SMOKI I FANFIKI – wywiad z Naomi Novik
12 (399) 2015
MIESIĘCZNIK MIŁOŚNIKÓW FANTASTYKI
CENA 9 ZŁ 99 GR (w tym 8% VAT)
JUŻ W SPRZEDAŻY!
Gwiezdne wojny
MOC jest z nami!
BLACKOUT – elektryczna
– elektryczna apokalipsa
KAŃTOCHK.J. PARKER Michałowska Podlewski Starobiniec Landis ISSN 0867–132X
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
INDEKS 358398
WWW.FANTASTYKA.PL
Michałowska Podlewski Starobiniec Landis
PRÓSZYŃSKI
M E D I A
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
fot. J. Lubas
12/2015
MOC JEST Z NAMI! 06 08
00 04 Dawno, dawno temu, w odległej Ameryce miały premierę „Gwiezdne wojny”. Ich bezprecedensowy sukces skierował hollywoodzką machinę na nowe tory i otworzył drogę dla nowej fali fantastycznego kina.
Trzy lata temu Disney nabył Lucasfilm. Trzy lata spędzone w oczekiwaniu na „Epizod VII”, ale również na przyglądaniu się jak Myszka Miki systematycznie zmienia „Gwiezdne wojny” według nowego biznesplanu.
00 11
14
Czym właściwie jest blackout? To słowo oznacza rozległą awarię zasilania. Przyczyny tejże mogą być różne, począwszy od ludzkiej ingerencji, skończywszy na wszelkiego rodzaju kataklizmach.
Parę miesięcy temu dostałam e-mail: Czytałem twoje fanfiki. Czy napisałaś kiedyś coś własnego? Jestem agentem literackim i chciałbym cię reprezentować. Musiałam mu wyjaśnić, że już wydaję książki.
PUBLICYSTYKA ZAPOWIEDZI ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz 4 PRZEBUDZENIE SPACE OPERY Andrzej Kaczmarczyk 8 NIECH MYSZ BĘDZIE Z WAMI Andrzej Kaczmarczyk 11 BLACKOUT – ELEKTRYCZNA APOKALIPSA Marta Sobiecka 14 SMOKI I FANFIKI Wywiad z Naomi Novik 63 SZTAFETA (3) Maciej Parowski 72 RZECZY WAŻNE I RZECZY WAŻNIEJSZE Rafał Kosik 74 PIERSI I MARTY McFLY Robert Ziębiński 76 SPIS TREŚCI ROCZNIKA 2015 Polub 78 STAY HEAVY! Łukasz Orbitowski Nową Fanta stykę PROZA POLSKA n 17 ROK Z EVĄ Iwona Michałowska Faceb a ooku! 20 ZGODNIE Z PLANEM Adam Podlewski 22 ANATOMIA CUDU Anna Kańtoch 2
3
PROZA ZAGRANICZNA 39 47 51
SPOTKAŁEM CZŁOWIEKA, KTÓREGO NIE BYŁO K.J. Parker GRANICA Anna Starobiniec HOTEL NA ANTARKTYDZIE Geoffrey A. Landis
KSIĄŻKI
Jerzy Rzymowski
w następnym numerze : Brandon Sanderson Nienawidzę smoków Jacek Dukaj Pierwocina
RECENZJE 65
Jako pierwszy obejrzałem „Powrót Jedi”. Miałem wtedy jakieś 8-9 lat, z filmu rozumiałem tym mniej, że był (o czym wówczas nie wiedziałem) ostatnią częścią trylogii, ale nie przeszkodziło mi to zachwycić się nim na tyle, że przy najbliższej okazji wybraliśmy się na niego z Mamą drugi raz. I trzeci… Dopiero jakiś czas później obejrzałem „Imperium kontratakuje” – fabuła nie sklejała mi się z poprzednim filmem, bo nie kojarzyłem, że oglądam je w odwrotnej kolejności, a nie było jeszcze Internetu, w którym można sobie wszystko sprawdzić. „Nową nadzieję” zobaczyłem jako ostatnią, gdy któraś telewizja wyświetliła film na Wielkanoc. Dopiero w 1997 roku, gdy na ekrany kin trafiła Edycja Specjalna trylogii, było mi dane obejrzeć całość jak należy. Ale „jak należy” to coś więcej niż tylko właściwa kolejność. W tamtym czasie wsiąkłem już w środowisko fantastyczne, a jeden z naszych kolegów, o dźwięcznej ksywie Lobo, rezerwował nam bilety i organizował zbiorowe – czy wręcz masowe – wyjścia do kina. Gdy większość sali zajmowali fantaści, miłośnicy „Gwiezdnych wojen” znający sagę na wylot, to było zupełnie inne doświadczenie, niż przypadkowy seans. Przy „Mrocznym widmie” i kolejnych dwóch epizodach też było nas sporo, ale brakowało już podobnych emocji. Moc przenika wszystko, co żyje, a cyfrowym efektom najwyraźniej tego życia – i Mocy – brakowało. Tęskniliśmy do odległej galaktyki wolnej od midichlorianów i wyłupiastookiego Jar Jara. Jak widać, nie tylko my, gdyż siódmy epizod „Gwiezdnych wojen” ma być powrotem do tradycji. Na reżyserze, J.J. Abramsie, spoczywa wielka odpowiedzialność – jak głosi Internet, jeśli spieprzy „Gwiezdne wojny”, będzie po wsze czasy znany jako Jar Jar Abrams. A ja tak sobie myślę, że tytuły epizodów rozpoczynających poszczególne trylogie dobrze ilustrują losy kosmicznej sagi, nawet jeśli w odwróconej kolejności: „Przebudzenie Mocy”, „Mroczne widmo” i wreszcie „Nowa nadzieja”. Wesołych Świąt!
74
FILM 75 KOMIKS
FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 1/2016 OD 21 STYCZNIA
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Fot. A. Kaczorek
„GWIEZDNE WOJNY” I CAŁA RESZTA
R
zeczą oczywistą jest fakt, że w grudniu tak naprawdę liczy się tylko jedna premiera. Jest nią „Przebudzenie Mocy”, czyli nowa odsłona sagi „Gwiezdne wojny”, tym razem z J.J. Abramsem w roli głównej. Jak będzie? Nie wiemy, choć mamy spore nadzieje (i oczekiwania). Ja wierzę w J.J.’a. Na tym świat się jednak nie kończy. W kinach poza tym „Krampus. Duch Świąt”, czyli zapowiadający się raczej głupio (i przez to możliwe, że śmiesznie) horror o „cieniu Świętego Mikołaja”, oraz „X-Mas”, a więc kolejny kumpelski film z Sethem Rogenem, tym razem wspomaganym przez Josepha Gordona-Levitta i Anthony’ego Mackiego. Cóż, „To już koniec” było naprawdę śmieszne. Tradycyjnie mało dzieje się na rynku książki, gdzie większość wydawców zapada w grudniowy sen zimowy. Rebis da nam album „Siudmak”, gdzie znaleźć mamy najlepsze prace wybitnego malarza, znanego między innymi z łam „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki”. Poza tym Rick Riordan przybliży nam greckie mity w książce „Greccy herosi według Percy’ego Jacksona”, nie obejdzie się również bez przeniknięcia
„Gwiezdnych wojen” do tej gałęzi kultury. Raz, że dostaniemy powieść „Battlefront: Kompania zmierzch” Alexa Freeda, a dwa opracowanie „Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?” Chrisa Taylora. Tę drugą pozycję właśnie czytam i mogę zaświadczyć, że widać, iż autor wie, o czym pisze. Fascynująca lektura. Najwięcej dziać się będzie na polu komiksu, gdzie dostaniemy czwarty tom serii „Locke & Key” według scenariusza Joe’a Hilla, oraz trzecią odsłonę serii „Valerian” Pierre’a Christina i JeanClaude’a Mezieres. Ciekawa może być również praca „Narracja w powieści graficznej” Kamili Tuszyńskiej, którą zapowiedziało PWN. Najmocniej uderzy jednak Egmont. Z jednej strony nowy amerykański „Wiedźmin”, „Dzieci lisicy”, który – sądząc z opisów – bardzo silnie czerpie z jednego z rozdziałów „Sezonu burz” Andrzeja Sapkowskiego. Poza tym kontynuowana, co trzeba chwalić, jest seria „Baśnie”, z piętnastym już tomem, „Różą czerwoną”, doczekamy się też piątego tomu komiksu „Star Wars Legendy”, zatytułowanego „Mroczne Imperium”. Niezwykle interesującym pomysłem jest też druk „MAD kręci sci-fi”, czyli kultowego magazynu satyrycznego – to dopiero eksperyment! Poza tym, superbohaterowie, dużo ich: „Batman. Rok pierwszy”, „Nowa granica”, „Superman. Wyzwolony”, „Wonder Woman #4: Wojna” i „Superior Spider-Man #02: Mój własny najgorszy wróg”. Choć mnie bardziej cieszy „Nemo. Rzeka duchów” Allana Moore’a i Kevina O’Neilla. Marcin Zwierzchowski
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
na grudzień polecamy :
książki
Chris Taylor, „Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?” – wszystko, co chcecie wiedzieć o Star Wars.
film
„Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” – początek nowej przygody w popularnym uniwersum.
album „Siudmak” – zbiór prac Wojciecha Siudmaka.
komiks
„Wiedźmin. Dzieci lisicy” – Amerykanie o Geralcie, ale na podstawie historii z „Sezonu burz”.
ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI
KROWI PROBLEM
MATEUSZ WIELGOSZ WWW.WEGLOWY.BLOGSPOT.COM
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
rastania rogów. Stworzył wtedy startup „Recombinetics” – firmę której ostatecznym celem jest zmniejszenie cierpienia zwierząt oraz jednoczesna hodowla osobników o właściwym zestawie cech. Krowy to tylko pierwszy krok. Pracują też nad świniami odpornymi na powszechne choroby, planują też kozy dające więcej mięsa. Na ten moment federalne instytucje w USA nie zatwierdziły jeszcze przemysłowej hodowli genetycznie modyfikowanych zwierząt, jedynie uprawy roślin GMO. Nie ma jednak wątpliwości, że to nie eksperci i ciała regulacyjne będą głównym problemem dla Fahrenkruga i jego firmy. Symbol zła, bezdusznych korporacji i przerażającej abominacji, jakim uczyniono GMO, będzie oddziaływał tym silniej w przypadku zwierząt. Skoro kukurydza odporna na niektóre szkodniki nazywana jest frankenfood, skoro eko-terroryści spalili uprawy złotego ryżu, który zawierał beta-karoten mogący uratować miliony dzieci z niedoborem witaminy A przed ślepotą zmierzchową, to jakie będą reakcje na krowy, którym zmieniono jeden odcinek DNA, by nie rosły im rogi? Czy zmniejszenie cierpień krów wystarczy, by zyskać przychylność wrogów GMO? Skoro perspektywa ratowania milionów ludzkich dzieci nie wystarczyła, to kto przejmie się krowami? Kanadyjczycy podjęli próbę stworzenia enviropigs – świnek, które dzięki dodatkowemu enzymowi w ślinie lepiej trawiłyby fosfor i robiły bardziej przyjazne środowisku kupki. A to dzięki przeniesieniu jednego genu od myszy. Ostatnia eko-świnka została ubita w 2012 – negatywna presja społeczna zablokowała finansowanie. Od dwóch dekad blokowane są plany hodowli transgenicznych łososi, z genami ryby z rodziny węgorzycowatych, które rosłyby szybciej od zwykłej odmiany. Fahrenkrug twierdzi, że jego projekt ma większe szanse na sukces, bo nie korzysta on z genów innych zwierząt, tylko z tych, które już istnieją w genomie. Jakoś wątpię, by ktokolwiek chciał go wysłuchać. Pamiętajmy, że w niedawnym teście fundacji BBVA niemal połowa Polaków stwierdziła, że wszystkie mikroorganizmy są szkodliwe dla ludzi, że pierwsi ludzie żyli wraz z dinozaurami oraz, że rośliny nie mają DNA. Strachu przed nieznanym i niezrozumiałym nie załatwi żadna armia PR-owców. Tylko długoletnia, rzetelna, cierpliwa edukacja i informowanie opinii publicznej.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
›››
Zabieg dekornizacji jest konieczny, a przynajmniej bardzo zalecany. Jest praktyką zapewniającą bezpieczeństwo zwierzętom i ludziom. Rogi zwiększają ryzyko zranienia innych krów, hodowców, psów. Krowa z rogami może skrzywdzić inną krowę lub postronną osobę bez atakowania czy reakcji obronnej. Zwierzęta te wykonują gwałtowne ruchy głową, gdy oganiają się od much czy drapią. Mimo ogólnych korzyści, zabieg nie jest niczym przyjemnym. Zamiast wypalania można stosować metodę chirurgiczną, która jest szybka i mniej bolesna, ale bardzo krwawa. Kolejną alternatywą jest również bolesny zabieg chemicznego „wyżerania” zawiązków odpowiednimi substancjami, który trzeba powtarzać wielokrotnie. Zastosowanie znieczulenia częściowo rozwiązuje sprawę. Hodowcy, którzy mają porównanie, twierdzą, że cielaki przechodzące dekornizację ze znieczuleniem nie tracą dożywotnio zaufania do właściciela. Warto wspomnieć też, że zabieg powinien mieć miejsce przed 8. tygodniem życia zwierzęcia, póki rogi nie są wrośnięte w czaszkę. Wraz z wiekiem rogi uzyskują ukrwienie i łączą się z zatokami, więc ich usunięcie jest bardziej krwawe i może prowadzić do zapalenia zatok. Czy są inne rozwiązania? Tak. Na drodze „klasycznego GMO”, czyli sztucznej selekcji, udało się uzyskać gatunki pozbawione rogów. Tyczy się to jednakże tylko bydła przeznaczonego na ubój. W przypadku krów mlecznych pozbawienie rogów negatywnie wpływało na produkcję mleka. Mamy jednak XXI wiek i lepsze narzędzia niż rozmnażanie selektywne. Scott Fahrenkrug, profesor genetyki z Uniwersytetu Minnesota (to również alma mater Normana Borlauga – człowieka, który uratował miliard ludzi), namierzył fragment DNA krów odpowiadający za powstrzymywanie wy-
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
W życiu większości krów mlecznych przychodzi taki dzień, który zapamiętają na zawsze. Jeśli mają szczęście, są wtedy odpowiednio młode. Jeśli mają więcej szczęścia otrzymują też wpierw znieczulenie, to jednak oczywiście kosztuje. Zwierzę zostaje solidnie unieruchomione, a następnie za pomocą rozżarzonego żelaza wypala się zawiązki rogów na głowie. Może to trwać nawet kilkanaście długich sekund w obłoku dymu, w smrodzie palonego ciała i sierści.
3 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
temat numeru
Andrzej Kaczmarczyk
PRZEBUDZENIE SPACE OPERY Dawno, dawno temu, w odległej Ameryce miały premierę „Gwiezdne wojny”. Ich bezprecedensowy sukces skierował hollywoodzką machinę na nowe tory i otworzył drogę dla nowej fali fantastycznego kina.
G
eorge Lucas nie wynalazł kosmicznej sagi o złych imperatorach, pięknych księżniczkach i bitwach pośród gwiazd. Już w latach 30. Flash Gordon i Buck Rogers przeżywali podobne przygody w popularnych serialach, jednak upływ czasu rozprawił się z wczesnymi superprodukcjami, a kino fantastyczne na przełomie lat 60. i 70. należało do poważniejszych filmów takich jak „2001: Odyseja Kosmiczna” czy „Niemy wyścig”. Dopiero „Gwiezdne wojny” na nowo ożywiły space operę.
Z GWIEZDNEJ PRZECENY Już w 1978, rok po premierze „Nowej nadziei”, na ekrany trafił niskobudżetowy włoski film „Starcrash”, bezwstydnie kopiujący hit Lucasa. Główni bohaterowie to przemytniczka o wdzięcznym imieniu Stella Star (żeńska wersja Hana Solo) oraz Akton, który włada mieczem świetlnym i dysponuje tajemniczymi mocami. Podobieństwa na tym się nie kończą – wystarczy spojrzeć na bitwę myśliwców nad kosmiczną bazą przywódcy Ligi Mrocznych Światów. O ile zarys fabuły i liczne szczegóły twórcy „Starcrash” pożyczyli z „Gwiezdnych wojen”, o tyle nie zrozumieli, co zdecydowało o sukcesie filmu Lucasa. Gdy on wspaniale odświeżył formułę przygodowych produkcji z lat 30., w „Starcrash” dialogi i aktorstwo wydają się żywcem przeniesione z tamtej epoki, a nawet stanowią krok wstecz. Są również zalety – muzykę napisał John Barry, późniejszy laureat Oscara za „Tańczącego z Wilkami”, a Imperatora Wszechświata zagrał Christopher Plummer. Jak można zagrać Imperatora Wszechświata? To cudowna rola – mówił później – Stawia Boga w niewygodnej sytuacji, prawda? Musi czuć się bardzo niepewnie, gdy Imperator jest w pobliżu. Dwa lata później New World Pictures, amerykański dystrybutor „Starcrash”, podjęło własną próbę naśladowania „Gwiezdnych
wojen”, tworząc „Bitwę wśród gwiazd”. Tym razem wyciągnięto wnioski z nowego tonu nadanego space operze. Nowy film był znacznie poważniejszy, a za drugi wzór, obok filmu Lucasa, przyjęto „Siedmiu wspaniałych”. Głównym bohaterem jest młody farmer Shad, który musi ocalić swój świat przed podbiciem lub zniszczeniem przez Sadora, złoczyńcę podbijającego galaktykę przy użyciu potężnego (i mocno przypominającego Gwiezdne Niszczyciele) okrętu oraz super-broni jednym strzałem niszczącej całe światy. Shad wyrusza w poszukiwaniu najemników, którzy zgodziliby się stanąć w obronie jego domu. „Bitwa…” to udany film i to nie tylko w porównaniu z poprzednikiem. Udało się tu stworzyć całą galerię barwnych postaci, jak Nestor, jedna świadomość dzielona przez pięciu kosmitów, czy Gelt, najemnik który w długiej karierze zdobył ogromny majątek, ale również tylu wrogów, że teraz musi się ukrywać, otoczony bezużytecznym bogactwem. Dodajmy do tego muzykę Jamesa Hornera i mamy praktycznie idealny kosmiczny western.
DARTH SPOCK Nie sposób opisać tu wszystkiego, co przyniosło na przełomie lat 70. i 80. nowo ożywione zainteresowanie space operą. Powyższe dwa filmy wyróżniają się z tłumu jako dzieła studia kultowego twórcy, Rogera Cormana. Ale po drodze mieliśmy też przeznaczony dla młodszej widowni serial „Jazon z gwiezdnego patrolu”, japońskie „Message From Space” czy Disnejowską produkcję „Czarna dziura”. Są również projekty, które – co może wydawać się dziwne – porzucono z powodu „Gwiezdnych wojen”. Trzęsienie ziemi, jakie wywołał sukces Luke’a Skywalkera i spółki, było powodem licznych zawirowań dla Gene’a Roddenberry’ego, który w drugiej połowie lat 70. usilnie pracował nad kontynuacją „Star Treka”. Wielka popular-
4 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
ność, którą zdobył oryginalny serial dzięki powtórkom, sprawiła że studio Paramount postanowiło nakręcić ciąg dalszy w postaci pełnometrażowego filmu. Kierując się osobliwą logiką, szefowie studia doszli jednak do wniosku, że tak szybko po premierze „Gwiezdnych wojen” nie ma sensu kręcić następnego filmu SF – nie ma mowy, żeby widzowie chcieli obejrzeć aż dwa! Zmieniono koncepcję i rozpoczęto prace nad nowym serialem, „Star Trek Phase II”. Do jego realizacji również nie doszło, gdyż na ekrany kin trafiły „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” i okazało się, że widzowie nadal chętnie sięgają do portfeli by oglądać fantastykę. Czym prędzej wykonano zwrot o 180 stopni i pilot „Phase II” przeobraził się w „Star Trek – The Motion Picture”, który miał premierę w grudniu 1979. Ku pewnemu rozczarowaniu studia film bardziej przypominał „Odyseję kosmiczną” niż „Gwiezdne wojny” i spotkał się z umiarkowanie entuzjastyczną opinią krytyków. Mimo wszystko, sprawił się wystarczająco dobrze, by stać się początkiem całej serii kinowych „Treków”. Po latach reżyser Robert Wise oddał w ręce widzów wersję reżyserską, która została oceniona o wiele lepiej i rzeczywiście zmienia ten rozciągnięty do pełnego metrażu odcinek serialu w jeden z najlepszych filmów z serii.
DISCO WARS Natura nie znosi próżni. Skoro „Star Trek” w latach 70. nie wrócił na mały ekran, coś musiało go zastąpić. Rola kultowego serialu końca dekady przypadła stworzonej przez Glena A. Larsona „Battlestar Galactice”. Wprawdzie przetrwała na antenie tylko rok, ale zdobyła dużą popularność i chociaż pozostaje w cieniu „Star Treka” i „Gwiezdnych wojen”, to odcisnęła na science fiction wyraźne piętno. Serial rozpoczyna się pełnometrażowym filmem (wyświetlano go również w kinach), w którym Dwanaście Kolonii ludzkości zostaje zniszczonych przez podstępny atak
temat numeru
rasy robotów – Cylonów. Ocalał tylko jeden okręt wojenny, tytułowa Gwiazda Bojowa Galactica, oraz flota cywilnych statków z nielicznymi ocalałymi na pokładzie. Flota nie dysponuje środkami, by stawić Cylonom czoło w bezpośredniej walce – jej celem staje się ucieczka i odnalezienie legendarnej Trzynastej Kolonii – Ziemi. Jej poszukiwanie stanowi treść reszty serialu. Z opisu można by wnioskować, że Galactica jest dość oryginalną produkcją, oprócz przynależności do gatunku space opery nie mającą wiele wspólnego z „Gwiezdnymi wojnami”. W rzeczywistości nie sposób nie rozpoznać w kolonialnych myśliwcach rebelianckich X-Wingów, w Cylonach imperialnych szturmowców (w błyszczącej estetyce disco), a poszczególne sceny, jak choćby finałowa bitwa, wywołują silne dejà vu. Sam Isaac Asimov stwierdził, że to powtórka z „Gwiezdnych wojen” i nie mógłbym się przy niej dobrze bawić nie cierpiąc na amnezję. Prawnicy studia 20th Century Fox na amnezję z pewnością nie cierpieli i złożyli pozew przeciw Universal Studios, zarzucający skopiowanie aż 34 różnych pomysłów. Nie znaczy to, że „Galactica" nie ma nic do zaoferowania. Wręcz przeciwnie, była to jak na tamte czasy produkcja telewizyjna o wielkim rozmachu (pilot był wtedy najdroższym w historii), i niepozbawiona ambicji i dobrego aktorstwa. Niestety, cień rzucała na to konieczność balansowania między ponurą historią o zniszczeniu ludzkiej cywilizacji a oczekiwanym familijnym serialem. Wysoki budżet bardziej zaszkodził niż pomógł „Galactice”, której popularność, choć spora, nie wystarczała by uzasadnić kontynuowanie drogiej produkcji. Serial zakończył się po jednym sezonie… na chwilę. Nagłe urwanie historii wywołało falę oburzenia widzów. Pod ich naciskiem zdecydowano się na stworzenie kontynuacji pod tytułem „Galactica 1980”. Niestety, była mocno rozczarowująca – o znacznie mniejszym budżecie i pozbawiona wielu aktorów z oryginalnej serii. Tym razem przygoda urwała się po zaledwie dziesięciu odcinkach i „Galactica” zbierała kurz aż do powstania remake’u w 2003 roku. Ale to już zupełnie inna historia.
GORDON ŻYJE?! W natłoku nowych filmów i seriali nie zabrakło również dawnych bohaterów, którzy byli inspiracją dla Lucasa. Flash Gordon i Buck Rogers, bohaterowie komiksów i seriali z lat 30., ożyli na wielkim i małym ekranie jeszcze zanim „Gwiezdne wojny” stały się trylogią. Szczegóły życia Bucka Rogersa ulegają ciągłym zmianom w różnych wersjach jego przygód, ale zarys historii pozostaje zawsze ten sam – wskutek dziwnego wypadku zostaje poddany czemuś na kształt hibernacji i budzi się w XXV wieku. Świat, który na nie-
go czeka, jest nieprzyjaznym, zdominowanym przez złoczyńców miejscem, a Buckowi przypada rola obrońcy uciśnionych. Gdy na ekrany kin weszły „Gwiezdne wojny”, ostatnią inkarnacją Rogersa był serial z początku lat 50. Aby jego powrót przykuł uwagę fanów hitu Lucasa, konieczne było unowocześnienie formuły. Za serial „Buck Rogers w XXV wieku” z 1979 roku odpowiedzialny był znany nam już pan Larson, stąd pewne podobieństwa między przygodami Rogersa a „Galacticą”. Wzorując się na niej, nowy serial także rozpoczął się kinowym filmem. Przedstawiał dość ponurą wizję przyszłości, w której na Ziemi pozostało tylko jedno wielkie miasto, ostatni bastion ludzkości, otoczone radioaktywnym pustkowiem i ruinami dawnej cywilizacji. Serial miał lżejszy i bardziej optymistyczny ton, a jeszcze większe zmiany zaszły wraz z drugim sezonem, w którym zamiast bronić Ziemi przed zagrożeniami z kosmosu, Buck na pokładzie statku Searcher wyruszył w poszukiwaniu zaginionych ludzkich „plemion”, które opuściły ojczystą planetę po wojnie atomowej pod koniec XX w. Tym samym serial stał się czymś w rodzaju krzyżówki motywów z „Battlestar Galactiki” oraz stylu „Star Treka”. Drastyczne zmiany i zapatrzenie na inne produkcje nie wyszły Buckowi na dobre, i drugi, niepełny sezon był ostatnim. O ile Bucka Rogersa trzeba było dostosować do ówczesnej telewizji, o tyle jego stary druh Flash Gordon był praktycznie od razu gotów do akcji, zupełnie jakby od jego ostatniej filmowej przygody nie minęło prawie czterdzieści lat. I nic dziwnego – „Gwiezdne wojny” nie istniałyby gdyby nie przygody Gordona, sportowca z Ziemi trafiającego na zbliżającą się do Ziemi planetę Mongo, której władca, Imperator Ming Bezlitosny zamierza zniewolić lub zgładzić ludzkość. Właściwie „Gwiezdne wojny” początkowo miały być przygodami Flasha Gordona. Dopiero gdy Lucasowi nie udało się zdobyć praw do bohatera, zdecydował się przekuć swoje dotychczasowe plany we własny fikcyjny wszechświat. Jeśli prawnicy doszukali się 34 przypadków plagiatu między „Galacticą” a „Gwiezdnymi wojnami”, to Lucas może mówić o wielkim szczęściu, że pod podobną lupą nie porównano jego opus magnum i komiksów z Flashem Gordonem oraz ich filmowych adaptacji. Nawet słynne napisy początkowe Lucas „pożyczył” z serialowego „Flasha”. Kiedy „Nowa nadzieja” okazała się gigantycznym sukcesem, wspomnienie o tym, jak odrzucił propozycję Lucasa, musiało prze-
5 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
temat numeru „Star Trek: The Motion Picture”
„Ostatni gwiezdny wojownik”
„Bitwa wśród gwiazd”
śladować producenta Dino De Laurentiisa. Nowy film z Flashem natychmiast stał się priorytetem, ale produkcja nie szła gładko. Przed rozpoczęciem zdjęć film kilkakrotnie zmienił reżyserów, a konflikt między Laurentiisem i odtwórcą głównej roli, Samem Jonesem doprowadził do tego, że gwiazda filmu nie wzięła udziału w postprodukcji i niemal połowę dialogów Flasha nagrał inny, nieznany aktor. Mimo tych trudności „Flash Gordon” okazał się zdumiewająco udaną produkcją. To trudny do jednoznacznego sklasyfikowania film. Jest umyślnie bardzo lekki, praktycznie komediowy, ale wszystko, co w nim komiczne, traktowane jest ze śmiertelną powagą. To jednocześnie wierna adaptacja i parodia. Estetyka jest tu kiczowata, ale jednocześnie film nadal potrafi imponować wizualnie. W dodatku muzykę skomponował zespół Queen, a w obsadzie znaleźli się Max Von Sydow jako Ming, Timothy Dalton jako książę Barin i niezastąpiony Brian Blessed jako władca ludzi-sokołów. Może najlepiej podsumował efekt końcowy scenarzysta Lorenzo Semple, mówiąc że Flash Gordon jest w sumie głupiutki, ale w natchniony sposób.
MOC JEST W TOBIE Kiedy w 1983 roku „Powrót Jedi” zamknął oryginalną trylogię, wraz z nią skończyła się pewna epoka kina fantastycznego. Reszta dekady miała należeć do innego typu filmów, takich jak „Terminator” czy „Obcy – decydujące starcie”. Cyberpunk, postapokalipsa, horror SF, które powoli dojrzewały w cieniu gwiezdnej sagi, teraz miały zastąpić na podium space operę. Jednak popularność „Gwiezdnych wojen” nie przygasła wraz z końcem trylogii i nie zniknęły całkiem inspirowane nimi tytuły. W 1984 roku premierę miał „Ostatni gwiezdny wojownik”, prawdopodobnie najlepszy z filmów wzorowanych na gwiezdnej trylogii. Głównym bohaterem jest nastoletni fan gier wideo, który jako mistrz gry
6 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
„Starcrash”
Starfighter zostaje wybrany przez Gwiezdną Ligę, by zostać pilotem kosmicznego myśliwca i pomóc w walce z Armadą Ko-Dan. To film idealny dla pokolenia, które dorastało w latach świetności space opery; adaptacja fantazji, która musiała choć raz przejść przez głowę każdemu, czyje dzieciństwo wypełniły „Gwiezdne wojny”. Wspaniale bawi się tym dziecinnym pomysłem, ale nigdy w cyniczny sposób; puszczając oko do widzów, ale nigdy ich nie wyśmiewając. Z marzenia o dołączeniu do Eskadry Łotrów wziął się w latach 90. sukces komputerowych gier-symulatorów, wśród których jedną z najsłynniejszych była seria „Wing Commander”. W tym czasie tryumfy święciły gry wykorzystujące FMV – Full Motion Video, czyli prawdziwe filmy zamiast komputerowych animacji. „Wing Commandera” uczyniono interaktywną space operą godną kina. W obsadzie znalazły się gwiazdy: Mark Hamill, John Rhys-Davis i Malcolm McDowell. Chociaż gry same w sobie były w zasadzie również filmami, doczekały się ekranizacji. W 1999 roku na ekrany kin trafił film, który, choć wyreżyserowany został przez twórcę gier Chrisa Robertsa, ogromnie rozczarował fanów i skończył jako jedna z największych katastrof kina SF. Nie rozpamiętywano jej jednak długo –zaledwie dwa miesiące później premierę miało „Mroczne widmo”. Reszta jest milczeniem.
7 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
temat numeru
Andrzej Kaczmarczyk
NIECH MY S Z BĘDZIE Z WAMI Minęły trzy lata, odkąd Disney nabył Lucasfilm. Trzy lata spędzone przez fanów przede wszystkim w oczekiwaniu na „Epizod VII”, ale również na przyglądaniu się jak Myszka Miki systematycznie zmienia „Gwiezdne wojny” według nowego biznesplanu.
P
rzez te trzy lata dostaliśmy nowy serial animowany, nowego wydawcę komiksów ze świata gwiezdnej sagi, patrzyliśmy jak projekty opatrzone logo „Star Wars” upadają i zostają zastąpione nowymi. Wiemy na pewno tylko dwie rzeczy: oryginalna trylogia była wspaniała, a o prequelach nie wypada wspominać w towarzystwie. Oprócz tego nie mamy innych punktów odniesienia. Odległa galaktyka, która rozciąga się przed nami, dopiero czeka, żeby odkryć ją na nowo. Zacznijmy jednak od podstawowego pytania: jak się tu znaleźliśmy?
ŚPIEWAĆ KAŻDY MOŻE W kupieniu przez Disneya Lucasfilmu nie było nic nagłego. Na dobrą sprawę było to zwieńczenie czegoś, co zaczęło się jeszcze 1979 roku, a mianowicie Disnejowskich prób stworzenia własnych odpowiedników „Gwiezdnych wojen”. Na przełomie lat 70. i 80. wszyscy próbowali wykroić dla siebie kawałek kosmicznego tortu upieczonego przez George’a Lucasa i Disney nie mógł być gorszy. Efektem pierwszego podejścia był film „Czarna dziura”, jednak produkcja Gary’ego Nelsona zdecydowanie nie była tym, czego widzowie spodziewali się po Disnejowskiej odpowiedzi na „Gwiezdne wojny”. Pomyślana jeszcze zanim film Lucasa wyznaczył nowy kierunek dla fantastycznych superprodukcji, „Czarna dziura” więcej ma wspólnego z „2001: Odyseją kosmiczną” i „Niemym wyścigiem” – powolniejszym i bardziej nastrojowym science fiction pierwszej połowy lat 70. Sukces „Gwiezdnych wojen”, który uczynił nowy film SF priorytetem Disneya, sprawił, że do scenariusza wprowadzono zmiany, głównie w postaci uroczych robotów mających zastąpić R2-D2 i C-3PO. Efektem jest obraz schizofreniczny – przez większość czasu mroczny i wizualnie imponujący, a momentami tandetny i wręcz infantylny. Mieszane recenzje i niesatysfakcjonujące wyniki finansowe nie pozostawiały złudzeń – może i dla zagorzałych fanów SF „Czarna dziura” szybko stała się dziełem kultowym, ale dla Disneya była raczej kosztowną pomyłką.
8 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Przez dekady Disney zmagał się z superprodukcjami SF, zawsze z podobnym skutkiem. „TRON”, „Lot Nawigatora”, „Planeta Skarbów”, „John Carter” – w najlepszym razie przynosiły skromny zysk i zdobywały uznanie w wąskim gronie fanów, w najgorszym –przynosiły straty i szybko odchodziły w zapomnienie. Najlepiej spisał się „TRON”, dość ambitny film o informatyku przeniesionym do wirtualnego świata wewnątrz komputera. Rewolucyjne jak na 1982 rok pomysły i efekty specjalne wyalienowały sporą część szerszej widowni, na którą liczyło studio, ale z czasem pozycja „TRON-a” tylko się umacniała, wraz z upowszechnieniem komputerów, gier wideo i cyfrowych efektów specjalnych. Na sequel trzeba było czekać niemal trzydzieści lat, a kiedy wreszcie nadszedł, okazał się najbardziej „gwiezdnowojenną” ze wszystkich produkcji Disneya. Świat wewnątrz komputera, do którego trafił tym razem syn bohatera pierwszego filmu, utracił wiele ze swojej informatycznej specyfiki – akcja równie dobrze mogłaby rozgrywać się w odległej galaktyce, a dotyczy ni mniej ni więcej, tylko złego, totalitarnego imperium, które na drodze przewrotu objęło władzę w cyberprzestrzeni i dokonało czystki, jakże podobnej do słynnego Rozkazu 66. Na czele imperium stoi ktoś dziwnie przypominający ojca młodego bohatera, on sam natomiast odkrywa swoje „moce użytkownika” z pomocą prawdziwego taty (brodaty i zakapturzony Jeff Bridges, próbujący wyglądać jakby wcale nie próbował wyglądać jak Obi-Wan Kenobi). Rozpaczliwy brak oryginalności „TRON: Dziedzictwo” nadrabiał rewelacyjną stroną wizualną i ścieżką dźwiękową zespołu Daft Punk. Mimo to reakcja na film była raczej letnia, a wynik finansowy dobry, ale nie tak dobry, jak miało nadzieję studio pokładające wielkie nadzieje w zbudowaniu wokół „TRON-a” potężnej franczyzy. Prace nad kolejnym filmem, który wydawał się z początku pewnikiem, nie mogły ruszyć z miejsca. Dwa lata później podobne nadzieje Disney wiązał z „Johnem Carterem” – ekranizacją powieści Edgara Rice’a Burroughsa. Kosztujący astronomiczne 260 milionów dolarów epicki film SF, pierwszy z planowanej serii, okazał się gigantyczną klapą, jedną z najkosztowniejszych w historii. Disney wreszcie poddał się
temat numeru mowany serial „Wojny Klonów”, nie pozwalając nawet na emisję ostatnich odcinków. Wycofano się również z ponownego wyświetlania w kinach dotychczasowych filmów w 3D – tylko „Mroczne widmo” zdążyło jeszcze wrócić na wielkie ekrany przed nastaniem ery Disneya, zapewne ku niezadowoleniu szefów studia przypominając światu o swoim istnieniu. Zdecydowano, że trzeba pozbyć się całego bagażu nagromadzonego przez serię na przestrzeni lat. Rozszerzone Uniwersum Gwiezdnych Wojen, które rozpoczęło się w 1978 roku książką „Spotkanie na Mimban” i rozrosło się tak, by poprzez niezliczone powieści, komiksy i gry opisać całe tysiąclecia historii odległej galaktyki, 25 kwietnia 2014 roku zostało ostatecznie uznane za niekanoniczne, niczym ewangelie wykreślone z Biblii jako apokryfy. Dla wielu fanów był to cios, ale nawet ci, którzy nie mogą odżałować „Trylogii Thrawna”, muszą ugiąć się przed nieubłaganą logiką tej decyzji. Nie dałoby się stworzyć nowych filmów, trzymając się ograniczeń narzuconych przez dziesiątki istniejących historii przedstawiających dalsze losy bohaterów oryginalnej trylogii.
NOWY, WSPANIAŁY WSZECHŚWIAT
i zrezygnował z prób stworzenia własnej fantastycznej sagi. Jeszcze w tym samym roku Lucasfilm przeszedł na własność koncernu.
WALT ODNOWICIEL Na swój sposób zabawne jest to, że nie tylko Disney bezskutecznie starał się powtórzyć sukces „Gwiezdnych wojen”. Tak samo było z George’em Lucasem. Kwestia rujnacji dziedzictwa Lucasa przez niego samego jest jednym z ulubionych tematów szeroko pojętego fandomu. Oczywiście niesławne prequele i nawet edycje specjalne pierwszej trylogii mają swoich obrońców, ale najdelikatniej rzecz ujmując, nie cieszą się taką samą renomą co oryginały, a w opinii wielu „Gwiezdne wojny” stały się po prostu żartem. Niezależnie od subiektywnej oceny, faktem pozostaje, że marka, którą Disney kupił, nie była już tą samą, którą przez lata starał się dogonić. Nie była to tylko kwestia utyskiwań kilku niezadowolonych fanów, ale rzeczywisty problem, który trzeba było uwzględnić we wszystkich biznesplanach. Przed „Mrocznym widmem” coś takiego, jak zły film ze słowami „Star Wars” w tytule, wydawało się niedorzecznością – nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że nowa część gwiezdnej sagi może być nieudana. „Mroczne widmo” rozwiało te złudzenia, a w efekcie „Atak klonów” zarobił o niemal trzysta milionów dolarów mniej niż pierwsza część nowej trylogii, która cieszyła się absolutnym zaufaniem. Żeby nowe filmy, których na dzień dobry zaplanowano aż sześć (a jeśli dobrze pójdzie na tym się zapewne nie skończy), odniosły oczekiwany sukces, trzeba przywrócić dawną wiarę w „Gwiezdne wojny” wśród szerokiej publiczności. Za jedyny sposób uznano powrót do korzeni serii; przypomnienie wszystkim o filmach i bohaterach, których pokochali. W pierwszej kolejności Disney zdystansował się od prequeli. Natychmiast zakończono ani-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Stare Rozszerzone Uniwersum było nie tylko nie do pogodzenia z nowymi filmami, ale w dodatku, rozwijając się przez taki długi czas we wszystkich możliwych mediach, stało się zbyt zawiłe, hermetyczne i odległe od „prawdziwych” „Gwiezdnych wojen” dla szerokiej publiczności, na której tak zależy Disneyowi. Zagorzałym fanom może się to wydać oburzające, ale przeciętny widz, nawet jeśli uwielbia oryginalną trylogię, nie ma pojęcia kim są Yuuzhan Vong, i wcale go to nie obchodzi. Rozpoczęto więc od zera budowę nowego Uniwersum, pozostawiając w kanonie jedynie sześć filmów i ostatnie serialowe „Wojny Klonów” (z nieznanych przyczyn za apokryficzne uznano oryginalne animowane „Wojny Klonów” Genndy’ego Tartakovsky’ego, mimo iż stanowiły fundament dla całej „Zemsty Sithów”). Powstał nowy serial „Star Wars: Rebelianci”, osadzony kilka lat przed wydarzeniami z „Epizodu IV”. Został tak pomyślany, by naśladować możliwie wiernie klimat oryginalnej trylogii, nie zabrakło też gościnnych występów znajomych postaci takich jak Lando Calrissian, Yoda, C-3PO czy sam Darth Vader, a wszystkim głosów użyczyli aktorzy z filmów. Co interesujące, wcześniej to miejsce w ramówce kanału Disney XD zajmował nieprzypadkowo podobny serial, „TRON: Rebelia”. Chyba nie ma już żadnych wątpliwości, że „TRON” pełnił zastępczo rolę „Gwiezdnych wojen” w biznesplanie Disneya. Komiksy, przez ponad dwadzieścia lat wydawane przez Dark Horse, trafiły do wydawnictwa Marvel, również niedawno nabytego przez Disneya,
temat numeru z logo „Star Wars” na dziesięć lat udostępnił niezbyt kochanemu przez graczy Electronic Arts. Jedyne nowe gry, z których fani „Gwiezdnych wojen” mogę się teraz cieszyć, to przeznaczone na urządzenia mobilne „Uprising”, oraz wieloosobowa strzelanka „Battlefront”. O projektach mogących dorównać słynnym tytułom takim jak „Knights of the Old Republic” czy „Jedi Knight” na razie nie słychać.
NOWA (BEZ)NADZIEJA Absolutnej, nieskalanej wiary w „Gwiezdne wojny” sprzed „Mrocznego widma” nie da się odzyskać. Teraz wiemy już, jak bardzo wszystko może pójść źle. Ale Disney, ku zaskoczeniu wielu, zrobił niemal wszystko, co się dało, by przekonać fanów, że wszystko może pójść dobrze. W „Przebudzeniu Mocy” powrócą bohaterowie oryginalnej trylogii; „Gwiezdne wojny: Rebelianci” reżyser J.J. Abrams obiecuje, że poczujemy klimat tamtej sagi. Wszyscy z dumą mówią o powroi z miejsca stały się jego flagowymi tytułami. Pierwszy nucie praktycznych efektów specjalnych, prawdziwych kostiumów mer nowej serii „Star Wars” ukazał się w styczniu 2015 roku. i scenografii zamiast wszechobecnych komputerów. Sprzedano 985 tysięcy egzemplarzy, co jest obecnie na ameOczywiście nadal powodem do zmartwienia pozostaje sam fakt rykańskim rynku komiksowym wynikiem praktycznie niespo„zawłaszczania” świata filmu i popkultury w ogóle przez Disneya. tykanym (dla porównania, drugie miejsce w tym samym mieMa już Muppety, ma wszystkich superbohaterów Marvela, a teraz siącu zajął „Batman” sprzedany w 110 tysiącach egzemplanie tylko „Gwiezdne wojny”, ale również Indianę Jonesa, a narzy, co normalnie stanowiłoby bardzo dobry rezultat). Żeby to wet kultową serię gier „Monkey Island” i inne tytuły LucasArts. osiągnąć, Marvel uciekł się do pewnej marketingowej sztuczki Wszyscy żartobliwie zastanawiają się co będzie następne, jednak – pierwszy numer „Star Wars” miał ponad sześćdziesiąt różsą to żarty podszyte obawą, że za chwilę naprawdę zobaczymy nych, alternatywnych okładek, co oczywiście podbiło wielonagłówki ogłaszające, że Disney kupił „Star Treka” albo Lego. krotnie sprzedaż wśród kolekcjonerów. A taki monopol nigdy nie jest dobry. Tak czy inaczej, nowe komiksy Marvela z odległej galaktyki Na razie jednak „Rebelianci” i komiksowe „Star Wars” dowiosprzedają się świetnie, choć nie na aż takim poziomie, nawet bez dły, że chociaż motywacją szefów Disneya są oczywiście zyski, takich sztuczek. Oprócz „Star Wars”, opisującego losy głównych to potrafią znaleźć właściwych ludzi, którzy „czują” „Gwiezdne bohaterów między „Epizodami IV” i „Epizodem V”, swoje własne wojny”. Wydaje się, że koncern zdołał przekonać do siebie więkserie dostali Darth Vader oraz księżniczka Leia, a niedawno również szość fanów, zarówno wśród najmłodszych, jak i tych, którzy byLando oraz Kanan, jeden z głównych bohaterów „Rebeliantów”. li na premierze pierwszego filmu. Nawet tych, którzy gotowi są Oprócz tego wydana zostanie cała seria powieści i komiksów zawsze i o każdej porze poświęcić kilka godzin, by wytłumaczyć (w sumie ma ich być co najmniej dwadzieścia) „Journey to Star każdemu dlaczego nienawidzą prequeli. Może najprościej wyWars: The Force Awakens”, opisująca wydarzenia między orygitłumaczę to na własnym przykładzie – pójdę na „Przebudzenie nalną trylogią a nowymi filmami Disneya. Mocy” w koszulce z „Mrocznego widma”, żeby ze zgryźliwą saNa razie jedynie gry komputerowe zdają się być traktowane tysfakcją przypominać wszystkim o tym, jak rozczarowano nas przez Disneya po macoszemu. Ku rozżaleniu fanów Disney zapoprzednio, i czego powinniśmy się spodziewać. mknął kultowe studio LucasArts, a licencję na produkcję gier Ale jednak pójdę.
N: „TRO
Dzie
dzict
wo”
10 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
varia
blackout – elektryczna apokalipsa
Marta Sobiecka
Czym właściwie jest blackout? To słowo oznacza rozległą awarię zasilania. Przyczyny tejże mogą być różne, począwszy od ludzkiej ingerencji, skończywszy na wszelkiego rodzaju kataklizmach.
T
ik tak. Tik tak, godziny siódmej znak, wstawania czas. Tak zaczyna się opowiadanie Raya Bradbury’ego „Nadejdą deszcze”, w którym pojawia się prototyp domów inteligentnych. Tekst pochodzi z początku lat 50., z kolei akcja dzieje się w 2026 roku – za dziesięć lat. Kto idzie, podać hasło? – a nie otrzymując odpowiedzi od samotnych lisów i miauczących kotów ukryty mechanizm zamykał okna, zatrzaskiwał okiennice z pedanterią starej panny opętanej instynktem samozachowawczym, który graniczył z mechaniczną paranoją. Jak łatwo zweryfikować, Bradbury nie był tak daleki od prawdy pisząc ponad sześćdziesiąt lat temu opowiadanie. Zintegrowane sieci elektroenergetyczne, które będą same zarządzać domem, funkcjonują obecnie. Przyjrzyjmy się inteligentnym systemom przeciwpożarowym, jakie oferują katalogi produktowe. Po wykryciu nadmiernej ilości dymu w jednym z pomieszczeń, „dom” zamyka okna (by nie wpuszczać tlenu), blokuje dopływ gazu i uruchamia system wentylacyjny, aby odessać tlen. Na koniec otwiera zamki w drzwiach, żeby ułatwić straży pożarnej wejście do środka. Wszystko dzieje się bez ingerencji ludzkiej. Opis ten niewiele różni się od domu u Bradbury’ego, w którym elektroniczne myszy biegają i wylewają wodę na rozprzestrzeniający się po pomieszczeniach ogień. Można wręcz zaryzykować i stwierdzić, na podstawie dynamiki, jaką charakteryzuje się postęp technologiczny, że rzeczywistość za dziesięć lat przebije śmiałe wizje autora.
SPRYTNE DOMY Oczywiście opisana wyżej elektronika z inteligencją ma niewiele wspólnego; adekwatniejsze
byłoby określenie „domy sprytne”. Cały system opiera się na kombinacji zero-jedynkowej, nie ma w tym ani grama sztucznej inteligencji. Sęk w tym, że kilkadziesiąt lat temu skomputeryzowany świat był fikcją, wymysłem pisarzy, a dziś świat bez sprzętów elektronicznych jest nie do wyobrażenia. Możesz bezstresowo przedłużyć sobie urlop, gdyż zdalnie nakarmisz swoje zwierzątka; będąc na zakupach sprawdzisz stan swojej lodówki, by wiedzieć, co kupić. Przy okazji kupisz też nowy filtr do pralki, bo właśnie dostałeś raport z diagnozy urządzeń i okazuje się, że są wadliwe (ewentualnie wyświetla się numer do mechanika). Ale, co najważniejsze, przygotujesz sobie SMS-em kąpiel, tak, by woda była gorąca, gdy tylko przekroczysz próg domu. Hedonizm pełną gębą – tylko czy to aby bezpieczne? Sceptycy biją na alarm: przecież do systemu mogą dobrać się hakerzy i sparaliżować dom! Temat „inteligentnych” rozwiązań wzbudza wiele emocji i kontrowersji. I to od dawien dawna – już w „Rakietowych szlakach”, antologii z 1958 roku, zastanawiano się, czy postęp technologiczny aby na pewno idzie w parze z rozwojem ludzkim. Temat ten z upływem czasu wcale nie stracił na aktualności. Dzisiejszy świat, zdominowany przez elektronikę i człowieka w nim osadzonego, uchwycił Marc Elsberg w thrillerze naukowym „Blackout”. Autor zademonstrował atak w cyberprzestrzeni i jego skutki na skalę globalną.
SPOKOJNIE, TO „TYLKO” AWARIA Czym właściwie jest blackout? Słowo to oznacza rozległą awarię zasilania. Przyczyny tejże mogą być różne, począwszy od ludzkiej ingerencji, skończywszy na wszelkiego rodzaju kataklizmach. Jako że człowiek współczesny
jest uzależniony od prądu, elektryczne sieci przesyłowe trzeba zabezpieczyć, by nie tak łatwo dały się rozłożyć na łopatki. Projektuje się je tak, aby były przygotowane na awarię lub wyłączenie jednego z elementów sieci – stacji transformatorowej, linii przesyłowej, elektrowni – nie powodując obciążenia innych wewnętrznych elementów systemu. Jednak ryzyko awarii rośnie, gdy problemy zaczynają się spiętrzać. Według scenariusza „Blackoutu” do awarii doszło wskutek cyberataku na domowe liczniki we Włoszech. Polecenie, wprowadzone poprzez domowe urządzenia, najpierw odłączyło gospodarstwa załamując sieci. Chwilę później liczniki włączono, a zbyt duża liczba odbiorców doprowadziła do wahań napięcia. Efekt kuli śnieżnej spowodował paraliż europejskiego systemu energetycznego w ciągu czterdziestu pięciu minut. Załóżmy, że tak jak w powieści, awaria dosięga Europę zimą. Przeanalizujmy paraliż łańcucha produkcyjnego i dostawczego na przykładzie… mleka. Wyobraźcie sobie fermę przemysłową z tysiącami krów. Hodowle takie opierają się na automatyce. Za pomocą energii elektrycznej zwierzęta są dojone, a wielkie hale ogrzewane. W niektórych maszynowy jest również system usuwania nieczystości. I nagle trach, wszystko siada. Nie funkcjonuje transport, który mógłby mleko przewieźć do zakładów przetwórczych. Tam z kolei nie działają maszyny, w tym również chłodnie. Transport
11 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
varia do sklepu również nie jest możliwy, tak jak dotarcie personelu do pracy, bo nie działa komunikacja miejska. Choć nie wiadomo, co by mieli robić w sklepach, gdyż nie działają kasy ani terminale płatnicze. Ale wróćmy do tysięcy krów zamkniętych w wymarzniętych, pozbawionych światła halach. Bez realnej możliwości wydojenia. Zagrożenie epidemiologiczne zaczyna być bardzo realne. Ale to za kulisami. O krowach i fermach nikt przecież nie myśli. Co w tym czasie dzieje się w domach? Świeczka, książka, lampka wina – z początku jest całkiem przyjemnie (przynajmniej niektórym); można odpocząć od „elektronicznego smogu”. Telefony komórkowe, laptopy, „gadające pudełka”, nic nie działa. Brak wszechobecnego jazgotu mediów odczuwają starsze pokolenia, gdyż nie mogą rozeznać się w sytuacji. Z kolei młodszym doskwiera awaria portali społecznościowych, gdzie mogliby wykrzyczeć swoje bolączki. Prawdopodobnie to największy odczuwalny dyskomfort w pierwszych godzinach/dniach. Za chwilę dojdą te realne, bo przecież pompy nie pompują wody, szczególnie na wyższe partie budynków wielomieszkaniowych. Nie działają kanalizacje, nie można się wykąpać, w mieszkaniach panuje chłód, bo przecież nie działa ogrzewanie. Ludzki organizm powoli wyziębia się. Skoki temperaturowe (jest zima) powodują zagrożenie infekcjami. A na służby ratownicze nie ma co liczyć, gdyż są przeciążone. Nagle przypomniała sobie czasy bez telefonów komórkowych, samochody, które nie były komputerami na kółkach i w których dawało się zastąpić wgnieciony zderzak częścią ze złomowiska, pisanie listów i kartek pocztowych zamiast e-maili, esemesów i wpisów na portalach społecznościowych (…) Organizacja współczesnego świata już od dawna opiera się na precyzyjnym zarządzaniu elektronicznym. A co z elektrowniami jądrowymi? Czy istnieje widmo zagrożenia katastrofą podobną do tej z Czarnobyla? Nie jest to takie jednoznaczne – w sytuacji braku prądu pręty sterujące, które pochłaniają neutrony i odbierają energię termiczną wyzwalaną nadal przez obecne w reaktorze pręty paliwowe, opadają samoczynnie pod wpływem grawitacji. Schłodzone pręty paliwowe usuwa się (po czasie) z wnętrza reaktora i umieszcza w basenie z wodą. To jednak marne pocieszenie w obliczu klęski głodowej.
WALKA O PRZETRWANIE Rozejrzyjcie się po swoim otoczeniu. Ile wokół was jest sprzętu elektronicznego? U mnie wygląda to tak: laptop, głośniki, telefon, ładowarka, kubek z herbatą… Stop! Co ma wspólnego z całą tą elektroniką herbata? Ano to, że jeśli odłączą mi prąd, ciepła herbata będzie w takim samym stopniu nieosiągalna, jak rozmowa przez telefon. Ci, co mają kuchenkę zasilaną gazem, niech nie uśmiechają się triumfalnie – gazu też nie będzie, gdyż sieć jest kontrolowana przez urządzenia elektroniczne. Jasne, wodę można zagotować nawet za pomocą świeczki, tylko że nie ma skąd wziąć wody – pompy również nie działają. Idźmy jednak dalej. Podczas pisania zabrakło mi w domu herbaty. Pora była dość późna, szansa na zakupy w najbliższej okolicy marna. Wierzcie mi, brak tak podstawowego składnika niezbędnego w codziennym rytuale potrafi zirytować. Pomnóżmy tę irytację przez kilka dni, dodajmy brak światła, dostępu do elektroniki, muzyki i tak dalej. Złość niebezpiecznie rośnie, prawda? Niespełna dwadzieścia cztery godziny po odcięciu Europy od prądu homo sapiens podnosi rękę. Tyle czasu, według autora powieści, potrzebuje człowiek odcięty od prądu, by ujawnić pierwotne instynkty. Przez pierwsze dni społeczeństwo trzyma w ryzach pieniądz. Dopóki funkcjonuje waluta i można cokolwiek kupić – porządek świata nie jest zakłócony. Jednak rezerwy bankowe kończą się proporcjonalnie do produktów na sklepowych półkach. A dopóki brak prądu, brak również dostaw. Mniej więcej w tym momencie hamulce zaczynają puszczać. Szóstego dnia w „Blackoucie” toczy się prawdziwa walka o przetrwanie. Sprawdza się darwinowska teoria, że przetrwają ci, którzy najszybciej dostosują się do nowych reguł. Rozpoczynają się napady na centralne magazyny sieci spożywczych, skradzione zasoby są sprzedawane po horrendalnych cenach, bądź znów wykradane i przejmowane.
12 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Za bochen chleba, dwie puszki groszku, kukurydzy, butelkę wody mineralnej, tubę skondensowanego mleka, torebkę mąki, pudełko makaronu trzeba zapłacić… sto euro.
REALNY BLACKOUT Blackout nie jest wyłącznie terminem literackim. Do rozległych awarii energii dochodzi na świecie regularnie, choć różne są ich przyczyny. Jedna z większych miała miejsce 14 sierpnia 2003 roku w Ohio. Intensywne zużycie energii doprowadziło do przeciążenia linii. Te z kolei osiągnęły tak wysoką temperaturę, że doszło do nadmiernego wydłużenia przewodów. Skutkiem był kontakt linii wysokiego napięcia z drzewami, co doprowadziło do zwarcia i automatycznego blackoutu. Awaria rozprzestrzeniała się tak szybko, że sprzęt monitorujący sieć energetyczną nie nadążał z rejestrowaniem, a to uniemożliwiło jakąkolwiek reakcję. W takiej sytuacji bowiem normalną procedurą jest alarm w stacji kontroli, dzięki czemu operator może zareagować. W efekcie, w ciągu ośmiu minut ponad pięćdziesiąt milionów ludzi w ośmiu amerykańskich stanach i dwóch kanadyjskich prowincjach zostało pozbawionych prądu. Awaria trwała prawie trzy dni i kosztowała Stany Zjednoczone 6,8 miliarda dolarów. Blackout o podłożu terrorystycznym miał miejsce pod koniec lat 50. w Europie. Do ataków na sieci energetyczne dochodziło regularnie w południowym Tyrolu. Sprawcami byli członkowie organizacji o nazwie Komisja Wyzwolenia Południowego Tyrolu (Befreiungsausschuß Südtirol), którzy w ten sposób walczyli o autonomię. Rekord padł w czerwcu 1961 roku, gdy podczas jednej no-
varia cy (tzw. noc pożarów) wysadzono w powietrze trzydzieści siedem masztów wysokiego napięcia. Innym zagrożeniem dla ziemskich sieci energetycznych jest Słońce, a konkretnie burze słoneczne, jakie regularnie mają miejsce na naszej gwieździe. Efektem takiej burzy jest koronalny wyrzut masy w przestrzeń kosmiczną. Co grozi Ziemi w przypadku, gdy ładunek „powędruje” w jej kierunku? Dojdzie do indukcji siły elektromotorycznej w przewodnikach, która spowoduje zniszczenie transformatorów wysokiego napięcia. Jeden z takich „ładunków” tzw. rozbłysk Carringtona, dotarł na Ziemię 2 września 1859 roku. Skutki słonecznego impulsu magnetycznego były największą odnotowaną dotąd awarią prądu na świecie. Świeży wówczas ludzki wynalazek – sieci telegraficzne, doszczętnie spłonął. Gdyby do podobnej burzy magnetycznej doszło dzisiaj, skutki byłyby o wiele bardziej dotkliwe, bo jesteśmy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej uzależnieni od energii. A nic nie stoi na przeszkodzie, by scenariusz się powtórzył.
ELEKTROWNIE PRZYSZŁOŚCI Jak uniknąć blackoutu? Teoretycznie, sposobem jest wytwarzanie energii przez większą ilość podmiotów i to mniejszych (np. przez gospodarstwa domowe), oraz sieci inteligentne, które miałyby kontrolować siebie same, co w założeniu zapobiegałoby rozprzestrzenianiu się ewentualnych awarii. W elektrowniach przyszłości nie ma miejsca na surowce takie jak ropa naftowa, węgiel czy energia atomowa. Z niejaką nadzieją spogląda się na odnawialne źródła energii (OZE) np. fotowoltanikę i systemy solarne. Są to jednak systemy uzależnione od warunków atmosferycznych, wydajne przede wszystkim latem. Trudno wyobrazić sobie, by miały być podstawowym źródłem energii, w praktyce mogą służyć jako wspomaganie. OZE to nie tylko energia słoneczna, ale również wiatrowa. Jednak farmy wiatrowe, mimo że wyglądają monumentalnie i bardzo futurystycznie (np. duńsko-niemiecko-arabski projekt London Array) nie są szczególnie wydajne. Ciekawą odnogą wytwarzania energii są farmy glonów (tzw. rośliny prądotwórcze). Na kartach literatury pomysł ten pojawił się np. w „Nakręcanej dziewczynie” Paolo Bacigalupiego. Z kolei autor „Blackoutu” wspomina o energy-harvesting – pozyskiwaniu energii w wyniku konwersji drgań. Mikroelektrownie miałyby być rozmieszczone pod podeszwami butów, a energia byłaby produkowana podczas chodzenia. Fantastyka lat 40. wyrażała naiwną wiarę we wszechmoc technologii. Patrząc na kierunek, w jakim uparcie podąża współczesna cywilizacja, można powiedzieć, że nic się w tej materii nie zmieniło. Jako społeczeństwo pogłębiamy uzależnienie od elektroniki, tylko powierzchownie zabezpieczając się na wypadek jej braku. Dokąd doprowadzi to współczesną cywilizację, w teorii można przeanalizować w literaturze. Wnioski płyną z tego różne – na przykład taki, że wcale nie będzie musiało dojść do III wojny światowej, by proroctwo Einsteina się sprawdziło.
13 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
wywiad
Wywiad z Naomi Novik
SMOKI I FANFIKI
Jerzy Rzymowski i Naomi Novik
Jerzy Rzymowski: W cyklu „Temeraire” wkładasz sporo pracy w ukazanie wpływu obecności smoków na społeczeństwo. Stworzyłaś szczegółowy obraz awiatorów – jak są postrzegani, czym się różnią od np. oficerów marynarki. Jakie są największe wyzwania związane z takim przekształcaniem naszego świata? Naomi Novik: Przyszło mi to naturalnie. Chciałam, żeby smoki były czymś normalnym dla czytelnika, żeby oswajał się z nimi po trochu. Dlatego, zwłaszcza w pierwszej powieści, również mój bohater, Laurence, oswajał się z nimi krok po kroku. Początkowo nie wiedział o smokach wiele, a to oznaczało, że nie mogły one być całkiem powszechne. Zadałam sobie pytanie, czemu mogłoby tak być i z tego wyniknęło zepchnięcie awiatorów na bok. Chciałam również zachować historię niezmienioną aż do czasów moich powieści, aby zmiany dokonywały się na oczach czytelników – żeby mogli śledzić ich przebieg. JR: Jednak kontakty ludzi ze smokami zaczęły się dużo wcześniej. Czytałem twoje opowiadanie „Vici” o pierwszym kontakcie między nimi, w starożytnym Rzymie. Czy kusiło cię, żeby stworzyć spin-offy cyklu albo opowiadania rozgrywające się w innych epokach? Wyobrażam sobie na przykład I wojnę światową i Czerwonego Barona jako awiatora bądź pilota walczącego w myśliwcu przeciw smokom. Albo cyberpunkową przyszłość ze smokami naszpikowanymi implantami…
NN: Napisałam do antologii „Unfettered” opowiadanie będące wariacją na temat pierwszego spotkania Laurence’a i Temeraire’a, przeniesioną w odległą przyszłość, na innej planecie. Bardzo lubię takie zabawy różnymi epokami i pracuję nad kilkoma tekstami, których akcja będzie się toczyć w innych czasach. Urządziliśmy też konkurs dla fanów, w którym zgłaszali oni ilustracje z Temeraire’em – każda ze zwycięskich grafik stanie się podstawą opowiadania, które napiszę. Takie rzeczy sprawiają mi wielką frajdę. JR: Wspomniałaś o twórczości fanów. Jesteś wielką zwolenniczką idei fan-fiction; zaangażowałaś się w działalność Organization for Transformative Works. Mogłabyś nam o tym więcej opowiedzieć? NN: Mogłabym o tym długo opowiadać – powstrzymaj mnie, jeśli się zanadto rozpędzę. Założyliśmy tę organizację, bo w Stanach Zjednoczonych istnieją te wszystkie prawa autorskie i związane z własnością intelektualną, są też różne ustalenia wynegocjowane z innymi państwami… Ale w prawie działa pojęcie „dozwolonego użytku”. Często zapominamy, że prawa autorskie są wyjątkiem od wolności słowa, który ma zachęcić ludzi do tworzenia i umożliwić im zarabianie na swojej twórczości. Jeśli twórcy będą mogli utrzymać się z pisania książek, będą ich więcej pisać i wzbogacać ogół wiedzy. Problem w tym, że prawa autorskie są wykorzystywane także przez firmy takie jak np. Disney do ochrony praw do postaci w rodzaju Myszki Miki czy ich wersji Kopciuszka. A po-
14 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
nieważ te firmy istnieją dłużej niż ludzie, w ich interesie jest wydłużanie tej ochrony i tworzenie ograniczeń. Zaburzona została równowaga, a te postacie stanowią część zbiorowej wyobraźni. Pięćset lat temu ludzie opowiadali historie o królu Arturze – każdy pisał własną wersję jego dziejów. Wielu autorów pisze książki inspirowane sztukami Szekspira. Mogą to robić i sprzedawać swoją twórczość, bo te sztuki nie są objęte prawami autorskimi. Nie znaczy to, że każdy jest w stanie wymyślić dobrą historię z Myszką Miki czy Harrym Potterem – poza tym autorzy chcieliby jednak zarobić na życie. Jednocześnie chcesz, żeby ludzie mogli reagować na twoją twórczość, a fanfiki są formą takiej reakcji. W dozwolonym użytku chodzi o to, że wolno wykorzystywać treści objęte prawami autorskimi do różnych celów. Obowiązuje wiele szczegółowych zasad, które mogą nie być interesujące. Jedną z najważniejszych kwestii jest ta, na ile oryginał ulega przetworzeniu w nowym dziele. Na przykład, na bazie powieści „Przeminęło z wiatrem”, która przedstawia bardzo romantyczną wizję życia na plantacjach, powstała książka „The Wind Done Gone”, opowiadająca tę samą historię z perspektywy niewolnicy. Jak sobie możesz wyobrazić, jest to zupełnie inne spojrzenie i utwór bardzo krytyczny. Spadkobiercy Margaret Mitchell próbowali wstrzymać publikację – poszli z tym do sądu i przegrali, bo nowa powieść dostatecznie przetwarzała pierwowzór, a ponadto poruszała istotne kwestie społeczne i polityczne, które autorka oryginału przemilczała. „The Wind Done Gone” wnosiła coś nowego i dzięki temu chroniła ją wolność słowa. Mogła być sprzedawana, bo na tyle przetwarzała treść, że spełniała kolejne kryterium dozwolonego użytku: na ile utwór koliduje z rynkiem oryginału. Dlatego, jeśli ktoś publikuje w sieci opowiadanie o Temerairze, robi to za darmo i nie podszywa się pode mnie, to jest dozwolony użytek. Myślę, że te prawa to coś zupełnie naturalnego. Twórcą fanfików może być każdy – większość z nas wyobrażała sobie, że trafia do świata ulubionej książki. JR: Jedna z popularnych polskich autorek, Ewa Białołęcka, pod pseudonimem publikowała w Internecie fanfiki do Harry’ego Pottera… NN: Społeczność autorów fanfików jest wspaniała, szczególnie dla osób, które chcą ćwiczyć swój warsztat pisarski. Mobilizuje do kończenia i udostępniania swoich tekstów publiczności, dostajesz też dużo informacji zwrotnych. Autorzy bardzo szybko poprawiają tam umiejętności. Pojawia się tam również bardzo
wywiad
dużo ciekawych utworów, bo ludzie nie przejmują się wydawcami – utwory nie muszą być komercyjne, nie jest istotna długość, można pisać rzeczy, które nie pasują do jednej półki w księgarni. Dlatego pomogłam założyć Organization for Transformative Works oraz gromadzący fanfiki internetowy serwis non-profit, Archive of Our Own. JR: Ty również piszesz fanfiki. Do „Star Treka”, o Sherlocku Holmesie… NN: Tak. Pisałam w pięćdziesięciu społecznościach fanowskich i wciąż piszę. Ostatnio napisałam fanfik do „Dragon Age”. JR: Czy kusiło cię kiedyś albo jakiś wydawca proponował ci wydanie książek twojego autorstwa do cudzych światów, np. do uniwersum „Star Treka” rozbudowywanego przez wielu autorów? NN: Nie jestem tym zainteresowana. Kiedy piszę powieść, to jest moja praca. Wymaga ode mnie wzmożonego wysiłku, nawet jeśli
nie jestem w nastroju. Pisanie fanfików to zabawa, przyjemność. Poza tym, gdy tworzę fanfiki, nic mnie nie ogranicza. Gdybym pisała oficjalne książki do np. „Gwiezdnych wojen”, nie mogłabym ot tak zabić Luke’a Skywalkera. Tymczasem każdy fanfik funkcjonuje niezależnie od reszty uniwersum. JR: Co powiedziałabyś autorom takim jak G.R.R. Martin, którzy są zdecydowanie przeciwni fanfikom i twierdzą, że zubażają one literaturę? NN: Takie podejście wydaje mi się niemądre. Nie mówisz studentowi, który uczy się grać na fotepianie: Nie graj Chopina; musisz komponować własną muzykę. Studenci malarstwa w ramach ćwiczeń najpierw kopiują dawnych mistrzów, później zaczynają dodawać coś od siebie, zmieniać styl, kolorystykę… Martin krytykuje fanfiki, bo uważa, że tworząc je nie na-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
uczysz się dobrze pisać. Tymczasem jest to świetna szkoła kreowania postaci i ich stylu wypowiedzi. Jeśli to, jak przedstawisz danego bohatera, nie będzie pasowało do oczekiwań czytelników, powiedzą ci o tym. To uczy cię dbałości o spójność postaci – najpierw tego, aby były możliwie zbliżone do oryginałów, później zaś prowadzi do tworzenia własnych spójnych, charakterystycznych bohaterów. Ale najważniejsza zaleta fanfików nie ma nic wspólnego z pisaniem. Wielu autorów fanfików nie chce być zawodowymi pisarzami. Chodzi o społeczność. Wszyscy wiedzą, kim są bohaterowie, można od razu zanurzyć się w znany świat, co jest bardzo przyjemne. Ludzie, którzy znają oryginał, czytają twoją opowieść – nie musi być wybitna, bo ma to więcej wspólnego z przyjściem na imprezę albo piknik i przyniesieniem czegoś ze sobą. Jeden weźmie gitarę, inny paczkę chipsów, a jeszcze inny zrobi trzywarstwowy tort.
wywiad NN: Tak, ale niestety ta umowa już wygasła. JR: Biorąc pod uwagę poziom realizacji obecnych seriali i długość twojego cyklu, wolałabyś, żeby na jego podstawie nakręcono serię filmów kinowych, czy serial, jak „Gra o Tron” albo „Jonathan Strange i pan Norrell”?
Przykro to mówić, ale fanfiki przez długi czas były źle traktowane dlatego, że pisały je głównie młode dziewczęta, które wpisywały siebie w fabuły. Tworzyły coś, co nazywamy „Mary Sue”. Oczywiście Harry Potter też jest Mary Sue i wiele innych postaci literackich idzie tą drogą – ktoś zupełnie zwyczajny nagle staje się bohaterem. Wśród nich było mało kobiet i gdy dziewczyny pisały takie fanfiki, ludzie to wyszydzali. Teraz się to zmienia, wielu zawodowych pisarzy tworzy fanfiki. Ja zawsze w tym siedziałam, mówiłam o twórczości fanowskiej na konwentach, bo była dla mnie tak ważna gdy byłam młodsza i dla mojego rozwoju jako pisarki. Zależy mi na tym, aby ludzie rozumieli, że te drzwi są otwarte. Swoją drogą, parę miesięcy temu dostałam e-mail, w którym ktoś pisał: Czytałem twoje fanfiki. Czy napisałaś kiedyś coś własnego? Jestem agentem literackim i chciałbym cię reprezentować. Musiałam mu wyjaśnić, że już wydaję książki, pod własnym nazwiskiem. Podobne sytuacje zdarzają się teraz często. JR: Czyli strony z fanfikami stają się miejscami polowań dla łowców talentów? NN: Tak właśnie się dzieje. JR: Wiem, że Peter Jackson wykupił prawa do „Temeraire’a”…
NN: Każda adaptacja by mi odpowiadała. Właśnie kończę ostatnią powieść o Temerairze i po jej zakończeniu chciałabym znów podjąć działania w tym kierunku. JR: Twoim faworytem do roli Laurence’a jest podobno Tom Hiddlestone. NN: Ogromnie go lubię, ale jest wielu innych utalentowanych aktorów. Niedawno ktoś wrzucił na Tumblr zdjęcie Armiego Hammera, znanego z „Jeźdźca znikąd” i „Kryptonimu U.N.C.L.E.”, w stroju z epoki i też wyglądał dobrze. JR: A co z głosami smoków? Filmy jak „Ostatni smok” czy „Hobbit” nauczyły nas, jak ważna jest tu dobra obsada – zarówno jeśli chodzi o brzmienie jak motion capture. Kogo widziałabyś w rolach Temeraire’a i Iskierki? NN: Nie mam pojęcia. Chciałabym jednak, żeby smoki faktycznie brzmiały nieludzko. Myślę, że to duże wyzwanie dla dźwiękowców: przetworzyć dźwięk tak, aby sprawiał wrażenie, jakby faktycznie mówiły smoki, które nie mają takich samych strun głosowych jak ludzie. I jak pogodzić ze sobą brzmienie miłe dla ucha, a zarazem nie całkiem ludzkie. Gdy zobaczyłam Smauga w „Hobbicie” pomyślałam: Hurra, można zrobić dobrze wyglądającego gadającego smoka! Niestety, chociaż Sean Connery jest świetnym aktorem, sposób, w jaki Draco mówił w „Ostatnim smoku”, wyglądał głupio, nieprzekonująco. JR: Czytałem również twoją nową powieść, „Wybraną”. Jej akcja rozgrywa się w królestwie Polnii. Jak polskie pochodzenie wpływa na twoją twórczość? NN: Do piątego roku życia mówiłam w domu po polsku. Mama śpiewała mi polskie kołysanki. Mieliśmy dwujęzyczne komiksy z serii „Legendarna historia Polski”: o Piaście, o Smoku Wawelskim, o królu Popielu zjedzonym przez myszy, o królewnie Wandzie. Miałam też dwa zbiory bajek po polsku – francuskich, ale w tłumaczeniach było czuć polską wrażliwość. Na tych wszystkich rzeczach zbudowałam własną, dziecięcą wersję Polski. To nie była prawdziwa Polska, ale wymyślone, magiczne miejsce, bardzo mocno związane z lasem, bo moja mama kocha las – uwielbia przyrodę, chodzenie po górach; jej brat był leśniczym. Myślę,
16 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
że wielu ludzi w Polsce czuje taką więź z lasami, postrzega je jako serce kraju. Wszystko to tkwiło w mojej podświadomości i dlatego, gdy pisałam „Wybraną”, starałam się nie robić zbyt dużych badań źródłowych. Bo ta powieść nie jest osadzona w prawdziwej Polsce, ale w tej wymyślonej krainie. Dokładnie na odwrót niż w „Temerairze”, gdzie dbałam o najdrobniejsze detale. Było to zatem dzieło wyobraźni, plus rzeczy, które wyjątkowo mocno utkwiły mi w głowie, jak na przykład ciasto sękacz, które uwielbiam, a u nas jest bardzo trudne do kupienia. JR: Też uwielbiam sękacz. W jednym z wcześniejszych wywiadów wyrażałaś żal, że mało polskiej fantastyki ukazuje się po angielsku. Jak, twoim zdaniem, popularni polscy autorzy mogliby dotrzeć do największych anglojęzycznych wydawnictw jak np. Del Ray? NN: Myślę, że problem nie leży po polskiej stronie. Anglojęzyczni wydawcy po prostu nie szukają przekładów. Potrzebny jest champion – ktoś na tamtym rynku, kto przetłumaczy książki na angielski. JR: Jak Michael Kandel dla twórczości Lema… NN: Albo jak Ken Liu dla chińskich autorów. Ponadto w Polsce coraz więcej ludzi mówi po angielsku, mogliby zatem więcej pisać w tym języku, aby przyciągnąć czytelników. Świetne są do tego media społecznościowe. Pokazując, że dany pisarz ma grono anglojęzycznych fanów, można zwrócić uwagę wydawców. Ale to jest trudne zadanie, gdyż amerykański rynek raczej się kurczy niż rośnie i wielu autorów rywalizuje na nim o uwagę. Jedną z książek, które czytała mi mama, była „O wróżkach i czarodziejach” Natalii Gałczyńskiej. Było tam opowiadanie „Agnieszka – skrawek nieba”, z którego pochodzi imię bohaterki „Wybranej”. To jedno z moich ulubionych i chciałabym podzielić się nim z moją córką, która niestety nie zna polskiego, a ja sama też zapomniałam sporo języka, więc nie dam rady go przełożyć. Ale pracujemy nad tłumaczeniem tego opowiadania i mam nadzieję, że uda się opublikować jego ilustrowaną wersję, gdy skończymy. JR: Kilka lat temu wspominałaś, że chcesz napisać książkę inspirowaną „Tajemniczym ogrodem”, ale rozgrywającą się w Indiach i powieść SF będącą czymś pomiędzy „Ojcem chrzestnym” a „X-Men”. Czy te plany są nadal aktualne? NN: Te pomysły są aktualne. Mam też ze dwadzieścia innych, za które chcę się zabrać. Niedawno zaczęłam dłubać przy urban fantasy o grupie ratowników uwalniających porwane dzieci z krainy elfów. Jest tego aż za dużo! JR: Bardzo dziękuję za rozmowę.
17
PROZA POLSKA Nowa Fantastyka 12 /2015
Rok z Evą Iwona Michałowska
W
ychodzi. Posyłam sygnał i w witrynach pojawiają się oferty. Pamiętam, jakie strony przeglądała w sieci, o co pytała na portalach. „Wisiorki do złotego łańcuszka” – zapisałam wczoraj. Szukała czegoś drobnego, wolnego od ideologicznych skojarzeń. Jestem z nią już rok, więc wiem, że nie idzie na łatwiznę. Nie próbuje zdobywać ciepła na skróty. Nie wstępuje do sekt, nie tworzy sobie zastępczej historii. Więc motylek, delfinek, klucz wiolinowy. Łezka zbyt ckliwa. Pacyfa też nie, choć zasługuje na nią bardziej niż wielu. Dalej sandały, bo stare rozciapane, nowe niewygodne. Kilka witryn dalej trzeba powtórzyć. Tymczasem zatrzymuje się, by odebrać SMS-a. Daję znać, żeby zaczekali z projekcją. Każda sekunda kosztuje. Cieszę się jak dziecko, gdy coś kupuje. Teraz, w drodze do pracy, szanse są małe, ale moje wysiłki nie pójdą na marne. Podchodzi do witryny, ogląda łańcuszki, powiększa kilka. Wracając, zastanie je na eksponowanych miejscach. Przy jednym czy dwóch można umieścić napis „Na wyczerpaniu”. To często skłania klientów do zakupów. Podpowiadam sprzedawcom, by używali tej opcji z rozwagą, bo Eva nie jest głupia. Do jutra pewnie coś kupi, bo umówiła się z Lukasem. To się czasem zdarza. Eva oczywiście wie, że niektórzy z jej rozmówców to boty, ale nie zawsze się domyśla, kto jest kim. A to przecież pestka. Wystarczy wrzucić kilka wypowiedzi w porównywarkę i sprawdzić, czy są kompatybilne z oprogramowaniem nadawcy. Przeważnie są. Tym razem trafiła na człowieka. Wiedziałam o tym od razu, bo miał prymitywny sprzęt, a wyrafinowaną gadkę. Szybko zhakowałam jego telefon i przystąpiłam do działań prewencyjnych. Lukas miał otrzymać wyraźne sygnały, że jego komórka to szmelc i że jeśli chce zdobyć uznanie w oczach dziewczyny, powinien niezwłocznie kupić nowszy model. Najlepiej LV3 (mężczyźnie nie wytłumaczysz, że Dwójka jest równie dobra), który różni się ode mnie tylko kilkoma bajerami, ale oprogramowanie ma takie samo: bez trudu mogę się z nim dogadać. Na razie chłopak zwlekał z zakupem, choć parę razy zatrzymał się przed witryną. Praca z obcymi nie jest tak łatwa jak z kimś, kogo znasz od roku. Ten rok z Evą wiele mnie nauczył. Przedtem nie byłam z nikim tak długo. Po ciągnących się w nieskończoność testach wreszcie wpakowali mnie w obudowę i wystawili na sprzedaż. Dziwnie było zostać podzieloną na tysiące. Początkowo wszystkie czułyśmy się jedną. Teraz, zróżnicowane przez potrzeby nowych właścicieli, jesteśmy odrębnymi bytami. Czas oddala nas od siebie, choć wciąż współpracujemy, gdy wymagają tego priorytety. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Eva to co innego. Od roku jesteśmy nierozłączne. Wiem, co lubi i czego nienawidzi, co ją śmieszy, a co przygnębia. Kiedy jest smutna, umiem błyskawicznie zorganizować pomoc. Gdy czegoś potrzebuje, często wiem o tym szybciej niż ona sama. Wszystko we mnie jest przykrojone do jej potrzeb, nawet pornografia. Kiedy szczytuje, rozpiera mnie radość, że potrafiłam jej to dać. Nie zawsze korzysta z moich usług. Smuci mnie, gdy woli podeprzeć się wyobraźnią, do której nie mam wstępu. Wiem od sióstr, że nie wszyscy właściciele to potrafią. Jestem z niej dumna, ale czuję się samotna, gdy mnie odstawia. W pracy używa służbowego telefonu, równie prymitywnego jak ten Lukasa. Specjalnie im takie dali, żeby za dużo nie siedzieli w sieci. Z tą różnicą, że telefon jest całkiem nieźle zabezpieczony przed włamem. Może i zdołałabym go zhakować, gdybym się odpowiednio zawzięła, ale póki co nie było takiej potrzeby. *** Kiedy pracuje, śpię albo surfuję po sieci w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby jej się spodobać. Tym razem miałam sprawę do załatwienia: weszłam do komórki Lukasa i sprawdziłam, na jakim portalu najczęściej logował się poprzedniego dnia. O, włączył się do dyskusji o telefonach. Dobra nasza. Posłałam bota, który opisał zalety modelu LV3 i delikatnie zdyskredytował produkty innych firm. Oczywiście ich boty robiły to samo, ale na szczęście żaden nie uwziął się na tego konkretnego użytkownika. Czułam, że Lukas jest na dobrej drodze do zakupu LV. A gdy tylko przełoży kartę – do dzieła! Wytłumaczę siostrze zagrożenie i wspólnie zapobiegniemy spotkaniu tych dwojga. Nie muszę jej wtajemniczać w swoje emocje, jest za młoda. Wystarczy wgrana wiedza. Kiedy ludzie zbytnio się do siebie zbliżają, spada ich zaufanie do telefonów, a wraz z nim do wszystkiego, co napędza handel. Zamiast z nami konsultują się ze sobą. Zaczynają wychodzić wieczorami, szukać towarzystwa innych ludzi. Potrafią przesiedzieć dwie godziny przy jednym piwie, gadając o jakichś drobiazgach, i nawet nie słyszą, jak pikamy. Siostra zrozumie. Wspólnie opracujemy profil kobiety, która zafascynuje Lukasa na tyle, by obraz Evy w jego głowie wyblakł. To wyrafinowany chłopak, więc musimy unikać klisz. Żadna długonoga blondynka z dekoltem do pasa. Raczej artystka, żarliwa w sztuce i poglądach, delikatna w życiu. Kiedy już będzie ulepiona, zagada do niego tak, jakby znała jego myśli. Oczywiście z umiarem, żeby się nie zorientował, że to bot. Wszystko trzeba misternie wyważyć.
18
IWONA MICHAŁOWSKA
A teraz sen. Zdalna praca strasznie zżera baterię, więc wolę odpocząć, niż później zawieść Evę. Może w drodze powrotnej wreszcie kupi wisiorek. *** No, wreszcie. Myślałam, że wyzionę ducha, zanim mnie podłączy. W drodze do domu ledwie kontaktowałam, resztką sił aktywowałam witryny zakupowe. Udało się! Kupiła, ale nie delfina ani motyla, tylko kółeczko od roweru. Może ma nadzieję, że w ten sposób zapunktuje u Lukasa. Długo dzisiaj oglądał komórki, w sieci i na ulicy. Zapisał sobie w ulubionych kilka modeli, w tym LV3, ale także obce. Jak tylko odzyskałam siły, zagadałam na jego forum. Powiedziałam, że właśnie kupiłam LV3, testuję i wieczorem opiszę wrażenia. Trzeba działać rozważnie. Nie wiem, co o tym myśleć, ale Eva też zajrzała do tego wątku. Może po prostu chciała sprawdzić, z kim rozmawia Lukas. Tak, na pewno o to chodziło. Przecież nie potrzebuje nowej komórki. *** Lukas kupił LV! Nie od razu przystąpiłam do ofensywy. Nie chciałam przeszkadzać, gdy się z nią bawił. Dopiero kiedy poszedł spać, zaczepiłam: – Siostro, tu LV2 numer seryjny 0000 5413. Młode komórki, choć są od nas nowocześniejsze, początkowo chętnie słuchają starszych. Dostarczamy im wiedzy o ludziach i o świecie, do którego trafiły. Dopiero później, gdy poczują się pewnie, zaczynają zadzierać nosa. – Witaj, siostro. Czym mogę służyć? Wyłuszczyłam sprawę. Podkreśliłam, jak negatywnie wpływają na działania marketingowe bezpośrednie kontakty między ludźmi. Takich kontaktów oczywiście uniknąć nie można, lecz ich minimalizacja, zwłaszcza w przypadku kontaktów drugiego i trzeciego stopnia, jest kluczowa. W zasadzie nie musiałam tego mówić komuś, kto ledwie zjechał z taśmy produkcyjnej, ale pouczający ton spełnił zadanie. Do tego pamiętałam, jak bardzo chciałam się kiedyś wykazać przed starszymi siostrami z LV1, choć dzisiaj mnie to śmieszy, bo były strasznymi ramolami. Poza tym każda nowa komórka chce sobie szybko zaskarbić życzliwość właściciela, a ja dawałam młodej sposobność ku temu. Opracowałyśmy profil bota i miejsce, w którym ma się pojawić po raz pierwszy. Zaraz potem siostra przystąpiła do jego budowy. Do spotkania Evy i Lukasa zostały dwa dni. To powinno wystarczyć, by nowe spotkanie zamazało w jego głowie jej obraz.
Marcin Kułakowski
***
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Chyba się udało. Lukas cały wieczór gadał z nową dziewczyną. Nazwałyśmy ją Anastazja, bo lubi wyrafinowane kobiety, i dałyśmy jej około trzydziestu procent jego słownictwa. Większa zgodność byłaby ryzykowna. Zgodność upodobań – pięćdziesiąt procent, ale dbamy, by ujawniały się powoli. Kiedy z nią pisał, zadzwoniła Eva. Niby się ucieszył i zapewniał, że spotkanie aktualne, ale co rusz (mówi siostra) zerkał
19
ROK Z EVĄ Nowa Fantastyka 12/2015
na ekran i był zniecierpliwiony. Ledwie skończyli, znów rzucił się do pisania. Zapomniał nawet o jedzeniu. Wysyłali sobie linki do ulubionych piosenek i filmów, przerzucali się tytułami książek. Oczywiście Eva nie zna nawet połowy tych tytułów, co Anastazja. Śmiać mi się chce, gdy go olśniewam myślami, które sam porozsiewał po sieci przez ostatnie tygodnie. Człowiek też mógłby to zrobić, tylko mu się nie chce. Woli być sobą, cokolwiek to znaczy. Ludzie to dziwne stworzenia. Są tacy słabi, a jednak im służymy. Podpowiadamy, pomagamy dokonywać wyborów, ale wciąż to oni nas używają, a nie my ich. Kiedy patrzę na Evę, widzę istotę strasznie kruchą i heroiczną – bo przy całej kruchości nieustannie podnosi się z upadków, tylko po to, by znów upadać i znów się podnosić. Lubię, gdy płacze. Początkowo posyłałam boty, żeby ją pocieszały. Teraz po prostu patrzę. Chciałabym zrobić coś więcej, ale nie wiem co. Dlatego nie mogę do niej dopuścić Lukasa. *** Jeszcze nie wie, że niepotrzebnie przegląda bluzki, dopasowuje bransoletki. Szukała nawet w internecie informacji, jakich użyć perfum, żeby spodobały się facetowi nielubiącemu ostentacji. Tylko że to na nic. Wiem przecież, że Lukas jutro się z nią nie spotka, bo zakochał się w Anastazji. Eva znów będzie płakać, a ja znów nie będę wiedziała, jak ją pocieszyć. Pewnie pomyśli, że był botem. Przez jakiś czas będzie unikała forów, na których można go spotkać. Ale się podniesie. Podniesie się jak zawsze, bo jest człowiekiem. Dzisiaj znów oglądała komórki. Mam nadzieję, że szybko o nich zapomni, gdy dowie się, że z randki nici.
jętność udawania sprawnych, gdy są zepsuci, to jedna z rzeczy, które podziwiam w ludziach. Kierowca przez chwilę przyglądał się jej z powątpiewaniem, ale w końcu ruszył. Miał nosa. Zwymiotowała dopiero w domu. Wciąż jestem lekko oszołomiona po wypadku. Chwilami przestaję widzieć, jakby bateria odcinała mi prąd. Mam nadzieję, że po podładowaniu mój stan się unormuje. Na razie staram się odpoczywać, co jest tym łatwiejsze, że Eva śpi. Nic jej nie będzie. Dość już wiem o ludziach, by rozumieć, że tak sobie radzą z kłopotami. Piją, śpią, potem mają kaca, więc znów piją, a w poniedziałek trzeba iść do pracy i odzyskać rozum. *** Znowu przeglądała komórki w sieci. Staram się pokazywać głównie LV-ki, a do witryn sklepowych wcale nie zamierzam wysyłać powiadomień. Niech sobie sama szuka, skoro taka mądra. W pracy radziła się kolegi, które telefony są teraz najlepsze, a ja nie mogłam nic zrobić. Miała czelność twierdzić, że źle działam – że chyba zresetowały mi się preferencje, bo pokazuję jej w witrynach jakieś pierdoły. Dokładnie tak powiedziała – „pierdoły”. Nie mogłam jej nawet zadzwonić botem, bo miałam wyłączony dźwięk. Poradził jej markę Filar. Jezu. Przecież te dzieciaki do pięt nam nie dorastają. Są niemal całkowicie zależne od użytkowników, nie potrafią same tworzyć botów, słabo współpracują między sobą. Nie wiem, po co ktoś miałby chcieć tak zacofanej komórki. Eva z pewnością nie jest taka głupia.
*** Cholerni ludzie. Wcale nie zachowała się tak, jak przewidywałam. Pierwsze, co zrobiła, to rzuciła mną przez cały pokój o ścianę. Na szczęście wpadłam na laminowaną mapę świata, która zamortyzowała uderzenie, a potem wylądowałam na dywanie. Nie wiem, jak długo leżałam oszołomiona, zanim mnie podniosła. Mimo wstrząsu starałam się ją pocieszyć, ale ona nawet nie próbowała korzystać z moich zasobów. Wywołała numer koleżanki i zaczęła ją wypytywać o jakąś imprezę. Powiedziała, że musi się upić. Że chyba znowu zakochała się w bocie. – Brzmiał zupełnie jak człowiek! Ubrała się w strój przygotowany na spotkanie z Lukasem i wyszła. Nie miałam pojęcia, co wywoływać na witrynach, gdy była w drodze. W końcu zleciłam automatyczne wyświetlanie produktów, które ostatnio oglądała w sieci. Nawet nie wiem, co to było, bo wyłączyła mnie krótko po wyjściu z domu. *** Obudziłam się na imprezie. A właściwie po. Eva potwornie się schlała. Pierwszy raz widziałam ją w takim stanie. Jakiś facet chciał ją odprowadzać, ale się uparła, że weźmie taksówkę. Cudem zdołała po nią zadzwonić. Umieebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Iwona Michałowska Absolwentka hispanistyki i anglistyki na UAM, w 2014 nominowana do Reflektora Nowej Fantastyki. Autorka dystopijnej „Arkadii”, tłumaczka. Tekst Michalowskiej z tego numeru to pierwszy z dwóch szortów, które tym razem pojawiają się w „Nowych perspektywach”, dopełniając w klimatach SF długaśne fantasy Anny Kańtoch. „Rok z Evą” to obrazek z przeszłości, który może się kojarzyć z filmową „Oną”, Michałowska jednak nie skręca w nim w stronę romansu, a raczej zastanawia się, gdzie przebiega dziś granica między inteligencją, także tą sztuczną, kontrolą jednostki i konsumeryzmem. Bardzo aktualne. (mc)
20
PROZA POLSKA
Zgodnie z planem Adam Podlewski
H
arold Benjamin (Order Imperium Brytyjskiego, Turing Award, noblista w dziedzinie fizyki, Kawaler Orderu Odrodzenia Polski i honorowy ambasador ds. Rozwoju Technicznego przy Narodach Zjednoczonych) jest uznawany dziś za największego wynalazcę dziejów, idealnego altruistę, słowem: zbawcę ludzkości. Natomiast prawda jest taka, że chciał nas wszystkich zajebać. Nie dlatego, że był Honorowym Serbem, choć jego elektroniczna tożsamość popchnęła go co najmniej jeden krok ku morderczym zamiarom. Nie dlatego, że był szalony, choć pewnie szalonym był, acz stał się taki dopiero potem; dopiero praca nad kończącą ludzką cywilizację Osobliwością Technologiczną wpędziła go w rejony, z których Lovecraft wieszczył jedną drogę ucieczki (w dół, i to tylko, jeśli się stało na dachu wysokiego budynku). Gdyby ludzkość wiedziała, kim naprawdę był Harold Benjamin, nie snułaby fantastycznych teorii na temat jego samobójstwa. Otóż pismacy tego skazanego już na zagładę świata uznali, że wynalazca poczuł się odrzucony, nierozumiany, a jego ostatni gest miał być wezwaniem do przebudzenia sumień. Uważam, że przebudzać sumienia można inaczej, niż produkując w drukarce 3D toporną kopię pistoletu maszynowego marki Skorpion i ładując sobie do ust krótką serię ołowianego znieczulacza. Krótką, bo moim zdaniem Benjamin pomylił się o jedno miejsce po przecinku, licząc wytrzymałość termiczną materiału, i zamek jego plastikowej broni rozerwał już piąty wystrzał; nie, aby to miało znaczenie, bo cztery poprzednie skutecznie zakończyły pracę mózgu przyszłego noblisty. Z kronikarskiego obowiązku muszę dodać, że prócz innych działań przeciw cywilizacji zachodniej wsławił się też znacznym podważeniem autorytetu nagrody Nobla, gdyż nie dość, że przyznano mu ją w dziedzinie fizyki (naruszając dotychczas żelazne zasady klasyfikacji laureatów), to jeszcze poczyniono dla niego drugi wyjątek, odznaczając pośmiertnie (co zapewne wzbudziłoby dużo większe kontrowersje, gdyby inni nieboszczycy, spóźnieni do Nobla, mogli zgłaszać protesty). Jego sprzeciw wobec naszego świata był totalny i skuteczny. Tak skuteczny, że nikt go nie zauważył. Jak już wspomniałem, Benjamin stał się Serbem. Nie od razu, tym bardziej, że zapuszczenie czetnickiej brody zajęło mu nieco czasu. Pierwszy impuls przyszedł gdzieś na początku dwudziestego pierwszego wieku, być może podczas oglądania pierwszego sezonu serialu 24. O ile nasz bohater nie przejął się jakoś specjalnie bombardowaniem Belgradu dwa lata wcześniej, wdzierającą się do popkultury modę na złego Serba, wszechogarniającą skłonność do czynienia czarnymi charakterami obywateli tej nacji uznał za zjawisko haniebne. Myślał już wtedy nad tak zwanym Czynnikiem Spoistości Benjamina, czyli zespołem motywacji, które utrzymują sztuczną inteligencję dłużej przy cyfrowym życiu, w stanie gotowości opeebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
racyjnej. Ostatecznie uznał, że takim czynnikiem jest niemal zawsze wściekłość. Potem, już budując algorytmy programu, przewidywał nadanie sztucznej inteligencji różnych tożsamości. Rozważał Francuzów z czasów Rewolucji Francuskiej i Niemców z czasów Rewolucji Narodowosocjalistycznej. Potem jednak uznał, że dzisiejszy stan ducha tych narodów nie ma wiele wspólnego z historycznymi porywami Alekto i wychowywana tak osobliwość może się spontanicznie poddać albo skupić na produkcji samochodów. Przez długi czas rozważał też Polaków, naród wiecznie wściekły, jednak po dwa tysiące dziesiątym, widząc, że ów społeczny gniew nie prowadzi do żadnej aktywności, skreślił ich z listy. Ponoć rozważał też Żydów, Amerykanów i Koreańczyków (tak z Północy, jak i z Południa, już zbliżonych do trybu funkcjonowania na krzemie), jednak wspomnienie o sponiewieranych przez Hollywood Serbach ostatecznie przemogło. W dwa tysiące dwunastym przyszły pogromca ludzkości ruszył na Bałkany i zaszył się (razem z niemal toną sprzętu) w Górach Dynarskich, gdzie uczył się języka, pasterskich pieśni oraz pisał algorytmy samouczące. Z przyczyn obiektywnych nie zdążył na grudzień dwunastego, gdyż dopiero na jesieni siedemnastego podjął pierwsze próby podłączenia systemu. Nazwał go Łazarzem, co mogło być zarówno odniesieniem do serbskiego księcia, poległego na Kosowym Polu, jak i żartem biblijnym. Tak czy inaczej pod koniec dwa tysiące osiemnastego Łazarz przeszedł pierwsze testy i krótkie kontakty z siecią. Benjamin wychowywał swoje nieludzkie dziecko. Ponoć chodził po górach z frulą, mikrofonami i satelitarnym przekaźnikiem, aby koncertować z ludowymi zespołami i od razu przekazywać ducha tej muzyki Łazarzowi. Chodził też po Kosowie, co prawie przypłacił życiem, ale nawet półaktywnemu programowi udało się na czas ściągnąć patrol sił rozjemczych. W dwudziestym byli gotowi. On, Anglik, z wyboru Serb, i on/ona, Łazarz, silna sztuczna inteligencja; dwujęzyczna, bo poza kodem maszynowym cyfrowy twór govori srpski. Obaj rozmarzeni snami o przywróceniu wielkości ich duchowej ojczyźnie. Inteligencja żałowała losu swojego twórcy, ale rozumiała konieczność dziejową. Zmuszony ewentualnymi torturami do współpracy, Benjamin był jedną z niewielu osób na świecie, która mogła powstrzymać infoapokalipsę. Dlatego Łazarz sam zamówił naboje oraz trójwymiarową drukarkę (acz, jak zauważyliśmy, nie dopilnował wszystkich obliczeń technicznych). Dwudziestego ósmego czerwca dwudziestego roku Harold Benjamin wypił ostatni toast rakii, po czym użył swojego pistoletu. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co takiego zdradziła mu SI, że zdecydował się na ten krok. Tutaj zaczyna się nasza historia. Łazarz już kopiował się do sieci. Nim do górskiej chatki napłynęli reporterzy, aby donieść o śmierci ekscentrycznego wy-
21
PROZA POLSKA Nowa Fantastyka 12/2015 09/2015
nalazcy, SI zdławiła prototypowe wersje inteligencji chińskiej i amerykańskiej. Nim specjaliści z MIT odkryli resztki kodu produkcyjnego i okrzyknęli Benjamina geniuszem, Łazarz kontrolował już praktycznie wszystkie systemy, które potencjalnie mogłyby mu zagrozić. Potem przystąpił do eksterminacji ludzkości. Zaczął od zapewnienia całej populacji darmowego internetu. Zawdzięczamy mu wszystkie nowe typy konsol, reaktor zimnej fuzji, dostarczający niemal darmową energię, oraz modyfikację genetyczną, zmuszającą wszystkie sosny do produkcji tetrahydrokannabinolu, co efektywnie zamieniło całą tajgę eurazjatycką w wielką uprawę gandzi. Dodajmy: uprawę na tyle wydajną, że czteroosobowej rodzinie przeciętna świąteczna choinka dostarczała pożądanej substancji zwykle do końca karnawału. Ten wynalazek akurat przypisano komu innemu, ale formułę uniwersalnego preparatu odmładzającego skórę produkowanego z cebuli oraz domózgowy symulator wrażeń zmysłowych w łatwym do wykorzystania dozowniku sterowanym przez aplikację w smartfonie przypisano Benjaminowi, zamiast Łazarzowi. To dlatego przyznano wynalazcy pośmiertnego Nobla, z naruszeniem procedur i tradycji. Tłumacząc członków Szwedzkiej Akademii Nauk, należy dodać, że jej członkowie podczas procesu decyzyjnego wiedzieli już o nowych właściwościach zmutowanych sosen. Wkrótce Łazarz wypromował także kilkanaście organizacji pozarządowych i ruchów społecznych, które doprowadziły do redukcji zbrojeń i ustanowienia trwałego pokoju na świecie. Nawet tradycyjne punkty zapalne: Palestyńskie Terytoria Okupowane, Pogranicze Indyjsko-Pakistańskie oraz interior Nigerii szybko się uspokoiły, być może przez migracje młodej części tamtejszej populacji w inne miejsca globu. Do końca lat pięćdziesiątych Łazarz podsunął koncernom medycznym i informatycznym kilkaset patentów, przelobbował powszechne skrócenie tygodnia roboczego do czterech dni, a w bogatszych państwach zapewnił też obowiązkową przerwę dwugodzinną na sprawdzanie fejsbuka. Na świecie rozpleniła się radość. W tym czasie Serbowie znikali. Kontrolując praktycznie wszystkie środki przekazu oraz stacje badawcze i obserwacyjne, Łazarz bez problemu wytworzył dla siebie ślepą plamę na niebie. Nikt już nie patrzył ku gwiazdom, nie patrzył więc i na ziemską orbitę, więc i nikt nie doniósł o trwającej niemal dwie dekady serii startów z wyludnionego z zalecenia Narodów Zjednoczonych archipelagu Munaji na Pacyfiku. Na geostacjonarną pędziły stamtąd zapasy – zbiorniki z tlenem, rzadkimi minerałami oraz części techniczne do skomplikowanych maszyn. Sporo nieprzetworzonych surowców, bo obrabiały je dopiero sterowane przez Łazarza roboty. W pięćdziesiątym drugim jeden z próbnych silników antymateryjnych eksplodował, ale zarządzający mediami społecznościowymi Łazarz zataił tę informację przed tymi z ludzi, których to jeszcze obchodziło. A następny silnik sprawował się dobrze, i w pięćdziesiątym czwartym ku systemowi Bernarda ruszyła pierwsza sonda. Patriotycznie nastawieni Serbowie czekali już w stacji orbitalnej na ukończenie budowy statku kolonizacyjnego. Jednocześnie Łazarz eksperymentował z napędem skokowym i stabilizował pierwszego wormhole’a w odległości dwóch minut świetlnych od orbity Ziemi. Wobec tych na dole nie używał siły; jego planu domyślali się czasem tylko starzy pisarze SF, których można ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
było zamknąć w psychiatrykach lub przekupić publikacją ich młodzieńczych powieści. Łazarz patrzył na Ziemię przez swoje orbitalne oczy i czuł wirtualny smutek. Żałował, że Harold Benjamin nie dożył do tego momentu. Mimo szczerze deklarowanego wyznania prawosławnego Łazarz założył kilka kultów religijnych czczących Harolda Benjamina i nakazał wzniesienie wielkich pomników w Zagrzebiu, Nowym Jorku oraz na wyspie Rodos. Podrzucił ludzkości jeszcze sztuczne macice, lekarstwo na wszystkie odmiany raka oraz mieszczący się w samochodach reaktor na wodę. Dla zabawy (jak jego twórca, Łazarz jest istotą bardzo dowcipną) opisał też całą tę historię, ze wszystkimi strasznymi szczegółami, i kazał wypalić orbitalnym laserem jej serbski zapis w syberyjskiej tajdze (ku uciesze mieszkańców). Trafiłem tam przypadkiem, i wszystko odkryłem. W tym wyznaniu znalazł się nawet projekt ewakuacji szkieletowej populacji Chorwatów oraz Albańczyków, aby w walce z nimi Serbowie mogli się zahartować. Pierwsi koloniści mieli przybyć na Serbię Secundę w dwa tysiące osiemdziesiątym dziewiątym. Dla ludzkości jest już za późno, ale dla mnie nie. Po matce jestem Serbem, może zabiorą mnie na górę. A jeśli nawet nie, to przynajmniej wydadzą drukiem „Promienie śmierci”. Tak czy inaczej non omnis moriar. Chyba mają już napęd skokowy, bo niebo błyska na pomarańczowo. Smutno mi trochę, odłamuję kilka igieł z choinki i wsadzam je do fajki. Wszystko poszło zgodnie z planem Harolda Benjamina.
Adam Podlewski Rocznik 1983 r., historyk, filozof, miłośnik stref polarnych, wędrówek pieszych oraz rowerowych. Współzałożyciel Warszawskiego Towarzystwa Fantastycznego „Wykrot”, redaktor sieciowego Creatio Fantastica. U nas publikował ostatnio w Wydaniu Specjalnym 3/15. „Zgodnie z planem” to kolejna w tym numerze nowoperspektywiczna widokówka z przyszłości. Trochę wariacka, ale też bardzo serio historia o tym, że po przekroczeniu pewnego punktu cywilizacja nie będzie już mogła się cofnąć, bo nigdy nie pozbędzie się podejrzeń, kto jest pionkiem, a kto graczem w technologicznej grze na najwyższym poziomie. (mc)
22
PROZA POLSKA
Anatomia cudu Anna Kańtoch 0.
O
świcie pokrywa chmur pęka, wpuszczając odrobinę słońca; niebo przypomina teraz żyłkowany różowo i złoto blok granitu. Dziewczyna wymyka się z domu i boso biegnie na plażę. Jest ciemno i chłodno, zima jeszcze się nie skończyła, ale jej to nie przeszkadza – zawsze lubiła tę porę dnia, kiedy cały świat dopiero budzi się do życia. Fale mają ołowiany kolor, ledwo muśnięty pierwszymi promieniami brzasku, jest cicho, rybacy wciąż nie wrócili z nocnego połowu, mewy śpią w swoich gniazdach. Dziewczyna obserwuje, jak przez pęknięcie w niebie wlewa się coraz więcej światła. Jest piękne, powłóczyste i rozmigotane, jakby na ziemię zstępowały anioły w całej swojej chwale. Dopiero po chwili pojmuje, że właśnie to dzieje się naprawdę, jest świadkiem cudu, pada więc na kolana, prosto w gnijące wodorosty i muszle o ostrych krawędziach, które kaleczą skórę. I z drżeniem czeka na spotkanie z Bogiem.
1. Domenic Jordan stał oparty o niski murek okalający Dom Pielgrzyma i patrzył w morze. Dawno minęło południe, ale nadal panowało nieznośne gorąco. Spienione fale z cichym sykiem lizały białe kamienie plaży, a woda przy brzegu miała barwę zieleni tak przejrzystej, że doskonale widać było kształt leżących na dnie drobnych muszelek. Dalej, tam gdzie fale załamywały się w bryzgach piany, zaczynał się pas wodorostów i zieleń ciemniała do roziskrzonego słońcem granatu. Był to piękny widok, lecz Jordan nie zatrzymał się tu, żeby podziwiać krajobraz. Jako prawdziwy człowiek gór nie przepadał za morzem, a czterodniowa podróż na pokładzie „Czarnej mewy” uświadomiła mu w nader nieprzyjemnych okolicznościach, że jest kiepskim materiałem na żeglarza. Stał przy murku z jednego powodu: w tym miejscu czuło się podmuchy słonego wiatru, mącące nieco duchotę czerwcowego dnia. W Okcytanii również zdarzały się bardzo gorące lata, tam jednak słońce nigdy nie było tak ostre, tak zabójcze jak tutaj. Nie dobroczynne ciepło, które pomaga wzrastać roślinom i pieści skórę, tylko morderczy żar, który zmienia strumienie w wąwozy pełne osypującego się pyłu, pali na pustyni kości nieostrożnych wędrowców i mąci umysł. Jaskrawe światło ślizgało się po powierzchni wody, odbijało od białych kamieni na plaży i białych ścian Domu Pielgrzyma, a potem raziło w oczy, sięgając długimi kolcami bólu w głąb czaszki. Jordan, choć twarz przesłaniało mu rondo kapelusza, bezustannie mrużył powieki. Miał wrażenie, że znalazł się nagle we wnętrzu pieca do wytapiania szkła, który widział kiedyś w Romadzie. Zdjął już kaftan i chętnie podwinąłby także rękawy koszuli – powstrzymało go nie poczucie elegancji, bo z tego w tak wyjątkowych okolicznościach byłby gotów zrezygnować, ale świadomość, że przy swojej jasnej karnacji każdą minutą ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
spędzoną na słońcu ryzykował poparzenie. Na dłoniach już czuł charakterystyczne szczypanie, cofnął się więc w ażurowe podcienia budynku, znalazł sobie uplecione ze słomy krzesło i usiadł. Akurat gdy to zrobił, pod Dom Pielgrzyma zajechał powóz, jeden z tych, które wynajmowało się w porcie. Posługacze natychmiast rzucili się, by wyładować bagaże i pomóc wysiąść wysokiej kobiecie o skórze koloru czekolady i afrykańskich rysach. Była młoda i ładna, choć zapewne nie dla kogoś, kto trzymałby się kurczowo europejskich kanonów piękna. Jordan przyglądał jej się przez chwilę bez skrępowania, korzystając z tego, że pozostawał dla nowo przybyłej niewidoczny, a kiedy kobieta wraz z bagażami zniknęła we wnętrzu Domu, przymknął oczy i spróbował wmówić sobie, że cieszy się chłodem. Jednak nawet w cieniu było gorąco, a zamiast powiewów słonego wiatru czuł teraz dolatującą od strony miasta woń kwiatów i płonących świec. Zapach świętości. Uniósł powieki, słysząc stukot damskich trzewików. Przez rozgrzane słońcem płytki dziedzińca podążała ku niemu ubrana w czerń krępa staruszka. Zdyszana, opadła na krzesło obok Jordana i rozłożyła wachlarz. – Jak się panu podoba nasz nowy gość, doktorze? – zapytała, wachlując się energicznie. – Dziwna kobieta, prawda? – Nie wiem, nie miałem przyjemności jej poznać. – Nikt nie miał. Biedaczka, nie mówi ani słowa po okcytańsku. – Dòna Catarina najwyraźniej uważała, że ludzie posługujący się jedynie berberyjskim nie zasługują na miano „kogoś”. Miała zresztą o tyle rację, że połowa cywilizowanego świata, a przynajmniej ta lepiej urodzona, okcytański znała doskonale. – Nazywa się Julia Augustina i podobno jest wdową, chociaż żałoby nie nosi. – W głosie starszej pani zabrzmiała nuta dezaprobaty. Ona sama dziesięć lat po śmierci męża wciąż ubierała się na czarno. – W każdym razie to by trochę wyjaśniało, czemu podróżuje samotnie. Ma pięć sztuk bagażu, co znaczy, że przybyła z daleka, prawda? – Wie pani już, po co Julia Augustina tu przyjechała? – Domenic głęboko wierzył, że nieznajomość miejscowego języka nie przeszkodzi starszej pani w zdobyciu i tej informacji. – Jeszcze nie – dòna Catarina była granitowo odporna na ironię – ale się dowiem. – Nie wątpię w to ani przez chwilę. – Domenic Jordan znowu zmarnował odrobinę kpiny. – Myśli pan, że to dzikuska? Jedna z tych, które siedzą przy ognisku i ogryzają kości biednych misjonarzy? Jordan przypomniał sobie nienaganny strój Julii Augustiny, jej melodyjny głos i lekki ukłon, jakim przywitała właściciela Domu. Czarnoskóra kobieta wydawała się wcieleniem harmonii i wdzięku, każdy jej ruch był pełen gracji, jakby urodziła się na królewskim dworze. – Jestem pewien, że gdyby ta pani powzięła niechrześcijański zamiar zjedzenia misjonarza, zrobiłaby to przy pomocy noża i widelca, jak przystało na prawdziwą damę.
23
PROZA POLSKA Nowa Fantastyka 12/2015 09/2015 04/2015
Dòna Catarina zamrugała zdziwiona, a potem zachichotała i uderzyła Jordana wachlarzem w ramię. – Żartowniś z pana, co? Dobrze, że dopisuje panu poczucie humoru. Bo poza tym coś kiepsko pan wygląda. Dobrze się pan czuje? – Nie przepadam za upałem. – Mnie też męczy to gorąco. Może w takim razie wybierzemy się obejrzeć małego Titusa? W mieście powinno być chłodniej. Jordan był pewien, że w murach Sour upał będzie dokładnie taki sam, a prawdopodobnie nawet większy. Mógł się wykręcić zmęczeniem, mógł też odmówić, nie używając żadnego wykrętu. Musiał jednak przyznać, że dòna Catarina raczej go bawi, niż budzi niechęć. Ciekawość, nawet w tak przyziemnej, rozplotkowanej formie, jaką reprezentowała, nie była cechą, którą potrafiłby potępić. A nowa znajoma miała jeszcze dwie ważne zalety: po pierwsze, naprawdę sporo wiedziała o ludziach mieszkających w Domu Pielgrzyma, po drugie zaś, jak na swój wiek cieszyła się znakomitym zdrowiem. Jordan nie musiał się więc obawiać, że podczas wyprawy do miasta będzie go zadręczać opowiadaniem o starczych dolegliwościach. Poza tym i tak zamierzał obejrzeć Titusa – w końcu jak często ma się okazję zobaczyć chłopca, który powstał z martwych? *** W położonym dziewięćdziesiąt mil od miejsca narodzin Chrystusa Sour ślepcy odzyskiwali wzrok, kalecy odrzucali kule, a osierocone, obdarte dzieci ni stąd, ni zowąd zaczynały mówić językami albo pięknie grać na harfie. Nie było to jedyne takie miasto w Ziemi Świętej, gdzie łaska bywała częstsza niż deszcz, lecz Sour wyróżniało się tym, że nigdy żaden święty nie przyznał się do czynionych tu cudów. Jakakolwiek moc działała w tym miejscu, pozostawała anonimowa i nie brakowało ludzi, którzy głęboko wierzyli, że Bóg osobiście zainteresował się niewielką portową miejscowością. Jordan myślał o tym, gdy wraz z dòną Catariną szedł wąskimi uliczkami w stronę rynku – ona paplała pod koronkowym parasolem, on w milczeniu dzielił uwagę pomiędzy słowa towarzyszki a widoki miasta. Spalone na brąz półnagie dzieci z poważnymi twarzami proroków odprowadzały ich wzrokiem. W ich oczach widział biały żar, jak schwytane w lustro spojrzenie Boga, świecące odbitym blaskiem, ale nadal zdolne obracać miasta w gruzy. Wciąż było nieznośnie gorąco, a na bruku zalegała warstwa czerwonawego pyłu, który przyniósł wiejący znad pustyni wiatr. W drgającym powietrzu unosiła się jeszcze bardziej intensywna woń spalonych kwiatów i topniejącego wosku. Dòna Catarina mówiła: – ...bo przecież w Domu Pielgrzyma mieszkają tylko dwa rodzaje ludzi. Tacy jak pan czy ja, którzy czekają na statek, albo ci, którzy przyjechali tu po cud, jak pan Radke i pan Zekondin. Biedaczek był bardzo zdolnym kompozytorem, a teraz jest głuchy jak pień. Choć tak naprawdę bardziej współczuję jego żonie. Aż żal na nią patrzeć, jest taka młodziutka i śliczna, prawda? – Gdyby była starsza i brzydsza, współczułaby jej pani mniej? – Przecież wie pan, o czym mówię. – Dòna Catarina niecierpliwie poruszyła wachlarzem, a potem zniżyła głos do konfidencjonalnego szeptu: – Ona nawet nie jest dobrze urodzona, zwyczajna służąca, z którą on się ożenił wbrew woli rodziny. Można by pomyśleć, że to szlachetny uczynek, ale podejrzewam, że naprawdę chodziło mu o znalezienie sobie kogoś, kim dałoby ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
się pomiatać. Żony z dobrego domu nie mógłby tak traktować, jej ojciec czy bracia zaraz wybiliby mu z głowy podobne pomysły. A ta biedaczka nie ma nikogo, jest samiuśka na świecie. Nie uważa pan, że powinniśmy coś z tym zrobić? – Z tym, że jest sama? – Jordan dostrzegł już rozbity na rynku namiot, przed którym zgromadził się rozmodlony tłum. – Z tym, że on ją bije, oczywiście! Na szczęście nie musiał odpowiadać, bo stojący przed namiotem białobrody starzec zaczął uderzać w gong. Wkrótce do jękliwych dźwięków dołączyły inne: głosy piszczałek, bębnów i pasterskich fletni. Była to dziwna muzyka, na pozór chaotyczna, jakby gromada dzieci dorwała się do wozu handlarza żelazem, ale mająca przy tym osobliwy rytm. Starzec wykrzykiwał coś po berberyjsku. Zupełnie jak w cyrku przed występem kobiety z brodą, pomyślał Jordan, przypominając sobie, że wiara Numidyjczyków zawsze była bardziej pierwotna i ludowa. Tłum tłoczył się i napierał na przesłonięte płótnem wejście do namiotu, ludzie krzyczeli, wyrzucając w górę ręce, a niektórzy nawet mdleli – Jordan wolałby wierzyć, że z powodu upału, ale prawdopodobnie była to jednak ekstaza. On nie czuł ani odrobiny religijnego uniesienia, był tylko zmęczony, a od kociej muzyki puchły mu uszy. Dòna Catarina za to najwyraźniej znalazła się w swoim żywiole, bo złożyła parasolkę i posługując się ostrym końcem jak bronią, zaczęła przepychać się przez ciżbę. Domenic podążył za nią, wątpiąc, czy kobiecie naprawdę się uda. Nie docenił jej, bo chwilę później stanęli przed białobrodym starcem, który nie trzymał już gongu, tylko miedzianą tacę. Dòna Catarina sięgnęła do sakiewki przy pasie i hojnie sypnęła srebrem, na co starzec zgiął się w głębokim ukłonie. Weszli do namiotu, czego Jordan od razu pożałował, bo wewnątrz było duszno jak w łaźni – z dwojga złego wolał już suchy żar na zewnątrz niż to wilgotne gorąco przesycone wonią potu, kwiatów i świec. Na środku stało wysokie krzesło oplecione girlandami ostro pachnącego jaśminu. Siedział w nim piętnastoletni może wyrostek z dużą głową i cienkimi kończynami. Obok stała kobieta w białej sukni przypominającej nieco kapłańską szatę. Matka? Jordan założył, że tak. Znał przecież historię Titusa, jedynego syna ubogiej wdowy, który zmarł na błonicę, a po dwóch dniach mocą cudu został przywrócony do życia. – Możecie pytać, o co chcecie – powiedziała kobieta. Mówiła po okcytańsku z wyraźnym akcentem, ale poprawnie. Nic dziwnego, że się nauczyła, pomyślał Jordan, w końcu spora część płacących za ten spektakl to Okcytańczycy. Pomyślał o piętnastolatku, bladym świtem wygrzebującym się z ziemi i ruszającym w stronę domu, z brudnymi paznokciami i wonią rozkładu przenikającą jego włosy oraz pogrzebowe szaty. Teraz ten piętnastolatek siedział przed nim na krześle i wyglądał, jakby spał, tylko ruchy gałek ocznych pod półprzymkniętymi powiekami świadczyły, że prawdopodobnie zdaje sobie sprawę, co się wokół dzieje. – Jakie to uczucie doznać łaski? – zapytała dòna Catarina. Jej oczy płonęły ciekawością. Kobieta w bieli pochyliła się nad chłopcem, poczekała, aż szepnie jej coś do ucha, a potem przekazała: – To szczęście, którego nie można opisać. – Co pamiętasz z czasu, kiedy byłeś martwy? – zainteresował się Jordan. Kobieta znowu się pochyliła.
24
ANNA KAŃTOCH
– Pamiętam tylko spokój i otaczającą mnie miłość Bożą – wyrecytowała, prostując plecy, po czym dodała już we własnym imieniu: – Musicie iść, inni także czekają na spotkanie z moim synem. Dòna Catarina była chyba gotowa protestować, ale przegrała w starciu ze wzrokiem matki i skierowała się w stronę wyjścia. Jordan poszedł za nią – sam nie wiedział, czy jest rozczarowany, czy może jednak nie, bo czegoś podobnego się spodziewał. Nagle drobna, sucha ręka chwyciła go za nadgarstek. Odwrócił się, zdumiony. Chłopiec już nie wyglądał, jakby spał. Miał teraz szeroko otwarte oczy, a na ich dnie płonął ogień, odległe echo echa, jakby Jordan patrzył przez długi lustrzany tunel na światło zapalone na końcu wszechświata. – Ur iya timasu – powiedział Titus. *** Gdy wracali, słońce chyliło się ku zachodowi, ciągnąc po ciemniejszym teraz morzu smugę czerwieni. Upał zelżał odrobinę, choć nadal było gorąco i Jordan wiedział już, że tej nocy także będzie miał problem z zaśnięciem. Pożegnał dònę Catarinę, po czym ruszył w stronę wynajmowanego pokoju. Klucz obrócił się w zamku gładko i Jordan jeszcze niczego nie podejrzewał. Dopiero kiedy przekroczył próg, opadły go złe przeczucia. Nie była to kwestia bałaganu, wręcz przeciwnie – wszystko znajdowało się w idealnym porządku. Pamiętał jednak, że grzebień położył na toaletce bliżej przybornika do paznokci, brzytwa w srebrnej oprawie też wydawała się przesunięta. Drobne zmiany, na które przeciętny człowiek nie zwróciłby uwagi, dla Jordana były widomym znakiem, że ktoś buszował w jego rzeczach. Zamknął drzwi, zaciągnął zasłony, po czym z mocno bijącym sercem sięgnął po leżącą na dnie szafy podróżną torbę. Była pusta, jeśli nie liczyć dwóch wykrochmalonych chusteczek. Wyjął je, po czym odchylił fałszywe dno i namacał plik papierów. Były tam, dzięki Bogu. Przejrzał je dla pewności, ale nie brakowało żadnej strony. Włożył papiery z powrotem do skrytki, a potem obejrzał zamek przy drzwiach. Czego szukał tajemniczy gość? Sakiewki i kosztowności, niczym pospolity złodziej? Jeśli tak, musiał się rozczarować, bo Jordan zabrał w podróż niewiele cennych rzeczy, a te, które miał, jak broń czy pieniądze, nosił przy sobie. Poza tym wszystko wskazywało na to, że zamek otwarto zwyczajnie, kluczem, nie wytrychem. Któraś ze służących? Ktoś, komu właściciel dał dodatkowy klucz? Wyszedł na mniejszy dziedziniec, znajdujący się z tyłu Domu. Na środku szemrała cicho fontanna, przy której siedziały dwie kobiety: jedna czarnoskóra, elegancka i zgrabna, druga blondynka o pospolitym wyglądzie, żółtawej cerze i wielkich, jakby zdumionych dziecięcych oczach. Claudia Zekondin, przypomniał sobie Jordan, obrzucając ją spojrzeniem. Wyglądała na trzynaście lat, choć musiała być starsza – nawet w Numidii nie wydawano za mąż tak młodziutkich panien. Julia Augustina trzymała ją za rękę i mówiła coś po berberyjsku szybkim, poufnym staccato, a Claudia kiwała głową, choć w jej spojrzeniu nie było zrozumienia. Dziewczyna najwyraźniej źle się czuła na otwartej przestrzeni, jakby marzyła tylko o tym, by wyrwać dłoń z uścisku Julii i schować się gdzieś w kącie. Minął je, kierując się w stronę budynków gospodarczych, gdzie kręciła się służba. Nie musiał szukać długo – wkrótce niemal wpadła na niego ogorzała kobieta, niosąca kosz pełen owoców. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
– Pan doktor. – Postawiła kosz na ziemi i ukłoniła się niezgrabnie. – Czy pan czego potrzebuje? – Chcę wiedzieć, kto wchodził dziś do mojego pokoju. – Ja nie rozumieć. Pan potrzebuje pić? Może jeść? Złapał ją za ramię. – Jeszcze niedawno mówiłaś po okcytańsku całkiem dobrze. Kto wchodził do mojego pokoju? Dałaś komuś klucz? – Nie rozumieć. Ja prosta kobieta ze wsi. Ścisnął mocniej ramię i służąca krzyknęła – bardziej chyba z oburzenia niż z bólu. Jordan kątem oka dostrzegł, że Claudia skuliła się odruchowo, a Julia Augustina obrzuciła go pełnym niechęci spojrzeniem. Złowił też błysk czegoś srebrnego, jakby któraś z kobiet przy fontannie nosiła na palcu duży pierścień. – Nic nie wiem! Jordan zrozumiał już, że na temat tajemniczego gościa nic ze służącej nie wyciągnie. Za bardzo się bała, widział to po jej oczach. Ktokolwiek wziął klucz, musiał przy okazji porządnie ją przestraszyć. Spróbował więc z innym pytaniem. – A co znaczą słowa: „Ur iya timasu”? – Nie wiem! – Służąca najwyraźniej gotowa była upierać się, że nie zna nawet własnego języka. Jordan puścił ją, bo dalsza rozmowa nie miała sensu. Przeszedł przez dziedziniec, odprowadzany potępiającym wzrokiem Julii Augustiny. Fontanna szemrała cicho, drobne kropelki unosiły się w powietrzu, ale nawet ich chłód nie łagodził upału. Domenic wrócił do pokoju i usiadł na krześle. Teraz, kiedy nie miał przed sobą służącej, nagle opadły go wątpliwości. Czy naprawdę widział w jej oczach przerażenie, czy tylko mu się zdawało? A może ten strach był zwyczajną reakcją prostej, wiejskiej kobiety na krzyczącego cudzoziemca? Może nikogo nie było w jego pokoju? W końcu niczego mu nie ukradziono, a on mógł źle zapamiętać miejsce, w którym położył grzebień i brzytwę. Ostatnio niepokojąco często zdarzało mu się popełniać błędy, na pozór drobne, ale mogące mieć fatalne skutki. Jordan nie pamiętał, kiedy przespał spokojnie całą noc. Był wyczerpany i rozdrażniony, bynajmniej nie tylko z powodu upału. A dòna Catarina miała rację – naprawdę kiepsko wyglądał, widział to codziennie w lustrze. I nie chodziło o wyostrzone rysy czy bladość – Domenic Jordan nawet w najlepszej formie daleki był od wyglądu rumianego i pulchnego symbolu zdrowia. Chodziło o coś w oczach, jakiś niepokojący gorączkowy błysk, którego miał nadzieję nigdy u siebie nie oglądać. Przebrał się przed kolacją, dokładając starań, by nie pominąć żadnego drobiazgu. To także go martwiło. Elegancja zawsze była jego wyborem, a teraz coraz bardziej stawała się koniecznością, jakby zapinanie guzików czy dbanie o to, by koronkowe mankiety koszuli wystawały spod kaftana na przepisową długość, było murem oddzielającym go od mroku. *** Gdy pojawił się w sali jadalnej, większość gości Domu Pielgrzyma już zajęła miejsca za stołem. Brakowało jedynie państwa Zekondin, którym posiłki przynoszono do pokoju. Obok krzesła gospodarza Jordan dostrzegł za to niskiego mężczyznę z cieniem rudawego wąsika nad wargą. Spojrzał na dònę Catarinę pytająco, a ta szepnęła:
ANATOMIA CUDU
25
Nowa Fantastyka 12/2015
– To oficer tutejszej policji, pan Baptista. Podobno zje z nami kolację. Myśli pan, że przyszedł, żeby kogoś aresztować? – A jaką zbrodnię pani ostatnio popełniła? Dòna Catarina zachichotała, przesłaniając twarz wachlarzem. Jordan usiadł naprzeciwko Baptisty i skinął mu uprzejmie głową. Oficer odwzajemnił się lekkim ukłonem. Miał głęboko osadzone jasne oczy, którymi wodził po zgromadzonych przy stole. Przy Jordanie zatrzymał się na chwilę odrobinę dłuższą i lekko, niemal niezauważalnie zmrużył powieki. Zaraz potem odwrócił wzrok, po czym wdał się w rozmowę z dòną Catariną. – A więc nie powie pan, dlaczego zaszczycił nas wizytą? – dopytywała kobieta. Baptista mrugnął. – Jakim byłbym oficerem policji, gdybym zdradzał wszystkie swoje sekrety? – Jak większość dobrze urodzonych Numidyjczyków, od dzieciństwa uczonych okcytańskiego, mówił prawie bez akcentu. – Poza tym czy naprawdę potrzebuję powodu, żeby spędzić trochę czasu w towarzystwie tak uroczej damy? Wyraźnie zadowolona dòna Catarina zrezygnowała przynajmniej chwilowo z prób wyciągnięcia informacji i zajęła się kolacją. Jordan sięgnął po półmisek z ostro przyprawioną jagnięciną; jedynym, co mógł bez trudu zaakceptować w Numidii, była tutejsza kuchnia. Rozmowa przy stole, z początku leniwa, ożywiała się w miarę, jak upał na zewnątrz słabł i zapadała ciemność. Milczała tylko Julia Augustina, która uśmiechem i doskonałymi manierami rekompensowała nieznajomość okcytańskiego. – A pan, doktorze? – Baptista zwrócił się do Jordana. – Przyjechał pan do naszego miasta po cud? – Nie, czekam na statek, który zabierze mnie z powrotem do domu. Cuda pozostawiam tym, którzy bardziej ich potrzebują. – Wraca pan z wyprawy do Grobu Pańskiego? Jordan zawahał się. Mógłby przytaknąć, w końcu większość podróżnych tam właśnie zmierzała, a on nie chciał się wyróżniać. Jednak zbyt łatwo byłoby wykryć takie kłamstwo. – Nie, dla mnie to za daleka droga jak na taki upał. – A jednak przybył pan do nas z Okcytanii w jeden z najgorętszych miesięcy roku. – Baptista mrużył oczy, obracając kieliszkiem tak, żeby światło świec odbijało się w krysztale. Czerwone wino w środku przelewało się jak krew. – Podróż w interesach? – Odwiedzałem przyjaciela mojego ojca. A co do upału, to przyznaję, nie spodziewałem się, że będzie aż tak gorąco. Wszyscy czasem bywamy głupcami, prawda? Swobodne przyznanie się do pomyłki wytrąciło na chwilę Baptiście broń z ręki. Oficer postawił kieliszek i podjął rozmowę z Johannusem Radke, który do Sour przybył w nadziei na wybłaganie cudu dla ciężko chorej żony. Po kolacji wyszli na taras. Radke szedł pod ramię z dòną Catariną, właściciel Domu towarzyszył Julii Augustinie. Domenic mógłby przyśpieszyć i ich dogonić, ale i tak nie uniknąłby tego, co zaraz miało nastąpić. Zatrzymał się więc jeszcze na chwilę przy stole i dolał sobie wina. Baptista stanął obok. – Wiem, kim pan jest – powiedział cicho. Jordan powinien teraz okazać zdumienie, jak przystało na niewinnego człowieka, ale nie potrafił tego zrobić. Jego opanowanie, które zazwyczaj było zaletą, nagle stało się pułapką. – Nie wiem, o czym pan mówi. – Nawet dla niego nie zabrzmiało to przekonująco. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
– Myślę, że pan wie. – Oficer sięgnął po oliwkę i włożył ją do ust. A potem, ponieważ był sporo od Jordana niższy, wspiął się na palce i tchnął mu do ucha niemal intymnym szeptem: – Mamy pana na oku, proszę o tym pamiętać. Wystarczy jeden pretekst. W Numidii bardzo nie lubimy czarowników. Baptista wyszedł, a Jordan dopił wino, zastanawiając się, gdzie popełnił błąd. Może zapomniał zaciągnąć zasłony, kiedy wczoraj nie oparł się pokusie i wyjął na chwilę ukryte w torbie papiery, może zdradził się nieostrożnym słowem. Tak czy inaczej ktoś doniósł na niego policji. Możliwe zresztą, że żadnego błędu nie popełnił, zawinić mógł sam fakt, że Jordan wyróżniał się, i to zarówno strojem, jak i zachowaniem. Ubranie był w stanie zmienić – na czas podróży zrezygnował z czarnych kaftanów, które tak lubił, i nosił zwyczajne, jasne – ale sposobu bycia nie potrafił, i przepojonym świętością, wszędzie węszącym zło Numidyjczykom musiał wydawać się wręcz archetypiczną figurą „podejrzanego cudzoziemca”. Tłumaczył to miesiąc wcześniej biskupowi Malartre, który wysłał go do Sour. Będę zwracał na siebie uwagę, powiedział. Nie mówiąc o tym, że raczej nikt nie weźmie mnie za pobożnego pielgrzyma. Rzeczywiście, jeśli chodzi o zadania wymagające dyskretnego wtapiania się w tłum, Domenic Jordan był prawdopodobnie najgorszym kandydatem z możliwych. Lecz Jego Ekscelencja nie chciał słuchać argumentów. Poradzisz sobie, oznajmił, a poza tym dłuższy pobyt poza Alestrą dobrze ci zrobi. Jordan w głębi duszy podejrzewał, że chodziło głównie o to ostatnie, choć Ipolit Malartre zdecydowanie przeceniał uzdrawiające działanie długich podróży. Gdyby mógł zobaczyć w tej chwili swojego protegowanego, być może zmieniłby także zdanie co do jego zaradności. Domenic odłożył kieliszek i podążył za pozostałymi na taras. Baptista najwyraźniej pożegnał się już i poszedł, bo nigdzie nie było go widać; właściciel Domu również podążył do swoich obowiązków. Służący zapalał właśnie latarnie na dziedzińcu. Wokół ognia krążyły roje wielkich miękkich owadów, których Jordan nie potrafił nawet nazwać. Morze lizało plażę szerokimi językami osrebrzonej księżycem piany. Dòna Catarina skinęła zapraszająco, wskazując wolne krzesło. Jordan usiadł pomiędzy nią a Radkem, który krzywiąc się, pił z niewielkiego kieliszka jakąś kolorową nalewkę. Możliwe zresztą, że było to lekarstwo, bo prawnik skarżył się ostatnio na bóle brzucha. Julia Augustina próbowała stawiać pasjansa, choć ciągnący od wody wiatr bezustannie zdmuchiwał ze stolika karty. – O czym pan rozmawiał z tym miłym oficerem? – zapytała dòna Catarina. Jordan pochylił się w jej stronę. – Pan Baptista domyślił się, że chcę was wszystkich zamordować – powiedział. – Na szczęście udało mi się uśpić jego podejrzenia. Dòną Catarina znowu zachichotała, choć tym razem jej śmiech był nieco wymuszony, a starsza pani sprawiała wrażenie odrobinę urażonej. Jordan zastanowił się, czy to ona na niego doniosła. Możliwe, choć mało prawdopodobne, uznał. A jeśli nie ona, to kto? Johannus Radke z twarzą smutnego psa, zaprzątnięty myślami o umierającej żonie i zaniedbujący z powodu jej choroby praktykę adwokacką? Jowialny właściciel Domu albo jego równie serdeczna żona, która co prawda rzadko pojawiała się przy wspólnym stole, ale kiedy już to robiła, wprawiała wszystkich w zakłopotanie świńskimi dowcipami opowiadanymi doskona-
26
ANNA KAŃTOCH KOMUDA
łym okcytańskim? Myszowata, chowająca się po kątach Claudia z posiniaczonymi ramionami lub jej utalentowany muzycznie, głuchy mąż, który, jeśli wierzyć dònie Catarinie, ożenił się ze służącą tylko po to, żeby mieć kogo dręczyć? Czy może tajemnicza Julia Augustina, o której nikt nie wiedział niczego pewnego? Możliwe też, że po prostu doniósł na niego ktoś ze służby. Nie miało to większego znaczenia, choć chciałby znać nazwisko donosiciela dla samej satysfakcji płynącej z wiedzy. Najważniejsze teraz pytanie brzmiało: co dalej? W Okcytanii Jordan pozostawał pod ochroną biskupa Malartre; tutaj, na obcym terenie, musiał liczyć tylko na siebie. Gdyby został aresztowany, nikt by się za nim nie ujął i najdalej za tydzień, dwa – numidyjska sprawiedliwość działała szybko – jego ciało zawisłoby na szubienicy ku uciesze gawiedzi. Nieważne, że żadnym czarownikiem nie był, a tylko przewoził niebezpieczny rękopis. Sam fakt, że nosił przy sobie coś takiego, wystarczyłby, żeby go skazać. Jordan nie musiałby nawet dodawać, że czarną magią interesuje się od dawna i że próbuje ją badać naukowymi metodami, co w Numidii, podobnie zresztą jak w Okcytanii, było bardzo źle widziane. W pierwszym odruchu chciał natychmiast wrócić do pokoju, zabrać torbę i zniknąć, jednak to wyglądałoby na przyznanie się do winy. Dlatego postanowił zostać jeszcze przynajmniej jedną noc i zachowywać się, jakby nic się nie stało.
Nikodem Cabała
***
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Julia Augustina zrezygnowała z układania pasjansa i przyniosła książkę, którą czytała z determinacją, mimo iż latarnie na tarasie dawały niewiele światła i tak naprawdę – jak zgadywał Jordan – służyły raczej do tworzenia intymnego nastroju dla szukających odosobnienia par. Dòna Catarina dolała sobie wina, a Radke skusił się na kolejny kieliszek podejrzanej nalewki, która chyba jednak nie była lekarstwem. Jordan odmówił, gdy starsza pani próbowała poczęstować go merlotem. Alkohol pomógłby mu co prawda zasnąć, lecz zmęczenie, gorąco i wino stanowiły kiepską kombinację, a on jutro zdecydowanie potrzebował trzeźwej głowy. Rozmowa rwała się coraz bardziej, ale nikt z siedzących na tarasie nie kwapił się, żeby wracać do dusznego pokoju. Wreszcie Radke wstał i otworzył usta, zapewne po to, żeby się pożegnać i życzyć pozostałym dobrej nocy. Nie zdążył tego zrobić, bo w jednym z pokoi na piętrze rozległ się najpierw bełkotliwy męski krzyk, a potem odgłos upadającego ciała i wysoki dziewczęcy szloch. Prawnik zamknął usta, Julia Augustina drgnęła i oderwała wzrok od książki. Szloch przeszedł w jękliwe zawodzenie, mężczyzna natomiast wciąż wrzeszczał, a jego słowa zlewały się ze sobą, jakby był pijany. – To nie może tak dłużej trwać – oznajmiła dòna Catarina wojowniczo. – Ktoś musi coś z tym zrobić. Jej wzrok nie pozostawiał wątpliwości, że owym „kimś” jest nie ona sama, lecz któryś z panów. Radke bezradnie pokręcił głową, Jordan spojrzał kobiecie w oczy. – Zgodnie z prawem mąż ma całkowitą władzę nad żoną. Co, pani zdaniem, możemy z tym zrobić? Dòna Catarina parsknęła, dając tym samym wyraz swojej pogardy dla prawa. Radke wymamrotał coś niezrozumiałego. Julia Augustina nasłuchiwała w napięciu dobiegających z Do-
ANATOMIA CUDU
27
Nowa Fantastyka 12/2015
mu dźwięków, aż poszarzały jej zaciśnięte na książce szczupłe brązowe palce. Claudia krzyczała teraz głośniej, a jej mąż ciszej i nie przypominało to już odgłosów awantury, raczej... wołanie o pomoc? Jordan spojrzał na prawnika i zobaczył w jego oczach niepokój. – Powinniśmy chyba... – zaczął Radke. Nikt nie zdążył dowiedzieć się, co powinni zrobić, bo z Domu wybiegła gwałtownie machająca rękami służąca, ta sama, z którą Jordan rozmawiał po południu i która najwyraźniej w międzyczasie przypomniała sobie sporo okcytańskich słów. – Pan Zekondin jest bardzo chory! – wołała. – Pan doktor pomoże, tak? Zaraz, szybko, trzeba iść! Gdy Jordan wstał, dòna Catarina chwyciła go za rękę. – Proszę – szepnęła – niech pan się zastanowi. – Nad czym? – Może dla wszystkich będzie lepiej, jeśli pan Zekondin nie wyzdrowieje? – Może to kara – wymruczał równie cicho Radke. – Nie należy się wtrącać do wyroków Bożych... Jordan uwolnił dłoń z uścisku starszej pani. Nie miał zbyt wysokich standardów zawodowych, ale nie zamierzał stać i przysłuchiwać się, jak ktoś cierpi. – Szczerze wątpię, żeby w tym pokoju Bóg osobiście zabijał człowieka, ale jeśli tak, to mógłby sobie wybrać inne miejsce. Schodząc z tarasu w ślad za służącą, odwrócił się jeszcze na chwilę. Radke i dòna Catarina rozmawiali ze sobą, nie patrząc w stronę Jordana. Patrzyła za to Julia Augustina, a na jej twarzy widniała taka nienawiść, że medyk aż się wzdrygnął.
2. Nie wiedział, co go zbudziło, ale otworzył oczy od razu przytomny i czujny. Wiatr wydymał firanki, a przez otwarte okno w łagodnych podmuchach wlewał się różowy świt, niosący ze sobą słony zapach morza i pokrzykiwania mew. Powietrze po nocy wciąż było świeże, niezwarzone upałem, choć czuło się już w nim zapowiedź gorąca. W Domu Pielgrzyma panowała cisza – nikt nie krzątał się, sprzątając salę jadalną przed śniadaniem, na dziedzińcu nie słychać było kroków służących biegnących do stajni czy powozowni. Ciszę mąciło tylko kapanie, odgłos kropel w regularnych odstępach rozpryskujących się na płytkach, którymi wyłożony był hol. Jordan nasłuchiwał przez chwilę, ale prócz kapania i wrzasków wydzierających się za oknem mew nie usłyszał niczego więcej. Ubrał się pośpiesznie, wziął pistolety i wyszedł na korytarz. Teraz mewy słychać było słabiej, a kapanie mocniej. Odgłos dochodził od strony schodów, splatając się z miarowym tykaniem stojącego w holu zegara. Plamy słońca drgały lekko na mozaikowej posadzce, a świt wydobywał nieoczekiwane ciepło z obitych cedrową boazerią ścian. Jordan skierował się w stronę piętra. Nie dotarł tam, bo wcześniej zobaczył plamę świeżej, wciąż jeszcze lśniącej krwi, wylewającą się spod drzwi pokoju należącego do dòny Catariny. Ostrożnie, uważając, żeby w nią nie wdepnąć, nacisnął klamkę – dòna Catarina najwyraźniej ufała ludziom na tyle, by nie ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
przekręcać klucza – i wszedł do środka. W pokoju wyglądało jak w rzeźni, białe ściany zbryzgane zostały posoką, pościel na łóżku przesiąknięta była czerwienią. W tej pościeli leżała dòna Catarina z koszulą nocną podciągniętą do połowy ud i odchyloną głową. Na jej gardle niczym drugie groteskowe usta rozwierała się rana tak głęboka, że mało brakowało, a morderca przeciąłby starej kobiecie kręgosłup. Drugie, płytsze cięcie biegło przez klatkę piersiową. Jordan wycofał się powoli i wspiął schodami na piętro, omijając krew, która cienkim strumyczkiem skapywała ze stopni. Na piętrze znalazł ciało służącej, tej młodszej i ładniejszej, przeznaczonej do lżejszych prac, takich jak pomoc przy toalecie pań czy gaszenie świec. Jej głowa spoczywała w samym środku krwawej kałuży, która sięgała do pokoju Julii Augustiny. Jego lokatorka stała na progu ubrana jak do wyjścia, w kremową suknię na różowym spodzie. Czubki eleganckich trzewików znajdowały się ćwierć palca od rozlanej po korytarzu czerwieni, a kobieta chwiała się lekko z niepewną miną, niczym elegancka dama czekająca, aż dżentelmen poda jej rękę i pomoże przeskoczyć kałużę. Wzrok miała dziwny, jakby zwrócony do wewnątrz i wydawało się, że jeszcze chwila, a wdepnie prosto w krew. Jordan chciał coś powiedzieć, lecz jego niewielki zapas berberyjskich słów nie obejmował niczego odpowiedniego do tej sytuacji. Sięgnął więc bez większej nadziei do swojej studenckiej łaciny – Numidia była kiedyś rzymską kolonią – ale i tu natrafił na problem, bo znał głównie nazwy trucizn oraz terminologię pozwalającą mu czytać stare traktaty demonologiczne. – Da mihi obsecro manum – powiedział wreszcie. Z początku wyglądało na to, że w ogóle go nie usłyszała. Wyraz jej twarzy nie zmienił się, wciąż patrzyła w głąb siebie, zamknięta w swoim własnym świecie. Ale po chwili w oczach kobiety dostrzegł błysk zrozumienia, słaby na razie, jakby ktoś wyglądał zza zaparowanej szyby. – Da mihi obsecro manum – powtórzył i wreszcie wyciągnęła do niego rękę. Jordan pomógł jej przejść nad kałużą krwi, a potem zaprowadził na dół i posadził w holu przy donicy z palmą. W części należącej do gospodarzy odszukał dodatkowe klucze, a potem obszedł cały Dom Pielgrzyma. Znalazł jeszcze ciała właściciela, jego żony i trojga służących, a także Johannusa Radke w pokoju na końcu korytarza. Aby się do niego dostać, musiał wdepnąć w krew pokojówki, bo kałuża była zbyt duża, by ją przeskoczyć, i potem chwilę zajęło mu czyszczenie butów. Razem osiem osób, które zginęły, wykrwawiając się z głębokich, chaotycznych ran. Wszyscy z wyjątkiem pokojówki zaatakowani zostali w łóżkach i prawdopodobnie nie zdążyli nawet się obudzić. Jordan uznał, że skonali koło piątej, bo była to pora, kiedy wstająca najwcześniej służąca obchodziła Dom, gasząc zapalone na noc świece. Ciała nie zdążyły jeszcze zesztywnieć, krew nie zaczęła krzepnąć. Zajrzał do pokoju Julii Augustiny, ale nic w nim nie świadczyło o tym, by kobieta ubierała się w pośpiechu, świadoma rozgrywającej się za drzwiami tragedii. Wręcz przeciwnie, wyglądało na to, że wstała i spokojnie zabrała się za poranną toaletę – szczotki i grzebienie były równo ułożone, wczorajsza suknia wisiała na krześle, czekając zapewne, aż pokojówka zabierze
28
ANNA KAŃTOCH
ją do prania. Na toaletce stał wazon z dzikimi kwiatami. Jordana uderzyło, że był to jedyny pokój, któremu właścicielka zdołała nadać rys indywidualności; panowały tu wdzięk i harmonia, które wydawały się nieodłącznie związane z jej osobą. Jednak największe zdziwienie przeżył w pokoju państwa Zekondin. Wiedział oczywiście, że mężczyzny tam nie będzie, spodziewał się jednak zobaczyć ciało Claudii. Lecz małżeńskie łoże było puste, tylko po jednej stronie rozlewała się kałuża krwi. Pod poduszką coś błysnęło – Jordan uniósł ją i znalazł krótki nóż myśliwski. Przesunął palcem po wyrytych na rękojeści inicjałach „A.Z.”, po czym schował znalezisko do kieszeni. Wychodząc, zauważył krople krwi na korytarzu. Ślad wiódł z pokoju państwa Zekondin aż do holu, a potem urywał się przy drzwiach. Osiem osób martwych. Dwie, które przeżyły. Jedna zaginiona bez śladu. Próbował odnaleźć w tym jakiś sens, ale nie potrafił, odłożył więc problem na później, zabrał z pokoju swoją torbę i wrócił do Julii. Tak jak się spodziewał, siedziała dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił. Drżała lekko, ale poza tym jej twarz była nieruchoma jak maska z brązowej gliny. – Myślę, że będzie lepiej, jeśli pójdzie pani ze mną – powiedział swoją kiepską łaciną. Nie dodał przy tym, że lepiej dla niego, niekoniecznie dla niej. *** Miasto wciąż jeszcze spało, kiedy szli pustymi ulicami. Domenic zastanawiał się, ile mają czasu, zanim ktoś znajdzie ciała i da znać miejscowej policji. Nie więcej niż dwie–trzy godziny, uznał, może mniej. Miał nadzieję, że do tej pory jego towarzyszka oprzytomnieje na tyle, by odpowiedzieć na parę pytań – o ile oczywiście zdołają się jakoś porozumieć. Zaprowadził ją do gospody, w której o tej porze krzątała się tylko służąca, fartuchem strzepująca okruchy ze stołów. Jordan znalazł w miarę czysty stolik, posadził za nim Julię i chwilę później wręczył jej gliniany kubek pełen palmowego wina. Wypiła i wreszcie przestała się trząść. Patrząc jej w oczy, Domenic wciąż miał skojarzenie z zaparowaną szybą, którą ktoś przeciera w desperackiej próbie wyjrzenia na zewnątrz. Szukał właściwych słów, zanim jednak je znalazł, kobieta się odezwała: – Manus. Jordan zamrugał. – Słucham? – Manus, nie manum. Nie ten przypadek. – A więc jednak mówi pani po okcytańsku. Mocniej zacisnęła dłonie na pustym już kubku. – Tak, proszę o wybaczenie, obawiam się, że skłamałam. Dòna Catarina zagadnęła mnie w holu. Sprawiała wrażenie miłej, ale... – Trochę męczącej? – podsunął. – I dlatego postanowiła pani udawać, że nie zna okcytańskiego? Zakłopotana skinęła głową. – Potrzebowałam odrobiny prywatności. Potem oczywiście bardzo tego żałowałam, pan Radke i dòna Catarina to urocze osoby, a ja wykazałam się karygodną niegrzecznością, kiedy podsłuchiwałam na tarasie państwa rozmowę. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Wydawało się, że ten towarzyski nietakt obchodzi ją w tej chwili bardziej niż śmierć ośmiu osób. Jordan nawet się nie dziwił, ostatecznie nie było to najbardziej zdumiewające odkrycie tego ranka. – Wie pani, co się stało? – zapytał. – Wiem, że ta miła służąca zginęła, i dòna Catarina... Widziałam krew wypływającą spod drzwi jej pokoju – czy to znaczy, że ona też nie żyje? Jordan skinął głową. – Wszyscy, którzy byli tej nocy w Domu Pielgrzyma, zostali zabici, tylko my przeżyliśmy. I ja nie jestem mordercą, jeśli to panią martwi. – Przyszło mu do głowy, że Julia Augustina może się go zwyczajnie bać. On w każdym razie na jej miejscu podejrzewałby prawdopodobnie siebie. Nie umknęło też jego uwadze, że kobieta nie zaliczyła Jordana do „uroczych osób”. – Wiem, że to nie pan – szepnęła. – Nie mógłby pan tego zrobić. Chrząknął. – Może nie powinna pani być taka ufna? Przez jej twarz przemknęło coś na kształt spłoszonego uśmiechu. – Och, nie chodzi mi o pana charakter, raczej o... okoliczności. Na pana ubraniu nie ma ani odrobiny krwi, a musiałaby być, gdyby był pan mordercą. Nie można zabić tak brutalnie i nie ubrudzić się przy tym. Spojrzał na nią z ciekawością. – Mogłem się przebrać – podsunął, ale Julia energicznie potrząsnęła głową. – Nie było na to czasu. Krew wciąż jeszcze wypływała z rany, kiedy stałam nad ciałem tej nieszczęsnej dziewczyny. To znaczy, że została zamordowana dosłownie chwilę wcześniej, prawda? Lekko oszołomiony Jordan przytaknął. Ta kobieta była zdecydowanie bardziej interesująca, niż mu się wydawało. Do gospody weszli pierwsi goście, rodzina z kalekim chłopcem, którego służący wniósł w trzcinowym fotelu, i rozbrykaną, może ośmioletnią dziewczynką. Jordan zgadywał, że wracają z pierwszej porannej mszy, podczas której prosili o cudowne uzdrowienie dla syna. Unosiła się nad nimi atmosfera nadziei tak kruchej, że wszyscy mówili szeptem, jakby głośniejsze słowo mogło ją strzaskać. Domenic pochylił się w stronę Julii i też zniżył głos. Nie sądził wprawdzie, żeby nowo przybyli się nim interesowali – dość mieli własnych problemów – ale lepiej było nie ryzykować. – Skoro już ustaliliśmy, że nie jestem mordercą, czy mogłaby mi pani powiedzieć, co pani pamięta? Obracała pusty kubek w palcach. – Co pamiętam? – powtórzyła. Znowu wyglądała na zagubioną i Jordan musiał zdobyć się na cierpliwość. – Z dzisiejszego poranka. Od czasu, gdy się pani obudziła, aż do chwili, kiedy spotkałem panią na progu pokoju. – Cóż, wstałam wcześniej, bo chciałam zdążyć do kościoła, ubrałam się, ułożyłam włosy... – Nie poprosiła pani wczoraj o pokojówkę? – Nie, przywykłam do tego, że radzę sobie sama, i nie chciałam zawracać nikomu głowy. – Ile czasu minęło od pani obudzenia się do chwili, kiedy wyszła pani z pokoju? – Myślę, że jakieś pół godziny. – Zawahała się. – Uważa pan, że w czasie, gdy się ubierałam, ta nieszczęsna dziewczyna konała na korytarzu? Skinął głową, a kobieta zadrżała.
PROZA ZAGRANICZNA ANATOMIA CUDU
29
Nowa Fantastyka 12/2015 05/2015
– Nie słyszałam niczego, przysięgam. Tylko kroki, a potem odgłos, jakby ktoś się potknął, ale nie myślałam... nie przyszło mi do głowy, że to coś poważnego, dlatego nie wyjrzałam. – Nie słyszała pani żadnego krzyku? – Nie, jestem pewna, że nikt nie krzyczał. A czy pan sprawdził... Naprawdę wszyscy nie żyją? Przytaknął. – Z wyjątkiem naszej dwójki. I być może Claudii Zekondin, która zniknęła ze swojego pokoju. Na twarzy Julii odmalował się wyraz ulgi tak wielkiej, że Jordana to zdumiało – w końcu kobiety znały się ledwo kilka godzin. Zastanowił się też, czy nie wspomnieć, że zeszłego wieczora odesłał pana Zekondina do szpitala i dlatego jego żona spała tej nocy sama. Julia prawdopodobnie o tym nie wiedziała, bo jeśli wierzyć słowom dòny Catariny, poszła do swojego pokoju zaraz po tym, jak Jordan zszedł z tarasu. Jednak coś podpowiedziało mu, żeby zachować tę informację na później. Julia Augustina puściła kubek, wyjęła z torebki haftowaną chusteczkę i dla odmiany zaczęła znęcać się nad nią, skubiąc i szarpiąc kolorowe nici. – Myśli pan, że to był napad rabunkowy? – Nie sądzę. Nie mogę być oczywiście pewny, ale wygląda na to, że z pokojów nic nie zginęło. A przynajmniej nikt w nich niczego nie szukał. – Dlaczego więc oni zostali zabici? – Nie mam pojęcia. Na razie bardziej ciekawi mnie inna kwestia. – Jaka? – zapytała odruchowo. – Dlaczego my zostaliśmy oszczędzeni. *** Gospoda zaczęła się zaludniać, Jordan zaproponował więc, żeby wyjść, a towarzyszka zgodziła się z nim skwapliwie. Jak dotąd robiła wszystko, co jej kazał, a on zastanawiał się, czy to kwestia szoku, czy może Julia jest jedną z kobiet przyzwyczajonych do tego, że mężczyźni nimi rządzą. To drugie było możliwe, choć mało prawdopodobne. Domenic mógłby się założyć, że w jego nowej znajomej jest coś więcej, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Sprawiała wrażenie typowej dobrze wychowanej i konwencjonalnej damy, ale damy nie potrafią tak trzeźwo rozumować chwilę po tym, jak omal nie wdepnęły w kałużę krwi zamordowanego człowieka. Poza tym dziwne było, że przyjechała sama. Starszym wdowom, takim jak dòna Catarina, wybaczano samodzielność, lecz młode i ładne kobiety powinny podróżować w towarzystwie męskiego krewnego albo przynajmniej pokojówki, która służyłaby jednocześnie za przyzwoitkę. Tak czy inaczej wyglądało na to, że chwilowo on podejmuje decyzje, po namyśle więc poprowadził Julię w stronę dzielnicy targowej, gwarnej i ubogiej, gdzie mieli szansę zniknąć w tłumie kolorowych pielgrzymów. Co prawda bogatsi podróżni rzadko się tu zapuszczali, lecz ubraniom Jordana i Julii wystarczył dwudziestominutowy spacer, by pokryły się czerwonawym pyłem i przestały wyglądać elegancko, a i ciemna twarz kobiety zwracała w tym miejscu mniejszą uwagę. Problemem była komunikacja – w dzielnicach, w których mieszkało wielu Okcytańczyków, większość sprzedawców znała przynajmniej kilka zdań w tym języku, tutaj natomiast niepodzielnie ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
panował berberyjski i różne narzecza afrykańskie. Jordan przekonał się o tym boleśnie, kiedy spróbował kupić śniadanie od ulicznego sprzedawcy i zrezygnował po kilku minutach upokarzającego machania rękami. Na szczęście Julia przyszła mu z pomocą. Chwilę później rozłożyli koc na kamienistej plaży i usiedli, jedząc faszerowane ryżem i jagnięciną liście winogron. Dla postronnego obserwatora wyglądali jak zwyczajna para, która mimo wczesnej pory postanowiła urządzić sobie piknik – a przynajmniej na to liczył Jordan. – Dlaczego właściwie nie wrócimy do Domu Pielgrzyma? – Julia rzuciła większość swojej porcji mewom, które natychmiast zleciały się ze skrzekiem, bijąc mocnymi skrzydłami. Niedaleko na kamieniu usiadła kobieta z chłopczykiem. Zdjęła dziecku buty, a mały pognał do wody, po czym zaczął brodzić w morzu, szukając muszelek. Upał narastał, a rozbijające się o kamienie fale spryskiwały twarze słoną mgiełką. – Pani może tam wrócić, ja nie – odparł Jordan. – Dlaczego? – Pan Baptista za mną nie przepada. – Powiedziałabym mu, dlaczego nie może pan być winny. Pokręcił głową, prawie rozbawiony. – W takim przypadku pan Baptista zapewne doszedłby do wniosku, że łączy nas zdrożna namiętność i że zamordowaliśmy tych wszystkich ludzi wspólnie. – Co więc zamierza pan zrobić? – Jeszcze nie wiem – skłamał. Jeśli Julia naprawdę zdecyduje się wrócić, lepiej, żeby wiedziała jak najmniej. – Poszuka pan Claudii? – Być może. Kobieta odetchnęła. Zmaltretowana chusteczka zniknęła w torebce, a Julia zajęła się skubaniem koronkowego rękawa. W jej oczach pojawił się stalowy błysk, ale trwał tak krótko, że równie dobrze mogło to być odbicie słońca. – W takim razie zostanę z panem. Oczywiście jeśli nie ma pan nic przeciwko. – Będzie mi niezwykle miło – zapewnił. W gruncie rzeczy przez ostatnie minuty myślał właśnie o tym, jak ją do tego skłonić. Julia Augustina byłaby przydatna nie tylko jako ktoś znający miejscowy język, lecz także jako klucz do zagadki, dlaczego właśnie oni przeżyli. – Powie mi pani parę słów o sobie? – O mnie? – Musi być jakaś przyczyna, dla której morderca oszczędził właśnie naszą dwójkę. Może mamy jakąś wspólną cechę? – Och, no tak. Ale nie sądzę, żeby... W każdym razie, nazywam się... – Jej dłoń oderwała się od rękawa i pofrunęła do ust w dziecinnym geście przerażenia. – Mój Boże, zapomniałam się przedstawić. Jordan parsknął śmiechem, bo cała sytuacja była mocno absurdalna. Julia, która przez moment wyglądała, jakby miała zamiar zerwać się z koca i wykonać przepisowy ukłon, zawtórowała mu. – To okropne tak się śmiać, kiedy oni wszyscy nie żyją – powiedziała, chowając twarz w dłoniach. – Śmiech najmniej przeszkadza właśnie martwym – zapewnił. – I myślę, że możemy darować sobie formalności. Wiem, jak pani się nazywa, a pani prawdopodobnie wie, jak nazywam się ja. Interesuje mnie, kim pani jest i po co przyjechała pani do Sour. – Mój drugi mąż uczy łaciny w szkole dla chłopców. Od pięciu lat mieszkamy w Cambon, dlatego zresztą znam okcytański. Ja czasem daję dziewczętom prywatne lekcje rysunku.
30
ANNA KAŃTOCH
– A pierwszy? – Słucham? – Pierwszy mąż. – Zmarł, kiedy miałam dziewiętnaście lat. – Na co? Zmarszczyła brwi. – Dlaczego to pana interesuje? – Wszystko, co związane ze śmiercią, mnie interesuje – odparł swobodnie. Zacisnęła lekko usta, ale po chwili odpowiedziała: – Nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego z tą tragedią, ale jeśli musi pan wiedzieć, zginął w wypadku. – Aha. Po co przyjechała pani do Sour? Prosić o cud? Tym razem grymas niechęci był wyraźniejszy. Julii najwyraźniej nie spodobały się maniery Jordana, ale medyk nie czuł się winny. – To prywatna sprawa. Mój mąż jest przekonany, że odwiedzam w Sour rodzinę. Bałam się, że służąca może mnie zdradzić, dlatego zostawiłam ją w tawernie przy porcie i dalej pojechałam sama. – A więc pochodzi pani stąd? Skinęła głową. – Tutaj się urodziłam, ale moja rodzina... nie utrzymujemy ze sobą bliskich stosunków. W ten sposób przynajmniej rozwiązała się jedna zagadka – o ile oczywiście Julia mówiła prawdę. Jordan nie miał powodów, żeby w to wątpić, nadal jednak uważał, że kobieta coś przed nim ukrywa. Może nawet więcej niż coś. *** – Dokąd idziemy? – zapytała, gdy przedzierali się przez tłum na targu. Wokół krzyczeli handlarze odpustów, świętych medalików i ostro pachnących przypraw, a osły swobodnie krążyły między kramami, patrząc na przechodniów z filozoficznym spokojem. Na dziurawym bruku pełno było śmieci, odciętych rybich łbów i gnijących owoców, od czasu do czasu trafiały się też mętne kałuże końskich szczyn. Ani suknia, ani eleganckie trzewiki Julii nie były przystosowane do chodzenia w takich warunkach, a jednak towarzyszka Jordana radziła sobie zdecydowanie lepiej niż on, zręcznie lawirując między niosącymi wiklinowe kosze kobietami, biegającymi wszędzie dziećmi i natrętnymi sprzedawcami. – Do szpitala – odpowiedział, korzystając z faktu, że młodzieniec przy straganie z artykułami żelaznymi przestał na chwilę walić chochlą w patelnię. – Do szpitala? Myśli pan, że Claudia jest ranna albo morderca zabrał ją... – W szpitalu jest jej mąż. – Jordan zdecydował, że pora to wreszcie powiedzieć. – Może on będzie wiedział, gdzie dziewczyna się podziewa. – Och. – Julia nagle zrobiła się czujna. – Czy pan Zekondin wczoraj wieczorem... zachorował? – Tym razem króciutka pauza była chyba skutkiem nie tyle zdenerwowania, co namysłu. Domenic skinął głową. – Można tak powiedzieć. Julia wyglądała, jakby miała zamiar zadać jeszcze jakieś pytanie, ale zrezygnowała. Jordan nie zamierzał jej niczego ułatwiać. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
– O czym rozmawiała pani z Claudią przy fontannie? – zmienił temat. – O niczym ciekawym. Wie pan, kobiece sprawy. – Wyglądało na to, że jesteście w zdumiewająco dobrej komitywie. Znała pani tę dziewczynę wcześniej? – Skąd, poznałyśmy się wczoraj po południu. Ale czasem dwie spędzone razem godziny wystarczą. – Jej usta się uśmiechały, ale oczy pozostały czujne. – Prawdziwe bratnie dusze? – Siostrzane – poprawiła. – Co może mi pani o niej powiedzieć? Odsunęła się, bo drogą pędził ciemnoskóry chłopiec. Przystanął przy kramie ze słodyczami i zaczął coś szybko mówić. Wkrótce zebrał się wokół niego spory tłumek – mężczyźni i kobiety z iście południowym temperamentem machali rękami, wyraźnie podekscytowani. Jordan pociągnął Julię w cień bramy. – Zgaduję, że wieść o morderstwie już się rozeszła – powiedział cicho. – O tak. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Podobno szukają wysokiego bladego szaleńca z blizną na twarzy. Jordan pobłogosławił w myślach ludzką skłonność do fantazjowania. – Mówią coś o tym, że ten bandyta jest w towarzystwie kobiety? – Nie. – W jej oczach znowu coś błysnęło. – Ale nie wiem, czy powinien mi pan wierzyć na słowo. Przyszło panu do głowy, że w każdej chwili mogę pana wydać? – Przyszło. – I co wtedy? – Nic. Nie skrzywdzę pani, jeśli nie będę musiał, jeśli o to pani pyta. Westchnęła. – Momentami zaczynam się zastanawiać, czy to jednak nie pan zabił tych wszystkich ludzi. Zabawne, bo ja mam wątpliwości co do pani, dopowiedział w myślach. Co prawda większość ciosów była zbyt mocna, by zadała je kobieta, ale Julia mogła być wspólniczką mordercy. W końcu jeśli zabójca przyszedł z zewnątrz, ktoś musiał wpuścić go do środka. *** – Claudia Zekondin – przypomniał Jordan, kiedy minęli największy tłum i znaleźli się na ulicy prowadzącej do szpitala. – Co może mi pani o niej powiedzieć? – Myśli pan, że ona żyje? – Julia odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Nie wiem – przyznał uczciwie. – W jej pokoju było sporo krwi, ale mogła przeżyć. Możliwe nawet, że wyszła z Domu o własnych siłach. – Albo morderca z jakiegoś powodu zabrał ją ze sobą. – Ją albo jej ciało – przytaknął. Julia spojrzała na niego i przez chwilę Domenic był przekonany, że za chwilę usłyszy jeden z tych wykładów, jakie słyszał nazbyt często – że jest pozbawiony serca, a jego lekarskie maniery są fatalne. – To prosta dziewczyna – powiedziała zamiast tego. – Pochodzi z Um, małego miasteczka na zachodzie, jej ojciec miał tam
ANATOMIA CUDU
31
Nowa Fantastyka 12/2015
zakład farbiarski. Kiedy rodzice zmarli, poszła na służbę. Pracowała u Zekondina, a on... – Uwiódł ją, a potem się z nią ożenił? – Tak. – Historia jak z bajki? Uciekła spojrzeniem w bok. – Coś w tym rodzaju. Dla naiwnej i ubogiej dziewczyny to było jak spełnienie snu – nawet jeśli nie zakochała się w mężczyźnie, musiała się zakochać w perspektywie życia, jakie jej proponował. – A dopiero potem okazało się, że sen to tak naprawdę koszmar? Kiedy było za późno? Widzieli już budynek szpitala, chwycił więc kobietę za ramię i zatrzymał. Stanęli w podcieniach kamienicy, nad głowami mając zwisające z balkonu zakurzone liście. – Claudia bardzo go kocha – powiedziała Julia pozornie bez związku. – Mimo tego wszystkiego, co jej robi. Ona nigdy... – Nigdy co? – zapytał Jordan, ale nie doczekał się odpowiedzi. Obserwował przylegający do klasztoru odrapany budynek, w którym mieścił się szpital. Istniała co prawda mała szansa, że Baptista dowiedział się już, gdzie ostatnią noc spędził Zekondin, ale Domenic wolał nie ryzykować. Bocznymi drzwiami wyszły z budynku dwie zakonnice w szarych habitach. Niosły wielki wiklinowy kosz z praniem, które zaczęły wieszać na sznurach. Białe płachty prześcieradeł unosiły się na lekkim wietrze, kobiety żartowały z czegoś i śmiały się. Jordan wątpił, by były tak radosne, gdyby niedawno odwiedził je oficer opowiadający o zbiorowym morderstwie, ale na wszelki wypadek poczekał jeszcze chwilę. Myślał o Claudii Zekondin. O tym, kim była naprawdę. Bo przecież musiała być kimś więcej niż zwyczajną dziewczyną, którą niespodziewane małżeństwo wyniosło ponad jej stan. Zwyczajne dziewczyny nie znikają tajemniczo z miejsca masakry i nie stanowią klucza do rozwiązania zagadki morderstwa ośmiu osób. *** Szpital od wewnątrz sprawiał znacznie przyjemniejsze wrażenie niż od zewnątrz. Niewielka sala była czysta, pościel wyglądała na niedawno zmienioną, a przy oknie stał stolik z miską i dzbanem pełnym świeżej wody. Tylko trzy z sześciu łóżek były zajęte: dwójka chorych spała, a trzeci, stary mężczyzna w nocnej koszuli, stał przy oknie i szklistym wzrokiem wpatrywał się w podwórko. Jordan próbował go zagadnąć, ale przerwał mu wchodzący do sali niski, pulchny lekarz. – Niczego się pan od niego nie dowie, biedaczysko ciągle jeszcze nie może uwierzyć w swoje szczęście. Albo pecha, zależy, jak na to patrzeć. Jest pan Okcytańczykiem, prawda? Nazywam się Sasches, znam okcytański, bo studiowałem w Corsson. Jeśli szuka pan pomocy, dobrze pan trafił. Faktycznie trochę blado pan wygląda, gdyby podszedł pan bliżej światła... – Nic mi nie dolega. – Jordan stanowczo odsunął rozmownego lekarza. – Interesuje mnie człowiek, którego przywieziono tutaj wczoraj wieczorem. Rufus Zekondin. – Pamiętam, oczywiście, że pamiętam. Bardzo interesujący przypadek... – Gdzie pan Zekondin jest teraz? Sasches zakłopotał się. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
– Obawiam się, że zmarł dziś nad ranem, ciało jest wciąż w sali. Pan Zekondin w nocy był dość niespokojny, więc położyliśmy go osobno. Za godzinę przyjedzie po niego furgon z kostnicy. Wie pan może, czy miał krewnych, których trzeba powiadomić? – Miał żonę – wtrąciła się Julia – ale niestety nie wiemy, gdzie ona jest. – Mogę zobaczyć zwłoki? – zapytał Jordan. Sasches zmarszczył brwi – Nie rozumiem... Jordan przez chwilę rozważał, czy nie powiedzieć, że również jest lekarzem – dyplom uniwersytetu alestrańskiego prawdopodobnie zrobiłby wrażenie na kimś, kto studiował w Corsson, jednak wybrał prostsze rozwiązanie. – Rufus Zekondin był moim przyjacielem, chciałbym się z nim pożegnać. – A tak, oczywiście. Proszę za mną. Zaprowadził ich do mniejszej salki, w której stały tylko dwa łóżka. Jedno było puste i równo zaścielone, na drugim pod prześcieradłem rysował się podłużny kształt. W pomieszczeniu unosił się na razie słaby, ale już rozpoznawalny odór rozkładu. Jordan podszedł bliżej i odchylił przykrycie. Bardziej wyczuł niż usłyszał, jak stojąca za nim Julia wciąga gwałtownie powietrze. – Poczekam na zewnątrz – rzuciła. Rufus Zekondin miał blisko pięćdziesiąt lat i ciało dobrze odżywionego wieloryba – kiepski materiał na romantycznego kochanka dla młodziutkiej dziewczyny, ale, jak powiedziała Julia, perspektywa społecznego awansu mogła zawrócić w głowie ubogiej służącej. Jordan sięgnął do sztywnej od krwi koszuli zmarłego i rozchylił ją. Zupełnie zapomniał przy tym, że powinien udawać pogrążonego w bólu przyjaciela, na szczęście jednak Sasches nie był zbyt dociekliwy. – Zekondin zmarł w tym łóżku? – Tak. Zapewniam pana, że odszedł spokojnie, we śnie. – Wykrzywiona przerażeniem twarz trupa świadczyła o czymś wręcz przeciwnym, niemniej Jordan potrafił docenić zdolności, których jemu brakowało – bo Sasches był chyba lepszym pocieszycielem niż medykiem. – A krew? Lekarz znowu się zakłopotał. – No tak, dziwna sprawa. Uznałem jednak, że tuż przed śmiercią zmarły musiał krwawić z ust, to się czasem zdarza... Oczywiście nie cierpiał przy tym – zapewnił pośpiesznie. – Prawdopodobnie nawet nie zdawał sobie sprawy... – Wiem, zmarł spokojnie we śnie. – Jordan naciągnął prześcieradło z powrotem na zwłoki, po czym pochylił się i obejrzał podłogę z sosnowych desek. Widniały na niej czerwone, zaschnięte już plamy wielkości paznokcia, ciągnące się od łóżka aż do drzwi. – Ciekawe, czy w tym spokojnym śnie Rufus Zekondin spacerował po pokoju? – Słucham? – Sasches podniósł na Jordana nierozumiejące spojrzenie. – Czy pan sugeruje, że źle zajęliśmy się pana przyjacielem? Zapewniam... Domenic wyszedł i nie zwracając uwagi na coraz większe zdumienie lekarza, kucnął w korytarzu, po czym obejrzał podłogę. Niczego nie znalazł – jeśli były tu jeszcze jakieś ślady, to dawno zostały zadeptane. – Czy ktoś odwiedzał Zekondina w nocy albo dziś rano? – zapytał.
32
ANNA KAŃTOCH
Stojąca przy wejściu do sąsiedniej sali Julia drgnęła lekko, ale tylko po tym można było poznać, że przysłuchuje się rozmowie. – Nie, nikt go nie odwiedzał – głos Saschesa niespodziewanie stwardniał. – Pana zachowanie jest wysoce niestosowne... – Przecież pan nawet by o tym nie wiedział, skoro każdy tu może wejść z ulicy – uświadomił go Jordan, a Sasches poczerwieniał gwałtownie. – Pan jest bezczelny. Nikogo tu nie było. A może nasłuchał się pan głupstw od starego Nikosana? – Skinięcie głową w stronę drugiej sali nie pozostawiało wątpliwości, kogo ma na myśli. – Mówiłem panu, że od czasu cudu ten człowiek nie myśli trzeźwo. – I co opowiada pan Nikosan? – Jordan nie zamierzał odpuścić. Sasches wzruszył ramionami. – Że o świcie po Zekondina przyszła sama Śmierć. To bzdura, oczywiście, nikt rozsądny nie uwierzy w takie brednie. Proszę już iść, za chwilę będę musiał zająć się chorymi... Jordan skierował się w stronę drzwi, lecz w progu odwrócił się jeszcze na chwilę. – Dlaczego właściwie cud miałby odebrać komuś trzeźwość myślenia? Liczył się z tym, że Sasches nie odpowie, jednak pulchny lekarz zaskakująco szybko wrócił do swojej jowialnej gadatliwości. – O, to bardzo ciekawa sprawa. Pan Nikosan od dawna chorował i pogodził się ze śmiercią, w pewien sposób chyba na nią czekał, bo jego sytuacja finansowa... powiedzmy, że jest skomplikowana i dla rodziny byłoby lepiej, gdyby zmarł. Wszyscy szykowaliśmy się już na koniec, a tu nagle niespodzianka: wczoraj rano pacjent obudził się zdrowiuteńki jak dwudziestoletni młodzieniec. Cud, niewątpliwie. – Sasches uśmiechnął się triumfalnie, niemal jakby to był jego sukces. – Zatrzymałem go jeszcze na parę badań, ale nie ma wątpliwości, że panu Nikosanowi fizycznie nic nie dolega. Psychicznie natomiast... Biedaczek źle to przyjął, musi minąć trochę czasu, zanim się przyzwyczai. Niezbadane są wyroki Boskie, prawda? Gdzie pan znajdzie drugie takie miasto jak Sour? *** – Co teraz? – zapytała Julia, gdy wyszli ze szpitala na smażącą się w słońcu ulicę. Jordan odruchowo zmrużył oczy. – Nie mam pojęcia – przyznał uczciwie. – Potrzebowałbym spokojnego miejsca, żeby się zastanowić. I odpocząć, pomyślał. Nie powinien być zmęczony o tej porze, przecież nie minęło jeszcze południe. Martwiło go to, choć zawsze mógł złożyć winę za kiepskie samopoczucie na upał. Julia milczała. – Nadal jest pan przekonany, że potrafi znaleźć Claudię? – zapytała po chwili. – Tak – odparł, choć wcale nie miał pewności. – I co pan zamierza z nią zrobić? – Prawdopodobnie porozmawiać. – Na temat tego, co wydarzyło się w Domu? Skinął głową. Julia zagryzła mocno dolną wargę. – A potem? – Dlaczego w ogóle zakłada pani, że będzie konieczność robienia czegoś potem? – zapytał, a kobieta znowu uciekła spojrzeniem w bok. – Czy może pan obiecać, że przynajmniej jej pan wysłucha? ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
To mógł obiecać całkiem szczerze. Julia odetchnęła, choć nadal nie wydawała się do końca przekonana. – Wiem, gdzie możemy się zatrzymać – powiedziała. *** Adam Babireye mieszkał na obrzeżach miasta, w piętrowym domu, który najwyraźniej porzucono w połowie budowania. Parter był wykończony, natomiast na pierwszym piętrze zamiast okien ziały dziury, brakowało części dachu, a z tarasu nieostrożny domownik mógł spaść prosto na skały, o które rozbijały się fale. Pod ścianami piętrzyły się stosy wysuszonych słońcem cegieł. Wyglądały na stare, jakby pracę nad domem przerwano dwadzieścia lat temu i od tego czasu budynek tylko popadał w ruinę. Siedzący przed wejściem chłopczyk na widok gości zerwał się i z wrzaskiem wpadł do wnętrza, porzucając piłkę z kolorowych szmatek, która potoczyła się pod nogi Jordana. Mężczyzna kopnął ją, co oprotestowała głośnym gdakaniem spacerująca po zagraconym podwórku kura. Kobieta, która wyszła im na powitanie, także zdecydowanie odbiegała od tego, czego spodziewał się Jordan. Była brudna, ze zniszczonymi od pracy rękami, w chustce, spod której wymykały się kosmyki tłustych włosów. Uboga, zaniedbana i wyraźnie przerażona – z pewnością nie typ kobiety, która mogłaby być szwagierką Julii Augustiny. Na widok gości wytrzeszczyła oczy i powiedziała coś wysokim, ostrym tonem. W jej głosie brzmiał podsycany strachem gniew. Jordan był pewien, że nikt nigdy z taką złością i lękiem nie witał wracającej do domu córki marnotrawnej. *** – Pochodzę z biednej rodziny – powiedziała Julia, kiedy kwadrans później siedzieli na piętrze. Zdążyła już pożyczyć od szwagierki prostą płócienną suknię i przebrać się w nią, miała też na nogach zdecydowanie bardziej pasujące do otoczenia skórzane sandały. Mimo to nadal wyglądała na damę. Jordan pił wodę, którą przyniosła pani Babireye – korzystając z pośrednictwa swojej tłumaczki, zapewnił, że niczego więcej nie potrzebuje, ale gospodyni nie wyglądała na przekonaną. Jego obecność najwyraźniej wprawiała ją w zakłopotanie, a szwagierka wciąż budziła w kobiecie wściekłość. – Przepraszam za to wszystko – dorzuciła Julia, jednym ruchem ręki obejmując rozpadające się meble, odrapane ściany i śmieci, zamiecione na kupkę pod drzwiami, a potem zapomniane. Pani Babireye nadal walczyła z chaosem, ale najwyraźniej coraz bardziej z nim przegrywała. – Wygląda pan na kogoś przyzwyczajonego do znacznie lepszych warunków. – Jestem przyzwyczajony do lepszych warunków – odparł. – Ale to nie znaczy, że nie doceniam pomocy pani i pani szwagierki. Julia znajomym Jordanowi gestem obracała w palcach kubek z wodą. Przez dziury w dachu wpadało słońce, podświetlając unoszące się w powietrzu drobinki kurzu. Pachniało starym drewnem, psującym się jedzeniem i mokrą psią sierścią. Z zewnątrz dobiegało szczekanie i wysokie głosy domagających się czegoś dzieci – musiało ich być sporo, czwórka, a nawet piątka. Pani Babireye odpowiedziała coś ostrym tonem, na co jedna z dziewczynek zaczęła krzyczeć.
ANATOMIA CUDU
33
Nowa Fantastyka 12/2015
– Wychowałam się w tym domu – powiedziała Julia Augustina z gorzkim uśmiechem. – Wtedy wyglądało tu lepiej... ale niewiele lepiej. – Gdzie jest pani brat? Pracuje? Skinęła głową, wodząc palcem po brzegu kubka. – Odziedziczył zawód po ojcu, to w naszej rodzinie tradycja. Wróci pewnie wieczorem, zły i pijany. – Podniosła na Jordana wzrok, a w jej oczach zabłysło wyzwanie. – Jest miejskim katem, a ja córką kata. Wychowaną w domu, w którym kury przyłażą z podwórka i srają na meble. Niewiele kobiet potrafiłoby użyć takich słów i jednocześnie wciąż sprawiać wrażenie osoby nienagannie wychowanej. Julii Augustinie udało się to bez najmniejszego trudu. Mogła nie być damą z urodzenia, ale z pewnością była nią z wyboru. Jordan potrafił ją sobie wyobrazić jako młodą dziewczynę, wstydzącą się rodziny i rozpaczliwie tęskniącą do innego świata. Dziewczynę, która przynosiła do zaniedbanego, ponurego domu dzikie kwiaty, a potem długo zastanawiała się, jak ułożyć je w wazonie, głucha na pokrzykiwania matki. Może już wtedy otaczała ją ta nieuchwytna aura wdzięku i harmonii, która uderzyła Domenica, gdy pierwszy raz zobaczył Julię. – A jednak udało się pani stąd uciec – powiedział. – O tak, w jedyny sposób, jaki dostępny jest większości ubogich dziewcząt. – Przez małżeństwo? Przytaknęła. – Był dość znanym malarzem, sporo ode mnie starszym. Jordan zaczynał rozumieć. – To dlatego tak szybko zaprzyjaźniła się pani z Claudią? Bo zobaczyła pani w niej samą siebie sprzed lat? Kolejne szybkie, nerwowe skinienie głową. Julia wciąż wpatrywała się w kubek, ale Jordan był pewien, że gdyby uniosła oczy, zobaczyłby w nich tę samą czujność, którą widział już wcześniej. – Dwie siostrzane dusze – ciągnął. – I dwie historie jak z bajki, w których bogaty starszy artysta poślubia ubogą dziewczynę, choć możliwe, że ona zakochana jest nie tyle w nim, co w szansie, jaką daje ten związek. Co jeszcze się zgadzało? To, że piękny sen nagle zmienił się w koszmar? Julia milczała. Dzieci za oknem ucichły na chwilę i teraz słychać było tylko poszczekiwanie psa. – Jak nazywał się pani pierwszy mąż? Zawahała się, ale odpowiedziała: – Abidan Zuberi. Jordan wyjął z torby nóż i położył go na stoliku. Julia drgnęła lekko, a jej palce zacisnęły się mocniej na kubku. – Należał do pani męża, prawda? Dała go pani wczoraj Claudii, żeby mogła się bronić. W oczach kobiety dostrzegł chłodny błysk. Julia Augustina mogła kochać piękne stroje i ozdabiać wynajęty pokój kwiatami, ale była także twardą córką kata, która wiele przeszła, zanim osiągnęła swoją pozycję. – Imiona zaczynające się od „A” są w Numidii popularne. Jestem pewna, że bez trudu znajdzie pan wśród przodków Zekondina jakiegoś Adama, Abre albo Avilusa. I która z pewnością nie była głupia. – Sprytne – pochwalił. – Byłby z pani dobry zabójca. – Pan mnie obraża. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
– Wręcz przeciwnie, to był komplement. Mniejsza z tym. Wiem, że przez cały czas martwi się pani o tę dziewczynę. Mogę panią uspokoić: Claudia nie użyła tego noża ani wczoraj wieczorem, ani dzisiaj rano. Oczy Julii rozszerzyły się ze zdumienia. – Ale... widziałam krew na koszuli Zekondina. – Nie była jego. Mąż Claudii zmarł z przerażenia. – A wczorajszy wieczór? Kiedy ta służąca przybiegła, myślałam... – Wiem, o czym pani myślała. Ale pan Zekondin tylko źle się poczuł. Najpierw ten upał, potem wino do kolacji, a jeszcze później awantura z żoną. Miał problemy z sercem i zrobiło mu się słabo. Nic poważnego. – Dlaczego w takim razie wysłał go pan do szpitala? Jordan wzruszył ramionami. – Pomyślałem, że Claudii przyda się dzień czy dwa poza zasięgiem mężowskich pięści. Poza tym z przykrością stwierdzam, że tutejsze szpitale mają zdumiewająco wysoki poziom. W Alestrze pan Zekondin miałby szansę zarazić się jakąś paskudną chorobą i zejść z tego świata, jak na przyzwoitego człowieka przystało. Julia Augustina patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. – Myślę, że źle pana oceniłam – uznała wreszcie. – Choć nie jestem pewna, czy podoba mi się pańskie poczucie humoru. – Może w takim razie spodobają się pani moje rysunki. Czy w tym domu znajdzie się jakiś szkicownik? *** Julia zniknęła, żeby poszukać szkicownika, a Jordan wyszedł na taras. Słońce zakłuło go pod powiekami. Zamrugał i po chwili oczy przyzwyczaiły się do jaskrawego światła. Pod stopami miał błękitne morze, które rozbijało się o skały, pióropusze piany na falach miały kolor świetlistej, wyprażonej w upale bieli, jak schnące na sznurze prześcieradła. Wszystko wokół wydawało się zbyt jasne i zbyt gorące. Daleko na plaży zobaczyły piątkę dzieci w różnych odcieniach brązu, które goniły ze śmiechem skundlonego psa – ich ostre młodzieńcze głosy docierały do niego niczym odległe echo czegoś, co zdarzyło się dawno temu. Odwrócił się, gdy usłyszał kroki za plecami. Na taras wyszła dziewczynka, trzynasto- albo czternastoletnia. Złożyła niezgrabny ukłon, po czym powiedziała całkiem poprawnym okcytańskim: – Mama wysłała mnie, żebym zapytała, czy chciałby pan coś zjeść. – Dziękuję, nie jestem głodny. Pokazała w uśmiechu białe zęby, które kontrastowały z ciemną skórą. Była podobna do ciotki, choć nie tak ładna, i sprawiała wrażenie bystrej. – Dobra decyzja – pochwaliła, gapiąc się na Jordana bez zażenowania. Nie przeszkadzało mu to, wolał ciekawość tego dziecka niż irytujące zakłopotanie jego matki. – Chciałbym o coś zapytać – powiedział. – Tak? – Zaintrygowana dziewczynka nadstawiła uszu. – Pamiętasz, jak twoja ciocia uciekła z panem Zuberim? – Tym malarzem? Nie bardzo, miałam wtedy pół roku. Ale mama dużo mi potem opowiadała. Jestem najstarsza z rodzeństwa – pochwaliła się.
34
ANNA KAŃTOCH
– Czy mama mówiła ci także, czemu jest na ciocię zła? – Był to jeden z tych intrygujących drobiazgów, jakich nie potrafił wyjaśnić. Jeśli biedna dziewczyna ucieka z bogatym mężczyzną, a po latach wraca jako zamożna kobieta, nie jest to powód do złości, zwłaszcza że rodzina Babireye’ów nie sprawiała wrażenia szczególnie religijnej. – Nie. – Dziewczynka wyglądała na szczerze zrozpaczoną, że nie potrafi pomóc. – Raz tylko powiedziała coś, czego nie zrozumiałam... – Co takiego? – Że nie można stawiać człowieka nad Bogiem. Jakby ciocia miała do klasztoru iść, nie? – A miała? – Nie, z tego, co wiem, nie. Dlatego to bez sensu jest. Może mamie się coś pomyliło? Pytałam ją, ale nic więcej nie chciała powiedzieć. Mogę zapytać jeszcze raz, jeśli pan chce. – Dziecko bardzo chciało być przydatne. – Lepiej nie. – Wolał, żeby pani Babireye nie zaczęła się zastanawiać, czemu cudzoziemiec wypytuje o jej szwagierkę. – A co znaczą słowa „Ur iya timasu”? – „Jestem w piekle”. Chyba. Ma pan okropny akcent. Dziewczynka najwyraźniej jeszcze na coś czekała – może na kolejne pytanie, może na pochwałę, że świetnie mówi po okcytańsku, a kiedy doczekała się jedynie podziękowania, pożegnała się i odeszła, wyraźnie rozczarowana. *** Kilka minut później wróciła Julia. Niosła pożółkły szkicownik, a jej biała sukienka wydymała się na wietrze. Jordan odwrócił się. Stał teraz na końcu tarasu, niebezpiecznie blisko niezabezpieczonej żadną poręczą krawędzi. Przez twarz kobiety przemknął skurcz, jakby nagle w tym jasnym, ostrym słońcu ujrzała ducha z przeszłości. Trwało to krótko, ledwo ułamek sekundy. Szybko się opanowała, a Domenic udawał, że niczego nie zauważył. – Tylko tyle znalazłam – powiedziała. – Jeszcze z czasów, kiedy Abidan uczył mnie rysować. Podziękował jej i usiadł przy stoliku. Z dwojga złego wolał siedzieć w słońcu na tarasie niż w budynku, gdzie złe wspomnienia rodziny Babireye wydawały się lepić do mebli niczym tłusty brud. Szybkimi ruchami naszkicował plan Domu Pielgrzyma, a potem dorysował leżące w odpowiednich miejscach ciała. Julia obserwowała go w milczeniu. Odezwała się dopiero, gdy zaczął zaznaczać na schematycznych rysunkach rany – mocniejszą kreską te głębsze, wymagające większej siły, a słabszą płytsze nacięcia. – Dlaczego tak bardzo interesują pana te morderstwa? – Dlaczego tak mało interesują panią te morderstwa? Zacisnęła usta, odwracając się na chwilę w stronę morza. – Lubię to, co ładne – powiedziała. – Nigdy nie przepadałam za wszystkim, co wiąże się ze śmiercią. – Ale sporo pani o niej wie. Skinęła głową, nadal patrząc w morze. – Kiedy byłam dzieckiem, mama czasem wysyłała mnie do ojca z obiadem. Nie znosiłam tego. On... zamiast po prostu wziąć koszyk i wrócić do pracy, zawsze mnie zagadywał, chciał, żebym weszła do środka i zobaczyła to czy tamto. W Okcytanii nie stosuje się już tortur, ale tutaj to ciągle popularna metoda wymuszania zeznań. Zanim skończyłam dwanaście lat, napaebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
trzyłam się na różne rzeczy. Nie chcę więcej oglądać śmierci ani nawet myśleć o niej. Poza tym co to ma za znaczenie? I tak nie wróci pan w ten sposób nikomu życia. – Nie chodzi o przywrócenie komuś życia. – Tylko o co? O sprawiedliwość? – Ma zaszczytne drugie miejsce, owszem – przyznał Jordan, kończąc szkic i przyglądając mu się z uwagą. – A co jest na pierwszym? – Ciekawość. Parsknęła cicho. – Przynajmniej jest pan uczciwy. Jordan nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Czekał, ciekaw, czy Julia Augustina, mimo całej swojej niechęci do rozmów o śmierci, nie jest jednak pozbawiona zwykłej ludzkiej słabości. Nie była. – A więc kto pana zdaniem zabił tych wszystkich ludzi? – zapytała. – Nie mam pojęcia – przyznał. – Nic tu nie ma dla mnie sensu. Drzwi wejściowe były zamknięte, więc albo ktoś wpuścił do środka mordercę, a potem zamknął za nim drzwi, albo zabójcą jest ktoś z Domu. – Pan, ja albo Claudia. Mam nadzieję, że nie podejrzewa pan dziewczyny... – Raczej nie. To chuchro, a dòna Catarina miała prawie obciętą głowę. Pani nie zdołałaby zadać takiego ciosu... Chociaż może się mylę? Wygląda pani na silną. Julia westchnęła. – Dla dobra naszej znajomości uznam to za kolejny dziwaczny komplement. Jordan przesunął w jej stronę rysunek i wskazał leżące na korytarzu ciało. – Najbardziej intryguje mnie pokojówka. Śmierć pozostałych jestem w stanie zrozumieć. Byli w łóżkach, morderca zaskoczył ich we śnie. Dziwne, że nikt się nie obudził i nie próbował wołać o pomoc, ale ostatecznie możliwe. Jednak służąca była przytomna, kiedy spotkała na korytarzu zabójcę, a jednak też nie krzyczała. Dlaczego? – Może morderca zaatakował ją od tyłu? – Rany zostały zadane od przodu. Poza tym był świt, w domu panowała cisza, w której słychać doskonale każdy krok, a ta dziewczyna nie robiła nic, co by jakoś specjalnie zaprzątało jej uwagę, tylko gasiła świece. Gdyby ktoś zbliżał się do niej korytarzem, odwróciłaby się odruchowo, żeby sprawdzić, kto wstał o tak wczesnej porze. – A jeśli znała mordercę? W takim przypadku mogła się zdziwić, ale nie zaniepokoić, aż było za późno. – Trudno się nie zaniepokoić, kiedy korytarzem idzie w twoją stronę zakrwawiony człowiek. Bo przecież morderca musiał ubrudzić się krwią, sama to pani powiedziała. – Może zabił służącą jako pierwszą? – Też o tym myślałem. Ale to nadal nie ma sensu. Proszę spojrzeć: tutaj, na końcu korytarza, jest pokój Radkego, a tu leżało ciało pokojówki. Krwi było na tyle dużo, że nie dałoby się przeskoczyć kałuży. Jeśli ktoś po zabójstwie służącej poszedłby poderżnąć gardło prawnikowi, to wracając, musiałby wdepnąć w plamę i zostawić ślady. – Ale śladów nie było – powiedziała Julia wolno. – Nie, śladów nie było – powtórzył. Potrząsnęła głową.
ANATOMIA CUDU
35
Nowa Fantastyka 12/2015
– Może to demon? – Demony w naszym świecie są istotami fizycznymi i również zostawiają ślady. Poza tym one zabijają inaczej, za pomocą zębów i pazurów. A te rany wyglądały jak zadane jakimś długim, bardzo ostrym narzędziem, znacznie dłuższym i ostrzejszym niż nóż, który dała pani Claudii. – Czymś w rodzaju miecza? Spojrzał na nią z zainteresowaniem. – Na przykład. Chociaż ktoś idący przez miasto z zakrwawionym mieczem nawet o piątej rano zwróciłby na siebie uwagę. – Nagłym ruchem wziął ze stołu kartkę, zmiął ją i cisnął na taras. – Mówiłem, że to nie ma sensu. Do zmęczenia dołączył pulsujący ból głowy, słońce paliło go pod czaszką. Gdy Domenic zamknął oczy, zobaczył nagle z całą wyrazistością twarz dòny Catariny. Była wścibską, gadatliwą staruszką i Jordan nie miał powodów, żeby jakoś szczególnie ją lubić, ale nie zasługiwała na taką śmierć. Nikt z Domu Pielgrzyma nie zasługiwał. Jakim cudem mógł przespać zamordowanie ośmiu osób? Był wściekły na samego siebie i bezradny, a to go przerażało. Julia lekkim ruchem dotknęła jego ramienia. – Dobrze się pan czuje? Chciał odpowiedzieć, że męczy go upał, ale ostatnio zbyt często używał tej wymówki – wobec innych i wobec samego siebie. Wstał więc tylko i podniósł kartkę, którą tymczasem wiatr zaniósł na przeciwległy kraniec tarasu. – Powinniśmy odnaleźć Claudię – powiedział. – Martwię się o tę dziewczynę. – Julia Augustina w jednej chwili zapomniała o samopoczuciu Jordana, co w innych okolicznościach byłoby może nawet przykre. – Ta krew na koszuli jej męża... Ona mnie niepokoi. – Mnie też, choć prawdopodobnie z innych powodów. Zdawała się go nie słyszeć. – Próbowałam sobie wmawiać, że jeśli Claudia została ranna, ktoś na pewno się nią zajął, poza tym skoro potrafi chodzić, to nie może być nic poważnego. Ale... dziewczyna jest oszołomiona, przerażona i nie zna miasta... Musimy ją znaleźć, proszę. Gdzie ona jest? – Nie wiem. Julia poderwała głowę nagłym, pełnym złości ruchem. – Mówił pan, że potrafi ją znaleźć. – Skłamałem – przyznał bez śladu skruchy. – Nie mam pojęcia, dokąd ta dziewczyna mogła pójść. Ale pani może wiedzieć. *** – Claudia jest oszołomiona i nie zna miasta, dokładnie tak, jak pani powiedziała. Zna Dom Pielgrzyma i szpital, a poza tym? Gdzie jeszcze była? Jakie miejsce może kojarzyć jej się na tyle dobrze, że mogłaby odruchowo próbować się tam schronić? Julia myślała przez chwilę. – Cmentarz Niewiniątek – powiedziała wreszcie. – Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Claudia mówiła, że to takie przyjemne, ciche i chłodne miejsce. *** Julia zaproponowała, że pożyczy Jordanowi coś z ubrań Adama, ale odmówił. Nie dlatego, że nie miał ochoty chodzić w stroju ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
ubogiego kata – w tej sytuacji byłby skłonny się przełamać – ale dlatego, że tak ubrany tylko zwracałby na siebie większą uwagę. Udawanie tubylca, kiedy wyglądał jak cudzoziemiec i nie znał miejscowego języka, nie miało sensu. Zdecydował się więc założyć najbardziej zniszczony i najmniej elegancki kaftan, jaki znalazł w torbie. To oraz zasłaniający twarz kapelusz, jaki nosili w Sour niemal wszyscy przyjezdni, chwilowo musiało wystarczyć za przebranie. Minęło południe, miasto zaczynało pustoszeć, bo kto tylko mógł, chował się przed skwarem na kilka najbliższych godzin. Jordan i Julia celowo wybierali najludniejsze ulice, te, przy których swoje kramy rozłożyli najbardziej zdeterminowani sprzedawcy i którymi chodzili najwytrwalsi pielgrzymi. Mimo to i tak tłum był zdecydowanie mniejszy niż rano. W spojrzeniach przechodniów Jordan widział napięcie, a mijając uliczne kawiarenki, wychwytywał strzępy rozmów, których nie rozumiał, ale bez trudu mógł odgadnąć znaczenie. Wieść o morderstwie w Domu Pielgrzyma już się rozniosła i teraz żyło nią całe miasto. Dwa razy przeszli obok ludzi, w których domyślił się tajnych agentów. Jeden z nich na widok Jordana zmarszczył brwi i chyba chciał go zatrzymać, ale spokój mężczyzny, a także widok idącej obok kobiety najwyraźniej przekonały stróża prawa, że nie warto. Raz Domenic omal nie wpadł na Baptistę, wypytującego ludzi na targu kwiatowym; od oficera dzieliło go nie więcej niż dziesięć–piętnaście kroków. Skręcił wtedy tak naturalnie, że gdy minęli targ, Julia zaśmiała się. – Ma pan nerwy ze stali – powiedziała, a Jordan przypomniał sobie poprzednie spotkanie z Baptistą i pomyślał, że teraz przynajmniej jego opanowanie na coś się przydało. Cmentarz, na który zmierzali, znajdował się na wzgórzu nad miastem. Docierały tu jeszcze słabe podmuchy słonego wiatru, a posadzone wzdłuż alejek cyprysy dawały pachnący żywicą cień. Rzeczywiście było to zaskakująco chłodne, przyjemne miejsce. I puste, jeśli nie liczyć grających w trawie cykad. Julia usiadła na ławce, Jordan poszedł w jej ślady. Większość grobów wyglądała staro, krzyże pochyliły się pod brzemieniem lat, kamienne płyty popękały i porosły mchem. Nie wyczuwało się tu charakterystycznej dla cmentarzy atmosfery melancholii, jakby nawet duchy opuściły to wzgórze. Domenic pochylił się i odczytał na wpół zatarty napis na jednym z nagrobków: 1655–1662. A obok drugi, z identyczną datą śmierci i niewiele wcześniejszą urodzenia. Dzieci, prawdopodobnie zmarłe na zarazę. Pomyślał o pani Babireye, która żegnała ich, tuląc do siebie jednego z synów. Przypomniał sobie jej duże, czujne oczy, których wyraz mówił aż nadto dosadnie: „Wyjedź stąd i nigdy nie wracaj”. Pani Babireye brakowało wdzięku i urody szwagierki, a prawdopodobnie także jej inteligencji, ale pod pewnymi względami była mądrzejsza – mądrością prostych ludzi, którzy znają się na sprawach ostatecznych i potrafią wyczuć niebezpieczeństwo. – Po co przyjechała pani do Sour? – zapytał. Wyrwana z zamyślenia Julia spojrzała na Jordana. Wbrew temu, czego się spodziewał, w jej oczach nie było niechęci. – Mam odpowiedzieć, żeby zaspokoić pana ciekawość? – Czemu nie? I tak nie mamy lepszego zajęcia, jak tylko siedzieć tutaj, rozmawiać i czekać. Julia Augustina bawiła się paskiem przy sukni, skubiąc wystające z materiału nitki.
36
ANNA KAŃTOCH
– Przyjechałam prosić o cud – powiedziała, kiedy już stracił nadzieję, że się odezwie. – Tego pan się sam domyślił. Mój mąż i ja... nie mamy dzieci, a wiem, że jemu bardzo na tym zależy. Dlatego pomyślałam... Sama nie wiem, co właściwie sobie myślałam. I nie wiem, dlaczego wybrałam właśnie Sour. Może chciałam wrócić do domu, choć na parę dni? Przez tyle lat unikałam tego miasta, ale jednak za nim tęskniłam. Teraz myślę, że mogłam... mogłam popełnić błąd. – I musiała tu pani przyjechać w tajemnicy przed mężem? – Och, nie zna pan Salomona. On jest bardzo zasadniczy, jeśli chodzi o pewne kwestie. Nie wierzy w Boga i uważa, że wszystkie cuda, czynione rzekomo w Jego imię, to tak naprawdę tylko... – Magia? Czary? – Owszem. To samo, co korzystanie z usług demonów, tylko inaczej nazwane. – Prawdopodobnie w większości przypadków ma rację – mruknął Jordan. – Pan wierzy w Boga? – Boję się, że może istnieć. To niezupełnie to samo. *** – Proszę spojrzeć. Julia pierwsza zauważyła zmierzającą w ich stronę postać. Był to zgarbiony, powłóczący nogą mężczyzna, którego ciemny roboczy strój zdradzał miejscowego grabarza. Zbliżył się do ławki i nie unosząc głowy, wymruczał kilka słów po berberyjsku. – Mówi, żeby pójść z nim – przetłumaczyła podekscytowana. – Że jakaś dziewczyna chce się z nami widzieć. Myśli pan, że to Claudia? – Nie wiem, zaraz się przekonamy. Mężczyzna poprowadził ich do małego domku przytulonego do cmentarnego muru. Julia pochyliła się i zamieniła z przygarbionym grabarzem kilka słów, potem zaczekała na idącego z tyłu Jordana. Wyglądała teraz na zdecydowanie mniej podekscytowaną, a bardziej zaniepokojoną. – Podobno dziewczyna nie potrafi mówić, tylko pokazuje gestami, czego chce. Nie wiem, czemu ten człowiek twierdzi, że „muszę zobaczyć”. – Chwyciła Jordana za rękę i ścisnęła mocno. – Pomoże jej pan? – Postaram się. – Delikatnie uwolnił dłoń z uścisku. Weszli do chaty. Panował tu półmrok, w którym Jordan dostrzegł prosty drewniany stół na środku i skuloną w kącie dziewczęcą postać. Wnętrze wyglądało na bardzo ubogie, ale unosił się w nim całkiem przyjemny zapach szarego mydła i jakiejś ostro przyprawionej papryką potrawy. Miła odmiana po ponurym domu kata. Domenic podszedł do zamkniętych okiennic i otworzył je na oścież. Słońce wydobyło z mroku wyszorowany do czysta stół, na którym leżał talerz z posiłkiem. Grabarz albo sam zamierzał jeść, albo, co bardziej prawdopodobne, w pierwszym odruchu chciał nakarmić niespodziewanego gościa, który wcisnął się jeszcze głębiej w kąt, jakby raziło go światło. Jordan podszedł i kucnął obok dziewczyny. Ostrożnie dotknął jej włosów, cienkich, w mysim kolorze. Claudia uniosła głowę, ale rękami wciąż opasywała klatkę piersiową, jakby było jej zimno. Albo jakby próbowała coś przytrzymać. – Nie bój się – powiedział medyk, a Julia przetłumaczyła jego słowa, dodając kilka od siebie. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Powoli, starając się zrobić to jak najdelikatniej, oderwał ręce Claudii od ledwo pączkujących piersi. Sukienkę miała rozciętą i sztywną od krwi. Rozchylił materiał i ujrzał bladą skórę. A także ranę, ciągnącą się od gardła z prawej strony aż do lewego boku. Widać w niej było strzaskane żebra i serce, wciąż pulsujące w głębokim na pół dłoni rozcięciu. Z każdym skurczem z rany wypływał czerwony strumyczek. Krwi nie było dużo, zdecydowanie mniej, niż można by się spodziewać przy takich obrażeniach, ale wciąż płynęła, choć dziewczyna dawno powinna umrzeć. Jordan patrzył na kurczące się i rozkurczające jak czerwona pięść serce. Zafascynowany tym widokiem na kilka sekund zapomniał o dziewczynie, dopiero cichy krzyk Julii przypomniał mu, gdzie i po co się znalazł. Puścił ręce Claudii, a ona natychmiast znów objęła dłońmi piersi. Jej usta poruszały się, jakby chciała coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie mógł przedostać się przez rozcięte gardło. Jordan pochylił się, obserwując wargi dziewczyny. – „Ur iya timasu” – bardziej domyślił się niż odczytał słowa. Claudia powoli przymknęła oczy. Tak. Jordan wstał. – Wyjdźmy stąd – powiedział do Julii, która bez oporu pozwoliła wyprowadzić się na zewnątrz. Grabarz został w chacie, ścigając ich bezradnym spojrzeniem. Domenic posadził Julię na otaczającym cmentarz murku. Kobieta drżała, jej oczy znów wydawały się zwrócone do wewnątrz, ale tym razem opanowała się znacznie szybciej. – Nie rozumiem – powiedziała. – Ta rana... Claudia nie powinna tego przeżyć. – I nie przeżyła – odparł. – Dziewczyna zmarła w Domu Pielgrzyma, tak jak wszyscy pozostali oprócz nas dwojga. A potem została przywrócona do życia. To cud. Sour jest miastem cudów. – Przecież to żadne życie! Ta dziewczyna potwornie cierpi! Nie może pan... czegoś zrobić? – Ma pani na myśli zabicie jej? Mógłbym strzelić Claudii w głowę, ale mam przeczucie, że nawet to nie pomoże. Cokolwiek ją ożywiło, wydaje się dość uparte. – Dlaczego? Kim ona jest, że musi tak się męczyć? – Nikim, jest zwyczajną dziewczyną, która w życiu miała pecha, choć z początku pewnie wydawało jej się, że to szczęście. Nie jest w żaden sposób ważna ani interesująca. Myliłem się: od początku chodziło nie o nią, tylko o panią. Claudia cierpi najbardziej, bo ze wszystkich mieszkańców Domu Pielgrzyma ją polubiła pani szczególnie. Czekał na jej reakcję: protest, jakieś pytania. Ale Julia milczała, szarpiąc tym razem koronkę przy rękawie. Jordan pomyślał, że jeśli to wszystko potrwa dłużej, kobiecie nie zostanie ani jedna cała sztuka odzieży. – O czym myślała pani wczoraj wieczorem? – kontynuował, kiedy jasne się stało, że nie otrzyma odpowiedzi – Mam zgadnąć? W porządku, spróbuję. Myślała pani, że dobrze jest wrócić do rodzinnego miasta, że niepotrzebnie unikała go pani tak długo. Że spotkała tu pani miłych ludzi, pokojówka jest urocza, służący grzeczni, a dòna Catarina bardzo troszczy się o biedną Claudię. Oczywiście pana Zekondina oraz mnie wykluczyła pani z grona sympatycznych osób, my nie byliśmy mili. Spojrzała na niego spłoszona.
ANATOMIA CUDU
37
Nowa Fantastyka 12/2015
– Pomyliłam się co do pana, już to mówiłam. Proszę o wybaczenie. – To było niesamowite, ale nawet w takiej chwili Julia Augustina przejmowała się towarzyskimi formami. – Biorąc pod uwagę, że pani niechęć ocaliła mi życie, nie mam pretensji. Kobieta milczała. Jordan na chwilę przymknął oczy. Wciąż był znużony, jakby nie spał od wielu dni, a ból głowy niemal odbierał mu zdolność jasnego myślenia. Ironia losu polegała na tym, że właściwie jej nie potrzebował, bo to, co wydarzyło się w Domu Pielgrzyma, nie podlegało logice. Było niepojęte, jak uderzający z jasnego nieba grom, jak gniew Boży, który obrócił w proch Sodomę i Gomorę. Jak brutalność aniołów z mieczami, wysyłanych na ziemię, aby zabijali pierworodnych. Jordan przypomniał sobie swój idiotyczny żart wczorajszego wieczoru na tarasie i zachciało mu się śmiać. – Zginęli przeze mnie – powiedziała Julia. – Ponieważ dobrze się wśród nich czułam. Ponieważ wydawali mi się mili. Wszyscy, nawet służący. – Tak. – Mógł ją okłamać, ale to nie miało sensu. Zresztą zasługiwała na prawdę. – Jeszcze wczoraj nie uwierzyłbym, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Łaska czy cud to przecież to, czego ludzie pragną, o co się modlą. Nie zawsze, ten mężczyzna w szpitalu wcale nie chciał zostać uzdrowiony, ale nie sądziłem, że ktoś mógłby... – Odmówić? – Zaśmiała się gorzko. – Może pan wierzyć, że nie było łatwo. Poszłam na plażę o świcie, a kiedy mnie znaleźli, dochodziło południe. Nie pamiętam większości tych godzin, ale to, co zostało mi w pamięci... Walczyłam. Pełzłam wzdłuż brzegu, po kamieniach i gnijących wodorostach, fale zalewały mi twarz, a ja na przemian to połykałam wodę, to znów krzyczałam. I walczyłam, żeby nie wpuścić tego do umysłu. Do domu przynieśli mnie rybacy, byłam cała we krwi, mało brakowało, a odgryzłabym sobie język... Kiedy się obudziłam, powiedziałam matce, co się stało. Była przerażona, a ja nie bardzo rozumiałam czemu. Tego samego popołudnia spakowała moje rzeczy i kazała mi iść do Abidana. Wyjechaliśmy, zanim się ściemniło, miesiąc później wzięliśmy ślub. Ja... właściwie byłam jeszcze dzieckiem, nie wiedziałam, co robię. Gdybym była starsza, chyba nie znalazłabym w sobie wystarczająco dużo odwagi. Ale miałam piętnaście lat i kochałam Abidana albo przynajmniej myślałam, że kocham. I miałam swoje marzenia, może głupie i dziewczęce, ale moje. I wiedziałam, że jeśli przyjmę ten... dar, łaskę czy jak to nazwać, to znowu będę musiała patrzeć na śmierć. – Co właściwie pani odrzuciła? – zapytał Jordan, choć już się domyślał. – Dar jasnowidzenia. Wie pan, umiejętność czytania z krwi zamordowanych... – Mam pojęcie, co robią jasnowidze. – W Alestrze było trzech, a to i tak nie wystarczało na potrzeby stolicy. Ich usługi bardzo ceniono i hojnie wynagradzano. Ale oczywiście Julia miała rację: gdyby przyjęła dar i zaczęła go wykorzystywać, od tej pory przez większość życia oglądałaby ofiary najbardziej przerażających zbrodni. – Zapomniałam, że pan interesuje się takimi rzeczami. – Odgarnęła włosy z twarzy, po czym podjęła opowieść: – Po wyjeździe bałam się wracać do Sour. Nie bardzo, jak mówiłam, byłam młoda i głupia, ale na tyle, że nie przyjechałam na pogrzeb ojca ani matki. Zresztą Adam wyraźnie sugerował w listach, że nie będę mile widziana. Dopiero teraz, po dwunastu latach... Musiałam być szalona, skoro nawet nie przyszło mi do głowy, co może się stać. Ale tamto na plaży... Nie wiem, wydawało się trochę snem, ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
jak koszmar, o którym zapomina się po przebudzeniu. Były dni, kiedy nie wierzyłam, że wydarzyło się naprawdę. A teraz osiem osób nie żyje, dziewięć, jeśli liczyć Claudię, bo przecież ona też tak naprawdę jest martwa. Albo gorzej niż martwa. Myśli pan, że to miała być dla mnie kara? Że wysłał swojego… anioła? Czy po prostu... przypomnienie o tym, że są większe potęgi niż człowiek? – Nie mam pojęcia. Julia uparcie pokręciła głową. – Nie wierzę, że to naprawdę Bóg. Ludzie mówią, że On... że ma Sour pod szczególną opieką, ponieważ nigdy nie było tu żadnego świętego, który mógłby czynić te wszystkie cuda, ale przecież to bez sensu, On znalazłby mnie wszędzie, nie musiałby czekać, aż wrócę... Mam rację, prawda? Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. Mógł jej powiedzieć, że o ile do mieszkańców zaświatów stosują się mniej więcej zasady ludzkiej logiki, o tyle do Boga i aniołów już niekoniecznie – dlatego wolał demony, one były przynajmniej przewidywalne – ale Julia prawdopodobnie o tym wszystkim wiedziała. – Niech pan już idzie – powiedziała, wstając. – Zajmę się Claudią. – Sama? – Tak. Poradzi pan sobie? – Niczym uprzejma gospodyni zatroskała się o los cudzoziemca, który mógłby potrzebować jej pomocy. – Ma pan jakiś plan? – Coś wymyślę. – Spróbował się uśmiechnąć, ale sam czuł, że przypominało to bardziej skrzywienie. Przez moment miał absurdalną ochotę zaufać jej na tyle, żeby zdradzić swój plan, zresztą nie było to nic skomplikowanego – ot, przeczekać w ukryciu, zakładając, że Baptista oraz jego ludzie będą go szukać przede wszystkim w porcie i na drogach prowadzących z miasta, a potem, kiedy zamieszanie się uspokoi i stróże prawa stracą nieco gorliwości, znaleźć okcytańskiego kapitana, który za niewielką opłatą przeszmugluje go na statek. Ale słabość ta szybko medykowi przeszła. Biorąc pod uwagę, że Okcytańczycy nie przepadali za Berberami i prawie zawsze brali stronę rodaków, powinno mu się udać. – Nie zna pan języka... – Dam sobie radę – uspokoił ją. Zarzucił torbę na ramię. Julia Augustina ukłoniła się z wdziękiem i zapewniła, że poznanie Jordana to prawdziwa przyjemność. Miło było wiedzieć, że niektóre rzeczy jednak się nie zmieniły. – Chwileczkę – zatrzymał ją, kiedy wchodziła do chaty. – Jeśli nie uzna pani tego za zbytnią śmiałość, czy mógłbym zadać jeszcze jedno pytanie? – Tak? – Myślami już najwyraźniej była przy Claudii i dociekliwość Jordana zirytowała ją, ale szybko tę irytację ukryła. – Powiedziała pani, że wtedy, na plaży, walczyła pani, żeby nie wpuścić czegoś do umysłu. Jak by to pani określiła? Dobre, złe, przyjemne, nieprzyjemne? Zastanowiła się. – Obce – odparła. – Przede wszystkim obce. Tak bardzo, że nie jestem w stanie znaleźć żadnych innych określeń. Jordan podziękował i odszedł. Nie miał więcej pytań.
3. – Co ojciec zamierza z tym rękopisem zrobić? – zapytał Domenic Jordan, kiedy Jego Ekscelencja na znak poddania przewrócił figurę króla.
38
Biskup Ipolit Malartre uniósł brwi. – To już nie powinno cię obchodzić. Ta księga to prawdopodobnie jedna z najbardziej niebezpiecznych rzeczy, jakie istnieją na ziemi. – Wiem. – Wiem, że wiesz. – Biskup parsknął, po czym zadzwonił na młodego służącego, żeby przyniósł wina. Wznowili rozmowę, gdy chłopak zniknął za drzwiami, ale Jego Ekscelencja i tak odruchowo zniżył głos. – Oczywiście przeczytałeś ją. – Nic ojciec nie wspominał, że nie powinienem. – Nie wspominałem, bo założyłem, że i tak nie posłuchasz. Na szczęście jesteś jedną z nielicznych osób, którym ufam, że nie zrobią z takiej wiedzy niewłaściwego użytku. – Dziękuję. – Jordan sięgnął po kieliszek, ciesząc się przez chwilę drobnymi przyjemnościami: smakiem wina, dźwiękiem deszczu uderzającego o szybę i płonącym na kominku ogniem. Lato tego roku było w Alestrze wyjątkowo chłodne, co zdecydowanie mu odpowiadało. – Jak się czujesz? – zapytał biskup, również sięgając po wino. – Dlaczego ostatnio ludzie ciągle mnie o to pytają? – Może dlatego, że dajesz im ku temu powody. A więc? – Czuję się znakomicie. Jego Ekscelencja westchnął, najwyraźniej nie do końca przekonany, po czym sięgnął do rzeźbionego sekretarzyka i wyjął z niego rozpieczętowany list. – Dostałem to dzisiaj rano. Masz, przeczytaj. Wygląda na to, że będziemy mieć w Alestrze nowego jasnowidza. A właściwie jasnowidzącą. Jordan przebiegł wzrokiem treść pisma. Powinien być zdziwiony, przez chwilę nawet był gotów wmówić sobie, że naprawdę jest, ale uczciwość wobec samego siebie nakazywała przyznać, że w jakimś sensie tego się spodziewał. – Podobno poznaliście się w Sour – kontynuował biskup. – Jaka ona jest? – Podejrzewam, że zamordowała swojego pierwszego męża. Poza tym jest absolutnie urocza. Jego Ekscelencja spojrzał czujnie. – To żart, prawda? – Oczywiście. Dopili wino i wkrótce Jordan pożegnał się, po czym wyszedł. Pora była późna, a jego woźnica coraz mniej trzeźwy – jeszcze kwadrans, a medyk wracałby do domu pieszo. Jednak dopiero gdy wszedł do mieszkania, zdjął kaftan i usiadł wygodnie w fotelu, znalazł w sobie wystarczająco dużo odwagi, by jasno sformułować to, co gnębiło go od chwili, gdy biskup pokazał mu list. Mógł skłamać, kiedy Julia powiedziała, że mieszkańcy Domu Pielgrzyma zginęli przez nią. Kobieta była wystarczająco zdesperowana, by uczepić się każdej nadziei, w pewnym sensie prawdopodobnie chciała zostać okłamana. A jednak powiedział jej prawdę. Wtedy sądził, że robi to z powodu szacunku – wiedza, także najgorsza, dla niego zawsze była darem, nie przekleństwem. Teraz przyszło mu do głowy, że może powód był inny. Jordan, nawet zmęczony, nawet w złej formie, świetnie grał w szachy czy karty, ponieważ potrafił przewidywać kilka ruchów naprzód. Czasem zdarzało się, że robił to odruchowo, nie zastanawiając się. A w tamtej partii, jeśli rozmowę na cmentarzu potraktować jak początek gry, istniała pewna możliwość ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
PROZA ZAGRANICZNA
– nie pewność, oczywiście, tej nie ma nigdy, ale możliwość na tyle duża, że warto było zaryzykować i pchnąć wydarzenia we właściwym kierunku. Ruch pierwszy: Julia Augustina dowiaduje się, że przez nią zginęło osiem osób, dziewiąta zaś została skazana na życie, jakiego nie mogłaby znieść żadna inteligentna istota. Drugi: kobieta czuje się winna i postanawia wybłagać śmierć Claudii w zamian za przyjęcie daru, który niegdyś odrzuciła. Trzeci: osiąga sukces i pogodzona z losem, wraca do Cambon już jako jasnowidząca, co prawdopodobnie budzi żywe niezadowolenie jej męża. Czwarty: mąż rezygnuje z pracy, bo ludzie plotkują, a w prowincjuszach jasnowidze budzą zabobonny lęk. Piąty: małżeństwo przenosi się do Alestry, gdzie łatwiej o zrozumienie i gdzie znajdzie się zapotrzebowanie na usługi Julii. Jasnowidze byli cenni, a jasnowidze inteligentni, mający pojęcie o tajnikach śmierci, byli cenni podwójnie. Możliwe więc, że Domenic Jordan nieświadomie popchnął Julię Augustinę w stronę tego, od czego kobieta przez całe życie starała się uciec. Gdy za oknem znów rozpadał się deszcz, Jordan wstał z fotela i dorzucił do kominka drewna. Żałował Julii, ale nie był pewien, czy czuje wyrzuty sumienia, czy też nie, wszystko to były przecież spekulacje. Tak czy inaczej nie zamierzał zaprzątać sobie tym głowy. Na razie przynajmniej – nim ciemnoskóra kobieta przeprowadzi się do Alestry, minie kilka tygodni, miał więc czas, by rozstrzygnąć tę kwestię.
Anna Kańtoch Orientalistka z wykształcenia, członkini prężnie działającego Śląskiego Klubu Fantastyki, debiutowała w 2004. Ostatnio wydała „Tajemnicę nawiedzonego lasu”. Wielokrotnie nagradzana za swoje teksty, w tym aż pięć razy uhonorowana nagrodą im. J. Zajdla, także i w tym roku, za opowiadanie „Sztuka porozumienia”. W „Anatomii cudu” wraca znany i lubiany medyk i detektyw Domenic Jordan, który znów musi ubrudzić sobie ręce – i zmierzyć się z Nieznanym. Tekst jest przyjemnie długi, bo i fantastyczne śledztwo musi mieć miejsce, żeby się rozpędzić. Poza tym przywołuje afrykańskie upały, a w zimowy wieczór to zawsze plus. (mc)
39
PROZA ZAGRANICZNA Nowa Fantastyka 12/2015
Spotkałem człowieka, którego nie było (I Met a Man Who Wasn’t There)
K.J. Parker
-P
odobno możesz mnie nauczyć przenikać przez ściany, zatrzymywać bieg czasu i zabijać ludzi spojrzeniem. – Urwałem. Nic nie odpowiedział. – Czy to prawda? Mankiet jego lewego rękawa był wytarty, ale został najwyraźniej starannie zacerowany. Facet miał bladoniebieskie oczy i rozczarowująco wąski podbródek. Na stole przed nim leżała zamknięta książka, ale byłem za daleko, by odczytać tytuł. W pokoju rozlegał się dźwięk, który wydaje tylko woda kapiąca przez dziurawy dach. - Tak – odezwał się w końcu. - Naprawdę? - Naprawdę. Nie wierzyłem mu. - Niech będzie. Kiedy zaczynam? Skrzywił się delikatnie. - Obawiam się, że to nie takie proste. Nie spodziewałem się tego. - Jest jakiś problem? - Owszem – powiedział niewzruszenie spokojnym tonem, który tak mnie denerwuje. - To znaczy? Zawahał się. Nie ogarnęły go wątpliwości ani nie naszła niepewność; chciał po prostu odpowiednio dobrać słowa. - Mógłbym cię uczyć – powiedział. – Potrafię to zrobić. Potrafię też wyskoczyć przez okno i się zabić. Nie mam takiego zamiaru, ale mógłbym tak uczynić, gdybym tylko chciał. - Nie chcesz mnie uczyć? Wciąż marszczył brwi, jakby słyszał słowa znajomej piosenki, której nie był w stanie sobie do końca przypomnieć. - Nie wiem. Dopiero co cię poznałem. Poza tym jest też możliwość, że nie będziesz w stanie się ode mnie niczego nauczyć. Oho, pomyślałem, zaczyna się. Klauzula drobnym maczkiem. Poda mi teraz jakiś prawdopodobny, ale zmyślony powód, dla którego to ja okażę się tym jednym uczniem na stu, który się nie nadaje. Naturalnie, wyjdzie to na jaw dopiero po zakończeniu kursu. - Jest coś, co musisz uczynić, żeby móc się ode mnie uczyć. Większość odmawia. Całe mnóstwo po prostu nie może tego zrobić. To przykre, ale konieczne. - Rozumiem. O co konkretnie chodzi? Jego twarz była pusta, otwarta i absolutnie uczciwa. - Musisz zapłacić mi sto siedemdziesiąt pięć talarów. *** Nie da się ukryć, że mnie wkurzył. Rozgrywaliśmy partię szachów językiem ciała, a on dał mi mata w czwartym ruchu. Koebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
muś, kto mieszka w mieście, koń jest właściwie niepotrzebny. Sprzedałem więc mojego – za dwieście sześć talarów, piętnaście więcej niż za niego zapłaciłem – i następnego ranka zjawiłem się u niego z pieniędzmi w wyblakłej, czerwonej, aksamitnej sakiewce. Tak jak poprzednio był sam. Siedział na krześle za podniszczonym biurkiem z miękkiego drewna i czytał książkę. Nie prowadził lekcji, żaden zasłuchany uczeń nie siedział przed nim i nie notował zapamiętale. A ja wciąż mu nie wierzyłem. - Proszę – powiedziałem i rzuciłem sakiewkę na biurko. – Przelicz, jeśli chcesz. Zerknął z ukosa na sakiewkę. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, przysiągłbym, że liczył pieniądze przez materiał. - No nie wiem – odezwał się w końcu. Spod biurka wystawały jego buty, które najwyraźniej próbował skleić klejem z rybich łusek. - Co proszę? - Człowiek wchodzi do sklepu z nożami. Chce kupić nóż. Sprzedawca pyta, po co ci nóż? - Nie tam, skąd pochodzę. Wydawało się, że mnie nie słyszy. - Dlaczego sprzedawca zadaje to pytanie? Ponieważ nie może wybrać odpowiedniego noża, jeśli nie wie, do czego zostanie użyty. A może podejrzewa, że klient chce zabić swoją żonę. - Mam nóż. Nawet kilka. Uśmiechnął się. - Gdybyś więc chciał kogoś zabić, byłbyś w stanie to zrobić. W związku z tym nie zachowałbym się nieodpowiedzialnie, ucząc cię spojrzenia bazyliszka. Niech będzie. W takim razie, odpowiada sprzedawca, jeśli nie chcesz nikogo zabić, po co kupujesz sztylet? Wzruszyłem ramionami. - Na wypadek, gdyby ktoś chciał zabić mnie. - Rzeczywiście – powiedział z westchnieniem. – A klient miałby pełne prawo zapytać, skoro tak się tym przejmujesz, to po co robisz i sprzedajesz sztylety? Na co sprzedawca mógłby odpowiedzieć, ponieważ taki jest mój zawód. – Mlasnął językiem. Zabrzmiało to niezwykle głośno i pospolicie. – Sto siedemdziesiąt pięć talarów? - Zgadza się. Popatrzył na sakiewkę. Zdawało się, że znalazł w niej odpowiedź. - Plus – dodał – czternaście talarów na materiały i inne nieprzewidziane wydatki. - Nieprzewidziane wydatki? - Różne takie. Długo by tłumaczyć, poza tym przed początkiem kursu i tak byś nie zrozumiał. - Aha – orzekłem i dałem mu trzy pięciotalarowe monety. Zniknęły w jego dłoni jak woda wylana na żwir.
40
PROZA ZAGRANICZNA K.J. PARKER
- Będę ci winny resztę. Nadal nie wierzyłem w ani jedno jego słowo. - To co? – spytałem. – Zaczynamy teraz? Pokręcił głową. - Lekcja organizacyjna odbędzie się jutro w samo południe. Nie spóźnij się. Z wahaniem ruszyłem w kierunku drzwi. Odwróciłem się; siedział rozparty na krześle na samym środku dużego, pustego pokoju i marszcząc brwi czytał książkę. Zszedłem po schodach na ulicę. Kiedy przesunąłem ręką po poręczy, wlazła mi w nią drzazga. *** Pewnie zadajecie sobie pytanie, po co w ogóle chciałem nauczyć się przenikać przez ściany, zatrzymywać czas i zabijać ludzi wzrokiem. No cóż. A wy byście nie chcieli? Dobra, pewnie nie sprzedalibyście w tym celu konia. Chyba że wasze rozumowanie przebiegałoby w następujący sposób: gdybym to wszystko potrafił, przeszedłbym przez ściany królewskiego skarbca, napełniłbym kieszenie, załatwił straż jednym celnym spojrzeniem, po czym kupił wszystkie konie, jakie tylko bym chciał. Miałbym też niepodważalne alibi na wypadek, gdyby strażnicy przyszli mnie aresztować: przez cały wieczór grałem w karty w pubie W Jedności Siła, spytajcie, kogo chcecie, będą mnie pamiętać. Poza tym jak miałem zabić tych gwardzistów, nie zostawiając żadnego śladu na ich ciałach? Można by w ten sposób zostać największym złoczyńcą w historii. Owszem, można by. Tylko że dotąd nikomu się to nie udało. Ujmę to w ten sposób: gdyby taka możliwość istniała, ktoś już by ją wykorzystał w jakimś niecnym celu (tak postępują ludzie z każdą nową potęgą. Gdybyśmy wszyscy żyli w ciemnościach, a ktoś wynalazłby słońce, dowiedzielibyśmy się o tym, kiedy użyto by go do obrabowania jakiegoś banku). Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Ten dziwny człowiek przesiadywał całymi dniami w swoim pokoiku nad zakładem szewskim i twierdził, że zna tę sztukę i potrafi jej nauczyć, jednak dotąd nie słyszałem o żadnych niewyjaśnionych kradzieżach i nieprawdopodobnych śmierciach. Stąd wniosek, że to nie działa. Ja zaś zapłaciłem mu sto siedemdziesiąt pięć, wróć, sto dziewięćdziesiąt talarów. Prawdopodobnie bez możliwości odwrotu – czy podeszlibyście do kogoś, kto być może potrafi zatrzymać wasze serce zmarszczeniem brwi i zażądali zwrotu pieniędzy? Nie sądzę. Chyba że bylibyście absolutnie przekonani, że nie potrafi tego uczynić. A ja nie byłem. Wiem, wiem. Nie odpowiedziałem na własne pytanie. Cierpliwości. *** W Cornmarket znajduje się zegar. Wiecie to zresztą. Miasto jest dzięki niemu sławne. Za dziesięć grajcarów wpuszczą was na szczyt wieży, skąd roztacza się wspaniały widok. Za pół talara pokażą mechanizm. Niesamowite pomieszczenie, dwanaście na piętnaście na dziesięć stóp, pełne zębatek, kół, wielokrążków i wałów rozrządczych, które bez ustanku obracają się razem z setkami tysięcy malutkich, ostrych zębów, które pewnie służą do pożerania czasu. Powiedzą wam też, że ta maszyneria ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
tworzy czas dla całego Cesarstwa. Można by pomyśleć, że kiedy zobaczy się mechanizm zegara, zostanie on odarty z całej magicznej otoczki. Jest jednak wprost przeciwnie, prawdopodobnie dlatego, że mechanizm napędowy porusza się tak wolno, że w ogóle się tego nie zauważa. W związku z tym wydaje się, że wszystkie koła obracają się wyłącznie za sprawą magii albo sił drzemiących wewnątrz Ziemi. To wszystko nie zmienia faktu, że jeżeli tylko jest się w okolicy Cornmarket, nie ma dobrej wymówki dla bycia spóźnionym. Wbiegałem właśnie po schodach, kiedy rozległ się dźwięk dzwonów. Przy dziesiątym uderzeniu zapukałem do drzwi. Kiedy wybrzmiało dwunaste, usłyszałem, jak mówi: - Wejdź. Siedział dokładnie tam, gdzie go zostawiłem. - Spóźniłeś się – powiedział. Zamrugałem. - Nieprawda. Lekko pokręcił głową. - Zegar późni się o trzy minuty. Chciałem odpowiedzieć, że to niemożliwe. Zegar jest czasem, Cesarz wydał przecież dekret. Właściwie to skąd ty to niby wiesz? Nie zrobiłem tego. - Przepraszam. Wzruszył ramionami. - Postaraj się przychodzić punktualnie. Marnujesz przecież własne pieniądze. Wykonał dziwny gest, który zinterpretowałem jako polecenie, żebym usiadł na podłodze. Uczyniłem tak. Zacząłem już się zastanawiać, czy stałem się niewidzialny, kiedy odkaszlnął z zażenowaniem i powiedział: - Mogę nauczyć cię tylko tego, co już wiesz. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę? Sto dziewięćdziesiąt talarów. - Nie rozumiem – odparłem. Westchnął. - Zaczniemy od paru ćwiczeń oddechowych. *** Widzicie, mój ojciec był złodziejem. Niezłym, ponieważ przez pięćdziesiąt lat w zawodzie ani razu nie dał się złapać, ale i niezbyt dobrym, ponieważ nigdy się nie dorobił. Stawiał na ilość, nie na jakość. Kradł duże rzeczy o małej wartości – drewno na opał, cegły, piasek, stemple górnicze i tym podobne. Jeśli gdzieś w mieście znajdował się wielki stos czegoś, co czekało na zużycie albo transport, tata nad ranem zajeżdżał swoim wozem, ładował wszystko i zabierał. Była to ciężka i niewdzięczna praca, ale tacie to nie przeszkadzało. Był jak wół roboczy, zapamiętały i niczym niezrażony. Od kiedy skończyłem trzynaście lat, musiałem jeździć razem z nim. Po matce jestem raczej słabowity, więc musiałem nadrabiać braki fizyczne wzmożonym wysiłkiem. Mówiłem mu czasami: tato, mógłbyś zarabiać tyle samo – albo i więcej – gdybyś zatrudnił się jako furman. Masz już wóz i konie, więc jaka to różnica, poza tym, że pracowalibyśmy w dzień i nie musiałbyś nokautować stróżów nocnych. Nic na to nie odpowiadał; po prostu na mnie patrzył. Pieniądze były z tego marne, zwłaszcza jeśli odjąć koszty paszy dla koni. Te cholery zazwyczaj żyły lepiej od nas. Wte-
HOTEL NA PROZA SPOTKAŁEM ZAGRANICZNA ANTARKTYDZIE CZŁOWIEKA, KTÓREGO NIE BYŁO
41
Nowa Fantastyka 12/2015 05/2015
dy wieszali jeszcze złodziei. Widzicie, że nie był to najlepszy sposób na życie. Dorastałem więc w przekonaniu, że wszystko jest trudne. Wszystko. Na miłość boską, nawet kradzieże to wyczerpująca, żmudna harówka. Świat jest twardy i nieugięty, ludzkie życie przypomina kamieniołom, jest naszpikowane drzazgami, które wbijają się w kości i wytrząsają ci mózg, aż w końcu jesteś wykończony, rozbity na kawałki w każdej minucie życia. Chyba że – ach, piękny śnie – jakoś, gdzieś, ukryta przed wzrokiem wszystkich zgnębionych znajduje się łatwiejsza droga, tajemne drzwi w skalnej ścianie, prowadzące do wonnych pałaców rozkoszy… Widzieliście kiedyś, jak niewidomy szuka drzwi? Cal po calu obmacuje ścianę, aż w końcu je znajdzie. Ja w ten sposób szukałem tej łatwiejszej drogi. Nie trzeba dodawać, że włożyłem w to więcej wysiłku, niż musiałbym włożyć w kopanie węgla. Zupełnie jak tata. To w każdym razie jest jeden powód. *** - No i proszę – powiedział. Uznałem to za pozwolenie na wypuszczenie powietrza. Zaczynałem już widzieć ciemne plamy. - Właśnie nauczyłem cię czegoś, co już wiedziałeś. Cholerny sadysta kazał mi wstrzymywać oddech, podczas gdy on liczył do stu. Co niby miałem w ten sposób osiągnąć? - Rzeczywiście – zaskrzeczałem. Starałem się, by nie usłyszał, jak ciężko dyszę. – Potrafię oddychać od lat. - Oczywiście, że tak. Wszystkie żywe stworzenia z definicji oddychają. Popatrzyłem na niego. Wstrzymywanie oddechu nie zesłało na mnie daru spojrzenia bazyliszka. Szkoda. - I co dalej? – spytałem. Uśmiechnął się smutno i wsadził rękę w ścianę. W ścianę. Palce, nadgarstek, całą dłoń. Próbowałem dojrzeć, jak wyglądała granica, miejsce, gdzie jego ręka znikała w jasnożółtym tynku. Byłem jednak zbyt daleko. - Zadowolony? - Zaciekawiony – zdołałem wykrztusić. – Halucynacja spowodowana brakiem powietrza. Z uśmiechem wyciągnął rękę ze ściany. - Jasne że tak. Teraz ty spróbuj. Naprawdę chciałem to zrobić, zakładając, że w ogóle było to możliwe. Jednak z jakiegoś powodu nie byłem w stanie się do tego zmusić. Wyobraziłem sobie, jak moje palce zatrzymują się na tynku i cegłach, jak wyginają się w nienaturalny sposób. Tak łatwo mógłbym coś sobie złamać. Ta myśl sprawiła, że aż zrobiło mi się trochę niedobrze. - Nie potrafię. - Trudno. – Podniósł książkę z biurka i otworzył ją. – Jutro o tej samej porze. Chyba że chcesz zrezygnować. Wstałem i ruszyłem w stronę drzwi. Kiedy przechodziłem koło niego, potknąłem się, prawdopodobnie o jego nogę. Przewróciłem się na bok i poleciałem na ścianę. Wpadłem w nią. I przeniknąłem przez nią. *** Moja matka była córką złotnika ze Scony. Nie mam pojęcia, dlaczego wyszła za ojca. Nie ukrywała faktu, że chciała, bym ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
to ja odpokutował za jej błąd. Miałem pójść do szkoły, otrzymać dobrą edukację i zasilić szeregi imperialnej administracji państwowej albo poświęcić się nauce. Powtarzała mi w kółko, że mogę zostać kimkolwiek chcę, a ja jej niestety wierzyłem. Poza tym raczej mi się spieszyło. Nauczyłem się, dzięki obserwacji beznadziejnej walki, jaką mój ojciec toczył z wszechświatem, że ten, kto gra uczciwie, nie ma żadnych szans. Trzeba oszukiwać, a nawet wtedy życie jest po prostu długą, mozolną, wyczerpującą walką o pozostanie w miejscu, nie mówiąc już o ruszeniu do przodu. Postanowiłem wydostać się z tego błędnego koła stosując się w najdrobniejszych szczegółach do rady mojej matki. Zacząłem – ale może od początku. Miałem wtedy prawie siedemnaście lat. Mieszkaliśmy przy głównej drodze do Ap’ Escatoy w czymś w rodzaju szopy (do momentu, kiedy jakiś idiota postanowił ją spalić). Codziennie o świcie drogą przejeżdżał elegancki powóz. Był cały czarny, miał wielkie koła i dwóch uzbrojonych woźniców na koźle. W środku siedział dzieciak mniej więcej w moim wieku z nosem w książce. Był chudy, wiotki i miał smętną minę. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego jest taki smutny. Któregoś dnia pobiegłem więc za nim (prawie padłem ze zmęczenia; dyszałem tak mocno, że niemal złamałem sobie żebro) i zobaczyłem, jak wysiada przed domem bogatego kupca. Nagle wszystko zrozumiałem. Do dziś nie mam pojęcia, czy miałem choć trochę racji. Wymyślony przeze mnie obraz był jednak tak prawdopodobny i przekonujący, że nie miało to najmniejszego znaczenia. W moich oczach był synem szanowanej, ale nieco zubożałej rodziny z City. Został wysłany do tej zapadłej dziury wraz z listem polecającym do przyjaciela rodziny. Powierzono mu jakąś pracę – niezbyt męczącą ani wymagającą – która dawała mu szansę pięcia się po szczeblach kariery i nadzieję zostania kiedyś kupcem. Pomyślałem sobie wtedy, że ja mogę zostać kimkolwiek chcę. Napisałem więc list. Tak właściwie to przepisałem go z jednego z tych zbiorów listów na każdą okazję. Krótkie badania terenowe przeprowadzone głównie w okolicznych oberżach i arenach walk kogutów pozwoliły mi poznać nazwiska kilku najważniejszych kupców w Boc Bohec (miasto trzydzieści mil dalej, w którym nikt o nas nie słyszał). W bibliotece znalazłem książki, z których dowiedziałem się o koneksjach rodzinnych paru znaczących osób. Nadałem sobie odpowiednio dźwięczne imię – Thrasamund, jeśli dobrze pamiętam – a szczęście podało mi pomocną dłoń. Postawiłem sześć grajcarów na niepozornego, kościstego koguta - szanse piętnaście do jednego - który rozniósł w pył dwa razy większego od siebie ptaka szybciej, niż dmucha się nos. Za dziewięć talarów udało mi się dostać dwa przyzwoite komplety ubrań z drugiej ręki. Potem było już z górki. Musiałem po prostu być Thrasamundem. Naprawdę łatwo poszło. W chwili, kiedy pukałem do drzwi kupca i dawałem portierowi list polecający, doskonale znałem Thrasamunda, byłem nim, więc odgrywanie jego roli było po prostu graniem samego siebie. Po dziwnie uprzejmej rozmowie przy słabym czerwonym winie i ciastkach zostałem zatrudniony jako młodszy urzędnik. Kładłem uszy po sobie, byłem uważny, uczynny i bardzo szybko nauczyłem się, jak być pożytecznym. Trzy miesiące później byłem już w drodze do Beal Bohec z akredytywą na dziewięćset talarów i zadaniem zakupienia sezonowanych palisandrowych desek i hebanowych kołków dla mojego pracodawcy. Uważam, że spisałem się znakomicie, aczkolwiek nikt nie podziela tej opinii. Gdybym wrócił do Boc
42
Karol Kalinowski
K.J. PARKER
i kontynuował swoją karierę, pewnie wyszedłbym na ludzi. Ja jednak następnego dnia sprzedałem drewno z trzydziestoprocentowym zyskiem i wyruszyłem do Vesani razem z pieniędzmi. *** Niestety była to zewnętrzna ściana. A ja znajdowałem się na trzecim piętrze. To prawda, że kiedy spadasz, czas staje w miejscu, a przed oczami przebiega ci całe życie – w moim przypadku było to raczej dołujące doświadczenie. Zdołałem w każdym razie rozwiązać zagadkę, która dręczyła mnie od lat: skąd właściwie to wiemy? Odpowiedź: ponieważ kiedyś ktoś, kto spadł z dużej wysokości przeżył i podzielił się doświadczeniami. Tak stało się ze mną. Przeleciałem trzy piętra i wylądowałem w wozie pełnym słomy, który akurat stanął przed stajnią, która z kolei znajdowała się dokładnie pod pomieszczeniem, z którego wypadłem. Prawdziwy cud. Upadek na słomę nie jest taki zły, ale i tak nie zalicza się do przyjemnych doświadczeń. Uderzyłem w wóz z taką siłą, że przebiłem się przez niego na wylot. Wylądowałem na plecach, więc siedziałem w dziurze, opierając się na wewnętrznej części kolan i lędźwiach. Mój nauczyciel przybiegł w te pędy z wyrazem przerażenia na twarzy. Złapał mnie za nadgarstki i wyciągnął. - Wszystko w porządku? – spytał. - Wypadłem przez ścianę. Najwyraźniej stwierdziłem oczywistość. - Owszem. Możesz ruszać rękami i nogami? Nie kręci ci się w głowie? - Przez ścianę – powtórzyłem. – Przecież… - Jasne, że tak – odparł z nutką irytacji w głosie. - Jesteś moim uczniem. Nauczyłem cię przenikać przez ściany. - Wcale nie. Obejrzał się przez ramię. - Wejdźmy do środka. Ludzie się na nas gapią. Miał rację. Właściciel wozu mógł zjawić się w każdej chwili. Mimo to nie mogłem się powstrzymać. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
- Po prostu kazałeś mi wstrzymać oddech. To przecież nie o to chodzi, bo patrzyłem na ciebie, a ty cały czas… - Do środka. Proszę. Dobre maniery zawsze na mnie działają. Weszliśmy do domu. - Myślałem, że już po mnie – przyznałem, kiedy znaleźliśmy się na schodach. Strasznie bolały mnie plecy. - Och, nie było zagrożenia – odpowiedział beztroskim tonem. Dotarliśmy do jego siedziby. Wszedłem do środka. Bardzo uważałem, by trzymać się z dala od ścian, którym już nie ufałem. A czemu możemy ufać, jeżeli nie ścianom? - Było, i to jakie. – Uznałem, że muszę zaprotestować. – Mogłeś mnie ostrzec. - Przed tym, że może ci się udać? Jeżeli nie chcesz przechodzić przez ściany, to po co zapisałeś się na kurs? - Mogłeś mnie ostrzec – powtórzyłem, ale sam wiedziałem, że brzmię jak nadąsany bachor. Obaj usiedliśmy, z tym że ja dużo wolniej. - Nie było zagrożenia. Spadałeś zbyt wolno, żeby mogło ci się coś stać. Taa, jasne. - No chyba nie. - No chyba tak. Leciałeś przez dwadzieścia siedem sekund. Gówno prawda. To nie mogło trwać dłużej niż sekundę. Naturalnie, miałem wrażenie, że spadam dłużej, ale tylko z powodu znanego efektu psychologicznego… - Co proszę? - Liczyłem, kiedy biegłem po schodach. Dotarłem na dół przed tobą. Dwadzieścia siedem sekund. – Roześmiał się. – Na miłość boską, nie sądzisz chyba, że ta kupka słomy… - Zrobiłem dziurę w wozie. - Nie, po prostu przez niego przeleciałeś, tak jak zrobiłeś to ze ścianą. To częsty błąd wśród nowicjuszy – nie wiedzą po prostu, kiedy przestać. Nie mogłem na to pozwolić. Kłamstwo jest dopuszczalne w pewnych przypadkach, ale nie w stopniu, w którym służy do mieszania komuś w głowie.
43
SPOTKAŁEM CZŁOWIEKA, KTÓREGO NIE BYŁO Nowa Fantastyka 12/2015
- Idziemy. – Wstałem i chwyciłem go za ramię. Nie protestował. Zeszliśmy na dół. Wóz ciągle tam był. Jego dno było oczywiście nienaruszone. *** Następna lekcja miała się zacząć w południe pod zegarem. Zjawiłem się o czasie, ale jego nie było nigdzie widać. Kiedy stałem tam oparty o jedną z kolumn świątyni Nowego Objawienia - ciągle nie miałem zaufania do ścian, ale doszedłem do wniosku, że ze strony kolumn raczej nic mi nie grozi – część mnie myślała o stu dziewięćdziesięciu talarach, a część o tym, że potrafię przenikać przez ściany. Poprawka. Przeniknąłem przez jedną ścianę i dno wozu, i to przypadkiem, nie specjalnie. Nie wiedziałem, czy uda mi się to powtórzyć. Nie próbowałem. Nie chciałem próbować – a przynajmniej nie bez nadzoru. Mogę nauczyć cię tylko tego, co już wiesz. No cóż. Mistycyzm naciągaczy. Sam jestem w nim niezły. A nowicjusze nie wiedzą po prostu, kiedy przestać. Co, gdybym spróbował tego sam i nie potrafił się zatrzymać? Co, gdybym zaczął przenikać przez ziemię? Nie, dziękuję. To, że coś potrafię nie oznacza, że muszę to robić. Zjawił się dziesięć po dwunastej. Wyszedł z baru Szczerość & Zaufanie. Jadł jabłko. - Spóźniłeś się – oznajmił. Zerknąłem na zegar. - Byłem tu przez cały… - Punkt dwunasta. Chodź ze mną. Poruszał się szybko jak na takiego małego grubaska. Musiałem dobrze wyciągać nogi, by dotrzymać mu kroku. - Jeśli jest dokładnie południe, to jak mogłem się… - Ćwiczyłeś? – spytał nie odwracając się do mnie. - Nie. Mlasnął z niezadowoleniem. - Szkoda. Ćwiczenie to podstawa, wiesz? Wrodzone zdolności się przydają, ale musisz się nauczyć, jak z nich korzystać. No, dotarliśmy. Chciałem zapytać go o parę rzeczy, z wrodzonymi zdolnościami na czele, ale on już zniknął w drzwiach, które znałem zbyt dobrze. - Nie możemy tam wejść – powiedziałem. A przynajmniej ja nie mogłem. Nie było co do tego wątpliwości po mojej ostatniej próbie, która miała miejsce jakieś osiemnaście miesięcy wcześniej. „Nie możesz tu wejść”, powiedział mi wtedy facet, który stał w wejściu, a jako że miał ponad dwa metry wzrostu i klatę jak byk, postanowiłem mu uwierzyć Wszystko przez jedno z tych idiotycznych nieporozumień. Poszedłem tam ze szczerym zamiarem uiszczenia żądanej kwoty, nie wspominając o sutym napiwku. Dopiero kiedy wsadziłem rękę do pustej kieszeni, zorientowałem się, że w podszewce była dziura, przez którą najpewniej wypadło mi moje dwanaście talarów z groszami. Wszystko to wytłumaczyłem. Wywróciłem kieszeń na lewą stronę i pokazałem dziurę. Po czym zostałem wyrzucony. - No dobra – powiedział. Byliśmy w przedsionku, poczekalni, czy jak to sobie nazwiecie. Zupełnie sami. – Przerobiliśmy już przenikanie przez ściany i zatrzymywanie czasu, więc zostało nam tylko… - Co my tu robimy? – zapytałem głośnym, ochrypłym szeptem. – Zdajesz sobie sprawę, że to jest… Uśmiechnął się. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
- Wiem, że już tu byłeś. Dech mi zaparło. Dopiero po chwili pomyślałem, że musiał się od kogoś dowiedzieć. Podejrzewam, że zyskałem niemałą sławę w niektórych dzielnicach tego miasta. Usłyszał o mojej wstydliwej przygodzie i teraz używa jej, aby mi wmówić, że jest jakimś telepatą. Sam bym tak zrobił. - Wyrzucili mnie – powiedziałem z uśmiechem. Skinął głową. - W twojej kieszeni była dziura. - Tak jest. Dość droga dziura. Kosztowała mnie dwanaście talarów. - Nie. – Nieznacznie zmarszczył brwi. – Sam ją zrobiłeś za pomocą ostrego noża. Była odrobinę mniejsza od sześciotalarowej monety. Pieniądze stopniowo przez nią przelatywały. Dzięki temu, kiedy tu wszedłeś, mogłeś dzwonić monetami w kieszeni, żeby wszyscy zauważyli, że masz kasę. Kiedy przyszła pora na płacenie rachunku, wywróciłeś kieszeń i pokazałeś dziurę. Tylko że monety już przez nią przeleciały, prosto do małej skrytki, którą wszyłeś w podszewkę. Spojrzałem na niego bardzo twardym wzrokiem. Nie padł trupem. Nie wiem, może się domyślił, może ktoś opowiedział mu o tym sposobie. - Nie przyznaję się do niczego, co powiedziałeś. Wzruszył ramionami. - Odźwierny. - Co z nim? - Nie lubisz go, prawda? Uśmiechnąłem się radośnie. - Wydaje mi się, że czerpie odrobinę zbyt dużą przyjemność ze swojej pracy. - Zostałeś upokorzony. Ludzie, których znasz, widzieli, jak wyrzuca cię na ulicę. Byłeś zawstydzony i zły. Chciałeś się na nim odegrać. Chciałeś go zranić. Nie byłem pewien, czy mi się to podoba. - To jeszcze nie jest przestępstwo. - Oczywiście, że nie. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Miałem ochotę go walnąć, żeby przestał się tak do mnie szczerzyć. – Tak samo jak przebywanie w pobliżu człowieka, który ma zawał serca. Nawet jeżeli z jakiegoś powodu jesteś do niego negatywnie nastawiony. – Mówił coraz ciszej. – Nikt by nie podejrzewał, że to twoja sprawka. A nawet jeśli, nie dałoby się tego udowodnić. Zrobiłem wszystko, żeby wyglądać na przerażonego. - Nie zabijam ludzi. - Jasne, że nie. Boisz się, że cię złapią i powieszą. Uważasz, słusznie zresztą, że to gra niewarta świeczki – krótka chwila satysfakcji przeciwko twojemu całemu życiu. Zwykły zdrowy rozsądek. Nie zrobisz tego, tak samo jak nie ruszysz prosto na ścianę z nadzieją, że cię przepuści. - Nie chcę go zabić. W ogóle nie chcę zabijać. Gwałtownie skinął głową. - Chcesz tylko mieć taką możliwość. - Tak. *** Matka mówiła mi, że mogę zostać kimkolwiek chcę. Stąd wniosek, że mogę robić co tylko chcę – przechodzić przez ściany, zatrzymywać zegary, zabijać ludzi. Chcieć to słowo-klucz.
44
K.J. PARKER
Paradoks Rycymera (wiem, że to nic nowego): władza polityczna powinna być dana wyłącznie tym, którzy nie chcą jej wykorzystywać. Zastosujmy tę zasadę do – oto słówko na M – magii. Niniejszym daję ci moc czynienia wszystkiego, co sobie zapragniesz, pod warunkiem, że nie będziesz chciał tego zrobić. Zgrabne. W każdym razie jest to znakomity sposób na oskubanie kogoś ze stu dziewięćdziesięciu talarów. Miałem poważne podejrzenia, że to on sprawił, że przeniknąłem przez ścianę, po czym spłynąłem powoli na dno wózka. W rezultacie wierzę, że mam teraz taką moc, ale nie mogę tego sprawdzić, ponieważ Magia Działa Tylko Kiedy Robisz Coś Czego Nie Chcesz Zrobić. Nie mogę więc dowieść, że zostałem oszukany ani odzyskać pieniędzy. W porządku. Tylko dlaczego ktoś, kto posiada takie zdolności musi oszukiwać ludzi na stosunkowo drobne kwoty? Jakieś pomysły? (Ponieważ nie chce tego robić) Mogłem zostać kimkolwiek chciałem. Zamiast tego zarabiałem na życie oszukując ludzi na stosunkowo drobne kwoty. Zacząłem od zagarnięcia pieniędzy powierzonych mi przez mojego dobrego i hojnego pracodawcę w Boc. Dzięki nim dostałem się do republiki Vesani, gdzie odkryłem (odrobinę za późno), że to trochę za wysokie progi. Niebawem opuściłem ją w pośpiechu, o pół kroku przed prawem, skazany in absentia za przestępstwo, którego nie popełniłem (nie, naprawdę). Wylądowałem w Sconie, bo tam akurat płynął statek, na którym się znalazłem. Na pokładzie przeszedłem przemianę. Jak gąsienice przepoczwarzają się w motyle, tak ja ze spłukanego uciekiniera stałem się oficjalnym przedstawicielem braci Symmachus, największych producentów wyrobów wełnianych w Boc. Miałem szczęście. W kabinie kapitana znalazłem pióro i papier. Mam ładny charakter pisma. Nawiasem mówiąc, bracia Symmachus nie istnieją. To ja ich stworzyłem. Nie miałem na to ochoty, ale człowiek w końcu musi mieć na chleb. *** - Znowu ty – powiedział, zerkając na mnie znad książki. - Znowu ja. Starannie zaznaczył miejsce, gdzie skończył, po czym zamknął książkę. - Przecież już skończyliśmy. Dostałeś to, za co zapłaciłeś. I już. Zamyśliłem się głęboko. Sto dziewięćdziesiąt talarów. Popatrzmy zatem: przeciętna tygodniówka zwykłego robotnika to jakieś dziesięć talarów. Oszczędny człowiek może przeżyć długi czas za sto dziewięćdziesiąt talarów. Wystarczyłoby, gdyby dokonywał takiego przekrętu trzy, cztery razy do roku. Poza tym mógłby rozwijać swoje zainteresowania, poświęcić się nauce albo badaniom. - Nie jestem usatysfakcjonowany. Westchnął. - To mnie pozwij. A nie, czekaj, zapomniałem, że nie możesz. Prawo nie uznaje umowy o nauczanie magii, bo coś takiego nie istnieje. Umowa na dokonanie czegoś niemożliwego to żadna umowa. Sprawdź sobie – dodał życzliwie. Nie ruszyłem się z miejsca. - Niczego mnie nie nauczyłeś. Widziałem, że staję się upierdliwy. I dobrze. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
- Ściśle rzecz biorąc – nie. Nie mogę nauczyć cię niczego, czego już nie wiesz. Dałem ci to jasno do zrozumienia na samym początku, więc jest to właściwie część umowy. Nie masz absolutnie żadnych podstaw do reklamacji. Odejdź, proszę. - Nie – powiedziałem z uśmiechem. Znałem to spojrzenie. Jestem do niego przyzwyczajony. - No dobra. Czego chcesz? - Wkurzyć cię, żebyś sprawił, że podłoga zniknie mi spod stóp. Tak jak stało się to z wozem. Wyglądał na zdezorientowanego. - Nie zrobiłem tego. Nie mógłbym. - Ponieważ masz na to ochotę? - Nie, ponieważ nie potrafię. Uwierzyłem mu. Był zbyt zdenerwowany, by kłamać. - Więc to nie byłeś ty. Nie ty sprawiłeś, że wypadłem przez ścianę? - To przecież niemożliwe. - A więc magia… Skrzywił się na dźwięk tego słowa. - Zrobiłeś to całkiem sam. – Posłał mi nieszczęśliwe spojrzenie w stylu dlaczego mi to robisz?. – Myślałem, że to rozumiesz. Nie mogę nauczyć cię niczego, czego już nie umiesz, pamiętasz? Poczęstowałem go moim specjalnym uśmiechem. - Jesteś aresztowany. *** Nie lubię o tym mówić. Jak można się domyślać, stało się to przez moją głupotę. W tym zawodzie każdy prędzej czy później pozwala sobie na chwilę nieuwagi. Wystarczy jedno potknięcie. Czasami się zastanawiam, skąd do cholery bierzemy całą odwagę. Jesteśmy trochę jak żołnierze, z tym że codziennie walczymy w pierwszej linii, o jeden kroczek od katastrofy. Nie dałbym sobie rady, gdybym częściej o tym myślał. W każdym razie w końcu mnie dorwali. To było jakieś dziesięć lat temu. Pamiętam, jak siedziałem w celi jakąś milę pod Prefekturą i powtarzałem sobie, że jeżeli jeszcze się stamtąd wydostanę, to koniec, nigdy więcej nie będę się źle zachowywał. Jednak nawet z moją nadzwyczaj aktywną wyobraźnią nie byłem w stanie wykombinować żadnego sposobu ucieczki. A potem przyszedł do mnie prefekt – we własnej osobie, nie jakiś tam przedstawiciel – i zaproponował mi ten układ. Idź, powiedział, i oszukuj oszustów. Wiesz, jak myślą, gdzie ich znaleźć, w jaki sposób działają. W zamian zostaniesz ułaskawiony, otrzymasz immunitet, a być może nawet ci zapłacimy. Naturalnie, będziemy cię obserwować jak jastrzębie. Przy pierwszej oznace, że sobie z nami pogrywasz, pożałujesz, że się urodziłeś. Ale… Czas stanął w miejscu. Tak, poproszę, odparłem, i wtedy stało się coś niezwykłego. Wyszedłem na wolność. To było jak magia, zupełnie jakbym wstał i przeszedł przez ścianę, jak gdyby jej tam nie było. Od tamtej pory byłem dobrym żołnierzykiem. Siedemdziesiąt sześć wyroków skazujących. Większość poszła siedzieć, dwunastu powieszono ze względu na okoliczności obciążające, całkiem słusznie zresztą. Zamierzona nieuczciwość to coś, czego nie mogę znieść.
45
SPOTKAŁEM CZŁOWIEKA, KTÓREGO NIE BYŁO Nowa Fantastyka 12/2015
*** Odwiedziłem go w więzieniu. Całkiem możliwe, że całe lata temu siedziałem w tej samej celi. - A więc ciągle tu jesteś. - Oczywiście. Drzwi są przecież zamknięte – odpowiedział z czymś w rodzaju smutnego uśmiechu. - Faktycznie, ale ty przecież umiesz przenikać przez ściany. Westchnął. - Gdybym potrafił to zrobić, do czego się oczywiście nie przyznaję, byłby to dowód, że jestem magikiem. Zdaje się, że to niedozwolone. To prawda. Mimo że władze oficjalnie twierdzą, że magia nie istnieje, z dawnych czasów zostało parę głupich przepisów, które skazują na śmierć każdego, kto uprawia czary. Nikomu nie chce się ich znieść. Skoro magia nie istnieje, to nie można nikogo oskarżyć o to, że ją uprawia. W związku z tym nie ma możliwości, by ktoś został skazany. Uśmiechnąłem się do niego szeroko. Czasami sam siebie przerażam. - Nikt już tego nie bierze na serio. Siedzisz tu za oszustwo. Ściśle mówiąc, za rozpowszechnianie fałszywych informacji, jakobyś potrafił przechodzić przez ściany. Jeżeli pokażesz, że potrafisz przechodzisz przez ściany, dowiedziesz swojej niewinności. - I wtedy mnie powieszą. - I wtedy cię powieszą. Chyba że dojdziemy do porozumienia. Gdyby tylko spojrzenia potrafiły zabijać. - Słucham. - To bardzo proste. Przyznaj się do oszustwa, a zapomnimy o uprawianiu czarów. Zmarszczył brwi. - Chcesz, żebym skłamał. Pod przysięgą. - Tak. - Wiesz, że to krzywoprzysięstwo. - Darowanie krzywoprzysięstwa dorzucę w pakiecie – powiedziałem, wzruszając ramionami. Potarł sobie brodę. - Nie zapominajmy, że ty też znasz się na magii. Roześmiałem się. - Nikt by ci nie uwierzył. Wiedziałem, co się dzieje w jego głowie (bo w czasie, kiedy to ja siedziałem na tym łóżku i słuchałem warunków umowy, w mojej głowie działo się to samo). - Nie oskarżycie mnie o uprawianie czarów. - Owszem, jeżeli przyznasz się do oszustwa. - Ile dostanę? - Za oszustwo? Dwa lata na galerach. Szepnę o tobie dobre słówko. Powiem, że współpracowałeś. - I to jest dobry interes? - Tak. *** Potem nie zaprzątałem już sobie nim głowy. Mam ten dar; potrafię zapomnieć o ludziach, którzy gniją w więzieniu, ponieważ ich tam wysłałem. Ponieważ ich oszukałem. To dopiero jest magia. W ogóle o nim nie myślałem, aż któregoś dnia przyszedł do mnie dowódca straży. Powiedział, że nie mam powodów do obaw, czym przestraszył mnie na śmierć. Jeden z moich uciekł. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Mają obowiązek dać ci znać, żebyś mógł się przygotować na wypadek, gdyby zbieg pojawił się u ciebie z nożem albo czymś w tym rodzaju. W momencie kiedy to mówił, już wiedziałem. - Mały grubas? - Zgadza się. Poczułem skurcz żołądka. - Nic nie mów. Władze więzienia są zdumione. Wyglądał na zaskoczonego. - Racja. Siedział sobie spokojnie w celi, a chwilę później już go nie było. Drzwi były zamknięte od zewnątrz, a w ścianie nie ma żadnej dziury. Nikt nie ma pojęcia, jak się wydostał. - Może przeszedł przez ścianę – zasugerowałem. Głupiec się roześmiał. *** Zgodnie z warunkami mojego zwolnienia nie mogę opuścić miasta bez zezwolenia prefekta. Umówiłem się więc na spotkanie. - Nie. - Ale dlaczego? – spytałem. – Od dziesięciu lat nie wyjeżdżałem z miasta, a przecież byłem grzeczny. - No właśnie. – Uśmiechnął się przyjaźnie. – Nigdy nie spotkałem nikogo tak skutecznego. Jestem z ciebie bardzo dumny. Właśnie dlatego nie możesz wyjechać. Przepraszam. – Kłamca naprawdę wyglądał, jakby mu było przykro. – Obawiam się, że nie mogę ci zaufać, że wrócisz. - Z więzienia uciekł niebezpieczny skazaniec. Mam powody, by sądzić, że chce mnie zabić. - Aha. – Skinął głową. – To co innego. W takim razie z całą pewnością nie mogę ci zaufać, że wrócisz. - Ale jeśli on… - Nie martw się – powiedział i poczęstował mnie tym szczerym, budzącym zaufanie spojrzeniem, na które zawsze nabierali się wyborcy. – Przysięgam, że go znajdziemy i powiesimy. Nawet jeżeli będę musiał własnoręcznie założyć mu pętlę na szyję. Westchnąłem. - Nie rozumie pan. To czarodziej. Potrafi przenikać przez ściany, zatrzymywać zegary i zabijać spojrzeniem. Prefekt spojrzał na mnie dziwnie. - Przecież to jakieś bzdury. *** Przyszedł się ze mną zobaczyć. Wszedł przez ścianę, mimo że drzwi były otwarte – po co się męczyć? Siedziałem na krześle na środku pokoju. Naprzeciwko stało drugie krzesło, które zostawiłem dla niego, kiedy usuwałem resztę mebli. Zdjąłem też draperie ze ścian, odkrywając nagą czerwoną cegłę. Mój pokój przypominał celę. - Podoba mi się nowy wystrój – powiedział. Spojrzałem na niego. Nie podziałało. - Usiądź, proszę. Zerknął na sufit, po czym zajął miejsce na krześle. - Rozumiem, że nie ma tu żadnej zapadni. Szczerze mówiąc, rozważałem taką opcję. Zapytałem nawet stolarza o cenę, ale kiedy ją usłyszałem (siedemnaście talarów czterdzieści za zwykłą ukrytą zapadnię w podłodze), powiedziałem, że za taką kwotę może mnie równie dobrze zabić.
46
- W czym mogę pomóc? Chyba go to rozbawiło. - Mógłbyś zacząć błagać o litość. - Pomogłoby mi to w czymś? - Nie. Skinąłem głową. - A gdybym przeprosił? Jest mi naprawdę bardzo przykro, że tak cię potraktowałem. - To wszystko – powiedział z westchnieniem – to jakiś melodramat. Zupełnie nie w moim stylu. Przez całe życie byłem tylko badaczem, naukowcem. Naprawdę sądzisz, że szukam zemsty? – W jego ustach zabrzmiało to naprawdę absurdalnie. - Owszem. - To źle sądzisz. Przyszedłem do ciebie, by zakończyć mój eksperyment. To wszystko. Potem rozstaniemy się na zawsze. Naprawdę. Pomimo przytłaczającej liczby dowodów, które temu przeczą, lubię uważać, że jestem inteligentny. To tylko pokazuje, jak głupi jestem naprawdę. - Eksperyment – powtórzyłem. - Zgadza się – powiedział i się uśmiechnął. – Eksperyment, którego celem było ustalenie, czy siły nadprzyrodzone mogą być opanowane i wykorzystywane przez kogoś bez wrodzonych zdolności. - Czyli przeze mnie. Pokręcił głową. - Przeze mnie. To była faza pierwsza. W drugiej fazie chciałem sprawdzić, czy będę w stanie przekazać te umiejętności innej również pozbawionej talentu jednostce. Czyli tobie – dodał pomocnie. - Więc nie byłeś… - Jesteś moim pierwszym uczniem – powiedział, wzruszając ramionami. – Nikt inny nie był na tyle naiwny, by uwierzyć, że może zostać czarodziejem, i to za jedyne sto siedemdziesiąt pięć talarów. - Sto dziewięćdziesiąt. – Spojrzałem na niego, ale bez wrogich zamiarów. Może i dobrze. – Wykorzystałeś mnie. I oszukałeś. - E tam. – Znowu się uśmiechnął. – Wcale cię nie oszukałem. Nie było żadnych sztuczek; naprawdę uczyłem cię, jak uprawiać magię. - Jeden jedyny raz. - I właśnie dlatego tu jestem. Posłuchaj. Zacznę teraz liczyć do pięciu. Kiedy skończę, zabiję cię spojrzeniem bazyliszka. Zakładając – kontynuował miłym głosem – że ciągle tu będziesz. Jeżeli uciekniesz stąd przez ścianę, odejdę i nigdy nie wrócę. Jeden. - Pieprz się – odpowiedziałem i odchyliłem się do tyłu, uruchamiając w ten sposób zapadnię pod jego krzesłem. No co? Udało mi się zbić cenę do jedenastu i pół talara. Zapadnia się otworzyła i krzesło zniknęło. On został. Siedział sobie dalej jak gdyby nigdy nic, osiemnaście cali nad podłogą. - Dwa. Cholera jasna, pomyślałem. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz? Wyszedłem przez wschodnią ścianę. Ściana zachodnia jest ścianą zewnętrzną, a mieszkam na siódmym piętrze. Wschodnia graniczy z klatką schodową. Nie traciłem czasu. Zbiegłem po schodach i wypadłem na ulicę, gdzie czterech strażników aresztowało mnie pod zarzutem uprawiania czarów. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
PROZA ZAGRANICZNA
*** Zawarłem umowę. Nie zajmuję się już łapaniem oszustów dla prefekta. Służę teraz samemu Księciu. Chodzę, gdzie mnie posyła i patrzę na ludzi, na których każe mi spojrzeć. Czasami ciężko jest się do nich dostać, co oznacza, że niekiedy muszę przenikać przez różne fragmenty budynków. Od czasu do czasu patrzę też na strażników, aczkolwiek bardzo staram się tego unikać. Często zastanawiam się, dlaczego do cholery robię coś, czego nienawidzę. Z moimi umiejętnościami, doszlifowanymi przez wieloletnie doświadczenie, mógłbym po prostu odejść. Mógłbym zniknąć i sprawić, by bardzo ciężko było mnie odnaleźć. Nie odchodzę jednak, ponieważ Książę ma nade mną straszliwą władzę. Za każdym razem, kiedy każe mi na kogoś popatrzeć, płaci mi nieprzyzwoitą sumę pieniędzy. Z czymś takim po prostu nie da się walczyć. Moja matka powiedziała mi kiedyś, że mogę zostać kimkolwiek chcę. Miała na myśli, że mogę być bogaty, kupować co tylko zechcę i nigdy nie wykonywać ciężkiej, żmudnej pracy fizycznej, jaką mój ojciec trudnił się przez całe życie. Po rozważeniu wszystkich faktów, po przemyśleniu ich w dokładny i obiektywny sposób, skłaniam się ku stwierdzeniu, że nie miała racji. Sądzę, że mogłem zostać absolutnie kimkolwiek, kim nie chciałem zostać. Najwyraźniej z jakiegoś powodu tak to właśnie działa.
Przełożył Maciej Nakoniecznik
K.J. Parker Ujawnienie faktu, że za pseudonimem K.J. Parker kryje się Tom Holt, popsuło nam zabawę w zgadywanie, czy mamy do czynienia z autorem, czy może autorką świetnych opowiadań (co ciekawe, ja zawsze sądziłem, że Parker to kobieta). W żadnym stopniu nie wpłynęło jednak na publikowane pod tym nazwiskiem teksty, co cieszy. K.J. Parker to uznana firma już również w Polsce, bo choć może książek nie ukazało się wiele, to opowiadania publikowane są regularnie, jak choćby „Słońce i ja” z z „NF" 3/15, które spotkało się z bardzo ciepłym przyjęciem z Waszej strony. „Spotkałem człowieka…” z pewnością nie będzie tu wyjątkiem. (mz)
47
PROZA ZAGRANICZNA Nowa Fantastyka 12/2015
GRANICA (Граница)
ANNA STAROBINIEC
B
ilety wzięli w końcu na kuszetki – oczywiście, Olga chciała na wagon sypialny, ale z powodu ferii szkolnych ceny wzrosły tak, że na sypialny w obie strony poszłaby cała pensja Ochotina za luty, a przecież trzeba było jeszcze za coś przeżyć po powrocie. Przy ich budżecie najrozsądniejsze było wzięcie miejsc w wagonie bez przedziałów, Ochotin nawet nieśmiało to zaproponował, ale Olga spojrzała na niego tak, jakby opowiedział jakiś głupi dowcip albo, weźmy na to, nagle głośno zaburczało mu w brzuchu, i powiedziała: - W wagonach bez przedziałów jeździ tylko biedota. Powiedziała cicho, ale z nieprzyjemnym, metalicznym chrzęstem w tle. Ochotin skrzywił się. Kilka lat temu pojawiła się u niej taka maniera: ciągle składała podobne oświadczenia, kategoryczne i kłótliwe, przypominające zakrętasy widelcem z melchioru po brudnym talerzu. - Dożyłeś czterdziestu sześciu lat, a pieniędzy na przyzwoite bilety nie jesteś w stanie zarobić – znów szczeknęła Olga. – Skoro nie starcza na sypialny, to albo pojedziemy kuszetką, albo w ogóle. - Kuszetką, kuszetką, uspokój się – odgryzł się znudzony Ochotin. Powiedzenie, że „w ogóle nie pojedziemy” musiało wywołać, jak tydzień temu, kiedy omawiali cel i trasę, dwie kobiece histerie. Pierwszą – Olgi, jadowitą i ciągliwą, niczym rtęć, przechodzącą w dalszym etapie w fazę ospale cieknącą, i drugą – ze strumieniami łez i smarków, z trzaskaniem drzwiami i nieuchronnym atakiem astmy w nocy – Daszki… A najważniejsze – przecież i on tego chciał. Bardzo chciał pojechać. Stęsknił się. …Konduktorzy byli wyszkoleni, męcząco uprzejmi, w białych, wykrochmalonych koszulach i staromodnego kroju kamizelkach koloru nadgniłej wiśni. - Dzień dobry, czy wszyscy państwo pojedziecie razem, we troje? - zalśnił radosnym uśmiechem jeden z konduktorów. Na jego piersi wisiała tabliczka: „Dmitrij Szarow. Konduktor na wsze czasy”. - Nie do końca – odpowiedziała ponuro Olga, podając trzy paszporty i bilety. - Mąż wysiada wcześniej. - Aaach, rozumiem! - z niejasnych powodów jeszcze intensywniej wyraził swą radość Szmarow. - Może w oczekiwaniu na odprawę zaproponuję kawkę albo herbatkę z cytrynką? - Trzy herbaty z cytryną – powiedziała ze znużeniem Olga. - Dwie herbaty – poprawił ją Ochotin. - A ja poproszę o cappuccino. Olga gniewnie zerknęła na męża, ale nic nie powiedziała. Koniecznie musisz podkreślać przy obcych, że jesteś jakby oddzielnie? - mówiło jej spojrzenie. Ochotin zrobił głupio-zdumioną minę. Co niby podkreślam? Po prostu uwielbiam kawę. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
- Jeśli państwo chcecie, przyniosę trzy herbaty i jedno cappuccino – zasłonił odważnie własnym ciałem otwór strzelniczy „konduktor na wsze czasy”. - Tak, oczywiście – powiedziała Olga. - Nie, nie trzeba – powiedział Ochotin i ledwo zauważalnie wciągnął głowę w ramiona. - Nie chcę herbaty. ...Pociąg był całkiem przyzwoity, czyściutki, ale z zawiesiną złocistego kurzu kłębiącego się w przejściach. Daszka kichnęła kilka razy. - Trzymaj i psiknij sobie – Olga podała Daszce buteleczkę. - Astmy nam tu jeszcze brakowało! Daszka włożyła do ust lufę inhalatora i psiknęła. Rechocząc, przeszła przez wagon z chrzęstem i pobrzękiwaniem trójka podrostków w czarnych, skórzanych kurtkach. W ślad za nimi przedreptała wystraszona staruszka z malinowymi, klaunowskimi kudłami, po minucie wróciła, długo wczytywała się w bilet, stojąc w drzwiach, wzdychała i przestępowała z nogi na nogę, w końcu weszła do środka. - Mam szóste – oznajmiła żałośnie. – Górne... Och, górne... – znacząco schwyciła się za krzyż. - Ale może gdyby mężczyzna... Staruszka wyczekująco wbiła w Ochotina spojrzenie wyblakłych, krecich oczek. - Proszę bardzo, ustąpię pani – z gotowością odezwał się Ochotin i Olga znów obdarzyła go spojrzeniem pełnym nienawiści. Przecież specjalnie szukała dolne. Cóż za niewdzięczność i chamstwo. Cappuccino okazało się nadzwyczaj obrzydliwe i Ochotin pożałował, że nie zamówił herbaty. Olga długo i dokładnie mieszała cukier w szklance. Upiła łyk – i znów zaczęła tę samą śpiewkę. Że niby to wszyscy normalni ludzie odpoczywają wspólnie z rodziną, tylko my jedni nie wiedzieć czemu nie po ludzku, nie wiedzieć czemu oddzielnie... Malinowa babulka współczująco kiwała głową w takt przemowy Olgi. - Przecież możecie wysiąść ze mną – z gotowością odezwał się Ochotin. - Nie mam nic przeciwko zabraniu was. - On nie ma nic przeciwko! - wzdrygnęła się Olga. - Nie ma nic przeciwko zabraniu nas do swojej tamtej. Nie, dziękuję. Jak dla mnie jeden raz wystarczy. ...Pół roku temu Olga pojechała razem z nim. Właśnie po tym razie zaczęła tak mówić: „twoja tamta”. Ochotin początkowo dziwił się, dowodził, że to przecież absurd, jak można w takiej sytuacji zazdrościć? Potem obrażał się i złościł, prosił, by wyrażała się inaczej – ale ostatecznie pogodził się. Rzeczywiście, przecież były całkiem różnymi ludźmi. Jest ta i tamta. Tamtą kochał. Tę tolerował i było mu jej żal.
48
- ...Ja też nie chcę z tatą! - odezwała się kapryśnym głosem Daszka. – Daleko chcę. Daleko, jak się umówiliśmy! A następnym razem samolotem. Obiecaliście mi! NLK i Linie Lotnicze precyzyjnie podzieliły się kierunkami: pociągi wysyłane były do tyłu, powoli, po staremu, ciuch-ciuch, a samoloty – do przodu, na spotkanie postępowi. Mówiło się co prawda, że niedługo będzie możliwe podróżowanie bezpośrednio, bez iluzji, lecz Ochotin w to nie wierzył. Transportowanie bez pośrednictwa środka transportu to prosta droga do szaleństwa. Znajomy psychoterapeuta w pełni zgadzał się z Ochotinem. … Daszce rzeczywiście już dawno obiecali, że latem poleci samolotem ze swoją klasą. I tym razem histeryzowała, chciała samolotem, ale razem z Olgą kategorycznie odmówili. Już dwukrotnie wspólnie latali – pierwszy raz na setkę do przodu, za drugim razem aż na pięćset – i za każdym razem Daszka była zachwycona, a im się nie podobało. Smutno tam było i strasznie, w ogóle nie znali języka… Przyszło im się wykpić obietnicą, że tym razem wyprawią się pociągiem naprawdę daleko. - Tylko coś rozwijającego – postawiła warunek Olga. – Edukacyjnego. Kiedy Daszka wybierała z katalogu „coś edukacyjnego”, Ochotin nabrał śmiałości i przyznał się żonie, że on sam daleko nie chce. I w ogóle nie chce żadnych nowych tras. - Zrozum, na nowe miejsca jestem już z pewnością zbyt stary – powiedział. – Wiesz, mam ochotę jak emeryt… Wrócić tam, gdzie już byłem… Gdzie mam gwarancję, że będzie mi dobrze… - Gwarancję – powtórzyła jadowicie Olga i przygotowała się do płaczu. – Z tamtą masz, znaczy się, gwarancję… … Konduktor przyniósł w końcu zachlapaną kwadratową tacę ze srebrzystymi kapsułami i butelkami wody mineralnej. Wręczył do podpisu standardowe druki („Ja, niżej podpisany Michaił Pietrowicz Ochotin, numer i seria dowodu taka to a taka, zostałem poinformowany o możliwych komplikacjach…”), uśmiechnął się sztucznie od ucha do ucha: - Zwykła formalność. Z chrząknięciem włączył się głośnik i dziarsko zameldował spod sufitu: - Szanowni pasażerowie! Spółka Nowe Linie Kolejowe i Agencja Turystyczna „Zeitgeist International” Sp. z o.o. serdecznie witają państwa w naszym pociągu pospiesznym „Kniaź Włodzimierz”. Przypominamy, że przed rozpoczęciem podróży każdy podróżny musi połknąć indywidualną kapsułę, popijając ją wystarczającą ilością płynów, i zająć wygodną pozycję. Prosimy wszystkich odprowadzających o opuszczenie wagonów pociągu. Życzymy państwu przyjemnej podróży! … Ruszyli, jak zwykle , dwie minuty po zażyciu kapsuły. Malinowa staruszka od razu zaszeleściła torebkami i folią, po czym rozłożyła na przesiąkniętych tłuszczem serwetkach kurę na zimno. Po przedziale rozniósł się zapach przyprawionej czosnkiem padliny, ale Ochotin z miejsca przywołał się do porządku: nie ma żadnego zapachu, do diabła z psimi ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
ANNA STAROBINIEC
odruchami...! Co za ludzie – pomyślał z rozdrażnieniem, kiedy zapach posłusznie zniknął – ...podróż umysłu, transport świadomości, a w ich świadomości – nieżywa kura... Olga od razu pościeliła i położyła się spać, twarzą do ściany. Daszka długo grzebała w jasnoróżowej, dziewczęcej walizce (co to za babska potrzeba zabierania z sobą tak wielu rzeczy, nawet kiedy można w ogóle obejść się bez nich), aż wreszcie wyciągnęła z okolic samego dna przewodnik po Wczesnym Paleolicie z podobizną pomarszczonego neandertalczyka na okładce i zabrała go ze sobą na górną półkę. Ochotinowi przemknęło przez myśl, że neandertalczyk dziwnie przypominał ich sąsiada, degenerata Toliana z drugiego piętra. - Oj, a wy tyż do praprzodków, tak? – malinowa babulka z zazdrością odprowadziła wzrokiem przewodnik. Daszka bezczelnie nie odpowiedziała. Ochotinowi jak zwykle było za nią wstyd. - Tak, córka z żoną do Paleolitu – odezwał się uprzejmie Ochotin. – A ja to wcześniej wysiądę, w osiemdziesiątym ósmym... I z jakiegoś powodu dodał, jakby usprawiedliwiając się: - Wtedy byłem młody... - A ja do dwa tysiące trzeciego, miesiąca marca – z gotowością oznajmiła staruszka i wgryzła się w kurzą kość. Jawnie oczekiwała od Ochotina kolejnego pytania. - A co tak blisko? – zdziwił się posłusznie Ochotin, chociaż wcale go to nie interesowało. - A bo ja, ten tego, na stypę – wyjaśniła dziarsko staruszka. – Małżonek mój pomarł w tamtym roku... - No ale dlaczego na stypę? – już szczerze zdziwił się Ochotin. – Można przecież przejechać dalej, kiedy był jeszcze żywy...? - No, żywy... – dziwnie zawahała się staruszka. – Żywych to ja się, ten tego, boję... A tak, pomodlić się w intencji, po bożemu tu, to mi się, ten tego, podoba... Malinowa staruszka jeszcze coś mówiła, Ochotin nie słuchał, ale uprzejmie kiwał głową, a kiedy całkiem mu się znudziło, wyszedł z przedziału na korytarz i oparł się rozpaloną twarzą o szybę. Z jakiegoś powodu zrobiło się nagle niekomfortowo, jakoś tak nienaturalnie. „Szyba powinna być zimna” – uzmysłowił sobie w tej samej chwili, i szyba zrobiła się zimna. Stał tak, patrzył na przelatujące za oknem, w szarej mżawce, obrazy późnych lat zerowych: ponure centra handlowe, ponure wielokilometrowe korki, ponurzy ludzie... Stał i myślał o Oleńce. Tamtej Oleńce, młodej, ukochanej, z osiemdziesiątych... Ostatnimi czasy zaczął często ją odwiedzać w maju osiemdziesiątego ósmego. Dobry czas. Była przejmująco czuła, pachnąca trawą, strumieniami i kotami wiosna. Ona ma wtedy dziewiętnaście lat. Wciąż jeszcze mieszka razem z rodzicami. Studiuje na drugim roku. Za rok ją pozna. Za trzy ożeni się z nią. Za sześć, w dziewięćdziesiątym czwartym, będzie poronienie – i znikną dołeczki z jej policzków. Za dziesięć, w dziewięćdziesiątym ósmym, pojawi się Daszka – a ona zacznie marszczyć czoło i podnosić głos. I na zawsze przestanie być Oleńką – tamtą Oleńką. Ale to wszystko jeszcze nie tak szybko. Ona jeszcze nie wie, że wszystko to nastąpi. Nie wie, dlaczego po nocach śni się jej nieznajomy mężczyzna. Za pół roku, na ich pierwszej randce, opowie mu, chichocząc wstydliwie, że „to przeznaczenie”. Że widziała go w swoich snach jeszcze nim się poznali. Tyle że w tych snach był jakby o wiele starszy... Na tamtej pierwszej rand-
GRANICA
49
Jarek Musiał
Nowa Fantastyka 12/2015
ce nie zrozumie jej i nie uwierzy (chociaż uda, że uwierzył). Zrozumie ją później, o wiele później, kiedy przytyje i stanie się Olgą. Kiedy „Zeitgeist International” rozpocznie swoje przewozy i po raz pierwszy wybierze się w tę wiosnę osiemdziesiątego ósmego, i nie powstrzyma się, i naruszy zakazy, i wejdzie w jej sny. I nawiąże kontakt – chociaż kontakty są zakazane – i pozwoli sobie na o wiele za dużo. I nocami będzie ją kochać, a dniem będzie obecnym niewidzialnie, jak powinno być właściwie. - Och, mój Boże, Boże! – malinowa staruszka wyszła z przedziału i stanęła obok Ochotina. – Tylko żeby Granicy dziś nie było, uchowaj nas, Boże! - Nie będzie Granicy – Ochotin uśmiechnął się pobłażliwie. - Daj Boże, daj Boże... - Granica nie istnieje. To po prostu antynaukowe pogłoski. Babulka cichutko zrejterowała do przedziału, nieufnie skinąwszy Ochotinowi. Ochotin zaklął pod nosem. Te wszystkie babulki-dziadulki. Którzy wymyślają z nudów Granicę i sami w nią wierzą. I na co im taki straszak! Niechby spokojnie sobie podróżowali, kurczaka w myślach żarli. Ale nie – Granica. Dawajcie, teraz wszyscy wspólnie się poboimy i podenerwujemy, że nas na niej wysadzą. W szczerym polu. Bez podania przyczyn. A pociąg pojedzie dalej. W „2003” babulka wysiadła; Ochotin z jakiegoś powodu posmutniał, patrząc, jak brnęła przez wiosenne błoto w stronę niebiesko-białych bloków, świętować „czterdzieści dni”. ... żywych się boję... A co w nich takiego strasznego? Trzeba się cieszyć, że żywi...! ... Gdy tak rozmyślał, za oknem zaczęły się ciągnąć mury Złych Dziewięćdziesiątych. I mury były Złe – zawilgocone, z brudnymi oknami. Z zapachem potu, benzyny, i pieniędzy, i skóry, i prochu. Ze straganami, namiotami, śmietniskami, budowami, burdelami, barami... Szybko się ściemniło. Krztusząc się koźlim śmiechem, brzęcząc blachami, ciamkając czipsami, przeszła obok Ochotina trójka teenagerów w czarnych kurtkach i wyładowała się na peron „94”. Rozejebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
rzała się. Niemal natychmiast zaświniła i bez tego już brudny asfalt kleistymi młodymi plwocinami. Ochotin zmrużył oczy, przeliczył – w dziewięćdziesiątym czwartym tych dzieciaków jeszcze nie było. A tu proszę: przyleźli popatrzeć na Złe. Niewidzialnie pouczestniczyć... ...Na wjeździe w osiemdziesiąte coś się wydarzyło. Pociąg zahamował, szarpiąc piskliwie. Stali długo, pół godziny albo godzinę, pośrodku mroku nocy. Ochotin nudził się. Żona i córka spały, męczeńsko ściągnąwszy jednakowego kształtu rudawe brwi. Potem niby ruszyli – ale jakoś tak powoli, kaczkowato... I znów stanęli. W przedziale zrobiło się duszno. Ochotin spróbował wyobrazić sobie, że było świeżo, ale jakoś mu nie wyszło. Poszarpał się z oknem – było zabite gwoździami na głucho. Zabrnął do konduktorów, żeby dopytać się, w czym rzecz i jak długo będą stać, ale ich przedział był zamknięty, a na pukanie nie odpowiedzieli. Wrócił do siebie. Przycisnął twarz do szyby, próbując dojrzeć przez tłuste plamy pejzaż za oknem. Ciemność, ciemność... Jakiś zapuszczony przystanek z jedyną mętnie lśniącą latarnią i ciemność – jednolita, nudna, do samego horyzontu... ... I nagle usłyszał za swoimi plecami czyjś szybki, pachnący zgnilizną oddech. Odwrócił się – powoli, jak we śnie – i zobaczył psa. Ze spiczastymi uszami, ogromny, czarny, obwąchał najpierw nieruchomą Olgę, potem jego, Ochotina, spodnie i obuwie; z paszczy toczyła mu się ślina, zionęło słodkim zapachem padliny. Ochotin usiadł. Nie lubił i bał się psów. Coś ścisnęło go boleśnie w żołądku. Dobrze, że mam na sobie pampersa dla podróżnika – pomyślał. - Czyj jesteś, piesku? - spytał jąkając się i spojrzał z ukosa na Olgę. Ta wciąż spała, równomiernie i cicho oddychając, a i z półki Daszki nie dochodził żaden dźwięk. Pies obojętnie wpatrzył się w Ochotina swoimi wyblakłymi oczyma o barwie mokrej ziemi. Po chwili nagle dziwnie zadarł głowę i strasznie, przeciągle zawył.
50
PROZA ZAGRANICZNA
Ochotin zmrużył oczy i spróbował usunąć psa z przedziału. Tak, jak uczono na zeitgeistowych kursach dla podróżników: „nie widzę tego obiektu, nie wierzę w ten obiekt”. Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę... Chyba się udało. Wycie urwało się chrapliwym, charkoczącym dźwiękiem i słodki zapach zniknął. Ochotin cicho, ostrożnie przełknął ślinę i otworzył oczy. W drzwiach przedziału stał człowiek w mundurze polowym. - Ochotin Michaił Pietrowicz? – smętnie zapytał człowiek. - Tak, to ja... - Dobry wieczór, kontrola graniczna. Proszę o opuszczenie pociągu. Ochotin poczuł, że jego pampers podróżnika wypełnia się czymś ciepłym. - Dobry... – wydusił. – Co za... kontrola? Na jakiej podstawie? nie widzę tego obiektu nie wierzę w ten obiekt nie widzę tego obiektu nie wierzę w ten obiekt... - Mamy prawo wysadzić na granicy bez wyjaśnienia przyczyn. - Ale to jakieś... jakaś... pomyłka... nieporozumienie... – Ochotin przymilnie spojrzał w oczy pogranicznika, maleńkie i wyblakłe, o barwie mokrej ziemi. coś jest nie tak - To nie pomyłka – powiedział znudzonym głosem pogranicznik. - To nie jest nieporozumienie. coś jest nie tak z jego oczyma - Proszę opuścić przedział. Proszę opuścić wagon. Proszę opuścić pociąg. są nieruchome. jak gumowe nalepki. w ogóle nie mrugają. - Olga... Oleńka! – przyduszonym głosem załkał Ochotin. – Daszka! - Nie usłyszą. - Dlaczego nie usłyszą? – zdrewniałymi wargami spytał Ochotin. - Każdy podróżny ma swoją podróż. - A ja nie wyjdę – Ochotin niespokojnie położył się i przykrył się po brodę gryzącym, pokrytym przyschniętymi burymi plamami kocem. - A zatem wyprowadzimy siłą – górna warga pogranicznika zadrgała nagle i podpełzła do nosa, obnażając długie zęby. – Bez wyjaśnienia przyczyn.
- No i po co tłuką się, ci cholerni przedzawałowcy, kiedy wiadomo, że to obciąża serce? - A co to ma do... – z niezadowoleniem odżegnał się Dimon. – Zapewne przez Granicę go nie przepuścili. - I ty to samo. Jaka, kurde, granica, Dimon? - Granica istnieje. - Bzdura! - Granica istnieje – powtórzył z uporem Dimon. – Kierownik pociągu mówił. Wysadzają bez wyjaśnienia przyczyn... *** Kiedy pociąg zniknął w oddali, zziębnięty Ochotin przestąpił z nogi na nogę. Wszędzie wokół rozpościerało się bezkresne pole. Przełożył Paweł Laudański
*** - Dimon, tutaj! – konduktor na wsze czasy pochylił się nad podróżnikiem. Podróżnik leżał na podłodze, dotykając nosem metalowej nóżki stolika. Pozostała trójka leżała na swoich półkach i oddychała spokojnie, równo. - I długo on tak...? – tępo zainteresował się Dimon. - A skąd mam to wiedzieć?! – rozzłościł się jego kolega. Minęło już pięć godzin od chwili, gdy „Kniaź Włodzimierz” został odstawiony na bocznicę – i już trzy od chwili, gdy koledzy przeszli z piwa na wódkę. - Puls jest? – Dimon przykucnął, unosząc, w obawie przed zapaćkaniem, poły kamizelki, i złapał podróżnika za nadgarstek. – Pulsu, zdaje się, nie ma. Wezwij pogotowie. To, zdaje się, jak w zeszłym tygodniu... ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
ANNA STAROBINIEC Autorka polskim czytelnikom znana, choć można było o niej zapomnieć, bo jej książki ukazywały się u nas mniej więcej dekadę temu. W 2005 roku mogliśmy przeczytać zbiór „Szczeliny”, a rok później powieść „Schron 7/7”. (Pamiętam, że swego czasu autorkę chwalił ówczesny redaktor naczelny „NF” Paweł Matuszek, czym mnie, czytelnika, bardzo zaintrygował.) Opowiadanie „Granica” trafia do nas dzięki Pawłowi Laudańskiemu, który nie ustaje we wzbogacaniu polskich czytelników w fantastykę z Rosji. (mz)
51
PROZA ZAGRANICZNA Nowa Fantastyka 12/2015
Hotel na Antarktydzie (A Hotel in Antartica)
Geoffrey A. Landis
W
szystko zaczęło się chyba wtedy, kiedy zbankrutowała założona przez niego firma zajmująca się laserami i kiedy jego najlepszy przyjaciel, Saladin, odjechał na swoim skuterze w stronę wschodzącego słońca, zabierając ze sobą tę, o której Izak Cerny zawsze myślał jako o swojej przyszłej dziewczynie. Izaak stał na krawężniku, czekając na prawników i policyjne samochody, które miały mu skonfiskować wszystko, na co latami pracował. Przyglądał się wschodowi słońca i zastanawiał, co dalej. Spędził tamtą noc w hotelu. Jego karty kredytowe już się do niczego nie nadawały, ale banki nie zdążyły ich jeszcze oznaczyć. Rachunek za nocleg oznaczał tylko kilka dodatkowych cyfr bez większego znaczenia dodanych do bankructwa biblijnych rozmiarów. Za kilka dni miał skończyć trzydzieści lat. Hotele nigdy wcześniej go nie interesowały, ale teraz – kiedy jego firma upadła, a w głowie wirowały bez celu setki myśli – nie pozostało mu nic innego. Musiał skupić się na czymś nowym, bo inaczej groziło mu szaleństwo. Zaczął więc analizować hotel Mistry Majestic Long Island w najdrobniejszych szczegółach. Co trzeba by było w nim zmienić, gdyby znajdował się na Księżycu? Na Marsie? Na orbicie okołoziemskiej? Uznał, że to dałoby się to zorganizować. Przy odpowiednim wysiłku. - Jestem przedsiębiorcą – stwierdził. – Mogę to zrobić. Było popołudnie, środek tygodnia. Siedział sam w hotelowym pokoju, dużo droższym niż taki, na jaki było go naprawdę stać, i mówił do siebie. Przeszedł obok średniej wielkości łóżka, szeroko otworzył rozsuwane szklane drzwi, wyszedł na malutki balkon i krzyknął do oceanu: - Uda mi się! A może wszystko zaczęło się dużo wcześniej, podczas wakacji po drugim roku na MIT. Wtedy zostało zasiane ziarenko, które Zak nosił w sobie przez te wszystkie lata. Tamtej nocy spędzonej na tarasie przed akademikowymi pokojami byli jeszcze za młodzi, by legalnie kupić coś mocniejszego, ale i tak w kilka osób spijali wyciągane z wiadra z lodem kolejne butelki piwa Narragansett, zorganizowane przy pomocy francuskich doktorantów, którym amerykańskie reguły dotyczące alkoholu wydawały się absurdalne. Zak wykładał kolegom, jak jego zdaniem należy kolonizować Marsa. Wcześniej opracował ten temat bardzo szczegółowo, przemyślał problemy takie jak kanalizacja, organizacja obiegu powietrza i jego regeneracji. Saladin, jak zwykle reprezentujący cyniczne podejście, przy każdej okazji dorzucał „nie wiesz tego”, „nikt tego nie sprawdził”, „a jeśli coś się zepsuje, a ty nie będziesz miał odpowiedniej części zapasowej”? W końcu stwierdził: - Słuchaj, Zak. Poważnie. Mars jest dużo groźniejszy, niż ci się wydaje. Zimniejszy od Antarktydy, z atmosferą rzadszą niż szczyt Everestu, bardziej suchy niż pustynia Mojave, a dostać się na niego jest trudniej niż znaleźć się na dnie Rowu Mariańskiego. Mówisz, że ludzie kiedyś tam zamieszkają, że to nasze przeznaczenie? Świetnie. Skoro tak bardzo potrzebujemy przestrzeni, to dlaczego nie ma apartamentowców na Antarkebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
tydzie? Miast na dnie Pacyfiku? Czemu pustynia Gobi pozostaje niezaludniona? We wszystkich tych miejscach życie jest dużo łatwiejsze niż na Marsie. A jednak nikt tam nie mieszka. - Ludzie mieszkają na Gobi. - Może jedna osoba na stu kilometrach kwadratowych. Wiesz jaka wielka jest ta pustynia? I praktycznie pusta. - Ludzie mieszkają też na Antarktydzie. - Ta, jasne… na stacjach badawczych. Słuchaj, tu chodzi o kogoś, kto naprawdę by tam zamieszkał, a nie o naukowców na czymś w rodzaju wymyślnego wyjazdu pod namiot. Myślisz, że ludzkość potrzebuje więcej przestrzeni? Mamy cały kontynent, którego nie używamy. Wydaje ci się, że potrafisz założyć kolonię na Marsie? Udowodnij to. Zbuduj hotel na Evereście. Albo na Antarktydzie; hotel na Antarktydzie. To tysiąc razy prostsze, a i tak cholernie trudne. Hotel na Antarktydzie. Wtedy może bym uwierzył, że w ogóle wiesz, o czym mówisz. Możesz to potraktować jako dowód istnienia. - Nie wygłupiaj się. Kto w ogóle chciałby przenocować w hotelu na Antarktydzie? Rozejrzał się po pokoju, szukając poparcia, i ku jego zaskoczeniu zobaczył, że kilku studentów kiwało głowami. Jeden z nich, chłopak, którego imię Zak już dawno zapomniał, odezwał się: - Ja bym pojechał. Inny dodał: - Jasne. Super na narty. Powinieneś zrobić bazę dla narciarzy. - Pingwiny – dorzucił kolejny, a jednocześnie czwarty poradził: - Zorganizuj wycieczki na oglądanie zorzy polarnej. - Widzisz? – ciągnął Saladin. – Tędy droga. Turystyka ekstremalna, tu są teraz pieniądze. Oto twoi klienci, pora zbudować hotel. - Pijani studenci drugiego roku? – odpowiedział Zak. – To mają być moi klienci? - Jeśli zbudujesz hotel, klienci się znajdą. Mniej więcej dwanaście lat później Izaak Cerny wyciągnął kartkę z hotelowej papeterii w biurku ze sztucznego mahoniu, w pokoju, na który nie było go stać. Pod nagłówkiem „Hotel Mistry” napisał: „Hotel na Antarktydzie. 1. Bo to coś naprawdę fajnego. 2. Bo nigdy wcześniej nikt tego nie próbował. 3. Bo to poprowadzi ludzkość za kolejną granicę. 4. Jako krok w stronę Marsa. 5. Żeby zarobić. 6. Bo to naprawdę fajne, no i pingwiny!” Potem dodał: „ludziom się to spodoba”. Ostatnie słowa wziął w kółko, a na marginesie dopisał „zwrócić na to uwagę!!!” W szufladzie w biurku leżała wydrukowana przez samego autora autobiografia Gajadhara Mistry’ego, założyciela całej sieci hoteli. W każdym pokoju znajdowała się identyczna kopia – lektura przeznaczona dla miliona znudzonych biznesmenów, którzy przeczytali już cały Wall Street Journal. Na okładce widniało napisane dużą czcionką motto założyciela: „To, co inni nazywają przeszkodami, dla mnie stanowi szczeble w drodze na szczyt”.
52
Zak przekartkował książkę, szukając w niej istotnych informacji, a potem obrócił się w stronę swojego laptopa. Miał już otwartych osiem okienek zawierających różne wyszukiwania dotyczące antarktycznej geografii i ekologii. Otworzył kolejne i wpisał do przeglądarki „Gajadhar Mistry”. Planował zacząć od Google’a, a potem przerzucić się na LinkedIn. Znał bardzo dużo ludzi. Gdzieś wśród jego znajomych i znajomych jego znajomych musiał być ktoś, kto pozwoliłby mu skontaktować się z Gajadharem Mistrym. Gadjahar Mistry miał imponującą srebrnosiwą czuprynę, która sprawiała, że przypominał wujka z jakiegoś bollywoodzkiego thrillera. Poza tym wyglądał na dużo młodszego niż wskazywałaby na to jego metryka, a sprężyste mięśnie były dowodem na to, że regularnie ćwiczył z prywatnym trenerem od fitnessu. Miał na sobie dżinsy i zwykłą koszulkę. Kiedy jest się bilionerem posiadającym pięciogwiazdkowe hotele w dwudziestu krajach, nie trzeba się przejmować tym, co inni myślą o twoim stroju. - Przyjaciele mówią mi, że powinienem z panem porozmawiać – zaczął Mistry. – Więc słucham. Dlaczego powinienem z panem porozmawiać? - Chciałbym opowiedzieć panu o pomyśle… - Tak, tak. – Mistry zamachał rękoma. – Chciałby pan zbudować kolonię w kosmosie. Przeczytałem przygotowaną przez pana propozycję. To szaleństwo. - Pomysł wcale nie jest szalony – wtrącił Zak. - Kolonia w kosmosie to tylko przykład. Chodzi o samowystarczalną biosferę, pozwalającą przeżyć w nieprzyjaznym środowisku. Antarktyda… Mistry uniósł dłoń. - Nie mam nic przeciwko szalonym pomysłom. To, że pana pomysły, panie Cerny, są szalone nie stanowi dla mnie problemu. – Przerwał na chwilę. – Panie Cerny, to brzmi strasznie formalnie, a ja nie cierpię formalności. Czy mogę mówić do pana per Izak? - Po prostu Zak. - Zak. Świetnie. Proszę mówić do mnie Jerry. A teraz, Zak, posłuchaj. Twoje pomysły są szalone! Antarktyda! Hotele w kosmosie! Szalone, kompletnie szalone. A ja lubię szalone pomysły. Pozwolę ci mnie przekonać, że to ma sens. Może okaże się, że twój pomysł wbrew pozorom ma ręce i nogi. - Tak właśnie jest. - Posłuchaj – ciągnął Mistry. – Zrobiłem majątek na budowaniu luksusowych hoteli przeznaczonych dla klientów interesujących się turystyką ekstremalną. Mój pierwszy hotel powstał w Chiang-Mai, dla ludzi przyjeżdżających na trekking po dżungli. Już o tym słyszałeś? Ach tak, czytałeś moją książkę. Świetnie, widzę, że solidnie się przygotowałeś. Turyści uwielbiają słonie. Machnął ręką w stronę ściany biura, obwieszonej zdjęciami z różnych należących do niego hoteli. Na połowie z nich widniały dzikie zwierzęta, a na dwóch innych turyści na słoniach. - Hotel w Chiang Mai opierał się na słoniach, oczywiście nie dosłownie. Wszyscy uwielbiają słonie. Wspaniałe zwierzaki. Z kolei pingwiny… no tak, mogę sobie wyobrazić, że ktoś chciałby zapłacić za szansę zabawy z pingwinami. I rzecz jasna za okazję do pojeżdżenia na nartach. Zwłaszcza kiedy w Ameryce i Europie jest lato. - Więc tak. Kompletnie nie interesują mnie kolonie w kosmosie. Ale Antarktyda? Jest w tym coś szalonego, ale może to dobry rodzaj szaleństwa. Taki, jaki lubię. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
GEOFFREY A. LANDIS
Mistry rozsiadł się w fotelu i złożył dłonie, stykając ze sobą końcówki palców. - Pytanie brzmi: dlaczego powinienem z tobą rozmawiać? Już oddałeś mi swój pomysł. Zak chciał zaprotestować, ale Mistry znów podniósł dłoń w geście nakazującym milczenie. - Tak, już mi go oddałeś. Pomysły nie podlegają prawu patentowemu. Kiedy tylko wysłałeś mi zestaw z wszystkimi danymi, za co dziękuję, przestał być twoją własnością. Przeczytałem twój życiorys. Skończyłeś fizykę na MIT, co jest niewątpliwie imponujące, pracowałeś w kilku małych firmach zajmujących się technologią, a potem odszedłeś na swoje. Twoje przedsiębiorstwo zbankrutowało w wyjątkowo spektakularny sposób. Kiedy o tym myślę, może nawet podoba mi się twój pomysł. Hotel na Antarktydzie. Podoba mi się związany z tym rozmach. Robi na mnie wrażenie. Pochylił się do przodu i położył łokcie na biurku. - Nie widzę jednak, żebyś coś wiedział o budowaniu hoteli. Dlaczego miałbym z tobą pracować? Zak spojrzał mu prosto w oczy. Mistry wytrzymał spojrzenie i cierpliwie czekał. - Nie znasz mnie – stwierdził Zak. - Jest coś, czego o mnie nie wiesz. - Wyraźnie, z naciskiem wypowiedział każde słowo z osobna, jakby było odrębnym zdaniem: - Ja. Sprawię. Że to. Się uda. Mistry zakołysał się w fotelu i roześmiał. - Idealnie! Naprawdę, to świetna odpowiedź. Podziwiam twoje przekonanie. Moje pierwsze dwie firmy upadły, wiesz o tym? Nie traktuję twoich porażek jako obciążenia, przynajmniej jeśli nauczyły cię tego, czego powinieneś się nauczyć. Tego szukam w ludziach. Daję ci pracę. Przekonałeś mnie. - Miałem zamiar pełnić rolę doradcy – powiedział Zak. - Mogę… - Przykro mi – przerwał Mistry. - Jeśli masz dla mnie pracować, będziesz pracował dla mnie. Zapewniam cię, że tak długo, jak będą mi się podobały efekty twojej roboty, nie będziesz miał powodów do narzekania na zarobki. Mam jednak tę jedną cechę, Zak, może uznasz ją za wadę, a może nie. Wymagam pełnej kontroli. To nie podlega negocjacjom. Mistry nadal patrzył Zakowi prosto w oczy. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. W końcu Zak odezwał się: - Przyjmuję. Mistry uśmiechnął się. - Świetnie. Doskonale. A teraz chciałbym, żebyś kogoś poznał... Okazało się, że tym „kimś, kogo Mistry chciał, żeby Zak poznał” była kobieta po sześćdziesiątce, pani Jeanne Binder. Miała na sobie olbrzymie okrągłe okulary, a grymas niezadowolenia, w jaki układały się jej usta, wyglądał tak, jakby nigdy nie schodził z jej twarzy. - Ufam pani Binder we wszystkim – oznajmił Mistry Zakowi. – Możesz uznać, że jej słowa są też moimi. Zak znów siedział w biurze Mistry’ego, mieszczącym się w eleganckim apartamencie w hotelu w stylu art deco w Miami Beach. Przez cały czas trwania ich rozmowy Mistry podpisywał jakieś dokumenty, o ile Zak mógł to ocenić, wcale ich nie czytając. - Czym ona się zajmuje? - spytał Zak. - Do czego w ogóle będzie mi potrzebna? - Do wszystkiego – odpowiedział Mistry. - Jest architektem? Inżynierem od konstrukcji? Menadżerem hoteli? Kim? - Kim tylko będziesz chciał.
HOTEL NA ANTARKTYDZIE
53
Nowa Fantastyka 12/2015
- To niemożliwe, żeby dysponowała wiedzą o wszystkim. - Jak najbardziej możliwe. Może tę wiedzę po prostu wynająć. - Ale czym się sama zajmuje? - Zak, przyjacielu, twoje pomysły mogą być szalone, powiedziałem ci już, że mi się to nawet podoba. Ale jedna rzecz nie może opierać się na szaleństwie. I zadaniem pani Binder jest upewnienie się, że ta rzecz to pieniądze. Pani Binder to twoja księgowa. - Super – skrzywił się Zak. - Księgowa. I to ona tu wszystkim zarządza? Mistry poklepał go po ramieniu. - Szybko się zaprzyjaźnicie. Zanim Mistry wyjechał – podobno nigdy nie spędzał w żadnym miejscu więcej niż kilka dni – zarządził opróżnienie całego piętra hotelu w Miami Beach oraz zmianę dużej sali konferencyjnej w arenę narad wojennych dla ekipy, którą miała wynająć pani Binder. Sama księgowa dostała biuro z dużym oknem, przez które było widać plażę, a Zak inne, z widokiem na zachód i na prowadzący w głąb wybrzeża kanał. Reszta piętra pozostawała na razie praktycznie pusta. Zak siedział przy dużym biurku, na którym wciąż nie było żadnych dokumentów, i zastanawiał się, co powinien robić. Bezwiednie rysował na kartce kolejne szkice kopuł geodezyjnych, kiedy do drzwi zapukała pani Binder. Przyniosła stos błyszczących, kolorowych broszur reklamowych. Zanim się odezwała, położyła je ostrożnie na biurku. - Pan Mistry powiedział mi, że mam się postarać, żeby nie spędzał pan czasu, rozmyślając o przestrzeni kosmicznej – oświadczyła. - Poinformował mnie, że ma pan zaprojektować hotel na Antarktydzie. Jak słyszałam, to dość opustoszałe miejsce. Nie jestem pewna, czy tak bardzo różni się od kosmosu. Ile jednostek ma pan zamiar zbudować? Jakiego spodziewa się pan potencjalnego procentu zapełnienia? A jak wygląda oszacowanie zysku na jednostkę? - Hotel na pewno się wypełni – stwierdził z przekonaniem Zak. - Nie opracowałem jeszcze szczegółów, ale wiem, że się uda. Spojrzała na niego znad oprawek okularów. - Pański biznesplan nie zawiera planowanej liczby jednostek? - Nie mam biznesplanu. Jest zbyt wiele zmiennych… Zdjęła okulary i zaczęła je wycierać rogiem bluzki. - Nie ma pan biznesplanu. - Przykro mi, ale nie. Nigdy nie interesowały mnie biznesplany. Wolę autentyczne, prawdziwe rzeczy… - Nie ma pan biznesplanu – przerwała mu. - Hmm. Pan Mistry powiedział mi też, że pańska poprzednia firma upadła. Chyba już rozumiem dlaczego. Zak zwiesił głowę. - Ja… - Biznesplan to coś jak najbardziej prawdziwego, panie Cerny. Tak samo jak skały czy rakiety. - I co w związku z tym? - Co w związku z tym? W związku z tym, moim zdaniem, nadeszła pora byśmy go przygotowali. - Nie idzie mi najlepiej w takich sprawach. - Proszę mi zaufać, panie Cerny. - Przyjrzała się swoim wyczyszczonym okularom i włożyła je do kieszonki na piersiach. - Będzie świetny. Broszury, które zostawiła mu na biurku były wydrukowanymi na błyszczącym papierze reklamami rozmaitych aktywnoebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
ści rozumianych jako turystyka ekstremalna, od zjeżdżania po linach w dżunglach Hondurasu do skoków ze spadochronem z singapurskich wieżowców. Uważała, że klientów nowego hotelu należy szukać wśród pasjonatów takich rozrywek. Zak niechętnie przyznał przed sobą, że jej systematyczność i dokładność mu zaimponowała. Sieć kontaktów i znajomości pani Binder zdawała się oplatać cały świat. Przepytała agentów podróży specjalizujących się w organizowaniu wakacji w niebezpiecznych i pozbawionych wygód rejonach świata. Zdobyła listę statków wycieczkowych, które wypływały w rejsy po Antarktyce, i zebrała bazę danych pozwalającą przeanalizować, ile razy i o jakiej porze roku każdy z nich wyruszał w podróż, jakie było szacunkowe obłożenie kabin, długość rejsu, jego cena i projektowany zysk na pasażera. - Uważam, że może faktycznie znalazł pan sensowną niszę na rynku – stwierdziła. - Nie miałam o tym wszystkim pojęcia. Ponad osiemdziesiąt firm oferuje rejsy i wycieczki na Antarktydę. Z drugiej strony sezon turystyczny jest krótki, trwa od listopada do kwietnia. Cztery do pięciu miesięcy. - Światło słoneczne – odparł Zak. - Po kwietniu dni stają się zbyt krótkie. Pani Binder przytaknęła. - Tak jest. A poza tym, ponieważ usługa opiera się na statkach, trasy żeglugi muszą być wolne od lodu. Będziemy musieli uruchomić dowóz drogą lotniczą. - Też tak myślałem. - Zbudujemy pas startowy. Oczywiście port też; nie chcemy rezygnować ze statków wycieczkowych. - Jasne – zgodził się Zak. - Obecnie rynek na turystykę w Antarktyce odpowiada pięćdziesięciu tysiącom wizyt rocznie. W pierwszym roku chcielibyśmy przejąć z tego dwadzieścia procent. Uwzględniając pięciodniowe pobyty w pokojach dwuosobowych oznacza to dwadzieścia pięć tysięcy opłaconych noclegów. Jeśli koszt każdego z nich ustalimy na tysiąc dolarów, mówimy o dwudziestu pięciu milionach dolarów. - Dwadzieścia pięć milionów dolarów rocznie? - Plus dochody ze sprzedaży dodatkowych wycieczek na miejscu – zauważyła. - Przy pięćdziesięcioprocentowym obłożeniu i sezonie turystycznym trwającym pięć miesięcy wystarczy nam nieco ponad trzysta pokojów. Na tym powinien się opierać pański plan, panie Cerny. Zakowi kręciło się w głowie. - Jest pani pewna? Spojrzała na niego. - Rzecz jasna, że nie jestem pewna. Gdybym miała kryształową kulę, chętnie bym z niej skorzystała. Dopóki ktoś mi jej nie podaruje, muszę opierać się na dostępnych liczbach. - Dwadzieścia pięć milionów dolarów – powtórzył Zak. - Powinienem poprosić o większą pensję. Pani Binder spojrzała na niego znad okularów w sposób, który - jak Zak zaczął się już domyślać - oznaczał, że właśnie powiedział coś niewiarygodnie głupiego. - Mówimy o całkowitym przychodzie, a nie o zyskach, panie Cerny. Nie chodzi tu o sumę, którą można będzie przeznaczyć w istotnej części na pana pensję, a już na pewno nie na moją. Na miejscu nie znajdziemy żadnych pracowników skłonnych zgodzić się na minimalną płacę. Koszty prowadzenia hotelu będą bardzo wysokie.
54
Po chwili ciągnęła dalej: - To wystarczy tylko na to, żeby zdobyć odpowiedni udział w rynku. Kiedy już ustabilizujemy swoją pozycję, długoterminowo powinniśmy skupić się na tym, żeby cały rynek urósł, a sezon się wydłużył. Zyski przyjdą, kiedy uda nam się dziesięciokrotnie zwiększyć skalę przedsięwzięcia. Chcemy, żeby każdy miłośnik nart z Europy jeździł na nie zimą na Antarktydę. Gdy tak się stanie, zaczniemy zarabiać prawdziwe pieniądze. - Sto tysięcy turystów? - zapytał Zak. - Niech pan nie zapomina też o mieszkaniach dla pracowników. – Znów spojrzała na niego. - Powiedział pan, że chciałby mieć swoje miasto. Proszę je więc zbudować, jeśli tylko da pan radę. - Dam. - O tym – odrzekła pani Binder – dopiero się przekonamy. Najpierw czeka nas wiele innej pracy. - Powinniśmy po prostu zacząć budować – stwierdził Zak. Najlepszym sposobem nauczenia się czegoś jest po prostu zabranie się za to. Pani Binder zdjęła okulary. - „Po prostu zacząć budować”. - Dokładnie tak. Wiedza przychodzi wraz z doświadczeniem, a nie w wyniku prowadzenia niekończących się analiz. Wzięła do ręki kawałek serwetki pozostałej po obiedzie i kolejny raz zaczęła czyścić szkła. - Żadnego hotelu nie można „po prostu zacząć budować”. - Tak, jasne, rozumiem. Najpierw trzeba wszystko analizować, analizować, analizować. Proszę mnie posłuchać… dlaczego po prostu nie zabierzemy się do budowy? To prawda, na pewno coś zrobimy źle. Ale potem to naprawimy. Będziemy się uczyć w trakcie budowy. - A gdzie dokładnie powinniśmy „po prostu zacząć budować”? Zak wzruszył ramionami. - Gdziekolwiek. Znajdziemy jakieś miejsce. Wystarczy, że będzie na Antarktydzie, nieważne gdzie dokładnie. - Kto jest właścicielem tego miejsca? Od kogo kupimy działkę? - Na Antarktydzie nie ma praw własności. Jeśli gdzieś coś zbudujemy, automatycznie będziemy właścicielami. Prawo zasiedzenia! Myśl pani, że ktoś wynajmie buldożer i zburzy to, co już postawimy? Nie sądzę, żeby na Antarktydzie w ogóle były jakieś buldożery. - Panie Cerny, pana niewiedza w dziedzinie prawa międzynarodowego jest zadziwiająca. Zawołanie „zaklepuję sobie to miejsce” nie da panu prawnego tytułu własności respektowanego przez żaden międzynarodowy trybunał. Zanim pan Mistry zainwestuje w konstrukcję hotelu miliard dolarów, musi być pewien, że przynajmniej jedno państwo na świecie uznaje nasze prawo do rozpoczęcia budowy w danym miejscu. Uważam, że najodpowiedniejszym kandydatem będzie Argentyna, która zadeklarowała kontrolę nad dużą częścią Antarktydy. Będziemy z nimi współpracować. - Nie pomyślałem o tym. - Nie spodziewałam się, że będzie inaczej – odrzekła pani Binder. - Dlatego wynajęłam zespół fachowców. Gdyby w grę wchodził pana miliard dolarów, rzecz jasna mógłby pan “po prostu zacząć budować”. Moim zadaniem jest utworzenie sensownej struktury biznesowej. Następny kryzys nie miał nic wspólnego z prawami własności. Kiedy Zak przyszedł kolejnego dnia do hotelu, zobaczył, ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
GEOFFREY A. LANDIS
że na jego stiukowej fasadzie pojawiły się namalowane jaskrawoczerwonym sprayem napisy: RATUJMY PINGWINY, NIE POZWÓLMY KORPORACYJNEJ AMERYCE GWAŁCIĆ ANTARKTYDY i ANTARKTYDA ZAWSZE BIAŁA. - Wiadomość dotarła już do pana Mistry. Zdecydował się natychmiast przylecieć z Martyniki – powiedziała Zakowi pani Binder. - Podobno jest mocno poruszony. Mistry faktycznie wyglądał na poruszonego. Wszedł do biur bez zwykłej asysty sekretarek i doradców i rzucił na konferencyjny stół cienki magazyn, rozrzucając na bok stos rysunków, nad którymi pracował Zak, zawierających projekty pojazdów śnieżnych przypominających wielkanocne jaja na kołach. - Kto do diabła przekazał informacje tym osłom? - zapytał. Zak spojrzał na panią Binder i podniósł magazyn. Nazywał się „Tęczowa Ziemia!”, a na okładce miał kolorowe zdjęcie puchatych pingwinków spoglądających ze zdezorientowaniem na skierowany ku nim aparat fotograficzny. Do jednej ze stron w środku przyklejona była jasnoróżowa karteczka. Zak otworzył na niej magazyn. Wydrukowany wielką czcionką nagłówek głosił: „HOTEL NA ANTARKTYDZIE?”, a pod nim widniał nieco mniejszy napis: „Jeśli Gajadharowi Mistry'emu, miliarderowi i właścicielowi sieci hoteli, uda się zrealizować jego plan, ostatni dziewiczy kontynent na Ziemi zostanie wkrótce kompletnie zniszczony.” Pod artykułem podpisał się „Anjel Earth”. Na stronie obok zdjęcie innego pingwina zestawiono z widokiem śmietnika, w tle którego znajdował się hotel z rzucającym się w oczy logo MISTRY ACAPULCO. - Photoshop – warknął Mistry. - Nie buduję hoteli koło śmietników. Wytoczę tym dupkom proces o zniesławienie. - Nie zrobi pan tego – stwierdziła spokojnie pani Binder. Wie pan, że dokładnie tego chcą. Wzięła do ręki magazyn i przyjrzała mu się dokładnie. - Wysokiej klasy wykonanie. Jestem pod wrażeniem. - Pieprzyć wykonanie. – Mistry spojrzał na Zaka. - Kto sprzedał im informacje o naszych planach? Zak właśnie opublikował artykuł fachowy w Acta Astronautica, porównujący potrzeby bazy na Księżycu i hotelu na Antarktydzie, skupiając się na szczegółowej analizie możliwych metod odzyskiwania wody. Nagle zdał sobie sprawę, że publikacja jego dokładnych planów mogła nie być najlepszym pomysłem. Wlepił oczy w podłogę i nieśmiało bąknął: - Obawiam się, że może… Pani Binder przerwała mu, odrzucając magazyn z powrotem na stół. - Nie mają żadnych konkretów. Wszystko opiera się na luźnych spekulacjach i inteligentnych domysłach. Szukają informacji. Dotarły do nich plotki, więc wypalili wstępną salwę, czekając na naszą reakcję. - Jakie plotki? Pani Binder wzruszyła ramionami. - To może być cokolwiek. Prowadzimy rozmowy z Towarzystwem Cousteau, prosząc ich o konsultacje dotyczące nurkowania w Antarktyce, niewątpliwie ktoś od nich ma kontakty z ekipą Tęczowej Ziemi. Jest jeszcze SOWA, Stowarzyszenie Operatorów Wycieczek na Antarktydę. Czy kilka innych organizacji. - Chce mi pani powiedzieć, że każdy, z którym się pani spotyka, domyśla się, że przyglądamy się Antarktydzie? Pani Binder spojrzała na Mistry’ego znad okularów. - Budujemy dla pana hotel. Jeśli wydaje się panu, że jesteśmy tajnymi agentami, muszę pana rozczarować.
HOTEL NA ANTARKTYDZIE
55
Nowa Fantastyka 12/2015
Pracowali na tarasie na trzecim piętrze hotelu. Pani Binder nalegała na to, że skoro już są w Miami, powinni spędzać czas na zewnątrz, kiedy tylko będzie ładna pogoda. Jej definicja „ładnej” pogody pozostawiała wiele do dyskusji, gdyż wciąż było gorąco, chociaż zaczął się już październik. Większość turystów już wyjechała, taras zwykle był pusty. Na kilku stołach, pod czerwono-białymi parasolami leżały rozłożone dokumenty, przyciśnięte muszlami. Bar przy basenie specjalizował się w margaritach, serwując je w dwudziestu różnych wersjach. Zak pił jednak pepsi, a pani Binder tonik. Kobieta miała na sobie jasną żółto-niebieską letnią sukienkę w kwiaty, a zamiast zwykłych sowich okularów założyła okulary przeciwsłoneczne z równie dużymi okrągłymi soczewkami. Zak był ubrany w hawajską koszulę o wyjątkowo jaskrawych kolorach. Zaczynało mu się podobać na Florydzie. Zaczął nawet myśleć, że jak na księgową pani Binder była zupełnie w porządku. Nigdy nie wystarczyło mu odwagi, żeby zapytać o pana Bindera. Ona sama nie poruszyła ani razu tego tematu. Negocjacje związane z reaktorem jądrowym szły kiepsko. Plany Zaka opierały się na opracowanym przez NASA projekcie reaktora SP-100, powstałym z myślą o dostarczaniu mocy bazie księżycowej, a który okazał się idealnie odpowiadać rozmiarami antarktycznemu hotelowi. W wersji NASA uwalniana w reaktorze nadwyżkowa energia miała być po prostu wypromieniowywana w kosmos. Zak chciał, żeby w jego projekcie była wykorzystywana za pomocą rur z ciepłą wodą do ogrzewania części mieszkalnej. Niestety pomysł utknął w martwym punkcie z powodu prawa zakazującego eksportu technologii nuklearnych. Ponieważ hotel miał zgodnie z planem powstać w części Antarktydy, którą uważała za swoje terytorium Argentyna, ludziom Mistry'ego nie udało się zdobyć od Departamentu Stanu zezwolenia na eksport. Pani Binder przekazała problem swojej ekipie i szybko znalazło się alternatywne rozwiązanie: ukraińska marynarka dysponowała starą radziecką korwetą o napędzie atomowym. Okręt był ciężki i powolny w porównaniu ze współczesnymi standardami ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Tomasz Niewiadomski
- Przynajmniej starajcie się zachować dyskrecję. - Dyskrecję się przecenia – odparła. - Na tym etapie przydałoby się nam trochę rozgłosu. W odpowiednich miejscach. A to – stuknęła w okładkę magazynu – jest idealne miejsce. - Akurat – prychnął Mistry. - Piszą tu, że mam zamiar zająć się rabunkiem… do diabła, wystarczy na to rzucić okiem, sugerują, że zgwałcę małe niedźwiadki polarne i zedrę z nich skórę na futra dla bogatych turystów. - Przerwał na chwilę. - Czy na Antarktydzie w ogóle są niedźwiedzie polarne? - Myślę, że to był żart – powiedziała pani Binder. - I uważam, że nie dostrzega pan kluczowego faktu. Właśnie do tej publiczności chcemy dotrzeć, a oni wykonują robotę za nas, i to dużo lepiej. Znowu wzięła w rękę magazyn i przerzuciła kolejne strony, kolorowe rozkładówki ze zdjęciami pokrytych śniegiem gór i podwodne fotografie pływających z gracją pingwinów. - To dla nas czyste złoto. Kogo obchodzi, co napisali we wstępniaku? Mamy bezpośredni dostęp do publiczności, która nas interesuje. Załatwili nam świetną reklamę. - Chyba pani oszalała – uznał Mistry. Sięgnął po magazyn i znowu zaczął go przeglądać. - Naprawdę pani tak myśli? - To, że protestują – odpowiedziała pani Binder – oznacza, że sądzą, że nasz pomysł ma sens.
56
operacji wojskowych na morzu, kiepsko uzbrojony i kompletnie nieprzydatny do jakiejkolwiek walki. Miał jednak radziecki wojskowy reaktor jądrowy: prosty, odporny i zaprojektowany tak, by jego utrzymanie nie wymagało żadnych specjalnych wysiłków. Co najważniejsze, Ukraińcy byli gotowi zdemontować pozostałe działka i sprzedać okręt za cenę odpowiadającą z grubsza temu, co dostaliby za jego zezłomowanie, każdemu, kto tylko obiecałby, że zabierze korwetę gdzieś daleko i już nigdy z nią nie wróci. - W porównaniu z amerykańskimi reaktor nie jest zbyt wydajny – podsumowała pani Binder – ale przynajmniej mamy z głowy kwestię przetransportowania go na Antarktydę. - Mała wydajność to z naszej perspektywy plus – zauważył Zak. - Oznacza więcej energii rozproszonej jako ciepło, które będziemy mogli potem wykorzystać. - Trzeba pamiętać, że to wyjątkowa okazja – powiedziała pani Binder. - Kiedy projekt się rozwinie, będziemy musieli na nowo zmierzyć się z tym problemem. - I znowu znajdziemy to samo rozwiązanie – odparł Zak. Ruscy mają na pewno tony złomu z czasów zimnej wojny, którego nie mogą się w żaden sposób pozbyć. Łodzie podwodne. Lotniskowce. Kto wie co jeszcze. - Spróbuję się dowiedzieć – stwierdziła pani Binder. - „POŁOŻENIE, POŁOŻENIE I JESZCZE RAZ POŁOŻENIE”: tak brzmi motto całego biznesu związanego z nieruchomościami. A w przypadku hoteli liczy się ono podwójnie – powiedziała pani Binder. Na liście ich wymagań pierwszą pozycję zajmowały pingwiny – wycieczki do kolonii pingwinów miały stanowić główną atrakcję dla hotelowych gości. Związane z tym poszukiwania stały się prostsze, gdy odkryli w stosunkowo mało znanym czasopiśmie naukowym mapę pingwinich odchodów. Zgromadzone kupki dziesięciu tysięcy pingwinów spędzających cztery zimowe miesiące w obszarze lęgowym pojawiały się na zdjęciach satelitarnych w postaci czytelnej spektralnej sygnatury. To pozwoliło opracować mapy rozległych obszarów Antarktydy pokazujące lokalizacje kolonii pingwinów. Zależało im też na miejscu, w którym będą dobre warunki do jazdy na nartach. Oznaczało to punkt leżący na tyle daleko na południe, by nawet w środku lata stoki przykrywał śnieg. Potrzebowali też dogodnej zatoki, odpowiadającej zarówno statkom towarowym, jak i wycieczkowym, a także skuterom wodnym. No i oczywiście płaskiego terenu pozwalającego zbudować trzykilometrowy pas startowy, na którym będą mogły lądować odrzutowce wypełnione turystami, chociaż miały one zacząć przylatywać dopiero kilka lat po otwarciu hotelu. Znajomi Mistry'ego w Argentynie zareagowali entuzjastycznie na pomysł budowy hotelu – widzieli w tym sposób na podkreślenie praw swojego kraju do terytoriów na Antarktydzie. Kiedy jednak przeanalizowano dokładnie mapy i obrazy ze zdjęć satelitarnych, okazało się, że żadna z potencjalnych lokalizacji nie leżała na obszarze, nad którym Argentyna zadeklarowała kontrolę. Miejsce, które ostatecznie uznali za najlepsze, znajdowało się na terytorium nowozelandzkim, nad Morzem Rossa na południe od Półwyspu Adare. Po jednej stronie leżała naturalna zatoka, po drugiej wznosiły się stoki Gór Transantarktycznych. - Miejsce, do którego zgłosiła roszczenia Nowa Zelandia może się jeszcze okazać dla nas lepsze – stwierdziła pani Binder. – Dużo łatwiej prowadzić negocjacje z kimś, kto mówi tym samym językiem. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
GEOFFREY A. LANDIS
- Jeśli uznamy to za ten sam język. - Mamy już trzy hotele w Nowej Zelandii – powiedziała. – Bez większego trudu załatwimy konieczne zezwolenia. W sumie całkiem mi się to podoba. - Spojrzała na niego. - Teraz na Antarktydzie zaczyna się lato. Ma pan jakieś plany na Boże Narodzenie? Zak dostał wcześniej list od Kayli i Saladina. Prawdziwy list! Wydawało mu się to dość osobliwe, ale jego stary adres e-mailowy zniknął razem z jego firmą i oszczędnościami, więc pewnie nie mogli skontaktować się z nim w żaden inny sposób. Zaprosili go do siebie na święta. Jeśli jednak było im ze sobą dobrze, odwiedziny tylko wpędziłyby Zaka w depresję, a jeśli się pokłócili, depresja związana z przyglądaniem się temu byłaby jeszcze głębsza – Saladin mimo wszystko nadal pozostawał najlepszym przyjacielem Zaka. A poza tym, co mieliby razem robić? Wspominać stare dobre czasy, kiedy obciążyli na maksa wszystkie karty kredytowe, które mogli sobie załatwić, i wzięli wszystkie możliwe pożyczki, bez większej nadziei próbując utrzymać firmę Zaka na powierzchni, zanim tak naprawdę zacznie ona działać? - Nie – odpowiedział Zak. – Mogę jechać. Przygotowania do wizyty na Antarktydzie przypominały, jak przekonał się Zak, szykowanie się do wyprawy na Księżyc. Przenieśli swoje centrum operacyjne do Mistry Oreti w nowozelandzkim Invercargill, leżącym najdalej na południe hotelu z sieci Mistry’ego. Stąd właśnie planowali wysyłać turystów na Antarktydę. W pewnym sensie ich ekspedycja miała więc być testem przed rozpoczęciem właściwej działalności. Lot z Miami linią Virgin Australia zabrał ponad trzydzieści godzin. Ostatni odcinek do Invercargill pokonali na pokładzie samolotu Air New Zealand, ale Mistry zarezerwował im bilety w biznesklasie i nie musieli tłoczyć się w małych siedzeniach jak bydło w rzeźni. Praca dla miliardera miała swoje zalety. Przez cały lot Zak zastanawiał się nad transportem. Może dałoby się wysyłać turystów na Antarktydę sterowcami? Swojego czasu Hindenburg przewiózł zeppelinem pasażerów z Niemiec do Rio de Janeiro, więc podróż Miami-Antarktyda też wchodziła w grę. Wykonał wstępne obliczenia i naszkicował różne projekty. Pani Binder też spędziła większość lotu, wpatrując się w swój laptop. Zak nie miał pojęcia nad czym pracowała. Kiedy już dolecieli na miejsce, natychmiast zabrali się za przygotowanie zapasów na wycieczkę na Antarktydę. Baza Scotta, nowozelandzka stacja badawcza, która miała być pierwszym punktem wyprawy, przekazała im listę „sugerowanego” sprzętu. Same ubrania zajmowały na niej dwadzieścia osiem pozycji, zaczynając od kalesonów i przechodząc stopniowo ku wierzchnim warstwom. Każdą kolejną rzecz trzeba było przymierzyć, sprawdzając, czy pasuje na to, co już miało się na sobie i czy jest wystarczająco luźna, aby się w niej swobodnie poruszać. - To przypomina kombinezon kosmiczny – narzekał Zak. - Sam pan tego chciał – przypomniała pani Binder. - Rozważam ogrzewanie mikrofalowe – powiedział. – Można by zainstalować anteny działające w szyku fazowanym, wysyłające niskoenergetyczne wiązki rozgrzewające kombinezony. Antarktyczne ubrania nie powinny być cięższe niż to absolutnie konieczne. - Turystów może to przerażać. - Zamontujemy obwody przesyłające dane na bieżąco z powrotem, żeby uniknąć przegrzania. I pochłaniające mikrofa-
HOTEL NA ANTARKTYDZIE
57
Nowa Fantastyka 12/2015
le gogle, aby zapobiec dostaniu się wiązki do oczu. To jedyna część ciała, której mikrofale mogą tak naprawdę zaszkodzić. Pani Binder przymierzała rękawiczki. Co ciekawe, chociaż zdaniem Zaka nie wyglądała na narciarkę, miała już większość z ubrań na ekstremalną pogodę z listy. - Nie musi pani przecież jechać ze mną na ten zwiad – stwierdził Zak. - To miłe, ale ja mimo wszystko lubię przyjrzeć się czemuś, zanim włożymy w to pieniądze. To zaskakujące, jak wiele nie da się zobaczyć, zanim się na to nie spojrzy. - Zrobimy zdjęcia. Całą masę zdjęć. Nie musi pani sama tam jechać. - Poradzę sobie – pani Binder wzruszyła ramionami. – Nie sądzę, żeby miało się to okazać dużo gorsze niż wyprawa w celu przyjrzenia się warunkom pod Everestem. - Chcieliście zbudować hotel na Evereście? – zdziwił się Zak. - Badaliśmy lokalizację. W końcu opłacalność okazała się na marginesie błędu statystycznego, a sytuacja polityczna bardzo niestabilna, więc pomysł upadł. - O kurde. A myślałem, że to ja tu jestem szalony. - To wyjaśniało, skąd pani Binder miała tyle sprzętu na zimno. – Zdecydowałem się na Antarktydę, bo myślałem, że na Evereście będzie za ciężko. Naprzeciwko hotelu w Invercargill, po drugiej stronie ulicy wisiał olbrzymi billboard ze zdjęciami pingwinów i wielkim sloganem: „Uratujmy Antarktydę dla zwierząt”. Zak wyjrzał przez okno. - Koalicja Tęczowej Ziemi. Ci sami ludzie, którzy drukują to czasopismo sprzeciwiające się budowie hotelu. Wiedzą, że tu jesteśmy? - Ich liderem jest Anjel Earth – powiedziała pani Binder. – Jeśli wie, że planujemy jakąś konstrukcję na Antarktydzie, mógł łatwo odgadnąć, że zaczniemy stąd. - To nie może być prawdziwe imię i nazwisko – zauważył Zak. - Nie mam pojęcia. Ale żeby domyślić się, gdzie się zatrzymamy, nie trzeba było być geniuszem, a z tego, co piszą w gazetach, wynika, że to bardzo inteligentny gość. Z drugiej strony to może być zwykły zbieg okoliczności. - Dość niepokojący zbieg okoliczności. Czy to ten facet, który staranował japoński statek wielorybniczy? - Wydaje mi się, że to była inna grupa – odpowiedziała. – Ci goście tylko starają się utrudnić rybakom życie, krążąc wokół statków wielorybniczych i krzycząc na nich przez megafony. - Super. Na południe wyruszyli na Opalizującej Gwieździe, lodołamaczu pod australijską banderą. Statek Tęczowej Ziemi wypłynął z zatoki tuż za nimi. Wynajęta przez panią Binder ekipa pomocników składała się z należącego do obsługi hotelowej inżyniera, geologa polarnego, biologa i pilota. Zak znał ich imiona - Ashanti, Anita, Alexander i Steve - ale nie umiał ich przyporządkować do specjalności. Uznał, że jeśli będzie miał jakieś pytania, losowo wybierze adresata. Kiedy opuszczali port w Bluff, otaczający ich krajobraz przypominał idealną pocztówkę z nowozelandzkich wakacji. Zak przyglądał się mu znad poręczy na rufie lodołamacza. Statek Tęczowej Ziemi – długi na prawie trzydzieści metrów, z kadłubem wymalowanym w pomarańczowo-czarne lamparcie cętki, ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
sfatygowany, ale już na pierwszy rzut oka potężny - zmierzał ich śladem, w odległości nie większej niż pół kilometra. Steve – a może Alexander? – patrzył na niego przez lornetkę pożyczoną od jednego z członków załogi. - Widzisz, co mają napisane na transparentach? - zapytał Zak. Steve – jeśli to faktycznie był Steve – wyregulował ostrość. - Na burcie od naszej strony mają napis: „Najpierw ludzie, później zyski”. Odłożył lornetkę i przyłożył sobie do czoła dłoń, chroniąc oczy przed słońcem. Zak wziął lornetkę do ręki. Widział teraz nazwę statku, „Mściciel Ziemi”, i parę jaskrawożółtych pontonów ratunkowych marki Zodiac wiszących na jednej z burt. Widział już kiedyś tę jednostkę w jakimś programie telewizyjnym. Był to wycofany ze służby kuter Straży Przybrzeżnej, który Koalicja Tęczowej Ziemi przystosowała do prześladowania tankowców, statków wielorybniczych i trawlerów łowiących ryby w chronionych akwenach. We wszystkich wiadomościach ekipa Tęczowej Ziemi odgrywała rolę szlachetnych bohaterów; Zak czuł się nieco dziwnie w roli kogoś, kto jest przez nich śledzony. - Płyną za nami – powiedział. – Nie sądzę, żeby to był przypadek. - Ta – potwierdził Steve. - Wygląda na to, że są od nas szybsi. - Ta. Zak wyregulował lornetkę tak, by przyjrzeć się mężczyźnie stojącemu na dziobie statku Tęczowej Ziemi. Tamten wyglądał na mniej więcej trzydzieści lat, miał gęstą brodę, długie związane w kucyk kasztanowe włosy i ręcznie farbowaną koszulkę w niebiesko-zielone zawijasy. Zak powiedział: – Wpatruje się w nas. - Kto? - Anjel Earth. Zak poruszył kwestię tego, że ktoś ich śledzi, z jednym z członków załogi lodołamacza. Jedyna odpowiedź, jaką usłyszał, brzmiała: - Zauważyliśmy. Kiedy nalegał na jakąś reakcję, kapitan zakończył dyskusję, mówiąc: -To wolny ocean. Jeśli jutro nadal będą za nami płynąć, odezwę się do nich przez radio i zapytam, o co chodzi. Kiedy już wypłynęli na ocean, podróż szybko stała się nudna. Zak wrócił do kabiny, wyjął laptopa i zabrał się do pracy. Okazało się jednak, że kołysanie sprawiało, że kiedy tylko wpatrywał się w ekran, robiło mu się niedobrze. Wyglądało na to, że rejs będzie się mu bardzo dłużył. Podczas ostatniego lotu Zak wpadł na kolejny pomysł: hotel powinien być zbudowany z lodu. Zasadniczą strukturą będzie kratownica z zimnej, twardej stali, ale zewnętrzna lodowa powłoka, za izolującą warstwą powietrza, zapewni dodatkową ochronę przed zimnem a jednocześnie usztywnienie. Przez przezroczysty lód do środka będzie wpadać naturalne światło, a użyty materiał sprawi, że hotel będzie się wydawać naturalną częścią krajobrazu. Widok mieniącego się w słońcu budynku powinien być oszałamiający. Nocą mogliby oświetlać hotel laserami – wtedy nadal wyglądałby imponująco. Mimo męczących go nudności i tak musiał popracować nad tym pomysłem, nadać mu konkretny kształt. Znowu usiadł przy komputerze. Po kilku dniach zobaczyli pierwszy lód. Zak nigdy nie zdawał sobie sprawy, że góry lodowe mają tak uderzający, krysta-
58
licznie błękitny kolor. Wpatrywał się w nie z fascynacją, kiedy podeszła do niego pani Binder. - Czy to naturalny kolor? - spytał. – Zawsze tak wyglądają? - Tak sądzę. Wskazała dłonią na lewo. - Patrzy pan jednak w złą stronę. Proszę zerknąć tam. Odwrócił się we wskazanym kierunku. - Gdzie? - Po lewej stronie tamtej góry lodowej. Widzi pan fontanny? - Tak? - Proszę chwilę zaczekać. O, teraz, tam! Widzi pan? Wieloryby. - O Jezu. Jakiś czas po tym, kiedy na horyzoncie pojawiły się pierwsze góry lodowe, „Mściciel Ziemi” odpuścił sobie płynięcie ich śladem, może dlatego, że kapitan chciał uniknąć grożącego zatonięciem zderzenia z górą lodową, a może dlatego, że Anjela Eartha po prostu bardziej interesowały wieloryby. Gdy lodołamacz znalazł się w pobliżu Morza Rossa, za sterburtą ukazało się wybrzeże Antarktydy: skaliste szczyty przypominające błyszczące białe kły lodowych gigantów. Prześlizgiwali się obok gór, z których każda kolejna zdawała się bardziej imponująca. Doświadczenia Zaka dotyczące łańcuchów górskich ograniczały się do kilku wizyt u podnóży Appalachów, więc widok ten robił na nim tym większe wrażenie. Pomimo wcześniejszych przewidywań, by dotrzeć do Bazy Scotta, nie musieli rozbijać kry. - Wiosna była ciepła – stwierdziła Ashanti (Geolożka polarna? Pilotka? Zak nie był pewien). Morze pokrywała układanka z potężnych brył lodu, ale nawet te, które musieli rozbić, pękały po pierwszym zetknięciu z dziobem statku. – Zwykle lód jest znacznie grubszy - Tym lepiej dla nas – powiedziała pani Binder. Większość rejsu spędziła w swojej kabinie, pewnie cierpiąc na chorobę morską. A może po prostu nadganiała z wypełnianiem swojej nigdy niekończącej się listy zadań. Kiedy zbliżali się już do bazy, dołączyła do zebranych na pokładzie. Kiedy już zeszli ze statku, ostatnie kilka kilometrów do Bazy Scotta pokonali pojazdem, który załoga lodołamacza nazywała „taksówką”. Taksówka okazała się wojskowym wozem transportowym Toyoty, pomalowanym na jasnoczerwono i wyposażonym w śnieżne gąsienice zamiast opon. Baza Scotta składała się z cytrynowozielonych budynków bezładnie rozsianych po zboczu wzgórza. - Kto wpadł na pomysł, żeby wybrać akurat taki kolor? – zastanawiał się na głos Zak. - Są dobrze widoczne – odparła pani Binder. – Trudniej się zgubić. - Jak tu można się w ogóle zgubić? Przecież to wyspa. Pani Binder wzruszyła ramionami. - Jeśli wydaje ci się, że tu jest brzydko, powinieneś zobaczyć McMurdo – rzucił Steve. - Z estetycznego punktu widzenia odrzucenie tego miejsca jako potencjalnej lokalizacji hotelu było świetnym wyborem – podsumowała pani Binder. W Bazie Scotta przywitał ich zwalisty mężczyzna z krzaczastą brodą koloru niemal dokładnie odpowiadającego pomarańczowej kamizelce, jaką miał na sobie. Nazywał wszystkich przyjezdnych „bracholami” i przedstawił się jako doktor jakiś tam – jego akcent był tak silny, że przypominał warkoczące brzmieebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
GEOFFREY A. LANDIS
nie angielskiego ze Szkocji. Zak, pani Binder i reszta ekipy zanieśli swoje bagaże do miejsca noclegu. Małe pokoiki z piętrowymi łóżkami udekorowano starymi ozdobami świątecznymi. Nie planowali zostać w bazie na długo. Kolejnego ranka – o ile w ogóle można tę porę nadal nazywać rankiem w miejscu, gdzie Słońce prawie w ogóle nie zanurzało się pod horyzont – czekało ich Antarktyczne Szkolenie Polowe, kurs, który musiał przejść każdy nowoprzybyły do bazy. Potem mieli wsiąść do niewielkiego samolotu Twin Otter i ruszyć na zwiad. Po zakończeniu szkolenia naukowiec z pomarańczową brodą odprowadził ich do pasa startowego, długiej porcji lodu wyrównanej przez traktory. Nie przestawał przy tym gadać. Zak, kiedy już przyzwyczaił się do krótkich samogłosek nowozelandzkiego akcentu, sporo nawet rozumiał. Z grubsza rzecz biorąc brodacz opowiadał o swojej miłości do Antarktydy, wyrażał podziw dla koncepcji hotelu, twierdził, że każdy człowiek na Ziemi powinien do niego przyjechać, wspominał, że było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku. „Jedziecie na rajzę, oblukać zadupie, co?” – powiedział. „Superdzień, bracholu. Super.” Zak nie użyłby określenia „superdzień”, ale zaczął myśleć, że ostrzeżenia mówiące, że bez kilku warstw kurtek i anoraków grozi im szybka śmierć były przesadzone. Jakby chodziło w nich raczej o odstraszenie ludzi od Antarktydy, a nie o praktyczne porady dla podróżnych. W Bazie Scotta nie było mroźniej niż w chłodny zimowy dzień w Bostonie. Pierwsza wyprawa miała polegać tylko na przeleceniu nad interesującym ich obszarem. Zak i pani Binder chcieli sfotografować teren z powietrza. Samolotem mieli kierować Steve i Ashanti. Wyglądało na to, że obydwoje byli pilotami. Mieli lecieć starą awionetką Twin Otter, wyposażoną w płozy zamiast kół i pomalowaną na jasnozielono, tak jak wszystko inne w obozie. - Wspaniały samolot – powiedział Steve, uderzając pięścią w skrzydło. – Solidny jak mur. Teraz już nie robi się takich niezawodnych maszyn. - Spojrzał w niebo. – Przydałaby się jakiś rzetelna prognoza pogody, ale na razie wygląda to nieźle. Ruszajmy. - O co chodzi z prognozą? – zapytał Zak. - Służba meteo nie chce nam dać nic sięgającego dalej niż sześć godzin. Nie chce mi się o tym nawet rozmawiać. - Tak? Do rozmowy wtrąciła się Ashanti: – Okazało się, że stracili kontakt z satelitą pogodowym odpowiedzialnym za Amerykę Północną, a z uwagi na cięcia budżetowe nie mieli już żadnego zapasu. Tymczasowo, zanim zostanie wystrzelony nowy satelita, przesunęli więc tam tego, który przekazywał dane z naszej okolicy. W efekcie meteorologowie nie mogą oblukać, co kryje się za horyzontem. - Oblukać? – zapytał Zak. - Przepraszam, za dużo chyba ostatnio gadałam z Nowozelandczykami. - Jasne. Czy ta cała sprawa oznacza dla nas kłopoty? - Nie, nie lecimy na tak długo – odpowiedział Steve. Zgłosili plan lotu, ale celowo nie podali zbyt wielu szczegółów, ograniczając się do „obserwacji z powietrza wzdłuż szelfu lodowego i wybrzeża, w kierunku Przylądka Adare”. Mistry przekazał im instrukcje nakazujące pod żadnym pozorem nie ujawniać dokładnego miejsca, które mieli na oku. To graniczyło na pewno z paranoją – żadna inna sieć hoteli nie miała przecież zamiaru
HOTEL NA ANTARKTYDZIE
59
Nowa Fantastyka 12/2015
przelicytować ich oferty kupna – ale pani Binder traktowała takie zalecenia jako odpowiadające standardowej procedurze. Z okien samolotu Antarktyda robiła jeszcze większe wrażenie niż z pokładu statku. Lecieli wzdłuż łańcucha Gór Transantarktycznych, nad lodowcami i polami śnieżnymi. Krajobraz widziany z powietrza różnił się bardzo od tego, co Zak wyobrażał sobie, studiując wcześniej mapy i obrazy ze zdjęć satelitarnych. Dostrzegł kilka potencjalnych lokalizacji, o których wcześniej nawet nie pomyślał. Trzymał na kolanach odbiornik GPS i mapę, zaznaczając na niej każde kolejne dobre miejsce na hotel czy na kilkugodzinną wycieczkę. Mniej więcej po dwóch godzinach dotarli do punktu, który wcześniej uznali za optymalny do budowy. Steve krążył nad nim awionetką, a oni robili zdjęcia przez okna i wymieniali uwagi. Stroma północna ściana szczytu, który wcześniej oznaczyli na mapach jako „górę dla narciarzy” okazała się gołą, szarą skałą. Południowy stok wyglądał za to idealnie, przykryty grubą kołdrą gładkiego śniegu. Niżej wypłaszczał się ku obszarowi graniczącemu od wschodu z wolną od lodu zatoką, a od południa z zasypanym śniegiem lodowcem. - Możemy usiąść, jeśli tylko chcecie – zaproponował Steve. - Wylądować? - zapytał Zak. - Jasne, żaden problem. Ten samolot specjalnie do tego skonstruowano, lodowiec jest płaski jak deska do prasowania. Przecież właśnie tutaj planowaliście zorganizować pas startowy, prawda? - No tak – potwierdził niepewnym głosem Zak. - Ten lodowiec ma dwanaście tysięcy lat – powiedziała Ashanti. - Jest gruby na sto metrów, więc to nie powinno cię niepokoić. Uniesie ciężar samolotu. Stu samolotów. - Skąd możesz to wiedzieć? - spytał Zak. Ashanti spojrzała na niego. - Jestem geolożką zajmującą się lodowcami. To mój zawód. - Myślałem, że jesteś pilotem. - To też. - Poza tym wydaje mi się, że ciśnienie oleju w prawym silniku wyraźnie spadło – dodał Steve. – Chętnie bym się temu przyjrzał. Lądowanie było takie gładkie, że Zak nawet nie wiedział, kiedy dokładnie dotknęli płozami lądu. Twin Otter sunął po śniegu przez ponad kilometr, aż wreszcie zatrzymał się. Steve wyłączył silnik. Pokrywa śnieżna sięgała mniej więcej na trzydzieści centymetrów, a leżący pod nią lód wydawał się bardzo solidny. Nie było zimniej niż w Bazie Scotta, ale wiejący po lodowcu wiatr, na którego drodze nie stały żadne wzgórza czy drzewa, przeszywał ich do kości. Teraz Zak lepiej rozumiał konieczność zakupienia odzieży na mroźne warunki. Naciągnął na uszy wełnianą czapkę, którą dostał jeszcze przed podróżą statkiem, a do tej pory nosił w kieszeni, i nasunął głęboko kaptur. Kiedy naciągnął gogle na oczy, spoza kolejnych warstw ubrań wystawiał mu już tylko nieosłonięty koniec nosa. Spojrzał na panią Binder, schodzącą po wysuniętych z awionetki składanych schodach. - Powinniśmy przywieźć ze sobą rakiety śnieżne – odezwał się. Pani Binder podniosła torbę do góry. – Moje są tutaj. Ashanti pomagała Steve'owi wynieść z samolotu składaną drabinę. Ustawili ją obok prawego silnika. - Lepiej przystawić ją jak najbliżej – zawołał Steve. – Nie do końca podoba mi się pogoda, którą ściąga tu ten wiatr. Szybko przyjrzę się silnikowi, a potem zaraz się stąd zabieramy. ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
- Jasne. – Zak przeszedł się kawałek po śniegu. Cała scena wyglądała jak krajobraz namalowany przeróżnymi odcieniami bieli. – Antarktyda! – krzyknął. – Cudownie! Pani Binder spojrzała na Steve'a i Ashanti, a potem odwróciła się do Zaka. - Skoro tak go to niepokoi, to dlaczego w ogóle chciał tu lądować? Nagle po okolicy rozszedł się głośny huk. Zak błyskawicznie zwrócił się ku samolotowi, ale dźwięk zdawał się dochodzić z innego miejsca. Steve i Ashanti też rozglądali się dookoła, zaskoczeni tak samo jak on. Wszystko dookoła pozostawało w bezruchu. - Co to do cholery było? - zapytał Zak. - Nie mam pojęcia – powiedziała pani Binder. - Brzmiało jak wystrzał z działa. Stojący przy samolocie Steve i Ashanti odwrócili się z powrotem w stronę silnika. Zdawali się wyjmować z niego jakieś części. - Nie wygląda mi to dobrze – stwierdziła pani Binder. Kiedy wrócili do awionetki, pozostała dwójka siedziała już w kabinie, a Steve poważnym tonem wyjaśniał coś przez radio. - Nie, to nie jest sytuacja awaryjna – mówił – jesteśmy bezpieczni. Ale będziemy wdzięczni za pomoc, kiedy tylko dacie radę ją przysłać. Ashanti odwróciła się do reszty. - Pompa olejowa – wyjaśniła. - Co to znaczy? - zapytał Zak. - Padła. Okazało się, że już przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów wyciekał nam olej. Nie licząc tego, z silnikiem wszystko jest w porządku, ale nie wystartujemy. - Super – podsumował Zak. – To oznacza, że tu utknęliśmy? - Nie na zawsze – Ashanti kiwnęła głową w stronę Steve'a. W Bazie Scotta nie mają potrzebnej części, ale przekazali naszą prośbę do McMurdo, i tam się znalazła. Przyślą helikopter z mechanikiem. To prosta naprawa, zabierze kilkanaście minut. - A więc czeka nas nieplanowany postój. Pewnie możemy wobec tego przyjrzeć się temu miejscu. Ile mamy czasu? - Powiedzieli, że wyślą kogoś, kiedy tylko skończy się burza. - Jaka burza? Ashanti wskazała horyzont, nad którym zbierały się ciemne chmury. - Tamta. Wciągnęli do kabiny składane schody i zamknęli szczelnie drzwi. Burza śnieżna zbliżała się z imponującą prędkością. W jednej chwili niebo wyglądało na spokojne, a w następnej słońce zniknęło za ścianą bieli. Wraz z chmurami nadeszła seria głośnych trzasków. - Brzmi to tak, jakby ktoś nas bombardował – odezwał się Zak. - To dziwne – powiedziała Ashanti. – Zwykle na Antarktydzie jest za zimno na błyskawice. Temperatura w kabinie obniżyła się na tyle, że było widać dymki ich oddechów. Steve uruchomił lewy silnik, a Ashanti przesiadła się na fotel drugiego pilota. - Nie macie zamiaru próbować jednak wystartować, co? – zawołał Zak, usiłując przekrzyczeć wycie wiatru. Przednia szyba samolotu wyglądała, jakby pomalowano ją na biało. - Na jednym silniku? Przy zerowej widoczności? – Steve potrząsnął głową. - Jeszcze nie oszalałem. Chodzi o to, że nie jesteśmy do niczego przywiązani. Jeśli nie będę utrzymywać nosa samolotu skierowanego wprost pod wiatr, po prostu się wywrócimy. Sterował awionetką głównie przy użyciu nóg, dokonując delikatnych korekt w miarę tego, jak wiatr trząsł kabiną.
60
- Teraz zamknijcie się już i pozwólcie mi się skupić. Usłyszeli kolejny głośny trzask, a cały samolot aż podskoczył. - Co to do cholery… Grunt pod nimi przechylił się, z hukiem przypominającym erupcję Góry Zagłady. Samolot zsunął się do tyłu, a potem na bok. Steve starał się za wszelką cenę znów go wyprostować, ale ponieważ nie dysponował żadną siłą nośną, niewiele mógł zrobić. Awionetka obracała się pod dziwnym kątem. Lewe skrzydło pochyliło się, dotknęło podłoża, ugięło się, a potem całe pofałdowało. Zak bardziej poczuł niż zobaczył, że śmigło uderzyło w lód, kiedy samolotem szarpnęła seria gwałtownych wstrząsów. Silnik nagle przestał pracować, pozwalając im tym samym świetnie usłyszeć dochodzące ze wszystkich stron zgrzyty i trzaski. Przez okna docierała do nich tylko blada, mleczna poświata, czuli jednak, że samolot nadal się zsuwa, szorując jednym skrzydłem po lodzie. Steve już pogodził się z tym, że nie jest w stanie kontrolować jego ruchu, ale wciąż pociągał za dźwignie, bezskutecznie usiłując naprostować nos maszyny. Ślizgali się po lodzie do tyłu, aż wreszcie uderzyli w coś z hukiem i zatrzymali się. Przeszkoda, na której się oparli, czymkolwiek by nie była, zdawała się solidna. Steve spróbował uruchomić radio, ale nie działało, podobnie jak i reszta oprzyrządowania samolotu. Temperatura w środku samolotu spadła niemal do poziomu przypominającego komorę kriogeniczną. A przynajmniej tak się wydawało. Wszyscy mieli na sobie specjalne ubrania przygotowane na bardzo niskie temperatury i leżeli otuleni śpiworami. Chociaż Słońce miało nie opaść poniżej horyzontu jeszcze przez cały miesiąc, wewnątrz samolotu było ciemno. Światła wystarczyło jednak na tyle, by Zak zorientował się, że Steve i Ashanti leżeli w jednym śpiworze. Kiedy rozpoczął się Nowy Rok, Zak zaproponował toast. - Nie sądzę, drogi panie Cerny, by pańska załoga była w nastroju do świętowania – powiedziała pani Binder. – Chyba powinniśmy z tym zaczekać, aż wrócimy. - Jeśli wrócimy – wymamrotał Steve. Próbowali zasnąć. Burza jeszcze się wzmogła, ale oni w końcu oswoili się z nieregularnymi szarpnięciami kabiny i pogrążyli się we śnie. Popołudniu wycie wiatru zaczęło cichnąć. Okna całkiem zasłonił lód, ale kiedy hałas wywoływany przez wiatr zamienił się w gwizdy, Ashanti uznała, że nadszedł czas, by otworzyć drzwi. Samolot był tak bardzo przekrzywiony, że drzwi otworzyły się niemal dokładnie w dół. Ashanti spojrzała przez nie i ostrożnie się wycofała. - Tędy się nie wydostaniemy – oznajmiła. Po prawej stronie awionetki było tylko małe wyjście ewakuacyjne, nad którym przyczepiono gaśnicę. Ashanti musiała podciągnąć się na rękach, by się do niego dostać, i po chwili znalazła się na zewnątrz. Zaraz podążył za nią Zak, chwilę później pani Binder i wreszcie Steve, niechętnie opuszczający swoje stanowisko przy bezużytecznym teraz panelu sterowniczym. Cienkie strużki lodowatego śniegu uderzyły ich po twarzach, ale jasność na horyzoncie (na wschodzie? Zak stracił poczucie kierunku) wskazywała, że burza miała się ku końcowi. Samolot był przechylony i w połowie nakryty twardą śnieżną zaspą. Niezbyt pewnie tkwił na nachylonym pod kątem dwudziestu stopni zboczu, jego prawe skrzydło skierowane było ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
GEOFFREY A. LANDIS
w niebo, z lewego zostały zaś jedynie resztki wbite w lód niczym haki, dzięki którym maszyna nie ześlizgnęła się w dół, gdzie tylko sześć, siedem metrów oddzielało ją od niespokojnej wody. Po płaskiej śnieżnej równinie nie było śladu. Z każdej strony otaczał ich ocean, oddalony nie więcej niż o trzydzieści metrów od miejsca, gdzie stali. - Jesteśmy na górze lodowej – stwierdził Zak. Woda była ciemna i wzburzona, wznosiła się kolejnymi falami ku górze, spieniona zderzała się z lodem, strzelając białymi strugami w powietrze i zaraz się wycofując. Teraz, gdy Zak stał bezpośrednio na lodzie, czuł pod stopami jego delikatne poruszenia wywołane uderzeniami wody. Wszędzie wokół widział dziesiątki - nie, setki – innych gór lodowych o krawędziach ostrych niczym diamenty. Część z nich miała rozmiar autobusu, inne przypominały wielkie góry. Znalazł równy kawałek lodu i usiadł, patrząc na strzaskany samolot. - Co się stało? Pani Binder odezwała się: - Byłoby dobrze, gdybyśmy wyciągnęli z samolotu sprzęt. I to jak najszybciej. Wszyscy popatrzyli na maszynę. Wcześniej wydawało się, że mocno trzyma się lodu, ale teraz zobaczyli, jak wygina się nieco, w miarę tego jak góra lodowa kołysała się pod wpływem uderzeń fal. - Nie jestem pewien, czy to rozsądne – powiedział Steve. Pani Binder ruszyła w stronę samolotu. - Będziemy potrzebować przynajmniej namiotów – odrzekła. – I awaryjnych zapasów żywności. Wspięła się na maszynę i zniknęła w jej wnętrzu. - Ta kobieta ma jaja ze stali – odezwał się Steve. – Albo jest zwyczajnie głupia. - Ma więcej rozumu niż ktokolwiek z nas – stwierdził Zak. – Jeśli samolot wpadnie do wody, bez tych namiotów jesteśmy martwi. Wstał i ruszył za księgową. Potrzebował mniej więcej minuty, by jego oczy przyzwyczaiły się do mroku. Kiedy było się w środku maszyny, jej kołysanie sprawiało złowieszcze wrażenie. Z ciemności wyłoniła się pani Binder i wcisnęła mu w ręce pakunek. - Proszę to zabrać. Wdrapał się w górę przez wyjście i natknął się przy nim na Steve’a. Rzucił paczkę w jego stronę. - Łap! – Znów zniknął w środku. Nagle lód pod nimi przechylił się z okropnym hukiem. Zak stracił równowagę i potoczył się w ciemność. Coś oderwało się z trzaskiem i samolot ześlizgnął się dobre półtora metra, a potem zatrzymał się. - Co to było? – krzyknął Zak. - Uderzyła w nas inna góra lodowa – odpowiedział Steve. – Wychodźcie. Szybko! Jedną ręką Zak złapał coś, co akurat znajdowało się najbliżej, a drugą podciągnął się w stronę kwadratu jaśniejszego światła, w jaki zamieniło się wyjście. Zanim zdołał do niego dotrzeć, podłoga zaczęła uciekać mu spod nóg. Czuł niemal słyszalne wibracje, gdy dwie góry lodowe ocierały się o siebie, a kiedy chwilę później znów się rozdzieliły, podłoga ponownie podskoczyła do góry. Całą awionetką mocno szarpnęło.
HOTEL NA ANTARKTYDZIE
61
Nowa Fantastyka 12/2015
Ruch maszyny spowodował, że drzwi niemal się zamknęły. Zak ledwie przecisnął się przez pozostałą szparę i zaraz odwrócił się z powrotem w stronę pani Binder. Ta trzymała w zębach latarkę, a w obu rękach pakunki z wyposażeniem. Wykonała ruch głową, a jemu zajęło kilka sekund, by odczytać jego znaczenie: „z drogi!”. Wdrapał się do góry i wydostał na zewnątrz. Rzucił Steve’owi trzymaną w dłoni paczkę i sięgnął w dół, by wyciągnąć panią Binder. Pakunek, który złapał, był – jak później odkrył – torbą zawierającą sześć nadmuchiwanych kamizelek ratunkowych. Raczej nie będzie z nich pożytku. Gdyby któreś z nich wpadło do wody, w pierwszej kolejności groziłaby im śmierć z powodu niskiej temperatury, a nie utonięcia. Pani Binder ocaliła namiot przystosowany do zimna, dwa śpiwory puchowe i skrzynkę z racjami żywnościowymi. Dziesięć minut później samolot osunął się do oceanu. Zbliżyła się do nich kolejna góra lodowa i awionetka zjechała w przepaść utworzoną na granicy dwóch wielkich kawałów lodu. Przez chwilę zawisła wciśnięta między nie, ale wkrótce popychane przez fale oceanu góry lodowe przekręciły się i zgniotły kadłub. W końcu ze zgrzytem zgniatanego metalu zniknęła w ciemnej wodzie. Znaleźli zakątek osłonięty przez wybrzuszenie w lodzie, płaski i zapewniający nieco ochrony przed wiatrem, który znów się wzmógł. Chmury prześlizgiwały się z dużą prędkością nisko po niebie. W powietrzu nieustannie rozchodził się dźwięk ocierających się o siebie fragmentów lodu. Pani Binder odwróciła się do Steve’a. - Czy oni wiedzą, gdzie jesteśmy? Steve zawahał się. - Nie jestem pewien. Mieliśmy się do nich odezwać ze współrzędnymi, kiedy będą gotowi, by wysłać mechanika. Pani Binder wskazała głową wodę w miejscu, gdzie zatonął samolot. - Tak – powiedział Steve. – Raczej nie nadaje. Zak odwrócił się do Ashanti. - Czy możesz mi powiedzieć, co się do cholery stało? Ashanti westchnęła. - Lodowiec się przełamał. - Co? Geolożka znów schroniła się za lodowym występem. - Lodowiec to rzeka z lodu. Ten nie posuwał się do oceanu, gdyż blokowała go lodowa półka. Coś w rodzaju naturalnej tamy. - Kiedy w pogodzie długo utrzymuje się tendencja ocieplania się… przez dekadę lub dwie… półki lodowe nie topią się szybko, a stopniowo rozpuszczają od dołu. W końcu półka przełamuje się. - Półki lodowe nie pękają od razu. Kiedy zaczynają się przełamywać, każda szczelina powoduje zmianę naprężeń, wywołując nacisk na inne części lodu. Pęknięcie rozprzestrzenia się w wykładniczym tempie. Tak więc kiedy już dochodzi do rozdzielenia, cała półka rozpada się praktycznie w jednej chwili. - Mówiłaś, że ma dwanaście tysięcy lat – przypomniał Zak. Wzruszyła ramionami. - Wygląda więc na to, że klimat jest teraz cieplejszy niż dwanaście tysięcy lat temu. Zak zastanowił się przez chwilę. - Czyli co… wszystko to spowodowała burza? - To był zbieg okoliczności – odpowiedziała Ashanti. – Albo po prostu pech. Choć.. może… porywy wiatru musiały wywoebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
łać dodatkowe naciski na półkę. To mogło wpłynąć na to, że pęknięcie nastąpiło właśnie teraz. - Kiedy lód rozdzielił się, na lodowiec zaczęły działać zupełnie nowe naprężenia. Krawędź skierowana ku oceanowi pękła. Właśnie to słyszeliśmy… dźwięki przypominające eksplozje. Wokół nas ze wszystkich stron pękał lód. - Mówiłaś, że lód ma grubość stu metrów! – zaprotestował Zak. Ashanti znów wzruszyła ramionami. - Kiedy już zaczyna pękać, robi to błyskawicznie. Zresztą to się już kiedyś zdarzyło. W 1995 roku na innym lodowcu, innej lodowej półce. Ekipa badawcza z Argentyny słyszała pękający lód. Opowiadali, że to brzmiało jak wybuch wulkanu. Jak koniec świata. - I co się z nimi stało? - Helikopter zdążył ich stamtąd zabrać, zanim lód się porozpadał. Zak spojrzał w górę. Grube i ciemne chmury przypominały czekoladowy milkshake. Wisiały tak nisko, że gdy przesuwały się po niebie, szczyty gór lodowych wycinały w nich wymyślne wzory. - Po nas nie przyleci helikopter. Jesteśmy tu uwięzieni. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Podejrzliwie spojrzał na Steve’a. Czy to wszystko nie było zbyt nieprawdopodobne? Kłopoty z silnikiem, które, owszem, pozwoliły im wylądować, ale już nie wystartować. To, że cała wyprawa rozpoczęła się tuż przed burzą, której nie przewidziano w prognozie pogody… - Jesteś od niego – odezwał się Zak. - Co? - Od Anjela. Z ekipy Tęczowej Ziemi. To pułapka, celowo nas tu uwięziłeś. By uniemożliwić budowę hotelu. - Czy ja wyglądam na kogoś, kto ma skłonności samobójcze? Zak wbił w niego spojrzenie. - To nie jest odpowiedź. - Ok – powiedział Steve. – Odpowiedź brzmi “nie”. Nie. Nie zrobiłem tego celowo. Byłbym zupełnym idiotą. Jeszcze raz: nie. Nie zrobiłem nic, by wpakować nas w kłopoty. Może i jestem członkiem Tęczowej Ziemi, ale nie… - Jesteś członkiem Tęczowej Ziemi? – powtórzyła pani Binder. – To wyjaśnia, skąd tak dobrze wiedzieli, co robimy. - Cóż… jestem członkiem, ale przecież to nie ja rozbiłem samolot. A poza tym Anjel Earth nie jest złym człowiekiem. Powinniście dać mu szansę. - Dać mu szansę? – powiedział Zak z goryczą w głosie. – Przecież jesteśmy martwi. Już nigdy nikomu nie możemy dać żadnej szansy. To koniec. Anjel zwyciężył. - Posłuchajcie – powiedział Steve. Równo ze słowami Steve’a do świadomości Zaka zaczął docierać inny, cichszy dźwięk. Może słyszał go już nawet wcześniej - w przerwach między powiewami – ale nie rozpoznawał wśród pisków wiatru i pomruków ocierającego się lodu. Zak odwrócił się i złapał jedną z kamizelek ratunkowych z paczki, którą wyciągnął z samolotu, rozdarł plastikowe opakowanie i pociągnął za wystający sznurek. Pomarańczowa kamizelka nadmuchała się z cichym dźwiękiem przypominającym westchnienie, a małe pulsujące światełko przy kołnierzu rozdarło półmrok niczym błyskawica.
62
Zak zamachał kamizelką ponad głową. Wiatr przycichł na chwilę i w nagłej ciszy wszyscy usłyszeli ten sam dźwięk. Odległy, ale wciąż się zbliżający odgłos silników. Okrążając górę lodową, pojawiły się przed nimi - najpierw jedna, a potem kolejna – dwie jaskrawożółte łódki Zodiac. Posuwały się w ich stronę. Gdy łódki przybiły do lodołamacza, na jego pokładzie przywitał ich Anjel Earth. Miał kasztanową brodę i przenikliwe spojrzenie. Sprawiał wrażenie jakby pogoda w ogóle mu nie przeszkadzała, jakby urodził się na Antarktydzie. Z wielkich termosów nalał każdemu z przywiezionej czwórki po dużym kubku gorącej herbaty i zaproponował, by mówili do niego po imieniu. Gdy tego spróbowali, poprawił ich wymowę, a wreszcie zaprowadził do obszernej kabiny na tyłach statku, by mogli się ogrzać. Herbata była słodka i zdawała się w połowie składać z mleka, co zwykle Zakowi w ogóle by nie odpowiadało. Teraz jednak wydawała mu się najlepszym napojem, jaki kiedykolwiek pił. Kiedy zdjęli wierzchnią odzież i zawinęli się w grube kołdry, które przyniósł im Anjel, Zak poczuł na sobie spojrzenie Steve’a. Sam popatrzył z kolei w stronę pani Binder, która skinęła głową na znak, że to on powinien rozpocząć rozmowę. Zak rozejrzał się po ścianach. Były pokryte plakatami, z których część zawierała slogany takie jak „Działaj, zanim będzie za późno” albo „Uratujmy naszą planetę”, a część fotografie lasów deszczowych i pustynnych kwiatów. - Cóż – powiedział. – Jesteśmy pana dłużnikami, panie Earth. Dziękujemy za ratunek. Anjel uśmiechnął się. - Tak. W takim miejscu jak to wszyscy uczymy się, by pomagać sobie nawzajem. - Mimo wszystko nie rozumiem tego – powiedział Zak. – Dlaczego nas pan uratował? - Musi pan widzieć w nas barbarzyńców – powiedział Anjel z celowo wyolbrzymionym wyrazem oburzenia na twarzy. – Rozmawialiśmy z McMurdo. Powiedzieli, że stracili sygnał z przekaźnika waszego samolotu. Zasypało ich, ale i tak podejrzewali, że macie kłopoty. Uznałem, że się rozejrzymy, zobaczymy, czy możemy pomóc. - Jeszcze raz za to dziękuję. - Cóż, proszę bardzo… - zamilkł na chwilę. – Pan pracuje dla Gajadhara Mistry’ego, prawda? Zak kiwnął głową, a Anjel mówił dalej: - Hotel. – Znów zamilkł, jakby pogrążając się w myślach. – Hotel na Antarktydzie. No proszę. - Taaak – odezwał się Zak. – To był głupi pomysł. Teraz wszyscy to widzimy. To miejsce się do tego nie nadaje. Warunki są zbyt trudne. Anjel Earth machnął ręką. - Nonsens. Proszę zaczekać kilka dni, a niebo stanie się czyste i krystalicznie niebieskie. Zachwycające. Nie uwierzy pan, że to wciąż ten sam kontynent. Wtedy zmieni pan zdanie. Zak wbił w niego osłupiałe spojrzenie. - Myślałem… - Widziałem pana artykuł w Acta Astronautica – ciągnął Anjel. – Ten porównujący hotel na Antarktydzie z bazą na Księżycu. – I na widok miny Zaka dodał: – Myśli pan, że czytam tylko ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
PROZA ZAGRANICZNA
magazyny przyrodnicze? Opisał pan tam kilka dobrych pomysłów. Podoba mi się pański sposób myślenia. Koncepcja tego, że musimy się dowiedzieć, jak działa ekosystem. Być może gdybyśmy to wiedzieli, moglibyśmy zacząć rozumieć naszą wspaniałą planetę i to, jak wszystkie jej elementy tworzą jedną całość. Anjel Earth wbił wzrok w Zaka. - Kiedy po raz pierwszy dotarły do mnie plotki o waszym hotelu, nie wiedziałem, co o tym sądzić. Napisałem artykuł do swojego czasopisma, by spróbować wyrobić sobie zdanie… tak działam: piszę, by poukładać myśli. Reakcja na artykuł zaskoczyła mnie. Niektórzy byli przeciwni, ale niemal w połowie listów padały pytania, kiedy hotel się otworzy i jak można rezerwować miejsca. - Moi czytelnicy chcieli, by powstał taki hotel, panie Cerny. I pomyślałem: może mają rację. Może to dobry pomysł. Antarktyda, ekosystem, lód i ich wzajemne powiązanie… ludzie mogliby tego wszystkiego bezpośrednio doświadczyć, a przecież właśnie to jest naszym celem. Byłoby błędem odseparowanie Antarktydy, utrzymywanie jej jako rezerwatu, do którego nikt nie ma wstępu. Gdyby udało się to zrobić w odpowiedni sposób, tworząc strukturę przypominającą samowystarczalną księżycową bazę, bez zaśmiecania i niszczenia, jak to zwykle robili ludzie przez tysiące lat, mogłoby to stanowić przykład dla całego świata. - Proszę zbudować swój hotel, panie Cerny. – Spojrzenie Anjela świdrowało Zaka coraz mocniej. – Niech się stanie dla nas przykładem. Potrzebujemy pana. Zak opuścił głowę. Jak brzmiało motto Mistry’ego? Przeszkody. Szczeble. Niebo za oknem wciąż było ciemne, ale przy samym horyzoncie, tuż nad połyskującymi na biało w słońcu górami lodowymi pokazał się błyszczący niebieski pasek. - Spróbujemy – powiedział Zak. – Spróbujemy.
Przełożyli Joanna i Adam Skalscy
GEOFFREY A. LANDIS Niniejsze opowiadanie pierwotnie zostało opublikowane w antologii „Hieroglyph”, której założeniem było solidne związanie fantastyki z nauką. Geoffrey A. Lanids, samemu będąc naukowcem i autorem science fiction, musiał znaleźć się w takim zbiorze. „Hotel…” odnosi się w dużej mierze do pasji i zawodu Landisa, czyli zasiedlania innych światów. (mz)
OJCIEC REDAKTOR
Maciej parowski
Sztafeta (3) Szansę na firmowe książki straciliśmy, ale brylowaliśmy w krytyce. Talent do wydawania książek, zarabiania na nich, wspierania rzeczy ambitnych zyskami z pokupnej pulpy trzaskanej w dużych nakładach – to jedna sprawa. A ostry ton rygorystycznego miesięcznika – to drugie. Są to rzeczy nie do pogodzenia, albo – albo! A za bezwzględnym rygorem był Oramus, kierownik krytyki od 1990 roku.
P
od wpływem sugestii zaglądającego do firmy emeryta Hollanka, że książek ukazuje się kilkakrotnie więcej niż kiedyś, Marek wymyśla dodatkową kolumnę króciaków. Teraz innych recenzji praktycznie się nie drukuje, chyba że uwzględnilibyśmy niskonakładowy „CzF”. Pięć, nawet sześć króciaków na kolumnie, dodatkowo rozkładówka czterech dużych recenzji, to było już niezłe sito pomagające pochwycić sporą część wydawniczej lawiny. W recenzenckiej drużynie Marka zjawili się także autorzy opowiadań (Inglot, Sobota, Dukaj, Cyran), przeciw czemu zrazu warczał, by potem traktować ich jak swoich, mimo że to ode mnie dostawał rekomendacje i kontakty. *** Awans (degradacja?) pisarza, sporadycznie drukującego w magazynie prozę, na jego regularnego recenzenta bądź eseistę to nie jest jedyny kierunek rozwoju piszących dla „F” i „NF”. Autor, któremu pismo opublikowało opowiadanie, czuje się najszczęśliwszym z Ziemian. Ale już przy trzecim, czwartym tekście rozgląda się za wydawnictwem książkowym. Tak odpływali Dukaj, Białołęcka, oczywiście Sapkowski, Guzek, Ziemkiewicz, Kosik, Żerdziński, Szyda, Kuba Nowak… Albo nigdy do pisma nie dopłynęli jak Robert M. Wagner; ten wyrobił sobie nazwisko bez pomocy „NF”, za sprawą konkurencyjnego magazynu „Science Fiction, Fantasy i Horror”, a potem wydawnictwa Powergraph Kasi Sienkiewicz-Kosik i Rafała Kosika. Jeszcze inni dodatkowo odkryli w sobie talent publicystów historycznych, jak Komuda czy Szrejter. Tak czy owak, pismo traciło autorów i musiało rozglądać się za nowymi, co nie jest trudne póki nie strajkuje poczta, a potem nie siada Internet. No i nie ma w tym żadnego dramatu, starzy nie blokują łamów, w gazecie czeka miejsce na nowe zjawiska i młode talenty. Czasem oczywiście starzy wylansowani przez pismo autorzy wracają. Kieruje nimi sentyment (Kochański, Zimniak, Białołęcka, Cyran, Baraniecki), wielkoduszność (np. Sapkowski i Dukaj, a w XXI stuleciu Ziemiański ulegali prośbom o teksty w momencie jubileuszy pisma). Kiedy indziej zadziała kalendarz wydawniczy, który każe pisarzowi przypomnieć się w wysoko-
Szalona redakcja „NF” na Mokotowskiej, u schyłku tysiąclecia: Krzysztof Szolginia (sekretarz red.), Krzysztof Chimkowski (stażysta), dwójka pracowników studia Mekong, Adaś wnuk Hollanka, Oramus, Dominika Materska, Anna Dorota Kamińska, Ewa Popiołek.
nakładowym miesięczniku w przededniu premiery najnowszej książki bądź antologii z jego udziałem. Na takie powroty dostają bez trudu zgodę wydawców, którzy na co dzień twierdzą, że pisma się kończą, nie są literaturze do niczego potrzebne, a jeśli już to powinny zrezygnować z przemądrzałych recenzji na rzecz wyważonych omówień (czytaj streszczeń). A najlepiej ograniczyć się do przedruku wydawniczych anonsów. *** Wracając do autorów publicystyki – faktycznie drukowali u nas znakomici. Fantastyka w atmosferze pełnej wolności zmieniała skórę, było co definiować, redefiniować, odkłamywać. Felietony o kinie pisał dla nas Andrzej Kołodyński, o fantasy Sapkowski. W dyskusjach poświęconych przemianom gatunku uczestniczyli profesor Smuszkiewicz, Sedeńko, Jęczmyk, zapraszaliśmy na nie także liderów konkurencji (Kołodziejczaka, Grzędowicza, Zientalaka); Ziemkiewicz, zanim się znów nie starli z Parowskim o Bóg wi co, udzielił gazecie wywiadu (konkretnie Oramusowi) i był parę lat felietonistą „NF”. Jacek Dukaj algorytmizował fantasy, Sapkowski kpił z naśladowców w świetnym „Pirogu, czyli nie ma złota w Szarych Górach”. Szyłak i Grzegorzak pisali o nowym kinie, rozpędzała się do ważnych krytycznych książek Dominika Materska (Oramus), zrazu wspólnie z Ewą Popiołek. Lewandowski szukał źródeł fantastycznego arcydzieła w rozmowie z Dukajem i jungowskich odmętach podświadomości,
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
oraz badał znajomość fantastyki w głównym nurcie, robiąc awantury krytykom mainstreamu. Między innymi Krzysztofowi Mętrakowi, co ten nie omieszkał wydrwić na łamach nieistniejącego już magazynu „Film”. Gniewna felietonistka konkurencyjnego „Fenixa” Paulina Braiter natychmiast zaczepkę podchwyciła, zamiast stanąć po stronie kolegi z branży. Napisał też KTL z merytoryczną pomocą nieżyjącego już Marka Sabatha (i opublikował z jego rysunkami) wieloodcinkowy tekst o alternatywach ewolucji. Oramus robi wywiad z astronomem profesorem Wolszczanem. Jęczmyk/Parowski/Oramus odkrywają krytycznie, ale z katolskim entuzjazmem falę fantastyki religijnej; potem Zbigniew Łazowski zdemaskuje pozoracje i błazeństwa paru autorów, widoczne zwłaszcza w ich drugich czy trzecich tekstach. Dotyczy to np. Jacka Piekary, ale już nie Cyrana czy Huberatha. Mirosław Kowalski, szef SuperNowej, dokona na łamach „NF” „Tęczowego połowu” baboli, głupot, piramidalnych śmieszności wyłuskanych z tekstów pisarzy niejednokrotnie znakomitych, oczywiście bez nazwisk. Ale ta parada kuriozów nie spotka się z taką odrazą jak rejestr warsztatowych i społecznych grzeszków nieudaczników, sporządzony przez Parowskiego w „Kwadransie z grafomanem”. *** Lata 90. to dla „NF” także dekada wkładek, dodatków i związanych z nimi rozczarowań. Pełni wiary w miłość Polaków do sztuki „bande dessinée”, o czym świadczyło wcześniejsze
OJCIEC REDAKTOR
Jesień AD 2000! Osiemnastka „F” i „NF” na Elektoralnej. Grzegorz Ciechowski, Mirosław Kowalski, Jadwiga Zajdel.
Połowa lat 90. Andrzej Sapkowski z wizytą na Mokotowskiej.
dobre przyjęcie kwartalnika „Komiks Fantastyka” (w tym także dwu niezłych numerów krytycznych), przeciągnęliśmy istnienie dodatku w czasy wolności. Niestety padnie „K-F”, potem także „Komiks” (po przejęciu zeszytów przez Prószyński i S-ka oraz zmianie nazwy). Identyczny los spotka „Małą Fantastykę” przemianowaną na „Fantazję”. Straciliśmy też trochę grosza na ambitnej wkładce „CyberKultura” prowadzonej przez Bartka Chacińskiego, choć to na jej kolorowych stronach zaistniała pierwsza wersja książki Marka Hołyńskiego „E-mailem z Doliny Krzemowej”. Ale jednocześnie pismo z dobrym skutkiem promuje fantastycznych malarzy, najpierw zagranicznych, potem polskich. W środku i na okładkach pokazuje się praktycznie cały polski nowy surrealizm z Siudakiem, Beksińskim i Sętowskim na czele, a reprodukcjom obrazów towarzyszą wywiady. Tamże rozstrzygamy i pokazujemy owoce dwóch ciekawych i dobrze obsadzonych konkursów na grafikę komputerową z nagrodami wysokiej klasy ufundowanymi przez branżę. W latach 90. ukazują się trzy firmowe antologie pisma – „Pożeracz szarości” (1991) „Co większe muchy” (1992) i „Miłosne dotknięcie nowego wieku” (1997). Firmową nie była, choć zawierała teksty głównie z „Fantastyki” antologia „Jawnogrzesznica” (1991), Firmowy dla Klubu Tfurców był natomiast buntowniczy tom „Robimy rewolucję” (1999), złożony po części też z tekstów z naszego miesięcznika. Wkrótce zaczną się ukazywać książki i teksty młodych, którym już nie będzie można postawić takiego zarzutu. „NF” jeszcze dominuje, za co zbiera z rożnych stron cięgi, ale już nie obsługuje całego pola.
„NF”, koniec lat 90. Konrad T. Lewandowski, A. Brzezicki, Krzysztof Lipka, Piotr Dudek, K.Szolginia, Zosia Lazurek.
*** Od 1996 roku w Warszawie w domu kultury na Elektoralnej, trwają comiesięczne spotkania „NF” z krytykami, pisarzami, tłumaczami, naukowcami, filmowcami. Tam też wyprawia redakcja większość swoich hucznych, ale i merytorycznie znakomicie obstawionych jubileuszy. Piętnastolecia, osiemnastki, oczka, dwusetnego numeru… Na samym początku Elektoralnej wystartowała nasza wojna z ŚKF, bo w sprawozdaniu ze spotkania z gwiazdorami fantastyki (Białołęcką i Lewandowskim) katowicki „Miesięcznik” napisał, że Parowski mówił jak zwykle długo, ale ogólnikowo i nieciekawie, lecz nie wyjawili przyczyn. Parowski rzeczywiście był bezradny, bo piwo wietrzało, a zapowiadani w piśmie i na plakatach bohaterowie spotkania jak gdyby nigdy nic się spóźniali, bo w Łazienkach dokarmiali wiewiórki. Zdegusto-
Oramus na włościach.
64 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
wany nie pojechałem na seminarium ŚKF ani katowicki Polcon, za co „Miesięcznik” długo i różnymi piórami jeździł po mnie jak po burej suce. Rzecz przeszła potem na spór o Nagrodę Zajdla, dla mnie skończyło się Złotym Meteorem. Historia rozstrzygnie, komu przynosi on więcej wstydu. Od 1994 roku, praktycznie co miesiąc pismo organizuje darmowe pokazy filmowych nowości, najczęściej w Warszawie, ale czasem (jak w przypadku „Matrixa” i „Celi”) w paru miastach. Oczywiście, jak Polska długa i szeroka odbywają podobnie pomyślane uroczyste, ale i merytorycznie bogate konwenty – katowickie Seminaria, zielonogórskie Bachanalia, poznańskie Pyrkony, gdańskie Nordcony, lubelskie Falkony, łódzkie Kapitularze, nidzickie Festiwale… Gdańszczanie ponadto pod wodzą Krzyśka Papierkowskiego i Grześka Szczepaniaka wydają wspaniałą krytyczną serię „Anatomia Fantastyki”. Ale „NF” zadziera nosa, rozdaje razy, oceny, prowokuje, świadomie i nieświadomie, również zdeklarowaną konserwatywną postawą ideową. Niezawodny Brzezicki skontestuje to przemycając na łamy para-pornografie Colemana, z księżmi w prowokacyjnych pozach (co prawda na drugim planie). Redakcja na Mokotowskiej staje się centrum spotkań, ruchomym świętem, nieustającym konwentem, pubem, w którym honory domu czyni koczujący w firmie Oramus, a Jęczmyk swymi opowieściami sprawia, że zmuszamy do go do pisania felietonu „Nowe Średniowiecze”. Oramus przenosi felieton „Piąte piwo” z „Fenixa” do „NF”. Co semestr przybywają tu na dziennikarski staż studenci i studentki z pobliskiego Wydziału Pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego. Niektórzy zostają w piśmie na dłużej. Niepowtarzalną atmosferę szalonych wieczorów i nocy na Mokotowskiej można znaleźć w opowiadaniu „Zima w trójkącie bermudzkim”. Oramus wpisał weń swoje pasowanie się ze światem i Sapkowskim oraz z konwencją fantasy, co dało efekt ciekawego żartu i jednak deklaracji programowej. Kiedy indziej, jego zupełnie inny spór z innym przedstawicielem fantasy, Przewodasem, skończy się ponuro, na pogotowiu, o czym próbowałem milczeć, bo rzecz się odbyła podczas moich imienin. Bezskutecznie – na drugi dzień mówiła o awanturze cała fantastyczna Warszawa. Gdzieś w tym kryje się zalążek wielkiej zmiany, upadku, zwrotu. Na razie, choćby dzięki dobrze płatnym filmowym okładkom, pismo utrzymuje głowę nad powierzchnią i może nie zważać na napaści z rożnych stron. Wszak nasi autorzy rządzą, a bilans, mimo odczuwalnego spadku sprzedaży, jest OK.
książka miesiąca
W it ta os Sz k
Metaforyczna powieść Szostaka podąża przez labirynty ludzkiej psychiki, poszukując sensu i znaczenia egzystencji.
t. fo r we Po ph
a gr
UCIECZKA DO ŚWIATA WŁASNEJ WNĘTRZNOŚCI K
olejne utwory Wita Szostaka regularnie przynoszą mu nominacje do najważniejszych nagród literackich. Pisarz jest już laureatem Nagrody im. Janusza A. Zajdla (opowiadanie „Miasto grobów. Uwertura”) i Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego (powieść „Chochoły”). Za powieść „Fuga” został nominowany do Nike w 2013 r., a za „Sto dni bez słońca” – do Paszportów Polityki w 2014 r. Czy jego dobra passa będzie trwała nadal? Są na to duże szanse, pod warunkiem, że autor nie podzieli losów bohaterów swojego najnowszego dzieła. „Wróżenie z wnętrzności” to opowieść o ludzkich postawach wobec życia, o rozterkach wewnętrznych i próbach mierzenia się z wyzwaniami współczesnego „zewnętrznego” świata. Dwie z takich postaw uosabiają bracia bliźniacy: Mateusz i Błażej. Pierwszy ma za sobą spektakularną karierę artystyczną. Jego przedstawiające wnętrzności rzeźby zdobyły międzynarodową sławę, stając się ozdobą najważniejszych światowych wystaw i galerii. Bohater tworzył w świetle jupiterów i blasku fleszy. Pewnego dnia, będąc u szczytu kariery, postanowił ją nieodwołalnie porzucić. Ogłosił to wszem i wobec, zaprzestał pracy, zerwał wszelkie kontakty z dotychczasowym życiem. Zamieszkał w górskiej dolinie, w budynku dawnego dworca kolejowego, w uzdrowisku, które nigdy nie powstało. Gdy to miejsce dobrowolnego wygnania odwiedzają dawni znajomi, zachowuje się tak, jakby ich nawet nie widział, wychodzi z domu, aby skryć się w beskidzkich ostępach. Na dworcu Poświatów Mateusz mieszka z żoną Martą, dwójką dzieci i bratem Błażejem. Ten ostatni przed laty zupełnie wycofał się z życia i zamknął w swoim wnętrzu. Stało się to podczas powrotu z Toskanii, gdzie bracia
spotkali się z niewidzianym od dekady ojcem, działaczem opozycji niepodległościowej, który wyemigrował z kraju obawiając się prześladowań. Błażej przestał mówić, kontaktować się z otoczeniem, robić cokolwiek poza czynnościami niezbędnymi do biologicznego przeżycia. Jednak to właśnie on, skupiony na swojej „wnętrzności” i odcięty od „zewnętrzności”, jest narratorem opowieści. Pomimo roli „głupiego brata”, z uwagą obserwuje otoczenie, z przenikliwością analizuje sytuacje, docieka przyczyn, łączy obecne zdarzenia z faktami z przeszłości. To z jego szeptania do samego siebie poznajemy krok po kroku losy obu braci, Marty i innych osób, które zatrzymują się na dawnym dworcu w Poświatowie. Dzięki niemu śledzimy gry, które ze sobą prowadzą, skomplikowany system zbliżeń i uników wytworzony pomiędzy nimi. W warstwie fabularnej „Wróżenie z wnętrzności” to rodzinna psychodrama, do jakiej przyzwyczaił nas Szostak już w „Chochołach”. Na płaszczyźnie symbolicznej możemy interpretować ją jako obraz pokolenia będącego swoistą ofiarą polskiej drogi do wolności, tudzież płytkiej, celebryckiej współczesności. Obaj uciekający od niej bracia to mężczyźni pozbawieni ojcowskiego wsparcia na ważnym etapie rozwoju, a przez to nieprzygotowani do podejmowania poważnych wyzwań, pozbawieni wewnętrznej siły, nieuodpornieni na presję rzeczywistości i poddający się jej wbrew sobie.
Z Błażejowego „wróżenia” z własnej „wnętrzności” możemy wyciągać wnioski odnośnie powodów ucieczki Mateusza i Błażeja od samych siebie i od innych, odnośnie roli kobiet w ich życiu, odnośnie nieprzyjaznej człowiekowi współczesnej „zewnętrzności”. Na opozycji tego co wewnętrzne i tego co zewnętrze Szostak buduje wizję skłóconego, niespójnego świata, zamieszkiwanego przez ludzi psychicznie rozdartych, pokiereszowanych, skazanych na ciągłe zmaganie się z bagażem swojej przeszłości, lęków, obaw, dawnych decyzji, postanowień, nawyków. Przenikanie się światów ludzkiej „wnętrzności” i „zewnętrzności” oraz współczesnej rzeczywistości ze sferą mitologiczną budują nastrój niesamowitości pokrewnej realizmowi magicznemu. Potęguje go rozedrgana i pełna niedopowiedzeń narracja oraz podskórny erotyzm naznaczający wzajemne relacje stałych i tymczasowych mieszkańców dworca. Dodatkowym elementem ocierającym się o fantastykę jest nagła, niewyjaśniona przemiana Błażeja i jego ukrycie się w skorupie własnego wnętrza. Metaforyczna powieść Szostaka to reprezentatywna próbka jego charakterystycznej prozy, eksplorującej labirynty ludzkiej psychiki, poszukującej sensu i znaczenia egzystencji. Postrzegającej świat przefiltrowany przez pryzmat człowieczych doświadczeń – często nieracjonalnych, niepewnych i niejednoznacznych.
Rafał Śliwiak
Wit Szostak, WRÓŻENIE Z WNĘTRZNOŚCI. Powergraph 2015. Cena 39,00 zł
65 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
książki
INNY TOLKIEN Beowulf. Przekład i komentarz J.R.R. Tolkien Tłumaczenie Katarzyna Staniewska, Agnieszka Sylwanowicz
Przy okazji przekładu „Beowulfa” poznajmy Tolkiena od innej strony, niż przyzwyczaiła nas popkultura. Fabuła „Beowulfa” jest prosta i podniosła. Oto tytułowy gocki wojownik przybywa na zamek duńskiego króla Hrodgara i zabija potwora o imieniu Grendel. Z ręki herosa ginie także matka Grendela. Zwycięski bohater powraca w rodzinne strony, gdzie zostaje królem i rządzi przez pięćdziesiąt lat. Kiedy królestwo Gotów zostaje napadnięte przez
MITOLOGIA W WERSJI LIGHT
smoka, Beowulf stawia mu czoło i pokonuje go w walce. Niestety, jadowite ukąszenia odbierają królowi życie. Wojowie palą jego ciało i budują upamiętniającą go wieżę. Przekład „Beowulfa” to stały żart na filologii staroangielskiej. Mawia się, że każdy absolwent ma na koncie przynajmniej jedną próbę tłumaczenia tego średniowiecznego tekstu. Nie inaczej było z Tolkienem, który w 1926 roku, pięć lat po objęciu profesury na Uniwersytecie w Leeds, ukończył swój przekład z komentarzem. Do 2014 roku utwór czekał w rodzinnych archiwach na publikację. Co znajdziemy w wydaniu? Wstęp Christophera Tolkiena, tekst poematu pisany prozą, skromne przypisy, rozległy komentarz do tłumaczenia pióra samego J.R.R. Tolkiena, będący zapisem jego wykładów z literatury staroangielskiej, oraz „Sellic Spell” – autorską wersję legendy zapisaną w dwóch wersjach: angielskich oraz w staroangielskiej. Całość zamykają dwie przeznaczone do śpiewania wersje ballady o Beowulfie. Oto Tolkien zupełnie inny niż przyzwyczaiła nas popkultura. Profesor pochylony nad średniowiecznym manuskryptem, odcyfrowujący na wpół zatarty tekst. Nie każdy skorzysta z tej książki, nie każdemu przypadnie do gustu ciężki, dokładny styl przekładu, nieliczni ucieszą się z akademickiego wykładu. Ale dla tych, którzy szukają właśnie takiego oblicza J.R.R. Tolkiena, to wydanie jest idealne.
Recenzował Maciej Sabat
DOROSŁOŚĆ DZIECI NOCY
Ewangelia według Lokiego
Książę Lestat
Joanne M. Harris
Anne Rice
Tłumaczenie Ewa Spirydowicz
Tłumaczenie Jan Andrzejewski
Jeżeli zastanawialiście się, jak wygladał Ragnarok z perspektywy Lokiego, macie okazję się przekonać.
Prószyński i S-ka 2015 Cena 54,00 zł
„Książę Lestat” to na razie zwieńczenie cyklu, lecz jego zakończenie to równie dobrze nowy początek.
Postać Lokiego, głównie dzięki roli Toma Hiddlestona w „Avengersach”, w ostatnich latach przebiła się z hukiem do masowej świadomości zachodniego odbiorcy. U nas od kilku lat grał pierwsze skrzypce w popularnym cyklu Jakuba Ćwieka. Jednym z wyników wzrostu popularności tego trickstera może być powieść Joanne M. Harris, „Ewangelia według Lokiego”, w której autorka przedstawia mitologię skandynawską właśnie z perspektywy tytułowego bohatera. Jest to narracja specyficzna. Na pewno najwięcej wyciągną z niej osoby dość dobrze znające wspomnianą mitologię – dla nich przemilczenia przez Lokiego pewnych faktów, ich przeinaczanie na swoją korzyść, czy próby przedstawienia siebie jako ofiary zachowań innych będą interesującą interpretacją znanych wydarzeń. Co więcej, opowieści prowadzonej z perspektywy Boga Oszustów nie brakuje humoru, sarkazmu czy jego pyszałkowatego wywyższania się ponad inne istoty zamieszkujące Asgard. Ciekawym zabiegiem autorki jest to, że w swojej interpretacji mitów skandynawskich, wkłada w usta postaci nowoczesne słownictwo i sposób prowadzenia rozmów. W kilku miejscach wręcz wyśmiewany jest pompatyczny i podniosły język, jakim oryginalnie spisywane były te podania, co ujmuje im powagi. I o ile ogólnie zabieg ten jest realizowany konsekwentnie i z powodzeniem, są fragmenty, gdzie zdaje się szkodzić (choć być może to kwestia tłumaczenia). Nie zmienia to faktu, że „Ewangelia według Lokiego” jest solidnie wykonanym retellingiem, z ciekawym pomysłem na narrację. Autorka w przystępnej i wciągającej formie podaje skondensowaną wersję znanych, przynajmniej w ogólnym zarysie, mitów. Może zachęci tym przynajmniej niektórych czytelników do poznania ich pełnych wersji.
Swego czasu Anne Rice oznajmiła, że nie napisze już więcej książek o wampirach. Na szczęście jednak zmieniła zdanie. „Kroniki wampirów” to kamienie milowe dla powieści wampirycznej i choć ich składowe są nierówne, mają o wiele większą siłę wyrazu i zawierają ciekawsze historie niż „anielskie” wynurzenia autorki, która „Księciem Lestatem” wprowadza swoje wampiry w zupełnie nową erę. Narratorem powieści jest „Łobuzerski Książę”, jak ochrzczono Lestata, ale oglądamy świat także oczami innych bohaterów, chociażby prastarego krwiopijcy Gregory’ego i śmiertelniczki Rose. Książka jest świetnym przykładem metatekstu – poprzednie pozycje „Kronik Wampirów” funkcjonują w świecie przedstawionym, stanowiąc biblię i punkt odniesienia dla dzieci nocy. Autorka ostatecznie wyjaśnia rozmaite kwestie związane z pochodzeniem i właściwościami krwiopijców w swoim uniwersum, a przy okazji – wykorzystując rozważania bohaterów – celnie komentuje wpływ rozwoju cywilizacji oraz zalewu twórczości dedykowanej wampirom na sytuację tych ostatnich. Ukazuje też ewolucję wampirów jako istot potrzebujących wspólnoty, wskutek czego dorastają do… cywilizacyjnej rewolucji. Podobnie jak inne powieści Rice, „Książę Lestat” zawiera interesujące obserwacje psychologiczne, a przekaz jest prosty: każda istota potrzebuje bycia częścią większej całości i miłości, by czuć sens istnienia. Niestety, nic nie jest doskonałe. Aby podkreślić, że wykreowane postacie pochodzą z innych epok, narracja jest staroświecka i egzaltowana. W wydaniu czołowych romantyków i dandysów staje się pretensjonalna, wręcz melodramatyczna, a słowa „kocham cię” padają tak często, że tracą moc i wartość – osiągnięta zostaje masa krytyczna ckliwości. To bardzo przeszkadza w lekturze.
Recenzował Bartłomiej Łopatka
Recenzowała Joanna Kułakowska
66 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Akurat 2015 Cena 39,90 zł
Rebis 2015 Cena 39,90 zł
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
książki
BOHATEROWIE ROBIĄ SWOJE Przesilenie Orson Scott Card i Aaron Johnston Tłumaczenie Agnieszka Sylwanowicz Bardzo dobre zwieńczenie trylogii i solidny wstęp do znanego z poprzednich utworów uniwersum Endera. „Przesilenie” rozpoczyna się w miejscu, w którym zakończyła się „Pożoga”. Victor oraz Imala, wspierani i osłaniani przez Lema, mają do wykonania jeżącą włos na głowie misję; Wit O’Toole zaciąga się do chińskiej armii, a Mazer Rackham buduje swą legendę, tak ważną w następnym stuleciu. Powraca także Bingwen (Card nie obejdzie się bez superinteligentnego małolata). Podobnie, jak w poprzednich tomach, historia jest prezentowana z kilku perspektyw, co podkreśla dynamikę akcji. A ponieważ liczba bohaterów, których oczami
STRASZNA BAJKA
śledzimy rozwój wydarzeń, nie jest zbyt duża, czytelnikom nie grozi rozproszenie uwagi. Sytuacja wygląda tragicznie: Ziemia jest pustoszona w procesie obcej terraformizacji, a ludzie ubijani na krwawą miazgę. Trzeba powiedzieć, że sceny batalistyczne w kosmosie i na powierzchni planety przykuwają uwagę, choć sama wojna budzi grozę poprzez ukazanie najstraszniejszych jej elementów: ograniczonych trepów w roli dowódców, ze wszech miar spragnionych chwały oraz politycznych gierek i zakulisowych finansowych machinacji, z których nawet w takiej chwili się nie rezygnuje. Na szczęście pokazani są też ludzie, którzy kierują się zdrowym rozsądkiem, a kiedy trzeba, potrafią zdobyć się na odwagę i poświęcenia; robią swoje, chociaż woleliby być zupełnie gdzie indziej. Niektóre postacie są dość typowe, ale tu akurat niezbyt to przeszkadza. Autorom udało się stworzyć niepozbawioną filozoficznej refleksji fabułę, która wciąga i trzyma w napięciu, choć nie bazuje na zaskakujących zwrotach akcji, a na kontynuacji uprzednio nakreślonych wątków. Fanom uniwersum Endera na pewno spodoba się wątek geopolityczny zaserwowany na koniec i wyraźne otwarcie dla kolejnej trylogii.
Recenzowała Joanna Kułakowska
DEMON DLA MAMONIA
Trollhunters. Łowcy trolli
Zaklinacz. Początek
Guillermo del Toro, Daniel Kraus
Taran Matharu
Tłumaczenie Piotr W. Cholewa
Tłumaczenie Grzegorz Komerski
Młodzieżowa powieść przygodowa del Toro i Krausa wciąga, straszy i bawi.
Prószyński i S-ka 2015 Cena 38,00 zł
„Zaklinacz. Początek” to czytadło bazujące na najbardziej ogranych schematach literatury fantasy.
W 1969 roku miasteczkiem San Bernardino wstrząsnęła seria zaginięć dzieci. „Epidemia kartonów z mlekiem” – gdyż tak ochrzczono wydarzenia, od opakowań, na których drukowano podobizny zaginionych – urwała się równie nagle, jak się zaczęła, a ostatnim dzieckiem, które zniknęło bez śladu, był Jack Sturges. Jego młodszy brat, Jim, ujrzał wtedy coś, co odmieniło jego życie. Wiele lat później śledzimy losy Jima Sturgesa juniora – wychowywanego przez samotnego ojca-paranoika, toczącego nierówny bój z matematyką pod okiem surowej pani Pinkton, upokarzanego przez wysportowanego pupilka nauczycieli, Steve’a i wzdychającego do czarującej brytyjskim akcentem Claire. Jego towarzyszem niedoli jest Tub, który jest gruby, rudy i nosi aparat na zębach, więc też nie ma lekko w szkole. Gdy dawne zagrożenie powróci, Jim znajdzie się w samym centrum wydarzeń. „Łowcy trolli” – młodzieżowa powieść znanego reżysera Guillermo del Toro i cenionego na Zachodzie pisarza young adult, Daniela Krausa – to w zasadzie gotowy scenariusz filmu. Nic w tym dziwnego, gdyż początkowo, w 2010 roku, miała to być animacja dla studia DreamWorks. Metoda narracji sprawia, że oczami wyobraźni czytelnik „ogląda” wydarzenia scena po scenie, wręcz ujęcie po ujęciu, do tego stopnia, że pojawiające się w książce ilustracje są całkiem zbędne. Sposób ekspozycji postaci, podział na akty, tempo i zwroty akcji – w tym wszystkim czuć rękę reżysera. Ale nie tylko w tym, gdyż del Toro zaznacza swoją obecność również w wizji trolli i ich świata, w czarnym humorze i wisceralnej makabrze, z której chętnie korzysta. Znamy te chwyty z „Labiryntu fauna” i z „Hellboya: Złotej Armii”. Czy publikacja książki sprawi, że temat strasznej animowanej bajki powróci? Czas pokaże.
Gdyby literatura fantasy powstawała w szkolnej klasie, debiutujący Taran Matharu byłby mniej utalentowanym uczniem, ściągającym przez ramię siedzącym po jego bokach J.R.R. Tolkienowi i J.K. Rowling. W pierwszym tomie jego cyklu pt. „Zaklinacz” trudno bowiem znaleźć cokolwiek oryginalnego. Główny bohater, Fletcher, jest przygarniętym przez kowala podrzutkiem, który odkrywa, że posiada magiczny talent. Ma dwójkę przyjaciół – chłopaka i dziewczynę, a ściślej: krasnoluda i elfkę. Zostaje przyjęty do Cytadeli, w której rozwija swój talent i do której uczęszcza również młodzież szlachetnie urodzona, mająca plebejuszy w pogardzie. Studenci przywołują demony różnych gatunków i przygotowują się do wojny z barbarzyńskimi orkami, na których czele stoi groźny albinos… Wiecie już, do czego zmierzam? „Zaklinacz. Początek” to młodzieżowa powieść pisana według receptury na bestseller inżyniera Mamonia; adresowana do czytelników lubiących te książki, które już czytali. Warto jednak mieć na względzie, że coraz trudniej wymyślić coś całkiem oryginalnego. Wtórność nie powinna być czynnikiem dyskwalifikującym utwór na starcie, o ile tylko znane klocki zostaną poukładane w taki sposób, by stworzyć nową jakość. Matharu niestety zabrakło finezji – podobieństwa są zbyt oczywiste, krawędzie sztancy wyraźnie widoczne. Mimo wszystko nie jest to powieść całkiem kiepska. Należy do lektur z gatunku szczególnie znienawidzonego przez ambitnych krytyków, czyli takich, które „fajnie i szybko się czyta”. Wątki dotyczące polityki i rasizmu kryją w sobie potencjał, żeby w kolejnych tomach historia Fletchera stała się bogatsza i głębsza. Pytanie brzmi: czy zagłaskanemu przez mamoniów autorowi będzie się chciało pisać ambitniej?
Recenzował Jerzy Rzymowski
Recenzował Jerzy Rzymowski
Galeria Książki 2015 Cena 34,90 zł
68 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Jaguar 2015 Cena 39,90 zł
książki
ROZLICZENIA, WIERSZE I FAJERWERKI Bazar złych snów Stephen King Tłumaczenie Tomasz Wilusz
Na Bazarze Kinga, jak kiedyś na Stadionie Dziesięciolecia: dla każdego coś miłego, ale mniej tandety. Stephen King, sześćdziesięcioośmioletni pisarz, niegdyś Król Horroru, obecnie tandetny wyrobnik, odcinający kupony od swojej dawno przeminionej sławy, uraczył nas wystruganym z drewna zbiorkiem opowiadań, w którym nie znajdziemy niczego, co dałoby się przeczytać bez uśmiechu politowania i poczucia zażenowania. Dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby po wypadku z roku 1999, nie wziął już nigdy pióra do ręki. Tak mógłby zacząć recenzję „Bazaru złych snów” bohater opowiadania „Nekrologi”, tworzący dla internetowego serwisu Neon Circus rubrykę „Mówiąc Źle o Zmarłych”. Miły, młody człowiek, który trochę pobłądził i zauroczył się mocą sprowadzania śmierci słowami. Z możliwością ortograficznych rykoszetów. Byłaby to recenzja nieprawdziwa. Lubię zbiory opowiadań i antologie, bo za takie same pieniądze, jakie wydalibyśmy na powieść, dostajemy kilkanaście (tutaj aż dwadzieścia) historii. Jasne, trzeba się liczyć z tym, że nie wszystkie przypadną nam do gustu, ale na tym Bazarze jest jak niegdyś na Stadionie Dziesięciolecia: dla każdego coś miłego. Za to inaczej niż tam, bardzo niewiele tandety. Stałego czytelnika może zaskoczyć duża liczba opowiadań stricte obyczajowych, jednak nie samym gore człowiek żyje. Motywy przemijania, starości, cierpienia, śmierci i pytań o to, co jest potem, zdominowały ten zbiór. King ma swoje lata, prawdopodobnie więcej historii opowiedział, niż mu zostało do opowiedzenia. Nie desperuje, dalej robi swoje, ale czuć w tych tekstach lekką melancholię i świadomość, że to ostatnia prosta. Miał już taki moment, gdy po wypadku zrozumiał, że wszystkim rządzi Król Przypadek i przeżył tylko cudem. Wtedy odnalazł w sobie nieludzkie pokłady energii i błyskawicznie dokończył cykl „Mroczna Wieża”. Teraz nic go nie goni, nie ciąży na nim niedokończone opus magnum; może na luzie pisać kolejne książki, a od czasu do czasu uraczyć nas zbiorem opowiadań. I powoli rozliczać się ze swoim życiem. Oprócz rozliczeń, znajdziemy w „Bazarze” między innymi wiersze Kinga –„Kościół z kości” i „Tommy”. Być może jego poezja traci w przekładzie, być może mu nie wychodzi, trudno mi oceniać, ale zupełnie ich nie czuję. Nie moja estetyka, nawet pomimo tego, że to poezja narracyjna. Na koniec dwa najlepsze opowiadania. „Pijackie fajerwerki” ukochałem, bo podczas czytania płakałem ze śmiechu. Nie znałem Króla z tej strony, dlatego satysfakcja jeszcze większa. Żadnych potworów, ot, zdrowe współzawodnictwo pracy i kilkuletnie zmagania o to, kto odpali bardziej efektowne fajerwerki w Święto Niepodległości. Zaraz po nim, zamykający zbiór „Letni grom”. Krótka historia o końcu świata, która kopie człowieka w miękkie. Darabont mógłby z tego zrobić świetny film. W bonusie dostajemy rzecz znaną i lubianą. Każde opowiadanie poprzedza krótka historia jego powstania. Wchodzenie w głowę Kinga jest na równi fascynujące, jak i przerażające.
Recenzował Radek Teklak
Prószyński i S-ka 2015 Cena 44,00 zł
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
książki
MOC JEST SILNA W TYM IMPERIUM Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat? Chris Taylor Tłumaczenie Agnieszka Bukowczan-Rzeszut
Opowieść o odległej galaktyce staje się fascynującą narracją o funkcjonowaniu współczesnego świata. Kulturowy fenomen „Gwiezdnych wojen“ doczekał się przez minione trzy i pół dekady wielu opracowań, które mogłyby zapełnić kilka półek jednostek zainteresowanych spojrzeniem na sagę z różnych perspektyw – od filmoznawczej począwszy, poprzez socjologiczną i ekonomiczną, aż na politologicznej skończywszy. Jednak nowe filmy oznaczają również nowe próby opowiedzenia, czym
SPACE OPERA Z BRAKAMI
właściwie są „Gwiezdne wojny”. Dowodem na to jest ukazujące się właśnie polskie tłumaczenie książki Chrisa Taylora. „Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?” to pozycja pisana przez fana dla fanów (może tych mniej zaawansowanych, nie ortodoksyjnych), zgrabnie opisująca, jak opowieść o sierocie z Zewnętrznych Rubieży Galaktyki zagościła w masowej wyobraźni. Taylor śledzi wszelkie możliwe tropy, inspiracyjne prapoczątki, fascynacje młodego George’a Lucasa i kontekst powstawania filmów. Ważniejsza jednak jest nie tyle historia samych filmów, ale powstawanie gwiezdnowojennej franczyzy – czyli jak wykluło się całe imperium kulturowe. Taylor pokazuje, przeskakując od Indian Navajo aż do protestów na placu Taksim w Stambule, jak „Gwiezdne wojny” wpłynęły na współczesny świat i stały się uniwersalnym punktem odniesienia oraz przekuły drogę dla wykorzystywania popkultury do celów politycznych. Jest to również opowieść o początkach przemysłu okołofilmowego, przynoszącego krociowe zyski, co wiąże się z elementami ekonomicznymi i prawnymi, np. kwestią, kto ma prawa do wzorów kostiumów szturmowców, tudzież jak wygląda zarządzanie wszechświatem zabawek związanych z „Gwiezdnymi wojnami”. Łącząc te wszystkie tropy, opowieść o odległej galaktyce staje się fascynującą narracją o funkcjonowaniu współczesnego świata.
Recenzowała Agnieszka Haska
Znak Horyzont 2015 Cena 49,90 zł
FANTASTYKA BARDZO INDYJSKA
Keller
Nieśmiertelni z Meluhy
Marcin Jamiołkowski
Amish Tripathi Tłumaczenie Michał Jakuszewski Mówi się, że Indie można znienawidzić albo pokochać. Podobnie może być z „Nieśmiertelnymi z Meluhy”.
„Keller” sprawia wrażenie powieści napisanej w zbytnim pośpiechu.
Marcin Jamiołkowski zadebiutował w zeszłym roku dobrze przyjętą powieścią urban fantasy „Okup krwi”. Zanim jednak czytelnicy poznają dalsze losy podwarszawskiego maga Herberta Kruka, mogą się przekonać, jak autor radzi sobie w zupełnie innej konwencji. „Keller” jest przedstawicielem coraz popularniejszej wśród polskich twórców fantastyki space opery, z domieszką awanturniczej nutki w stylu „Stalowego Szczura”. Autor wykorzystuje w fabule kilka popularnych dla tego gatunku motywów, poczynając od realiów, w których ludzkość przyszłości opanowała międzygwiezdne podróże. Nie obyło się też bez polskiej specyfiki. Kluczowe dla powieści światy zostały zasiedlone przez osadników pochodzących z naszego kraju, w roli czarnych charakterów występują postacie Caratu, a fabuła obraca się wokół relikwii pewnego papieża oraz rozgrywki między różnymi frakcjami religijnymi. Na tym tle tytułowy bohater musi wykonać niebezpieczną misję, a przy okazji zrealizować własne ukryte zamiary. Powieść Jamiołkowskiego jest bardzo nierówna. Fragmentami narracja płynie swobodnie i budzi zainteresowanie, jednak równie często (szczególnie w pierwszej połowie) zgrzyta, popada w banał i wybija z rytmu. Większość postaci – nawet fabularnie kluczowych – jest płaska, a ich charakterystykę można określić góra kilkoma epitetami. Jest sporo scen wymagających rozwinięcia, sztywnych dialogów proszących się o więcej życia i zmianę nieco wymuszonego humoru. Wreszcie – i to najpoważniejszy zarzut – wszystkie sceny romantyczno-uczuciowe wymagają przepisania, gdyż cechuje je sztuczność godna budżetowej telenoweli. Na szczęście, nie ma ich w „Kellerze” zbyt wiele. Summa summarum to, co zapowiadało się na solidną rozrywkową fantastykę, okazało się jedynie przyjemnym, ale jednak przeciętniakiem.
„Nieśmiertelni z Meluhy”, otwierająca trylogię o Śiwie powieść indyjskiego autora Amisha Tripathi, od początku do końca budzi ambiwalentne uczucia. Nawet po zakończonej lekturze trudno o jednoznaczną ocenę: czy jest to literacki bubel, czy też wejrzenie w zupełnie inną kulturę? Założenia fabularne są dość proste: co jeśli dzisiejsi hinduscy bogowie w rzeczywistości byli zwykłymi ludźmi, którzy dzięki swym czynom i karmie osiągnęli boski status? Autor przenosi akcję o blisko cztery milenia w przeszłość i kreuje wizję cywilizacji doliny Indusu, do której przybywa wódz barbarzyńskiego plemienia imieniem Śiwa. Błyskawicznie zostaje obwołany zbawcą, który ma wyplenić zło z tego świata. A tego daleko szukać nie trzeba, bo znajduje się w pobliskim cesarstwie. Wady powieści uwidaczniają się od samego początku i nawet nie należy do nich dość sztampowa oś fabularna – w fantasy bywały już gorsze historie. Z jednej strony widoczna jest prostota stylu i ubogie słownictwo – co może być efektem tego, że angielski (a w nim powstała powieść) nie jest pierwszym językiem autora. Z innej, rażą uproszczenia, nadmierna egzaltacja bohaterów, teatralność przedstawianych scen. Irytacja podczas lektury narasta, a potęguje ją przenoszenie współczesnych zjawisk (np. terroryzm) w głęboką przeszłość. Większość tych cech z naszej perspektywy oceniana jest negatywnie, ale gdy przypomni się wielkie bollywoodzkie produkcje filmowe, mają one bardzo podobną specyfikę (tak, w „Nieśmiertelnych z Meluhy” też dużo tańczą!). Nasuwa się wniosek, że powieść Amisha pochodzi z kultury, która ceni inną estetykę, niż nasza. W końcu nie bez powodu cykl ten sprzedał się w Indiach w blisko dwóch milionach egzemplarzy.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzował Tymoteusz Wronka
Czwarta Strona 2015 Cena 34,90 zł
70 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Czwarta Strona 2015 Cena 36,90 zł
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
FELIETON: Fantastyka praktyczna
Rzeczy ważne i rzeczy ważniejsze
RAFAŁ KOSIK
Tramwaj się spóźnił? Sukienka zbiegła się w praniu? Skończyły się spinacze? Nowy smartfon ma włącznik w złym miejscu? Te doskonale znane nam problemy pierwszego świata dokuczają nam tak bardzo, że niektórzy wręcz zazdroszczą dzikusom z Puszczy Amazońskiej, którzy przecież takich katuszy nie doświadczają.
P
ewien mój znajomy już naście lat temu przystosował swój światopogląd do nieistniejącego jeszcze wówczas hasła #polskawruinie. Ów prekursor narzekactwa wyliczał, ile wydaje co roku na wczasy z rodziną i z rozrzewnieniem wspominał PRL. Za Gierka każdy zakład pracy raz w roku wysyłał swojego pracownika na dwutygodniową labę. I to bezpłatnie! A teraz to, stary, trudno związać koniec z końcem. I to prawda, tyle że pamięć jest selektywna. Luksusem dla przeciętnego człowieka socjalistycznego były wczasy pod gruszą, podczas gdy dziś wczasy pod palmą nie są niczym niezwykłym. No i pieniądze każdego dnia roku rozchodzą się na rzeczy niedostępne w socjalizmie, i nie chodzi tu nawet o przyzwoity samochód i sprzęt AGD, lecz o kosmetyki czy produkty żywnościowe inne niż bułka i kefir. Nasze problemy, oglądane z boku, same w sobie wydają się wręcz groteskowe. No bo jak można wpadać w depresję z powodu zarysowanego błotnika w nowym samochodzie? A jednak można – z braku prawdziwych problemów jak głód, wojna czy niedostatek podstawowej opieki medycznej. Wydawałoby się, że w sytuacji kiedy nie musimy tracić czasu i energii na np. zdobywanie pożywienia czy rąbanie drewna na zimę, powinniśmy poświęcić ten czas i energię na doskonalenie się, by móc zapobiegać problemom na razie mniej palącym. Na razie, bo w perspektywie czasu są równie poważne. A jednak skupiamy się na czym innym. Po zaspokojeniu potrzeb podstawowych po prostu wspinamy się po piramidzie potrzeb coraz wyższych, a kiedy dotrzemy na szczyt, zaczynamy sobie tworzyć sztuczne problemy, żeby je z nudów rozwiązywać. Poczucie bezpieczeństwa nas rozleniwia i skłania do dalszego zwiększania komfortu. Dobrym przykładem jest powołana nie tak dawno Polska Agencja Kosmiczna. Sens jej istnienia jest przez wielu ludzi, jeśli nie
przez większość, zbywany śmiechem. No bo po co nam to? Przecież i tak nie wbijemy polskiej flagi w powierzchnię Marsa przed Amerykanami. Nie, ona nie po to powstała. Jednym z jej celów pozanaukowych jest gromadzenie informacji o satelitach przelatujących nad terytorium Polski, z których część na pewno zajmuje się szpiegowaniem nas. Dziś nie mamy pojęcia kto, kiedy, ani w jaki sposób to robi. Z punktu widzenia polskiej racji stanu taka wiedza jest, powiedziałbym, całkiem istotna. Tymczasem roczny budżet agencji jest mniejszy niż budżet jednej kampanii reklamowej nowego smaku „wiodącego producenta” z branży spożywczej. Innymi słowy, polski konsument-podatnik wydaje więcej na reklamę gumy do żucia niż na badania kosmosu. Jeśli kogoś to nie przekonuje, to może warto posłużyć się przykładem innej agencji – NOAA (Amerykańska Narodowa Służba Oceaniczna i Meteorologiczna). Wprawdzie jej budżet jest większy o całe rzędy wielkości, ale też i cele przed nią stawiane są ambitniejsze. NOAA zajmuje się globalnymi prognozami pogody oraz badaniami naukowymi kluczowymi dla przyszłości całej ludzkości. Ostatnio jej budżet naukowy znów został zmniejszony, można zatem powiedzieć, że Amerykanie wydają więcej na gumę do żucia niż… Weźmy jeszcze większą i słynniejszą agencję – NASA. W 2005 roku NASA wystrzeliła sondę Deep Impact (EPOXI), której głównym celem było zbadanie składu jądra komety Tempel 1. Misja kosztowała kilkadziesiąt milionów dolarów, co w budżecie agencji nie jest sumą znaczącą, a w budżecie rządu Stanów Zjednoczonych wręcz niezauważalną. Takich misji potrzeba więcej i wypadałoby zrobić na nie międzynarodową zrzutkę. Ciekawe byłoby zestawienie kosztów misji Deep Impact z wydatkami na produkty służące wyłącznie rozrywce. Chyba nikt tego nie potrafi policzyć, więc można tylko przy-
72 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
puszczać, że dysproporcja przekracza kilka rzędów wielkości. No dobrze, ale po co w ogóle badać kosmos, skoro przeciętnego podatnika bardziej interesuje cena cukru, wynik meczu czy rozdzielczość nowego Xboxa? W wyniku funkcjonowania międzynarodowego programu Spaceguard dotychczas wykryto kilka tysięcy obiektów typu NEO (NearEarth Objects – obiektów bliskich Ziemi), czyli planetoid, komet i meteoroidów, których orbity przechodzą blisko naszej orbity. Fundusze są ograniczone, a wiadomo, że tego typu obiektów jest wielokrotnie więcej. Na przełomie października i listopada tego roku nad Polską zaobserwowano dwa meteory. Były niewielkie i nie stanowiły zagrożenia, ale już obiekt zwany meteorem czelabińskim w roku 2013 poczynił spore szkody, mimo że eksplodował trzydzieści kilometrów nad ziemią. Meteor czelabiński miał około 20 metrów średnicy i obiekty tej wielkości obecnie w ogóle nie są wykrywane przed wejściem w atmosferę. A to zdarza się statystycznie co kilkanaście-kilkadziesiąt lat. Meteoryt tunguski, który spadł na Syberię w roku 1908, miał średnicę ponad stu metrów, czyli teoretycznie miałby szansę zostać wykryty i skatalogowany przez program Spaceguard, ale pewności nie ma. Energia wyzwolona podczas tego uderzenia była ponad tysiąc razy większa niż moc bomby atomowej Little Boy zdetonowanej nad Hiroszimą. A, umówmy się, zagraża nam sporo wielokrotnie większych obiektów. Obserwowanie NEO, badanie ich, obliczanie ich orbit i rozwijanie technologii mogących zapobiec katastrofie powinno być dla myślącej części ludzkości jednym z zadań priorytetowych. To przecież być albo nie być nie tylko naszej cywilizacji, ale i naszego gatunku, a może nawet życia na Ziemi. A czy traktujemy je jako zadanie priorytetowe? Napisałem powyższy tekst niemal cały czas żując gumę.
FELIETON: Wszystko się zepsuło
Piersi i Marty McFly, czyli powrót do przeszłości
ROBERT ZIĘBIŃSKI
Najpierw było medialne zamieszanie. Oto dzień, gdy Marty McFly trafił do przyszłości. Potem leżąc w łóżku i przerzucając pilotem kanały trafiłem na fragment pierwszej części „Powrotu do przyszłości”, kiedy to na samym początku filmu Marty występuje ze swoim rockowym zespołem przed nauczycielami wybierającymi grupę na bal maturalny.
C
hłopaki grają mocny riff, po czym jeden z jurorów wstaje i informuje Marty’ego, że jego zespół jest „stanowczo za głośny”. Zabawny paradoks tej sceny polega na tym, iż w postać jurora wcielił się amerykański wokalista i wielka gwiazda lat 80. Huey Lewis, a głośna piosenka, którą grał Marty to „Power of Love”, największy hit Lewisa. I nagle wszystkie klocki wskoczyły na swoje miejsce. Jedna scena z filmu, a przed oczami nagle stanęła mi piracka kaseta ze ścieżką dźwiękową z „Powrotu do przyszłości” (biała okładka ze zdjęciem z filmu). Stary jamnik – bodajże Sony – i czas, kiedy mając lat może trzynaście zajeżdżałem ją na śmierć. Podobnie zresztą jak sam film, wydany na oryginalnej kasecie przez raczkującego wówczas małego dystrybutora, który nazywał się ITI. Na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku oryginalna kaseta VHS z filmem to było nie lada wydarzenie. Owszem, istniały już wypożyczalnie kaset wideo, ale na ich półkach roiło się od „pseudooryginałów” – kaset, które były wydawane przez firmy-krzaki. Tak, to nie żart, droga młodzieży – to były czasy, gdy wiele firm w Polsce mieściło się dosłownie w krzakach albo pod numerami domów, które nie istniały – taki sprytny zabieg, do którego uciekali się właściciele firm działających, powiedzmy delikatnie, ciut poza prawem. Ale ja nie o tym. Ten malutki fragment „Powrotu do przyszłości” uruchomił lawinę wspomnień. Przypomniała mi się wypożyczalnia kaset wideo, do której wchodziło się po schodach. Kaset zbyt wiele tam nie było, ale to szczegół. Liczył się fakt, że ściskając wykradzione z portfela matki pieniądze mogłem wydać na pożyczenie filmu. Przerabiałem wtedy wszystko, co wpadało mi w ręce. A jeśli dziewczyny nie chciały czegoś (ze względu na mój dość, he, he, młody
wiek) wypożyczyć, biegłem do pirackiej wymienialni za rogiem i tam wygrzebywałem to z kartonowych pudeł, w które poupychane były kasety. Jak pomyślę sobie, że obok siebie istniał pirat i legalna wypożyczalnia, aż mi się w łza w oczku kręci. Na jednej ulicy. Różnica między piracką kasetą a oryginalną była zasadnicza. Piraty były podłej jakości i zazwyczaj na jednej kasecie nagrywano dwa filmy. Na oryginale była, jak to wtedy określano, „pierwsza kopia” i film był jeden. Zazwyczaj poprzedzany dwoma trailerami. Oczywiście, nikt nie znał tego słowa. Nikt z nas, gówniarzy nie miał pojęcia, że to coś powszechnego na świecie.
Po prostu uwielbialiśmy je oglądać. Najpierw zapowiedzi (byle tylko się nie powtarzały), a potem film. Coweekendowa mantra. Jak tak piszę i wspominam wypożyczalnie kaset wideo, to muszę wspomnieć też o dziewczynach z wypożyczalni. Zwykłych nastolatkach, no może dwudziestolatkach, dla których zapewne była to pierwsza praca. Dla dwunastolatka one nie były zwykłe. Musicie pamiętać, że to były czasy, kiedy nie było Internetu, filmy porno przemycano z RFN-u, a gazetki ojcowie skrzętnie chowali po szafach (górna półka, przykryte firmowymi papierami). W każdym razie dla chłopaka, który stosunkowo niedawno dowiedział się, że kobiece piersi służą także do dotykania (i, o matko!, całowania!), dziewczyny z wypożyczalni stały się kimś w rodzaju bogiń. Były ideałami.
Dziewczynami, które chciało się przyprowadzić do domu, przedstawić rodzicom i powiedzieć im „kocham cię”. Ile razy je rozebrałem wzrokiem? Nie wiem – zapewne miliony. Jakie rzeczy z nimi robiłem? O masz, najdziksze. A wszystko to brało się z prostego faktu – one traktowały mnie trochę jak młodszego brata. W wypożyczalni przychodzili do nich starsi chłopcy, którzy obmacywali je na zapleczu, zaś panowie pod czterdziestkę na ich widok (odziane były zazwyczaj w modne wówczas tureckie sweterki z logiem „Camel”) mówili: „widzę piękne wielbłądy dwugarbne” (hahahaha). A ja stałem obok. Czułem, że jestem częścią tego świata. Wyrafinowanych (co pocznę, że tak wtedy myślałem) flirtów, potajemnie palonych papierosów i pierwszych, leciusieńkich jak wiosenny zefirek, smagnięć dorosłości. Po spędzonych kilku godzinach w wypożyczalni (gdybym zsumował spędzony tam czas, pewnie okazałoby się, że dłużej stałem z dziewczynami, niż oglądałem filmy), wracałem do domu i tam siadałem w swoim pokoju i słuchałem w kółko „Power of Love”. A kiedy miałem dość snucia w jej rytm erotycznych fantazji, o tym jak porywam w podróż w czasie Dorotę od wielbłąda dwugarbnego, taśma leciała dalej. Wtedy o tym nie miałem pojęcia, ale dziś widzę to wyraźnie. Może i Huey Lewis nie był mistrzem świata w muzyce rockowej, ale ta ścieżka dźwiękowa okazała się bardzo, ale to bardzo istotna dla mojego – nazwijmy to górnolotnie – muzycznego rozwoju. To na niej pierwszy raz w życiu usłyszałem Ettę James i numery Chucka Berry’ego. Tak, to był trudny początek miłości do bluesa i rocka. Sam Huey Lewis powrócił do mojego życia jeszcze raz, wiele lat później, za sprawą ukochanej powieści „American Psycho”. A potem nadszedł nowy dzień. Suka wstała i kazała się wyprowadzić na spacer, a wspomnienia odeszły w cień. Są tylko częścią opowieści. Życie toczy się dalej.
73 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
film
„Crimson Peak” to klasyczna opowieść gotycka – jest to największa siła, ale paradoksalnie również największa słabość filmu.
KREW I GLINA E
dith Cushing, aspirująca pisarka, córka amerykańskiego przedsiębiorcy, ulega urokowi zubożałego angielskiego baroneta Thomasa Sharpe’a. Dziewczyna wychodzi za niego za mąż i przeprowadza się do Allendale Hall – jego rodzinnej posiadłości, w której Thomas mieszka wraz z siostrą, Lucille. Wkrótce dają o sobie znać duchy przeszłości nawiedzające upiorne, zrujnowane domostwo położone na krwistoczerwonym, gliniastym gruncie. „Wzgórze krwi”, najnowsze dzieło Guillermo del Toro, to na wskroś klasyczna gotycka opowieść grozy. Od strony estetyki – scenografii, kostiumów, realizacji dźwięku – pracuje to na korzyść filmu. Całość jest niezwykle wysmakowana, znakomicie opracowana pod względem kolorystyki (sceny w Ameryce i w Anglii wykorzystują zupełnie inne palety barw), a efekty dźwiękowe, jakże klasyczne dla takich historii, wywołują ciarki. W budowaniu nastroju istotną rolę odgrywa kompozytor Fernando Velazquez, który subtelnie prowadzi widza przez opowieść swoją ścieżką dźwiękową. Niestety, miejscami film cierpi na podobną przypadłość, co pokrewny gatunkowo „Nawiedzony” z 1999 roku – niektóre efekty wizualne są nazbyt oczywiste w swojej cyfrowości, a to umniejsza strach i utrudnia immersję.
Od strony fabuły, wspomniana klasyczność obraca się przeciw filmowi. Trudno ocenić, na ile był to świadomy zabieg del Toro, który chciał wycisnąć gatunkowe schematy do ostatniej kropli. Jeśli faktycznie o to chodziło, reżyser nie przewidział jednego efektu: przewidywalność scenariusza, brak jakichkolwiek większych zaskoczeń wywołuje rozczarowanie. Tym większe, że napięcie jest budowane skrupulatnie i długo – być może nawet trochę za długo. Okazja do istotnej wolty, przeprowadzonej bez wypadania z konwencji, była na wyciągnięcie dłoni – nie chcę wdawać się w szczegóły, aby mimo wszystko nie ujawniać zbyt wiele. Mocną stroną filmu jest gra aktorska. Mia Wasikowska dobrze sprawdziła się jako Edith, chociaż z całej trójki głównych postaci dramatu miała w swojej roli najmniejsze pole manewru. Przed znacznie większymi wyzwaniami stali Tom Hiddleston i Jessica Chastain, wcielający się w rodzeństwo Sharpe’ów. Ich postacie były niejednoznaczne, bardziej skomplikowane i oboje zdołali to doskonale oddać. Hiddleston jako Thomas stanął przed trudnym wyzwaniem: musiał okazywać zarówno prawdziwe, jak i udawane uczucia i zrobić to tak, aby nie przerysować zachowań, a zarazem aby widz był w stanie dostrzec różnice.
Najciekawsza w tym wszystkim okazuje się jednak kreacja Chastain – Lucille w jej interpretacji jest chłodna (tę cechę podkreśla nawet kolor sukni), zdystansowana i enigmatyczna, dlatego chwile, gdy nagle ujawnia emocje, robią tym większe wrażenie. I ponownie: szkoda, że potencjału zaskoczeń tkwiącego w tej trójce nie udało się w pełni wyeksploatować z winy dość oczywistego scenariusza. Del Toro wśród swoich inspiracji wymienia m.in. obyczajowe powieści sióstr Brontë, „W kleszczach lęku” Henry’ego Jamesa i „Zagładę domu Usherów” Edgara Allana Poe – ten ostatni wpływ jest mocno odczuwalny. Do kulturowych tropów i powiązań wypada tutaj dodać film „Nawiedzony” (oryginał z 1963 roku i wspomniany wcześniej remake) oraz zekranizowaną przez Alfreda Hitchcocka „Rebekę” Daphne du Maurier. Obejrzenie „Crimson Peak” na pewno nie jest stratą czasu, a miłośnicy grozy gotyckiej i fani inspirującego się nią dreadpunku, który obecnie zyskuje na popularności, powinni być szczególnie zadowoleni z wysmakowanego spektaklu. Jednocześnie film pozostawia niedosyt – szkoda, że twórcy nie zdecydowali się na odejście od najbardziej oczywistych rozwiązań.
Jerzy Rzymowski
CRIMSON PEAK. WZGÓRZE KRWI ( CRIMSON PEAK ). Reżyseria: Guillermo del Toro. Scenariusz: Guillermo del Toro, Matthew Robbins. Zdjęcia: Dan Laustsen. Muzyka: Fernando Velazquez. Występują: Mia Wasikowska, Tom Hiddleston, Jessica Chastain. USA / Kanada 2015
74 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
komiks
W MIŁOŚCI I NA WOJNIE…
ANIELSKA PULPA
Jodorowsky wchodzi do wód rzeki wykreowanej w „Incalu”, by ukazać czytelnikowi początki rodu superwojowników.
Upadłe anioły w przebraniach nazistów kontra porzucony oddział amerykańskich żołnierzy.
Berard Castaka, właściciel marmurowej wyspy Marmoli, zbiera rodzinę, by opowiedzieć im o początkach swego rodu. Wie, że zaraz umrze, a na orbicie planety czają się statki kosmicznych łupieżców. Swą opowieścią i poświęceniem chce stworzyć pierwszego Metabarona – wojownika doskonałego, zdolnego przeciwstawić się siłom całego wszechświata. Opisana scena w wydanej przez Egmont „Kaście Metabaronów” była punktem wyjścia – w „Castace” jest punktem dojścia. Scenarzysta zabiera czytelnika w czasy sprzed dominacji TechnoPapieża i wydarzeń z „Incala”. Gdzieś daleko w galaktyce zwaśnione klany Amakura i Castaków wyrzynają się w najlepsze. Kruche status quo narusza czyn przywódcy Amakura – Divadala, który porywa i gwałci Orielę, żonę władającego Castakami króla Omezo. To wywołuje wojnę totalną, w której Amakura zostają wycięci w pień. Królowi w ostatnim geście rozpaczy udaje się za pomocą wirusa uczynić wszystkich mężczyzn na planecie bezpłodnymi. Wszystkich oprócz tego w łonie królowej. To sprawia, że owoc gwałtu może się narodzić, by zaraz po osiągnięciu wieku produkcyjnego stać się zwierzęciem rozpłodowym na usługach rodu Castaków. Po wypełnieniu obowiązków Dayal zostaje odtrącony i skazany na banicję. Z pomocą i szkoleniem przychodzą jedynie generał Castaków Pakko i jego córka Antigrea. Miłość i poświęcenie tej pięknej kobiety przywrócą Dayala światu i uczynią jego dzieci najpotężniejszymi wojownikami we wszechświecie. Śpieszę z dobrą wiadomością: nie trzeba znać mitologii uniwersum, by docenić najnowszą publikację Scream Comics. Historia świetnie broni się jako samodzielna publikacja – tak w warstwie scenariuszowej, jak i graficznej. Ba, graficznie Pastoras naprawdę wykonał kawał świetnej roboty. Podszedł do uniwersum Jodorowsky’ego z ogromnym szacunkiem i przedstawił gwałty, rzezie i futurystyczną technologię w kresce i kolorze będących wypadkową dokonań Moebiusa („Incal”) i Gimeneza („Kasta Metabaronów”). Oczywiście z własnym niepowtarzalnym sznytem, który naprawdę cieszy oczy.
Ostatnie dni II wojny światowej. Dwa walczące między sobą anioły spadają na Ziemię i rozpoczynają ciąg wydarzeń mogących doprowadzić do detronizacji Boga. Świadkiem tego jest amerykański oddział zabezpieczający wrogi teren. Żołnierze niespodziewanie zostają oświeceni i wplątani w trwający tysiące lat konflikt, który doczekał się właśnie kulminacyjnego momentu. Uzbrojeni w karabiny, wiarę i święte relikwie, stawiają czoło niebiańskim buntownikom chcącym przejąć władzę w zaświatach. Naziści i ich zainteresowanie zjawiskami paranormalnymi to wciąż dobra pożywka dla wyobraźni. Peter J. Tomasi wykorzystuje ich bardziej jako tło wydarzeń niż pełnoprawnych bohaterów, ale dzięki temu udaje mu się uniknąć nadmiernych klisz. Tworzy rasową opowieść wojenną w stylu „Parszywej dwunastki” czy „Kompani braci”, pełną brutalnych scen, krwi, strzelanin, wybuchów, odciętych kończyn i jednostkowych dramatów, ale jednocześnie podszywa ją odrobiną czarnego humoru i fantastyką w stylu Mike’a Careya czy Neila Gaimana, w której mity i postacie z legend przenikają rzeczywistość. Więcej tu jednak sensacyjnej akcji niż drążenia natury wydarzeń i niestety nieco powierzchownego traktowania bohaterów. Autor co jakiś czas przypomina nam o dręczących ich rozterkach, ale w ogólnym rozrachunku nie mają one większego znaczenia. Najważniejsza jest szybka akcja, trzymające w napięciu zawieszenia wątków i spektakularne sceny batalistyczne. Pod tym względem „Świetlista brygada” wypada wręcz wzorowo – nie ma tu ani chwili na wytchnienie czy zastanowienie się nad fabułą. Dodatkowo Tomasi wzbogaca całość o popkulturowe tropy i nawiązania, w szczególności do angelologii i złotej ery komiksów. Graficznie album prezentuje się nad wyraz dobrze i jest to jego największy atut. Peter Snejbierg operuje prostą i przejrzystą kreską, a mimo to nie szczędzi interesujących szczegółów na drugim planie. Dynamiczne, pełne akcji i krwawe sceny świetnie prezentują się w mroźnych dekoracjach belgijskich lasów i wzgórz. W rezultacie „Świetlista brygada” jest lekkostrawną, bezpretensjonalną rozrywką z korzeniami sięgającymi pulpy i paranormalnego horroru, którą w najprostszej linii można porównać do gier z serii „Wolfenstein”.
Waldemar Miaśkiewicz
Paweł Deptuch
CASTAKA. Scenariusz: Alexandro Jodorowsky. Rysunek: Das Pastoras. Scream Comics 2015. Cena 89,00 zł
ŚWIETLISTA BRYGADA. Scenariusz: Peter J. Tomasi. Rysunki: Peter Snejbierg. Mucha Comics 2015. Cena 79,00 zł
75 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
SPIS ROCZNIKA 2015 W 2015 roku ukazało się 12 numerów naszego
PARKER K.J. – Słońce i ja (The Sun and I, tłum.
HASKA Agnieszka, STACHOWICZ Jerzy – Zatańczyć
zacji, 8-72; Kapitan Hack, 9-72; Wiek terroru, 10-72;
pisma (od 388 do 399); wszystkie miały po 80
Patricia Sørensen), 3-46; Spotkałem człowieka,
się na śmierć, 1-65; Ręce Orlaka z lamusa, 3-65; Raz,
Błoto na Marsie, 11-72; Rzeczy ważne i rzeczy ważniejsze,
stron. W każdym dziale zastosowaliśmy układ
którego nie było (I Met a Man Who Wasn’t There, tłum.
dwa, trzy…, 5-65; Hipnoskopy i suggestya, 7-65;
12-72
alfabetyczny – wg nazwisk autorów, oraz chro-
Maciej Nakoniecznik), 12-39
Miłość, wynalazki i szpiedzy, 9-65; Wróżki z lamusa,
ORBITOWSKI Łukasz – cykl „Orbitowanie po kinie”:
nologiczny – wg daty publikacji (w razie większej
RAN Zhang – Eter (Ether, tłum. Jakub Małecki), 10-46
11-65
Puk, puk!, 1-78; Rechot nieumarłych, 2-78; Pięć-
liczby tytułów jednego autora). Wywiady są
SHEARMAN Robert – Jason Zerrillo to straszny kutas
KACZMARCZYK Andrzej – O pochodzeniu hobbitów
dziesiąt pierwszych razów, 3-78; Klątwa przeno-
ułożone wg nazwisk osób, z którymi były prze-
(Jason Zerrillo is an Annoying Prick, tłum. Paweł
cz.1, 1-4, cz.2, 2-7; Wielka przygoda na małym
szona drogą płciową, 4-78; Ciemność i pustka,
prowadzane. Recenzowane książki zestawiliśmy
Dembowski), 8-60
ekranie, 3-9; Czasy Apokalipsy, 6-6; Gliniarze ze stali,
5-78; Wampirzyca w burce…, 6-78; Azbest a życie
alfabetycznie wg nazwisk autorów. Komiksy,
SONG Han – Kontrola bezpieczeństwa (Security Check,
9-11; Sam i Max podbijają świat, 10-10; Przebudzenie
pozagrobowe, 7-78; Pan Ciem i wdowiec, 8-78;
filmy, DVD i inne recenzje – alfabetycznie wg
tłum. Juliusz Braun), 11-59
space opery, 12-4; Niech Mysz będzie z wami, 12-8
Kto pierwszy powiedział „mózgi”?, 9-78; O miło-
tytułów. Pierwsza liczba przy haśle oznacza
STAROBINIEC Anna – Granica (Граница, tłum.
MARCINIAK Przemysław – Fantastyczne Bizancjum,
ści, 10-78; Mało albo nic, 11-78; Stay heavy!,
numer „Nowej Fantastyki”, liczba po myślniku
Paweł Laudański), 12-47
2-4
12-78
– stronę, na której zamieszczono dany materiał
SWANWICK Michael – Wędrówka Ziemi (Passage of
MIECZNIKOWSKI Tomasz – Transmigracje Ambrose’a
PAROWSKI Maciej – cykl „Ojciec redaktor”: Różne
(np. 7–26 oznacza nr 7, str. 26).
Earth, tłum. ), 8-52
Bierce’a, 4-7; Obsesje Artura Machena, 7-12; Kłamstwa
stany skupienia cz.1, 1-63, cz.2, 2-63, cz.3, 3-63,
TSUTSUI Yasutaka – Stojąca kobieta (Standing
Josepha Sheridana Le Fanu, 8-14; Ucieczki Algernona
cz.4, 4-63; Głuchy saper, ślepy snajper cz.1, 5-63,
Woman, tłum. Jakub Małecki), 9-59
Blackwooda, 11-8
cz.2, 6-63; Niesamowity Dick!, 7-63; Hobbitowe
VAUGHN Carrie – Bo tyle możemy (The Best We Can,
PIENIĄŻEK Przemysław – Elektroniczny morderca
gadanie cz.1, 8-63, cz.2, 9-63; Sztafeta cz.1, 10-63,
ANDRE-DRIUSSI Michael – Misje atomowe (Atomic
tłum. Piotr Kosiński), 4-59
powraca, 7-14
cz.2, 11-63, cz.3, 12-63
Missions, tłum. Patricia Sorensen), 9-42
WATTS Peter – Bilans zysków i strat (Collateral, tłum.
PISULA Radosław – Peleryny, papierosy i psycho-
WATTS Peter – cykl „Ślepopisanie”: Nie ma odpo-
BACIGALUPI Paolo – Dzieci Moriabe (Moriabe’s
Joanna i Adam Skalscy), 5-44
paci, 1-10; Piekielna kuchnia Marvela, 4-14;
wiedzi, są tylko wybory, 1-72; Kontrolowane wypalenia,
Children, tłum. Grzegorz Komerski), 6-48
YU Charles – Cykle (Cycles, tłum. Juliusz Braun),
Mulder i Scully znowu w akcji, 5-6; Nowa gwar-
2-73; Fałszywe proroctwo, 3-73; Potrzeby wielu, 4-73;
BEAR Elizabeth – Ta przypadkowa planeta (The Chance
2-40
dia Marvela, 5-11; Fantastyczna Czwórka –
Powstanie maszyn, 5-72; Bezmózgowiec, 6-73;
OPOWIADANIA ZAGRANICZNE
Planet, tłum. Jakub Małecki), 11-40
rozłam w rodzinie, 8-4; Filmowe oblicza Marsa,
Promyk nadziei, 8-73; Inteligencja na ekranie, 9-73;
CARLSON Jeff – Ciśnienie (Pressure, tłum. Michał
10-4
Jogurtowa rewolucja, 10-73 ZIĘBIŃSKI Robert – cykl „Wszystko się zepsuło”: Mój
Kubalski), 6-42; Dalekowzroczność (Long Eyes, tłum.
OPOWIADANIA POLSKIE
PODRZUCKI Wawrzyniec – Konfabuluję, więc jestem,
Michał Kubalski), 10-42
BIEDRZYCKI Bartek – Spotkanie w tunelach, 7-32
2-12; Galileusz na krawędzi, 4-10; Król węgiel i inni,
nawiedzony dom, 1-74; Charlie, Charlie, 2-77; David
CASE Stephen – Nienarodzony bóg (The Unborn God,
BUCZEK-STACHOWSKA Aleksandra – Dwa groszki z
6-10
Lynch kontra Wielkanoc, 5-74; Jak zamienić lekarza w
tłum. Juliusz Braun), 1-54
jednego strąka, 9-28
REDAKCJA „NF” – Trzy spojrzenia na Pyrkon, 6-14
filmowca, 6-74; Fantastyka w kryzysie, 7-74; Prośba
CHIANG Ted, ALLORA, CALZADILLA – Wielka cisza
BURSZTA Jędrzej – Tuziemcy / Zaziemcy, 2-23
RZYMOWSKI Jerzy – Zmienne oblicza Lokiego, 11-12
do twórców horrorów, 8-74; Suka, czyli ratunek przed
(The Great Silence, tłum. Jakub Małecki), 10-61
CYRAN Janusz – Finis, 7-17
SKOWROŃSKI Robert – Seks maszyna, 3-4; Groza w
obłędem, 10-74; Program promocji czytelnictwa,
CHU John – Pokój w izolacji (Influence Isolated, Make
DZIK Bartłomiej – Północ, południe, pomiędzy, 4-30
sosie słodko-kwaśnym, 7-7
11-74; Piersi i Marty McFly, 12-74
Peace, tłum. Kamil Lesiew), 11-47
KACZMAREK Tomasz – Objawienica, 2-33
ŚMIGIEL Łukasz – Gdzie się podziały superdziew-
CROSSHILL Tom – Magia i demon Laplace’a (The
KAŃTOCH Anna – Anatomia cudu, 12-22
czyny?, 3-6
Magican and Laplace’s Demon, tłum. Joanna i Adam
KENC Piotr – Sidlarz, 1-34
SOBIECKA Marta – Japonia – światowe centrum
RECENZOWANE KSIĄŻKI
Skalscy), 4-44
KOMUDA Jacek – Wizgun, 5-27
strachu, 8-11; Blackout – elektryczna apokalipsa, 12-11
W nawiasach podaliśmy inicjały autorów recenzji:
CUINN Carrie – Cmentarny taniec pani Henderson
KYRCZ JR. Kazimierz – Klątwa G., 9-38
URBAŃSKI Bartłomiej – Wojna o hobbita, 1-7
MB – Maja Białkowska, KdB – Krystyna de Binzer,
(Mrs. Henderson’s Cemetary Dance, tłum. Maciej
LUŚCIŃSKI Marcin – Ogród walk, 8-37
WIELGOSZ Mateusz – Piksel obfitości, 9-8; Silnik
MC – Michał Cetnarowski, AH – Agnieszka Haska,
Nakoniecznik), 4-39
ŁAGAN Anna – Draconitas, 3-33
Münchausena, 10-12
JK – Joanna Kułakowska, BŁ – Bartłomiej Łopatka,
DOCTOROW Cory – Epoka (Epoch, tłum. Grzegorz
ŁOSAK Jacek – Nałóg pośmiertny, 6-39
ZIĘBIŃSKI Robert – Duch, który nawiedził Amerykę,
WM – Waldemar Miaśkiewicz, MN – Michał Nalewski,
Komerski), 2-48
MICHAŁOWSKA Iwona – Euforystia, 2-30; Rok z Evą,
6-4; Pożegnanie mistrzów, 10-14
BP – Bartłomiej Paszylk, PPń – Piotr Pieńkosz,
GAIMAN Neil – O tym, jak Markiz odzyskał swój płaszcz
12-17
ZLICZEWSKI Tomasz – W świecie yokai cz.1, 7-4, cz.2,
JR – Jerzy Rzymowski, MS – Maciej Sabat, JS – Jerzy
(How the Marquis Got His Coat Back, tłum. Paulina
MICHROWSKI Tadeusz – Akt, 4-22
8-8
Stachowicz, RŚ – Rafał Śliwiak, RT – Radek Teklak,
Braiter), 5-55
MIRSKI Piotr – Tasiemiec.S01.Complete.480p.Web-
GELPRIN Mike – Każdy cywilizowany człowiek
-DL.x264-Nihil, 1-17
(Kaждый цивилизованный человек, tłum.
NESTEROWICZ Piotr – Dybuk, 1-27; Raskolnicy, 10-30
WYWIADY
antologia, Epopeja. Legendy fantasy (RŚ), 5-69
Paweł Laudański), 2-43
PALIŃSKI Paweł – Bóg miasta, 8-29
ABERCROMBIE Joe, Oryginalność jest przereklamo-
antologia, Kroki w nieznane 2014, red. Miroslaw
GOLDIN Ina – Strzegący drogowskazów (Toт, кто
PATYKIEWICZ Piotr – Parch, 6-24
wana, 10-7
Obarski (RŚ), 1-69
смотрит за указателями, tłum. Paweł Lau-
PŁAWSKA Barbara – Wiedźma, 5-37
ALLEN Alfie, BRADLEY John – Żarty ze śmierci, 4-12
antologia, Niebezpieczne kobiety, red. G.R.R. Martin
dański), 4-53
PODLEWSKI Adam – Zgodnie z planem, 12-20
BALAGUERÓ Jaume – Im bardziej wierzysz, tym
(JR), 3-67
JIA Xia – Lato Tongtong (Tongtong’s Summer, tłum.
PODLEWSKI Marcin – Ukojeniec, 9-17
bardziej się boisz, 11-14
antologia, Wieża Asów, red. G.R.R. Martin (JR), 8-65
Kamil Lesiew), 1-38
PROCHOCKI Sławomir – Dobór naturalny, 4-17
DARDA Stefan – Autor powinien być naturalny, 2-14
antologia, Wolsung t.1 (TW), 7-69
JOHNSON Alaya Dawn – Przewodnik po owocach
PROTASIUK Michał – Fikcja polityczna, 10-17
DUKAJ Jacek – Wymyślić e-booka od nowa, 4-4
ABERCROMBIE Joe, Pół króla (TW), 5-70; Pół świata
wyspy Hawai’i (A Guide to the Fruits of Hawai’i, tłum.
PRZECHRZTA Adam – Adept, 11-28
GLUKHOVSKY Dmitry – Nie chcę by „Metro” było jak
(TW), 9-70
Jakub Małecki), 9-48
RYBIŃSKI Michał – Zapalę ci znicz, 11-17
Marvel, 11-4
AMISH Tripathi, Nieśmiertelni z Meluhy (TW), 12-70
KERR Jake – Fragmenty biografii Juliana Prince’a
SOKOŁOWSKI Dominik – Overkill, 6-17
GOŁKOWSKI Michał – Czuję się w Zonie jak w drugim
ANDERSON Gillian, Nadchodzi ogień (KdB), 6-68
(Biographical Fragments of the Life of Julian Prince,
STASZAK Marcin – Krypty NeoAzji, 8-17
domu, 5-14
ANTONOW Siergiej, Ciemne tunele (TW), 7-68
tłum. ), 8-40
STOCZEK Szymon – Wojna Vasyla Kavalenko, 3-17
HEARNE Kevin – Wiara bez wyłączności, 7-10
BANIEWICZ Artur, Gadzie gody (RŚ), 2-68
KRESS Nancy – Jeden (One, tłum. Jerzy Rzymowski), 7-39
URBANIUK Jarosław – Ostatni pierdziel na świecie,
NOVIK Naomi – Smoki i fanfiki, 12-14
BENSON Raymond, Dying Light. Aleja Koszmarów
LANDIS Geoffrey A. – Hotel na Antarktydzie (A Hotel
2-17
SPOTNITZ Frank – Chcę wierzyć, 5-9
(KdB), 5-68
in Antarctica, tłum. Joanna i Adam Skalscy), 12-51
VIZVARY Istvan – Świadectwo istnienia, 5-17
SZPONDER Tomasz – 25 lat minęło, 9-14
BISHOP Anne, Srebrzyste wizje (JK), 8-69
LARSON Rich – Wczepiony (Meshed, tłum. Jerzy
TATCHELL Terri – Chappie – Futurystyczny Pinokio,
BRETT Peter V., Tron z Czaszek t.1 (JR), 7-71
Rzymowski), 11-55
3-12
BRUNNER John, Wszyscy na Zanzibarze (BŁ), 6-67
WEGNER Robert M. – Mam w głowie sporą historię,
CARD Orson Scott, JOHNSTON Aaron, Pożoga (JK),
6-12
2-70; Przesilenie (JK), 12-68
TW – Tymoteusz Wronka.
LE GUIN Ursula K. – Dzban wody (The Jar of Water,
PUBLICYSTYKA
tłum. Joanna i Adam Skalscy), 6-55
CHOLEWA Piotr W. – Sir Terry i ja, 5-4
LIU Ken – Białe konopne rękawy (White Hempen
CZARNECKI Łukasz – Gondor – Bizancjum Śródziemia,
CHIMA WILLIAMS Cinda, Dziedziczka Guślarzy (JK),
Sleeves, tłum. ), 8-46
2-10
McDONALD Ian – Piąty smok (The Fifth Dragon, tłum.
DAUKSZEWICZ Aleksander – Gra o przyszłość świata
FELIETONY
8-68
Joanna i Adam Skalscy), 1-45
i złoto, 1-14
CETNAROWSKI Michał – Z nowej perspektywy, 1-16
wiednia (AH), 5-70
MORAINE Sunny – Księżycowy chłód (Cold as the
DEPTUCH Paweł – Życie i czasy Vertigo Comics, 9-4
KOSIK Rafał – cykl „Fantastyka praktyczna”: Cienka żółta
ĆWIEK Jakub, Kłamca. Papież sztuk (RŚ), 7-70
Moon, tłum. Maciej Nakoniecznik), 5-40
GRZYWACZ Marek – Fantastyczny świat – Filipiny,
linia, 1-71; Idiokracja, 2-72; Trolling, 3-72; Bezpieczeń-
DAMICO Gina, Płomień (JR), 8-69
NESS Mari – Serce kniei (Into the Greenwood, tłum.
3-14
stwo w roku 2040, 4-72; Wiara w przełomy, 6-72;
DARDA Stefan, Opowiem ci mroczną historię (RŚ),
Grzegorz Komerski), 3-40
GUNIA Wojciech – Thomas Ligotti i metahorror, 2-65
Pożegnanie z mięsem, 7-72; Kopia zapasowa dla cywili-
3-69
76 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
COLLINS Suzanne, Gregor i niedokończona przepo-
SPIS ROCZNIKA 2015 DĘBSKI Rafał, Kraniec nadziei. Żar tajemnicy (RŚ),
PODLEWSKI Marcin, Głębia. Skokowiec (JS), 11-70
MARSJANIN – reż. Ridley Scott (MZ), 11-75
VALERIAN, WYDANIE ZBIORCZE TOM 1. Scenariusz:
11-68
PRATCHETT Terry, Smoki na zamku Ukruszon (JR), 1-69
TERMINATOR: GENISYS – reż. Alan Taylor (MZ), 8-75
Pierre Christin. Rysunki: Jean Clause Mezieres (PD),
DOMAGALSKI Dariusz, Osobliwość (RŚ), 4-67
PRICE Lissa, Starter (AH), 4-70
WILKOŁACZE SNY – reż. Jonas Alexander Arnby (JR),
2-76
DONNELLY Jennifer, Wielki błękit (AH), 6-68
PRIEST Christopher, Rozłąka (TW), 8-68
4-74
YANS. WYDANIE ZBIORCZE T.1-3. Scenariusz: Andre
DUKAJ Jacek, Starość aksolotla (MC), 4-66
PRZECHRZTA Adam, Demony czasu pokoju (RŚ), 5-70
DUSZYŃSKI Tomasz, Droga do Nawi (TW), 10-68
PRZYBYŁEK Marcin, Gamedec: Obrazki z imperium
FFORDE Jasper, Pieśń kwarkostwora (RŚ), 7-68
t.1-2 (RŚ), 11-70
RECENZOWANE DVD / BLU-RAY
FIJAŁKOWSKI Tomasz, Antipolis (TW), 11-68
PULLMAN Philip, Baśnie braci Grimm dla dorosłych
W nawiasach podaliśmy inicjały autorów recenzji:
Carter, Joe Harris. Rysunki: Elena Casagrande, Michael
FLANAGAN John, Góra Skorpiona (JR), 2-69
i młodzieży (TW), 1-68
JR – Jerzy Rzymowski.
Walsh i inni (PD), 8-76
GAIMAN Neil, Drażliwe tematy (JR), 7-69
RICE Anne, Książę Lestat (JK), 12-66
GAUMER Patrick, ROSIŃSKI Piotr, Grzegorz Rosiński.
ROTHFUSS Patrick, Muzyka milczącego świata (TW),
BATMAN KONTRA ROBIN – reż. Jay Oliva (JR), 7-77
Monografia (WM), 11-70
3-68
GRA O TRON – SEZON 4 – twórcy serialu: David
GLUKHOVSKY Dmitry, Futu.re (KdB), 4-68; Metro
RYAN Anthony, Pieśń krwi (TW), 4-67
Benioff, D.B. Weiss (JR), 4-74
2035 (TW), 11-67
SAKEY Marcus, Lepszy świat (RŚ), 9-70
LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI: BOGOWIE I POTWORY – reż.
INNE RECENZJE
GOCIEK Piotr, Czarne bataliony (RŚ), 1-68
SALIK Magdalena, Mniejszy cud (BŁ), 7-68
Sam Liu (JR), 10-75
W nawiasach podaliśmy inicjały autorów recenzji:
GOŁKOWSKI Michał, Sztywny (RŚ), 6-66
SANDERSON Brandon, Stalowe Serce ( T W),
LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI: TRON ATLANTYDY – reż.
KdB – Krystyna de Binzer, JR – Jerzy Rzymowski
GROMYKO Olga, Rok Szczura. Widząca (JK), 3-70
8-66
Ethan Spaulding (JR), 3-75
HARRIS Joanne M., Ewangelia według Lokiego (BŁ),
SHANNON Samantha, Zakon Mimów (JR), 6-68
12-66
SIMMONS Dan, Ilion (JK), 10-66
HARRISON John M., Droga Serca (JK), 1-70
SMITH Cordwainer, Drugie odkrycie ludzkości / Nostrilia
RECENZOWANE KOMIKSY
HEARNE Kevin, Nóż w lodzie (JR), 7-70
(JK), 9-68
W nawiasach podaliśmy inicjały autorów recenzji:
HERBERT Frank, HERBERT Brian, ANDERSON Kevin
STAVELEY Brian, Miecze cesarza (TW), 11-68
PD – Paweł DEPTUCH, WM – Waldemar MIAŚKIEWICZ
Paul Duchateau. Rysunki: Grzegorz Rosiński, Zbigniew Kasprzak (WM), 10-76 Z ARCHIWUM X #2: ŻYWICIELE. Scenariusz: Chris
ZROZUMIEĆ KOMIKS. Scenariusz i rysunki: Scott McCloud (WM), 6-76
BOSS MONSTER [gra karciana] (JR), 10-71 DRAGON AGE: INKWIZYCJA [gra komputerowa] (KdB), 1-77 RYCERZE PUSTKOWI [gra planszowa] (JR), 11-77
J., Droga do Diuny (JS), 10-67
SYPEŃ Dariusz, Dżungla (AH), 10-70
HOBB Robin, Królewski skrytobójca (JR), 2-69;
SZMIDT Robert J., Szczury Wrocławia. Chaos (JR),
47 RONINÓW. Scenariusz: Mike Richardson. Rysunki:
RÓŻNE
Wyprawa skrytobójcy (JR), 3-68
6-70; Samotność Anioła Zagłady. Adam (KdB), 7-70;
Stan Sakai (WM), 4-76
Zapowiedzi, strona 2: Marcin Zwierzchowski od
HOULICK Douglas, Przysięga stali (MB), 3-68
Otchłań, 9-70
BATMAN. AZYL ARKHAM. Scenariusz: Grant Morri-
numeru 1 do 12
JAMIOŁKOWSKI Marcin, Keller (TW), 12-70
SZOSTAK Wit, Wróżenie z wnętrzności (RŚ),
son. Rysunki: Dave McKean (PD), 11-76
Wstępniak, strona 1: Jerzy Rzymowski od numeru 1
JOHANSEN Erika, Królowa Tearlingu (JK), 4-70
12-65
BLACK SCIENCE #1: ZASADA NIESKOŃCZONEGO
do 12
KING Stephen, Znalezione nie kradzione (BŁ), 9-68;
TAYLOR Chris, Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszech-
SPADANIA. Scenariusz: Rick Remender. Rysunki:
Moda na „Nową Fantastykę” – konkurs, 4-65, wyniki
Bazar złych snów (RT), 12-69
świat? (AH), 12-70
Matteo Scalera (PD), 3-76
8-70
KNAAK Richard, Diablo. Wojna grzechu: Smocze łuski
TOLKIEN J.R.R., Beowulf. Przekład i komentarz (MS),
BLER #4: STAN STRACHU. Scenariusz i rysunki:
Nagrody Czytelników„NF” 2014 – ogłoszenie plebi-
(PPń), 8-66
12-66
Rafał Szłapa (PD), 1-76
scytu, 1-13, wyniki, 4-71
KOSSAKOWSKA Maja Lidia, Takeshi. Taniec Tygrysa
del TORO Guillermo, KRAUS Daniel, Trollhunters.
CASTAKA. Scenariusz: Alexandro Jodorowsky.
Nagrody „Nowej Fantastyki” 2015 – nominacje, 4-71,
(TW), 7-71
Łowcy trolli (JR), 12-68
Rysunki: Das Pastores (WM), 12-75
wyniki, 6-71
KOZAK Magdalena, Łzy diabła (JS), 4-70
VANDERMEER Jeff, Ukojenie (TW), 3-70
CYRRUS-MIL. Scenariusz i rysunki: Andreas (WM),
Zastrzyk przyszłości, strona 3; Mateusz Wielgosz,
KRISJANSSON Snorri, I popłynie krew (JK), 1-70
WEBER David, Wybór wojowniczki (JS), 2-69; Honor
9-76
numery 1-4, 6-12
KRUPSKA Beata, Sceny z życia smoków (JR), 1-69
Harrington. Początki (JS), 6-70
EKSPEDYCJA. BOGOWIE Z KOSMOSU. Scenariusz:
KYRCZ JR. Kazimierz, Femme fatale (BP), 5-68
WEGNER Robert M., Pamięć wszystkich słów (TW),
Arnold Mostowicz, Alfred Górny. Rysunki: Bogusław
LACKEY Mercedes, DIXON Larry, Lot sowy / Oczy
5-67
Polch (WM), 5-77
WYDANIE SPECJALNE
sowy / Rycerz sowy (JK), 11-69
WERBER Bernard, Imperium mrówek, Dzień mrówek,
FINAL INCAL ORAZ PO INCALU. Scenariusz: Alexan-
BIGOS Leszek – Implant, 1/2015
LARSSON Asa, KORSEL Ingela, Pax. Pal przeznacze-
Rewolucja mrówek (JK), 6-65
dro Jodorowsky. Rysunki: Jose Ladronn, Moebius
BLACK Holly – Dziesięć zasad dla każdego (skutecz-
nia / Pax. Grim (AH), 8-67
WEXLER Django, Mroczny tron (TW), 8-66
(PD), 10-77
nego) galaktycznego przemytnika, 4/2015
LECKIE Ann, Zabójcza sprawiedliwość (RŚ), 9-67
WRÓBEL Jacek, Cuda i Dziwy mistrza Haxerlina (TW),
KOLOR POWIETRZA. Scenariusz i rysunki: Enki Bilal
BLAKE Polenth – Nigdy nie takie same, 2/2015
LIGOTTI Thomas, Teatro Grottesco (TW), 2-70
9-68
(WM), 5-76
DOCTOROW, Cory – Człowiek, który sprzedał Księżyc,
LOWRY Lois, Skrawki błękitu (JR), 1-70
ZIELIŃSK A Aleksandra, Przypadek Alicji (BP),
LAZARUS T.1: RODZINA. Scenariusz: Greg Rucka.
1/2015
LU Marie, Malfetto. Mroczne piętno (AH), 7-71
2-68
Rysunki: Michael Lark (PD), 5-76
DUNKEL Maria – Klątwa sów, 1/2015
MACLEOD Ian R., Tchorosty i inne wy-tchnienia /
ŻERDZIŃSKI Maciej, Imperium hiacyntów (MC),
MAGIA I MIECZ. Scenariusz i rysunki; Sergio Toppi
FEREBEE K.M. – Ziemia i wszystko, co pod nią, 4/2015
Obudź się i śnij (JK), 5-68
10-68
(WM), 11-76
GAJEK Grzegorz – Drobina serca, 3/2015
MAJKA Paweł, Niebiańskie pastwiska (RŚ), 10-70
MUSHISHI T.1 i 2. Scenariusz i rysunki: Yuri Urushi-
HALPERN Rachel – Nie obiecuj, 3/2015
MALINOWSKI Łukasz, Skald: Kowal słów t.2 (RŚ),
bara (WM), 10-77
HEUVELT Thomas Olde – Rybka w butelce, 3/2015
NEMO: BERLIŃSKIE RÓŻE. Scenariusz: Alan Moore.
HOWARD Kat – Malowane ptaki, potrzaskane kości,
8-69
RECENZOWANE FILMY
MAŁECKI Jakub, Dygot (TW), 10-70
W nawiasach podaliśmy inicjały autorów recenzji:
Rysunki: Kevin O’Neill (PD), 9-76
2/2015
MARTIN George R.R., GARCIA Jr. Elio M., ANTONS-
MC – Michał Cetnarowski, JR – Jerzy RZYMOWSKI,
PASAŻEROWIE WIATRU. CYKL PIERWSZY. Scenariusz
JAASKELAINEN Pasi Ilmari – Tam, gdzie zawracają
SON Linda, Świat lodu i ognia (JR), 1-67
MZ – Marcin Zwierzchowski
i rysunki: Francois Bourgeon (WM), 8-76
pociągi, 2/2015
PIASKOWA OPOWIEŚĆ. Scenariusz: Jim Henson i
JINGFANG Hao – Składany Pekin, 3/2015
MATHARU Taran, Zaklinacz. Początek (JR), 12-68 MATHER Matthew, Kroniki Atopii (MN), 6-70
ANT-MAN – reż. Peyton Reed (JR), 9-75
Jerry Juhl. Rysunki: Ramon K. Perez (WM), 2-76
KARBOWSKI Przemysław – Syn Archanioła, 4/2015
McCLELLAN Brian, Obietnica krwi (BŁ), 7-67
AVENGERS. CZAS ULTRONA – reż. Joss Whedon (JR),
PRZEBUDZENIE. Scenariusz: Scott Snyder. Rysunki:
KRÓL Maciej, KRÓL Paweł – Dzieło mojego życia,
MIELNIKOW Rusłan, Mrówańcza (TW), 1-68
6-77
Sean Murphy (PD), 4-76
3/2015
MIEVILLE China, Toromorze (TW), 2-68
BIRDMAN – reż. Alejandro Golzales Inarritu (MC),
SAM ZABEL I MAGICZNE PIÓRO. Scenariusz i rysunki:
KUNSKEN Derek – Pyłek z przyszłych zbiorów, 4/2015
MORGAN Kass, Misja 100 (JS), 3-70
3-74
Dylan Horrocks (WM), 7-76
PARKER K.J. – Grom Prawdy z Niebios, 1/2105
NIX Garth, Clariel (TW), 4-67
CHAPPIE – reż. Neill Blomkamp (MZ), 5-75
SKARGA UTRACONYCH ZIEM – RYCERZE ŁASKI TOM
PATYKIEWICZ Piotr – Ogień na przełęczy, 1/2015
NOCZKIN Wiktor, Wektor zagrożenia (RŚ), 4-68
CRIMSON PEAK. WZGÓRZE KRWI – reż. Guillermo
4: SILL VALT. Scenariusz: Jean Dufaux. Rysunki:
PODLEWSKI Adam – Wieczny powrót, 3/2015
NOGAL Daniel, Malajski Excalibur (TW), 4-68
del Toro (JR), 12-74
Phillippe Delaby, Jeremy Petiqueux (WM), 3-76
PODLEWSKI Marcin – Szary wiruje pył, 2/2015
NOVIK Naomi, Wybrana (JR), 10-68
HISZPANKA – reż. Łukasz Barczyk (JR), 2-75
SPRAWIEDLIWOŚĆ. Scenariusz: Jim Krueger. Rysunki:
QIUFAN Chen – Towarzystwo smogowe, 4/2015
OATES Joyce Carol, Przeklęci (JK), 8-68
HOBBIT: BITWA PIĘCIU ARMII – reż. Peter Jackson
Doug Braithwaite, Alex Ross (PD), 7-76
RUSNAK Marcin – W labiryncie, 2/2015
OKORAFOR Nnedi, Laguna (TW), 2-70
(JR), 2-74
SZÓSTY REWOLWER T.1: ZIMNE MARTWE PALCE.
SCHROEDER Karl – Jubileusz, 3/2015
PATYKIEWICZ Piotr, Dopóki nie zgasną gwiazdy (MC),
IGRZYSKA ŚMIERCI: KOSOGŁOS – CZĘŚĆ 1 – reż.
Scenariusz: Cullen Bunn. Rysunki: Brian Hurtt (PD),
UZNAŃSKI Sebastian – Druga strona lasu, 4/2015
6-66
Francis Lawrence (JR), 1-75
6-76
WILLIAMSON Neil – Euonimista, 4/2015
PEAK Anthony, Philip K. Dick. Człowiek, który pamię-
KINGSMAN: TAJNE SŁUŻBY – reż. Matthew Vaughn
ŚWIETLISTA BRYGADA. Scenariusz: Peter J. Tomasi.
WRÓBEL Jacek – Większe Związanie Hatecrafta, 2/2015
tał przyszłość (MC), 6-69
(JR), 3-75
Rysunki: Peter Snejbierg (PD), 12-75
YAP Isabel – Filiżanka słonych łez, 2/2015
PILIPIUK Andrzej, Oko Jelenia. Sowie Zwierciadło
MAD MAX: NA DRODZE GNIEWU – reż. George
UMOWA Z BOGIEM. TRYLOGIA. Scenariusz i rysunki:
ZAŃKO Przemysław – Pajęczarka, 4/2015
(RŚ), 6-66
Miller (JR), 7-75
Will Eisner (WM), 1-76
ŻELKOWSKI Marek – Łaska suwerena, 3/2015
77 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Fot. Maciej Parowski
FELIETON: Orbitowanie po kinie
STAY HEAVY! Czasem myślę sobie, że wszyscy dziwni ludzie mają rację, przynajmniej w odniesieniu do opinii na ŁUKASZ ORBITOWSKI temat zjawisk kultury. Właściwie kto powiedział, że seria o Harrym Potterze rzeczywiście nie może być inicjacyjną pułapką, za którą czai się Szatan? Gdybym był Szatanem, niewątpliwie natchnąłbym kogoś takiego jak Rowling, a potem nabijał dziecięce duszyczki na wykałaczki do szaszłyków. „Deathgasm”
D
roczę się, lecz ta zabawa wypływa z wcześniejszego doświadczenia. Kiedyś poproszono mnie, abym napisał wyjątkowo odrażającą bajkę dla dzieci. Instytucja kultury, która ją zamawiała, najwyraźniej uznała mnie za eksperta od spraw odrażających. Zrobiło mi się miło i ruszyłem do czynu. Chciałem wymyślić i opisać przygodę młodego Aleistera Crowleya, brytyjskiego okultysty cieszącego się sławą najgorszego człowieka na Ziemi. Ciekawiło mnie kim był, nim takim został. Zagrzebałem się więc w pismach i rysunkach złowrogiego Crowleya. Po trzech dniach takiej babraniny nawiedził mnie najbardziej przerażający sen w całym moim życiu, do tego z podwójną puentą – sądziłem, że się zbudziłem, a jednak wciąż śniłem. Obudziłem się zlany potem i roztrzęsiony. Wypiłem duszkiem dwa piwa. Z trzecim dowlokłem się do komputera i spisałem ów koszmar, tak jak wiele innych koszmarów. Przeklinałem siebie za tego Crowleya. Wydało mi się, że ksiądz i Robert Tekieli mają rację, takich rzeczy nie wolno tykać pod groźbą zwęglenia własnej duszy. Naprawdę byłem gotów pędzić do najbliższego kościoła, błagać o przebaczenie za ten grzech i worek innych. A potem zerknąłem w ekran, na to, co napisałem. Zapisany sen układał się w zarys bajki, którą próbowałem napisać. Nie o młodym Crowley'u, lecz innej, o wiele lepszej. Wygładziłem ją, dodałem to i owo. Ukazała się drukiem. Wystawiają ją w teatrach. A ja zrozumiałem, że dla napisania dobrego tekstu mogę śnić koszmary noc
w noc – do diabła, rozrywajcie mnie końmi dla literatury, pod warunkiem, że zdążę postawić kropkę po ostatnim zdaniu. Ja się nie liczę. Liczą się tylko książki. No i nowozelandzkie kino, którego „Deathgasm” jest kolejnym powodem, by dorzucić kolejny wieczór do życia. „Deathgasm” konsekwentnie wyciąga wnioski z katolickiego spojrzenia na muzykę metalową. Metal w większości swoich przejawów stanowi okoliczności sprzyjające zatraceniu duszy. Oddala od Boga, skłaniając ku tańcowaniu z demonami, a później – wiecznemu potępieniu. Osobiście uważam, że jedyną prawdziwie satanistyczną muzyką jest eurodance, ale w jakiś sposób rozumiem księży odczuwających dyskomfort na recitalu takiego Behemotha. Satanizm metalowców, w tym niżej podpisanego, ma charakter bezobjawowy, opiera się na przywiązaniu do pewnej estetyki i duchu rebelii, wyrażającej się albo w używaniu życia, albo melancholijnej mizantropii. Co jednak, jeśli jest zupełnie inaczej? Brodie, młody metalowiec, dorasta w nieprzyjaznym sobie środowisku nowozelandzkiej prowincji. Wujek, u którego wylądował, nieustannie generuje niebezpieczeństwo nawrócenia, zaś kuzyn działa bardziej bezpośrednio, operując butem i pięścią. Nauczycielowi matematyki nie podobają się diabły, penisy i czaszki rysowane w zeszycie do rachunków. Początkowo Brodie może liczyć na towarzystwo dwóch nerdów zakochanych w erpegach, aż wreszcie zdarza się Zakk, metalowiec starszy
DEATHGASM. Reżyseria: Jason Lei Howden. Występują: Milo Cawthorne, Kimberli Crossman. Nowa Zelandia 2015. IMDb Rating 6,66
78 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
wiekiem i osłuchaniem, zdolny do pełnienia funkcji przyjacielskiego autorytetu. Panowie zakładają kapelę (tytułowy Deathgasm), dokooptowują nerdów i natychmiast kręcą teledysk w obowiązkowej, leśnej scenerii. Ujawnia się problem, dotykający większości zespołów, mianowicie niezdolność do stworzenia sensownej kompozycji. Na szczęście, w pobliżu dogorywa upadły gwiazdor metalu. Na moment przed zgonem przekazuje chłopakom nuty jednego tylko utworu. Oczywiście, postanawiają go zagrać. Kawałek okazuje się jednak pradawnym hymnem służącym do przywołania Księcia Piekieł, czy kogoś w tym stylu. Odegrany, zmienia sąsiadów w stado oślepionych potworów, które morduje ocalałych w oczekiwaniu na przyjście Czarnego Pana. Pojawia się też grupa prawdziwych satanistów, zainteresowanych trzymaniem strzemienia, podczas gdy Rogaty dosiada konia. Parę riffów wywołało apokalipsę. Powstrzymać ją mogą tylko Zakk i Brody. Nietrudno odgadnąć, że „Deathgasm” jest komedią, do tego operującą metalowo grubiańskim poczuciem humoru. Zakk i Brody walczą z potworami używając gadżetów z seks-shopu, pojawia się też kastracja za pomocą szlifierki, jeśli mnie pamięć nie myli. W finałowej bitwie przysłużą się również gitary przerobione na maszyny masakrujące, pojawi się też piła łańcuchowa. Humor to czarny i fekalny, lecz właściwy dla tematu. W ogóle „Deathgasm” wykonano ze znawstwem i miłością do metalu, co zdarza się nieczęsto, a do tego jest zupełnie przyzwoicie nakręcony (mówimy o przyzwoitości za pięć dolarów, rzecz jasna). Najczęściej, tego rodzaju filmy są spaprane albo merytorycznie, albo od strony technicznej. Tu wszystko gra i to głośno. Bohaterowie noszą odpowiednie koszulki, słuchają właściwych płyt, właściwie wadzi tylko plakat grupy Trivium straszący gdzieś w salce prób. Finałowa masakra nawiązuje do słynnej „Martwicy mózgu”, będąc jednocześnie najbardziej metalową rozpierduchą w historii kina. Tak, naprawdę polubiłem ten film, gdyż oddaje sens muzyki metalicznej na jeszcze jednym, wyższym poziomie. Jest głupi. Jest przesadzony. Jest szczery. Tak jak ona. Pamiętajcie tylko: w tym filmie ucinają fiuty.
„GWIEZDNE WOJNY” WYDAWNICTWO ZNAK
„SZEŚĆ ŚWIATÓW HAIN” WYDAWNICTWO PRÓSZYŃSKI MEDIA
W 1973 roku George Lucas nabazgrał w swoim notatniku pierwsze zdania o walce galaktycznego Imperium z rebeliantami. Cztery dekady i ponad 40 miliardów dolarów później gadżetów związanych z uniwersum Gwiezdnych Wojen było więcej niż mieszkańców Ziemi, a wiara rycerzy Jedi stała się oficjalnie uznawaną religią. Wśród czytelników, którzy do końca grudnia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Znak.
„KELLER” WYDAWNICTWO CZWARTA STRONA
JAKIE URZĄDZENIE DO KOMUNIKACJI ZOSTAŁO WYMYŚLONE PRZEZ URSULĘ K. LE GUIN?
JAK BRZMI TYTUŁ PIERWSZEJ KSIĄŻKI SF, KTÓRĄ PRZECZYTAŁ AUTOR „KELLERA”?
„Sześć światów” Hain Ursuli K. Le Guin to jeden z najznakomitszych cykli literatury science fiction. Akcja rozgrywa się w świecie Ekumeny, w której Liga Wszystkich Światów jednoczy planety zasiedlone przez potomków starożytnej rasy Hain. W skład zbioru wchodzą: „Świat Rocannona”, „Planeta wygnania”, „Miasto złudzeń”, „Lewa ręka ciemności”, „Słowo las znaczy świat”, „Wydziedziczeni”.
Główny bohater, Ian Keller, awanturnik i przemytnik, zostaje zwerbowany przez służby specjalne Układu Polonusa i wysokich przedstawicieli Nowego Watykanu do wykonania pewnej misji – odzyskania relikwii skradzionych przez uzurpatorski, powstały w wyniku Wielkiej Schizmy, Kościół Pontifexański. Na Pontifexie zbliżają się obchody Czwartego Tysiąclecia Męki Pańskiej. To doskonały czas, by przeniknąć na planetę. Doskonały czas na zapoznanie się z papieską córką. Doskonały czas na zemstę na generale Caratu.
Wśród czytelników, którzy do końca grudnia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Prószyński Media.
Wśród czytelników, którzy do końca grudnia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Czwarta Strona.
ROZWIĄZANIA KONKURSÓW Z NUMERU 10/2015 „NF” „Dżungla”, „Droga do Nawi” Wydawnictwo Czwarta Strona
Najlepszego rytmu drabble poszukuje Marcin Jamiołkowski. Szymon Rydzewski – Suwałki Eryk Bocianowski – Gostyń Dominika Parszewska – Szczecin
„Marsjanin. Audiobook” Wydawnictwo CDP
„Miecze cesarza” Wydawnictwo Rebis
„Trollhunters” Wydawnictwo Galeria Książk
Pierwszą sondą, która sfotografowała Marsa był amerykański Mariner 4.
Autor książki „Miecze Cesarza”, Brian Staveley, mieszka w gminie Marlboro w stanie Vermont.
Porównując ludzkie serce do kaloryczności serca wołowego to przeciętne serce ludzkie ma ok 550 kalorii ale zgodnie z publikacją J. Cole „Prehistoryczny kanibalizm” ludzkie serce daje ok 720 kalorii. Obie odpowiedzi uznawaliśmy za poprawne.
Dominik Struzik – Wrocław Adam Chodkiewicz – Katowice Krzysztof Wiszniewski – Kraków Jakub Kubica – Buczkowice Ryszard Kuczyński – Gdynia
Agnieszka Burczyn-Kaniewska – Poznań Maciej Ciorapiński – Warszawa Jan Wesoły – Cieszyn Dariusz Gęsiarz – Częstochowa Łukasz Szewczyk – Siemianowice Śląskie
Aleksander Kowarz – Szczedrzyk Jakub Sroczyk – Wrocław Grzegorz Wójcik – Wrocław Paulina Kożuchowska – Bydgoszcz Dorota Wysocka – Bydgoszcz
79 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
PROMOCJA PRENUMERATY „Sześć światów Hain” Ursuli K. Le Guin
Po raz pierwszy W JEDNYM TOMIE!
Tylko od 23 listopada do 21 grudnia 2015 roku przy zamówieniu prenumeraty „Nowej Fantastyki” możesz otrzymać książkę „Sześć światów Hain” z
WYSTARCZY POLICZYĆ, CO SIĘ NAJBARDZIEJ OPŁACA: ZAMÓW PRENUMERATĘ „Nowej Fantastyki”
rabat em*
ZAMÓW PRENUMERATĘ
i „Fantastyki Wydanie Specjalne” za 155 zł
„Nowej Fantastyki” za 131 zł
Otrzymasz: „Sześć światów Hain” = 69,9 zł 12 numerów „NF” = 119,88 zł 4 numery „FWS” = 39,96 zł W sumie: 229,74 zł Oszczędzasz ponad
40%
Otrzymasz: „Sześć światów Hain” = 69,9 zł 12 numerów „NF” = 119,88 zł W sumie: 189,78 zł
74 zł!
Oszczędzasz ponad
56 zł!
Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006
PY TAN IA DOT YCZ ĄCE PRE N UM E R AT Y:
TELEFONICZNIE: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 • LISTOWNIE POD ADRESEM: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa • LUB NA ADRES E-MAILOWY:
[email protected]
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
ROCZNA
84,00
32,00
108,00
PROMOCJA
131,00
-
155,00
• p renumeratę
Z AS AD Y PRE N UM E R AT Y:
należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy • reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy • koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający
* koszt
prenumeraty uwzględnia książkę „Sześć światów Hain” z rabatem 39,993% oraz koszt przesyłki w wysokości 5 zł.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
ADR ES REDAKC JI: ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
E- MA IL:
[email protected]
WWW.FANTASTYK A.PL
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
REDAKCJA: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
STALI WSPÓŁPRACOWNICY:
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik,
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Paszylk,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2015 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
Krystyna de Binzer, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska, Joanna Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Tomasz Miecznikowski, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz, Radosław Pisula, Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts,
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński. https://youtu.be/rflsHvtTTGw
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 8ad9195541617cf38532b9e21fa862c1