a kiedy już upadłem, żadnym wysiłkiem nie dałbym rady znowu wstać. Potem chyba zasnąłem, czy coś takiego. Obudziłem się w dziwnym krajobrazie; kamieniarskie śmieci, kamienne bloki jak okiem sięgnąć; pamiętam, że zastanowiłem się, co mnie podkusiło, żeby spędzić noc w kamieniołomie. Ale wtedy kątem oka zobaczyłem znajomy budynek, Nagrodzoną Jedność na ulicy Owczej, tylko Owczej już tam nie było; sama Jedność wyrwana z kontekstu, spokojnie unosząca się na morzu gruzu. Dokuśtykałem do niej i uderzyłem w drzwi, ale były zaryglowane. Szkoda. Napiłbym się czegoś (poza tym, że nie miałem pieniędzy, a w Jedności nie dają na kredyt). Przez jakiś czas kręciłem się bez celu. Dużo czasu minęło, zanim kogoś spotkałem, ale jak już, to oczywiście patrol garnczanych łbów. Spojrzeli na mnie i krzyknęli: „Ty tam, nie ruszaj się”. Więc oczywiście zacząłem uciekać. *** Wielkie trzęsienie ziemi AUC 552 było wyjątkowo lokalne. Zatrzęsło całą dzielnicą Garncary tak, że ostała się tylko garść budynków, ale było prawie niewyczuwalne na Kukurydzianym Rynku, na Wschodnim Wzgórzu czy Wielkim Półksiężycu. Niesamowicie, biorąc pod uwagę skalę zniszebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
czenia, zginęło tylko około dwóch tuzinów osób, z tego osiem było czekającymi na śmierć więźniami. Zaszyłem się w Dobroczynności i Prostocie na Świńskim Rynku, knajpie z lat młodości, gdzie nikt o nic nie pyta, bylebyś tylko miał dziewięćdziesiąt trachejów. Miałem zdecydowanie więcej, dzięki uprzejmości martwego nieszczęśnika, którego kieszenie przetrząsnąłem, wydostając się z ruin. Stać mnie było na dość wina stołowego, żeby zabić cały regiment dragonów, ale co dziwne, sam nie tknąłem ani kropli; zamówiłem miskę zupy i pół bochenka chleba, i niczego więcej nie było mi trzeba. Chyba dość dobrze poradziłem sobie ze świadomością – która naszła mnie jak wschód słońca – że to trzęsienie było dla mnie – interwencja mojego Boga, Niepokonanego Słońca, by mnie wydostać z więzienia i zbawić od płomieni. No? Jakie inne wyjaśnienie przychodzi wam do głowy? Mogłem się przerazić, dać opanować poczuciu winy za śmierć i zniszczenie. Mogłem też być bardzo, bardzo zadufany: Bóg tak bardzo mnie kocha, że zniszczył dla mnie ćwierć Miasta. Ale nie odczuwałem żadnej z tych skrajności. Pogodziłem się tym, co się stało; nie była to moja wina, nie było to zwycięstwo czy potwierdzenie moich racji. On wie najlepiej, powtarzałem sobie; jeśli uznał, że to właśnie musi się wydarzyć, kim jestem, by wątpić. *** Czy byliście kiedyś w Eremii? Nie wydawało mi się. Jeśli rozważaliście kiedyś wycieczkę tam, posłuchajcie mojej rady: nie warto. Nie ma tam nic poza piachem, głazami, zabójczym skwarem, tnącym wiatrem i przenikliwym zimnem w nocy. W całej historii świata wiem tylko o jednym człowieku, który chciał się tam udać, a podejrzewam, że miał wtedy trochę niepoukładane w głowie. Patrząc wstecz, nie potrafię zrozumieć, jak udało mi się przetrwać. Szedłem przez pustynię. Nie miałem niczego, butów czy nawet bukłaka. Trzeciego, a może czwartego dnia, trafiłem na oazę. Tak ją nazywam; składała się z brązowej kałuży otoczonej wysokimi, chudymi drzewami. Był tam głaz z taką jakby półką, na pewno nie dało się tego nazwać jaskinią; pod półką znalazłem trupa. Musiał się tam znajdować od dawna. Jego skóra była brązowa i sztywna, jak z garbarni. Oczu już nie miał, ale większość włosów się ostała; cienkie i rzadkie jak pasemka wełny, które czepiają się ciernistych krzewów. Był zwinięty do snu. Kiedy go ruszyłem, był lekki jak zmurszała kłoda. Odbyliśmy wiele długich rozmów, trup i ja. Powiedział mi, że był pielgrzymem w drodze do osławionej pustynnej wyroczni w Coconie. Wybrał się tam po odpowiedź na niezwykle ważne pytanie, które od tego czasu gdzieś mu umknęło; odpowiedź natomiast brzmiała tak: „Tak, ale nie skończy się to pomyślnie”. Wygląda na to, że się nie mylili, jak mu powiedziałem. Oczywiście, odpowiedział, bo to bardzo solidna wyrocznia. Z naszej dwójki to ja więcej mówiłem. Opowiedziałem mu swoją historię, jak stworzyłem Boga, jak ten mnie
59
Słońce i ja Nowa Fantastyka 03/2015
przerósł, usamodzielnił się, jak uratował mnie z więzienia i od śmierci w płomieniach, ale jak tymi czasy w ogóle mnie nie odwiedza, nawet nie pisze – tak to już jest, powiedział trup, ma własne życie, czego się spodziewasz? Oczywiście, odpowiedziałem, i wiem, jak jest zajęty, ale byłoby miło, jakby poświęcił mi raz na jakiś czas choć pięć minut. – Oto i jestem – powiedział nieboszczyk. – W czym mogę ci pomóc? Spojrzałem na Niego. – Wybacz. Przez chwilę cię nie poznałem. – Nic nie szkodzi. – Jak tam? Dobrze się trzymasz? Odpowiednio odżywiasz? – Jestem Niepokonanym Słońcem. Nie jadam. Słusznie. W tamtej chwili był wszędzie wokół mnie, palił, biały skwar spadający z nieba, unoszący się z gorącego piasku. – Co chcesz, żebym zrobił? – zapytałem. – Tyle już zrobiłeś. – To żadna odpowiedź. Nie miał oczu, ale wypełniało je współczucie. – Chcę, żebyś udał się do Miasta – powiedział. – Oddał w ręce prawa. Poddał okrucieństwu i nienawiści naszych wrogów. Zamkną cię w więzieniu i powieszą, a kiedy umrzesz, wraz z tobą umrą wszystkie grzechy świata. Nie masz nic przeciwko, prawda? – Dodał jeszcze: – Gdybyś jednak nie chciał, to zrozumiem. – Nie, w porządku. Czy chciałbyś, żebym coś powiedział? – Powiedz im, że się myliłeś. Że cuda były prawdziwe, że to ja uzdrowiłem chorych i zakończyłem wojnę, że księgi to Moje święte słowa, że uratowałem cię z więzienia i odesłałem z powrotem. Powiedz, że wszystko to prawda, że wszystko jest dobre, a motyw nie ma znaczenia, tylko rezultat. Koniecznie musisz im to powiedzieć, a oni muszą zrozumieć. Czy zrobisz to dla Mnie? – Oczywiście. Czy coś jeszcze? Uśmiechnął się. – To chyba już dość dużo. Później wyślę innych, by wykonali resztę. – Wcale nie ma tego tak dużo. Wrócić do domu, poddać się, powiedzieć kilka kłamstw, dać się zabić. Na pewno nie mogę zrobić jeszcze czegoś, żeby pomóc? – Nic, co byłbyś w stanie zrobić – odpowiedział, nie bez życzliwości. – Skoro jesteś pewien – powiedziałem. – Czy mogę o coś zapytać? – Śmiało. – Czemu ja? Uśmiechnął się. – Czemu ze wszystkich ludzi na świecie właśnie ciebie wybrałem na swojego arcykapłana? – Tak. – To znaczy, że nie… – Przerwał, uśmiechnął się, opanował mimikę. – Przez twoje imię, oczywiście. – Moje imię? – Właśnie. Eps Eps. Taki żart. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Spojrzałem mu prosto w oczy. – Nie wierzę. Jego wzrok spoczął na mnie jak południowe słońce, jasne i nie do zniesienia, tak że nie mogłem nie pomyśleć o Anaksymandrze. – Naprawdę sugerujesz, że Bóg nie ma poczucia humoru? To dopiero jest bluźnierstwo. – Ale to nawet nie jest szczególnie śmiesz… – przerwałem. Mówiłem do wysuszonego truchła. No cóż, pomyślałem. *** Później tego samego dnia karawana handlarzy solą w drodze na wybrzeże zatrzymała się u oazy. Niezwykle zdziwiła ich moja obecność. Powiedzieli, że powinni mnie zabić za kradzież ich wody, ale jako że jestem szaleńcem i świętym, tym razem przymkną oko. Wyjaśniłem, że muszę jak najszybciej dostać się na wybrzeże; powiedziałem, że mam wiadomość od Boga. Oczywiście, że masz, powiedzieli. Nie miałem ochoty na rozmowę w trakcie długiego marszu na wybrzeże, ale oni nie chcieli się ode mnie odczepić. Jak przetrwałeś, spytali, co jadłeś? Powiedziałem im, że niejasno przypominam sobie jedzenie chrząszczy czy czegoś takiego. Zaśmiali się i potrząsnęli głowami; na pustyni nie ma chrząszczy, powiedzieli. Wzruszyłem ramionami. Niepokonane Słońce musiało je wysłać, powiedziałem, żebym nie umarł z głodu. Spojrzeli na mnie dziwnie. Twój bóg wysłał ci chrząszcze, żebyś nie zginął, powiedzieli, to żałosne. Czy nie mógł się bardziej postarać i posłać ci kiełbasek oraz miodowników? Zastanawiałem się nad tym przez chwilę i odparłem, że zapewne musiał mi wysłać chrząszcze, bo z pewnością normalnie nie byłoby ich tam. Nie widziałem żadnych śladów insektów na tym nieboszczyku. Jakim nieboszczyku, spytali. *** Dwa garnczane łby czekały na mnie na nabrzeżu. Z jakiegoś powodu byłem w absurdalnie dobrym humorze, opanowało mnie to niezwykłe uczucie końca semestru, którego nie doświadczyłem, odkąd wyszedłem po sześciu dniach spędzonych w Budynku Egzaminacyjnym, na koniec ostatniego roku w Studium. Schodząc po trapie, pomachałem do garnczanych łbów. Spojrzeli na mnie. – Nazywam się Eps – powiedziałem, zanim zdążyli otworzyć usta. – Znaczy, przepraszam, Ojciec Deodatus, jeśli takie imię widnieje na nakazie. Czy jesteście tu, żeby mnie aresztować? – Żadnego gadania. Pójdziesz z nami. Mieli ze sobą jeden z tych zabudowanych powozów; szkoda, bo zawsze lubiłem wyglądać przez okno. Był to piękny, słoneczny dzień, a Miasto najlepiej wygląda w świetle słońca; wydobywa ono ten głęboki miodowy odcień z kamieni i lśni na miedzianych dachach świątyń. Zawsze je podziwiałem; tego dnia, wiedząc, co wiedziałem o Słońcu, potrafiłem je zrozumieć. Działo się tak, ponieważ tak bar-
60
K.J. Parker
dzo kochał Miasto, budynki i spoglądających na nie ludzi. Byłem za to z Niego dumny. *** Musieli z wyprzedzeniem wiedzieć o moim przybyciu, bo wszystko było gotowe. Szafot postawili na Złotym Placu, pewnie dlatego, żeby arystokracja mogła popatrzeć z własnych okien, bez konieczności wychodzenia i mieszania się z pospólstwem. Dla pospólstwa cesarscy stolarze zbudowali siedemnaście (policzyłem) rzędów ławek, co tylko pokazuje, że marudy się mylą, a rząd potrafi sprawnie działać, kiedy się przyłoży. Na obrzeżach rozstawiły się jak zwykle stoiska z grzanym winem i smażonymi kiełbaskami, jak i sporo innych sprzedawców – widziałem jednego oferującego wysokiej jakości importowane tkaniny, innego, który pamiątkowe gliniane figurki sprzedawał jak ciepłe bułeczki. Trzy szwadrony Kawalerii Przybocznej wnosiły akcent paradności i ceremonialności, elementów zawsze dobrze wychodzących w Mieście. Z miejsca, w którym stałem, nie mogłem stwierdzić, czy pobierali od gapiów opłaty, ale zdziwiłoby mnie, gdyby tego nie robili. Kapitan garnczanych łbów w okazałej złoconej zbroi przejął mnie od strażników i poprowadził przez kordon strażników do schodków wiodących na szafot. Zapytałem go, czy będę miał okazję przemówić. Pokręcił głową. Rozczarowało mnie to. W końcu przybyłem wygłosić pewną wiadomość i zdziwiło mnie, że nie miałem zapewnionej ku temu sposobności. Zapytałem, czy choć zobaczę się z kapłanem. Kręcenie głową. Ale chcę wyznać grzechy, powiedziałem (coraz bardziej zbliżaliśmy się do szafotu), chcę powiedzieć ludziom, że zrozumiałem swoje błędy i chcę nakłonić ich, by kochali i byli posłuszni Radzie Ekumenicznej. Przykro mi, powiedział i już byliśmy na miejscu. Zaczynałem panikować. Zostałem tu w końcu wysłany, by przekazać ludziom słowa Niepokonanego Słońca, moja śmierć miała tylko w tym pomóc, a zaistniało ryzyko, że wszystko spełznie na niczym. Próbowałem protestować, ale garnki okazały się bardzo sprawne w kwestii przemieszczania osoby, która nie chciała zostać przemieszczona, wydajnie i niepozornie. W dużej mierze polegało to na popychaniu i blokowaniu, ze stanowczym, choć delikatnym uciskiem dłoni na krzyżu; szło się tam, gdzie kierowali, inaczej traciło się równowagę i przewracało. Pewnie mieli okazję często ćwiczyć, ale i tak byłem pod wrażeniem. – Panowie, bądźmy rozsądni – powiedziałem. Byliśmy tuż przy schodkach. – Kilka ostatnich słów, czy to takie wygórowane żądanie? Chcę tylko… – Przykro mi. Kolano wbiło się w tył mojego kolana i jakimś sposobem znalazłem się na pierwszym stopniu. Gdybym był dziesięć razy silniejszy i od małego ćwiczył arkana sztuki walki, i tak nic bym nie wskórał. Widziałem już czekającego na szczycie schodów kata. Na głowę miał zarzucone coś na kształt czarnego worka. Wszystko było nie tak. Musiałem wygłosić daną mi wiadomość, ale ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
kończył mi się czas. Pomyślałem, że skoro chciało Mu się zrównać Garncary z ziemią tylko po to, żeby wydostać mnie z więzienia, to chyba mógłby zrobić coś, jakąś drobnostkę, żeby dać mi możliwość wykonania jasnego polecenia. Nic nie rozumiałem. Zrobiłem dokładnie, co mi kazał, więc co poszło nie tak? Podniosłem wzrok i oto był, jasne okrągłe oko na morzu błękitu, obserwujące, ale bezczynne. Pozwoliłem im wprowadzić mnie po schodkach, gdzie kat chwycił mnie i zarzucił mi pętlę na szyję. – Przepraszam – zacząłem, ale zacisnął węzeł tak, że nie mogłem już nic powiedzieć. Nadepnął mi na palce, żebym cofnął się i stanął na środku zapadni. – Tylko… – wychrypiałem jeszcze, a on pociągnął wajchę. *** A więc tak, pomyślmy. Motywacja, jak nas nauczono, nie ma znaczenia. Liczy się tylko efekt, wynik końcowy. Tak więc nie miało znaczenia, że założyliśmy Kościół jako spisek celem wyłudzenia od naiwnych pieniędzy. Jak się wykarczuje pokrzywy i ciernie motywu, pod spodem znajdzie się cały zestaw okoliczności, które prowadzą do oczekiwanego rezultatu. Znajduje się grupę ludzi z kompletem wyjątkowych talentów i umiejętności – naukowca, poetę, zdolnego fałszerza, uczonego i kaznodzieję. Kierowani, motywowani własną naglącą potrzebą postanawiają spopularyzować jakiegoś boga. Pomyślcie, ile religii, ilu bogów pojawia się na ulicach w dowolnym roku; dziesiątki, setki nawet, a ile zyskuje na jakimkolwiek znaczeniu? No właśnie. Ośmielę się stwierdzić, że spora część tych bogów, tych religii ma całkowicie rozsądne doktryny, idealnie nadające się na fundament całkowicie satysfakcjonującego Kościoła. Margines, co próbuję tu wyłożyć, krawędź, różnica między trzystoma porażkami a jednym sukcesem jest niewielka, ale jest prawdziwa. Nie jest to tylko kwestia szczęścia. By odnieść sukces, potrzeba idealnie dopasowanego przesłania, niezapomnianie skomponowanych świętych słów, przyciągającej wzrok ikonografii, ważnych momentów niezacieralnie wyrytych w świadomości społeczeństwa. Problem większości religii leży w ludziach je propagujących. Może i są charyzmatyczni i inspirujący, ale jednak nie dość charyzmatyczni i inspirujący. Poza tym mają braki w podstawowych umiejętnościach, które dopiero co omówiliśmy. Ich księgi pisane są prostackim językiem. Są zbyt nowe, pozbawione świętości związanej ze starożytnym pochodzeniem. Są wewnętrznie sprzeczne, albo wymagają od ludzi, by wierzyli w coś, czego przeciętny człowiek nie przyjmie. Ich kapłani nie posiadają tego nieokreślonego i absolutnie niezbędnego czegoś. Innymi słowy, amatorzy. Brakuje im profesjonalnego podejścia do sprawy. Natomiast my – no cóż. Pomyślcie. Gdybyście znaleźli się na miejscu Niepokonanego Słońca i mogli wybierać spośród wszystkich ludzi. Byliśmy naciągaczami, którzy przekonywali do swojego kościoła sceptyków. Czy wybralibyście bandę nieudolnych zer – rolników, rybaków,
61
Słońce i ja Nowa Fantastyka 03/2015
cieśli – czy nalegalibyście na najlepszy możliwy wybór: ludzi wysoko urodzonych, wykształconych na uniwersytecie, inteligentnych i z natury wygadanych, do tego motywowanych (powtarzam słowo, żebyście zwrócili na nie uwagę) chęcią zadbania o własną skórę. Powiecie może, że nie? Jeśli chce się postawić dom, zatrudnia się budowlańców. Chce się usunąć kamienie żółciowe, idzie się do najlepszego lekarza, na którego nas stać. Więc jeśli celem jest przekonanie ludzi do czegoś, werbuje się najlepszych dostępnych przekonywaczy. Gdy zrozumie się tę prostą zasadę, że motyw jest bez znaczenia, wszystko nabiera sensu. Naprawdę, nie potrzeba nagłego olśnienia wprost od Niepokonanego Słońca, żeby to pojąć. Nie ma rzeczy słusznych i niesłusznych, tylko dobre i złe. Wiara jest dobra; jest niezbędna, jeśli chce się przetrwać w przewrotnym i bezpodstawnie okrutnym wszechświecie. Nihilizm jest zły, pozbawia świat znaczenia, więc dlaczego w ogóle się starać? Wszystko, co może obudzić w ludziach wiarę, dać im nadzieję, sprawić, że uwierzą, że to wszystko ma jakiś sens, jest dobre. Motyw jest nieważny. *** Ocknąłem się. Później doszedłem do wniosku, że musiałem głową uderzyć o szafot czy krawędź zapadki, przez co straciłem przytomność. Miałem guza wielkości jaja i rozsadzający ból głowy. Leżałem w łóżku. Czułem ból przy każdym wdechu. Ktoś siedział i patrzył na mnie. Był to Zanipulus. – Jak się czujesz? – Okropnie – odpowiedziałem. Zmarszczyłem brwi. – Zan? – Cześć, Eps. – Wybacz – powiedziałem. Od mówienia czułem ból. – Spodziewałem się kogoś innego. Zaśmiał się. – Nie wątpię. Ale będziesz musiał zadowolić się mną. A więc, pewnie dokucza ci ból głowy, nie mówiąc nic o sztywnym karku, ale poza tym powinieneś być zdrów. Niedługo dojdziesz do siebie. – Ty… – Przerwałem. – Na litość bos… Do jasnej cholery. Co się stało? Uśmiechnął się. – Dokładnie to, co zaplanowaliśmy. Ten jeden raz wszystko poszło zgodnie z planem, bez potknięć, nikt niczego nie spieprzył. Całkowity sukces. Spojrzałem na niego krzywo. – Chyba jednak nie. W końcu ciągle żyję. Patrzył na mnie, aż w końcu wybuchł śmiechem. – Eps, ty idioto. Chyba nie myślałeś, że naprawdę chcemy cię zabić. No co ty. Jesteśmy przyjaciółmi. – Ale… Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Upozorowaliśmy twoją egzekucję. Zrobiliśmy z ciebie męczennika. Czy nie powiedziałeś Accili, że tego właśnie chcesz? Korona męczennika. – Myślałem… ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
– Do jasnej cholery, Eps. – Bawiło go to, ale czuł się też zraniony i trochę zły. – Przecież to jasne, że kiedy pojęliśmy, że nie podoba ci się to, w jakim kierunku prowadzimy Kościół, wiedzieliśmy, że będziesz musiał się od nas odłączyć. Równie jasne jest, że nie mogliśmy ci pozwolić na stwarzanie dodatkowych problemów. Pomyśleliśmy więc, że najlepszym wyjściem będzie upozorowanie twojej śmierci, publicznie, tak żeby wszyscy widzieli, żebyś nie mógł kiedyś wrócić i stanąć nam ością w gardle. Poza tym była to świetna okazja na wejście na wyższy poziom i zrobienie z ciebie pierwszego męczennika naszego Kościoła. Co też się sprawdziło – dodał – lepiej niż oczekiwaliśmy. Gdzie przedtem mieliśmy jeden doskonale prosperujący Kościół, teraz mamy dwa, będące ze sobą w schizmie, Ortodoksyjny i Deodatystyczny. Ogólnie frekwencja wzrosła o dwadzieścia jeden procent. I – dodał z uśmiechem – Deodatyści (twoi zwolennicy, że tak to nazwę; w pełni należąca do nas filia) są wyjątkowo hojni. W takim tempie będziemy mogli przejść na emeryturę pod koniec obecnego roku obrotowego. – Przerwał i zmarszczył czoło. – Zaraz. Czy Accila ci tego nie wyjaśnił w nocy przed…? Trzęsieniem ziemi. Skrzywiłem się. Dokładnie zrozumiałem, co się stało. Podczas naszej pogawędki w celi tak zdenerwowałem Accilę, że wyszedł obrażony – zamierzając, bez wątpienia, wrócić później i spróbować jeszcze raz, kiedy zdążyłby ochłonąć. Ale wtedy nastąpiło trzęsienie ziemi, a ja zniknąłem. Accila albo zapomniał powiedzieć pozostałym, że nie zdążył wyjawić mi planu, albo też tak mu było głupio, że stracił nad sobą panowanie, że siedział cicho. Cholerny idiota. Przy następnym spotkaniu skopię mu tyłek. – Nie, wszystko wyjaśnił – powiedziałem. – Wybacz, ciężko mi się myśli. Chyba uderzyłem się w głowę. Zanipulus odprężył się i uśmiechnął do mnie. – Nie przejmuj się. Przez chwilę bardzo się zmartwiłem. Pomyślałem, co tez on sobie musi o nas myśleć? Pewnie uważa, że jesteśmy potworni. – Ale mogliście dać mi znać. To znaczy, o stryczku. Strasznie to było wiarygodne. Gdybym nie wiedział… – A, to. – Próbował nie pokazać swojej pychy. – Sprowadza się to do odpowiednio usztywnionej pętli i dokładnie obliczonego upadku, choć oczywiście jest to wszystko dość skomplikowane. Rozrysuję ci to kiedyś, jeśli będziesz chciał. – No to nie żyję. Co teraz? Wzruszył ramionami. – Co chcesz. Obliczyliśmy twoją część. – Podał sumę, od której zawirowało mi przed oczami. – Accila upierał się, żeby odliczyć wszystko, co wydałeś na te swoje dziwne projekty, ale udało nam się go uspokoić i wytłumaczyć mu, że to ostatecznie było dobre dla interesów – podwaliny dla schizmy Deodatystów, takie rzeczy – i zgodził się z nami. – Uśmiechnął się. – Jeśli się zgodzisz, połowę wypłacimy ci teraz, a resztę w ratach przez okres, powiedzmy dziesięciu lat, żeby uniknąć problemów z płynnością. Albo, jeśli wolisz, możemy przekazać ci czynsz, zwrot własności Kościoła. W końcu tyle ci zawdzięczamy. Bez ciebie nigdy nie udałoby się nam utrzymać niesamowitego tempa rozwoju.
62
proza zagraniczna MIKE HELPRIN
– Wystarczy gotówka i raty. – To załatwione. – Wyprostował się. – A więc, masz jakiś pomysł na to, co będziesz teraz robił? W końcu masz wszystko na wyciągnięcie ręki, jak dojrzałe jabłko. – Nie cierpię jabłek. – Rzeczywiście, zapomniałem. Jakieś plany? Czy tylko będziesz grzał się w promieniach słońca i cieszył życiem? Ciekawy dobór słów. Celowy? A kogo to obchodzi? Motyw jest bez znaczenia. – Chyba to właśnie zrobię. Patrząc wstecz, nigdy za bardzo nie cieszyło mnie życie. Mam nadzieję, że śmierć będzie niekończącym się ubawem. *** W ramach odprawy otrzymałem jedną piątą zysków netto firmy Officina Solis Invicti, całkowicie zależnego konsorcjum handlowego, z udziałami w, między innymi, w szkutnictwie i produkcji broni. Okazało się to prawdziwym łutem szczęścia – można powiedzieć, że zesłanym z nieba – przy toczących się ostatnio potwornych wojnach między ortodoksyjnym Imperium a deodatystycznymi Aelianami i Vesanami. Kiedy piszę te słowa, Zanipulus właśnie organizuje zespół zagranicznych filii, żeby OSI mogło otworzyć zakłady w Aelii i Republice Vesańskiej, co pozwoli nam sprzedawać broń i statki obu stronom. I czemu nie? W końcu to sprawiedliwe; z tego, co słyszałem, ostatnio Imperium solidnie złoiło skórę Vesanom, dzięki znacznie lepiej rozwiniętej technologii wojskowej. Nie przystoi przecież, żeby Bóg opowiadał się po którejś ze stron. Motyw jest nieważny. Wojna to potworna rzecz, ale i tak nadchodziła, była nieunikniona; kiedy Imperium rozprawiło się z tradycyjnym wrogiem, Herulianami, kwestią czasu było, aż zacznie coś z Vesanami, Aelianami czy kimkolwiek innym. Dzięki temu, że wojna wybuchła teraz i to o religię, a nie na przykład handel czy granice, ograniczamy szkody. Mało jest prawdopodobne, żeby Imperium miało zwyciężyć, zwłaszcza jeśli OSI uzbroi przeciwników. Porażka lub impas ograniczą imperialną ekspansję co najmniej na jeden wiek. Dzięki temu nie zginą dziesiątki tysięcy żołnierzy, do niewoli nie trafią miliony ludności cywilnej. Historia jeszcze nam podziękuje, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Tymczasem każdy trachej, który zarabiam na OSI, ziemiach w Mesoge i innych inwestycjach pomaga karmić uchodźców. Żyję między nimi w obozie w Chrysopolis, dzieląc ich kiepską wodę i proste, ledwo wystarczające jedzenie, i muszę przyznać, że jest to straszne. Żyjemy w namiotach lub budach zbudowanych ze skrzyń. Uchodźcy są ponurzy i nieszczęśliwy, krzyczą na mnie i czasem rzucają kamieniami, bo nie mają pojęcia, co tu robię. Ich pojęcie na temat higieny jest w najlepszym wypadku dość podstawowe. Prawie zrezygnowałem z powstrzymywania ich od wyrżnięcia się za błahe dysputy (prawie) – poza utrzymywaniem ich przy życiu, nie mogę powiedzieć, żebym dużo dla nich zrobił. Ale tylu ich jest, sto, sto pięćdziesiąt tysięcy, a każdy to ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
zaciekły Deodatysta. Tak naprawdę, to jedyną rzeczą, która pozwala im iść naprzód, jest ich wiara, która to wpakowała ich w tę sytuację i pozwala im przetrwać piekielne cierpienie. Niepokonane Słońce i wspaniały przykład, jaki dał Jego prawdziwy prorok Deodatus, który umarł, by oni mogli żyć. Poza tym, że wcale nie umarł, ale nawet w snach bym im tego nie powiedział Właściwie to już w ogóle nie śnię. Z początku byłem potwornie zawiedziony. Czułem, że należy mi się chociaż jakieś wspaniała-robota-wierny-i-oddany-sługo, po którym usłyszałbym sensowne wyjaśnienie i może przeprosiny. Zadowoliłoby mnie cokolwiek innego od całkowitego i nieprzeniknionego milczenia. Ludzie mówią, że w górach Calianna znajduje się pradawny klasztor Velitistów, którego mnisi od ostatnich dwóch tysięcy lat czekają, żeby ich bogowie przeprosili za Stworzenie. Nie stracili nadziei, jak donoszą wieści, ale też nie czekają jak na szpilkach. Przełożyła Patricia Sørensen
K.J. Parker Po „Gromie prawdy z niebios”, który publikowaliśmy w „FWS” 1/2015, tekście dla Parker/Parkera klasycznym, eksplorującym nowy, oryginalny rodzaj magii, przychodzi opowiadanie bardzo wyjątkowe i – mam wrażenie – mogące przemówić zwłaszcza do nas, Polaków. Bo Parker porusza temat religii, bawi się ideą jej powstania, a czyni to z ogromnym wdziękiem. I, jak zwykle, mamy do czynienia z niezwykle sprawnie napisanym tekstem, bo ten autor/ta autorka to mistrz/mistrzyni pióra. (mz)
ojciec redaktor
Różne stany skupienia (3) Maciej parowski
Maciek poczynał sobie jak kapitalista. My z Szolginią, a także Oramusem, Jęczmykiem (Dorota odeszła do wydawnictw książkowych, a Brzezicki wojował głównie w firmie graficznej Mekong) nie mieliśmy głowy do takich biznesowych pociągnięć. Jeszcze jeden sponsor, jeszcze jeden pokaz, jubileusz, konkurs literacki, graficzny – proszę bardzo! Ale na radykalną zmianę, na stworzenie kwartalnika literackiego czy krytycznego, brakowało nam mentalnych kwalifikacji.
O
wszem, u schyłku lat 90. robiliśmy kolorową CyberKulturę – tyle, że wkładka okazała się źle obliczoną finansową wtopą. Po roku musieliśmy się z niej wycofać. Dyrektor Makowski zarządził jeszcze dwie rzeczy, a nowy naczelny „NF”, Arkadiusz Nakoniecznik, chętnie je wdrożył. Chodzi o zdjęcie z łamów felietonu Jęczmyka „Nowe średniowiecze” (z powodu zbytniego jakoby upolitycznienia) i o nadanie pismu formy kolorowego, raczej prezenterskiego niż opiniotwórczego magazynu z większą liczbą krótszych tekstów. Rzecz miała być adresowana do nowych generacji, a nie do wymierającej, pyskatej, schodzącej ze sceny starej reakcyjnej gwardii, z którą od dwóch dekad rozumieliśmy się w pół słowa. Zwolnienie Leszka było krzywdą i błędem; do drugiego mam dziś stosunek mieszany. Zmiana profilu pisma wyglądała na przemyślaną reakcję na przeobrażenia rynku, choć dla mnie niemiłą. Kłopot w tym, że zabieg naprawczy nie wywołał wówczas ani wyraźnego wzrostu popytu, ani drastycznego odpływu zwolenników. Parę(naście) osób na Sieci dało wyraz goryczy, na mój mail i komórkę przychodziły lamenty od starych autorów (raczej krytyków, noweliści mało tracili); niestety, to też nie była lawina. Ale Maciek zareagował – po roku zamówił projekt dwumiesięcznika, który oddawałby czytelnikom to, czego ich pozbawiła nowa wersja pisma. Postawiłem warunek, że Jęczmyk wraca i uzyskałem zgodę, choć akurat Leszek nie przystał od razu, a Oramus odmówił współpracy. Później Jęczmyk napisał do „CzF” (i nawet „NF” - z okazji śmierci Vonneguta i swoje-
Łódź 2012 Festiwal Komiksu. XXX-lecie „F” i „NF”. Redaktorzy z różnych pokoleń: L. Jęczmyk (red-nacz 1990-1992), M. Zwierzchowski, M. Cetnarowski, P. Ziemkiewicz i M. Parowski (red-nacz 1992-2003).
go jubileuszu) parę tekstów, ale felietonu w piśmie nie wznowił. * Dobra – „Czas Fantastyki”! Wcześniejsze zarzuty wobec „NF”, jako pisma oderwanego od gustów i potrzeb czytelników, podpowiedziały mi koncepcją reklamy, którą przyjęto z akceptującym rozbawieniem. Polecałem więc „CzF” jako „ambitny dwumiesięcznik dla zaawansowanych, który drukuje nieprzyzwoicie długie teksty i zadziera nosa”. Czytelnicy kupili slogan i pismo (jednym z pierwszym prenumeratorów okazał się profesor Antoni Smuszkiewicz), ale nie było to 3000-4000 osób, jak mi się marzyło, tylko parokrotnie mniej. W 2007 roku, kiedy rany trochę się zabliźniły i wszyscy pracownicy „F” i „NF” z różnych lat jakoś pojednani (poza Oramusem) spotkali się w Ministerstwie Kultury i Sztuki, by odebrać medale z okazji ćwierćwiecza pisma, kiedy Leszek znów zjawił się tam i na łamach „CzF” (a potem także „NF”), mieliśmy z Maćkiem ciekawą rozmowę. Okazało się, że i on nie ma pewności , czy zarządzona zmiana pisma była słuszna. Niestety, ja także nie mogłem dać słowa, że trwanie przy formule z lat 90. miałoby sens. Wrocław 2012. Polcon. Tort jubileuszowy dzielą M. Zwierzchowski i M.P. W głębi Tadeusz A. Olszański.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Zabawne, bo Rafał A. Ziemkiewicz, do którego po wielkiej wojnie XX-letniej akurat w trzecim tysiącleciu zaczynało mi być coraz bliżej, wyznał, że kiedy walczył ze mną o fantastykę rozrywkową, to o takie rozdwojenie czy podział ról (jak na „NF” i „CzF”) mniej więcej mu chodziło. Czyli przyznawał rację Makowskiemu. Z kolei Paweł Matuszek, biorąc po Nakonieczniku szefowanie pismem, zaraz na wejściu w 2006 roku dyskretnie przyznał, że zakochał się w tej wersji miesięcznika, jaką robiliśmy my starzy, i na ile to możliwe spróbuje ją reaktywować. Ale wkroczenie do poprzedniej rzeki i w tym przypadku nie było wykonalne. Można było to pismo kochać, stawiać na SF ambitną albo rozrywkową, podlizywać się czytelnikom albo ich formować bądź sztorcować, lecz nie istniał taki guzik, którego naciśnięcie przywracałoby złote lata. Czyniliśmy różne redaktorskie gesty, również histeryczne i niekonsekwentne, a czytelnicy nieufnie interpretowali nasze wypowiedzi i poczynania. Do wynalezienia kamienia filozoficznego nie doszło. * Usytuowani daleko od centrum miasta, ulokowani w mniejszych pokojach (a finalnie w jednym dużym pomieszczeniu podzielonym ściankami), również na Garażowej trzymaliśmy fason.
ojciec redaktor Garażowa 2011. Jakub Winiarski (red-nacz 2010-2013), Jerzy Rzymowski (red-nacz od 2013) i Irina Pozniak (dział graficzny 2005-2014)
Redakcja na Garażowej 2007. Paweł Matuszek (red-nacz 2006-2009) i Maciej Makowski, Dyrektor.
Robiliśmy magazyn, ale nie byliśmy typowymi żurnalistami, ganiającymi za wierszówką. Uwzględniwszy prozę światową i polską, a także cześć publicystyki (felietony, szkice) zarządzaliśmy w tym piśmie praktycznie całą polską i po części światową wyobraźnią. Byliśmy jej krytykami, interpretatorami i reprezentantami, dzięki Sieci znakomicie skomunikowanymi ze swymi podopiecznymi. I to się nie zmieniało, mimo wymiatania z pisma starej gwardii redaktorów i wkraczania nowej. Przedtem pracowało się głównie po domach, a w firmie trwały gry i zabawy. Ponieważ Maciek wymagał, żeby przychodzić do pracy codziennie, by dyskutować w firmie, to na gry i zabawy umawialiśmy po robocie. Ale to już nie było to, bo przecież codziennie na mieście spotykać się nie da. Byliśmy jednym z pism spośród wielu innych, nieraz bardzo szacownych tytułów
(„Świat Nauki”, „Wiedza i Życie”), ale starczała runda korytarzem wydawnictwa, by stwierdzić, gdzie panuje prawdziwie twórcza atmosfera. Już nasz boks, ściany czy przepierzenia obwieszone fantastycznymi plakatami i obrazkami, rzucały wyzwanie normalności, a czasem obyczajności. W środku to samo, tylko bardziej – gdzie indziej na ściankach działowych takich ozdób nie było. Z wnętrza dochodziły głośniejsze rozmowy, trzeba było czasem redaktorów uciszać, choć broniliśmy się, że dowcipy są częścią kreatywnej roboty. Nasi autorzy, krajowi i zagraniczni, też byli nietuzinkowi. Piszący do „NF”, a przecież twórców prozy bywało w jednym numerze nawet dziesięciu, nie chcieli parafować umów z przekazaniem praw własności, jakie bez szemrania podpisywali na mieście producenci prasowej pulpy. Większość naszych autorów, jeśli nie kontrakt z Hollywood i statuetkę Oscara za scenariusz według własnej powieści, miała w plecaku tomiki własnej antologii w wielu językach bądź komplet płyt ze swoją prozą w formie audio. Odmawiali zrzeczenia się praw na rzecz wydawcy i umowy dla nich musiały być zmienione. * Potem okazało się, że nasza obecność wcale nie jest nam ani firmie do prawidłowego funkcjonowania pisma niezbędnie potrzebna. Zajmujemy miejsce, gniazdka komputerowe, palimy światło, zużywamy energię, robimy hałas. W drodze do redakcji tłoczymy się w środkach komunikacji miejskiej. Po co?! Teraz redakcja jest bytem wirtualnym i wszyscy na tym skorzystali, nawet warszawiacy. Nie mamy w wydawnictwie pomieszczenia, siedzimy po domach przed komputerami.
64 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
45 lat temu, tłukąc się, jako młody inżynier, z Międzylesia na Towarową do Zakładów Róży Luksemburg, nie śmiałem nawet marzyć o pracy w domu. Teraz, jeśli już się spotkamy, to przypadkiem, rzadziej w firmie, częściej na wyjeździe. Jako zespół – nie cały, bo Jerzy jest domatorem – brylujemy na Pyrkonach, Polconach, Kapitularzach, Festiwalach Fantastyki w Nidzicy i Komiksu w Łodzi. Kiedyś załatwiałem w firmie umowę na wznowienie „Funky Kovala”, Jerzy Rzymowski akurat był w księgowości; wyszliśmy razem, by wpaść na Marcina Zwierzchowskiego, który akurat szedł coś załatwić w dziale książek. Poprzednio w takim składzie widzieliśmy się jakieś dwa lata wcześniej. To było jak olśnienie. A i tak brakowało do kompletu Michała Cetnarowskiego, bo podobnie, jak kiedyś Oramus w Myślenicach, tak teraz Michał pracuje i kontaktuje się z autorami ze swego mieszkania w Brzegu. Ta nowa sytuacja, nowy stan skupienia, w oczywisty sposób wykluczają pewien typ kontaktów wewnętrznych i zewnętrznych. Szczęśliwie, dzięki nowym technologiom można w miarę skutecznie dawne formy współpracy odtwarzać. Zasiadając przed komputerami, za sprawą tzw. dropboxa możemy być wszyscy na raz w kontakcie właściwie bezpośrednim i w czasie rzeczywistym przesyłać sobie informacje, teksty, obrazy, nawet filmy. Oszczędzamy my i wydawca. On na czynszu, my na wielogodzinnych dojazdach, na czasie – a to znaczy, że rysowana onegdaj przez Lewandowskiego granica śmierci pisma odsuwa się w przyszłość. Wprawdzie nie ma kolorowych przepierzeń, ale trwa równie żwawa jak kiedyś współpraca i dialog merytoryczny zapisane w skrzynce „zamiast maila”. Oczywiście coś uciekło – wizyty znanych kultowych osób. Pamiętam, jak wpadł do nas na Garażową mój kolega z podstawówki, reżyser Maciej Wojtyszko. Nawet nie podejrzewałem, jakim to się okaże przeżyciem dla młodszych koleżanek i kolegów. Z takiej perspektywy wszystko może być przedmiotem nostalgii, nawet spory, kłótnie, awantury. Niektóre są strukturalnie wpisane w naturę redakcji (dawnego typu), na przykład konflikt między grafikami i tekściarzami. Andrzej Brzezicki dał kiedyś mu wyraz, wywieszając w pracowni graficznej na Mokotowskiej hasło „Niech sczezną literaci” zapożyczone od Kantora, sfilmowanego przez Wajdę. Hollanek się wściekł, kazał napis natychmiast zdjąć. Ale ta i inne afery to już temat na następne opowiadania.
lamus
Ręce Orlaka z lamusa Od kiedy Theodor Kocher próbował w 1883 roku przeszczepić tarczycę, a Eduard Konrad Zirm sto dziesięć lat temu przeprowadził pierwszą udaną operację przeszczepienia rogówki, wydawało się, że wymiana ludzkich organów jest na wyciągnięcie ręki. Transplantologia miała jednak przed sobą długą drogę do sukcesów.
W
yczekujący wieści o kolejnych sukcesach medycyny, w pierwszej połowie XX wieku jeszcze o tym nie wiedzieli. Żądni przełomów na tym polu, pozwalali sobie na bardzo śmiałe eksperymenty. Na przykład Charles Guthrie, jeden z pionierów transplantacji organów, który razem z Alexisem Carrelem opracował metodę anastomozy czyli łączenia jednego naczynia krwionośnego z drugim, w 1908 roku doszczepił psu drugą głowę; po siedmiu godzinach zwierzę uśpiono. W 1926 roku dr Piotr Kolesnikow próbował przeszczepić jądro od skazanego na śmierć mężczyzny. Siedem lat później chirurg Jurij Woronoj podjął pierwszą – nieudaną – próbę przeszczepu nerki ze zwłok. Z kolei wspominany powyżej Carrel, laureat Nobla, w 1935, we współpracy ze sławnym skądinąd Charlesem Lindberghiem, skonstruował pierwszą pompę do krążenia pozaustrojowego.
Gruczołki młodości Prawdziwe szaleństwo zapanowało za sprawą dokonań francuskiego lekarza rosyjskiego pochodzenia, Siergieja Abramowicza Woronowa, który wyspecjalizował się w chirurgicznym przeszczepieniu tkanki jąder małpy do jąder mężczyzn. Początkowo eksperymentował z tkankami
martwych przestępców, ale szybko okazało się, że małpie gruczoły przynoszą lepsze rezultaty. Operacja, pierwszy raz wykonana 12 czerwca 1920 roku, miała służyć głównie przywracaniu seksualnego wigoru starszym panom i została przyjęta z entuzjazmem. Sam Woronow twierdził, że poprawia też pamięć, wzrok, długość życia oraz zdolność do pracy po godzinach. Szybko chętni zaczęli walić do kliniki drzwiami i oknami. Aby sprostać zapotrzebowaniu, Woronow urządził nawet małpią fermę. Trafił też do kultury popularnej: w filmie braci Marx „Orzechy kokosowe” z 1929 śpiewano o przeszczepianiu małpich gruczołów, zaś w paryskich knajpach podawano koktajle, które miały dać efekt podobny do operacji przeprowadzanych przez Woronowa. Wieść o małpich gruczołach dotarła też do Polski. W satyrycznym „Cyruliku warszawskim” w 1926 roku zamieszczono opowiadanie, w którym sześćdziesięcioletni pan Celestyn po operacji uczuł się czterdzestoletnio, pił wino i mocną kawę, palił cygara i mniej intensywnie obserwował podlotki. Szybko okazało się, że potrzebna jest druga operacja, bo pan Celestyn zachciał być dwudziestolatkiem: teraz dopiero był naprawdę młodym. Wywiotczał, wyelektryczniał, włos nabrał połysku, czerwoność nosa znikła bez śladu. Młodość miała jednak swoje złe strony: Nowe ubranie, bielizna, nawet paszport musiał zmienić, gdyż stara fotografja nie zapowiadała
Agnieszka Haska
Jerzy Stachowicz
absolutnie nowej twarzy. (…) Rodzina, która liczyła na niedaleki po nim spadek, ujrzawszy, co się święci, popadła w rozpacz i zerwała z nim stosunki. Nie zniechęciło to pana Celestyna, który pojechał do Paryża i kazał się odmłodzić na amen. Niestety, ze skutkiem śmiertelnym. W latach 30. gwiazda Woronowa zgasła, ponieważ okazało się, że małpie gruczoły nie przynoszą pożądanych efektów. Kiedy w 1935 wyizolowano, a następnie zsyntetyzowano testosteron, okazało się, że nie ma potrzeby przeszczepiania sobie czegokolwiek, a przywracanie młodości za pomocą małpich tkanek to złudzenie.
Ręce, które zabijają Doniesienia prasowe na temat przeszczepów organów wzbudziły nie tylko entuzjazm, ale i grozę. Zastanawiano się, czy razem ze skórą czy rogówką, której dawca był inny człowiek, nie przejmie się jakichś cech jego osobowości. Te lęki początkowo koncentrowały się na krwi – przykładem może
65 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
lamus być nowelka Mary Elisabeth Braddon z 1896 roku „The Good Lady Ducayne”, gdzie tytułowa bohaterka w celu oszukania śmierci przeprowadza tajemnicze transfuzje na swoich towarzyszkach. Mistrzem grozy transplantologicznej szybko jednak stał się francuski pisarz Maurice Renard. W jego powieści „Le Docteur Lerne - Sous-Dieu” (1908) szalony naukowiec dokonuje przeszczepów między ludźmi a zwierzętami, roślinami i maszynami. Najbardziej znana była jednak książka „Ręce Orlaka”, wydana w 1920 i przetłumaczona na kilkanaście języków, w tym na polski. Jej bohaterem Renard uczynił sławnego pianistę, który w katastrofie kolejowym traci ręce. Orlak może jednak liczyć na eksperymentalne metody leczenia – zostają mu przeszczepione ręce Vasseura, człowieka skazanego na śmierć za morderstwo. Operacja udaje się, ale Orlak zaczyna się dziwnie zachowywać, jakby nowe ręce zaczęły przejmować kontrolę nad resztą ciała. W dodatku po operacji nie może grać, popada w tarapaty finansowe, a jego ojciec zostaje zamordowany w tajemniczych okolicznościach. Na miejscu zbrodni odkryte zostają odciski palców Vasseura – wszystko wskazuje na to, że nowe dłonie Orlaka znowu mordują. Ostatecznie okazuje się, że pianista padł ofiarą intrygi opartej na podrabianiu odcisków palców. Temat był tak chwytliwy, że musiało na niego zwrócić uwagę kino. „Ręce Orlaka” w 1924 roku na ekran przeniósł Robert Wiene, reżyser słynnego „Gabinetu doktora Caligari”. W przeciwieństwie do „Gabinetu” „Ręce...” nakręcono w dużej mierze w autentycznych plenerach i wnętrzach. Być może dlatego ten niemy film oprócz śmiechu wciąż potrafi wywołać poczucie grozy. W roli tytułowej reżyser obsadził Conrada Veidta, tego samego, który zagrał Cezara, mordercę-somnambulika w „Gabinecie…”. Veidt wydawał się stworzony do odgrywania postaci rozdartych i czarnych charakterów; w tym samym roku zagrał też Iwana Groźnego w „Gabinecie figur woskowych” innym ekspresjonistycznym filmie grozy.
Niebezpieczne odciski Zanim historia przeszczepionych rąk skazańca zaczęła przerażać kinomanów, okryła grozą niemieckich urzędników. Ich zdaniem film mógł być pokazywany tylko pełnoletnim widzom. Niewiele brakowało, by został też ocenzurowany – z ta-
kim wnioskiem wystąpiło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Saksonii. Stróże prawa uznali bowiem, że „Ręce Orlaka” mogą stanowić zagrożenie dla porządku publicznego, ponieważ w filmie pokazano tajniki pracy policji, a w szczególności metody śledztwa związane z ustalaniem odcisków palców. Na dodatek przedstawiono sposób, jak oszukać wymiar sprawiedliwości i podrobić odciski. Specjaliści z ministerstwa uznali, że przestępcy zaczną pod wpływem filmu Wienego masowo podrabiać odciski i staną się nieuchwytni. Na szczęście, w Berlinie uznano, że film jest czystą fantazją i żaden potencjalny morderca po jego obejrzeniu nie nauczy się fałszować odcisków. Orlak nie urósł do rangi ikony popkultury, jak potwór Frankensteina czy doktor Jekyll, ale sukces filmu z Veidtem sprawił, że filmowcy jeszcze kilka razy sięgali po powieść Renarda. Najciekawsza była wersja amerykańska z 1935, zatytułowana „Szalona miłość” („Mad Love”). Nazywanie tego filmu amerykańskim nie oddaje zresztą całej prawdy – choć firmowany przez studio MGM, był on dziełem mocno zadłużonym w niemieckim ekspresjonizmie filmowym. Po dojściu Hitlera do władzy, wielu filmowców wybitnych, ale niewystarczająco aryjskich, wybrało karierę w Hollywood. Za reżyserię „Mad Love” odpowiadał Karl Freund, znany głównie jako autor zdjęć do „Metropolis” Langa i kultowego „Draculi” z Belą Lugosim. W rolę specjalisty od transplantologii, doktora Gogola, wcielił się Węgier László Löwenstein, bardziej znany jako Peter Lorre. Lorre zdobył sławę grając seryjnego zabójcę z “M – Morderca”, pierwszego filmu dźwiękowego Langa; później występował w takich klasykach, jak „Człowiek, który wiedział
66 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
za dużo” Hitchcocka czy „Casablanca” Curtiza, a nawet wcielił się w rolę przeciwnika Bonda, Le Chiffre'a w telewizyjnej wersji „Casino Royale”. Film Freunda różnił się nieco od niemej wersji – bardziej skupiono się w nim na postaci doktora, który w tej wersji oszalał z miłości do żony pianisty, Ivette. Warto zaznaczyć, że w jednej z powojennych wersji „Rąk Orlaka” wystąpił sam Christopher Lee.
Bezręki kasiarz Warto przypomnieć jeszcze amerykański film grozy „Demon cyrku” („The Unknown”, 1927) Toda Browninga, w którym widać inspirację tematem transplantologii, ale potraktowanym niejako a rebours. Głównym bohaterem jest Alonzo Bezręki (Lon Chaney) – cyrkowy nożownik, delikatny i wrażliwy, a przez to lubiany przez wrażliwą i bojącą się uścisku silnych męskich ramion asystentkę Nanon. Dziewczyna nie wie, że Alonzo tylko udaje niepełnosprawnego – w rzeczywistości ukrywa pod warstwami bandaży sprawne ręce, którymi otwiera okoliczne sejfy, zawsze będąc poza podejrzeniami, a czasami nie zawaha się by popełnić nimi morderstwo. Nożownik zakochuje się w Nanon i pod wpływem dziewczyny postanawia się zmienić – amputuje ramiona, których uścisku bałaby się ukochana. Ku jego rozpaczy, dziewczyna przełamuje lęk i wybiera cyrkowego atletę. To był zaledwie początek straszenia i zachwytu cudami transplantologii. Tryumfalny pochód przeszczepionych nerek, serc i twarzy na srebrny ekran oraz do masowej wyobraźni odbiorców miał się dopiero rozpocząć.
książka miesiąca
PŁEĆ
PIĘKNA I GROŹNA Nigdy nie należy lekceważyć kobiet – opowiadania z tej antologii pokazują to bardzo dobitnie.
G
eorge R.R. Martin i Gardner Dozois to nie tylko uznani pisarze, ale też redaktorzy licznych antologii – ten drugi uczestniczył w opracowaniu ponad stu trzydziestu kolekcji. Obaj kilkukrotnie współpracowali na tym polu, oferując czytelnikom m.in. znane w Polsce „Pieśni Umierającej Ziemi” (opowiadania w hołdzie Jackowi Vance’owi) oraz „Chodząc nędznymi ulicami” (wybór urban fantasy). Tematem kolejnej wspólnej antologii uczynili niebezpieczne kobiety. Oczywistym skojarzeniem są wszelkie femmes fatales – wyrachowane kusicielki przywodzące mężczyzn do zguby. I faktycznie, niektórzy autorzy poszli właśnie tym śladem. Joe Lansdale w mięsistych „Zapasach z Jezusem” przedstawia ciągnącą się od dekad rywalizację dwóch zapaśników o kobietę – obaj jej pożądają mimo świadomości toksycznego wpływu, jaki na nich wywiera. W „Dłoniach, których nie ma” dostajemy smakowity spisek SF ze zmysłową przedstawicielką obcej rasy. „Wiem, jak je wybrać” Lawrence’a Blocka to przewrotny kryminał, w którym żona uwodzi poznanego w barze mężczyznę, aby ten zabił jej męża. Kobiety fatalne znajdziemy również w „Mieście Łazarzu” Diany Rowland oraz „Prawiczkach” Diany Gabaldon – ta nowela stanowi część cyklu „Obca”, na podstawie którego powstał serial „Outlander”. Opowiadań wpisanych w konkretne literackie uniwersa jest tu zresztą więcej. Najbardziej wyczekiwanym była mikropowieść Martina „Księżniczka i królowa” dziejąca się w ramach „Pieśni lodu i ognia”. Wbrew oczekiwaniom czytelników, którzy spodziewali się nowej historii i Dunku i Jaju (krążył nawet jej domniemany tytuł – „Wilczyce z Winterfell”), pisarz cofnął się o dwieście lat, aby przedstawić słynny Taniec Smoków, czyli rozpętaną przez ród Targaryenów wojnę domową. Dla fanów cyklu będzie to cenne źródło tła historycznego, jednak jako samodzielny tekst broni się słabo, a tytułowe bohaterki rozmywają się w zalewie innych postaci obu płci. Dużo lepiej wypadają „Bombowe laski” Jima Butchera, z cyklu „Akta Dresdena”. Problem w tym, że czytelnik znający wyłącznie polskie wydanie nie powinien czytać tego opowiadania, jeśli nie chce zepsuć sobie mnóstwa niespodzianek z lektury książek – w Polsce ukazało się pięć części serii, zaś ta opowieść rozgrywa się po wydarzeniach z… trzynastego tomu. Tak czy inaczej, to bardzo udany kawałek urban fantasy.
Teksty osadzone w „firmowych” uniwersach proponują również Brandon Sanderson (emocjonujące „Cienie dla Ciszy w Lasach Piekła”), Lev Grossman („Dziewczyna w lustrze”; wyrób Pottero-podobny), Caroline Spector („Kłamstwa, które powiedziała mi matka”, osadzone we współtworzonym przez wielu pisarzy uniwersum „Dzikich Kart”) oraz S.M. Stirling. Jego „Ogłaszając wyrok”, należące do niepublikowanego w Polsce cyklu „Emberverse”, to świetna postapokaliptyczna historia o kobiecie, która na zgliszczach dawnego świata odbudowuje więzi społeczne przyjmując rolę wiccańskiej kapłanki. Po scenerię post-apo sięgnęła również Nancy Kress. Jej „Druga arabeska, bardzo powoli” także wypada znakomicie. Przedstawienie świata, w którym na ludzkość spadła plaga bezpłodności, stworzyło okazję do przemyśleń na temat ról społecznych, ale również opozycji między brutalnym pragmatyzmem, a potrzebą piękna i „strawy duchowej”. Pojawia się także motyw starości, którego inne oblicze odnajdujemy m.in. u Megan Lindholm (bardziej znanej polskim czytelnikom pod pseudonimem Robin Hobb) w „Sąsiadach”. Czy dziwne wydarzenia, których świadkiem jest bohaterka to tylko efekt pogłębiającego się alzheimera, czy może przebłyski innej rzeczywistości? Opowiadanie może trącić znajome struny u miłośników „Nigdziebądź” Neila Gaimana. W antologii dostajemy też teksty pozbawione fantastyki. „Pieśń Nory” Cecelii Holland i „Królowa na wygnaniu” Sharon Penman osadzone są w średniowieczu i przedstawiają władczynie odgrywające w swej epoce kluczowe role: Eleonorę Akwitańską oraz Konstancję Sycylijską. Z kolei „Raisa Stiepanowa” Carrie Vaughn jest opowieścią o radzieckiej pilotce w czasach II wojny światowej, gdy własny rząd budził większy strach niż wróg. To nie wszystkie opowiadania z antologii – jest ich łącznie dwadzieścia jeden – ale ten przegląd pozwala zobaczyć różnorodność pomysłów na zadany temat. I nawet jeśli nie każdy tekst trafia w sedno, a „Też mi desperado” Joego Abercrombiego wygląda bardziej jak wprawka na warsztaty literackie, niż nagrodzone Locusem dzieło uznanego autora, to Martinowi, Dozois i zaproszonym przez nich twórcom udało się tą antologią bardzo godnie uhonorować płeć piękną – i groźną.
Jerzy Rzymowski
Niebezpieczne kobiety, antologia pod redakcją G.R.R. Martina i Gardnera Dozois. Tłum. różni. Zysk i S-ka 2015. Cena 45,00 zł
67 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
książki
ŁAMANIE I ZRASTANIE Wyprawa skrytobójcy Robin Hobb
Tłumaczenie Agnieszka Ciepłowska Zwieńczenie niezwykłej trylogii o skrytobójcy brutalnie wrzuconym w tryby historii i polityki. Upozorowana śmierć i powrót zza grobu wiele kosztowały Bastarda Rycerskiego. Aby przetrwać, młody skrytobójca korzystał z magii Rozumienia i teraz więcej w nim wilczej niż ludzkiej natury. Przyjaciele pomagają mu odzyskać człowieczeństwo, ale to zaledwie pierwszy krok. Bastarda czeka wyprawa aż za ziemie Królestwa Górskiego, aby odnaleźć zaginionego króla Szczerego, który wyruszył w poszukiwaniu owianych legendą Najstarszych, w nadziei, że pomogą mu ocalić upadające królestwo i pokonać bezlitosnego uzurpatora, Władczego.
Złodziejska szarada
Finałowa część „Trylogii Skrytobójcy” to głównie powieść drogi. Jej największym atutem są bohaterowie, z Bastardem na czele. Metaforycznie rzecz ujmując, jego psychika jest jak wielokrotnie łamana kość – może tam, gdzie się zrosła, jest mocniejsza, ale zarazem nie wszystkie zrośnięcia są proste i równe, a doświadczeniom tym towarzyszy niewyobrażalna udręka. Bastard jest katalizatorem – każda jego decyzja niesie kluczowe dla świata zmiany, lecz on sam pragnie tylko spokoju i wytchnienia. Wypełnianie obowiązków to dla niego nieustanne pasmo cierpienia, nawet jeśli w słusznej sprawie, zaś miłość wiąże się przede wszystkim z koniecznością poświęcania się wciąż na nowo. Ale czy ponoszone ofiary wystarczą, aby uratować Sześć Królestw i najbliższych Bastarda? Robin Hobb wykorzystuje elementy typowe dla fantasy, ale używa ich niebanalnie dla opowiedzenia niezwykle intensywnej emocjonalnie historii. Rozterki Bastarda udzielają się czytelnikowi, jego błędy i słabości czynią go ludzkim i zarazem heroicznym w tym człowieczeństwie. Bo nawet ono staje się dla skrytobójcy jarzmem, gdy ma świadomość, że na wyciągnięcie ręki ma prostą życiową drogę, bliską wilczej naturze jego towarzysza Ślepuna.
Recenzował Jerzy Rzymowski
MAG 2014 Cena 59,00 zł
Imiona ukryte w ciszy
Przysięga stali
Muzyka milczącego świata
Douglas Houlick
Patrick Rothfuss
Tłumaczenie Łukasz Małecki
Tłumaczenie Mirosław P. Jabłoński „Muzyka milczącego świata” może być dużym zaskoczeniem dla wielbicieli „Kronik Królobójcy”.
„Przysięga stali” dowodzi, iż autor „Honoru złodzieja” wciąż potrafi zaskakiwać. Udana kontynuacja. Złodziej Dorthe, który w pierwszym tomie rozwikłał spisek zagrażający Imperium i awansował do rangi Szarego Księcia Ildrekki, prześladowany przez zabójcę zwanego Wilkiem, dostaje odeń ultimatum: współpraca, albo problemy. Zaprowadzi go to do miasta el-Quaddica, serca Despotii Djanu, gdzie zostanie wplątany w nową sieć knowań. Oś akcji stanowią poszukiwania przyjaciela Dhorte’a, Brązowego Degana. Pisarz nie ujął ich liniowo – główny wątek generuje kolejne, a przy okazji dostajemy zabawę formą i rozmaitymi gatunkami literackimi. Novum jest dołączenie do drużyny grupy aktorów, których perypetie, związane z przystąpieniem do konkursu teatralnego, stają się istotnym elementem fabuły, dodatkowo przybliżającym realia Djanu. O ile opis Imperium osadzony został mocno w kanonicznych dla fantasy schematach, Despotia może budzić skojarzenia ze światem arabskim, w którym społeczeństwo jest zhierarchizowane, a magia wszechobecna. Dhorte to uosobienie charyzmy, doskonale włada zarówno intelektem, złodziejskimi technikami, jak i rapierem. Jego narracja jest przesycona humorem, pełna wtrętów ze złodziejskiej gwary, lecz kiedy porusza tematy dramatyczne, opowieść staje się epicka. Równie intrygująco prezentują się Deganie, za nimi uplasować można mieszkańców el-Quaddiki, zaś aktorska trupa stanowi kalejdoskop oryginalnych typów. Na osobne wspomnienie zasługuje łowczyni dżinnów Aribah, obiekt fascynacji protagonisty, która wyciąga go z tarapatów. Wszyscy oni zapadają głęboko w pamięć. Książka zadziwia nie tylko rozmachem, wielowarstwową fabułą i niesztampowo ukazaną magią, lecz również stanowi dowód na to, iż jej autor udoskonalił swój warsztat i ma jeszcze wiele do opowiedzenia.
„Muzyka milczącego świata” jest klasyfikowana jako tom numer dwa i pół cyklu „Kroniki Królobójcy”, co może wprowadzać w błąd przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, opisane wydarzenia dzieją się mniej więcej równolegle z początkiem „Strachu mędrca”. Po drugie – i ważniejsze – jest to opowieść pisana z punktu widzenia Auri, jednej z drugoplanowych postaci cyklu. To specyficzna postać, a taki dobór narracji implikuje formę i treść tej mikropowieści, opatrzonej klimatycznymi grafikami Nathana Taylora. Lekko i plastycznie napisanej, dodajmy. Najnowsza książka Rothfussa jest wszystkim tym, czym nie są „Kroniki Królobójcy”. Uczynienie Auri bohaterką to interesujący wybór, gdyż pozwala wejrzeć w świat tej skrytej, uroczej i prawdopodobnie lekko szalonej dziewczyny. Czytelnik przemierza wraz z nią mroczne zakamarki Podspodzia (czyli tuneli i zapomnianych komnat pod Uniwersytetem), patrzy jej oczami na świat i zaczyna pojmować jej sposób rozumowania. Bohaterka wsłuchuje się w świat i nadaje jego fragmentom właściwe nazwy, odnajduje odpowiednie – w jej mniemaniu – miejsca różnych przedmiotów. Pasuje to do sposobu, w jaki opisywana była w cyklu magia Imion i jej niektórzy użytkownicy. Z drugiej strony, za sprawą opisów maniakalnych zachowań dostajemy próbę wniknięcia w umysł ogarnięty obsesjami. To dość niezwykłe przedsięwzięcie jak na klasyczne fantasy. Książkę można przeczytać niezależnie od reszty cyklu, ale dopiero jego znajomość pozwala w pełni docenić to, co stworzył Rothfuss: ciepły, nastrojowy i miejscami wręcz poetycki przerywnik, kontrapunkt dla pełnej przygód i detali opowieści Kvothe’a. Kto wie, czy nie ciekawszy i bardziej wartościowy artystycznie niż główna oś fabularna serii.
Recenzowała Maja Białkowska
Recenzował Tymoteusz Wronka
Wydawnictwo Literackie 2015 Cena 48,00 zł
68 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Rebis 2015 Cena 25,90 zł
książki
Niespodziewana groza codzienności Opowiem ci mroczną historię Stefan Darda
Darda ze zwykłych życiowych sytuacji wydobywa grozę, by zamienić je w niepokojące, mroczne historie.
W ciągu sześciu lat od wydania powieści „Dom na wyrębach” Stefan Darda stał się w literaturze grozy prawdziwą marką. Pozycję w gatunku ugruntował czterotomowym „Czarnym Wygonem” i pięcioma intrygującymi opowiadaniami. Właśnie te ostatnie, wraz z czterema premierowymi tekstami, złożyły się na zbiór „Opowiem ci mroczną historię”. Ułożenie ich w kolejności powstawania umożliwia prześledzenie rozwoju pisarskiej wrażliwości i warsztatu autora. Pisarz czerpie inspiracje z codzienności, dostrzegając grozę czającą się w zwykłych życiowych sytuacjach. Dlatego jego utwory łatwo korespondują z osobistymi doświadczeniami czytelników i mocno przemawiają do wyobraźni. Nie powodują chwilowego uderzenia strachu, a wywołują narastające uczucie niepokoju, podskórne napięcie i niepewność, które pozostają na dłużej. Dzieje się tak, ponieważ Darda nasyca prozę żywymi emocjami i stawia bohaterów przed trudnymi moralnymi wyborami. Porusza kwestie odpowiedzialności, sumienia, winy, sięga do uniwersalnych lęków: przed śmiercią,
kontaktem z zaświatami, bólem i cierpieniem, chorobą, starością, zaburzeniami psychicznymi. Stawkę otwiera „Ostatni telefon”, spełniający rolę apelu o dziennikarską odpowiedzialność i dostrzeganie w rozmówcy człowieka z realnymi problemami. Podczas połączenia na żywo z prowadzącym audycję radiową bohaterem cierpiąca na depresję słuchaczka popełnia samobójstwo. Na ile dziennikarz powinien czuć się winny? Również przejmujące „Opowiem ci mroczną historię” dotyczy ludzi mediów. Redaktor miesięcznika „Twoje Medium” ogłasza konkurs na wymyślenie „mrocznej historii”. W zamian za odwołanie tej zabawy, pensjonariusz domu starców proponuje mu opowieść o swoim życiu, która ma przebić każdą fantazję. W „Retrowizjach” przyjaciółka bohatera zabija mężczyznę, twierdząc, że zyskała wgląd w jego przeszłość sadysty i mordercy. Kobieta trafia do więzienia, ale jeśli jej retrowizje się sprawdzą, nikt, kto ma coś do ukrycia, nie będzie mógł czuć się przy niej bezpiecznie. Premierowy „Rowerzysta” opisuje konflikt sumienia sędziego: czy, korzystając z przywilejów zawodu, powinien unikać odpowiedzialności, czy przyznać się do udziału w wypadku, w którym zginął młody cyklista? Inny wewnętrzny konflikt ilustruje poruszająca „Nika”. Jedenastoletni bohater przyjeżdża do rodzinnej wioski w Bieszczadach na pogrzeb ukochanej kuzynki. W związku z jej śmiercią ożywają miejscowe przekazy o wampirach, co ma dramatyczne konsekwencje. „Pierwsza z kolei” to psychodrama rozgrywająca się w przedziale kolejowym, w którym ciężarna kobieta podróżuje z psychopatą. Tragiczne w skutkach spotkanie z kimś o podobnych zaburzeniach jest też kanwą utworu „Spójrz na to z drugiej strony”, w którym weekendowy wyjazd do domku letniskowego staje się dla bohaterki koszmarem. Zbiór uzupełniają krótkie „Dwie dychy na gwiazdkę” i „Kryzys wieku średniego”.
Recenzował Rafał Śliwiak
Videograf 2014 Cena 34,90 zł
69 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
książki
Postapokaliptyczne pocałunki Misja 100 Kass Morgan Tłumaczenie Maciej Studencki „Misja 100” to całkiem udany romans, za to bardzo przeciętne science fiction. Ziemia została zniszczona w wojnach atomowych. Mieszkańcy orbitalnej kolonii czekają aż poziom promieniowania opadnie, a w międzyczasie wysyłają na misję zwiadowczą setkę nastoletnich przestępców, którzy czekali na wyrok śmierci zwyczajowo wydawany po ukończeniu przez nich 18 lat. Wychowana w kosmosie młodzież musi zmierzyć się z postapokaliptyczną Ziemią przyszłości. Zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda życie nastolatków na przepełnionym statku kosmicznym, gdzie trudno o dobre miejsce na randkę czy piwo
z kumplami, a ludzie muszą przestrzegać rozlicznych trudnych do zaakceptowania zasad? Jedną z podstawowych jest unikanie przeludnienia ze względu na ograniczone zasoby, zwykle krążące w obiegu zamkniętym. Prowadzi to do bezprecedensowego szafowania karą śmierci, nawet za drobne wykroczenia. Zresztą niewielkie z ziemskiego punktu widzenia wykroczenie może doprowadzić do zniszczenia delikatnej równowagi sztucznego ekosystemu. „Misja 100” zaczyna się w stylu starego dobrego SF – jest przyszłość, katastrofa ekologiczno-militarna, zdegenerowane społeczeństwo umieszczone w metalowym kadłubie potężnej kosmicznej kolonii. O tym, że temat nośny, świadczy choćby fakt, że właściwie równo z premierą książki, zrealizowano oparty na niej serial. Nie da się jednak ukryć, że to, co zadowoli producenta telewizyjnego, nie musi zadowolić człowieka wychowanego na klasyce amerykańskiej SF. Pomijając wtórność pomysłu – to nie musi być wada – bardziej przeszkadza fakt, że temat przyszłości naszej cywilizacji potraktowano jedynie jako tło do opowieści o dojrzewaniu, miłości i przyjaźni między młodymi ludźmi pochodzącymi z różnych warstw społecznych i posiadających różny kapitał kulturowy. To takie sztampowo amerykańskie.
Recenzował Jerzy Stachowicz
Nie ma odpowiedzi bez pytań
WIEJSKIE FANTASY
Ukojenie
Rok Szczura. Widząca
Jeff VanderMeer
Olga Gromyko
Tłumaczenie Anna Gralak
Tłumaczenie Marina Makarevskaya
Ostatni tom trylogii „Southern Reach” przynosi satysfakcjonujące, choć enigmatyczne zakończenie.
Bukowy Las 2014 Cena 34,90 zł
Oryginalny świat i zabawne sytuacje – w sam raz na wszelkie smutki i wieczory po wyczerpującym dniu.
Twórczość Jeffa VanderMeera jest nietuzinkowa, o czym można było się przekonać czytając np. „Miasto szaleńców i świętych” i kolejne książki związane z Ambergris. Jego najnowsze dzieło, trylogia „Southern Reach”, znacząco różni się od wcześniejszych dokonań; dzieli z nimi niesamowitą autorską wyobraźnię, ale jest znacznie bardziej tajemnicza i oszczędniejsza w narracji. Pierwszym tomem autor nakreślił scenerię pełną pytań, drugim rzucił na nią jedynie odrobinę światła. W trzecim wyjaśnia wiele, ale jeszcze więcej pozostawia niedopowiedziane. „Ukojenie” łączy wątki z wcześniejszych części; pojawiają się znane już czytelnikom postacie. Jednocześnie wprowadza do narracji rozdziały z perspektywy nowych, kluczowych dla wydarzeń z przeszłości osób: Dyrektorki i Latarnika, dzięki czemu przedstawione są szczegóły – choć nie wszystkie! – powstania Strefy X czy opisanej w „Unicestwieniu” ekspedycji. Łącząc przeszłość i teraźniejszość splata wątki, rysując fascynującą, ale i frapującą wizję. Nie brakuje przy tym przewrotności, choćby przez postawienie w zupełnie innym świetle wcześniej znanych postaci. Pisarz łapie tak bohaterów, jak i czytelników w pułapki dla zmysłów; bezwzględnie wykorzystuje stawianie nieuprawnionych założeń. Całe „Southern Reach” jest zgrabnie zaprojektowanym i przeprowadzonym projektem, a „Ukojenie” stanowi jego udane ukoronowanie. VanderMeer pogrywa z czytelnikiem, podsuwa liczne pytania i zagadki, wodzi za nos, ale nie obiecuje wyczerpujących odpowiedzi. Mimo że finał trylogii jest najmniej zagadkowym tomem, nadal pozostawia pole do spekulacji i własnych interpretacji. W zależności od tego, jakie pytania postawi się odnośnie wydarzeń związanych ze Strefą X, uzyskuje się inne odpowiedzi.
Główni bohaterowie opowieści fantasy to często osoby niezwykłe, które zrządzeniem losu zostają obarczone ważną dla świata (lub choćby krainy) misją. Oczywiście bywa, że chcą jedynie odmiany losu – przygód, bogactw, poznania świata. Tak czy owak, nawet jeśli akcja rozpoczyna się w ubogiej wiosce, czytelnicy, śledząc postać, szybko zdobywają wiedzę o miejscach bardziej intrygujących. Początek nowego cyklu Gromyko korzysta z podstawowych schematów, po czym wymyka się z nich i wykpiwa. Oto mamy Ryskę – wieśniaczkę, która dysponuje darem widzenia przyszłości. Bynajmniej nie otwiera on przed nią świetlanej przyszłości. Dziewczynka zostaje służącą w majątku bogatego gospodarza. Co ciekawe, choć poznajemy to nader nietypowe uniwersum z kuchennej perspektywy, zdobywamy o nim sporo informacji. Sama Ryska nie wydaje się materiałem na bohaterkę fantasy – jej marzenie to własne gospodarstwo i szczęśliwa rodzina: gromada dzieciaków i pracowity mąż, który nie będzie jej bił. Do tego jest uczciwa, cnotliwa i naiwna (co daje przekomiczny efekt); słowem – całkiem wyrywa się ze stereotypu. Gdy w końcu wyruszy w świat, będą to okolice dość zapyziałe, a misja, której podejmie się wraz z przyjacielem z dzieciństwa, też okazuje się dość siermiężna. Do tego odpowiednia terminologia, rubaszne, przaśne, bardzo „ruskie” poczucie humoru i otrzymujemy „wiejskie fantasy” pełną gębą. Nie znaczy to jednak, że głupie… Jako że zarówno gagi dostarczają przedniej rozrywki, można nie analizować uniwersum, ale jeśli się w to zagłębić, nasuwają się refleksje na temat relacji międzyludzkich, podwójnych standardów płciowych i faktu, że pomimo matriarchalnej religii kobiety pozwoliły nadać sobie niższy status społeczny.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzowała Joanna Kułakowska
70 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Otwarte 2015 Cena 36,90 zł
Papierowy Księżyc 2014 Cena 42,90 zł
71 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Trolling Psychologia tłumu pokazuje, że kilkutysięczna grupa inteligentnych ludzi potrafi się zachowywać, jakby miała IQ niezatemperowanego ołówka. Nie dotyczy to wyłącznie prawdziwego tłumu; wszelkie fora dyskusyjne i portale społecznościowe stwarzają podobne warunki jak RAFAŁ KOSIK gwarny plac w centrum miasta. Jak można kierować masą ludzką, która ze swej natury zachowuje się chaotycznie? Wystarczy wiedzieć gdzie, kiedy i jak popchnąć palcem, by reakcja łańcuchowa zamieniła delikatne pchnięcie w masowy bezmyślny bieg we wskazanym kierunku. I tu pojawiają się trolle.
K
ażdy miał do czynienia z trollami – i nie chodzi mi o Muminki, ale o złośliwych, uprzykrzających życie frustratów, którzy potrafią zamienić rozmowę o metodach sadzeniu pelargonii w kłótnię na temat górniczych związków zawodowych. Dlaczego inteligentni ludzie dają się w to wkręcać? Odpowiadanie na zaczepki trolla jest karmieniem trolla, nieodpowiadanie jest milczącym przyznaniem mu racji, bo reszta użytkowników będzie widziała tylko jego argumenty. Najskuteczniejszą metodą jest więc blokowanie trolla, a to niestety nie wszędzie jest możliwe. Troll zwykle ma cechy socjopatyczne i czerpie przyjemność z krzywdzenia innych. Jednocześnie jest całkowicie bezradny w realnym świecie, a wirtualne ego ma mu właśnie rekompensować niedostatki fizyczne bądź psychiczne. Dlatego inną metodą ostudzenia zapędów trolla, jest zwrócenie mu uwagi w realium. Oczywiście jeśli go znamy. Niektórzy za trolling niesłusznie uważają żarty i ironię wypowiedzi, lecz w grę wchodzi zjawisko jak najbardziej poważne. Polecam pozbywanie się trolli ze swojego otoczenia, gdyż pożytek z utrzymywania kontaktów z takimi osobami jest mniej więcej taki, jak współdzielenie domu ze szczurami. I w zasadzie na tym można by skończyć ten felieton. Można, gdyby nie to, że tak naprawdę jesteśmy świadkami dopiero początkowego etapu rozwoju trollingu. Wiele wskazuje na to, że przyszłość, niestety, należy do trolli – tyle że zawodowych. Dlaczego inteligentni ludzie wierzą w niesprawdzone informacje? Dlaczego podają je dalej? Weryfikowanie u źródła nie jest proste, bo źródłem potrafi być anonimowy blog, na którym ślad się urywa. Dodatkowo, weryfikacja danych zwykle wymaga wiedzy z danej dziedziny. Zresztą zaraz pojawia się następna niesprawdzona informacja i kolejna. Na weryfikację zwyczajnie nie mamy energii. Jeszcze gorzej wygląda to, gdy popatrzymy na ogół społeczeństwa. W świecie idiokracji, gdzie przytłaczająca większość jest tak głupia, że nie rozumie elementarnych zasad działania świata, oraz tak
ograniczona, że nawet nie podejmuje prób ich zrozumienia, w cenie są łatwe i proste wyjaśnienia. Wyjaśnienia nie muszą, a nawet nie powinny być prawdziwe. Prawda to fanaberia filozofów i byt logiczny, który traci na znaczeniu we współczesnym świecie. Statystycznie ludzie są leniwi intelektualnie, więc oczekują odpowiedzi łatwych, prostych i pasujących do ich poglądów. Prawda zwykle nie spełnia tych kryteriów. Wiecie, kim są autorzy listów typu „od oburzonego czytelnika”? Zwykle sama redakcja gazety, która w ten sposób jednocześnie coś publikuje i nie musi brać za to odpowiedzialności. To jednak metoda o małej sile rażenia. Telewizja, prasa i renomowane media nie mogą podawać oczywistych kłamstw, bo ktoś im to zaraz wyciągnie. Trolli te zasady nie obowiązują, bo przecież troll po zmianie nicka i IP zyskuje nową tożsamość. A skoro to kłamstwami, a nie prawdą zmienia się świat, rola trollingu będzie systematycznie rosła wraz z rozwojem znaczenia mediów elektronicznych. Ciekawym przykładem są pojawiające się masowo informacje o rychłym upadku Empiku i towarzyszące im m.in. wspomnienia byłego pracownika. One nie pojawiły się przypadkiem, ani w przypadkowym czasie. Oczywiście Empiku nikt nie lubi, więc wszyscy podają to dalej, nawet nie zadając sobie trudu sprawdzenia, ile prawdy jest w tych doniesieniach; lub nawet, jeśli są prawdziwe, na ile różnią się od tego, co można by napisać o dowolnej innej korporacji. W tym przypadku, i nie tylko w tym, najciekawsze pytanie brzmi: „kto za tym stoi?”. Walka z trollingiem to rodzaj konfliktu asymetrycznego, gdzie z jednej strony stoi rzetelna, poparta badaniami prawda i dobra wola, a z drugiej kłamstwa, półprawdy, erystyka i manipulacje danymi. To drugie jest tańsze, prostsze i… atrakcyjniejsze w odbiorze. To się oczywiście dzieje od dawna – wpuszczenie w tłum kilku opłaconych prowodyrów potrafi zamienić pokojową demonstrację w zadymę. Metoda jest znana od stuleci, tylko skala się zmieniła. Kiedy przygotowywano się do drugiej wojny w Zatoce, wysoko postawieni urzęd-
72 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
nicy administracji amerykańskiej podawali jako jej powód m.in. konieczność likwidacji zagrożenia bronią chemiczną ponoć posiadaną przez władze irackie. Dziś do propagacji tego, delikatnie mówiąc, ryzykownego założenia użyto by armii trolli, by doprowadzić do sytuacji, gdy większość społeczeństwa popiera wojnę i wierzy w jej słuszność. Gdyby potem się okazało, że żadna broń chemiczna nie istniała, nie byłoby kogo winić za rozpuszczenie kłamstwa. Po sformowanej do tego zadania armii cyfrowych duchów już dawno nie byłoby śladu. Rosyjska inwazja na wschodnią Ukrainę odbyła się ze wsparciem tysięcy trolli, z których każdy umieszczał dziennie dziesiątki komentarzy na obcojęzycznych (również polskich) portalach. Komentarze, jak można się domyślać, przedstawiały sytuację w takim świetle, w jakim chciała tego Moskwa. Rządy wielu państw opłacają blogerów, hackerów i wielotysięczne armie komentatorów, a przodują w tym Chiny. I nie jest to teoria spiskowa, lecz udowodniony fakt. Dopóki sieć będzie dopuszczała powszechną anonimowość, albo szerzej – możliwość bezkarnego szerzenia dezinformacji i nienawiści, dopóty znaczenie trollingu w kształtowaniu opinii społecznej będzie rosło. Nic nie wskazuje na to, by ten trend miał się zmienić. Rządy, korporacje i organizacje polityczne są bowiem zainteresowane utrzymaniem obecnego stanu rzeczy. Świat przyszłości to prawdopodobnie świat, w którym zmiany w nastrojach społecznych będą kreowane metodami masowego, zinstytucjonalizowanego trollingu. Kolejnym etapem będzie zastąpienie ludzi przez sztuczną inteligencję. Czy to możliwe? Spektakularna, choć mało znana niezainteresowanym porażka programów AI w starciu z globalnym wolnym rynkiem zdaje się temu przeczyć. Do rozgrywek finansowych na giełdach używa się programów eksperckich z pewną minimalną autonomią. Ich zaletą jest raczej szybkość podejmowania decyzji, a nie ich trafność. Dziś bez trudu można odróżnić wpis generowany przez bota. Ale czy taka sytuacja długo się utrzyma?
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
felieton: Fantastyka praktyczna
© Cat Sparks
felieton: Ślepopisanie
Fałszywe proroctwo Nazywają to UTA, Unconscious Thought Advantage – Przewaga Nieświadomego Myślenia. To zjawisko dochodzenia do najlepszego rozwiązania problemu poprzez nie myślenie o nim. Lubię uważać, że sam do tego doszedłem.
Z
darzało mi się, że określano mnie mianem proroka. Artykuły o hodowlach neuronów sterujących robotami albo sieciami energetycznymi wywołują zazwyczaj rozmowę na temat „inteligentnych żeli” z mojej „Trylogii Ryfterów”. „Βehemot” zwykle jest wspominany, gdy pojawiają się informacje o żywiących się siarką mikrobach żyjących głęboko w trzewiach kominów hydrotermicznych na ryfcie. W czasopiśmie „The Atlantic” niedawno ukazał się artykuł opisujący pracę Louisa Michauda dotyczącą tornad generujących prąd; czytelnicy „Echopraksji” nastawili uszu. Oczywiście niczego z tego nie przewidziałem. Po prostu przeczytałem o tych odkryciach zanim dostały się na czołówki gazet, kiedy jeszcze skrywała je zasłona specjalistycznego slangu raportów technologicznych i wniosków patentowych. W gruncie rzeczy, moje skuteczne „prognozy” – podmorska ekoturystyka, internetowe systemy pogodowe, inteligentne żele – sprawdzają się znacznie szybciej, niż się spodziewałem. Przewidywać przyszłość? Przecież ja ledwie przewiduję teraźniejszość! „Przewidziałem” tylko jedną rzecz (choć właściwie powinienem napisać „dogłębnie zrozumiałem”), której założenia nie były kradzione. Jestem z niej jednak naprawdę dumny. Walić te wszystkie powielane informacje o mózgoserach i generatorach wirowych: to ja zastanawiałem się, czy Świadomość – ta egzaltowana tajemnica, którą wszyscy tak cenią, choć nikt jej nie rozumie – może być po prostu jakimś neurologicznym skutkiem ubocznym. To ja rozważałem, czy nie lepiej byłoby nam bez niej. Może nie ja pierwszy zadałem to pytanie – pewnie nie – ale jeśli ponownie wynalazłem to koło, przynajmniej zrobiłem to sam, bez czytania olbrzymom przez ramię. Z tego, co wiem, dowody popierające ten pogląd – artykuły przeglądowe i kontrolowane eksperymenty – zaczęły pojawiać się po publikacji „Ślepowidzenia”. Może więc faktycznie doszedłem do tego pierwszy? Może kierowany poszukiwaniem narracji i potrzebą fajnej pointy, cisnąłem rzutką przez ramię i udało mi się trafić w dziesiątkę, która znalazła uznanie w fachowych czasopismach. Nazywają to UTA, Unconscious Thought Advantage – Przewaga Nieświadomego Myślenia. To zjawisko dochodzenia do najlepszego roz-
wiązania problemu poprzez nie myślenie o nim. Lubię uważać, że sam do tego doszedłem. Możecie więc sobie wyobrazić, jak to jest stać przed Wami i zastanawiać się, czy nie była to jednak ściema. Artykuł to: „On making the right choice: A meta-analysis and large-scale replication attempt of the uncounscious thought advantage” („O podejmowaniu właściwych decyzji: próba metaanalizy i wielokrotnego odtworzenia przewagi nieświadomego myślenia”), jego autorami są Nieuwenstein i in. Czasopismo to „Judgement and Decision Making” – nigdy o nim nie słyszałem, ale tym konkretnym artykułem zajął się tygodnik „Nature”, sądzę więc, że nie jest to fanzin. A wnioski? Wnioski są takie… Właściwie, to najpierw zarysujmy tło. Załóżmy, że ktoś daje Jasiowi i Małgosi problem do rozwiązania – coś z wieloma zmiennymi, jak wybór pomiędzy dwoma samochodami. Oboje dostają te same dane, ale podczas gdy Jaś przed podjęciem decyzji mocno skupia się nad problemem, Małgosia spędza ten czas rozwiązując niezwiązane z tematem krzyżówki. Co dziwne, choć nie myślała świadomie o problemie, Małgosia podejmuje lepszą decyzję niż Jaś. Świadome myślenie zdaje się tak naprawdę szkodzić procesowi podejmowania złożonych decyzji. Pierwszy raz spotkałem się z takimi wynikami prawie dziesięć lat temu, kiedy robiłem korektę szpaltową „Ślepowidzenia” – możecie sobie wyobrazić taniec radości, jaki na podłodze wykonały moje kopyta. W kolejnych latach dziesiątki badań próbowały potwierdzić istnienie Przewagi Nieświadomego Myślenia. Większości się udało. Niektórym – nie. I oto nadchodzą Nieuwenstein i in. Zastanawiają się, czy pozytywne wyniki mogą być pozostałością po niechlujnej metodologii i małej próbce. Wytykają pełną gamę niekontrolowanych zmiennych, które mogły wpłynąć na poprzednie badania – nastawienie, płeć, motywacja, doświadczenie w danym zadaniu, uwaga i pamięć. A to dopiero początek – i choć zgadzam się, że takie elementy dodają hałasu danym, wydaje mi się, że raczej ukryłyby prawdziwy wzorzec, ale nie stworzyłyby fałszywego. Choć prawdą jest, że małe próbki częściej są powodem błędnych wyników, to właśnie po to jest statystyka: istotna p-wartość wzięła już pod uwagę wielkość próbki.
peter watts
Odłóżmy jednak szczegóły na bok i spójrzmy, co tak naprawdę zrobili Nieuwenstein i in. Użyli znacznie większej próby, zastosowali surowsze procedury. Uniknęli wszystkiego, co w poprzednich badaniach uznali za błędy metodologiczne, ponownie przeprowadzili badania… i nie znaleźli dowodów na istnienie UTA. Nie ma różnicy w skuteczności pomiędzy świadomym a nieświadomym rozwiązywaniem problemów. Cholera. Nie jest to śmiertelny cios. W rzeczywistości badanie Nieuwensteina tak naprawdę odkryło te same wzorce, co poprzednie: odpowiedzi rozkojarzonych badanych były o 5% dokładniejsze od tych podanych przez świadomą grupę analizowanych. Tym razem jednak różnica ta nie była statystycznie ważna. Nawet jeśli uznamy więc te wyniki za ostateczne, mówią nam one, że co najwyżej nieświadome podejmowanie decyzji jest równie skuteczne, co świadome. Świadomość nie daje żadnej przewagi. Pozostaje więc pytanie: po co nam ona? Autorzy próbowali dyskusjami obejść ten problem, argumentując, że ludzie formują osądy podświadomie i szybko, zaś potem używają świadomych procesów, by je usprawiedliwić. Spekulowali, że owe eksperymenty mogły nie porównywać dwóch trybów poznania, a obie grupy doszły do swoich wniosków w momencie otrzymania danych. Co działo się później – pełna skupienia kontemplacja, lub rozwiązywanie krzyżówek – nie miało znaczenia. Przesłanki te mają jednak skutek odwrotny do zamierzonego. Nie jest to obrona świadomej analizy, a jedynie przyznanie, że w obu przypadkach świadomość może być nieważna. Za wcześnie jeszcze na ocenę. Dzień po publikacji „On Making the Right Choice...” autorzy pierwotnych artykułów potwierdzających istnienie UTA zaczęli atakować metodologię badania. Nawet Nieuwenstein i in. przyznali, iż nie pokazali, że model UTA jest nieprawidłowy, a jedynie fakt, że nie został on udowodniony. I nawet jeśli nowe wnioski z badań zostaną potwierdzone, wciąż pozostaje pytanie: po co nam świadomość? Kurz jeszcze nie opadł. Muszę jednak przyznać, że „nieświadomość nie jest gorsza” nie brzmi tak dobrze jak „nieświadomość jest lepsza”. I z mojego punktu widzenia to trochę do bani. Czemu zamiast tego nie mogli zająć się moimi inteligentnymi żelami?
Przełożył Piotr Kosiński
73 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
film
Kuszenia starego Birdmana Płaszczyzn, na których można odczytywać „Birdmana”, jest mniej więcej tyle, ile sequeli w biznesplanach Marvela.
N
a naszych oczach kino superbohaterskie powoli wchodzi w okres wielkiego wymierania. Nie znaczy to, że komiksowe ekranizacje znikną z kin – wręcz przeciwnie: producenci zapowiadają kolejne sequele, prequele i spin-offy z universum Marvela i DC, tak że peleryny będą powiewać na ekranach jeszcze przez jakiś czas. Jednak zdaje się, że to, co istotne i oryginalne, zostało już powiedziane – w „Sin City: Mieście grzechu”, w „Mrocznym Rycerzu”, w pierwszym „Kick-Assie”, w „Scotcie Pilgrimie kontra świat”. Większość pozostałych produkcji to odcinanie kuponów i powielanie sprawdzonych blockbusterowych rozwiązań. Orgia zniszczenia w „Man of Steel” nuży, przefajnowani „Strażnicy Galaktyki” zamieniają się w ciąg luźno powiązanych gagów, odgrywanych tak, że Groot ze swoją mimiką wyrasta na aktorską gwiazdę obsady. Renesansu można się jeszcze spodziewać, kiedy filmowcy – jak Spielberg przy „Tintinie” – przypomną sobie, że poza kręgiem anglojęzycznym też narysowano sporo dobrego. Tymczasem godnym zwieńczeniem złotej epoki ekranizacji komiksowych – samemu jednak do nich nie należącym – jest nominowany do Oskara „Birdman” w arcydzielnej reżyserii Alejandra Gonzáleza Iñárritu. Płaszczyzn, na których można czytać ten film, jest mniej więcej tyle, ile sequeli w biznesplanach
Marvela. I tak, jeśli rozpatrywać rzecz wertykalnie, historia podstarzałego aktora Riggana Thomsona to opowieść o „prawdziwym superbohaterze” w stylu „Hancocka”, który onegdaj zrezygnował ze swych mocy, porzucił tożsamość odgrywanego w filmach Birdmana i teraz próbuje powstrzymać upadek w tym życiu po życiu, kiedy nie jest jeszcze zwykłym człowiekiem – np. wciąż potrafi lewitować – ale nie jest też już nadczłowiekiem. Jak w „Powrocie Mrocznego Rycerza” Millera, namawiająca go do użycia supermocy podświadomość byłaby prawdziwym głosem serca bohatera – życie w kostiumie everymana, nawet jeśli będącego aktorem, to tylko nędzna namiastka tego, co kryje się pod odwieszoną na kołek maską. W innej – może najprostszej – perspektywie film to zjadliwa krytyka Hollywood opanowanego przez komiksowe ekranizacje. Tyle że gdyby Iñárritu zaryzykował tak wiele, by wyrazić prawdę tak banalną, film nie byłby wart popcornu chrupanego na seansie. Na szczęście to również film o samym Keatonie-aktorze i jego przygodach z „Batmanami” (Birdman także po raz ostatni pojawił się na ekranie w 1992 roku), a także o tym, czym jest sztuka: kiedy nic nie ryzykujesz, nawet jeśli odniesiesz sukces, na płaszczyźnie ambicji tak naprawdę
niczego nie wygrałeś. Czy zresztą Birdman to naprawdę „lepsza tożsamość” Riggana, namawiająca go, by porzucił skrupuły w imię większej chwały? Czy też raczej alter ego kusi go do czegoś wręcz przeciwnego: wyrzeczenia się swej prawdziwej mocy, którą byłaby nie lewitacja (Nowy Jork nie takie rzeczy widział), tylko powołanie, ambicja i talent? Nie da się opłacić ułudą prawdziwych snów o potędze i lataniu. Postawiony w takiej samej sytuacji Keaton wybrał jednak dobrze, choć długi czas nic tego nie zapowiadało: po rezygnacji z gry w trzecim „Batmanie” na długie lata ugrzązł w aktorskim limbo i dopiero teraz wraca z rolą na miarę stałego miejsca w historii kina. Reżyser nie tylko brawurowo buduje fikcyjny świat-scenę, na której żyją bohaterowie, ale też dobiera odpowiedni filmowy język do jego przedstawienia: dlatego film, niby sztuka teatralna, kręcony jest zaledwie w kilku scenach, niektóre z nich mają po kilkanaście minut, a całość sprawia wrażenie, jakby była filmowana z jednego ujęcia (majstersztyk!). Jeśli dodać do tego linię melodyczną wygrywaną na hipnotycznej, samotnej jazzowej perkusji, wychodzi film wybitny, nie tylko w superbohaterskiej skali. Michał Cetnarowski
Birdman. Reżyseria: Alejandro González Iñárritu. Scenariusz: Alejandro González Iñárritu, Nicolás Giacobone, Alexander Dinelaris, Armando Bo. Zdjęcia: Emmanuel Lubezki. Muzyka: Antonio Sanche
74 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
film
TAJNI AGENCI Z KLASĄ „Kingsman” to wyborna zabawa kinem szpiegowskim i wyraz tęsknoty za Bondem w starym, dobrym stylu.
K
ingsman to nazwa niezależnej agencji wywiadowczej założonej dekady temu przez… ekskluzywnych krawców, którym zależało na zagwarantowaniu światowego pokoju, ponieważ wojna szkodzi rynkowi wykwintnej odzieży. Jej agenci są nie tylko skuteczni w eliminowaniu zagrożeń, ale w dodatku robią to z klasą, jakiej tylko można oczekiwać po przedsięwzięciu o takich korzeniach. Jeśli dodamy do tego, że wcielają się w nich Colin Firth (kryptonim: Galahad), Mark Strong (Merlin) i Michael Caine (Artur), obraz jest jasny. Gdy podczas wykonywania misji odbicia profesora badającego zmiany klimatyczne ginie jeden z Kingsmanów,
pozostali zgłaszają kandydatów do rywalizacji o jego miejsce. Jednym z nich jest Eggsy, syn agenta, który lata temu uratował życie Galahadowi. Na pierwszy rzut oka chłopak pasuje do elitarnej organizacji jak pięść do nosa – mieszka z matką i ojczymem-bandziorem w kiepskiej dzielnicy, nieustannie pakuje się w tarapaty. Gdy on stawia czoło kolejnym testom kwalifikacyjnym, agenci muszą sprostać zagrożeniu ze strony genialnego multimilionera Richmonda Valentine’a. Złoczyńcy z wadą wymowy przywodzącą na myśl kreskówkowego kota Sylwestra (brawurowa rola Samuela L. Jacksona) towarzyszy asystentka Gazelle, pomykająca na ostrych jak brzytwa protezach niczym morderczy Usain Bolt.
„Kingsman” to kolejny po „Kick-Ass” film Matthew Vaughna zrealizowany na podstawie komiksu Marka Millara. Nie jest to parodia kina szpiegowskiego w rodzaju „Austina Powersa”, a raczej błyskotliwa zabawa konwencją, realizowana z pełną świadomością rządzących gatunkiem praw i bez ujmy dla trzymającej w napięciu akcji. W przerysowanym, komiksowym ujęciu dostajemy widowisko w starym, dobrym stylu, kojarzącym się z filmami o Jamesie Bondzie sprzed epoki Daniela Craiga, którego agent 007 przy dżentelmenach z firmy Kingsman wydaje się nieokrzesanym klockiem. Bo nie chodzi tylko o to, żeby ratować świat, ale też o to, żeby zrobić to z klasą.
Jerzy Rzymowski
KINGSMAN – TAJNE SŁUŻBY (Kingsman: The Secret Service). Reżyseria: Matthew Vaughn. Scenariusz: Jane Goldman, Matthew Vaughn. Zdjęcia: George Richmond. Muzyka: Hugh Jackman, Matthew Margeson. Występują: Taron Egerton, Colin Firth, Samuel L. Jackson. Wlk. Brytania 2014.
DVD Film:
Dodatki:
HISTORIA ZATACZA KOŁO Liga Sprawiedliwości musi powstrzymać inwazję z Atlantydy w niezłej animacji z Animowanego Uniwersum DC.
„T
ron Atlantydy” to drugi pełnometrażowy film animowany o Lidze Sprawiedliwości, którego akcja opiera się na komiksach z linii DC New 52, czyli zrestartowanego uniwersum. Poprzedzający go „Liga Sprawiedliwości: Wojna” nie ukazał się w Polsce na DVD (był emitowany przez HBO), co dziwi, ponieważ „Tron…” bezpośrednio odwołuje się do wydarzeń z tamtego filmu, przedstawiającego nową historię powstania grupy superbohaterów. Gdy zaczyna się opowieść, Liga Sprawiedliwości nie jest zwartą drużyną – ma na koncie dopiero jedną wspólną walkę (przedstawioną właśnie w „Wojnie”), a każdy z jej członków jest zajęty swoimi sprawami. Sytuacja ulega zmianie, gdy żyjącym na powierzchni ludziom zaczynają zagrażać mieszkańcy legendarnej Atlantydy – planowana inwazja jest wynikiem intrygi królewskiego syna, Orma. Tymczasem wśród ludzi, nieświadomy swego pochodzenia, żyje starszy
syn królowej Atlanny, Arthur Curry – który wkrótce zdobędzie przydomek Aquaman. Przyjdzie mu stawić czoło swemu dziedzictwu i powstrzymać rozpoczynający się konflikt. Jeśli do akcji wkracza grupa skupiająca takie postacie, jak m.in. Superman, Batman, Wonder Woman, Flash czy Green Lantern, raczej trudno oczekiwać wyzwań mniejszych niż ratowanie świata przed zagładą. Tak jest również w tym przypadku i akurat fabuła ma tutaj drugorzędne znaczenie. Na pierwszy plan wysuwają się
bohaterowie i ewoluujące relacje między nimi. Można powiedzieć, że historia zatacza koło: współczesne opowieści o początkach Ligi Sprawiedliwości wyraźnie korzystają z rozwiązań fabularnych zastosowanych w filmowych „Avengers” – a przecież słynna supergrupa powstała niegdyś właśnie jako odpowiedź Marvela na popularność stworzonej przez wydawnictwo DC Ligi. Za pomocą kolejnych filmów animowanych wydawnictwo DC Comics usiłuje osiągnąć to, na co brakuje mu dobrego pomysłu na wielkim ekranie: stworzyć spójne, atrakcyjne dla fanów uniwersum. Na razie wygląda na to, że szanse powodzenia tutaj są większe, niż w przypadku filmów aktorskich. Oby włodarze DC wyciągnęli z tego właściwe wnioski. Jedynym dodatkiem na płycie jest dokument zapowiadający nadchodzącą animację „Batman vs. Robin”..
Jerzy Rzymowski
LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI: TRON ATLANTYDY. Reżyseria: Ethan Spaulding. Scenariusz: Heather Corson. Muzyka: Frederik Wiedmann. Głosów użyczyli: Matt Lanter, Jerry O’Connell, Rosario Dawson. USA 2015. Dystrybutor: Galapagos.
75 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
komiks
Nowoczesne Weird Tales
Ostatni komiks w życiu
W metawszechświecie „Black Science” to nie magia jest czarna, a nauka wykręcająca rzeczywistość.
„Sill Valt” to pożegnanie serii „Rycerze Łaski” i jednego z jej współtwórców – rysownika Phillippe Delaby.
Grant McKay to uzdolniony fizyk i wynalazca, lider Anarchistycznej Ligii Badaczy, który dzięki skonstruowanej przez siebie Latarni przebił barierę rzeczywistości. Jednak w trakcie testów coś idzie nie tak. Uszkodzone urządzenie rzuca nim i jego zespołem alternautów w przypadkowe miejsca równoległych światów, z których każdy jest dziwniejszy i bardziej niebezpieczny od poprzedniego. Zdesperowany naukowiec musi odnaleźć sposób na powrót do domu oraz zapewnić bezpieczeństwo nie tylko towarzyszom ale i własnym dzieciom. Rick Remender znany jest z tego, że lubi igrać z konwencjami, a najlepiej czuje się w przemodelowywaniu pulpowego science fiction, co udowodnił chociażby w serii „Fear Agent” i kontrowersyjnym „Franken-Castle”. Nie inaczej jest z „Black Science”, w którym czuć ducha klasycznej fantastyki spod znaku magazynu „Weird Tales”, przekonwertowanego jedynie na nowoczesną modłę. Autor, bawiąc się regułami gatunku, serwuje nieszablonową opowieść, wywraca oczekiwania czytelnika na drugą stronę, a w kreacji światów daje się ponieść nieokiełznanej wyobraźni. W pełnym nieoczekiwanych zwrotów i akcji pędzącej na złamanie karku scenariuszu odbijają się echa twórczości H.P. Lovecrafta, H.G. Wellsa czy Henry’ego Kuttnera, a wszystko to podlane nietypową mieszanką niepokoju, dramatu i czarnego humoru. Natomiast dzięki zaangażowaniu włoskiego artysty Matteo Scalery obce światy ożywają i fascynują bogactwem zróżnicowanej (choć praktycznie zawsze humanoidalnej) fauny, flory, architektury i technicznych zdobyczy. „Black Science” ciekawie koresponduje z wydaną w zeszłym roku „Sagą” Vaughana. Rozpoczyna się mocnym, wciągającym bez reszty otwarciem, dalej oczarowuje niesamowitymi pomysłami, a potem napięcie już tylko rośnie. Remender także w pewnym sensie opowiada o rodzinie, co prawda rozbitej, dysfunkcyjnej i również targanej przeciwnościami losu, ale gotowej na wszystko. I podobnie jak w „Sadze”, również tutaj ścieżka fabularna może podążyć w dowolną stronę, a jedyne, czego można się spodziewać, to niespodziewane. Jeśli zaś kogoś nie kręcą takie klimaty, warto sięgnąć po tę serię chociażby wyłącznie ze względu na grafiki Scalery i przecudną kolorystykę Deana White’a.
Saga poprzedzająca „Skargę Utraconych Ziem” opowiadającą losy Sioban dobiega końca. Intryga podana jest w realiach wyspiarskiej krainy Eruin Dulei, mocno wzorowanej na wczesnochrześcijańskiej Irlandii, gdzie ścierają się właśnie racje nowego, jedynego Boga i czarownic (Morigan) żywiących się ludzką krwią i cierpieniem. Świeżo upieczony Rycerz Łaski Seamus próbuje ochronić czarodziejkę Sanctus, a jego mentor Sill Valt ciągle poszukuje słabego punktu Gwinei Lorda – niezniszczalnego obrońcy wiedźm z piekła rodem. Informacje na temat niebezpiecznego przeciwnika może posiadać jego matka – Pani z Gronostajem. Nawykły do niebezpiecznych starć rycerz będzie musiał sprostać przeciwnikowi, który wygląda jak playmate roku z magazynu dla panów i ma czarny pas w zapasach łóżkowych. Będzie na co popatrzeć bo seria „Rycerze Łaski” od początku rysunkiem stała. Tym większą tragedią stała się wieść, że w trakcie prac nad komiksem odszedł Phillippe Delaby odpowiadający za grafikę m.in. dobrze przyjętej w Polsce „Mureny”. Rzecz dokończył uczeń i kolorysta serii Jérémy Petiqueux. Zrobił to tak dobrze, że moment wymuszonej śmiercią zmiany jest niewyczuwalny. Seria nie straciła atutu wizualnego, a co za tym idzie, uczeń sprostał ostatniemu wyzwaniu mentora. Te trochę patetyczne zwroty nie biorą się znikąd. Dufaux mocno się sprężył by upchnąć zakończenie serii w czwartym tomie i zgrać wszystko z serią o Sioban. Stąd bardzo dużo (zwłaszcza w czwartym tomie) komentarzy od wszechwiedzącego narratora. Śmierć rysownika i – jak deklaruje scenarzysta – przyjaciela naznaczyła też w widoczny sposób zakończenie serii. Dwaj rycerze i dwaj rysownicy w relacji mentor i nauczyciel spróbują pokonać samą śmierć. W „Moriganach” Jean Defaux deklarował powstanie cyklu „Czarownice” opowiadającego o początkach wyspy Eruin Dulea. Rzecz pewnie się odwlecze z powodów opisanych powyżej. Trochę szkoda, bo równe, trzymające poziom czytadła są solą komiksowej ziemi obiecanej.
Paweł Deptuch
Waldemar Miaśkiewicz
black science #1: zasada nieskończonego spadania. Scenariusz: Rick Remender. Rysunki: Matteo Scalera. Taurus Media 2015. Cena 67,00 zł
Skarga Utraconych Ziem – Rycerze Łaski tom 4: „Sill Valt. Scenariusz: Jean Dufaux. Rysunki: Phillippe Delaby (plansze 1-32), Jérémy Petiqueux (plansze 33-54). Kolory: Jérémy Petiqueux. Tłumaczenie: Wojciech Birek. Egmont Polska 2014. Cena 29,90 zł
76 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
77 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Fot. Maciej Parowski
felieton: Orbitowanie po kinie
Piećdziesiąt pierwszych razów
Łukasz Orbitowski
Wydaje mi się, że coraz ciężej jest kręcić filmy o podróżach w czasie. Właściwie, to tak jest z każdym rodzajem filmów, a podróże w czasie niewiele mnie obchodzą. Nie chciałbym odwiedzić ani przeszłości, ani przyszłości; pragnę żyć tutaj, co i tak mi słabo wychodzi.
Kadr z filmu „Czas na miłość”
M
am za to poczucie wyczerpania konwencji. Komediowy aspekt podróży w czasie dopełnił się w trylogii z Michaelem J. Foxem, a jeśli gadamy na poważnie, to trudno przebić „12 Małp” Gilliama. Parę lat temu, małym objawieniem był „Looper”, który chyba nie doczekał się należnego mu uznania. Film nie wnosił nowych treści, lecz ładnie kompilował stare, zaś niektóre sceny rzeczywiście robiły wrażenie. Pamiętam, jak jednemu z bohaterów na raty znikało ciało. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. Zachowałem dobre wspomnienie i dałem sobie spokój z podróżami w czasie. A później zobaczyłem „Czas na miłość”. Uśmiechnąłem się. Wzruszyłem. Ucieszyłem. Aż boję się pisać o tym filmie, by go nie zniszczyć. Naturalną konwencją dla tematu jest fantastyka. W gruncie rzeczy, nie sposób pomyśleć o podróżach w czasie bez fantastyki. Podróże w czasie są niemożliwe – gdyby było inaczej, z pewnością zetknęlibyśmy się z wędrowcami z przyszłości. Niekiedy fantastyczność zostaje ubogacona przez komedię, antyutopię, bądź thriller, jak to zachodzi w trzech tytułach, które wymieniam wyżej. „Czas na miłość” kupiło mnie od razu zmianą konwencji. Jest bowiem komedią romantyczną. Rodzina Glessonów przechowuje bardzo szczególny sekret. Mężczyźni z tego rodu mogą podróżować w czasie pod pewnymi, bardzo sprytnie ułożonymi warunkami. Do podróży wystarczy ciemne miejsce. Najlepiej szafa al-
bo klozet. Nie można wyruszyć w przyszłość ani do dinozaurów. Każdy podróżuje tylko w obrębie własnego życia. To znaczy, gdybym wszedł do szafy, mógłbym ocknąć się na swojej maturze. Przeżyłbym jeszcze raz moment narodzin swojego syna i pierwszy pocałunek. Nie mógłbym jednak zabić Hitlera ani walczyć w wojnie trzydziestoletniej. Wówczas jeszcze mnie przecież nie było. Zresztą, nigdzie się nie wybieram, bo nie umiem podróżować w czasie. Umie to Tim, chłopak na progu dorosłości. Oraz jego zachwycający stary. W otwierającej film, cudownej rozmowie tatko (król epizodu Bill Nighy) wyjaśnia nie tylko mechanikę cofania się w przeszłość, ale i filozofię, która za tym stoi. Odpada na przykład słynny ruch z numerami na loterii. Technicznie nie ma przeszkód, by w ten sposób błyskawicznie stać się milionerem. Tylko po co? Ojciec przypomina, że nigdy nie widział szczęśliwego bogacza. Więc lepiej odpuścić. Co w zamian? Odpowiedź taty jest prosta i trafiona: idź i ciesz się życiem! Radość ma twarz Mary, uroczej i młodziutkiej. Jak szybko się okaże, wyjątkowe umiejętności Tima doskonale sprawdzają się podczas prób podrywu oraz pierwszej randki. Po prostu, obserwuje własne błędy, wskakuje do szafy i przeżywa randkę ponownie. Dla Mary to wciąż jest pierwsze spotkanie, dla niego pięćdziesiąte, więc doskonale wie, co powiedzieć. Z takimi umiejętnościami nawet ja poderwałbym Angelinę Jolie, lecz Tim naj-
Czas na miłość. Reż. Richard Curtis. Występują: Domnhall Gleeson, Rachel McAdams. Wielka Brytania 2013. IMDb Rating 7,8
78 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
wyraźniej ma lepsze serce niż niżej podpisany. Podróże w czasie przydają się by zaciągnąć dziewczynę do łóżka, lecz również i w łóżku. Tim jest prawiczkiem. Pierwszy raz niezbyt mu wychodzi. Za pięćdziesiątym aspiruje do mistrzostwa. Gdzie haczyk? Dla Mary to wciąż jest pierwszy raz. I jakoś toczy się ich życie, zwyczajnie niezwyczajne. Biorą ślub. Rodzą im się dzieci. Przechodzą kryzys. Tim unika kuszącego romansu (swoją drogą, czy jeśli przespałby się z inną dziewczyną, potem cofnął się i odmówił przyszłej kochance, to zdradziłby Mary czy też nie?) i starzeje się z wdziękiem. Wygląda na to, że umiejętność podróżowania w czasie, niby taka rewelacyjna, nie doprowadza do kompletnego przeobrażenia życia. Czyni je trochę lepszym. Otoczenie Tima to nie tylko Mary. Jest jeszcze wujcio-wariatuńcio, ubrany jak spod igły i przypominający nieco Mussoliniego po lobotomii. Siostra pod miną uroczej trzpiotki skrywa furę problemów emocjonalnych, wynikłych, a jakże, z toksycznego związku, w którym tkwi. Wszystkich przebija jednak tatuś, człowiek dobry i interesujący. Takie połączenie zdarza się bardzo rzadko, a jego relacja z synem stanowi istny festiwal wzruszeń, zdolny rozkruszyć najbardziej nawet bezlitosne serce. Ufają sobie. Są przyjaciółmi. Piekielnie się lubią i wspierają w trudnych chwilach. Wiem, że prawię teraz banały, że osuwam się w ckliwość. „Czas na miłość” robi z człowiekiem właśnie to. Przez cały film Tim usiłuje znaleźć sposób na optymalne wykorzystanie swoich umiejętności. Pod koniec, ojciec zdradza mu swój sekret, w tej strasznej, smutnej chwili gdy muszą się utracić. Otóż, każdy dzień należy przeżyć dwukrotnie. Pierwszy raz zwyczajnie, po łebkach. Przecież zawsze gdzieś się spieszymy, ludzie nas nudzą i męczymy się sami ze sobą. Powtórka winna dokonać się z najwyższą dokładnością. Tim powinien uważnie wysłuchać każdego napotkanego człowieka, dostrzec każdy detal za oknem i każdą chmurkę na niebie. Dopiero wówczas uda mu się żyć naprawdę. Każdy dzień przeżyty dwukrotnie. Straszne. I piękne.
„Ukojenie” Wydawnictwo Otwarte
„Misja 100” Wydawnictwo Bukowy Las
Kim był Drothe, zanim stał się Szarym Księciem? Odpowiedź, że Kamratem jest niewystarczająco precyzyjna.
Do jakiej prestiżowej nagrody Jeff VanderMeer był nominowany aż czternaście razy?
Kontynuacja „Honoru złodzieja”.
Trzeci tom trylogii „Southern Reach”. Przez trzydzieści lat uczestnicy kolejnych ekspedycji, którzy mieli zbadać Strefę X, zabijali się nawzajem, umierali lub popełniali samobójstwo. Tajemniczy obszar rozszerza się, stanowiąc zagrożenie dla świata zewnętrznego.
Jak nazywa stacja orbitalna, na której przebywają ocalali ludzie?
Nie wierz zmysłom. Strefa X zmienia każdego.
Trzysta lat po spustoszeniu Ziemi przez kataklizm, który uczynił ją niezdatną do życia, ludzie wciąż przebywają w oddalonej od macierzystej planety stacji kosmicznej. Ściśle egzekwowana kontrola narodzin pozwala im oszczędzać kurczące się zasoby, a dorośli skazani za przestępstwa zostają natychmiast straceni. W obawie, że kolonii pozostało niewiele czasu, Kanclerz decyduje o wysłaniu setki...
Wśród czytelników, którzy do końca marca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma trzy książki ufundowane przez Wydawnictwo Otwarte.
Wśród czytelników, którzy do końca marca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Bukowy Las.
Czy ostatnia wyprawa, która wyrusza, aby znaleźć zaginionego członka poprzedniej ekspedycji, odkryje w końcu, co tak naprawdę dzieje się w Strefie X? A może rozwiązanie zagadki kryje się w dzienniku Latarnika?
„Przysięga stal” Wydawnictwo Literackie
Minęły trzy miesiące, od kiedy Drothe spalił dużą część stolicy imperium Ildrekki i nieoczekiwanie dla samego siebie stał się jednym z najsłynniejszych, rządzących miastem Kamratów. Jako nowy Szary Książę ma nie tylko przyjaciół, ale też niestety coraz większą grupę wrogów. Jak mówią, krew Księcia jest tak samo czerwona jak krew zwykłego złodzieja. Gdy zostaje zamordowany inny Szary Książę i wszystkie znaki wskazują, że to właśnie Drothe trzymał nóż, nasz bohater wie, że za chwilę jego krew może spłynąć ulicami Ildrekki. Dotychczasowi sojusznicy odwracają się do niego plecami, a po mieście krąży coraz więcej mrocznych plotek. Wtedy pojawia się dziwny mężczyzna, który twierdzi, że rozwiąże wszystkie jego kłopoty… w zamian oczekuje tylko małej przysługi. Wśród czytelników, którzy do końca marca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma dwie książki ufundowane przez Wydawnictwo Literackie.
RozwiĄzania konkursów z numeru 1/2015 „NF” „Moherfucker. Hell-P” Wydawnictwo PIASKUN
Cykl „Długa Ziemia” Wydawnictwo PRÓSZYŃSKI MEDIA
Debiut powieściowy Eugeniusza Dębskiego to „Podwójna śmierć”.
Warzywem, które jest niezbędne do podróży pomiędzy światami Długiej Ziemi jest oczywiście ziemniak.
Paweł Smulczyk – Łódź Nina Jarosz – Radom Krzysztof Kiszakiewicz – Tarnów
Małgorzata Wiśniewska – Gdynia Jan Wesoły – Cieszyn
Damian Prencel – Ruda Śląska Gabriela Piasecka – Olsztyn
Anna Supernak – Zabrze
79 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
ROCZNA
PRENUMERATA tylko
Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” W prenumeracie dostajesz:
• 3 numery za darmo • wszystkie numery prosto do domu, wcześniej niż w kiosku!
masz pytania?
84
zł
• wejdź na: www.fantastyka.pl/prenumerata • zadzwoń: 22 278 17 27 • napisz: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa lub
[email protected] Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006 py tan ia dot ycz ące pre n u m e r at y: • •
•
telefonicznie: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 listownie pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa lub na adres e-mailowy:
[email protected]
Z as ad y pren um er at y:
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
• •
prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
Śledź aktualne promocje prenumeraty na naszej stronie
WWW.FANTASTYKA.PL/prenumerata P O Z N A J FA N TA S T Y K Ę Z N A J L E P S Z E J S T R O N Y
Adr es redakc ji: ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
e- mail:
[email protected]
www.fantastyk a.pl
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
Stali współpracownicy:
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik, Joanna
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Paszylk, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2014 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
Krystyna de Binzer, Wojciech Chmielarz, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska, Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts, Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński.
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
https://www.youtube.com/watch?v=dQw4w9WgXcQ
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8145500086272d48bb68e4d10233ae57