PROSTO Z MEEKHANU: Wywiad z Robertem M. Wegnerem
06 (393) 2015
miesięcznik miłośników fantastyki
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
przedaż
JUŻ w s
y
Apokalipsa
WEDŁUG MAD MAXA
PROZA:
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
PRÓSZYŃSKI
INDEKS 358398
Łosak Sokołowski Carlson � � �
issn 0867–132x
www.fantastyka.pl
M E D I A
Le Guin Bacigalupi Patykiewicz
NF_06_2015_okladki.indd 1 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:59:20
fot. J. Lubas
06/2015
06
00 04 „Duch” najbardziej przeklęty horror w historii gatunku powraca. Czy znów zaatakuje podstawy amerykańskiej kultury i będzie oskarżeniem wobec amerykańskiego stylu życia? O tym przekonamy się w maju.
Koniec cywilizacji to zbyt fascynujące wydarzenie, żeby na nim zakończyć opowieść. Najbardziej nurtuje nas pytanie: co dalej? Kolejne podejście do tematu zobaczymy w filmie „Mad Max: Na drodze gniewu”.
00 10
14 12
Autorzy SF mogą oddawać się wymyślaniu najprzedziwniejszych form życia bez obaw, że skrytykuje ich jakiś biolog. A to dlatego, że nauka ma w tej sprawie równie dużo (bądź mało) do powiedzenia, co fantastyka.
Z ciekawością śledzę podziały czytelników na frakcje „północne”, „południowe”, „wschodnie” i „zachodnie”. To powód do zadowolenia, że udało mi się napisać kilka historii, z których każda ma swoich fanów.
PUBLICYSTYKA 2 3 4 6 10 12 14 63 71 72 73 74 78
ZAPOWIEDZI ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz DUCH, KTÓRY NAWIEDZIŁ SIELSKĄ AMERYKĘ Robert Ziębiński CZASY APOKALIPSY Andrzej Kaczmarczyk KRÓL WĘGIEL I INNI Wawrzyniec Podrzucki MAM W GŁOWIE SPORĄ HISTORIĘ Wywiad z Robertem M. Wegnerem TRZY SPOJRZENIA NA PYRKON GŁUCHY SAPER, ŚLEPY SNAJPER (2) Maciej Parowski NAGRODY „NF” 2015 – WYNIKI WIARA W PRZEŁOMY Rafał Kosik BEZMÓZGOWIEC Peter Watts JAK ZAMIENIĆ LEKARZA W FILMOWCA Robert Ziębiński WAMPIRZYCA W BURCE... Łukasz Orbitowski
PROZA POLSKA 17 24 39
OVERKILL Dominik Sokołowski PARCH Piotr Patykiewicz NAŁÓG POŚMIERTNY Jacek Łosak
PROZA ZAGRANICZNA 42 48 55
CIŚNIENIE Jeff Carlson DZIECI MORIABE Paolo Bacigalupi DZBAN WODY Ursula K. Le Guin
RECENZJE 67
KSIĄŻKI
76
KOMIKS
76
FILM
Polub Nową Fanta stykę na
Faceb o
oku!
O POTRZEBIE ODCHAMIANIA Dawno, dawno temu, w gronie kolegów mieliśmy pewną tradycję. Powinniśmy ją nazwać „ukulturalnianiem”, ale zwykliśmy mawiać, że się odchamiamy. To nasze odchamianie polegało na tym, że raz w tygodniu urządzaliśmy sobie wspólne wyjście – a to do muzeum, a to do teatru, a to na jakąś wystawę… Taki sposób wzajemnego motywowania się do obcowania z nieco innym zakresem kultury niż ta, z jaką stykamy się na co dzień, bardzo nam służył. Samemu może być ciężko się do tego zmotywować, ale gdy podobna wyprawa nabiera charakteru wydarzenia towarzyskiego i daje możliwość dzielenia się na bieżąco wrażeniami z przyjaciółmi, sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Jeśli macie znajomych, z którymi możecie sobie urządzić podobne eskapady, gorąco Wam to polecam. Chodzi przede wszystkim o to, żeby raz na jakiś czas sięgnąć po coś, co poszerzy nasze horyzonty. Owszem, dobrze być na bieżąco z tym, co się dzieje w szeroko rozumianej popkulturze, ale warto mieć jakieś pojęcie, co się dzieje za jej granicami (które przecież są mocno płynne), a także odkrywać jej korzenie – mieć świadomość, skąd pewne idee się wzięły, jak ewoluowały zależnie od czasu i historycznych okoliczności. Nota bene, jeśli miałbym wymienić jedną wartość istnienia czegoś takiego jak lektury obowiązkowe, powiedziałbym, że ich obecność pozwala nam właśnie uporządkować wiedzę. Uczymy się, kto i w jakich okolicznościach jako pierwszy wykorzystał dany motyw i nawet jeśli zrobił to w sposób, który jest już przestarzały i nie trafia we współczesne gusta, to skierował kulturę na tory, na których później powstawały kolejne dzieła, być może doskonalsze od protoplasty. A że współczesna popkultura jest pełna nawiązań, zarówno do siebie samej, jak do kultury wysokiej, im więcej poznamy klasyki, tym pełniej odczytamy przekazy ukryte przez twórców nowych dzieł oraz ich intencje. Mam nadzieję, że „Nowa Fantastyka” też Wam w tym pomoże. Zapraszam do lektury!
Jerzy Rzymowski
w następnym numerze : Nancy Kress Jeden Janusz Cyran Finis FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 2/2015 od 15 kwietnia
01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka1
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:34:47
Fot. A. Kaczorek
N
a rynku czerwiec to tradycyjnie miesiąc oddechu po „dzikim” maju, gdzie wydawcy książek i komiksów prześcigali się z premierami na warszawskie Targi Książki i Komiksową Warszawę. O dziwo, nie oznacza to jednak, że będziemy się nudzić. No, może w kinie. Bo tutaj wprawdzie jedna z najbardziej wyczekiwanych premier roku, „Jurassic World”, ale poza tym posucha. Chyba, że ktoś liczy „Minionki” (w sumie może być zabawnie) i trzecią część horrowego cyklu „Naznaczony” – osobiście, po obejrzeniu przeciętnej poprzedniej odsłony serii, raczej odpuszczę. Ciekawiej będzie jeżeli chodzi o komiksy. Wprawdzie jestem pewien, że lista czerwcowych premier jeszcze się wydłuży, bo obecnie pełną podał chyba tylko Egmont, niemniej i z tej krótkiej listy da się wybrać dużo, dużo dobrego. Będzie nowy Batman, a to zawsze w Polsce święto – tym bardziej, że „Mroczne odbicie” to kolejna fabuła cenionego Scotta Snydera. Będzie trzeci tom „Wonder Woman”,
Superman to komunista! czyli „Żelazo”, a także nowy „Nemo” od Alana Moore’a i Kevina O’Neila – „Berlińskie róże”. Dla mnie premierą miesiąca będzie jednak „Wielki baśniowy crossover”, a więc 13. tom serii „Baśnie” Billa Willinghama. Wprawdzie akurat tego albumu jakoś specjalnie nie lubię, ale jego druk oznacza, że Egmont nie przerwał opowieści na 12. części (a fabularnie byłoby to uzasadnione) i będzie ją snuł dalej. Super! W czerwcu czeka nas także kilka bardzo dużych premier książkowych. Numer 1. to bezapelacyjnie „Tron z czaszek. Księga I”, czyli kontynuacja serii Petera V. Bretta rozpoczętej powieścią „Malowany człowiek”. Oj, sporo osób czeka na tę książkę. Głośno będzie z pewnością także o „Takeshim. Tańcu tygrysa” Mai Lidii Kossakowskiej, również kontynuującym już istniejącą serię. Poza tym coś dla fanów SF – „Fraktalny książę” Fina Hannu Rajaniemiego. Coś o superbohaterach – „Stalowe serce” Brandona Sandersona, kojarzonego raczej z fantasy. I coś dla fanów fantasy – „Mroczny tron” Django Wexlera. Uwaga: z wyjątkiem „Stalowego serca”, które otworzy serię, wszystkie wymienione powyżej filmy, książki i komiksy to kolejne odsłony już rozpoczętych cykli. Jejku, gdzie się podziały samodzielne fabuły?
01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka2
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Marcin Zwierzchowski
na czerwiec polecamy :
książki
Peter V. Brett, „Tron z czaszek. Księga I” – długo wyczekiwana nowa odsłona cyklu fantasy.
film
Maja Lidia Kossakowska, „Takeshi. Tanieć tygrysa” – nowa powieść laureatki Nagrody Zajdla.
komiks
„Jurassic World”
„Baśnie #13. Wielki baśniowy crossover”
– po latach powraca popularna dino-seria.
– nowe otwarcie w świetnej serii.
2015-05-13 10:34:49
zastrzyk przyszłości
Zastrzyk przeszłości
Mateusz Wielgosz www.weglowy.blogspot.com
W czerwcu 1971 roku Gieorgij Dobrowolski, Wiktor Pacajew i Władisław Wołkow potwierdzili, że ludzie mogą żyć i pracować na orbicie. Spędzili 22 dni w pierwszej w historii ludzkości stacji kosmicznej – Salut 1. Po zakończeniu misji, na pokładzie kapsuły Sojuz pozornie bez problemów powrócili na Ziemię. Dopiero grupa naziemna po otwarciu kapsuły odkryła martwą załogę.
Michael Foale
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
jazdu Progress M-34. Kierowali się jedynie sygnałem z kamery umieszczonej na śluzie dokującej. Nie znali odległości ani prędkości zbliżania. Amerykański astronauta został wysłany do portu dokującego Mira, miejsca gdzie Progress miał przycumować, by laserowym dalmierzem, przez niewielką szczelinę sprawdzał odległość dzielącą stację i pojazd. Wreszcie, na czarnym tle kosmosu pojawił się oślepiający metalowy kształt odbijający promienie Słońca. Niecałe dwieście metrów, zbliżający się z dużą prędkością. Można sobie tylko wyobrazić przerażenie astronauty, gdy usłyszał polecenie od inżyniera pokładowego: Uciekaj do kapsuły Sojuz! Szybko! Chwilę później nastąpiło zderzenie. Stacja się zatrzęsła, zawyły alarmy, ciśnienie zaczęło spadać, trzeba było odciąć moduł zasilający. W ciszy i ciemności trójka mogła się nacieszyć zorzą polarną, przelatując wytrąconą z orbity stacją nad biegunem. Ostatecznie udało się przywrócić właściwą pozycję. Mir funkcjonował jeszcze przez niecałe cztery lata, zanim celowo pozwolono mu spłonąć w atmosferze. Obecnie nie grozi nam nic podobnego. Ale to nie z powodu naszej świetności, a raczej dlatego, że nie robimy nowych rzeczy. Od 1972 roku, kiedy to Eugene Cernan, Ronald Evans i Harrison Schmitt wrócili z Księżyca, ludzie nie zapuszczają się dalej niż na 400 kilometrów od powierzchni swojej planety. Gdzieś na horyzoncie jednak widać, że kosmiczne ambicje odżywają. Rosjanie i Chińczycy patrzą w kierunku Księżyca. W maju rozpoczęły się rozmowy na temat ewentualnej współpracy w ustanowieniu bazy na Srebrnym Globie, co umożliwiłoby tam stały pobyt ludzi, podobnie jak dziś ma to miejsce na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Obecnie plan Roscosmosu zakłada, że przygotowanie miejsca dla ludzi potrwa do 2028 roku, tak by pierwsi ludzie zamieszkali tam przed 2030. Chińczycy, jako wykluczeni z udziału w ISS, samodzielnie pracują nad swoją stacją kosmiczną i też chcą postawić swojego rodaka na Księżycu. Amerykanie od lat myślą o załogowych lotach na Marsa. Pierwszym krokiem na tej długiej drodze ma być misja przekierowania asteroidy. W przyszłym dziesięcioleciu NASA chce wysłać sondę, która podniesie spory głaz ze znacznie większej asteroidy i umieści go na orbicie wokół Księżyca. Wtedy wysłani zostaną tam astronauci, by w ciągu dni lub godzin zrobić to, co robotom zajęłoby miesiące, a może nawet lata. Jednocześnie misja ta będzie testem największej rakiety nośnej, jaką zbudowano, oraz nowej kapsuły załogowej. Jedno i drugie może kiedyś zanieść ludzi na Marsa. Misja odpowie też na niektóre pytania w kwestii szans na obronę Ziemi przed grożącymi jej asteroidami. Agencje kosmiczne ponownie będą stąpać po niezbadanym gruncie. W 2014 eksplozja rakiety Antares, oraz kraksa SpaceShip Two przypomniały o ogromnych zagrożeniach związanych z podbojem kosmosu. Miejmy nadzieję, że w przyszłych dekadach wypadek z 1971 pozostanie jedynym przypadkiem zgonów w kosmosie.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
›››
Później ustalono, że zawiódł zawór wentylacyjny. Nastąpiła bardzo gwałtowna dekompresja, przez co kosmonauci nie udusili się, ale zginęli z powodu rozległego krwawienia naczyń w mózgu, rozerwanych przez pieniący się tlen i azot. Była to śmierć najbliższa utrwalonemu przez kino mitowi ludzi wybuchających w próżni. To pierwszy i jak dotąd ostatni przypadek śmierci w kosmosie. Ćwierć wieku później było blisko kolejnych trzech śmierci na orbicie. W czerwcu 1997 Amerykanin Michael Foale gościł na niemal dziesięcioletnim Mirze. Stacja kilka miesięcy wcześniej uporała się z groźnym pożarem, a rosyjski program kosmiczny na każdym kroku ciął koszty. Najnowszym pomysłem było przeprowadzenie „eksperymentu” podczas dokowania bezzałogowego pojazdu z zapasami. Automatyczne dokowanie było drogie i zapewniała je ukraińska firma. Dlatego eksperyment miał polegać na dokowaniu manualnym. Pojazd miał zostać umieszczony kilka kilometrów od stacji i być kierowany z pokładu Mira. Choć manewr taki był testowany w symulatorze, w rzeczywistości kosmonauci mieli problemy ze zlokalizowaniem po-
3 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka3
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:34:55
d u c h
temat z okładki
który nawiedził sielską A „Duch” najbardziej przeklęty horror w historii gatunku powraca. Czy znów zaatakuje podstawy amerykańskiej kultury i będzie oskarżeniem wobec amerykańskiego stylu życia? O tym przekonamy się w maju.
„D
uch” („Poltergeist”) Tobe Hoopera to film szczególny. Po pierwsze, był jednym z największych hitów kinowych lat 80. i doczekał się dwóch kontynuacji. Po drugie, wywołał gigantyczny skandal, kiedy Gildia Amerykańskich Reżyserów rozpoczęła dochodzenie o to, kto naprawdę kierował pracami na planie filmu – Spielberg czy Hooper. Choć oficjalnie wciąż za reżysera uznaje się Tobe Hoopera, to jednak nikt nie wątpi, kto tak naprawdę stworzył „Ducha”. Wystarczy tylko zacząć oglądać ten film, by poczuć od razu powiew Spielbergowskiej świeżości i lekkości kręcenia, której daleko do chropowatego i mrocznego stylu Hoopera (który najlepiej pokazał się tylko raz, w „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną”). Po trzecie wreszcie, to jedyny film grozy, o którym mówi się że wisi nad nim klątwa.
Szkielety w szafie Cztery osoby związane z serią zmarły w tajemniczych okolicznościach. Najpierw grająca najstarszą córkę bohaterów Dominique Dunne została zakatowana na śmierć przez
partnera. Potem zmarł Julian Beck, czyli zły pastor z drugiej części serii. Tuż po nim Will Sampson, który grał indiańskiego szamana, a na końcu młodziutka Heather O’Rourke. W Hollywood mówiono, że klątwa to efekt oszczędności Spielberga. Wybitny reżyser, sprawujący oficjalnie funkcję producenta pierwszej części, wpadł bowiem na pomysł, aby w scenie, gdy JoBeth Williams odkrywa ludzkie szkielety zakopane na podwórzu, użyć… prawdziwych szkieletów, były bowiem tańsze od plastikowych. Tak rodzą się legendy… Nic zatem dziwnego, że kiedy w 2013 roku studio MGM ogłosiło, że realizuje remake „Ducha” Internet zalała fala lamentu wielbicieli kina grozy. Po co? Kto nam to robi? Na każde z tych pytań odpowiedź jest prosta. Bo MGM ma do filmu prawa i robi to dla pieniędzy. Odświeżając klasyka napędzają koniunkturę rynkową zarówno na nowy film, jak i trzy stare części. Czy jest w tym coś złego? O ile uznajemy, że korporacje są złe i żerują na legendach, to tak. Czy jest w tym coś frapującego? Owszem. Bowiem „Duch” to jeden z tych filmów, których w zasadzie nie
da się adaptować współcześnie, nie dokonując w nim radykalnych cięć. Dlaczego? Otóż oryginał to nie tylko hit, film przeklęty i produkcyjny skandal, ale przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych horrorów w historii kina. I nie chodzi tu o fabułę, historię czy efekty specjalne, lecz o to, jak Spielberg skonstruował w nim świat i jak pokazał Amerykę.
Amerykański styl życia „Duch” zaczyna się niewinnie. Najpierw słyszymy dźwięki amerykańskiego hymnu, potem ujęcie „Sztandaru nad Iwo Jimą” znanego z legendarnej fotografii Joe Rosenthala. Kiedy wydaje nam się, że już bardziej amerykańsko i patriotycznie być nie może… pojawia się mała blond dziewczynka, która zaczyna rozmawiać z szumem w telewizorze. Pierwsza rysa na idealnej amerykańskiej sielance. A potem już Spielberg bawi się i żongluje amerykańskimi mitami na tyle, na ile tylko pozwala mu wyobraźnia. Po pierwszym niepokojącym obrazku z dziewczynką, sielanka powraca. Pojawia się biszkoptowy labrador (który od „Ducha” stanie się etatowym amerykańskim psem w horrorach), rodzinne śniadanie, flagi na domach, piękne ganki, równo przycięte trawniki. Kilka żarcików, jak ten z panem wiozącym piwo, kłótnia o pilota… Perfekcyjna amerykańska prowincja. A potem wszystko nagle się rozpada. Choć nie od razu.
4 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka4
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:34:56
temat z okładki
Pamiętacie żarty z meksykańskiej służącej i kokainy w „Goonies”, do których Spielberg współtworzył scenariusz? Kpiny z otyłych w tym samym filmie? Seksistowskie teksty, które rzucał w stronę kobiet Indiana Jones? Trochę tego było, jednak w żadnym swoim kolejnym filmie po „Duchu” nigdy tak ostro nie skrytykował Stanów i amerykańskiej podwójnej moralności. Nigdy też żaden blockbuster nie stał się przypadkiem lewackim manifestem antykonsumpcyjnym.
Upadek
ą Amerykę Wielkość „Ducha” i niezwykłość pomysłu Spielberga polega na tym, że przez niemal pół filmu bawi się on widzami, rozkładając akcenty tak, że gdy wydaje nam się, iż będziemy oglądać horror, on nagle zamienia się w komedię. Jak choćby w scenie kuchennej, gdy JoBeth Williams odkrywa, że ktoś przestawia krzesła. W każdym filmie o nawiedzonym domu to wstęp do pierwszej upiornej sceny nawiedzenia. Tu – zamienia się w zabawę. Matka zakłada córce kask i pozwala, aby duch przesuwał ją w stronę ściany. Zło da się oswoić? Oczywiście do czasu. Zanim zacznie się prawdziwy horror, Spielberg wprowadzi do fabuły jeszcze jeden zaskakujący element: paloną przy dzieciach przez rodziców marihuanę. Kiedy już wydaje nam się, że oglądamy film, w którym pokazano zwyczajną Amerykę z wszystkimi jej ułomnościami i powoli wkraczający w życie przeciętnych ludzi horror, Spielberg dokonuje kolejnej wolty. „Duch” z horroru o nawiedzanych Amerykanach, zamienia się w oskarżenie Ameryki. Tak. Te wszystkie zabawy amerykańskimi symbolami (ojciec rodziny czyta biogra-
Robert Ziębiński fię Ronalda Regana) prowadzą w puencie do odwrócenia wszystkiego, co zdaje nam się, że wiemy o Ameryce. Kto bowiem ściągnął na bohaterów nieszczęście? Co sprawiło, że pojawił się demon? Dokładnie to samo, co zrobił Spielberg zastępując na planie plastikowe szkielety prawdziwymi. Zachłanność, chęć pójścia na łatwiznę i amerykańskie wyobrażenie o nieomylności i potędze. Deweloper oszukuje bowiem władze przenosząc w bezpiecznie miejsce nie cały cmentarz, a jedynie nagrobki. Oto Ameryka – łatwy zarobek, szybki biznes. Coś takiego jak klątwa nie istnieje. A gdy wkracza ona w realny świat – winni rozkładają bezradnie ręce. Na ile będąca jawnym atakiem na amerykański styl życia konstrukcja filmu była zamysłem Spielberga, a na ile przypadkiem, nie dowiemy się zapewne nigdy. Choć w wielu swoich kolejnych filmach będzie bawił się w przekraczanie granic społeczn e g o tabu.
Żadna z kolejnych części cyklu nie powtórzyła tej konstrukcji fabularnej. Druga była zgrabnym horrorem o demonie prześladującym rodzinę, trzecia i najsłabsza horrorem powielającym gatunkowe klisze. Jaki będzie remake? To oczywiste, że w dzisiejszych czasach poprawności politycznej „Duch” nie może być takim filmem jak oryginał. Scena, w której rodzice palą marihuanę, a potem opiekują się dzieckiem, wywołałaby masowe zawały u obrońców praw rodziny. Ale nie tylko ona. Matka, która pozwala dziecku igrać z siłami nieczystymi? Wyobrażacie to sobie? Raczej trudno. Nie wiadomo bowiem, czego dzisiejsze kino nie lubi bardziej: nieoczywistych zabaw z gatunkiem, gdy widz wyprowadzany jest w pole i manipuluje się jego nastrojem, czy przekraczania granic poprawności politycznej. Przez chwilę – tak. Przez blisko pół seansu? Zbyt ryzykowne. Zresztą MGM nie ukrywa, że tym razem zrealizowała prosty horror. Po to zatrudniono jako podwykonawców speców z wytwórni GhostHouse Sama Raimiego. By nowy „Duch” był horrorem, a nie popkulturową grą z podwójną amerykańską moralnością. Co ciekawe, w Polsce i dla ludzi wychowanych na początku lat 80. w szarym PRL-u amerykański horror o rodzinie nawiedzonej przez złośliwego ducha nigdy nie był odbierany jako film o podwójnym dnie, a raczej jako powiew świeżości i nowości. Horror przecież wówczas kojarzył się u nas głównie z prostymi gotyckimi opowiastkami rodem z wytwórni Hammer, a nawiedzone domy, jeśli się pojawiały, to w bardziej klasycznym i pozbawionym postmodernistycznych zabaw ujęciu („Zemsta po latach”, „Horror Amityville”). Być może przez to „Duch” odbierany był w Polsce jako film proamerykański. Ciepła, prorodzinna opowieść o rodzinie walczącej o dom, z powiewającymi sztandarami w tle. Nic bardziej mylnego. Dom zapadł się, sztandary wraz z nim, a na koniec nikt nie włączył hymnu i amerykańskiej telewizji. Tyle że mało kto na ten upadek zwrócił uwagę. Przeoczył go chyba nawet sam Spielberg.
5 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka5
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:34:57
film „Mad Max: Na drodze gniewu”
CZASY
APOKALIPSY
Andrzej Kaczmarczyk
Koniec cywilizacji to zbyt fascynujące wydarzenie, żeby na nim zakończyć opowieść. Najbardziej nurtuje nas pytanie: co dalej? Na to pytanie szuka odpowiedzi kino postapokaliptyczne, a kolejne podejście do tematu zobaczymy niebawem w filmie „Mad Max: Na drodze gniewu”.
N
ajpopularniejszy scenariusz zagłady to ten najbardziej realistyczny: wojna z wykorzystaniem broni atomowej. Kiedy w 1945 roku zrzucono bomby na Hiroszimę i Nagasaki, straszliwa groźba niesiona przez tę nową technologię stała się aż nazbyt realna. Cztery lata później w posiadanie bomby atomowej wszedł Związek Radziecki, a widmo nuklearnej zagłady wisiało od tego czasu nad światem aż do zakończenia zimnej wojny. Ewolucja postapokalipsy jako gatunku była nierozerwalnie związana z rozwojem technologii i społecznymi nastrojami. Filmy z tego gatunku zawsze były produktem swoich czasów i żeby je zrozumieć trzeba prześledzić ich rozwój mniej więcej chronologicznie.
I nie było już nikogo Chociaż dzisiaj utrwaliło się już powszechne wyobrażenie postnuklearnej pustyni i ruin cywilizacji, filmy, które je rozpowszechniły, nadeszły dopiero w latach 70. i 80. Pierwsze obrazy przedstawiające świat odmieniony potęgą nowej broni zwykle bardziej koncentrowały się
na samotnych ocalałych i na psychologicznych konsekwencjach, z którymi muszą się zmagać ci, którzy przetrwali w wyludnionym świecie, niż na pokazaniu ruin i ogromu zniszczeń. W „Five” z 1951 roku, pierwszym filmie przedstawiającym świat po atomowej zagładzie, obserwujemy tytułową piątkę ocalałych, prawdopodobnie jedynych wciąż żyjących ludzi. Miasta nie leżą w ruinach, ale zasłane są zwłokami tych, których zabiło promieniowanie. Z dala od najbardziej skażonych terenów bohaterowie filmu próbują zbudować nowe życie, a każdy radzi sobie (lub nie) z sytuacją na swój sposób. Podobny scenariusz miał „The World, the Flesh and the Devil” z 1959. Głównym bohaterem jest górnik, który po wydostaniu się na powierzchnię z kopalni, gdzie został zasypany pięć dni wcześniej, zastaje powierzchnię kompletnie opustoszałą. Stopniowo dowiaduje się z gazet i nagrań, że cały świat w niejasnych okolicznościach zatruły chmury radioaktywnego pyłu. Z czasem odnajduje dwoje innych ocalałych. Zarówno „Five” jak i „The World, the Flesh and the Devil” pokazują nie
tylko zmagania z osamotnieniem i świadomością tragedii, której skala przerasta pojęcie nielicznych uratowanych, ale również wewnętrzne napięcia, z jakimi musi się mierzyć taka grupa. Jednym z ich najważniejszych źródeł jest rasowy podział, który wbrew wszelkiemu rozsądkowi przetrwał nawet zgubę niemal całej ludzkości. Najbardziej przejmującym z wczesnych, minimalistycznych filmów postapokaliptycznych jest ten najmniej znany. Nakręcony w 1968 roku „The Noah”, ostatni film, w którym zagrał nominowany do Oscara za „Stalag 17” Robert Strauss, dopiero w 1974 został pokazany publiczności na kilku festiwalach. Strauss gra (i to jak!) tytułowego bohatera, amerykańskiego żołnierza, jedynego ocalałego po III wojnie światowej. Noah nie spotyka żadnych innych ludzi, nie odnajduje nikogo, kto przeżyłby zagładę, zaludnia więc otaczający go opuszczony świat tworami swojej wyobraźni. Nigdy nie widzimy ich na ekranie, ale słyszymy ich głosy – najpierw pojedynczy głos przyjaciela, któremu Noah opowiada swoją historię, a w końcu, gdy obłęd postępuje, kakofonię śmiechów, kłótni, urwanych przemówień. Pełen religijnych alegorii, dźwigany na barkach niesamowitej kreacji Straussa „The Noah” jest jednym z najbardziej przejmujących i ponurych obrazów końca świata.
6 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka6
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:34:58
film W leju po bombie Koniec lat 60. był niezwykle ważny dla kina postapokaliptycznego. Na ekrany kin trafiła legendarna „Planeta Małp”, ale chociaż zapoczątkowała jedną z najsłynniejszych serii science fiction, dla historii filmów post-apo ważniejsza była zapomniana dziś brytyjska komedia „The Bed-Sitting Room”, która miała premierę w ramach festiwalu w Berlinie. Podczas gdy Amerykanie czy Francuzi („La Jetée”, wzór dla „12 małp” Gilliama) snuli poważne wizje powojennego świata, Anglicy podeszli do tematu z typowym dla siebie absurdalnym poczuciem humoru. W ruinach cywilizacji, pośród złomu, żyją nieliczni ocalali, a wśród nich Lord Fortnum w wyniku popromiennej mutacji zmieniający się w tytułowy pokój (sic!), dawny prezenter BBC, który teraz odwiedza nielicznych pozostałych przy życiu i nadal odczytuje wiadomości, oraz obecna monarchini, pani Ethel Shroake, pierwsza w kolejce do tronu po wyparowaniu pałacu Buckingham i śmierci 40 milionów Anglików. „The Bed-Sitting Room” to pierwszy film, który pokazał świat ruin i resztek, prawdziwe zgliszcza zamiast jedynie opuszczonych, ale nienaruszonych miast i plenerów. Jednocześnie „wyegzorcyzmował” ponury nastrój z gatunku. Oczywiście, nie znaczy to, że wszystkie kolejne filmy były komediami, ale w latach 70. i później pozwalano sobie na znacznie większą kreatywność i odrobinę szaleństwa przy tworzeniu kolejnych wizji postatomowej przyszłości. Dobrym przykładem jest adaptacja opowiadania Harlana Ellisona „Chłopiec i jego pies” (1975), której bohaterowie podróżują po pustyni będącej niegdyś Stanami Zjednoczonymi. Chłopiec (w tej roli młody Don Johnson) i jego zaprzyjaźniony obdarzony telepatią czworonóg trafiają do podziemnej kolonii, będącej groteskową parodią wyidealizowanej małomiasteczkowej Ameryki lat 50. i na swój sposób nie mniej strasznej niż pełen gangów i mutantów świat na powierzchni. Tymczasem bohaterowie luźno opartej na powieści Rogera Zelazny’ego „Alei Potępienia” (1977), wędrując w poszukiwaniu innych ocalałych z zagłady napotykają ogromne skorpiony, ruiny miast, w których teraz rządzi drapieżne robactwo i zatrzymują się na postój w pochłoniętym przez piasek Las Vegas. Oba filmy, chociaż ważne dla gatunku, nie odniosły komercyjnego sukcesu. Zupełnie inaczej po-
toczyły się sprawy dla niezależnego, australijskiego filmu, który zmienił wszystko.
Szalony świat „Mad Max”. Film który zdefiniował gatunek. Pierwsza rola Mela Gibsona. Zrealizowany za mniej więcej 600 tysięcy dolarów, zarobił 100 milionów i odważnie wprowadził kino postapokaliptyczne w nową dekadę. Od tego czasu cały gatunek istnieje niejako w odniesieniu do „Mad Maxa”. Na ile go przypomina? Na ile się od niego różni? Tyczy się to nie tylko filmów. Słynne serie gier komputerowych „Fallout” i „Borderlands” czerpią z „Mad Maxa” garściami; na nim również wzorowali się twórcy polskiej gry role-playing „Neuroshima”. Najciekawsze jest w tym to, że pierwsza opowieść o Maxie Rockatanskym w zasadzie nie była filmem postapokaliptycznym. Mówi się w nim jedynie o wielkim kryzysie paliwowym i o postępującym rozpadzie państwa. Dopiero w kontynuacji, „Mad Max 2: Wojownik szos”, pojawia się wzmianka o wielkiej wojnie między Zachodem i Wschodem, a świat przedstawiony staje się znajomą pustynią gdzieniegdzie poznaczoną zbudowanymi ze złomu schronieniami dla niedobitków ludzkości. I to właśnie „Wojownik szos” jest najbardziej wpływowym filmem z trylogii. Pokazano w nim kreatywny, nieco szalony świat zbudowany z resztek naszego, w którym rządzi anarchia i przemoc, i opowiedziano klasyczną, zawsze atrakcyjną historię o wędrowcu samotnie walczącym z bezlitosnym gangiem. Postać Maxa słusznie porównuje się do bezimiennego bohatera granego przez Clinta Eastwooda w filmach Sergio Leone, a „Wojownik szos” stanowi wzór dla podgatunku jakim jest postapokaliptyczny western. Klasyczne westerny rozgrywały się na pograniczu, gdzie prawo i porządek jeszcze nie dotarły, a cywilizacja dopiero jest budowana – w westernie post-apo zachodzi odwrotny proces: prawo i ład już tu były, ale upadły, a cywilizacja się co-
fa. Status quo jest podobne, ale ukazane jakby w krzywym zwierciadle. Ostatni raz (a przynajmniej tak się do niedawna wydawało) Max trafił na ekrany kin w 1985 roku, w „Mad Max pod Kopułą Gromu”. To najdroższy i najbardziej spektakularny film oryginalnej trylogii i chociaż nie miał równie przełomowego znaczenia, jak „Wojownik szos”, jest tym najlepiej pamiętanym. Scena walki pod tytułową kopułą to wciąż jeden z najbardziej oryginalnych filmowych pojedynków, wśród dialogów pełno jest chwytliwych zdań, a całość wieńczy nominowana do Złotego Globu i Grammy piosenka Tiny Turner „We Don’t Need Another Hero”, która stała się jednym z największych światowych hitów słynnej piosenkarki. W trylogii Maxa kino postapokaliptyczne osiągnęło stan równowagi. Brutalny obraz zniszczonego świata oraz naznaczony tragedią główny bohater z jednej strony, a z drugiej czysta frajda, jaką daje oglądanie efektownych przygód, pościgów i malowniczych postaci. Obie strony kina postapokaliptycznego – cały jego ciężar i cała jego lekkość. Nic dziwnego, że powrót serii po latach budzi niepokój – ponowne osiągnięcie złotego środka będzie niezwykle trudne, szczególnie bez Mela Gibsona. Jego gwiazda mocno przygasła i z własnej winy stracił wiele sympatii, którą kiedyś cieszył się wśród widzów, ale
„Księga ocalenia”
7 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka7
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:00
temat z okładki nie ulega wątpliwości, że zawsze był znakomitym aktorem, a role bohaterów takich jak Max, dręczonych przez wewnętrzne demony i nieco obłąkanych, były jego specjalnością, czego dowiódł choćby w „Zabójczej broni” Donnera i w „Hamlecie” Zeffirellego.
Post-apo, post-Max Po trzecim „Mad Maxie” XX wiek przyniósł jeszcze dwa ważne i oryginalne filmy post-apo. Pierwszym był wyreżyserowany przez Kevina Costnera „Wysłannik przyszłości” z 1997 roku oparty na powieści Davida Brina. Była to druga wycieczka Costnera do świata po zagładzie – dwa lata wcześniej był gwiazdą „Wodnego świata”, nazywanego czasem „Morskim Maxem”. „Wodny świat”, najdroższy wówczas film w historii, ani nie zrewolucjonizował gatunku, ani nie zawrócił w głowach krytykom, był jednak na tyle widowiskowy, by przynieść zysk i umożliwić Costnerowi nakręcenie „Wysłannika…”. Ten zaś okazał się zupełną klapą i zebrał cięgi od praktycznie wszystkich krytyków. Jak to często bywa, z czasem zyskał popularność wśród fanów gatunku, a nawet nieco sympatii wśród krytyków i zdecydowanie należy uznać go za jeden z najbardziej niedocenionych filmów postapokaliptycznych. Zamiast naśladować Mad Maxa i jemu podobne filmy, „Wysłannik…” wchodził z nimi w polemikę; zamiast być opowieścią o przetrwaniu w świecie bez zasad, mówił o tęsknocie do utraconej cywilizacji i wspólnoty. W pewnym sensie stanowi przeciwwagę dla „Tańczącego z wilkami” – tam Costner oddalał się stopniowo od cywilizacji, odrzucając jej ciemne strony, tutaj
pomimo jej zbrodni, które zniszczyły świat, odbudowuje ją z nadzieją, że tym razem pozostanie wierna ideałom. Drugim ważnym filmem był surrealistyczny „Six-String Samurai”, pomyślany jako hołd dla rock’n’rolla i kina samurajskiego jednocześnie. Do ostatniego wolnego miasta, Lost Vegas, do niedawna rządzonego przez zmarłego właśnie króla (Elvisa), wędruje tytułowy samuraj-gitarzysta. Jest nim sam Buddy Holly, zaś w ślad za nim podąża heavymetalowa Śmierć. Po drodze natomiast czekają na niego przeróżne zagrożenia, mniej lub bardziej typowe dla postapokaliptycznego pustkowia: kanibale, mutanci, a nawet sowieccy żołnierze oblegający Lost Vegas od czterdziestu lat. Przyjęty entuzjastycznie przez widzów i krytyków na festiwalu Slamdance, „Six-String Samurai” nie zyskał światowego rozgłosu, ale pozostaje dla miłośników gatunku filmem kultowym. Postapokalipsa wróciła do formy ponad dekadę później, w 2009 roku, z najstraszniejszym chyba obrazem w tym gatunku, jakim jest „Droga” na podstawie powieści Cormaca McCarthy’ego. W tym szarym, martwym świecie nie ma nic z westernowej poetyki, radosnej anarchii ani optymistycznych marzeń o odbudowie, jakie można było zobaczyć w omówionych wcześniej tytułach. Główni bohaterowie, ojciec i syn, których imion nigdy nie poznajemy, zdają się jedynymi iskierkami nadziei, gdy podczas swej włóczęgi kurczowo trzymają się wzajemnej miłości i swojego człowieczeństwa w świecie absolutnie obojętnego okrucieństwa. Ich zmagania są rozdzierające, i jest to pierwszy film od czasu „The Noah”, który pozwala tak dotkliwie odczuć śmierć naszego świata.
„Mad Max: Pod Kopułą Gromu”
„Wodny świat”
Rok później klimat „Mad Maxa” powrócił do kin dzięki „Księdze ocalenia”. Od strony wizualnej to prawdziwa perełka, choć niezbyt oryginalna, ale może właśnie po części ze względu na to, jak przypomina „Maxa”, czy gry z serii „Fallout”, zyskała przychylność fanów (którzy często określają ją wręcz jako nieoficjalną ekranizację „Fallouta”). Miała też dobrą obsadę, z Denzelem Washingtonem i Garym Oldmanem w rolach głównych. Niestety scenariusz, delikatnie mówiąc, nie był najlepszy, przez co zamiast nowym „Mad Maxem” z prawdziwego zdarzenia, „Księga ocalenia” była raczej nagrodą pocieszenia dla spragnionych fanów tamtej serii.
Na drodze gniewu Wśród powodzi wszelkiej maści restartów, remake’ów sequeli i prequeli po latach, z nowym „Star Trekiem”, „RoboCopem”, „Terminatorem” i „Gwiezdnymi wojnami” na afiszach, oczywiście nie mogło zabraknąć „Mad Maxa”. W nowym filmie dostał nową twarz, tym razem Toma Hardy’ego, ale w przeciwieństwie do wspomnianych filmów na fotelu reżysera nadal zasiada twórca oryginału, George Miller. Czy będzie to więc godna kontynuacja serii? Nie oszukujmy się – Tom Hardy, bynajmniej nie z braku talentu, nigdy nie zastąpi w tej roli Mela Gibsona, a doświadczenie uczy, że szanse, aby taki sequel po latach był wszystkim, o czym marzyliśmy, są niewielkie. Powtórka z rozrywki, choćby i najlepsza, nie może odegrać równie ważnej roli co pierwowzór. Ale to jeszcze nie znaczy, że nie będzie to dobry film. Może nawet bardzo dobry. A że raczej nie będzie to nowy „Wojownik szos”? Cóż, to jeszcze nie koniec świata.
„Droga”
„Wysłannik przyszłości”
„Mad Max: Wojownik szos”
8 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka8
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:01
na
u
p u na l na l na l na l na l na l na ol a lu u u u u u u u fa b fa b fa b fa b fa b fa b fa b fa b ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a b po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ook as na l na l na l na l na l na l na l u u u u u u u a lu u fa b fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s
u u
ce b
oo
ku
na
s
po
ce
u
ce
bo na ok s u
po
bo na ok s u
b lu
fa
b lu
fa
b
po
lu
fa
ku
oo
u
s na ce b
b
ce
po
u u
bo na ok s u
po
ce b
oo
ku
na
s
po
bo na ok s u
ce
u
po
lu
fa
b lu
fa
b lu
fa
a
po
01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka9
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
u
p u na ol u fa b ce n b po ook as na l u fa ub ce n bo a ok s
oo
eb eb
oo
na k s
na
po l fa ub c na
po
na
po
na na
po
redakcja „NF”
b
7. Pamiętaj, że brak szacunku okazany w kontaktach interpersonalnych nie jest najlepszą drogą do budowania dojrzałych relacji między partnerami złączonymi wspólnym celem. Nikt w redakcji nie jest Twoim wrogiem. Najczęściej przypadek to tylko przypadek. Daj sobie i nam drugą szansę.
lu
6. Pamiętaj, że brak akceptacji tekstu nie jest równoznaczny z brakiem akceptacji autora – czasem tekst nie jest zły, ale nie jest kompatybilny z gustem redaktora lub nie pasuje do aktualnych planów wydawniczych. Niech Cię to nie zraża. Próbuj dalej.
fa
5. Każdy zaakceptowany tekst podlega pracy redakcyjnej – redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów i wprowadzania poprawek do tekstu. Bądź na to przygotowany.
po
4. Jeśli „mailer deamon” na skrzynce nie sygnalizuje Ci, że przesyłka nie dotarła do redakcji, załóż, że dotarła. Potwierdzenie otrzymania e-maila to tylko niecała minuta, to prawda; ale potwierdzenie otrzymania stu e-maili to już więcej niż godzina. Ten czas lepiej poświęcić na czytanie Twoich opowiadań. Z podobnych powodów nie prowadzimy polemik na temat odrzuconych tekstów ani ich nie opiniujemy. Jeśli do trzech miesięcy nie skontaktuje się z Tobą nikt z redakcji, możesz założyć, że tekst nie został zaakceptowany.
na
3. Z autorami wybranych tekstów skontaktujemy się mailowo lub telefonicznie najczęściej do trzech miesięcy od otrzymania pliku z opowiadaniem. Nie znaczy to jednak, że tekst zostanie opublikowany w tym terminie – czas publikacji zostanie ustalony w porozumieniu z autorem.
po
2. Pamiętaj, żeby w pliku znalazło się Twoje imię i nazwisko, namiary kontaktowe (co najmniej adres e-mail i/lub numer telefonu) oraz – najlepiej – krótka notka biograficzna (ze szczególnym uwzględnieniem, czy autor publikował coś wcześniej i jeśli tak, to gdzie). Pliki z opowiadaniami trafiają ze skrzynki mailowej do katalogów na dysku twardym – jeśli nie znajdują się w nich te dane, prześledzenie, przez kogo zostały wysłane jest potem utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Dodatkowo w tytule pliku proszę umieścić nazwisko autora i tytuł tekstu (albo pierwsze słowa tytułu, jeśli cały jest dłuższy), np.: „Tolkien_Władca pierścieni”, „Lem_Niezwyciężony”. Podobnie powinien wyglądać temat e-maila (np. „Rowling, Kiedy Harry poznał Sally, opowiadanie”).
na
1. Teksty w Wordzie w formacie .rtf lub .doc proszę przysyłać na adres
[email protected]. Preferowane ustawienia pliku – czcionka Times New Roman 14, wcięcia akapitowe 1 cm (brak tabulatorów), bez odstępu między akapitami, z pojedynczym odstępem między wierszami. Opowiadania wysłane na ten adres, po przejściu selekcji, zostaną wybrane do druku w „Nowej Fantastyce” lub „Wydaniu Specjalnym”, a ich przeznaczenie zależy od decyzji redakcji.
po
DO „NOWEJ FANTASTYKI” I „WYDANIA SPECJALNEGO”
na
JAK PRZYSYŁAĆ OPOWIADANIA
po l fa ub c
na k s
na
eb
po l fa ub c
oo
u
po u l fa ub ce n b po ook as na l u fa ub ce n bo a ok s
na k s
www.fantastyka.pl > chcemy waszych opowiadań!
2015-05-13 10:35:02
science w fiction
KRÓL WĘGIEL I I Niewiele zostało obszarów, gdzie autorzy SF wciąż mogą hasać bezkarnie. Za nadświetlny gwiazdolot da im po uszach fizyk, za niezniszczalny supermateriał zgani ich chemik, za pomysł wyprawy do środka Ziemi otrzymają reprymendę od geologów, a do środka Wszechświata — od astronomów. Wciąż jednak mogą oddawać się wymyślaniu najprzedziwniejszych form życia bez obaw, że skrytykuje ich jakiś biolog. A to dlatego, że obecnie nauka ma w tej sprawie równie dużo (bądź równie mało) do powiedzenia, co fantastyka.
M
ija pięć lat od zorganizowanej przez NASA konferencji prasowej, na której Felisa Wolfe-Simon przedstawiła rezultaty swoich badań nad bakteriami GFAJ-1. Główny wniosek — jakoby wykorzystywały one arsen zamiast fosforu — spotkał się z niedowierzaniem specjalistów. I trudno się dziwić, bo pomimo całej swej różnorodności, wszystkie poznane dotąd istoty żywe opierają się na tej samej pierwotnej architekturze i używają tych samych „klocków”, z których fosfor jest jednym z najbardziej podstawowych i absolutnie niezbędnych. Ostatecznie wyszło na to, że Wolfe-Simon się myli, zaś GFAJ-1 są ciekawe nie dlatego, że żrą arszenik, lecz na odwrót, że są rekordzistkami pod względem zdolności pozyskiwania fosforu z otoczenia (PMID: 23034649)..
Ślepcy we mgle Wielu naukowców zapewne westchnęło w duchu: szkoda, że te GFAJ-1 jednak nie opierają się na arsenie. Byłyby w tym bowiem tak odmienne od reszty organizmów, że spokojnie można by je zaklasyfikować jako „obce”. Znalezienie zaś „obcych” — tu czy gdzie indziej — jest dla biologów sprawą priorytetową, bo usunęłoby największą z bolączek, tj. jednostkowy charakter podmiotu ich badań (czytaj: życie, jakie znamy, jest jedynym, jakie znamy). A bez układu odniesienia nie sposób uogólniać. Skutek jest taki, że biologia to ostatnia niesformalizowana dziedzina nauk przyrodniczych. Fizycy mają teorię względności, mechanikę kwantową, Model Standardowy, zasady termodynamiki itd. Astronomowie i kosmolodzy wszystko powyższe, plus Big Bang oraz model inflacyjny, chemicy — układ okresowy pierwiastków, zaś informatycy – teorię informacji. A biolog? Poza solidnym, ale predykcyjnie ograniczonym ewolucjonizmem, nie ma praktycznie niczego. Żadnej prawdziwie uniwersalnej, globalnie obowiązującej „teorii życia”, żadnych jasno określonych warunków, koniecznych i wystarczających, by dany system móc jednoznacznie i obiektywnie uznać za ożywiony, albo obliczyć prawdopodobieństwo jego powstania w dowolnych okolicznościach.
Poszukiwany, poszukiwana Brak nawet konsensusu co do definicji istoty żywej. Co musi charakteryzować każdą, bez względu na to, gdzie i z czego została ulepiona? Samoorganizacja? Replikacja? Wzrost? Metabolizm? Nierównowaga termodynamiczna? Przetwarzanie i powielanie informacji? Zmienność w rozumieniu darwinowskim? Kłopot w tym, że w świecie nieorganicznym też są systemy, do których pasuje niejeden z tych atrybutów. Kryształy rosną, zmniejszając stopień nieuporządkowania roztworów wyjściowych; ogień metabolizuje i się rozmnaża. Posuwając się ad extremum, wiele z powyższych cech można przypisać całym martwym planetom, a nawet gromadom gwiazd czy galaktykom. A z drugiej strony mamy wirusy, które na dobrą sprawę są zaledwie białkowo-nukleinowym analogiem przenośnego dysku z systemem operacyjnym. Jakieś kryteria trzeba jednak przyjąć, żeby w poszukiwaniu innych biologii nie błądzić całkiem po omacku. Rzecz jasna, rozwiązaniem najprostszym byłoby ograniczenie naszych studiów do życia opartego na węglu. Wiemy już na jego temat tyle, że przy zastosowaniu dostatecznie czułego instrumentarium moglibyśmy potwierdzić istnienie biosfer podobnych do ziemskiej, i to w odległości setek lat świetlnych. Taka strategia jest uzasadniona również dlatego, że węgiel wydaje się być najlepszym z możliwych biobudulców. Żaden pierwiastek nie dorównuje mu ani pod względem liczby i różnorodności tworzonych związków, ani ich stabilności w szerokim spektrum środowisk, temperatur i rozpuszczalników. Stąd też sceptycyzm biologów i chemików wobec różnych alternatywnych biochemii, bazujących na krzemie (jak Horta ze „Star Treka”), fosforze, czy nawet na czystym metalu albo samoorganizującej się plazmie (vide „Słoneczny nurek” Davida Brina).
Mono Lake, miejsce odkrycia bakterii GFAJ-1
Ksenomorfy - forma życia oparta na krzemie Horta z serialu „Star Trek”
Heavy metal Wielu badaczy uważa takie podejście za zbyt konserwatywne. Życie, jakie znamy, może być mimo wszystko przypadkiem
10 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka10
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:03
science w fiction
I INNI
Wawrzyniec Podrzucki szczególnym i skupienie się tylko na nim byłoby przejawem, jak to ujął Carl Sagan, „węglowego szowinizmu”. Jest on o tyle zrozumiały, że całą biologiczną wiedzę czerpiemy tylko z jednego źródła i za pomocą „aparatu poznawczego” skalibrowanego pod kątem detekcji i analizy „naszych” polipeptydów, lipidów i kwasów nukleinowych. Nie mając jednak bardziej rozszerzonej metodologii, nie mamy prawa twierdzić, że skoro niczego innego jak dotąd nie udało się nam znaleźć, to znaczy, że niczego innego nie ma. Dowodu, że to „coś innego” jednak istnieje albo przynajmniej może istnieć, naukowcy szukają na kilka sposobów. Np. usiłując stworzyć sztuczne życie w probówce. I nie mówimy tu o „konwencjonalnej” biologii syntetycznej, czyli o budowaniu organizmów de novo, ale zasadniczo wciąż z tych samych, sprawdzonych bloczków DNA i protein. Raczej o eksperymentach takich, jak przeprowadzony kilka lat temu przez grupę Lee Cronina z University of Glasgow. Badacze ci stworzyli — a przynajmniej tak twierdzą — quasi-żywe, i w dodatku ewoluujące proto-komórki (iCHELLs) z wolframu, tlenu i fosforu (dokładniej ze związku tych trzech o dość skomplikowanej strukturze i niemającej polskiego odpowiednika nazwie „polyoxymetalate”) (PMID: 21901807).
Obcy we własnym domu Inni uganiają się za cieniem. Dosłownie. Największa biologiczna zagadka — jak powstało życie — wciąż nie ma rozwiązania. Czy doszło do tego wskutek abiogenezy, tj. samoistnej transformacji materii nieożywionej w ożywioną, czy raczej nasz glob dostał je w podarunku z Kosmosu? I czy ów start, abstrahując od jego praprzyczyn, miał miejsce raz, czy też prób uchwycenia przez życie przyczółka na Ziemi było więcej? Jeśli więcej, to dlaczego tylko „centralnemu dogmatowi” (DNARNA20 aminokwasów) udało się przetrwać? A może wcale nie tylko jemu? Może, jak szczury w kanałach, współegzystują z nami całe społeczności biologicznie odrębnych organizmów? Takiego zdania jest m. in. Carol Cleland z Colorado University, która w artykule pt. „The possibility of alternative microbial life on Earth” (Int. J. Astrobiology. 2005; 4(34): 165-173) wprowadziła termin „ciemnej biosfery” (shadow biosphere), zamieszkałej przez hipotetyczne „dziwne” formy życia. Pomimo pewnych intrygujących faktów (jak np., że w ziemskiej atmosferze jest ok. 5% więcej węgla, niż to wynika z bilansu jego wszystkich znanych organicznych i nieorga-
nicznych źródeł), ciemna biosfera jest wciąż bardziej spekulacją niż hipotezą. Żaden jej przedstawiciel nie został dotąd odkryty i jednoznacznie zidentyfikowany jako „coś nie z tej ziemi” (o Felisie Wolfe-Simon zapomnijmy). Owszem, w głębokich odwiertach znaleziono najprzeróżniejsze dziwolągi, wciąż jednak są to „nasze” mikroorganizmy, które funkcjonują podług tego samego biochemicznego paradygmatu, co krętek blady, muszka owocowa i człowiek.
W teorii Jest jeszcze trzecia linia badań, chyba najbardziej ekscytująca, bo teoretyczna. Fajnie jest pichcić wolframowe mikroby w laboratoriach, albo jak agent Mulder szukać obcych wśród pustynnych skał. Ale jeszcze fajniej byłoby to robić mając kompas, mapę i zbiór minimalnych wytycznych. Podstawową teorię, której brak tak biologom dokucza. I oto pojawiła się nadzieja, że coś takiego w końcu dostaną. Wszystko obraca się wokół entropii, która w układzie zamkniętym zawsze wrasta. Ale otwarty — a takim jest każde żyjątko — może ją utrzymywać na niskim poziomie kosztem energii, którą pochłania, a następnie oddaje, zwiększając entropię otoczenia. Już w 1947 roku Erwin Schrödinger zaproponował to jako cechę charakterystyczną i wspólną wszystkim istotom żywym. Jednak dopiero w ostatnich latach fizyka dorobiła się metod, które Jeremy England z MIT wykorzystał do opracowania wariantu Drugiej Zasady Termodynamiki dla klasy systemów silnie zależnych od zewnętrznego źródła energii oraz zdolnych efektywnie odprowadzać ją do środowiska (PMID: 24089735). Ustalił również, jak rzeczone systemy powinny ewoluować — preferencyjnie w kierunku od mniej do bardziej skutecznych pochłaniaczy i rozpraszaczy. A jak mogą tę skuteczność poprawić? Np. poprzez replikację, albo tworzenie coraz większych i bardziej złożonych struktur (patrz: roślina, która zdecydowanie lepiej sobie z tym radzi, niż luźna kupka atomów). Krótko mówiąc, przekonuje England, mutacje, selekcje, katastrofy etc. pomogły życiu się zróżnicować i dostosować do najrozmaitszych środowisk, jednak u podłoża całego tego procesu leży jedna, prosta zasada: samoorganizacja materii pod kątem jak najefektywniejszej dyssypacji energii. Kusi, jak mówi England, żeby spekulować, które z naturalnych zjawisk są jeszcze napędzane przez ten mechanizm – Wiele przykładów mamy pewnie pod nosem, ale ponieważ nikt ich dotąd nie szukał, to nikt ich nie zauważył.
11 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka11
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:03
wywiad
Mam w głowie spo r wywiad z Robertem M. Wegnerem Fot. Jan Kosik
Michał Cetnarowski: Premiera „Pamięci wszystkich słów” przesunęła się, ale patrząc na to, co robią inni autorzy – o tobie mowa, George’u R.R. Martinie – trzy lata na kolejny opasły tom, kolejny w do tej pory bardzo regularnie pisanym cyklu, to nie jest dużo. Jak to wygląda z twojej perspektywy – czujesz, że miałeś na pisanie odpowiednio dużo czasu? I jak to jest – czy kiedy oddasz tekst w ręce czytelnika, uznajesz go za zamknięty, czy też dopiero wtedy zaczynasz dostrzegać w nim elementy, które mógłbyś napisać inaczej, zmienić, pociągnąć w inną stronę? Robert M. Wegner: Wolałbym, żeby mnie nie porównywać do Martina, bo to autor piszący w zupełnie innej rzeczywistości literackiej. To, co jemu uchodzi na sucho, innego pisarza na zawsze usunęłoby z rynku i serc czytelników. A co do czasu, to sądzę, że ta książka powstawała przynajmniej o rok za długo, więc tak, z pewnością miałem na jej napisanie wystarczająco dużo czasu. Ale jestem normalnym facetem z rodziną, pracą, kłopotami i radościami codziennego życia, więc nie zawsze mam dość sił, by pisać w takim tempie, jakie można uznać za odpowiednie. Natomiast gdybym nie uznawał tekstu za zamknięty, nigdy nie wypuściłbym go z rąk, bo to byłoby nieuczciwe. I nigdy nie czytam własnych książek prędzej niż w kilka miesięcy po wydaniu. Po pierwsze, muszę od nich odpocząć, a po drugie, zawsze znajduję w nich coś do poprawki. A chęć ciągłego poprawiania własnych dzieł to śmiertelna pułapka dla autora.
MC: Napisałeś cztery tomy po ponad milion znaków, z czego dwa z nich to regularne powieści, a nie opowiadania zbierane przez kilka lat. Jak pracujesz nad tekstem? Samo pisanie sprawia ci jeszcze frajdę – czy to męcząca konieczność, bez której nie odmalujesz na papierze swojej wizji Meekhanu? RMW: Jak pracuję nad tekstem? Jak się da. W wolne dni, rano – przed pracą, w nocy – po pracy, w podróży – z laptopem na kolanach, itp. A im bliżej kolejnego „terminu ostatecznego”, tym intensywniej klepię w klawiaturę. Niestety, ze względu na moją pracę właściwą, pozbawioną regularności roboty od poniedziałku do piątku, od siódmej do piętnastej, trudno mi utrzymać stałe godziny pisania. Jednak samo pisanie wciąż sprawia mi przyjemność, frajdę, jak to ładnie ująłeś. Gdyby tak nie było, znalazłbym sobie inne hobby. MC: Patrząc na to, ile już opowiedziałeś i ukazałeś na meekhańskiej mapie, na ile jeszcze odsłon serii oceniasz cykl? RMW: Na kilka (uśmiech). Och, uwielbiam to słowo, jest cudnie niedookreślone. A tak poważniej, zawsze mówiłem i pisałem, że mam w głowie sporą historię, więc będzie tyle odsłon, ile trzeba, by opowiedzieć ją całą. Chyba że czytelnicy powiedzą pas, co też może się zdarzyć. MC: W „Pamięci wszystkich słów” wykraczamy daleko poza granice Imperium. Jak widzisz całościową geografię tego świata? Jak duży jest Meekhan, co znajduje się poza jego granicami? Czy ma on swoje Nowe Światy i odległy Wschód, jak Ziemia, i czy planujesz zabrać tam czytelników? A może jeszcze tego nie
12 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka12
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:09
wywiad
o rą historię wiesz i, jak w grach komputerowych, to, co nieopisane, wciąż ginie w „mgle wojny”?
drogi i miłości (uśmiech). I chyba dzięki temu udaje mi się nie znużyć pisaniem „w tym samym świecie”.
RMW: Ten świat jest nie mniejszy od naszego. W tej chwili, gdy historia zawiodła mnie na Dalekie Południe, pokazałem już teren, który, gdybyśmy nałożyli go na globus naszego świata, zaczynałby się na wysokości Skandynawii, zaś kończył w okolicy Afryki Równikowej, a Meekhan wcale nie dominuje na nim terytorialnie. Jeśli jednak spojrzymy na wszelkie imperia z naszej historii, rzymskie, mongolskie, osmańskie czy inkaskie, to rzadko kiedy zajmowały one więcej niż kilka procent powierzchni planety. Dopiero XIX wiek przyniósł nam imperia kolonialne, które rozrosły się szerzej, ale były innymi tworami politycznymi, opartymi na miażdżącej przewadze technologicznej. Z pewnością nie będę się starał pokazać każdego zakątka mojego świata, bo wolę się skupić na miejscach, gdzie dzieją się ważne rzeczy. Jednak nie wykluczam, że odwiedzimy jeszcze parę ciekawych okolic.
MC: A z opowiadań – które jest twoim ulubionym? Mój typ wszech czasów, jak już wiesz, to „Szkarłat na płaszczu”. Do dziś, jak czytam końcówkę, to mam ciary.
MC: Czytelnicy dzielą się mniej więcej na tych, którym bardziej się podoba Yatecha i wątek Deany – oraz tych, którzy zakochali się w Czerwonych Szóstkach. Czy ty masz swoich ulubionych bohaterów, a przynajmniej – wątki i regiony Meekhanu, o których pisze ci się łatwiej niż o innych? RMW: Przyznam, że z ciekawością śledzę wśród czytelników podziały na frakcje „północne”, „południowe”, „wschodnie” i „zachodnie”, z przewagą tych dwóch pierwszych oczywiście. Jednak już zaczynając od opowiadań, wiedziałem, że tak będzie. Poczytuję sobie to za powód do zadowolenia, że udało mi się napisać kilka historii, z których każda ma swoich fanów. To znaczy, że osiągnąłem to, do czego zmierzałem – różnorodność. I w tym kryje się odpowiedź na twoje drugie pytanie. Otóż nie mam ulubionych bohaterów ani miejsc. Ale gdy zmęczę się surowym i zimnym klimatem północy, mogę przenieść się na pustynię, na Dalekie Południe, samotną wyspę, albo na zachodnie wybrzeże kontynentu, zmienić klimat, styl pisania, przerzucić się z epickiej, batalistycznej historii o wojnie na kameralną, skupioną na kilku zaledwie bohaterach opowieść o dojrzewaniu, indywidualnych wyborach, intrygach, szukaniu własnej
RMW: No cóż, ja też mam ciary, gdy wracam do tego tekstu. Gdyby nie angażował mnie on emocjonalnie, najpewniej uznałbym, że nie spełnia swojego zadania i nie puścił go do druku. Lubię go, podobnie jak wszystkie swoje pozostałe opowiadania. Część z nich napisałbym dziś inaczej, być może część przeszłaby większą lub mniejszą pracę redakcyjną, tu coś bym wyciął, tam dołożył, ówdzie podszlifował. Ale, jak wspomniałem na początku, jeśli kiedykolwiek otworzę te drzwi, mogę trafić do pisarskiego piekła wiecznej pogoni za ideałem, który nie istnieje. Poza tym, kilka z tych tekstów jest po debiutancku nieporadnych, nosi ślady moich młodzieńczych fascynacji i zawsze będzie mi przypominać, że początki nie były łatwe. Choć jest opowiadanie, które uważam za skończone i w którym nic bym nie zmienił. To „Pocałunek skorpiona”. MC: Obok wartkiej pierwszoplanowej akcji w swoich tekstach umieściłeś sporo smaczków czy porozrzucanych skąpo przesłanek, sugerujących na przykład, że Wojny Bogów i cała meekhańska przeszłość nie wyglądały tak, Inhumans jak pokazują to późniejsze podania. Ktoś się w tym już połapał? Widziałeś np. czytelnicze analizy
i rekonstrukcje „prawdziwej historii Meekhanu”? RMW: Szczerze mówiąc, nie napotkałem zbyt wielu takich prób. Jednak nigdy nie ukrywałem, że sprawy dotyczące historii świata Meekhanu wyglądają „nieco” inaczej, niż podaje to oficjalna historia; seria retrospekcji, którymi poczęstowałem czytelników za pośrednictwem Altsina, nie była przecież wypadkiem przy pracy. Sądzę więc, że sporo czytelników kombinuje, co i jak, i zbiera podrzucone przeze mnie okruchy, lecz zawsze powtarzam, że chciałem napisać między innymi opowieść o odkrywaniu prawdy, nieważne, jak byłaby ona brzydka. Ale jesteśmy od niej jeszcze dość daleko, co cieszy mnie o tyle, że mój plan, by odsłaniać ją po kawałku, jak na razie działa. MC: I na koniec – jak wygląda „życie po dwóch Zajdlach w jednym roku”? Nagroda czytelnicza bardziej mobilizuje – czy też dopiero wtedy zaczyna się czuć autorską presję? RMW: Presji nie czułem i nie czuję, bo w pisaniu nigdy nie chodziło mi o nagrody jako takie, a bardziej o to, co one symbolizują. Gdy zerkam na statuetkę Zajdla albo Sfiknsa, przypominają mi się ludzie, którzy podchodzą do mnie na konwentach, proszą o autograf, mówią, że podoba im się, to co robię. Dla mnie Zajdel to setki takich spotkań, autografów i wyrazów uznania, zamknięte w kilku kilogramach brązu. Tak w skrócie – ciepło w sercu i skrzydła u ramion. Czyli najwspanialszy sposób mobilizacji pisarskiej na świecie. MC: Dzięki za rozmowę.
13 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka13
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:09
TRZY SPOJRZENIA …okiem organizatorów
Festiwal Fantastyki Pyrkon 2015 to wielki sukces dla wszystkich miłośników fantastyki. Przez cały rok blisko 70 organizatorów nieprzerwanie pracowało, aby na terenie Międzynarodowe Targi Poznańskie urządzić prawdziwe święto fanów fantastyki. Ponad 600 wolontariuszy przez trzy dni trwania festiwalu pomagało organizatorom w porządkowaniu i przygotowywaniu targów na fantastyczną przygodę roku. 10 hal, ponad 50 gości, ponad 1400 godzin punktów programu, 180 wystawców, 26 wystaw i wiosek fantastycznych, setki książek i gier planszowych, gry elektroniczne – to wszystko przyciągnęło na Pyrkon 31 495 uczestników, którzy wspólnie obchodzili to święto fantastyki. Pytacie nas, co w przyszłym roku? Już teraz możemy Wam powiedzieć, że przyszłoroczny Pyrkon odbywać się będzie w dniach 8-10 kwietnia 2016. Będziemy mieli dostępne kolejne, nowe hale. Pracujemy też nad tym, by pojawili się nowi goście, których jeszcze nie mieliście okazji spotkać w Polsce. Poświęcamy wiele godzin pracy, by kolejna impreza było przygotowana jeszcze bardziej profesjonalnie, co pozwoli nam sprostać rosnącym oczekiwaniom uczestników. Chcemy zarazić fantastyką nowych ludzi, którzy do tej pory nie wiedzieli, jak wspaniały świat na nich czeka. Przecież Pyrkon to doskonała okazja, by przyjrzeć się różnym obliczom fantastyki oraz poznać wielu wyjątkowych ludzi, którzy uczynili z niej swoją pasję. Jako fani fantastyki marzymy, by sprowadzić na Pyrkon tych najbardziej znanych i lubianych. George R.R. Martin, co prawda był już Polsce, jednak popularność serialu sprawiła, że stał się jednym z najbardziej pożądanych gości ze świata fantastyki, a jego kalendarz wyjazdowy stał napięty niemal do granic możliwości. Neil Gaiman, ponieważ jest mistrzem słowa, inteligentnej formy i może być wzorem na dla innych pisarzy. Współpracował z wieloma znanymi twórcami zarówno ze świata książek, komiksu, jak i seriali, więc jego wszechstronność daje mu wyjątkowe miejsce w świecie współczesnej fantastyki. J.K. Rowling – fenomen książek o Harrym Potterze nadal zachwyca, gdyż cieszą się nadal ogromną popularnością. Uważamy, że tysiące polskich fanów chciałoby jej podziękować za ten magiczny świat, który dla nich stworzyła. Jest jeszcze bardzo długa lista osób, z którymi nawiązujemy kontakty i zapraszamy na Pyrkon. Są to zarówno aktorzy kinowi i telewizyjni, jak twórcy znanych filmów i seriali. Mamy nadzieję, że większość z tych marzeń uda nam się zrealizować. Tegoroczna edycja była dopiero piętnastą, więc mamy jeszcze wiele czasu, by zrobić to wszystko, co sobie zaplanowaliśmy.
…okiem Michała Cetnarowskiego Pyrkon to cosplay i spotkania towarzyskie, ale nie tylko. W tym roku – podobnie zresztą jak w poprzednim i w ogóle od czasu, kiedy konwent przeniósł się na teren Targów z pamiętnej podstawówki na Dębcu (kto nie spał w Cezamecie, ten życia nie zna) – to także setki spotkań, pokazów, paneli, prelekcji i dyskusji, do których i „Nowa Fantastyka” dołożyła swoje trzy grosze. Ojciec redaktor Maciej Parowski, w niezmiennej konwentowej formie, opowiadał o Philipie Dicku, dyskutował o fantastyce naukowej, apokryfach i o polskich miastach, które znalazły swoje odbicie w fantastyce. Marcin Zwierzchowski wyjaśniał, czemu wydawanie za ciężko zarobione pieniądze autora powieści w wydawnictwach typu vanity press to pomysł ryzykowny, żeby nie powiedzieć chybiony: przyjemność kosztuje słono (kilka tysięcy złotych), a odzew marketingowy żaden. Życzliwi donoszą, że widziano go potem jeszcze na kilku spotkania w charakterze słuchacza, ale zaprzeczam: cały czas trzymaliśmy się konsekwentnie punktów z jadłem i napitkami, gdzie urządziliśmy bazę wypadową, w której planowaliśmy, jak podbić cały świat, a przynamniej stoiska z koszulkami. Wystawców było zresztą tylu, że część, jak choćby księgarnie, zaginęła w tłumie – przydałoby się na przyszłość lepiej oznaczyćVincent ich na konwentowych mapkach. D'Onofrio Sam dorzuciłem do programu prelekcje o futurologii w SF jako Kingpin (w twitterowym skrócie: nie da się przewidywać przeszłości, bo
14 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka14
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:10
RZENIA NA
stoją temu na przeszkodzie prawa fizyki; kto czytał „Science fiction” Dukaja, ten wie) i o posthumanizmie. Ta ostatnia, niestety, rozjechała mi się czasowo i po omówieniu historycznych korzeni posthumanizmu oraz jego głównych założeń musiałem już kończyć – nie ruszywszy nawet literackich przykładów, których w SF uzbierało się całkiem sporo. Niektórzy słuchacze wyczuli pismo nosem wcześniej i ewakuowali się z tego statku, zanim ze szczętem zatonął. Na spotkaniu z Joe Haldemanem podpytywałem autora „Wiecznej wojny”, jakie tytuły z jego sporej, a nieznanej u nas bibliografii widziałby wydane w Polsce. Roberta M. Wegnera na spotkanie premierowe „Pamięci wszystkich słów” wprowadziły Czerwone Szóstki w pełnym rynsztunku bojowym, więc odpuściłem sobie suchara, czemu w finale powieści pozabijał Kennetha i spółkę. To ŻART, a nie spojler, ale mógłby nie przejść, kiedy wokół nas stali krzepko wyglądający, uzbrojeni po zęby zawodnicy. Na szczęście mieliśmy jeszcze z Marcinem i Maćkiem spotkanie redakcyjne „Nowej Fantastyki” – na sali, jeśli dobrze widziałem, byli Majka, Protasiuk czy Paliński, to znaczy autorzy, których mam nadzieję wkrótce zaprezentować na łamach. Czy już mówiłem, że długo w noc trwały potem biznesowe negocjacje, rozmowy i rokowania? Na każdym z tych spotkań zebrała się spora – bo co najmniej kilkudziesięcioosobowa – grupa słuchaczy, co krzepi. Niby to oczywiste, że przy 30 tysiącach uczestników jakiś ich procent może zabłądzić na twoje spotkanie, ale jednak cieszy świadomość, że prelekcje o wychyleniu głównie literackim wciąż potrafią konkurować z innymi pyrkonowymi atrakcjami. Przy czym chyba najwięcej ludzi – biorąc pod uwagę nasze spotkania – przyszło na warsztaty, które już drugi rok prowadzimy z redaktorem Zwierzchowskim. W tym roku nieco zmodyfikowaliśmy ich formułę: zamiast omawiać nadesłane teksty debiutantów, postawiliśmy na analizę kilku wybranych opowiadań z naszych działów, co wydaje się krokiem w dobrą stronę. Zamiast publicznie wytykać błędy „nowym”, co jest jednak niefajne, możemy poopowiadać, co nas ruszyło w tekstach już zaprezentowanych. Inna rzecz, że zdążyliśmy omówić tylko po jednym tekście i skupiliśmy się na pytaniach od publiczności. Zapewne na przyszłość trzeba będzie bardziej pilnować czasu, ale dobrze, że duch w narodzie nie ginie. Zresztą, przekonywałem się o tym już od czwartku, przybywszy już wtedy do Poznania z grupką znajomych czytelników i autorów. A owszem, jest taka świecka tradycja, by zjawić się tam dzień wcześniej, dla nabrania sił przed prelekcjami i należytego wypoczynku.
Fot. Bartek Obrzut
…okiem Marcina Zwierzchowskiego Po co jechać na konwenty? Powodów jest sporo, a rozwijający się z roku na rok, obecnie już monstrualny Pyrkon ciągle daje ich więcej. Dla mnie, na przykład, warto było choćby dla samego Teda Chianga, mistrza krótkiej formy, pisarza sporadycznego, który opowiadał o swoim warsztacie. Niezwykły człowiek. Muszę przyznać, że w sumie zaliczyłem mniej prelekcji, niż chciałem. Ale tak wygląda konwentowa ewolucja: na moim pierwszym Pyrkonie od rana do wieczora siedziałem w salach prelekcyjnych, w kolejnym roku mniej, później jeszcze mniej, a w tym zaliczyłem kilka punktów programu – bo konwent to również ludzie, których spotykasz w częściach nieoficjalnych. I nagle okazuje się, że obiad zamienia się w wielogodzinne przesiadywanie w jednym miejscu, gdzie schodzi się coraz więcej znajomych, a dyskusje dryfują na najróżniejsze tematy. Jest miło, bo otacza cię grupa ludzi kochająca to, co ty i choć w tym czasie uciekają prelekcje, wy też gadacie o nagrodach, rynku opowiadań, powieściach, rozwoju gatunku i tak dalej. To takie niewpisane w program panele dyskusyjne. Niesamowicie ładuje to baterie, także twórcze. Co zaś, jeżeli ktoś nie zabrał na konwent grupki znajomych, a jeszcze nie poznał nowych? Może gnębić redaktorów. Ja już się przyzwyczaiłem – wiem, że jeżeli mam jakiś punkt programu, czy to spotkanie z redakcją, czy coś dla aspirujących pisarzy, muszę zarezerwować sobie dodatkową godzinkę czy więcej po, bo będą pytania. I tak to się odbywa: nie dość, że na sali nasze punkty sypią się w gruz, bo wiele osób chce wiedzieć konkretne rzeczy, to jeszcze potem inni też proszą o chwilę uwagi, o jakąś radę/przestrogę. I dobrze – od tego jesteśmy, po to mamy wiedzę, żeby się nią dzielić. (Choć to smutne, że nikt nie czeka po prostu na autograf.) Warto, jeżeli myślicie o pisaniu, spotykać się z ludźmi, zadawać pytania, słuchać o metodach twórczych, doświadczeniach, rynku książki. Warto poszerzać horyzonty, czerpać z tego, czego już nauczyli się inni. Warto jeździć na konwenty – fani fantastyki to wyjątkowe środowisko, które jak żadne inne lubi się spotykać i gadać, gadać, gadać. Wykorzystajcie to.
15 01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka15
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:12
01_16_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka16
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:35:13
17
proza polska Nowa Fantastyka 06/2015
Overkill Dominik Sokołowski Hack'n'slash
K
apral James Mikulsky poruszył się nieznacznie w ergonomicznym, doskonale dopasowanym do wszystkich zaokrągleń i kantów jego ciała fotelu, żeby oddać mocz za pomocą cewnika identycznego z tymi stosowanymi przez pilotów międzykontynentalnych bombowców. W czasie trwającej kilka godzin misji nie mógł opuścić swojego stanowiska nawet na chwilę. Z uwagą wpatrywał się w wielki panoramiczny ekran, upstrzony taktycznymi znacznikami, pewnie sterując bezzałogowym aparatem latającym klasy Predator za pomocą niewielkiej konsoli wyposażonej w dżojstik, manetkę ciągu oraz kilka przycisków, pod które podpiął makra najprzydatniejszych funkcji. Cały proces kontroli lotu przebiegał niemal intuicyjnie. – Bravo jeden, zgłaszam zajęcie pozycji wyjściowej – zabrzmiało w słuchawkach. Kapral był wpięty w zintegrowaną sieć komunikacyjną pododdziału szturmowego. Głos należał do sierżanta Robertsa, którego nieogolona twarz pojawiła się w małym okienku w prawym górnym rogu ekranu. – Cholernie zimno, ogrzewanie nawala i marzę o gorącej kawie. – Ekspres czeka pod parą, czarna mokka dostępna, jak tylko wrócicie. – James się uśmiechnął. Był środek lata, lecz w niegościnnych regionach Afganistanu nawet wówczas temperatury spadają nocą poniżej czterdziestu stopni Fahrenheita. Na szczęście w klimatyzowanym wnętrzu Centrum Bojowego kapral nie odczuwał tych niedogodności. Baza Zulu w Nurestanie, przy granicy afgańsko-pakistańskiej, była prostą konstrukcją z prefabrykatów, obudowaną wianuszkiem standardowych kontenerów, mieszczącą wszystkie niezbędne komponenty zapewniające żołnierzom względny komfort oraz umożliwiające prowadzenie i koordynowanie działań grupy bojowej. – Nie czas na pogaduszki, kapralu – wtrącił się nadzorujący całą operację kapitan Styles. Na jego ramieniu widniała naszywka trzeciego batalionu 75 pułku rangersów. – Kontynuujcie rozpoznanie celu. – Rozkaz, sir! Powoli w polu widzenia sensorów drona, przemierzającego bezszelestnie nocne, lekko zachmurzone niebo, znalazły się zabudowania anonimowej wioski, ukrytej w zagłębieniu terenu pomiędzy poszarpanymi wierzchołkami łańcucha wzgórz, stanowiącego forpocztę pasma górskiego Hindukuszu. Dzięki kamuflującej nanofarbie o tej porze dnia i przy tej pogodzie aparat latający był praktycznie niewidoczny dla nieuzbrojonego oka obserwatora z ziemi. Kapral Mikulsky przełączył kamerę Predatora w tryb termowizyjny. Widok przybrał paletę niebieskich barw z plamami żółci, pomarańczu i czerwieni w miejscach źródeł ciepła. Ciepło oznacza życie, pomyślał James. Mógł to być silnik pojazdu, piecyk ogrzewający pasterską chatę, a także „komórkowy reaktor chemiczny”, jak żartobliwie nazywano ludzi i zwierzęta. Na sąsiednim stano-
17_64_NF_06_2015new.indd 17 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
wisku kapitan cały czas weryfikował transmisję z drona z przekazywanym w czasie rzeczywistym obrazem z satelity. – Dwa pojazdy terenowe, nieuzbrojone – zaczął meldować Mikulsky. – Widzę wartownika z bronią automatyczną, pali papierosa. – Lubił ubarwiać relację takimi detalami, wiedział, że robiło to wrażenie na politykach, którzy często oglądali później zapisy z podobnych akcji. – Stoi po zachodniej stronie wioski na kierunku podejścia. Dwaj uzbrojeni osobnicy przed wejściem do domu w centrum wioski. – Przesłał wszystkim członkom oddziału naziemnego dokładne koordynaty. – Wewnątrz duża aktywność cieplna. Skanuję pozostałe chaty. Odczyty typowe dla śpiących ludzi, brak śladów broni, to raczej cywile. – Bravo dwa, tu Bravo jeden – odezwał się Styles. – W tym rejonie trzy godziny temu logował się do sieci telefon, który według ustaleń wywiadu jest używany przez Ali-Babę. – Był to kryptonim nadany Mohammadowi Al-Mahriemu, numerowi trzy na liście najbardziej poszukiwanych terrorystów. – Prawdopodobnie jest w drodze z bezpiecznej kryjówki w Pakistanie na spotkanie z jednym z komendantów polowych. Bravo dwa, waszym głównym celem jest pojmanie Ali-Baby. Cel dodatkowy to likwidacja wszystkich „bandytów” znajdujących się w towarzystwie celu głównego. – Bravo jeden, tu Bravo dwa. Przyjąłem. Wkraczamy. Orzeł jeden, trzymaj się na bliskiej orbicie. – Roberts przełączył komunikator na wewnętrzną sieć grupy szturmowej. – Słyszeliście? Tryb bojowy, strzelać na rozkaz. Mieli za sobą prawie pięć mil marszu od miejsca lądowania, lecz sierżant prawie nie odczuwał zmęczenia. Każdy członek oddziału był wyposażony w Indywidualny System Walki Heros, którego iniektory zadbały, żeby otrzymali odpowiednie dawki metaamfetaminy. Sierżant czuł, jak serwomechanizmy egzoszkieletu zwiększają jego siłę, a kolejna dawka wojskowej szprycy wyostrza zmysły i poprawia refleks. W soczewce kontaktowej, dzięki łączności z kamerą drona, miał podgląd na widok terenu z lotu ptaka oraz wszystkie dane taktyczne przesyłane zarówno przez pozostałych członków oddziału, jak i z Centrum Bojowego bazy. W analizie i interpretacji napływającego natłoku informacji wspomagał go grafenowy procesor Herosa. Na kuloodpornym tablecie umocowanym na przedramieniu pośpiesznie naszkicował plan ataku, który natychmiast wyświetlił się przed oczami jego ludzi. W słuchawkach usłyszał monosylaby, którymi rangersi kolejno potwierdzili zrozumienie otrzymanych rozkazów. Trzyosobowa grupa rozsypała się w tyralierę i szybko zbliżała do wioski. W środku szyku poruszał się Roberts, którego towarzysze na skrzydłach wyprzedzali o kilka kroków. Widziany przez szkła noktowizyjne monotonny, kamienisty krajobraz przybrał surrealistyczną zieloną barwę. – „Bandyta” namierzony – odezwał się w słuchawce kobiecy głos z charakterystyczną chrypką. Na ułamek sekundy w wyobraźni sierżanta zagościło wspomnienie jędrnego, wysportowanego cia-
2015-05-13 10:41:50
18
ła jego właścicielki. Szeregowa Gina Lopez, czwarty członek oddziału, pozostała z tyłu jako osłona i odwód. – Jest twój – odpowiedział. – Zdjęty. – Strzał z karabinu snajperskiego kaliber .50 dzięki tłumikowi był bezgłośny, a pocisk z rdzeniem ze zubożonego uranu, który mógł przebić pancerz transportera, zamienił głowę wartownika w trudną do rozpoznania miazgę. System kompensacji odrzutu i siła egzoszkieletu pozwalały na strzelanie z tej przenośnej armaty nawet z biodra, gdyby zaszła taka potrzeba. Roberts z towarzyszami minęli bezgłowego trupa kilkadziesiąt sekund później. Przemknęli podobni niewyraźnym cieniom do najbliższego domostwa zbudowanego z mieszaniny kamieni i gliny. Gdzieś w pobliżu zaczęły meczeć kozy. Pokryte nanofarbą kamizelki kuloodporne i hełmy utrudniały dostrzeżenie żołnierzy, lecz dźwięki pracy mechanizmów egzoszkieletów, choć wyciszone przez inżynierów, jak tylko się dało, raczej nie sprzyjały skradankom. Zwiększone bezpieczeństwo i możliwości ofensywne musiały mieć swoją cenę. Toteż plan ataku przewidywał skrytość działania tylko w pierwszej fazie przy podejściu do wioski, w dalszej części opierał się na szybkości i efekcie zaskoczenia. – Zezwalam na swobodne prowadzenie ognia. Dwa ciche pyknięcia, oznaczające pojedyncze strzały z karabinków szturmowych, i brodaci mężczyźni w turbanach przed wejściem do największego budynku padli martwi na ziemię. Sekundę później przez okna wpadły do środka granaty dymne, hukowe i oślepiające. Wszystkie te efekty nie miały wpływu na poczynania sierżanta i pozostałych żołnierzy, gdyż zostały zniwelowane przez filtry i okulary hełmów. Roberts potraktował kopniakiem drzwi. Siła kopnięcia, wzmocniona hydrauliką egzoszkieletu, spowodowała, że skrzydło wyleciało z zawiasów razem z zasuwą i wpadło do środka, przelatując kilka stóp. Po drodze trafiło jednego z bojowników, skutecznie eliminując go z akcji. Sierżant wtargnął do pomieszczenia w ślad za drzwiami, ubezpieczany cały czas przez kolegę. Heros wskazywał cele, które w danym momencie stanowiły w ocenie komputera największe zagrożenie, celownik karabinu automatycznie podświetlał krytyczne części ciała terrorystów. Roberts musiał tylko pociągać za spust. – „Bandyta”! – Zdjęty! Błysk i huk wystrzału. Skok naprzód. Krzyki i jęki. Zaterkotał kałasznikow. – „Bandyta”! – Zdjęty! W powietrzu woń prochu, w ustach metaliczny smak, narastający szum w skroniach. Strzał i skok. Strzał i skok. Kobieta w burce. Miała piękne zielone oczy. Zrobiła gwałtowny ruch ręką. Czerwona plamka na jej czole. Strzał i skok. Nagła cisza. – Czysto! – Swój! Czysto! – Trzeci z rangersów zrobił spustoszenie przy tylnym wyjściu. Dom miał zaledwie trzy izby, toteż oczyszczenie ich zajęło mniej niż dwie minuty. Identyfikacja wizualna, dokonywana przez Herosa i weryfikowana przez Centrum Bojowe w oparciu o wszystkie dostępne zdjęcia i symulacje wyglądu, nie pozwalała potwierdzić obecności Ali-Baby. – Bravo jeden, tu Bravo dwa. Cel główny nieosiągnięty. Nie było go tutaj. Cel dodatkowy zrealizowany.
17_64_NF_06_2015new.indd 18 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Dominik Sokołowski
Roberts nie był szczególnie zmartwiony niepowodzeniem. Takie podchody i zabawa w kotka i myszkę stanowiły stały element służby w Afganistanie. Najmniej prawdopodobne wydawało się, że Al-Mahri wymknął się z wioski jeszcze przed atakiem. Mógł też oddać swój telefon komuś innemu albo chłopcy z wywiadu od początku mieli błędne dane. – Bravo dwa, tu Orzeł jeden. W okolicy spokój, brak zagrożeń. – Bravo dwa, tu Bravo jeden. Zmiana punktu ekstrakcji, wysyłam śmigłowiec, który podniesie was wprost z wioski. – Bravo dwa, przeprowadź bodycounting i wybierz kilku miejscowych do dalszej obróbki w komórce wywiadowczej – nieoczekiwanie rozległ się głos porucznika Jorgsona, oficera prasowego bazy. W ferworze walki nikt nie zauważył, kiedy wszedł do Centrum Bojowego, ale miał w zwyczaju zjawiać się tam pod koniec każdej misji. Jego zadaniem było przygotowanie komunikatu i materiałów audio-wideo dla mediów. Przeszło dwie dekady po upadku bliźniaczych wież w Nowym Jorku nie było widać końca wojny z terroryzmem i utrzymywanie poparcia dla niej opinii publicznej nabierało szczególnego znaczenia. Gdyby udało im się dorwać Ali-Babę, to porucznik zrobiłby z tego newsa na czołówki wiadomości i wszyscy mogliby wiercić w mundurach dziurki na medale, a tak dane o stratach terrorystów zasilą najwyżej cotygodniowe statystyki armii. – Przyjąłem. – Roberts wyłączył elektronikę wizjerów hełmu. Po raz pierwszy spojrzał na zamienione w jatkę wnętrze domu własnymi oczami, a nie przez filtry taktyczne Herosa. W powietrzu wirowały drobinki pyłu, czuć było swąd spalenizny, polepa była upstrzona plamami krwi, rdzawe rozbryzgi przyozdobiły ściany. Powoli opadała adrenalina i czuł, że odzyskuje pełną kontrolę nad własnym ciałem. W trybie bojowym często miał wrażenie, że jest redukowany do roli końcówki wykonawczej ISW. Chociaż to niby on podejmował ostateczne decyzje na podstawie sugestii Herosa, nie opuszczała go myśl, że jest to tylko pusta formalność. Gestem polecił swoim ludziom, żeby zabezpieczyli perymetr na zewnątrz, a sam zabrał się za liczenie ciał. Większość ofiar stanowili mężczyźni w luźnych kaftanach i workowatych spodniach; obok zwłok leżały porozrzucane stare, lecz niezawodne karabiny Kałasznikowa. Dostrzegł również trupa kobiety w burce, z dziurą od kuli między oczami przypominającą makabryczną tilakę, oraz małego chłopca, który zginął od przypadkowego wystrzału jednego z terrorystów. Dziecko leżało na plecach, przyciskając do piersi kawałek papieru zachlapany krwią. Nachylił się, żeby się lepiej przyjrzeć. To był stary, wymięty od wielokrotnego czytania komiks o superbohaterze w stalowym pancerzu, który walczył z inwazją paskudnych Obcych. Usłyszał szlochy. Było więcej rannych: dziewczynka z niegroźną raną od rykoszetu, nastolatek z objawami wstrząsu mózgu. Gospodarz domu i jego rodzina podzielili los swoich gości. – Ośmiu „bandytów” wyeliminowanych, jeden ranny, ten znokautowany drzwiami. Straty uboczne: troje zabitych, dwoje rannych. – Roberts nie zastanawiał się, czy poszkodowani cywile sympatyzowali z islamistami, czy obecność pod ich dachem terrorystów była wymuszona strachem, czy było to dzieło zwykłego przypadku. Przyzwyczaił się już nawet do widoku zabitych i rannych, często okaleczonych dzieci, o których wspomnienia, dzięki odpowiedniemu treningowi psychologicznemu, szybko blakły w jego pamięci. Brudasy zazwyczaj operowali między cywilami
2015-05-13 10:41:50
19
Overkill
Marcin Kułakowski
Nowa Fantastyka 06/2015
i gdyby zważać na przypadkowe ofiary, od razu można by zwinąć majdan, pozbierać zabawki i zmykać do domu. W tym głowa takich kolesi jak Jorgson, żeby sprzedać pismakom odpowiednią narrację o tym pasztecie. On tylko robił swoje. Taka praca. – Dziękuję Bravo dwa. – James, zaktualizuj tabelę wyników. – Roberts pozwolił sobie na nieoficjalny wtręt. – Co tam masz? – Ja trzy, McBride też trzy, Lopez i Cameron po jednym. Mikulsky szybko podliczył punkty. – Nadal jesteś liderem tabeli, Frank.
Second Life – …i wtedy Robin się potknęła i rozbiła sobie kolano – mówiła z przejęciem Kathy. Kamera o wysokiej rozdzielczości zamontowana w laptopie dziewczynki sprawiała, że jej okolona jasnymi lokami twarzyczka wydawała się znajdować na wyciągnięcie ręki. Frank mógł dostrzec nawet drobne plamki na tęczówkach jej oczu i z trudem powstrzymał odruchową chęć przytulenia córki odległej o tysiące mil. – To straszne – udał przejęcie. – Czy bardzo cierpiała? – Trochę, ale była dzielna. – Bardzo ciekawa opowieść, księżniczko. Czy teraz mogłabyś poprosić mamę? – Zaraz ją zawołam. – Kathy odsunęła się od oka kamery i odwróciła głowę w bok. Słyszał, jak woła matkę. Przez chwilę w obiektywie znalazł się stojący za dziewczynką wielki plazmowy telewizor, zupełnie podobny do ekranów w Centrum Bojowym. Na ustawionym kanale leciała bajka, w której żółty ptaszek ogromnym młotkiem tłukł po głowie kotka. Kathy ponownie wypełniła sobą ekran laptopa. Na jej twarzy widniało zakłopotanie.
17_64_NF_06_2015new.indd 19 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
– Mama nie może teraz podejść – powiedziała zmienionym głosem, wypranym z wcześniejszego entuzjazmu. Frank zacisnął palce na krawędzi stolika z komputerem tak, że aż zbielały mu kłykcie. – Czy wujek Tom jest u was? – zdołał wycedzić przez zaciśnięte szczęki. Dziewczynka zwlekała z odpowiedzią. – Zadałem ci proste pytanie, księżniczko. – Pociemniało mu w oczach. – Tak – Kathy zdawała się bliska płaczu – ale nie gniewaj się, tato. Zdusił przekleństwo i zmusił się do uśmiechu. – Nie gniewam się. Mamusia jest pewnie zajęta, a ja muszę już kończyć. Kocham cię, księżniczko. – Ja ciebie też, tatusiu. – Kathy pomachała do niego z ich domu w Nebrasce. Przerwał połączenie i opuścił pokrywę laptopa z taką furią, że nie pękła na pół tylko dlatego, że był to wojskowy model wykonany z kompozytów. *** Piersi Giny o wielkich, ciemnych sutkach kołysały się kilka cali od twarzy Franka. Jej oliwkową skórę pokrywały drobne kropelki potu. Ścisnęła go mocniej udami i spazmatycznie wpiła się paznokciami w tors, drapiąc do krwi. Zacisnęła zęby tak, że nadchodzący orgazm zwiastował tylko jęk przeciążonych sprężyn polowego łóżka, które rozstawili w pustym kontenerze bazy. Kiedy skończyli, Gina ułożyła się na boku z głową w zgięciu jego łokcia. Jej czarne włosy łaskotały go w policzek, gdy muskała wargami jego ucho. Ich oddechy powoli się uspokajały, a serca wyrównywały rytm. – Wiesz, że Meg przyprawia mi rogi? – Od rozmowy z córką przepełniała go wściekłość i musiał to z siebie wyrzucić. Nie mógł sobie pozwolić na takie emocje przed wyjściem na patrol. – Posuwa ją ten dupek, Tom. W moim własnym domu, prawie na oczach Kathy!
2015-05-13 10:41:51
20
Sławomir Dominik Sokołowski Prochocki
– Czy twoja żona nie robi dokładnie tego samego co my? – Jak możesz to porównywać? – zirytował się. Liczył na wsparcie, a nie na jakieś przytyki. – Jesteśmy na wojnie, w każdej chwili możemy zginąć. Jesteś moją partnerką i tylko pomagamy sobie nawzajem. Zwalczamy stres, rozładowujemy napięcie – opanował się i wykładał istotę łączącej ich relacji jak instrukcję składania karabinu zielonemu rekrutowi. – Zaś obowiązkiem tej dziwki jest czekać, aż zakończę pieprzoną zmianę na tym zadupiu i wrócę do domu. Tymczasem ona zabawia się z jakimś kutafonem, który zaimponował jej stypendium na MBA. Gina wyswobodziła się z jego uścisku, zsunęła z pryczy i rozejrzała za swoimi figami. Wciągnęła majtki na smukłe nogi. Milczała i nie patrzyła na niego, aż mężczyzna zaczął się zastanawiać, o co jej tak naprawdę chodzi. – Chyba nie zaangażowałaś się uczuciowo? Nie jesteśmy dzieciakami z college’u. – Również się podniósł i zaczął wkładać skarpetki. – Jasne, że nie, Frank – odpowiedziała, unikając jego wzroku. Z trzaskiem zapięła suwak bluzy. Z każdą kolejną częścią wojskowej garderoby, którą na siebie wkładała, zatracała kobiece kształty. – Tylko okres mi się spóźnia. Wyszła z kontenera, zostawiając skamieniałego Robertsa, stojącego w bezruchu z wciągniętą jedną nogawką spodni. *** James przywarł do rudego, zwietrzałego piaskowca, otoczonego morzem traw. Gumowa okładzina okularu lornetki odcisnęła różowe obwódki wokół jego oczu. Z maksymalnym natężeniem uwagi lustrował wieczorne niebo. Czerwona kula słońca powoli opadała za odległe szczyty Hindukuszu. Wreszcie dostrzegł upragniony obiekt. – Majna brunatna – mruknął do minidyktafonu przypiętego do koszuli. – Acridotheres tristis. Duże stado, które połączyło się przed udaniem się na miejsce noclegu. Typuję, że nocują w sadach na obrzeżach pobliskiej osady. Przez lornetkę śledził liczące kilkadziesiąt osobników stado brązowo ubarwionych ptaków z rodziny szpakowatych. Ornitologia była jego pasją od dawna i chętnie zająłby się nią na poważnie, lecz wcześniej musiał spłacić kredyt zaciągnięty na studia. Samotne wychodzenie z bazy w celu podglądania ptactwa nie było do końca zgodne z regulaminem, ale wiedział, jak dogadać się z zaprzyjaźnionym dowódcą warty. Majny całkowicie pochłonęły jego uwagę, dlatego dopiero w ostatniej chwili usłyszał podejrzany szelest. Odwrócił się gwałtownie i wyszarpnął pistolet z kabury na biodrze. Był pewien, że ktoś mu się przyglądał, ukryty pośród traw. – Wyłaź albo strzelam – powiedział łamanym pasztuńskim. To mogło być tylko jakieś zabłąkane zwierzę... Na przykład irbis, pomyślał i zwolnił bezpiecznik broni. Trawa rozkołysała się, zaszumiała i spomiędzy gęstych, wysokich do pasa źdźbeł wyłonił się miejscowy chłopiec. Mógł mieć najwyżej sześć lat i był wyraźnie przestraszony. James odetchnął, schował zabezpieczony pistolet i przywołał na twarz grymas uśmiechu. W odpowiedzi malec również wyszczerzył zęby. Kapral pomyślał, że w ten sposób uśmiechają się do dzieci w okupowanych krajach żołnierze wszystkich armii świata... A później czasami do nich strzelają. Dzieci też się do nich uśmiechają, a potem niektóre z nich podkładają bomby.
17_64_NF_06_2015new.indd 20 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Pogrzebał w kieszeni, znalazł batonika i wręczył malcowi. – Bierz i zmykaj do mamy! – Przeczesał dłonią jego kędzierzawą czuprynę. Dzieciak odpakował zdobycz, wepchnął sobie do buzi od razu połowę słodkiej sztabki i pomknął w stronę wioski, znikając w gąszczu roślinności. Patrzącemu w ślad za nim Mikulsky’emu przypomniała się szutrowa droga, pędząca, rozklekotana terenówka, która nie zatrzymała się do kontroli na checkpoincie, i rakieta ze sterowanego przez niego drona. Pojazd w rozdzielczości Full HD, który po naciśnięciu guzika zamienił się w kulę ognia. Później ktoś mu powiedział, że w samochodzie jechało troje dzieci. Oczywiście nie wiedział tego w chwili, gdy odpalał pocisk, i przecież tylko wypełniał rozkazy... Wszystko to prawda, a jednak miewał nieprzyjemne sny, w których wyobraźnia podsuwała obrazy dzieci uwięzionych w płonącym samochodzie. Budził się później zupełnie wyczerpany i roztrzęsiony. Nie zgłaszał tego, bo gdyby psycholog uznał go za trwale niezdolnego do służby, zostałby z niespłaconym kredytem i kosztami terapii do opłacenia. Po wieczornym niebie przemknął cień, wystraszone majny rozpierzchły się na wszystkie strony. Niewyraźny kształt był większy od innych ptaków, większy nawet od polujących czasem w tej okolicy orłów. Na końcówkach skrzydeł rozjarzyły się światła pozycyjne. Jeden z Predatorów wracał do bazy. Na mnie także już czas, pomyślał James. Z uczuciem goryczy zdał sobie sprawę, że będzie musiał zarzucić swoje ptasiarskie wypady. Gówniarz na pewno wszędzie rozpowie o ich spotkaniu. Nie wiadomo, do czyich uszu mogła dotrzeć informacja o żołnierzu włóczącym się samotnie poza bazą. Nie chciałby, żeby rodzice mogli obejrzeć jego egzekucję na filmiku umieszczonym w sieci.
Rootkit Siwowłosy mężczyzna otarł chusteczką lekko nalaną, spoconą twarz. Ubrany w jasny, dwurzędowy garnitur oraz niemodny kapelusz panama z granatową wstążką, chronił się przed upałem w cieniu parasola przy stoliku na hotelowym tarasie. Gasił pragnienie, popijając przez słomkę orzeźwiający napój na bazie mięty, przygotowany według receptury rozpowszechnionej na Bliskim Wschodzie. Zza szkieł przeciwsłonecznych okularów uważnie przyglądał się mężczyźnie w tradycyjnym beduińskim stroju, na który składała się abaja w biało-brązowe pasy i prosta, biało-czarna kefija owinięta wokół głowy jak turban. Przybysz zawahał się na moment, a następnie podszedł wprost do stolika mężczyzny w garniturze. – Czy takie kapelusze wytwarza się w Panamie? – zapytał nienaganną angielszczyzną. – Przypadkiem w Ekwadorze – padła odpowiedź w tym samym języku, jednak z wyraźnym, wschodniosłowiańskim akcentem. – Proszę usiąść. Zamówić mrożoną herbatę albo sorbet? – Dziękuję. – Młodszy z mężczyzn usadowił się na klubowym fotelu. Miał szare oczy i idealnie prosty nos. Krótka broda okalała nieskore do śmiechu, wąskie usta. – Mam na imię Turan. Jak się zwracać do pana? – Możesz mnie nazywać Sierow. – Siwowłosy przywołał kelnera i złożył zamówienie.
2015-05-13 10:41:51
21
Dobór Naturalny Krótka Overkill odwilż Szczepana Dracza Nowa Fantastyka 06/2015 04/2015 11/2014
– Jak się panu podoba w Damaszku, panie Sierow? – Na szczęście w moim pokoju działa klimatyzacja, a dziewczyna w moim łóżku jest wystarczająco namiętna. No i chirurg plastyczny świetnie się przy niej spisał. – Siorbnął przez słomkę dopijając resztkę napoju. – Poza tym miasto jest na wpół gruzowiskiem, ale w końcu nie przyjechałem tutaj zwiedzać. – Wystarczyło wyjrzeć z okna hotelowego pokoju, żeby zobaczyć mozaikę nowoczesnych wieżowców i tradycyjnych syryjskich domów przeplataną kikutami ruin. Na chwilę zamilkli, kiedy kelner przyniósł zamówione napoje i wrzucał do nich kostki lodu. – Czy to z pewnością bezpieczna miejscówka? – Turan dyskretnie skinął głową, wskazując na czarnego mercedesa zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, w którym pociło się dwóch wąsatych osiłków w ciasno opiętych marynarkach. – Wie pan, co to za jedni? – Pogładził palcem wskazującym koniuszek nosa, jakby zdziwiony jego doskonałym kształtem. – To tajniacy aktualnego władcy Damaszku, nie będą nam przeszkadzać. Ważne, że nie są z Mossadu. – Od dłuższego czasu Syria, podobnie jak Liban i Irak, była już tylko nazwą pewnego obszaru na mapie, na którym europejskie mocarstwa wykroiły kiedyś granice, kierując się grą własnych interesów. Powstałe tam po I wojnie państwa szybko stały się punktem zapalnym, jednak trwały w zamrażalce zimnej wojny przez drugą połowę dwudziestego wieku. Dopiero na początku następnego stulecia kocioł eksplodował z całą mocą. Od Bejrutu po Basrę starli się szyci, sunnici, alawici, chrześcijanie, druzowie, Persowie, Arabowie i Kurdowie; konflikty religijne krzyżowały się z etnicznymi, walczyli wszyscy przeciwko wszystkim, zawierając krótkotrwałe, zmienne sojusze. Może za następne dwadzieścia lat wyłoniłyby się z chaosu i rzezi nowe, stabilne państwa. Może. Sierow jednak sam wiedział najlepiej, że wielkie mocarstwa i lokalne potęgi, takie jak Izrael lub Iran, kierując się cynizmem lub idealizmem, albo po prostu zabezpieczając swoje interesy, celowo lub mimowolnie do tego nie dopuszczą. – W takim razie chyba możemy przejść do celu naszego spotkania. Sierow wyjął z kieszeni marynarki kartę pamięci microSD i przesunął ją po blacie stolika w stronę rozmówcy. – Co na niej jest? – Turan nakrył chip dłonią. – Trochę zdjęć satelitarnych, które mogą okazać się przydatne, oraz – Sierow pozwolił sobie na nieznaczny uśmieszek – najnowsze dziecko naszych hakerów. – Co pan chce w zamian? – W tej chwili nic. Powiedzmy, że będziesz winny przysługę. – Starszy mężczyzna podniósł się z krzesła i rzucił na stół dziesięciodolarowy banknot z podobizną Alexandra Hamiltona. Miejscowa waluta była zupełnie bezwartościowa. – Życzę miłego dnia. – Dlaczego nam pomagacie? Źrenice Sierowa zwęziły się jak u drapieżnego kota. – Bo my nie zapominamy i nie wybaczamy nigdy. – Na ułamek sekundy w jego oczach mignął cień smutku. Odległe wspomnienie przyjaciela ze szkoły kadetów, który zginął strącony amerykańskim Stingerem, dostarczonym mudżahedinom przez CIA. Miał już odejść, ale zatrzymał się jeszcze. – Wracasz do Afganistanu? – Najszybciej, jak to możliwe. – Byłem na Moście Przyjaźni, na Amu-Darii, w lutym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego. Chyba za wiele nie zmieniło się tam od tego czasu?
17_64_NF_06_2015new.indd 21 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Turan zacisnął usta. – Obcy nadal są na naszej ziemi. – Dobrze powiedziane, mój młody przyjacielu. – Sierow ponownie się uśmiechnął. – I jeszcze jedno. Twój chirurg także wykonał kawał dobrej roboty, Mohammad. – Sierow skinął dłonią na pożegnanie i zniknął w hotelowym lobby.
Deathmatch Wnętrze ośmiokołowego transportera opancerzonego pachniało rozgrzanym metalem i smarem. Naprzeciwko Franka siedziała z kamienną twarzą Gina; nie odzywała się do niego i patrzyła gdzieś ponad jego ramieniem. Obok siedzieli McBride i Cameron, ten pierwszy sprawdzał, czy zapasowe magazynki nie uległy przypadkowemu zapiaszczeniu, jego kolega grał zawzięcie na swoim smartfonie. „Czy między nami wszystko OK?” – wystukał szybko Frank na tablecie. Przez ostatnie dni Gina wyraźnie go unikała i nie miał okazji z nią porozmawiać. Zresztą nie wiedział, co miałby jej powiedzieć. Wszystko się pochrzaniło. Dziewczyna zmarszczyła czoło, kiedy odczytała jego wiadomość, lecz jej palce zatańczyły po dotykowym ekranie na przedramieniu. „Domyśl się 8–[”. „Dlaczego nie zgłosiłaś się do lekarza?”. „Nie wiem, co robić. Jak się zgłoszę, odeślą mnie do Stanów :–(”. „Nie martw się. Jakoś załatwimy tę sprawę. Jesteśmy zespołem i muszę wiedzieć, czy mogę dzisiaj na ciebie liczyć”. „Nie bój się, dam radę”. „:–)” – sierżant był zadowolony, że zdołał osiągnąć choć tyle. – Bravo dwa, tu Orzeł jeden. Z pobliskiej osady wyjechała kolumna niezidentyfikowanych pojazdów – odezwał się na częstotliwości oddziału szturmowego kapral Mikulsky. Przesłał żołnierzom Robertsa koordynaty i nakierował Predatora na nowy cel. Nagle zamrugał z niedowierzaniem. Na ekranie obok podobizn członków oddziału pojawiła się nowa ikonka. Przedstawiała twarz jakiegoś chłopca, a zamiast imienia i stopnia wyświetlał się ciąg liczb. W następnej sekundzie James zorientował się, że cyfry układają się w datę... Dzień sprzed kilku miesięcy, który prześladował go w nocnych koszmarach. Dron wykonał nagły i niespodziewany zwrot. – Co wyprawiacie, kapralu! – krzyknął kapitan Styles. James otrząsnął się i gwałtownie szarpnął drążkiem sterowym. Nic się nie stało. Przesunął manetkę ciągu. Bezzałogowiec nie zareagował również na tę komendę. – Nie słucha mnie! – Bravo dwa, tu Bravo jeden! – rozdarł się do mikrofonu Styles. – Straciliśmy kontrolę nad dronem! Natychmiast opuśćcie pojazd! – Co, do cholery?! – zdążył powiedzieć Roberts, zanim kierowca gwałtownie dał po hamulcach i wszyscy pospadali z siedzeń. Sierżant pociągnął za dźwignię awaryjnego otwierania furty z tyłu transportera. W tej samej chwili poraził go huk i blask oraz owionęła fala gorąca. Jakaś potworna siła cisnęła nim w powietrze niczym szmacianą zabawką rzuconą przez rozkapryszone dziecko. Potem zapanowały ciemność i cisza. W Centrum Bojowym przerażony i zszokowany James mógł się tylko bezsilnie przyglądać, jak pocisk rakietowy JAGM w ciągu kilku sekund pokonuje odległość do transportera i niszczy go
2015-05-13 10:41:52
22
Dominik Sokołowski
w płomiennej eksplozji. Następnie Predator wyrównał lot i drugą rakietą rozniósł na strzępy humvee towarzyszącego grupie szturmowej. Kapral nic z tego nie rozumiał. Z uczestnika wydarzeń stał się nieoczekiwanie biernym widzem. Zupełnie jakby siedział w klimatyzowanej sali kinowej. – Potrzebne natychmiastowe wsparcie lotnicze w sektorze N-15! – Styles nie tracił zimnej krwi. – Dwa F-35 będą w zasięgu za dwadzieścia minut – zatrzeszczało w głośniku Centrum Bojowego. – Kapralu, wywołujcie drona na częstotliwości awaryjnej. – Kapitan nie doczekał się odpowiedzi. – Niech ktoś zmieni Mikulsky’ego, zupełnie się rozkleił! Te dranie dopadną naszych za dziesięć minut. *** Bicie dzwonów. Dzwonią na mój pogrzeb, pomyślał Roberts. Nie, to nie ten dźwięk. Dzwonienie w uszach? Narastający szum przechodzący w gwizd wysokiej częstotliwości, i nagle: – Frank! – kobiecy krzyk, pełen rozpaczy i strachu. – Frank, nie zostawiaj mnie! Sierżant otworzył oczy. Leżał przyciśnięty kawałkiem pancernej blachy. Komunikat od Herosa informował, że ma popękane żebra, zwichniętą kostkę, poza tym liczne otarcia i ogólne potłuczenia. Puls lekko przyspieszony, ciśnienie krwi w normie. Zastosowano leczenie polegające na wstrzyknięciu środków przeciwbólowych, przeciwzapalnych i pobudzających. „Zdolności psychomotoryczne zachowane w 90%” – brzmiała końcowa diagnoza. Wywołał Centrum Bojowe. – Bravo jeden, tu Bravo dwa. Chyba wjechaliśmy na minę, jestem lekko ranny. Przygniatają mnie jakieś szczątki, ale myślę, że mogę wydostać się o własnych siłach. – Dzięki Bogu, sierżancie – głos Stylesa zdradzał duże emocje. – Nie ma łączności z pozostałymi. Zakładam, że nie żyją. To nie była mina. Dron wymknął się spod kontroli i zaatakował wasz oddział. Należy przyjąć, że sterują nim terroryści. Nasi informatycy są jak dotąd bezradni, to jakiś wirus czy robak. Wróg cię nie wykrył, ale są kilkaset jardów od ciebie. Zostań tam, gdzie jesteś, i nie ruszaj się, dopóki nasze myśliwce nie zestrzelą drona. – Przyjąłem. Frank pomacał wokół ręką i natknął się na lufę karabinu. Przyciągnął broń do siebie. W ładownicy przy pasie miał standardowy zapas amunicji, siedem magazynków po trzydzieści naboi. Na próbę spróbował lekko unieść przygniatający go ciężar i stwierdził, że faktycznie poradzi sobie z nim bez trudu. Wtedy usłyszał pokrzykiwania, śmiechy i znowu ten krzyk: – O Boże! Nie! Nie chcę! Niech ktoś mi pomoże! – Sir, oni mają szeregową Lopez. Trzeba coś zrobić. – Nie ruszaj się, Roberts. Nic nie możemy zrobić. Wsparcie nadleci za pięć minut. Zdołał obrócić się tak, żeby móc spojrzeć w stronę, z której dobiegały krzyki. Ponownie uniósł blachę. Zobaczył wypalony wrak humvee, zwęglonego trupa leżącego obok, a kawałek dalej, po drugiej stronie drogi, trzy terenowe pickupy ustawione w półokręgu i kilkunastu mężczyzn z bronią. Otaczali Ginę, całą posiniaczoną; dzięki optyce hełmu widział dokładnie osmalone strąki włosów i skrzepy krwi na czole i policzkach, resztki munduru wisiały na niej w strzępach. Jej ISW musiał ulec uszkodzeniu i może wyswobodziła się sama, lecz nie
17_64_NF_06_2015new.indd 22 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
zdołała uciec, wyciągnęli ją terroryści. Dwóch rosłych mężczyzn wykręcało jej ręce i zmusiło do uklęknięcia. Przed nią stał brodaty typ z kamerą, który gadał coś w tle. Jeden z terrorystów wyciągnął zatknięty za pas kindżał i zbliżał się kocim ruchem do Giny. Frank w ułamku sekundy zrozumiał, że zaraz nastąpi okrutna egzekucja. Kurwa! Jeśli się ruszy, bezzałogowiec będzie go miał jak na talerzu. Jednak nie mógł biernie się przyglądać, jak Ginie obcinają głowę. Nie chodziło nawet o to, że była jego kochanką. Przede wszystkim była członkiem oddziału, a rangersi nie porzucają swoich. Braterstwo broni było jedną z nielicznych wartości, w jakie jeszcze wierzył. „Gina idę po ciebie! Przygotuj się!”. Nadal leżąc, włączył celownik laserowy, Heros wyliczył niezbędną poprawkę. Kiedy tylko czerwona kropka pojawiła się na czole faceta z nożem, nacisnął spust. Serwomotory jęknęły, kiedy z głośnym chrzęstem zrzucił z siebie blokujące go żelastwo. Zanim terroryści zorientowali się, kto i skąd do nich strzela, przebył już kilkanaście jardów, strzelając w biegu. Przeciwników było jednak zbyt wielu. Dwóch albo trzech upadło, lecz pozostali otworzyli ogień i rozbiegli się, szukając kryjówki między samochodami. W pewnej chwili poczuł, jakby nadział się na stalową pięść. Kamizelka zapobiegła penetracji i pochłonęła większość energii kinetycznej, jednak i tak trafienie było jak uderzenie młotem. Heros zaaplikował miejscowe znieczulenie, egzoszkielet pomógł zachować równowagę. Frank dopadł do stalowej ramy, która pozostała z humvee, i zyskał prowizoryczną osłonę. Starał się wypatrzeć operatora drona, zakładając, że ktoś taki w ogóle znajdował się w pobliżu. – Co robisz, Roberts?! Ukryj się! Dron zaraz cię namierzy! – ryczał mu do ucha Styles. Sierżant wyłączył mu fonię. Tymczasem Gina wykorzystała szansę. Jeden z terrorystów puścił ją i skupił uwagę na szarżującym rangersie. Drugiemu wbiła łokieć w brzuch i podcięła nogi. Następnie skoczyła na niego i zatopiła mu w piersi jego własny nóż. Wtedy terrorysta, który wcześniej zabawiał się w kamerzystę, wyjął pistolet i przestrzelił jej kolano. Upadła i pozbawiona dobrodziejstw Herosa zawyła z bólu. Sierżant wychylił się i puścił serię w kierunku brodacza, zmuszając go do ukrycia się. Gina próbowała odczołgać się w jakieś w miarę bezpieczne miejsce, a przynajmniej zejść z linii ognia. *** Bojownik sterujący dronem z pobliskiej wioski nie dysponował wielką plazmą zajmującą pół ściany, a zwykłym przenośnym monitorem o przekątnej ekranu siedemnaście cali. Poza tym zapoznał się tylko z podstawową instrukcją obsługi i nie miał możliwości przejścia jakiegokolwiek treningu praktycznego, toteż wykorzystywał jedynie podstawowe funkcje przechwyconego bezpilotowca i niezbyt wprawnie kierował jego lotem. Mimo to radził sobie jak dotąd całkiem nieźle. Rakiety JAGM należały do typu „odpal i zapomnij”, a wiele funkcji było naprawdę intuicyjnych. Miał poczucie uczestnictwa w grze komputerowej, podobnej do tych, którymi zagrywał się w wolnych chwilach w obozie treningowym. Żałował, że krótki zasięg nadajnika nie pozwalał wykonać bardziej zaczepnego rajdu na bazę niewiernych psów. Wciąż dysponował dwoma pociskami, lecz tylko krążył nad miejscem zasadzki, starając się wybadać możliwości Predatora.
2015-05-13 10:41:52
23
Overkill Nowa Fantastyka 06/2015
Z nosem w instrukcji nie od razu zauważył, że na ziemi rozpoczęła się strzelanina. Do porządku przywołały go dopiero ponaglenia w krótkofalówce. Pośpiesznie starał się nakierować kamery drona na pole walki. Gdy mu się to wreszcie udało, stracił kolejne cenne sekundy na zlokalizowanie samotnego rangersa. Teraz jednak wystarczyło ustawić krzyżyk na amerykańskim żołnierzu oraz uzbroić i odpalić rakietę. Przez radio ostrzegł współbraci, żeby się ukryli, ponieważ eksplozja pocisku miała nastąpić blisko nich. Gdy ponownie spojrzał na ekran, Predator pikował w dół. Rzucił się do klawiatury, lecz nic nie mógł poradzić na samobójcze zachowanie drona. Zostali oszukani! Dostarczony przez GRU program, za pomocą którego przejęli kontrolę nad Predatorem, wykasował się po określonym przez swoich twórców czasie. Pozbawiony sterowania wehikuł wbił się z impetem w ziemię. *** Roberts zdołał zlikwidować kolejnego terrorystę, lecz kule świstały wokół niego coraz gęściej. Co gorsza, zauważył także obłoczki kurzu wzbijane przez pociski padające obok pełznącej ku niemu Ginie. Na chwilę ostrzał ustał, terroryści przylgnęli do karoserii półciężarówek. Kończyła mu się amunicja i jeśli miał cokolwiek zrobić, to był właściwy moment. Zachował jeszcze jedną niespodziankę. Z ładownicy wyjął granat nasadkowy i założył na lufę. Wyskoczył zza osłony wraku i ruszył do Giny. – Nie wiemy, co się stało, ale dron rozbił się! – usłyszał w słuchawkach. Nawet nie zauważył upadku bezzałogowca. Dwa krótkie bzyknięcia tuż koło ucha. O mały włos! Wystrzelił granat pomiędzy samochody. Ziemia zadrżała, mimo filtrów grom eksplozji załomotał po uszach. Strzelając z biodra, Roberts podbiegł do Giny, poderwał dziewczynę na nogi. Heros bezbłędnie wskazał cel. Pociągnął za spust. Mężczyzna klęczący za nadkolem pickupa zatrzepotał rękami, jakby chciał złapać równowagę, i upadł. Sierżant długą serią raz jeszcze przygwoździł przeciwników i powlókł partnerkę do spalonego humvee. Siła egzoszkieletu pozwalała im prawie biec, starał się zasłaniać Ginę przed ostrzałem. Poczuł trafienia kilku pocisków. Heros pozwolił zignorować ból i utrzymać się na nogach. Kiedy dotarli do iluzorycznej kryjówki, oboje po prostu zwalili się na ziemię. Frank wypluł krew, w środku musiał być nieźle poszatkowany. Mimo wszystkich ulepszeń i zabezpieczeń oferowanych przez ISW kule nie odbijały się od niego jak od superbohatera, wojskowa szpryca nie mogła zastąpić chirurga, a Heros nie był cudotwórcą. Każdemu w końcu wyczerpuje się szczęście. – Frank, daj mi karabin! – Gina siedziała oparta o karoserię zniszczonego pojazdu. Oddał jej broń. Napastnicy zdecydowali się zaatakować. Czuli, że ofiara im się nie wymknie, to dodało im animuszu. Kilku skoczyło naprzód, pozostali zasypywali humvee gradem pocisków. Kanonada trwała przez długie jak wieczność sekundy. – Potrzebny następny magazynek! – Nie mam już amunicji. – Frank zaczynał odpływać. – F-35 są w zasięgu! Ukryjcie się! Gina ostatkiem sił wcisnęła sierżanta pod kadłub łazika.
17_64_NF_06_2015new.indd 23 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Game Over – Przedstawimy całą sytuację jako sukces. Przechwycona przez wywiad transmisja strumieniowa do Internetu wskazuje, że wśród poległych znajduje się numer trzy na liście najbardziej poszukiwanych. Był narratorem filmu kręconego z niedoszłej egzekucji szeregowej Lopez. Wstępna analiza głosu to potwierdza – porucznik Jorgson próbował oczarować trzygwiazdkowego generała, który w kategorycznych i żołnierskich słowach zażądał wyjaśnień. – Wie pan, jaki mam tutaj pieprznik, poruczniku? Jak mam teraz zapewnić Pentagon i Biały Dom, że jutro jakiś zbuntowany dron nie ostrzela siedziby prezydenta? – grzmiał generał. – Musieliśmy uziemić wszystkie loty bezzałogowców. – Właśnie zamykamy pierścień okrążenia wokół wioski, z której wysyłano sygnał do Predatora... Kapitan Styles słuchał ich jednym uchem. Myślał o tym, że stracił dzisiaj kilkoro dobrych żołnierzy, a kapral Mikulsky skończył z załamaniem nerwowym. Dzięki obrazowi z satelity obserwował porozrzucane w promieniu kilkuset jardów szczątki ludzi i maszyn na zoranej wybuchami ziemi. Rakiety odpalone przez samoloty obróciły w stertę poskręcanego żelastwa samochody oraz zmieniły terrorystów w krwawe ochłapy mięsa. Styles oderwał wzrok od ekranów, zdjął słuchawki i wcisnął na głowę czapkę. Opuścił Centrum Bojowe i wyszedł na lądowisko, gdzie helikopter ewakuacyjny przywiózł właśnie rannego Robertsa. Sierżant powinien się z tego wylizać, może nawet dostanie srebrną gwiazdę za odwagę na polu walki. Otulony folią izotermiczną, opleciony wężami kroplówek, został przeniesiona do punktu medycznego. Drugi pasażer śmigłowca nie miał tyle szczęścia. Naszpikowane odłamkami rakiety ciało szeregowej Lopez spoczywało w czarnym plastikowym worku.
Dominik Sokołowski Rocznik 1977, z wykształcenia historyk, mieszka i pracuje w Gdańsku. W czasach licealnych i studenckich był zapalonym graczem papierowych gier role-playing. Autor cyklu fantasy „Kroniki Arkadyjskie”. Świat bliskiej przyszłości z publikowanego opowiadania to, zdawałoby się, oczywista ekstrapolacja wojen i konfliktów z rzeczywistości A.D. 2015, podrasowana tylko technologią, która zresztą już wkracza na współczesne pola walki. Istotniejszy wydaje się jednak kod kulturowy, który metaforyzuje ten tekst. Myślimy popkulturą, mówimy popkulturą, w zgodzie z jej prawidłami tłumaczymy sobie życie. Oraz śmierć. Niby wszyscy czytelnicy Baumana i spółki wiedzą to nie od dziś, a jednak cenna (fantastyczna) obserwacja. (mc)
2015-05-13 10:41:52
24
proza polska
PARCH Piotr Patykiewicz
P
rzez kilka dni, dopóki w sakwie miał suchary i trochę wędzonego foczego mięsa, a w bukłaku kumys, Anatol maszerował od świtu do zmierzchu szerokim górskim grzbietem. Ustępował z drogi psim zaprzęgom, unikał wzroku ludzi, a gdy szlak wiódł przez którąś z zamieszkałych przełęczy, schylał głowę, głębiej naciągał kaptur i potrząsając kołatką, przyspieszał kroku. Dopóki to było możliwe, chciał uniknąć upokorzeń, choć wiedział, że to głupie. Tacy jak on nie mieli prawa do wstydu. Po tygodniu skończyły się zapasy. Jeszcze przez dwa dni uparcie człapał na czczo, ale w końcu osłabł tak bardzo, że powlókł się za śladami płóz, które skręcały w bok od głównego grzbietu. Niebawem zobaczył dymy jakiegoś odosobnionego przysiółka, w kojcu wściekle ujadały psy. Gdyby podszedł za blisko, gospodarz mógłby go poszczuć. Położył w śniegu swoją żebraczą miseczkę, cofnął się o kilka kroków i przykucnął. Czekał długo, od południa prawie do zmroku. Przygarbiony człeczyna kilka razy wychodził na obejście, narąbał drew, nakarmił psy, zajrzał do koziej obórki, lecz ani razu nie spojrzał w jego stronę. Dopiero gdy słońce na dobre sczerwieniało, przydreptała siwa kobieta, z gołą głową, bez kożucha, buchająca kuchennymi woniami. Bez słowa rzuciła mu do miski zmrożony kawałek sera i jakiś gnat z resztkami mięsa. Zawróciła i odeszła szybko, nie oglądając się więcej. Wiedział, że nie dała mu tej jałmużny z litości, ale po to, żeby wreszcie sobie poszedł. *** Zlekceważył początkowe oznaki – częste bóle głowy, bezsenność, powracającą gorączkę. Nie przejął się także swędzącymi przebarwieniami, które zaczęły pojawiać się na skórze. To narzeczona pierwsza domyśliła się prawdy, gdy któregoś słonecznego dnia zasłabł przy mieleniu w żarnach żołędzi na mąkę. Chciał ją potem przytulić i pocałować, ale zesztywniała w jego ramionach i odwróciła twarz. Tego samego dnia zawiadomiła starszyznę. Anatol rozumiał ją. Postąpiła słusznie, według prawa, dla dobra całej osady. Był przecież piekarzem, ludzie jedli jego chleb. Zresztą nawet gdyby tego nie zrobiła, sam odszedłby od niej. Nie chciał, żeby patrzyła, jak się zmienia. Nie zniósłby obrzydzenia w jej oczach, które daremnie starałaby się ukryć. Na egzekwie do małego kamiennego kościółka przyszli wszyscy sąsiedzi i krewni. Tak nakazywał obyczaj. Jako nieczysty został uznany za zmarłego, każdy więc musiał pochować go w swoim sercu. Stary kapłan, który ochrzcił go przed trzydziestu laty, nałożył mu na głowę szeroki czarny kaptur. – Dla ciebie słońce na zawsze zgasło. – Podał mu kołatkę, żebraczą miskę i podróżny kij. – Poszukaj cienia, ukryj się w nim i nie wracaj nigdy. Anatol skinieniem głowy potwierdził, że rozumie, czego się od niego żąda.
17_64_NF_06_2015new.indd 24 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Kiedy szedł w stronę wyjścia, nikt nie pochwycił jego wzroku. Twarz narzeczonej ukryta była za czarną żałobną zasłoną, nie pozwolono mu już zbliżyć się do niej. W gruncie rzeczy tak było lepiej. Nie wiedziałby, co jej powiedzieć – umarli nie przemawiają przecież do żywych. *** Na parcha nie było lekarstwa. Nie mogło być; ta plaga nie należała wszak do przyrodzonego porządku rzeczy, jak inne choroby, nawet najcięższe. Wiedziano przynajmniej tyle, że rozpętał ją Lucyfer, który przed trzystu laty, strącony z niebios, upadł na ziemię i skaził ją na zawsze jadem swojej złości. Była pamiątką po końcu świata – dla tych nielicznych, którzy go przetrwali. Jak echo Apokalipsy. Anatol nie miał pojęcia, jak się zaraził. Zapewne od nikogo znajomego; całe życie spędził w spokojnej okolicy, nigdy nie schodził z gór w poszukiwaniu przygód. Jednak w dni targowe do osady zajeżdżało sporo obcych, a przecież nie mógł przyglądać się zbyt natarczywie każdemu, kto odwiedzał jego piekarnię. Kupował żołędzie i szyszki na mąkę od zbieraczy, którzy całymi tygodniami ryli pod lodem w dolinach, na odludziu – a tam najłatwiej złapać parcha, jak zresztą każde inne plugastwo. Prawie wszyscy mieli na twarzach blizny i plamy po odmrożeniach. Gdyby trafił się między nimi nieczysty, łatwo mógł to zataić, zwłaszcza na początku. Przed wygnaniem pouczono go, że lepiej wędrować w grupie, ale kiedy po raz pierwszy usłyszał z oddali dźwięk kołatki, zboczył ze szlaku i ukrył się za zaspą. Wpojony w dzieciństwie strach przed parchatymi wciąż jeszcze chwytał go za gardło, choć teraz był przecież jednym z nich. Nie chciał oglądać z bliska ich zniekształconych twarzy, dotykać kikutów, słuchać bełkotliwych głosów; pewnie dlatego, że nie chciał myśleć o tym, kim on sam stanie się za parę miesięcy czy lat. Nikt nie powiedział mu dokładnie, jak długo będzie musiał wędrować do Cienistej Kotliny. Wiedział tylko, że to daleko; na tyle daleko, aby ludzie na co dzień mogli udawać, że wcale jej nie ma. Miał przed sobą prawie całe lato, żeby tam dotrzeć, aż do jesiennych śnieżyc, kiedy na szlaku zamrze wszelki ruch. Gdyby potem ktoś spotkał go między żywymi, mógłby go zabić bez ostrzeżenia. A nawet powinien. Nie wolno mu było zabierać w drogę niczego cennego, lecz zdołał przemycić w cholewie buta swój srebrny szkaplerzyk, który nosił od dzieciństwa. Dzięki niemu wciąż czuł się człowiekiem. Przynajmniej tak długo, dopóki był sam. *** Małe kopułki kolib sterczały przy trakcie co dwie, trzy godziny marszu. Wzniesione z bloków zmrożonego śniegu, o niskim wydłużonym wejściu, z otworem dymnika u góry, miały służyć nieczystym za schronienie w drodze, aby nie zakradali się nocą do kozich zagród. Inni podróżnicy nigdy tam nie zaglądali; czasem ktoś miłosierny podrzucał do środka wiązkę szczapek, trochę suszonego mchu albo foczego tłuszczu.
2015-05-13 10:41:52
25
proza polska Nowa Fantastyka 06/2015 04/2015
Tego wieczora Anatol nie natknął się jednak na żadną kolibę ani nawet na starą niedźwiedzią gawrę. Było już prawie całkiem ciemno, gdy wypatrzył wreszcie lichy szałas, postawiony przy bocznej dróżce, zrytej aż do gołej skały przez pnie drzew, które drwale wciągali tędy z martwego lasu w dolinie. Nie poczuł dymu, nie dostrzegł na śniegu żadnych śladów, więc podszedł śmiało. Marzył tylko o tym, żeby zdjąć buty, posmarować rozbabrane pęcherze na stopach odrobiną niedźwiedziego sadła, a potem skulić się w suchym kącie i zamknąć oczy. Zdążył schylić się przed niskim wejściem, gdy z dołu nadbiegło dwóch ludzi – młodszy, prawie dzieciak, trzymał pochodnię, barczysty drwal siekierę. Nie krzyczeli, nie grozili. Było jasne, że nie chcą go przepędzić, tylko zatłuc. Rzucił się do ucieczki, ale zawadził połą kożucha o sterczący ze ściany szałasu sęk i upadł. – Stać! – usłyszał raptem ostry krzyk. Podniósł głowę. Od drugiej strony traktu zbliżał się nieczysty w kapturze. Odkorkował przewieszony przez ramię bukłak, pociągnął mocno, ale nie przełknął, tylko strzyknął przez zęby czerwoną strugą. Tamci dwaj zatrzymali się od razu, zadyszani i czujnie przygarbieni. – Jeśli macie ochotę, mogę zabrać was ze sobą do piekła. – Potrząsnął bukłakiem. – Wystarczy, żeby padła na was jedna skażona kropla. Napastnicy spojrzeli po sobie, a potem zaczęli cofać się z wolna. Gdy nieczysty zrobił krok w ich stronę, młody zgasił pochodnię w zaspie. Zaskrzypiały oddalające się pośpiesznie kroki. Obcy zsunął kaptur na plecy, ale było za ciemno, żeby Anatol mógł zobaczyć jego twarz. – Od niedawna w drodze, prawda? Jestem Frano. Trzymaj się mnie, a nie zginiesz. – Znowu się napił, tym razem przełknął głośno; podniósł sakwę, którą wystraszeni drwale porzucili na drodze. – Przynajmniej nie tak od razu. *** Nie wyglądał aż tak strasznie, chociaż parch zdążył odcisnąć na jego twarzy swoje piętno. Stracił kawał nosa i oboje uszu; wargi, przecięte na ukos siną blizną, zrosły się krzywo, pozostawiając częściowo odsłonięte dziąsła. Nie był już młody, ale wciąż jeszcze bardzo krzepki. Potrafił uśmiechać się tak beztrosko, jakby chwilami zapominał, kim jest. Gdy Anatol otrzepał się ze śniegu i chciał iść dalej, nieznajomy czknął i wzruszył ramionami. – Ledwie stoisz na nogach. Spadniesz po ciemku z urwiska albo utkniesz gdzieś w zaspach i odmrozisz jaja. – Tamci mogą wrócić… – Dopóki psy będą wyczuwać nasz smród, żaden drwal ani myśliwy nie zbliży się do tego szałasu. W ciemnym, dusznym wnętrzu czuć było zjełczałym tłuszczem i trocinami. Frano po omacku znalazł w kącie stertę szczap i suchy mech na podpałkę. Oczyścił ze śniegu dymnik nad niewielkim paleniskiem, rozniecił ogień i rozsiadł się wygodnie na łysawej lisiej skórce. – Taa… – westchnął z zadowoleniem, zajrzał do sakwy. – Rozgość się, przyjacielu. Czasem dobrze jest być parszywym wyrzutkiem. Anatol oparł się o ścianę, przymknął oczy. – To kradzież. – Kpisz? Przecież po nas nikt już tego nie tknie. Co my tu mamy? – Pociągnął nosem. – Chyba wędzone szczurze wątróbki?
17_64_NF_06_2015new.indd 25 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Postawił przed Anatolem kopiastą miskę, ale ten nie poruszył się. Frano parsknął, zniecierpliwiony. – Nie chcesz, to nie jedz. Możesz nawet zdychać z głodu, tylko zaczekaj z tym do jutra. Nie lubię patrzeć na taką ostentację. Anatol z wahaniem przeżuł garść wątróbek. Po następną sięgnął już śmielej. – Tak lepiej. Korzystaj, przyjacielu, dopóki możesz. Kiedy stracisz zęby i wygniją ci dziąsła, będziesz musiał ciamkać rozmoczone sucharki. – Tamten podsunął mu bukłak. – Popij, na trawienie. Piekarz otarł szyjkę bukłaka rękawem, powąchał i wyprostował się raptownie. – Nie chcę. – O co chodzi, przyjacielu? Brzydzisz się mnie? Ty też nie będziesz piękniał, więc lepiej zacznij się przyzwyczajać. – U nas w osadzie tylko ksiądz używał wina, do mszy. – A jak ci się zdaje, gdzie napełniłem ten bukłaczek? – Okradłeś kościół? To świętokradztwo! – Tym lepiej. Kiedy mnie wyganiali z domu, powiedzieli, że parch to kara za grzechy. Możliwe, nie znam się. Ale wiem, że do tamtego czasu nie nagrzeszyłem zbyt wiele. Teraz muszę to nadrobić, żeby było sprawiedliwie, nie? – Bluźnisz… Roześmiał się z cicha, splótł dłonie na karku i rozparł się wygodniej. – A ty czym zawiniłeś? – Niczym. Piekłem chleb. – Więc pewnie dosypywałeś do mąki trocin. Albo oszukiwałeś na wadze. Anatol odrzucił do tyłu głowę i pociągnął z bukłaka bardzo długi łyk. Bał się takich rozmów, bał się takich myśli. – Co, nic nie masz na sumieniu? – ciągnął Frano nielitościwie. – W takim razie musisz się zgodzić, że Bóg rozdaje ciosy na oślep. – Parch nie pochodzi od Boga, ale od Lucyfera! – A kto strącił Lucyfera na ziemię, żeby mógł urządzić po swojemu ten zasrany świat? Anatol był tak osłabiony i wygłodzony, że mocny trunek od razu zaszumiał mu w głowie. Zasnął szybko. Śnił o Upadku. O dniu, w którym gorący oddech Lucyfera huczał jak wicher, podpalając miasta, lasy, a nawet gołą ziemię. O niebie spowitym tumanami pyłu, z którego zamiast śniegu padały czarne płatki sadzy. O strasznych, ciemnych miesiącach, o mrozie, który skuł całą ziemię, zwarzył zieleń lasów i nie ustąpił już nigdy. Mrok rozpraszała tylko zwodnicza, lucyferiańska światłość. Kusiła zgnębione dusze tych, którzy jeszcze nie pomarli, olśniewała obietnicą fałszywego zbawienia, a one leciały do niej, jak ćmy do ognia. Tylko nieliczni uciekli w góry i tu doczekali dnia, kiedy w końcu pokazało się znowu blade słońce. *** Obudził się już po wschodzie. Był sam. Gdy poprawiał rozchełstaną koszulę, odkrył, że szkaplerzyk zniknął. Odsunął zasłonę u wejścia; przygodny towarzysz odszedł bez pożegnania, świeży śnieg zdążył już pokryć jego ślady. Do południa szedł bez odpoczynku. Dzień był piękny, niebo bezchmurne, śnieg skrzył się w słońcu, aż łzawiły oczy. Twarda, zmrożona droga, zryta koleinami sań, opadała z lekka, skręcając szerokim łukiem ku odległej przełęczy. Na poboczach pod oblodzonymi
2015-05-13 10:41:53
26
Piotr Patykiewicz
zaspami tu i ówdzie żółciły się plamy ludzkiego czy psiego moczu. Było cicho i pusto. Tylko raz musiał zejść z traktu, gdy usłyszał z tyłu dzwoneczki zbliżającego się zaprzęgu. To byli chyba handlarze futer; nie zaczepili go, a i on nie prosił o jałmużnę. Sakwę drwali na wszelki wypadek ukrył pod kożuchem. Teraz, gdy nie chroniło go żadne prawo ani obyczaj, każdy łatwo mógł posądzić go o kradzież i na miejscu wymierzyć sprawiedliwość. Wczesnym popołudniem pogoda zaczęła się psuć. Smagnął go mroźny wiatr, kłując twarz drobinkami lodu. Błękit szybko zasnuły poszarpane, ciemne chmurzyska, sypnął śnieg. Wydawało się, że ciężkie, mokre płatki nie opadają z nieba, ale unoszą się w coraz gwałtowniejszych porywach wichru gdzieś z dołu, z bezludnych, przeklętych dolin po obu stronach górskiego grzbietu, które należały do Kusiciela. Ludzie zapuszczali się tam tylko wówczas, kiedy musieli, w poszukiwaniu mięsa, drewna i żelaznego złomu. Słońce przygasło, zaspy zszarzały, głębokie koleiny wygładziła warstwa ponowy. Brnął przed siebie z coraz większym mozołem. Skulił się, podniósł kołnierz kożucha, głębiej naciągnął kaptur. Rozglądał się za jakimś schronieniem, żeby przeczekać zamieć, ale niewiele widział. Kostniał z zimna, tracił orientację, lodowate podmuchy spychały go z drogi. Czasem miał wrażenie, że ktoś stąpa za nim krok w krok, chichoce złośliwie prosto w ucho i próbuje zerwać z ramienia przywłaszczoną sakwę. Wiatr przycichł dopiero przed zmrokiem. Szlak wiódł teraz szerokim płajem, łagodnym zboczem jednego z niewysokich szczytów. Anatol, choć utrudzony, postanowił wspiąć się tam, żeby ogarnąć spojrzeniem całą okolicę. Z wierchu zobaczył wyraźnie łańcuch sinobiałych gór, zwieńczony na końcu potężnym masywem najwyższego szczytu, wokół którego kłębiły się białe obłoki. Ponad tę mleczną pianę przebijał się tylko sam wierzchołek, smukły i groźny, rozżarzony w słońcu lodowymi stromiznami. Patrzył długo, zauroczony. Pierwszy raz widział na własne oczy Szklaną Górę, nigdy wcześniej nie zawędrował tak daleko od osady. Mieli rację wszyscy ci, którzy opowiadali, że jest piękna. Wiedział, że gdzieś u jej podnóży rozpościera się ukryta wśród wierchów Cienista Kotlina. Uśmiechnął się smętnie; miał spędzić resztę życia w cieniu góry utkanej ze światła. Naraz drgnął; niżej na stoku siedział jakiś człowiek, zwrócony twarzą w stronę wschodu. Anatol zawahał się, chciał odejść cichaczem, lecz potem przyszło mu do głowy, że może tamtemu zabrakło z głodu sił. Zawołał, samotny podróżnik nie odwrócił się. Anatol zszedł powoli, z każdym krokiem coraz wolniej. Nieszczęśnik umarł zapewne przed paru dniami. Miał odsłoniętą głowę; wybujały w słońcu parch wytrawił prawie całkiem jego twarz, zacierając rysy. Anatol zbiegł do traktu już w gęstniejących ciemnościach. Znalazł kolibę, ale wiedział, że tej nocy trudno mu będzie zasnąć. *** Gdyby nie zatrzymał się za potrzebą akurat w tym miejscu, nie zauważyłby jej. Leżała poza ciągiem przydrożnych zasp, niewidoczna od strony traktu. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakaś na wpół zagrzebana w śniegu psia czy lisia padlina, dopiero z bliska dostrzegł zsiniałą na mrozie dłoń i kosmyk jasnych włosów. Leżała na wznak, z rozrzuconymi ramionami. Pewnie zgubiła się podczas ostatniej zamieci. Nie poruszyła się na odgłos kroków.
17_64_NF_06_2015new.indd 26 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Był pewien, że jest martwa, ale gdy pochylił się, rzucając cień na jej bladą twarz, nagle otworzyła oczy. Patrzyli na siebie bez słowa, oboje równie wystraszeni. Dziewczyna była bardzo młoda i dość ładna, pomimo zapadniętych policzków i głębokich cieni pod oczami, które zdradzały, że od dłuższego czasu głodowała. Parch jeszcze nie zdołał jej oszpecić. Usiadła, lecz nie próbowała uciekać. Wciąż przypatrywała mu się zza rozpuszczonych włosów, które opadły na twarz, jej oddech uspokajał się z wolna. Zgrabiałymi dłońmi naciągnęła na głowę czarny kaptur. *** Nie udało mu się przełamać jej uporczywego milczenia. Może była niemową, a może po prostu zdążyła już nauczyć się, że w tej ostatniej drodze nie należy ufać nikomu. Dał jej jeść. Bardzo długo przeżuwała pierwszy kęs, a gdy podsunął jej następny, odwróciła głowę. – Nie bój się, nie skrzywdzę cię – powiedział łagodnie. – Idziemy w tę samą stronę, więc jeśli chcesz, możemy pójść dalej razem. Będzie raźniej. Nie odpowiedziała, nawet nie podniosła wzroku. Wrócił na drogę, uszedł spory kawałek, aż do zakrętu, i dopiero wtedy obejrzał się ukradkiem. Dziewczyna wlokła się za nim w pewnej odległości, niczym bezpański, przygarnięty pies. Wieczorem nie od razu zdecydowała się wejść za nim do koliby. Przykucnęła w śniegu nieopodal wejścia i długo patrzyła na dogasające pod chmurami na zachodzie czerwone blaski. Najdłużej żarzył się na tle ciemniejącego nieba szczyt Szklanej Góry, otulony mgiełką poświaty. Nie chciał jej popędzać, aby nie spłoszyć tej odrobiny zaufania, jakie mu okazała. Rozniecił mały ogienek, podgrzał w misce trochę wody, napił się, a potem zdjął buty i obmył pokryte pęcherzami stopy. Zjadł niewiele, rozpostarł na ubitym śniegu kożuch i wyciągnął się z ulgą. Nie stękał, nie wiercił się, patrzył spod przymrużonych powiek na niskie sklepienie, podbarwione różowawo przez wątlejący płomyk, aż w końcu dziewczyna uwierzyła, że zasnął. Wsunęła się cicho do koliby, bardzo ostrożnie, pionowa smużka dymu prawie się nie zachwiała. Nie słyszał, żeby jadła. Skuliła się pod ścianą i natychmiast znieruchomiała, tak zupełnie, jakby wstrzymała oddech. Rankiem, zanim wstał, podejrzał ją na niefrasobliwej zabawie. Przez otwór dymnika wpadała do wnętrza ukośna smuga brzasku. Dziewczyna obracała w tej jasności kawałek sopla, przyglądając się z radosnym zaciekawieniem, jak światło rozszczepia się na różne barwy. W jej lśniących oczach było tyle naiwnego szczęścia, jak to zdarza się chyba tylko u małych dzieci. Albo u szaleńców. Gdy zorientowała się, że Anatol na nią patrzy, upuściła sopel i cofnęła się gwałtownie do swego ciemnego kąta, jakby zawstydzona, że pozwoliła sobie na tę chwilę beztroski. Znów zjadła bardzo niewiele, tyle tylko, żeby do reszty nie opaść z sił. Wysiorbała parę łyków gorącej wody. W milczeniu, nie podnosząc głowy, owinęła stopy onucami i wciągnęła dziurawe buty. – Powiesz mi chociaż, jak masz na imię? – zagadnął Anatol, rozdrażniony ciszą. Plamki światła drżały na jej wychudzonej twarzy. Odgarnęła z czoła skudlone, od dawna nieczesane włosy i spojrzała na niego uważnie, jakby z namysłem – jednak nie doczekał się odpowiedzi.
2015-05-13 10:41:53
27
Parch Nowa Fantastyka 06/2015
Tego dnia mieli przed sobą długi, trudny odcinek drogi, która pięła się wąską granią ku następnemu szczytowi. Na oblodzonej, nierównej ścieżce trzeba było uważać na każdy krok, z obu stron otwierały się zamglone przepaście. Musieli przebrnąć niebezpieczny szlak przed zmierzchem, nie mogli tu liczyć na żadne schronienie. W tych stronach trudno już było spotkać jakichś wędrowców, chyba że takich jak oni wygnańców. Anatol szedł pierwszy, dziewczyna nieco z tyłu. Podejrzewał, że gdyby poślizgnęła się i zsunęła po urwisku, nie krzyknęłaby nawet, po prostu zniknęłaby na zawsze we mgle. Ale radziła sobie jakoś, nie odstawała, dreptała wytrwale po zmrożonym śniegu, osłoniwszy twarz szalem przed mroźnym wiatrem. Patrzył pod nogi, rzadko podnosił głowę, więc gdy znienacka usłyszał tuż przed sobą krótkie, ostrzegawcze warknięcie, potknął się i upadł na jedno kolano. Na ścieżce stał wielki, szary basior o siwym pysku. Pochylił łeb, zjeżył sierść na grzbiecie, odsłonił białe kły. Piekarz zastygł w bezruchu, opuściwszy wzrok, żeby nie patrzeć prosto w żółtawe ślepia. Wiedział, że nie obroni się kijem, jeśli wilk zaatakuje. Mógł tylko spróbować powstrzymać go na tyle długo, żeby dziewczyna zdążyła uciec. Drgnął, gdy z tyłu zachrzęściły jej kroki. Drapieżnik zawarczał znowu, wyprężył ogon. – Spokojnie. Wilki nie polują na takich jak my – odezwała się cicho. – Ale musisz oddać mu sakwę, inaczej cię zagryzie. Dostrzegł kątem oka odchodzący z prawej strony od ścieżki bardzo stromy żleb. To tamtędy basior wspiął się na grań, w głębokim śniegu ciemniał sznur tropu. Powoli zdjął sakwę z ramienia, postawił na skraju grani i pchnął w dół. Wilk błysnął ślepiami spod schylonego czoła, parsknął i skoczył w ślad za białą kurzawą. Anatol wyprostował się, zsunął kaptur na plecy i zaczerpnął głębszego oddechu. – A jednak umiesz mówić… – zachrypiał. – Kata. – Co? – Chciałeś wiedzieć, jak mam na imię. Minęła go i nie spojrzawszy nawet w dół żlebu, pierwsza ruszyła w dalszą drogę. *** Na wysokiej przełęczy stała samotna chata, tylko od frontu z grubsza odgrzebana spod śniegu. Gdyby nie dymiący z tyłu wysoki komin gorzelni, trudno byłoby w ogóle ją zauważyć. Dalej, już na lodowcu, trakt omijał bokiem długi rząd tyczek ze strzępami czerwonych szmatek – w ten sposób na przetartych szlakach oznaczano przysypaną, niewidoczną szczelinę w lodzie. Jak to bywało w zwyczaju u ludzi żyjących na pustkowiu, obejścia pilnował nie pies, ale biały niedźwiedź w obroży nabijanej kolcami, uwiązany na grubym łańcuchu do kamiennego muru. Kiedy zaczęli schodzić po gołym stoku, niedźwiedź wspiął się na tylne łapy, uniósł przednie i gniewnie zaryczał. Miał zapadnięte boki, sierść na brzuchu powalaną własnym gnojem; osadnicy wierzyli, że tylko głodny niedźwiedź jest naprawdę ostry. Anatol nie zdążył nawet wydobyć z sakwy miseczki, gdy zza drzwi chaty wychylił się łysy grubas. – Won! – wrzasnął.
17_64_NF_06_2015new.indd 27 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Wygnaniec wiedział, że powinien teraz odejść – wolno mu było odzywać się bez pytania tylko do innych nieczystych – ale z głodu ciemniało mu już w oczach. Klęknął pokornie, obok opadła na kolana Kata. – Proszę… – zarzęził zbyt słabo, zebrał wszystkie siły i spróbował głośniej. – Nic nie jedliśmy od dwóch dni. – Macie czym zapłacić? – Jesteśmy jałmużnikami. Umrzemy, jeśli nas nie nakarmisz. – Przecież już jesteście martwi – zarechotał. – Nikt wam nie powiedział? Zniknął i po chwili pojawił się znowu, w kożuchu niedbale zarzuconym na ramiona, z pogrzebaczem w ręce. Zbliżył się posypaną szarym popiołem ścieżką wśród zasp, przystanął w rozsądnej odległości i przyjrzał się im uważniej. – Nie wyglądasz jeszcze tak źle, parchu. Miał czerwoną od odmrożeń twarz, prawą nogę zastępował drewniany kulas, w obu dłoniach brakowało kilku palców. – A ten drugi? – wskazał pogrzebaczem dziewczynę. – Aż taki brzydki, że boi się wystawić łeb spod kaptura? Dalej, pokaż się. Niewiele mam tutaj zabawy. Gdy dziewczyna spełniła polecenie, świsnął przez zęby i mlasnął lubieżnie. – Szkoda, że jesteś parchata. Zarobiłabyś łatwo na żarcie dla was obojga, i nawet jeszcze na bukłaczek gorzałki. Wy, gnilce, lubicie wypić, prawda? Żeby zapomnieć. – Mogę odpracować… – wydusił Anatol. – Gówno tam odpracujesz! Niczego się tu nie tkniesz, parchu, jasne? – zniecierpliwił się nagle gospodarz. Machnął ręką. – Won, powiedziałem, ale już. Podczas ruchu coś błysnęło na jego piersi. Anatol zmrużył oczy, pobladł. – To jest moje… – szepnął. – Co znowu? – Szkaplerzyk. – Wstał, wyciągnął przed siebie drżący palec. – Należy do mnie. Rozwścieczony grubas zamachnął się pogrzebaczem. W tej samej chwili dziewczyna skoczyła naprzód, złapała wzniesione ramię i wbiła zęby we włochaty nadgarstek. Gorzelnik zaklął, upuścił pogrzebacz. Strząsnął Katę z siebie i powalił kopniakiem. – Użarłaś mnie, suko! – Dysząc świstliwie oglądał z bliska ślad ugryzienia na skórze. – Mogłaś mnie zarazić! Na widok starcia niedźwiedź szarpnął się na łańcuchu tak wściekle, że zduszony obrożą ryk zamienił się w charkot. – Tu się kończy wasza podróż. – Gospodarz zaczął cofać się tyłem, jakby w obawie, że dziewczyna skoczy mu na kark. – Misiek jest cięty na parchy, kręci się tutaj sporo tego plugastwa. Pourywa wam łby. Kulawym kłusem zawrócił do chaty. Anatol szarpnął dziewczynę za ramię, podniósł, ale była na wpół zamroczona, nie mogła utrzymać się na nogach. Wziął ją na ręce; ważyła zaskakująco mało, jak dziecko. Pobiegł ścieżką za chatę; usłyszał brzęk zwolnionego łańcucha i łomot niedźwiedzich łap na ubitym śniegu obejścia. Przystanął, rozejrzał się rozpaczliwie, a potem ruszył wprost ku najbliższej tyczce z czerwoną szmatką. Nie wiedział, jak szeroka jest szczelina, lecz nie było innego wyjścia. Nie oglądał cię; pod ciężarem pędzącego niedźwiedzia lodowa skorupa drżała pod śniegiem, słyszał już nawet jego sapanie.
2015-05-13 10:41:53
28
Maciej Zagańczyk
Piotr Patykiewicz komuda
Na kilka kroków przed tyczką przyspieszył, odbił się z całych sił i skoczył. Wylądował niezgrabnie, przewrócił się, Kata wypadła mu z rąk. Lód chrupnął pod nim, ale nie załamał się. Chwycił dziewczynę za kaptur i natychmiast zaczął czołgać się dalej, wlokąc ją za sobą. Udało mu się odsunąć od szczeliny tylko kawałek, dalej powstrzymała go zbyt głęboka do przebrnięcia zaspa. Spojrzał za siebie. Zobaczył włochate podeszwy łap o czarnych poduszeczkach, uniesione przed ostatnim susem. Gdy opadły, lód trzasnął ogłuszająco, niedźwiedź zawadził jeszcze pyskiem o przeciwległą krawędź szczeliny i runął w dół. Po chwili ciszy – przerażająco długiej – gdzieś bardzo głęboko zadudniło upadające cielsko. Kuternoga nie próbował ich gonić. Stał przed drzwiami chaty i szorował wściekle śniegiem zranioną rękę. *** Chociaż Szklaną Górę przesłaniały chmury, wiedzieli, że idą we właściwym kierunku – przez cały dzień nie napotkali nikogo, z traktu zniknęły ślady płóz, nad przełęczami nie unosił się już dym. Ludzie nie osiedlali się tak blisko Cienistej Kotliny, zaglądali tu tylko myśliwi, wędrujący z jednej strony górskiego łańcucha na drugą. Anatol z wielkim trudem znalazł pod wieczór maleńką kolibę, zasypaną prawie po wierzchołek. Zabrakło mu sił, aby odkopać wejście; kijem wybił w sklepieniu dziurę, przez którą oboje wsunęli się do środka. Nie było opału, nawet tyle, żeby zagrzać odrobinę wody, ale ktoś pozostawił zagrzebaną w popielisku głowę pieśca, z wyjedzonym mózgiem, językiem i gałkami ocznymi. Anatol zeskrobał nożem resztki mięsa, to musiało im wystarczyć. Gdy posilili się – Kata znowu skubnęła tylko odrobinę – zasłonił otwór u góry płatem zmrożonego śniegu, a potem skulił się do snu, nie ściągając rękawic ani butów. Drzemał już, gdy poczuł, że Kata przysunęła się bliżej i oparła delikatnie głowę na jego ramieniu. Otworzył oczy w ciemnościach, objął ją i przytulił. Poddała się temu z cichym westchnieniem. Jej włosy łaskotały go po twarzy; pachniały dymem i źle wyprawioną zajęczą skórką, którą podszyty był kaptur. Pierwszy raz po wygnaniu zasnął naprawdę głęboko i spokojnie. Ocknął się nagle, gdy do zawilgłego od oddechów wnętrza wdarł się zimny podmuch. Poprzez dziurę w sklepieniu zobaczył zielon-
17_64_NF_06_2015new.indd 28 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
kawą, księżycową noc. Pomyślał, że to wicher zrzucił ich osłonę, ale zaraz potem za kołnierz sypnął mu się śnieg i usłyszał sapanie wdrapującej się na górę Katy. Złapał ją za nogę; wierzgnęła mocno, kopnęła go w głowę i prześlizgnęła się na drugą stronę. Wygramolił się za nią, ociężały i ogłuszony wyciem wiatru, który podnosił tumany śniegu i szarpał za kaptur. – Co ty wyprawiasz?! – zawołał. – Nie musisz wykradać się nocą, jeśli chcesz odejść! Przecież nie zrobiłem ci nic złego. Jednak Kata nie uciekała. Wspięła się nieco wyżej na stok i patrzyła w stronę Szklanej Góry, wyprostowana mimo wichury, z rozwianymi włosami, parująca ciepłem niedawnego snu. – Co ty wyprawiasz? – powtórzył spokojniej, brnąc do niej pod górę. – Wiatr, wreszcie wiatr… To dobra noc dla aniołów. – Wracaj do koliby, zamarzniesz tutaj. – Nie. Patrz… Patrz! Wysrebrzony poświatą księżyca lodowy szczyt sterczał ponad śnieżną zawieruchą, raz po raz spowijały go potargane wichrem chmury. Zdawało się, że spoczywa na nim cały ciężar niebios. Naraz jakiś duży cień przemknął z szumem nad ich głowami, gasząc na mgnienie oka gwiazdy. Wzbił się wyżej, uniesiony wiatrem, i po chwili wtopił się w noc. Anatol zerknął na Katę, ale nie zapytał o nic. Drżały jej wargi, do policzków przymarzły kręte, lśniące w słabym świetle strużki łez. *** Otwór jaskini nie był większy od lisiej nory i tak dobrze ukrywał się pośród skalnych złomów, że minęliby go, gdyby nie prowadził tam na wpół zatarty ślad, zapewne sprzed paru dni. – Nie podoba mi się to. – Anatol otarł rękawicą cieknący nos. Kata przyglądała się podłużnej dziurze w stoku, przechyliwszy głowę, jakby nasłuchując. – Chyba wiem, co to jest – ciągnął. Coraz częściej rozmawiał z nią w ten sposób, ignorując jej milczenie i nie oczekując odpowiedzi. – Kiedy myśliwi złapią kłusownika, rzadko oddają go pod sąd starszyzny w najbliższej osadzie. Wolą załatwiać takie sprawy po swojemu… – urwał nagle. Z głębi jaskini dobiegło zniekształcone echem, odległe wołanie. Słuchał przez dłuższą chwilę ze wstrzymanym oddechem, ale nie potrafił rozróżnić słów. – Chodźmy, nie mieszajmy się do tego! – Odwrócił się. Kata spojrzała mu w oczy w jakiś nowy, twardy sposób.
2015-05-13 10:41:53
29
Parch Nowa Fantastyka 06/2015
Zaklął pod nosem. Przyklęknął nad otworem, ulepił śniegową kulę i wrzucił do środka. Odczekał chwilę, potem zajrzał do ciemnego wnętrza, skrzesawszy na podeszwie buta dużą, grubą zapałkę. – Niski przedsionek, dalej studnia – mruknął przez ramię i zawołał w ciemną czeluść: – Hej! Jest tam kto? – Człowieku, na Boga, wyciągnij mnie stąd! Anatol ostrożnie poczołgał się dalej, odnalazł po omacku palcami krawędź otworu i podciągnął się jeszcze kawałek. Poczuł na twarzy duszne, wilgotne tchnienie podziemi. – Kim jesteś? – Nie zrobiłem nic złego! Napadli mnie jacyś zbóje, pobili i wrzucili do tej dziury. Nie mogę wyjść, skała jest mokra i gładka. Pomóż mi! Dopiero teraz rozpoznał ten głos. Rozgrzała go mściwa radość, splunął w mrok. – Zdychaj tam z głodu, złodzieju! Nie wiem, co jeszcze masz na sumieniu, ale za mój szkaplerzyk należała ci się taka kara! Frano zorientował się, z kim ma do czynienia. Zamilkł na kilka chwil, a potem nagle zaczął wykrzykiwać z gorączkowym pośpiechem: – Nie odchodź, przyjacielu, nie porzucaj mnie tutaj! Uratowałem ci życie, pamiętasz? Nie chciałem twojej krzywdy, zostawiłem ci przecież sakwę z jedzeniem. Jesteś tam? Słyszysz mnie? Zabrałem szkaplerzyk dla twojego dobra. Z taką błyskotką na szyi kusiłeś los! Na wszystkich szlakach pod Szklaną Górą kręci się wielu sukinsynów. Jesteś? Odezwij się! Dla takich jak my nie ma miłosierdzia, przyjacielu, możemy liczyć tylko na siebie nawzajem. Złapałem we wnyki zająca, to prawda, ale co to za zbrodnia? Chciałem pożyć jeszcze trochę, to wszystko. Myśliwi zrobili na mnie nagonkę z psami, stłukli mnie kijami do nieprzytomności. Ciebie też to mogło spotkać! Zlituj się, człowieku! Wyciągnij mnie stąd, błagam! Krzyki chwilami zmieniały się w niezrozumiały bełkot, płacz i przekleństwa, potem mrok wilgotnej otchłani wibrował już tylko rozpaczliwym wyciem. Anatol miał dosyć, zapragnął nagle zatkać sobie uszy i uciec z tej kamiennej ciasnoty. Wycofał się na czworakach, odetchnął głęboko mroźnym, czystym powietrzem. – Już go spotkałem, tego tam… To drań. – Unikał wzroku Katy, jakby zawstydzony. Wzruszył ramionami. – Zresztą jaskinia musi być bardzo głęboka. Bez liny i tak nic nie zrobimy. Dziewczyna rozpięła kożuch. Ponad kościstymi biodrami owinięta była zwojami mocnego, splecionego ze skórzanych rzemieni sznura. *** Frano obtańcował Anatola i wytarzał się z radości w śniegu niczym rozbrykany szczeniak; potem, zdyszany, w zapadających ciemnościach przyjrzał się Kacie, która stała na uboczu, zwijając starannie linkę na łokciu. – Widzę, że nie traciłeś beze mnie czasu, przyjacielu! – Trącił piekarza pięścią. – Postarałeś się o lepsze towarzystwo! – Na twoje szczęście. Gdyby nie ona, nie wyciągnąłbym cię. – Taki jesteś pamiętliwy? A wszystko przez kawałek srebrnej blaszki? U mnie przynajmniej się nie zmarnowała, przepiłem ją za twoje zdrowie. Anatol chciał uderzyć go w twarz, ale złodziej błyskawicznie złapał go za nadgarstek i ścisnął bardzo mocno. – Spokojnie, przyjacielu. Oszczędzaj siły, będą ci potrzebne. – Uśmiechnął się krzywo. – Nie myśl, że jestem niewdzięcznikiem. Tej nocy nie musicie spać w kolibie, jesteście moimi gośćmi.
17_64_NF_06_2015new.indd 29 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Księżyc jeszcze nie wzeszedł, było całkiem ciemno, a jednak Frano śmiało zboczył z traktu i poprowadził ich w dół, jakby bywał tu wcześniej wiele razy. W zaciszu głębokiego żlebu skryła się niewidoczna z góry myśliwska chata z nieociosanych kamieni, o ścianach uszczelnionych psim łajnem i dachu z grubych foczych skór, rozpiętych na drewnianych krokwiach. – Poświeć mi, przyjacielu. – Skinął na piekarza. Ostrzem noża wyłamał żelazny skobel, odgarnął butem śnieg nawiany przed wysokim progiem i otworzył drzwi. – Nie wolno nam tu wchodzić… – Anatol obejrzał się niepewnie w stronę traktu. – Prawda. – Tamten wyjął mu z dłoni zapałkę, zajrzał do środka. – Ale jedno przestępstwo już dzisiaj popełniłeś, wyciągnąłeś mnie z jaskini. Drugie przyjdzie ci łatwiej. Było tu palenisko z kominkiem, stos szczap, porozwieszane pod dachem paski wędzonego mięsa, w kącie gliniany dzban z kumysem, kosz czarnych sucharów z żołędzi i brzozowej kory, na ławach pod ścianami niedźwiedzie futra. – Myśliwi mogą tu przyjść w każdej chwili. – Anatol z ociąganiem przestąpił próg. – Wynieśli się z tych okolic, odkąd na Szklaną Górę przyleciał anioł i śpiewa wieczorami. Ludzie tego nie słyszą, ale psy zaprzęgowe wyją noc w noc, gryzą się, nie chcą jeść. Na odchodnym zapolowali sobie dla odmiany na mnie. Będzie sprawiedliwie, jeśli teraz odpasę się trochę na ich koszt, nie? A potem naszczam im do kociołka. Rozpalając ogień, Frano zerkał spod oka na Katę, która usiadła na ławie i z kolanem podciągniętym pod brodę usiłowała rozsupłać zlodowaciałe sznurowadło buta. Anatol zamknął drzwi na zasuwę. – Od dawna żyjesz z kradzieży? – zapytał niechętnie. Frano nie zmieszał się. Zdjął bukłak wiszący na wbitym w krokiew haku, odkorkował, powąchał i mlasnął z uznaniem. – Za to właśnie cenię myśliwych. Wiedzą, czego najbardziej potrzeba przemarzniętemu wędrowcowi. – Pociągnął mocno, poczekał, aż mu się odbije, i dopiero wtedy odpowiedział na pytanie: – Będzie ze trzy lata. – Trzy lata! – Anatol zdumiał się. – I pociągnę jeszcze drugie tyle. Bez słońca parch przyrasta powoli. – Wolisz poniewierkę od Cienistej Kotliny? Czy to takie złe miejsce? – Tego nie powiedziałem. Łatwo znajdziesz tam jakąś pustą chatę po gnilcu, który już się wykończył. O żarcie też nie trzeba się martwić, nie ma myśliwych i zwierzyny pełno. Można chodzić bez kaptura, słońce prawie tam nie zagląda. I nikt nie spojrzy na ciebie krzywo, nawet kiedy już przestaniesz być podobny do człowieka. – Więc o co chodzi? – O to, że jeśli tam wejdziesz, nic innego już cię w życiu nie czeka. – Skrzywił się niecierpliwie. – Przecież jesteśmy martwi. – Ja nie jestem, przynajmniej tak długo, dopóki chce mi się baby! – Zmrużył oczy, jego zniekształcone nozdrza rozszerzyły się, wysunął koniuszek języka i zachichotał lubieżnie. – Dokąd teraz pójdziesz? – Odprowadzę was, potrzebujecie opieki. No i będziemy mieli czas, żeby poznać się lepiej. Obrzucił Katę kaprawym spojrzeniem, otarł rękawem spotniałą od ognia i żądzy twarz. Znowu się napił, spojrzał pytająco na Anatola, a gdy ten potrząsnął głową, przysunął się do dziewczyny.
2015-05-13 10:41:53
30
Piotr Patykiewicz
– Ty jesteś rozsądniejsza, prawda, kochanie? Masz, to cię wzmocni. Kata założyła włosy za ucho, spróbowała się uśmiechnąć, ale jej oczy pozostały bez wyrazu. Łyknęła troszkę z bukłaka, zaniosła się gwałtownym kaszlem. – Tylko powolutku, przyzwyczaisz się. Zadbam o ciebie, nie musisz się już niczego bać. Szybko się upił – głowa mu opadała, mamrotał do siebie bez związku, dźgał pogrzebaczem w żar paleniska i patrzył bezmyślnie na iskry, które wirowały w dymniku niczym duszyczki błądzące przed zamkniętymi na głucho bramami niebios. Wreszcie splunął w ogień, wstał chwiejnie i wyszedł za potrzebą. Anatol jeszcze przez chwilę nasłuchiwał równego oddechu Katy – chyba usnęła, wtulona w kąt izby – potem wysunął się za nim. Żleb tonął w księżycowym cieniu, ale Frano nie odszedł daleko. Kiwał się, rozkraczony, w zasięgu smugi światła, która padała na śnieg przez szparę niedomkniętych drzwi. – Zostaw ją w spokoju. – Anatol stanął obok niego, rozpiął pas. – Jest za młoda. Nawet nie wie, czego od niej chcesz. – To się dowie. Ktoś musi o nią zadbać, skoro ty jesteś taki nieśmiały. – Chyba zapomniałeś, jak wyglądasz. Ucieknie od ciebie z krzykiem. – Postaram się, żeby nie uciekła. A krzyczeć może, nawet to lubię. – Nie zrobisz tego… Nie pozwolę ci! Włóczęga niespodziewanie dźgnął go łokciem w żebra, tak mocno, że Anatol na chwilę stracił oddech. – Nie pytam cię o zgodę, przyjacielu – wysyczał, zmagając się z czkawką. – Nie wiem, jak tam u ciebie, ale ja nie przestałem być mężczyzną. Niestety, jakoś nie mam powodzenia, więc muszę korzystać z takich okazji. Możesz popatrzeć, jeśli chcesz, przynajmniej czegoś się nauczysz. Ale nie przeszkadzaj, bo zapomnę o naszej przyjaźni. Zawrócił do chaty, potknął się w progu, gdy wszedł, potrząsnął opróżnionym bukłakiem, zaklął, a potem zwalił się ciężko na ławę i niemal od razu zaczął chrapać. Anatol uklęknął cicho przy dziewczynie. Chciał obudzić ją ostrożnie, ale wzdrygnęła się, gdy tylko dotknął jej ramienia. Nie spała. – Wstań spokojnie, musimy iść – zaszeptał, muskając wargami jej ucho. – To zły człowiek. Na krótko zalśniły jej oczy. Potem odwróciła się na drugi bok, twarzą do ściany, naciągnęła niedźwiedzie futro na głowę. Nad ranem obudził Anatola odgłos krótkiej, gwałtownej szamotaniny. W słabym blasku dogasającego ognia dostrzegł, że Frano leży na dziewczynie i opuściwszy portki, robi swoje. Poczuł mdłości; nie poruszył się, zamknął oczy. *** Nie odszedł, nie zostawił tamtych dwoje samym sobie, jak może powinien. Sam nie wiedział dlaczego. Był zbyt zmęczony i zbyt zgorzkniały, żeby się nad tym zastanawiać. Przecież nie miał powodów, aby troszczyć się nadal o Katę, skoro ona sama tego nie chciała. Nie potrafił zresztą zatroszczyć się nawet o siebie, nie umiał kraść ani kłusować. Gdyby nie Frano, może poddałby się już i usiadł na którymś z wierchów z gołą głową, wypatrując słońca. Włóczęga dbał o Katę na swój szorstki sposób – zwalniał w drodze kroku, kiedy nie mogła nadążyć, wynajdywał wieczorami wygodne schronienie i rzucał jej ochłapy pozostałe po własnym posiłku. Noce spędzali wtuleni w siebie, lecz nie było w tym czułości, szukali tylko nawzajem ciepła. Prawie nigdy nie patrzyli sobie w oczy.
17_64_NF_06_2015new.indd 30 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Było jasne, że pozostaną ze sobą tylko tak długo, dopóki dla obojga będzie to wygodne. Anatola drażnił pusty śmiech Frana, miał dosyć jego sprośnych piosenek. Zaczynał rozumieć, że uparty cwaniak prędzej zdechnie w tułaczce, niż uzna, że powinien podporządkować się prawu wygnania. Anatol bał się, że w końcu zacznie razem z nim dźwigać ciężar niedorzecznych złudzeń. Czuł, że Kata przygląda mu się ukradkiem, gdy myśli, że on tego nie widzi. Nie podchwytywał tych spojrzeń, nie odwracał się, kiedy zostawała daleko z tyłu. Nie chciał wiedzieć, co jeszcze ukrywała pod swoim milczeniem. Poranki były teraz do siebie podobne, przyćmione, poszarzałe, mgliste. Blady krążek słońca przekradał się gdzieś za chmurami, czasem posypało trochę, pod stopami trzeszczał zaskorupiały śnieg. Kata coraz gorzej znosiła wędrówkę, zaczęła odstawać, potykała się i pokasływała. Nie skarżyła się, nie prosiła o częstsze postoje, ale gasła dzień po dniu. Okolone sinymi cieniami oczy zapadły się, usta popękały, rysy stały się ostre, jakby ptasie. Twarz traciła stopniowo wszelki wyraz, nie odbijał się już na niej nawet ból. Anatol nie zauważył, kiedy padła. Nie wołała o pomoc. Gdy uświadomił sobie wreszcie, że umilkły jej kroki, i spojrzał za siebie, z daleka wyglądała jak porzucona na drodze kupka brudnych szmat. – Zostaw – burknął Frano. – Chyba zasłabła… – Trzeci dzień nie je, chodzi bez kaptura, nawet w pogodne dni. To musiało się tak skończyć. Wiesz, co myślę? Kusi ją Lucyfer, żeby oddała mu duszę. – Przecież to niemożliwie, Lucyfer nigdy nie dotarł w góry… – Samiśmy go przywlekli. Jakiś myśliwy, drwal albo złomiarz, który pierwszy zaraził się parchem. Twoje ciało gnije, przyjacielu, ale to wcale nie jest najgorsze. Musisz bardzo uważać, żeby nie sparszywiała ci także dusza. Anatol zerwał zawieszony na rzemieniu przy pasie Frana bukłaczek z kumysem i zawrócił. Kata była nieprzytomna. Miała rozpalone czoło, wysuszoną, zaczerwienioną skórę i urywany, chrapliwy oddech. Gdy ujął gorącą dłoń, wyczuł bardzo silne tętno. Co chwila wstrząsały nią drgawki. Paroma kroplami kumysu zwilżył jej wargi. Jęknęła cicho, poruszyła głową, potem oddychała już spokojniej. Frano zbliżył się niespiesznie, spojrzał na nią spod kaptura. – Wyżyje? – Chyba tak, musi odpocząć. Jest wyczerpana. – I co? Myślisz, że będzie ci wdzięczna, żeś ją odratował? – Nie obchodzi mnie to. Nikt nie powinien zdychać na drodze, jak zwierzę. – Nie łudź się, że ktoś pochyli się nad tobą, kiedy ty sam będziesz dogorywał. *** U stóp urwiska Frano zbudował małą kolibę. Wciągnęli tam Katę, która bredziła coś niespokojnie w gorączce. Nocą rzucała się, wymiotowała krwawą żółcią, a o brzasku, gdy po raz pierwszy od dawna śnieg zaiskrzył w słońcu, próbowała wyczołgać się na zewnątrz. Nie słuchała napomnień Anatola, a kiedy chciał zatrzymać ją siłą, syczała niczym rozwścieczona żmija. Nie mógł sobie z nią poradzić; gryzła, drapała, prężyła się i wierzgała. Okiełznał ją dopiero Frano, mocnym kopniakiem w żołądek.
2015-05-13 10:41:54
31
Parch Nowa Fantastyka 06/2015
– Nie dokazuj, mała, złość piękności szkodzi. – Podniósł wzrok na Anatola. – Taka gotowa roztrzaskać ci kamieniem głowę we śnie. Piekarz ułożył ją z powrotem przy wygasłym ognisku, wiotką znowu i słabą. Przesiedział przy niej cały dzień, poił po trochu winem, obmywał twarz. Jeszcze dwukrotnie dostała napadów szału, próbowała uciekać, rzęziła z pianą na ustach. Nie chciał, żeby Frano uspokajał ją po swojemu, więc zmagał się z nią sam. W końcu, już po zachodzie słońca, nastąpiło przesilenie: zwinęła się w kłębek, mokra od zimnego potu, wstrząsana dreszczami – i zasnęła na parę godzin. Usiadł przy ogniu, znękany czuwaniem i długą szarpaniną. Złodziej przeciągnął się, ziewając. – Zapatrzyła się w słońce. To upaja mocniej niż gorzała. – Wygrzebał kijem z popiołów kilka pieczonych capich jąder, które ukradł wcześniej gdzieś na szlaku. – Kiedy raz się zacznie, bardzo trudno przestać. W końcu usiądzie na jakimś wierchu z gołą głową i zapomni o Bożym świecie, a wtedy jej dusza sama uleci do Lucyfera. Anatol spojrzał na swoje ręce, pełne siniaków i zadrapań. – Nie dam jej tak głupio zginąć. – Nie trudź się, nie warto. – Jak możesz tak mówić? To ona chciała, żebym wyciągnął cię z jaskini! – Bo mnie potrzebuje, i tyle. Wymyśliła sobie, że przechytrzy samego Kusiciela. – Nie rozumiem… – I dobrze, bo to szaleństwo. – Odwrócił się plecami, ułożył na boku. – Nie jestem aż takim skurwysynem, jak ci się wydaje. Doprowadzę was do Cienistej Kotliny, ale na tym koniec. Dalej będziesz musiał użerać się z nią sam. Niedługo potem zachrapał. Kata przeleżała spokojnie następny dzień, wpatrując się uporczywie w przeświecające przez dymnik promienie. Można było się z nią jakoś porozumieć, odpowiadała na pytania skinieniem powiek. Wieczorem przełknęła nawet parę łyków tłustej wody, która została w kociołku po polewce na kościach. Gorączka spadła, choć nie ustąpiła całkowicie. Ostatnią noc Anatol przedrzemał czujnie. Wstawał wielokroć, kiedy tylko Kata przewracała się z boku na bok. Bał się, by złodziej zbyt wcześnie nie uznał, że może sypiać z nią jak dawniej; był gotów rzucić się na niego, gdyby spróbował. Gdy ocknął się o świcie, dziewczyna siedziała na kocu z nożem Frana w dłoni. Z początku przeraził się, pomyślał o przestrodze włóczęgi, lecz szybko zrozumiał, że ona po prostu przegląda się w szerokim ostrzu, wykorzystując skąpe światło. Po raz pierwszy dostrzegł owrzodzenia na jej powiekach i w kącikach ust. Frano także to zobaczył, gdy szykowali się na zewnątrz do drogi w pełnym świetle dnia. Nic nie powiedział, wytrząsnął z butów grudki lodu i zasznurował mocno – ale przy jego zwyczajnej gadatliwości nawet milczenie miało swoją wymowę. *** Cel był już bliski. Szklana Góra wyłaniała się zza kolejnych szczytów, które mijali, coraz wspanialsza, coraz potężniejsza, tak jaskrawo rozmigotana przy słonecznej pogodzie, że trudno było patrzeć na nią wprost. Kacie popuchły stopy, nie mogła iść sama i Anatol musiał ją prowadzić, zarzuciwszy sobie jej ramię na kark. Oddychała z trudem, rzadko podnosiła głowę, a kiedy kaszlała, na oszronionym futrza-
17_64_NF_06_2015new.indd 31 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
nym kołnierzu pozostawały krwawe cętki. Oczy pożółkły i zaropiały, twarz obrzękła, zaczynały ciemnieć paznokcie u dłoni. W ciągu kilku dni parch zmienił ją tak bardzo, że Anatol wątpił coraz częściej, czy w Cienistej Kotlinie dojdzie jeszcze do siebie. Rozdrażniony Frano już nie szukał jej towarzystwa; ona sama przychodziła teraz do niego wieczorami, choć parę razy odtrącił ją brutalnie i zwymyślał. Ostatniej nocy nie pozwoliła się odpędzić, położyła się przy nim i długo szeptała mu wprost do ucha. Pomrukiwał niechętnie, odpychał ją łokciem, a wreszcie uderzył tak mocno, że krew puściła się jej z nosa. Nie powiedziała nic, nie rozpłakała się, nie posłała mu nawet jednego nienawistnego spojrzenia. Wstała i wyszła cicho z kolejnej znalezionej na trakcie koliby, żeby otrzeć twarz śniegiem. Anatol nie wytrzymał i poszedł za nią, choć kątem oka uchwycił drwiący uśmiech włóczęgi. Nie powodowała nim litość ani miłosierdzie; był wściekły. – Dlaczego znosisz to wszystko? – Szarpnął ją za ramię, zmuszając, aby spojrzała wprost na niego. – Przecież on jutro cię porzuci. Zaskoczył go głęboki spokój, który dostrzegł w jej oczach. To nie była rezygnacja, jak myślał do tej pory; przeciwnie – zdawała się zapatrzona w przyszłość. Nie była ani tak pokorna, ani tak bezbronna, jak mu się wydawało. – Złości się, bo nie pozwalam mu pogodzić się ze swoim losem – odpowiedziała, trochę już bełkotliwie; bezwiednie dotknęła opuchniętej górnej wargi i niespodziewanie uśmiechnęła się. Anatol zląkł się nagle tego, co mógłby usłyszeć, gdyby nastawiał pilniej ucha na jej nocne szepty. *** Ludzka czaszka, pozbawiona dolnej szczęki, z oczodołami zalepionymi śniegiem, tkwiła wysoko w górze. Nasadzono ją na długi drąg, wbity na szczycie ostatniego wierchu na tym smutnym szlaku. Przyglądali się jej, zadzierając głowy, na ich twarzach osiadały łaskotliwe płatki. – Możesz wyrzucić kołatkę, nie będzie ci już potrzebna. – Frano przerwał wreszcie ciszę. U ich stóp rozpościerała się Cienista Kotlina, okolona ze wszystkich stron wysokimi zboczami. Na wprost piętrzyły się gładkie stromizny Szklanej Góry, pociemniałe w przedwieczornej szarówce. Przy padającym śniegu nie było widać osady w dole, żadnych dymów ani wydeptanych ścieżek. – Żeby chociaż pies zaszczekał, byłoby jakoś raźniej – westchnął Anatol. – Strasznie tu… – Nie aż tak bardzo. Przyzwyczaisz się. – Włóczęga wydawał się roztargniony, skubał rude kłaki na podbródku. – To najlepsze miejsce, żeby spokojnie doczekać końca. Jeśli tylko na tym ci zależy, dobrze trafiłeś. Anatola bardzo wyczerpała długa podróż i niepewność jutra, potrzebował odpoczynku, żeby zebrać myśli. Przez ostatnie dni marzył tylko o tym, żeby uwolnić się od Frana, ale teraz nie potrafił tak po prostu odwrócić się do niego plecami. Niespodziewanie przestraszył się tego rozstania. – Dokąd pójdziesz? – zapytał. Złodziej uśmiechnął się blado, wzruszył ramionami. – W swoją drogę. – Naprawdę chcesz przeżyć w poniewierce te lata, które ci jeszcze pozostały? Po co? Żeby nażreć się, napić, poużywać z dziewuchami?
2015-05-13 10:41:54
32
Piotr Patykiewicz
Frano zmrużył przekrwione, załzawione od mrozu oczy. – To właśnie nazywam życiem, przyjacielu. Mężczyzna zerknął z ukosa na Katę, która siedziała w śniegu nieco dalej, zawinięta w kożuch razem z głową. Nie patrzyła na Cienistą Kotlinę. Na zachodzie, pomiędzy przymglonymi wierchami a dolną podstawą chmur, utworzyła się wąska szczelina, w której płonęły czerwienią ostatnie blaski słońca. Chłonęła tę światłość szeroko otwartymi oczami, nie mrużąc powiek mimo silnego wiatru, zastygła w zachwycie, całkowicie pogrążona w cichej adoracji. – Lepiej ją sobie odpuść – dorzucił ciszej. – Za parę dni, najwyżej w tydzień, będzie już po niej. – Niech tylko odpocznie, zacznie jeść… – Za późno. Raczej pilnuj się, przyjacielu, żeby i tobie nie zamąciła w głowie. – Umilkł i podjął dopiero po chwili: – Jest taka stara opowieść, która od dawna krąży między gnilcami… Mówią, że kto usłyszy anielski śpiew, ten będzie oczyszczony. – Ludzie przecież nie mogą słyszeć, jak śpiewają anioły? – Niektórzy twierdzą, że to możliwe, jeśli tylko sam anioł tego zechce. – Trudno żyć bez nadziei… Kiedy nie ma żadnej, zawsze znajdzie się ktoś, kto ją wymyśli. – Bardzo jesteś przemądrzały jak na kogoś, kto całe życie przesiedział przy piecu. – Więc ty też w to wierzysz? – Wierzę tylko w siebie. Ale kto zaręczy, co słyszy człowiek, któremu parch przeżarł mózg? Ona chce wspiąć się na Szklaną Górę i ubłagać anioła, żeby dla niej zaśpiewał. – Tam nikt jeszcze nie wszedł! – A już na pewno nikt nie wrócił. – Frano ściągnął zębami rękawicę, podał mu dłoń. – No, bywaj. Dalej musisz radzić sobie sam. Zawrócił ku przełęczy i odszedł po własnych, znikających już pod świeżym śniegiem śladach.
Przez dwa dni i dwie noce nie spał w ogóle, jadł okruchy zabranych myśliwym sucharów, wytrząśnięte z rogów sakwy, popijał je wrzątkiem. Z izby wychodził jedynie po to, żeby nabrać do kociołka trochę śniegu na wodę. Cały czas wszystkie siły poświęcał Kacie, pielęgnując ją z głuchym uporem, mimo gasnącej nadziei i drażniącej woni rozkładu, której nie mógł przytłumić swąd dymu. Było z nią źle, coraz gorzej. Leżała półprzytomna, majaczyła w gorączce. Zachował dla niej trochę kumysu w małym bukłaczku, który dał mu Frano. Kiedy podnosił jej głowę i próbował napoić, charczała i wypluwała wszystko; na dłoni pozostawały mu wypadające włosy razem z krwawymi drobinkami ciała. Z uszu ciekła jej ropa, krwawiły dziąsła. Na pewno bardzo cierpiała, często jęczała z bólu, ale nie wiedział, jak jej pomóc, zwilżał tylko wodą zaskorupiałe wargi. Nikt do nich nie zachodził, choć parę razy Anatol słyszał skrzypienie kroków za drzwiami. Pierwszego poranka, gdy uchylił koc, zobaczył za oknem przerażającą twarz – sczerniałe strupy warg, gnijące dziąsła, wąska szpara zamiast nosa, rozjątrzona rana w miejscu lewego oczodołu. Drugie oko, pożółkłe i przekrwione, przypominało wytrzeszczone rybie ślepie. Tak mógłby wyglądać potępieniec, który stoczył się na samo dno piekła. Ale najstraszniejsze było to, że ten ludzki strzęp usiłował się do niego uśmiechnąć. Odskoczył, przez jakiś czas stał w półmroku, drżąc ze wstrętu. Gdy przemógł się w końcu i znowu odsunął koc, za oknem nikogo już nie było. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego ogarnęła go aż taka groza. Przecież ten sam rozkład, który uczynił z tamtego nieszczęśnika istotę tak mało podobną do człowieka, toczył także i jego. Koszmarna twarz była jego własnym odbiciem w zwierciadle czasu. Może już bardzo niedługiego.
***
Trzeciego dnia około południa zachmurzone niebo przetarło się i w końcu przestało śnieżyć. Anatol pilnował, żeby okna pozostały zasłonięte, ale poprzez szczeliny na brudne deski i tak wpełzały pręciki słonecznego światła. Kata wykręciła szyję, wyciągnęła w tamtą stronę rękę, lecz nie była w stanie zwlec się ze swojego przepoconego legowiska. W jej ciemnych, rozbieganych oczach czaiła się gorączka. Dziewczyna zaczęła kwilić z cicha, tak przejmująco, że Anatol przycisnął dłońmi uszy, bezradny i przerażony. Nie wytrzymał długo; podbiegł do drzwi, kopniakiem odtrącił kij i wpuścił do izby mroźny, rozmigotany dzień. – Dziękuję – zaszemrała ledwie dosłyszalnie. Skinął głową, nie patrząc na nią. Zdawał sobie sprawę, że nic więcej nie może dla niej zrobić, a i ona chyba niczego innego już nie oczekiwała. To mogły być jej ostatnie przebłyski przytomności. Zebrał się na odwagę, żeby zadać jej to najważniejsze pytanie, które paliło mu wargi. – Dlaczego się tak wyniszczasz? Poruszyła lekko kępkami przerzedzonych brwi. – Chcę żyć. Jej spokojna pewność siebie, bez śladu obłąkańczego zacietrzewienia, tylko pogłębiła zamęt w duszy Anatola. – Przecież słońce cię zabija! – nakrzyczał na nią, jakby koniecznie musiał odrzeć ją ze złudzeń.
To była duża osada, znacznie większa od tej, w której Anatol się wychował – kilkadziesiąt kamiennych, byle jak pomurowanych chat, bezładnie rozrzuconych wokół zamarzniętego jeziorka. Gdyby nie dymiące kominy, wyglądałaby na wymarłą. Zaskakiwała cisza; obcy przybysze nie wzbudzili niczyjego zaciekawienia. Nigdzie nie było widać kościoła, żadnych wędzarni, drewutni, nawet płotów. Tu i ówdzie na pustym obejściu stał skrwawiony pieniek do ćwiartowania mięsa, więcej nic. Zapadał już zmierzch, śnieżyca nie ustawała; maleńkie okna pełgały słabym światłem. Anatol poprowadził Katę do pierwszej z brzegu niezamieszkałej chaty – na obejściu nie zauważył żadnych śladów, przez otwarte drzwi wiatr naniósł do izby łachę śniegu. W środku było zimno, ciemno i pusto. Brakowało wielu desek podłogi, powyrywanych pewnie na opał, ściany poczerniały od sadzy, po kątach walały się sterty śmieci. W oknach pozostały puste ramy, bez szyb, w palenisku zalegała gruba warstwa popiołu. Mimo wszystko – po długiej tułaczce to miejsce wydawało się niemal przytulne. Położył Katę pod ścianą na własnym kożuchu, pod głowę wsunął jej zwinięty kaptur. Zebrał wśród odpadków wszystko, co nadawało się do spalenia, wyłamał jeszcze kilka desek i ostatnią zapałką rozniecił ogień. Zaparł drzwi kijem podróżnym, w oknach porozwieszał koce.
17_64_NF_06_2015new.indd 32 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
***
2015-05-13 10:41:54
33
Parch Nowa Fantastyka 06/2015
Wydawało mu się, że jej splugawiona parchem twarz nie jest w stanie wyrazić żadnych ludzkich uczuć, a jednak rozjaśniła się w jakiś sposób, złagodniała. – Nie… słońce to życie. W słońcu uśmiecha się do mnie Bóg – mówiła z trudem, męczyła się. Zrzuciła z siebie koc i wstała tak niespodziewanie, że Anatol nie zdążył jej powstrzymać. Przeszła boso parę kroków, a potem zwiotczała i osunęła się na podłogę w omdleniu. *** Powyrywał z krokwi zardzewiałe gwoździe, z ram okiennych sklecił rusztowanie i obciągnął je kocem. Za kominkiem znalazł stare narty; nasmarował je kawałkiem zjełczałego tłuszczu i przybił od spodu. Do tych prowizorycznych sań doczepił skórzany pas oderwany od sakwy. To musiało wystarczyć. Położył Katę, otulił kożuchem i przywiązał liną, żeby nie spadła. Jeszcze raz spojrzał na stojący w ogniu szczyt Szklanej Góry, a potem pochylił się i ruszył naprzód. Nieczyści wychylali się ze swoich chatek, ale żaden nie podszedł, nie krzyknął, przypatrywali się tylko w milczeniu. Gdyby któryś z nich zapytał go, dlaczego to robi, nie potrafiłby odpowiedzieć. Może chciał przekonać Katę, że nie musiała odtrącać go dla Frana? Może próbował ocalić jej marzenia, bo sam nie miał już żadnych? Jakkolwiek było – ucieszył się, gdy pozostawił za plecami ten cuchnący ściek ludzkiej nędzy. Wiedział, że tam, dokąd pójdzie, nie zdobędzie już nic do jedzenia, ale nie martwił się. Tak było nawet lepiej; przynajmniej wiedział, co go czeka, po raz pierwszy od dawna. Od rana dokuczały mu bolesne skurcze żołądka i mdłości, ale przetrzymał to, a potem nie czuł już głodu. O zmroku dotarł do podnóży Szklanej Góry. Czas jakiś błądził wśród wysokich zasp, grzęznąc po uda w śniegu, nim odnalazł łożysko zamarzniętego strumienia, wcinające się w strome zbocze. Nie miał nadziei, że dojdzie tędy aż na sam szczyt, lecz zamierzał przez noc wspiąć się tak wysoko, jak to tylko możliwie. Nie zatrzymywał się, choć po zachodzie słońca Kata dostała bardzo silnych drgawek, szarpała się w więzach, tyłem głowy waliła w deskę, aż dudniło. Uspokoiła się trochę, gdy wzeszedł wątły sierp księżyca, obsypując świetlistym pyłkiem grzbiety skarp po obu stronach łożyska. Patrzyła szklistym wzrokiem w niebo, nasłuchiwała zgrzytania płóz na zmarzlinie. Żadnym słowem ani gestem nie okazała, że jest świadoma tego, co się z nią dzieje. Było mu ciężko, stracił czucie w dłoniach i stopach, mróz parzył płuca. Trudniejsze odcinki, gdzie spod śniegu przezierał lód, pokonywał na czworakach. Zawilgocone onuce zesztywniały, ocierając stopy do krwi. Trzęsły mu się kolana, czasem popłakiwał z wyczerpania, a wtedy rozmyte we łzach gwiazdy wirowały mu nad głową jak iskry z ogniska. Mimo to nie ustawał, walczył zaciekle o każdy krok, dopóki podejście nie stało się zbyt strome i śliskie. Wycieńczony, zesztywniały od przenikliwego zimna, wciągnął sanie na głębszy śnieg i ustawił w poprzek zbocza, aby się nie zsunęły. Przysiadł na piętach, zwiesił głowę; to już był koniec. Zdumiał się, gdy dnem żlebu spłynął z wolna roziskrzony potok światła. Odwrócił się niemrawo; musiał zacisnąć opuchłe powieki, gdy brzask boleśnie wdarł się do oczu. Dopiero po dłuższej chwili odważył się uchylić je lekko, ocieniając twarz dłonią. Chociaż zza widnokręgu wyłonił się zaledwie skrawek słońca, Anatolowi zdawało się, że pożar ogarnął połowę nieba. Nie potra-
17_64_NF_06_2015new.indd 33 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
fił już odwrócić wzroku, łzy wysuszył wiatr, twarz stała się sztywna niczym maska. Stracił poczucie czasu i przestrzeni. Szybował gdzieś wysoko poprzez ogniste bezkresy albo spadał jak kamień w białą przepaść bez dna. Własny oddech huczał mu w uszach jak zamieć, język puchł w ustach, serce tłukło się nierówno, a czasem zamierało zupełnie w kłującym skurczu. Jamy oczodołów rozsadzał ból, sięgając aż w głąb czaszki. I nagle – kiedy cierpienie stało się wielkie jak rozkosz – coś w nim pękło, ustąpiła jakaś zapora, poza którą przycupnęła z drżeniem osaczona dusza. Światło wdarło się aż po najmroczniejsze złogi strachu, wypełniło go, olśniło, rozbudziło wszystkie zmysły dla całkiem nowych doznań. Odrzucił kaptur, odetchnął głęboko. Bez żadnych obaw zajrzał w gorejącą otchłań słońca. Uspokoił się od razu, ogarnięty błogością. Czuł się jak ktoś, kto po długiej tułaczce powrócił do domu albo wręcz znalazł się na powrót w bezpiecznym cieple matczynego łona. Chłonął blade światło poranka, karmił się nim, sycił. Zdawało mu się, że słońce wzeszło tylko dla niego. Tłumił szloch, który wstrząsał nim raz po raz jak dreszcze. Coś wolno rozbudzało się w nim w środku. Coś dobrego, co rozgrzewało go łagodnie. *** Mocny cios w głowę wyrwał go z tego ekstatycznego zapatrzenia. Upadł, kopniak w żebra na kilka chwil pozbawił oddechu. Jakiś cień przesłonił słońce. – Otrzeźwiej, przyjacielu, bo zostaniesz tu na zawsze! Dźwignął się ociężale, wciąż jeszcze odurzony szczęściem. Natychmiast poszukał wzrokiem słońca; zachwiał się po kolejnym ciosie w twarz. – Patrz na mnie, głupcze. Wlazłeś bardzo wysoko, tutaj słońce o wiele mocniej rajcuje twojego parcha. Patrz na mnie! Frano tak głęboko naciągnął kaptur, że widać było tylko dolną połowę twarzy z oszronioną brodą. Anatol poznał go po głosie i cuchnącym gorzałką oddechu. – Co tu robisz? – wyjąkał. – Tęskniłem. – Zostaw mnie w spokoju! – Jak sobie życzysz, nie jestem natrętem. Ale sam nie zawleczesz Katy na szczyt. Dopiero teraz Anatol przypomniał sobie o dziewczynie. Przypadł do sań, wystraszony, że na tak długo zostawił ją bez opieki. Zmieniła się bardzo, parch oblazł już prawie całą jej twarz. Napuchnięty język nie mieścił się w ustach, zęby poprzekrzywiały się w rozmiękłych dziąsłach. Leżała z wykręconą szyją, rozpaczliwie usiłując nie stracić z oczu słońca. Charczała; przy każdym wydechu pod nosem rósł i pękał jej krwawy bąbel. Wyprostował się, wstrząśnięty. – Pozwól jej tutaj spokojnie umrzeć. – Przecież ona wcale nie chce umierać. – Tak bardzo cierpi! – Dlatego trzeba się śpieszyć. – Nie ufam ci… Dlaczego wróciłeś? Tamten zawahał się, spojrzał na oblodzony żleb. – Siła wyższa, przyjacielu. Pech. Znowu spotkałem myśliwych, tych samych zawziętych kozojebców, którzy złapali mnie już przedtem. Przecinali trakt w drodze z północnej doliny do południowej.
2015-05-13 10:41:54
34
Piotr Patykiewicz
Za późno ich rozpoznałem, nie zdążyłem się schować. – Wzruszył ramionami. – Byli zbyt pewni siebie, na gnilca szkoda było im strzał. Pomylili się. Bardzo nie chciałem wracać do dziury. Dwóm poderżnąłem gardła, ale trzeci uciekł, mocno pocięty. Jeśli przeżyje, za parę dni zacznie się obława. Ja ich znam, nie odpuszczą, przeczeszą nawet Cienistą Kotlinę. – A więc tak… Jesteś tu, bo nie masz innego wyjścia. Frano zbliżył się, w cieniu kaptura zalśniły jego oczy. – A ty, przyjacielu? Czemu to robisz? – Chcę, żeby Kata umarła szczęśliwa. – O! To piękne, tylko okropnie załgane. Powiem ci, jak jest naprawdę. Uważasz się za kogoś, kto twardo stąpa po ziemi, ale w głębi ducha też chciałbyś usłyszeć pieśń anioła. Przeraża cię myśl, że przez resztę życia będziesz musiał zastanawiać się, czy Kata przypadkiem nie miała racji. Anatol długo milczał, zasłuchany w bicie swego serca. – Wszystko jedno, w co wierzę. Tam i tak nie da się wejść. – Ludzie opowiadają o ukrytym szlaku, zagubionej drodze, która prowadzi pod sam szczyt. – Wiesz, jak na nią trafić? – Nie, ale Kata podobno widziała u jakiegoś handlarza starzyzną kawałek mapy z czasów sprzed Upadku, kiedy Szklana Góra była jeszcze wolna od lodu. Dobrze sobie to zapamiętała. – Zmyśliła wszystko, żeby cię przekonać. – Możliwe. Ale żeby to sprawdzić, nie wystarczy stać i gadać, trzeba się trochę natrudzić. – Otworzył sakwę, rzucił pod nogi Anatola żelazne kolce na buty i czekan. – Pożyczyłem od myśliwych parę pożytecznych drobiazgów. Piekarz przykucnął, oparł się rękami o lód. Gwałtownie wezbrały w nim wymioty, choć przecież od dawna nic nie jadł. Było tak, jakby po kawałku wyszarpywał przez gardło samego siebie. – Nie posłuchałeś moich przestróg – westchnął Frano. – Nie masz już wiele do stracenia, przyjacielu. *** Dopóki czuł na policzku słoneczne ciepło, dawał sobie radę. Kruszył lód czekanem, wbijał się w niego kolcami i krok po kroku piął się w górę żlebu. Był pobudzony, nie męczył się, zapomniał o głodzie. Nawet potem, gdy słońce skryło się po drugiej stronie Szklanej Góry i ogromny cień przytłoczył kotlinę, wciąż wyczuwał je całym sobą przez skórę; potrafił określić dokładnie kierunek, gdzie zawisło. Po zmroku raptownie opadł z sił. Zaczął się potykać, sapał ciężko i coraz częściej musiał przystawać, żeby przeczekać gwałtowne zawroty głowy. Zniknął mu z oczu Frano z saniami, przestał słyszeć szmer osypujących się spod płóz lodowych odłamków. Każdy ruch sprawiał trudność, ostry ból szarpał wnętrzności. Anatol nie mógł już iść, musiał się czołgać; kiedy dźwigał głowę, szumiało mu w uszach, a w skroniach narastał tępy ucisk. Coraz głośniej gwizdał wiatr, a jemu się zdawało, że to złośliwe demony obudziły się w dolinach, aby szydzić z jego osamotnienia. Miał straszne poczucie, że rozkłada się za życia, gnije od środka, a każdy oddech już teraz cuchnie trupem. Puchnący mózg zdawał się rozsadzać czaszkę, ból przelewał się nieustannie ognistymi falami. Wreszcie lód zatlił się księżycowymi refleksami, strome podejście złagodniało, a potem stało się niemal zupełnie płaskie, pokryte szorstkim śniegiem.
17_64_NF_06_2015new.indd 34 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Odpoczywał długo, leżąc z czołem opartym na grzbiecie dłoni. Zasnąłby pewnie tutaj na zawsze, gdyby nie pokrzykiwania Frana, które brzęczały dziwnym, szklanym echem. Z trudem uniósł swoją zbyt wielką, zbyt ciężką głowę. Włóczęga stał parędziesiąt kroków dalej, pod gładką ścianą, przeciętą od górnej krawędzi do podnóża wąską rozpadliną zabliźnioną lodem. W prawej ręce trzymał czekan, lewą podtrzymywał za kołnierz słaniającą się Katę. – Dalej, ślicznotko! – Potrząsnął nią mocno. – Gdzie jest ta droga? Anatol zebrał się, stanął na drżących nogach. – Zostaw, to na nic! – zawołał słabym głosem. – Jest nieprzytomna. Frano nie obejrzał się nawet, znów szarpnął dziewczynę, aż głowa zakolebała się jej na boki. – Przypomnij sobie, maleńka! Nie mamy czasu. Obolały Anatol przydreptał chwiejnie, chwycił go za rękaw. – Zostaw ją… – Nie wtrącaj się! – Ona przecież nic nie wie. Wyśniła tę drogę albo wymyśliła, żebyś był z niej zadowolony. Rozjuszony pijak puścił Katę; zwiotczała od razu, osunęła się na śnieg. Rzucił czekanem w ścianę, aż zahuczało, a potem uderzył Anatola otwartą dłonią w twarz. – Dojdę tam, rozumiesz? – wyszczekał spod kaptura. – Nikt mi nie przeszkodzi, nawet ty. Piekarz upadł na kolana, podparł się rękami; z nosa kapały czarne krople krwi. Kątem oka dostrzegł Katę, która czołgała się powoli, wyciągając rękę po czekan. Usiadł, zmusił się do spokoju. – Nic ci z tego nie przyjdzie, jak ją zamęczysz. – Niech tylko powie, jak wejść na szczyt, potem może zdychać. Za plecami Frana dziewczyna chwyciła czekan, a potem leżała przez dłuższą chwilę nieruchomo, z uchem przyciśniętym do lodu. – Anioł ma zaśpiewać dla niej, nie dla ciebie. Przez chwilę zdawało się, że włóczęga znowu wybuchnie gniewem, ale parsknął tylko z pogardą: – Jesteś jak ona. Niedługo też zmienisz się w kupę gówna. – Wciąż nie dostrzegał Katy, która wstała powoli, wspierając się na trzonku. – Od początku wiedziałem, że tak skończysz. Dziewczyna wyprostowała plecy, oburącz uniosła czekan nad głowę. – Człowiek nigdy nie wie, jak skończy – wyszeptał Anatol. Frano w ostatniej chwili dostrzegł księżycowy cień na śniegu, obrócił się na pięcie, ale nic już nie mógł zrobić, zdążył tylko osłonić ramieniem twarz. Ostrze uderzyło w ziemię, pół kroku od niego. Ukryty pod śniegiem lód rozprysnął się na drobne kawałki i zapadł, odsłaniając duży, czarny otwór o poszarpanych krawędziach. Gdy ucichł rumor osypującego się lodowego kruszywa, wyraźnie usłyszeli pluskanie wody. Katę przesłonił siwy opar, który uniósł się z głębin. Frano zaklął. Ostrożnie wysunął naprzód stopę, badając wytrzymałość pozostałego lodu, pochylił się, pociągnął nosem i splunął w zapadlisko. – A więc po to była jej lina! – Pokręcił głową, uniósł rozradowaną twarz. – Gdzieś wyżej musi być gorące źródło! Pierwszy zszedł Anatol, potem Frano opuścił uwiązaną na sznurze dziewczynę, na końcu zsunął się sam. Stanęli po kolana w wartkim, spienionym strumieniu, tuż nad skalnym progiem, za którym
2015-05-13 10:41:54
Parch
35
Nowa Fantastyka 06/2015
szumiał mały wodospad. Ciepły opar wytopił w tym miejscu pod lodowcem sporą pieczarę. – Dobrze wiedziała, gdzie uderzać. – Włóczęga skrzesał zapałkę, spojrzał na wyłom ponad głową. – Kawałek dalej lód jest już za gruby, żeby go strzaskać czekanem. Zdaje się, że strumień, wypływając z tamtej wielkiej rozpadliny w urwisku, wyżłobił kanał pod lodem. Tamtędy dostaniemy się pod sam wierch. Anatol obejmował nieprzytomną Katę; tym ostatnim zrywem dała z siebie więcej, niż mogła. Dostała drgawek, majaczyła, dławiła się krwią. – Ona nie przetrzyma takiej drogi… – Musi. Innej nie ma. Frano chwycił ją za rękę, wyszarpnął z ramion Anatola i powlókł się w górę strumienia. Piekarz skoczył za nim, lecz potknął się na śliskim kamieniu i upadł. Był tak wyczerpany, że niewiele brakowało, by utopił się na płyciźnie. Gdy, parskając, podniósł się na rękach i zaczerpnął oddechu, nie dostrzegł już płomyka zapałki. Otulił go ciepły, wilgotny mrok. Ruszył ciężko za odgłosem chlupoczących kroków. Sklepienie kanału obniżało się coraz bardziej. Schylił głowę, zgiął się wpół, w końcu musiał posuwać się na czworakach, a i tak szorował barkami o lód. Luźne kamienie, zalegające dno strumienia, osuwały się spod rąk, obtłukiwały kolana. Mozolnie zmagał się z wartkim prądem, pokonywał kolejne progi, wślizgiwał się w kręte przewężenia. Piana pryskała na twarz, ziarna drobnego żwiru uwierały w butach. Ciężki kożuch oblepiał grzbiet i ciągnął w tył. Zrzucił go w końcu, nie dbając o to, co będzie później. W nic już nie wierzył, niczego nie pragnął. Czołgał się naprzód tylko dlatego, że nie miał dokąd wracać. Sądził, że za chwilę zemdleje i pozostanie na zawsze pod lodowcem. Robiło się coraz cieplej, coraz parniej, ciemność bulgotała i syczała. Widział przed sobą jedynie wirujące, czerwone kręgi. Znienacka poczuł na rozpalonym czole zimny powiew. – W sam czas, przyjacielu. Prawie spóźniłeś się na najlepsze. Wypełznął z wody na oszronioną skałę. Poprzez opary dostrzegł szerokie, niskie wyjście z groty, wiatr wygwizdywał swoje lamenty na zwisających soplach. Na zewnątrz niebo zaczynało już szarzeć, ale tutaj, przy pluskającym z cicha źródełku, wciąż było ciemno. – Gdzie Kata? – wyrzęził. Zagrzechotały kamienie, na jaśniejszym tle otworu ukazała się barczysta sylwetka włóczęgi. – Czeka na anioła. Niedługo wzejdzie słońce. Anatol dźwignął się na poobdzieranych łokciach, dotknął obrosłej kosmatą szadzią ściany. Poczołgał się dalej, do wyjścia, wlokąc za sobą odrętwiałe nogi. Rozgarnął śnieżny wał i wysunął z groty głowę. Smukła iglica szczytowa sterczała bardzo już niedaleko, na końcu wąskiej, garbatej grani, na której siedziała okrakiem Kata, odwrócona plecami do groty. Trzymała się dziwnie prosto, choć głowa i ramiona zwisały jej bezwładnie. – Nie może zostać tam sama! – Szarpnął się naprzód, ale Frano bez ceregieli wciągnął go za nogę w głąb groty. Anatol próbował jeszcze wierzgać i kopać, ale przestał, gdy poczuł na karku kolczastą podeszwę. – Anioły są bardzo płochliwe. Nie pozwolę ci teraz wszystkiego zepsuć, za dużo się przy tym napociłem. – Ona zaraz zemdleje i spadnie… – Nie spadnie. Wbiłem czekan w lód i przywiązałem ją do niego.
17_64_NF_06_2015new.indd 35 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Śniegowa czapa na szczycie iglicy zarumieniła się z lekka, kropelki wody na końcach sopli drżały w świetle poranka. Mocniejsze podmuchy wiatru wdzierały się do groty, rozpędzały opar i huczały przeciągle w głębi lodowej gardzieli. Raptem po urwistym stoku grani przemknął jakiś cień. – Jest! – Frano wychylił się ostrożnie, aby ogarnąć spojrzeniem niebo. – Krąży… Czemu nie siada? Cień przemknął jeszcze kilka razy; przy ostatnim nawrocie Anatol wyraźnie usłyszał głęboki szum. Potem przez jakiś czas było całkiem cicho, tylko włóczęga sapał z przejęcia – i wreszcie na iglicę miękko opadł anioł. Załopotały wzdęte wiatrem skrzydła. Nie złożył ich od razu, opuścił tylko nieco i zamarł w półprzysiadzie, z kościstym kolanem wysuniętym naprzód, pochylony nad granią. – Dalej, sfruń do niej, na co czekasz? – szeptał gorączkowo Frano. Z tej odległości Anatol nie mógł przyjrzeć mu się lepiej. Widział szare, skórzaste płachty skrzydeł, jasną łysinę głowy i czarne wypukłości ogromnych oczu, które zajmowały więcej niż połowę twarzy. Anioł cofnął się trochę od krawędzi iglicy, przycupnął z kolanami pod brodą, wciągnął głowę między sterczące obojczyki i otulił się skrzydłami jak płaszczem. Bez pośpiechu, drobnymi poruszeniami stóp obrócił się bokiem do grani, a twarzą na wschód. Czekał na świt. – Co robi ta dziewucha? – jęczał Frano. – Przysięgała, że wie, jak wabić anioły! Zdawało się, że Kata poruszyła lekko głową, a może tylko szarpnął nią wiatr. Jeśli wciąż żyła, jeśli była przytomna, nie mogła krzyczeć; nie mogła nawet podnieść ręki, bo jej mokre ubranie zesztywniało na mrozie jak blacha. Gdzieś tam nad bezludnymi nizinami wzeszło słońce. W miarę, jak wspinało się na niebie, anioł także unosił głowę, powolutku, niedostrzegalnie, aby wciąż patrzeć prosto w czysty żar. Na twarzy Anatola, wystawionej na lodowaty wiatr, krzepła wilgoć, ale nie czuł tego, nie słyszał już nawet coraz głośniejszych przekleństw włóczęgi. Iglica rozpłomieniła się lodem, grań oślepiała bielą. Oczy napełniły się łzami, z trudem powstrzymał odruch zaciśnięcia powiek. Z początku odczuwał nieznośne pieczenie, a potem kłucie, jakby ktoś wbijał w źrenice rozżarzone igiełki. Wytrwał jednak. W głowie wciąż szumiało, ale ból ustąpił, jakby uśmierzony pieszczotą łagodnego ciepła. Anatol oddychał spokojnie, nie poruszał się, aby nie spłoszyć tego słonecznego czaru, który koił wszelkie strachy. Znów, jak wczorajszego ranka na stoku, stracił poczucie czasu. Zanurzył się cały w pięknym śnie o lataniu, o wznoszeniu się ku jasności, o zapomnieniu w świetle. Po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę z oszałamiającej, nieskończonej głębi nieba. Czuł się tak, jakby rozluźnił się jego związek z własnym ciałem, jakby trawił go wewnętrzny płomień, który łopotał skrzydłami żaru i usiłował wyrwać się na wolność. Pragnął, żeby ten dzień nie skończył się nigdy, wierzył, że to możliwe – dlatego rozpłakał się głośno, gdy rozszerzone źrenice ocienił w końcu zmierzch. Noc zapadła nie tylko nad nim, ale i w nim. Przeraziła go bardziej niż śmierć. Gdzieś w głębi czaszki zatętniło jądro uśpionego bólu, aż poczuł go w korzeniach zębów. Mrok oblepiał go, spowalniał ruchy, wysysał ostatek sił. Anatol cierpiał straszliwie, nabrzmiewał od środka, rozszczepiony na dwoje aż do głębi duszy. Głęboki, przejmujący smutek otrzeźwił go, nieutulony żal za umierającym słońcem pomógł odkryć na nowo samego siebie.
2015-05-13 10:41:54
36
Piotr Patykiewicz
Drgnął, westchnął boleśnie, rozchylił szerzej oszronione powieki. Anioł stał teraz wyprostowany, z uniesionymi skrzydłami, oświetlony czerwonymi łunami zachodu, niewidocznymi z wnętrza groty. Śpiewał, z szeroko otwartymi ustami, z napiętą szyją. Poniżej żeber migotały gwałtowne skurcze przepony. Śpiewał, ale Anatol niczego nie słyszał; odczuwał tylko bolesny ucisk w uszach. Śpiewał, dopóki żagwiły się dalekie, śnieżne równiny na zachodzie. Potem zamilkł; odetchnął kilka razy głęboko, rozpostarł szerzej skrzydła, ugiął nieco kolana i poderwał się do lotu. – Niech cię burza rzuci na skały, poczwaro! – wykrzyczał za nim zawiedziony Frano. Anatol wzdrygnął się; po anielskim hymnie pozostały tylko nudności i brzęczenie w głowie. Z trudem obrócił się na bok. Włóczęga zapalił łojową lampkę i przeżuwał coś w pośpiechu, grzebiąc jednocześnie w sakwie. – Idź po nią… – Każde słowo piekarz przypłacił bólem opuchniętego gardła. Tamten posłał mu nieuważne spojrzenie. – Zipiesz jeszcze? Myślałem, że już po tobie, skomlałeś przez cały wieczór. – Sprowadź Katę na dół… – Po co? Dla niej i tak za późno, nie przetrzyma tej nocy. – Gdyby nie ona, nie byłoby cię tutaj! – A gdyby nie ja, nie byłoby jej. Zmarnowała swoją szansę. Myślała, głupia, że anioła można brać na litość? Tym razem zrobimy to po mojemu. Brzęknął łańcuch, gdy złodziej zarzucił sobie na ramię żelazne, zębate wnyki. Na drugim powiesił zwój sznura. – Kiedy wróci, nie odleci stąd, dopóki nie zaśpiewa tylko dla mnie. *** Z lampką w dłoni Frano wyszedł na grań. Stanął nad Katą, wyrwał zza jej pleców czekan. Przechyliła się nieco w przód, ale nie upadła, wciąż tak samo sztywno wyprostowana. Minął ją ostrożnie, nie sprawdziwszy nawet, czy jeszcze oddycha. Dobrnął do iglicy, postukał tu i tam w oblodzoną skałę, odstawił lampkę, potem rozwinął linę i zawiązał na końcu pętlę. Próbował kilka razy, nim udało mu się zarzucić ją na jakiś występ u samego szczytu. Zaciągnął, szarpnięciem sprawdził, czy dobrze trzyma. Zgrzytając kolcami po lodzie i klnąc od czasu do czasu głośno, zaczął się wspinać. Anatol zamknął oczy. Tej nocy jeszcze kilkakroć tracił i odzyskiwał przytomność, za każdym razem na krócej. Widział księżyc nad iglicą, kołyszącą się na wietrze linkę, jasny grzbiet grani. Widział Katę, która już na nic nie czekała. Wreszcie przywalił go całkowity, nieprzenikniony mrok, niczym kamienna płyta grobowa. Zrozumiał, że prawdziwym końcem wszystkiego jest ciemność, i marzył już tylko o tym, żeby się w niej rozpłynąć. Ale nie – krótki, ostry krzyk rozdarł niebo, prześwidrował głowę bólem. Anatol rozkleił odrobinę powieki; miał wrażenie, że iglica chwieje się pod szarzejącym niebem. Wyżej szamotał się na uwięzi cień anioła, uderzając nierówno skrzydłami i szarpiąc łańcuch. Znów ten sam, przerażający wrzask, urwany nagle; potem cisza i opadająca z wolna kurzawa śniegu. Na szczycie iglicy wyprostowała się ciemna, zakapturzona sylwetka.
17_64_NF_06_2015new.indd 36 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
– Wybacz, ale nie miałem wyboru, sam rozumiesz. Zaśpiewaj mi ładnie, a uwolnię cię z tego żelastwa. Każde słowo Frana dźwięczało wyraźnie w przejrzystym powietrzu. Znów chwila ciszy. – Nie? Trudno. Prawdę mówiąc, spodziewałem się tego. Wy, anioły, myślicie tylko o sobie. Nic cię nie obchodzi, co się dzieje tam, na dole, prawda? Wolisz spokojnie oglądać słoneczko. W ręku włóczęgi błysnęła zapałka, zatliła się lampka, niepotrzebna już przy wstającym dniu. – Niestety, nie mam czasu na długie targi. Śpiewaj albo nigdy już nie zobaczysz słońca. Więc jak będzie? Odczekał chwilę, westchnął, pochylił się i ulał z lampki trochę roztopionego tłuszczu. Anatol wstrzymał oddech, coś ścisnęło mu głowę jak obręcz, lecz nie usłyszał krzyku, zabrzęczało tylko żelastwo. – Dobrze się nad tym zastanowiłeś? Przecież nie żądam wiele, nic cię to nie kosztuje. Z jednym ślepiem da się żyć, ale bez drugiego zdechniesz. Cisza. Słoneczny blask muskał wierch. – Trudno. Nie chcesz śpiewać, będziesz wyć. Skrzydła poderwały się nagle i zagarnęły schylonego włóczęgę. Lampka stoczyła się po urwisku, pryskając tłuszczem. Anatol znów poczuł ucisk w uszach, taki sam, jak przy wieczornej pieśni anioła. Nieoczekiwanie zbudziła się w nim najpierwotniejsza wola przeżycia. Nie myślał o niczym, działały odruchy; coś pchało go do działania, coś w środku, w rozpalonych trzewiach. Udało mu się wstać. Czuł się bardzo lekki, prawie nieważki; miał wrażenie, że gdyby nie podkute buty, porwałby go wiatr. Wyszedł z groty. Stąpał po grani niczym po rozedrganej smudze słonecznego światła. Po parnym cieple nad źródełkiem mróz kąsał dotkliwie, ale rozgrzewało go własne tętno. Przystanął na chwilę, oszołomiony bezkresem błękitu i zbałwanionego morza chmur pod stopami, z którego tu i ówdzie sterczały samotne wierchy. Niżej rozpościerały się lucyferiańskie niziny, przygniecione białą ciszą, z wypalonymi ruinami miast, martwymi lasami i błyszczącymi żyłami zamarzniętych rzek. Zachwyt i strach stopiły się w jedno; odczuwał teraz cierpki smak życia tak mocno, jak nigdy wcześniej. Dotarł do Katy, wierzchem dłoni dotknął jej policzka. Był zimny i twardy. Musiała umrzeć już jakiś czas temu, może nawet wczoraj o brzasku. Do oszpeconej twarzy przymarzły resztki mokrych włosów. Nie mógł zamknąć jej powiek. Wydawało mu się, że w źrenicach zamiast męki dostrzegł zamrożony ogień mistycznej ekstazy. Ruszył dalej, u podnóża iglicy złapał zesztywniałą linkę i zaczął się wspinać. Było trudno, w palcach brakowało czucia, pozdzierał skórę z dłoni. W połowie drogi stracił oparcie dla stóp i myślał już, że spadnie, ale szczęśliwie w ostatniej chwili udało mu się wepchnąć czubek buta w jakąś szczelinę. Zziajany, roztrzęsiony, wczołgał się wreszcie na pokryty stratowanym śniegiem szczyt iglicy. Wielkie, zachodzące na siebie skrzydła ukrywały anioła i leżącego na nim włóczęgę. Wystawały spod nich tylko smukłe bose stopy o chwytnych palcach i długich pazurach oraz kolczaste buciory. Gdy Anatol podniósł się, nagle ustąpił ucisk w uszach i cisza odzyskała głębię. Skrzydła zwiotczały i rozchyliły się, odsłaniając kosmaty kożuch na grzbiecie Frana. Gramolił się dość długo na nogi, pada-
2015-05-13 10:41:54
37
Parch Nowa Fantastyka 06/2015
jąc kilka razy, jak pijany. W końcu poradził sobie, wstał i rozejrzał się, ale nie zatrzymał dłużej spojrzenia na Anatolu, jakby go nie rozpoznał. Niespodziewanie włóczęga zaczął się śmiać – najpierw z cicha, potem coraz głośniej. Odrzucił głowę do tyłu i ryczał w niebo nieokiełznaną, szaleńczą radością, szarpiąc brodę, tłukąc pięściami o piersi i buchając kłębami pary. Zerwał kaptur i wtedy Anatol zobaczył jego twarz. Miał bardzo jasne, czyste oczy. Na czole i na policzkach, wszędzie tam, gdzie przedtem gniło zakażone parchem ciało, teraz różowiła się zdrowa, gładka skóra. Piekarz rzucił się na kolana. – Mnie też zaśpiewaj! – Dygotał z niecierpliwości. – Prędzej, prędzej! Anioł leżał na wznak ze zmiętymi skrzydłami rozrzuconymi na boki. Był bardzo chudy, jasnoskóry, o zapadniętym brzuchu, sterczących żebrach i węźlastych mięśniach klatki piersiowej; stworzenie bez przyrodzenia ani w ogóle jakichkolwiek znamion płci. Miał wydłużoną twarz o wystających kościach policzkowych, małe, płaskie nozdrza i pozbawione warg usta. Grube, mocno ukrwione powieki osłaniały szczelnie wypukłość prawego oka; w miejscu lewego pozostała tylko zaklęśnięta rana wielkiego oczodołu. – Śpiewaj! – Anatol mocno szarpnął za łańcuch wnyków; żelazne zęby wbite były w łydkę długiej nogi, grubszej w kolanie niż w udzie. – Śpiewaj dla mnie! Frano stanął na skraju iglicy, roześmiany, nieludzko szczęśliwy, wyzwolony od wszelkiego strachu. Zachrypniętym głosem wywrzeszczał znowu nadmiar rozbuchanej witalności. Rozłożył szeroko ramiona, odbił się mocno obiema nogami i skoczył w przepaść. Uderzył raz i drugi w strome zbocze, przekoziołkował i zniknął. Anatol zamarł z dłonią na łańcuchu. Anioł uchylił lekko powiekę. Na krótką chwilę piekarz zapadł w mroczną, pustą otchłań jego spojrzenia. Poczuł się jak robak, jak pyłek, jak cień, który nie żyje naprawdę. Gdy zaszeleściły poruszone skrzydła, szybko zwolnił zatrzask wnyków i cofnął rękę. Skrzydła opadły. Anioł podkurczył zranioną nogę i westchnął cicho, prawie po ludzku. *** Tak śpiesznie zsunął się po lince, że właściwie spadł na grań. Potłukł się mocno, drżał pospołu z zimna i ze strachu. Anielskie spojrzenie musnęło go chłodem, który nie opuścił go już, zagnieździł się w nim jak ukryta choroba. Choć słońce świeciło jasno, bał się unieść twarz; był niczym grzeszna dusza, która ucieka przed światłem, aby ukryć w cieniu swoją brzydotę. Zbolały i rozgoryczony dowlókł się do Katy, usiadł okrakiem naprzeciw niej. Pozazdrościł jej tego niewzruszonego, lodowatego spokoju zakrzepłego w oczach. – Dobrze, że tego nie doczekałaś – powiedział cicho. – Są takie marzenia, których lepiej nie spełniać. Wyciągnął rękę, żeby po raz ostatni dotknąć jej policzka. Gwałtownie zachłysnął się mrozem – skóra Katy była ciepła. Teraz dopiero zauważył, że jej koszula odtajała, a ramiona unoszą się leciutko w rytm oddechu.
17_64_NF_06_2015new.indd 37 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Radość zabłysła i zgasła niemal od razu. Gdy mijał ją przedtem, była martwa, na pewno. Nie mógłby przecież pomylić się aż tak bardzo. – Kata? – zaszeptał strwożony. – Co się z tobą dzieje? Miał wrażenie, że usłyszała, bo drgnęła lekko, w jakiś nieuchwytny sposób zmienił się układ jej twarzy. Jeszcze raz zatrzepotała w nim rozpaczliwa nadzieja. Chwycił ją za rękę i aż krzyknął z odrazy, gdy przekonał się, że była zimna i wiotka. Zmieniała się coraz szybciej, teraz już wyraźnie. Głowa obrzmiała straszliwie, rozdęły się nozdrza; źrenice poruszały się chaotycznie, każda inaczej. Dolna szczęka kłapnęła i opadła, zaczęła pękać napięta skóra w kącikach ust, trzeszczały spojenia czaszki. Barki napęczniały monstrualnie, zakleszczając szyję między obojczykami; poniżej łokci puste rękawy zwisały luźno. Z cichym cmoknięciem wypłynęły gałki oczne, ich miejsce w oczodołach wypełniła nieprzenikniona czerń. Zetlałe płótno koszuli rozdarło się nagle, ponad karkiem rozpostarły się z łopotem wielkie, wilgotne skrzydła. – Boże… – wymamrotał Anatol. – Boże. Resztki tego, co do niedawna było sparszywiałą twarzą Katy, odłaziły teraz całymi płatami, odsłaniając inne, nieludzkie oblicze. Nowonarodzony anioł zwrócił w stronę słońca ogromne, smolistoczarne oczy. Na ich gładkiej powierzchni ślizgały się złociste rozbłyski. Chłonął przez pewien czas jasność, zaróżowione płatki nozdrzy drżały z rozkoszy. Potem wolno przeniósł spojrzenie na skamieniałego Anatola. – Nie rób mi tego… – zaszlochał, ukrywając twarz w dłoniach. – Nie ty. Skrzydła otuliły go miękko i ciepło, czoło oparło się na czole. Odczuł pieśń jak swędzące wibrowanie w skroniach, dziąsłach, wreszcie w całym ciele. Z początku to nie było przyjemne doznanie – zaschło mu w gardle, skurczył się żołądek – ale potem, gdy rozluźnił napięte mięśnie karku i dostroił się wewnętrznie do tych drgań, które przenikały go na wskroś, wszystko w nim i wokół niego rozkołysało się śpiewem. Nie było w tej pieśni żadnych słów, żadnej melodii, którą potrafiłby powtórzyć, jedynie czysty, szczery zachwyt nad życiem. Współbrzmiała z wiatrem, wracała echem spod samego nieba. Rozbudzała nieznaną tęsknotę, głębszą, potężniejszą niż wszystkie inne, nie na ludzką miarę. Przez krótki czas – najpiękniejszą chwilę całego swego życia – Anatol odczuwał to samo, co wszystkie anioły: beztroskie szczęście, syty spokój i żar najgłębszej miłości. Istnienie bez cierpienia, bez strachu ani rozpaczy, życie w całej pełni i w całym bogactwie; życie, którego nie zakończy nagła śmierć, ale łagodne przejście do wieczności. Opanowało go porywcze, nieokiełznane pragnienie lotu, wzbicia się pod rozświetlone niebo. Musiał wyzwolić tę pulsującą radość, oszaleć dla niej, spłonąć w niej. Szarpnął się, ale anielskie skrzydła natychmiast zwarły się mocniej, przyciskając mu ręce do boków. Chwytne stopy zacisnęły się na jego stopach i wbiły pazury w lód. Pieśń trwała, ale teraz była już tylko udręką. Parch parzył jak ogień, obumierał z wolna w skurczach niedokończonego przeobrażenia, jakby nagle krew żywiciela stała się dla niego trująca. Dogasał słoneczny sen.
2015-05-13 10:41:54
38
proza polska
*** Niewiele pamiętał z drogi powrotnej; instynktownie robił to, co konieczne, aby utrzymać się przy życiu. Schronił się przed mrozem w grocie źródełka, wyjadł resztę zapasów z porzuconej sakwy Frana, zsunął się rynną potoku, wylazł z lodowej pieczary. Pod urwiskiem znalazł trupa włóczęgi; zdarł z niego buty, kożuch i kaptur, zabrał nóż. W ciemnościach zszedł żlebem do Cienistej Kotliny, przekradł się niezauważony przez osadę. Bał się nieczystych; teraz, kiedy wiedział o nich więcej niż oni sami, nie miałby odwagi patrzeć w ich zgaszone oczy. Nie byli już ludźmi, ale i nie przepoczwarzyli się w anioły. Stłumili w sobie żar słonecznej tęsknoty, nie dopuścili, aby parch odmienił ich, uskrzydlił, wskrzesił do nowego życia. Cóż miałby im powiedzieć? Jaką łudzić nadzieją, skoro odkrył, że anielski śpiew nie tylko oczyszcza, ale i budzi zachwyt, któremu żaden człowiek nie potrafi sprostać? On sam przecież nie przetrwałby tej próby, gdyby nie czuwała nad nim Kata – albo raczej anioł, w którym nie zdążyła jeszcze wygasnąć zwyczajna, ludzka miłość. Nie wiedział już, co dobre, a co złe. Jak odróżnić kuszenie Lucyfera od Bożej łaski? Czy lepiej oślepnąć od słonecznego zbawienia, czy do śmierci wytrwać w cieniu? Był czysty, wiedział o tym, nie musiał nawet przeglądać się w ustanej w kociołku wodzie – a jednak nie cieszył się. Odczuwał brak parcha jak stratę, stał się jakby niepełny, niedokończony, skazany na udawanie życia. Gdy rankiem na trakcie próbował patrzeć w słońce, rozbolała go głowa i na jakiś czas oślepł. Stępiony zmysł szczęścia nie rozbudził się. Gnębiło go coś jeszcze. Coś, co tkwiło w nim i nie dawało mu spokoju, jakieś natręctwo, potrzeba, której nie potrafił zaspokoić. Jakby wewnętrzne pulsowanie, które wzmagało się, gdy zamykał oczy i wstrzymywał oddech. Energia, która szukała ujścia.
go tchórzliwa pokusa, żeby po prostu uciec, nie pozwolić dojrzeć ukrytemu pragnieniu, nie dać mu dojść do głosu… Wtedy pomyślał o Kacie. Zawsze sądził, że to on pokieruje jej losem, a przecież wyszło odwrotnie. Odważyła się pójść do końca słoneczną ścieżką, ale jego zawróciła, prawie tuż u celu. Ufał jej, wierzył, że miała w tym jakiś cel. Musiał tylko odkryć, jaki. – Ściągnij kaptur – powiedział cicho. – Oszalałeś? Słońce jeszcze nie zaszło! Piekarz odrzucił połę kożucha, aby pokazać pochwę myśliwskiego noża na biodrze. Mamrocząc przekleństwa, nieczysty odsłonił łysinę pokrytą naroślami parcha. Drżała mu broda, próbował osłonić dłonią oczy przed światłem. – Czego ode mnie chcesz, człowieku? Anatol ujął w obie dłonie jego głowę, ścisnął lekko skronie. Poczuł mrowienie w opuszkach palców, serce łomotało głucho. Jeszcze raz spojrzał na zimną pożogę zmierzchu. Zaczerpnął głęboko oddechu. Uwolnił pieśń, jak pierwszy krzyk noworodka. Od razu zabrzmiała czysto, bez cienia fałszu, jakby śpiewał prosto z duszy, a nie z krtani. Kuternoga zesztywniał z przerażenia. A Anatol pochylił się i mocno przycisnął czoło do jego czoła.
*** Nieczysty siedział na podmurówce przydrożnej kapliczki, chroniąc się w jej cieniu przed ostatnimi promieniami zachodzącego słońce. Gdy usłyszał kroki, podniósł zakapturzoną głowę i potrząsnął kołatką. – Łaski, dobry człowieku – wychrypiał. – Nie znalazłem koliby na noc, ledwie powłóczę tym przeklętym kulasem. Anatol zwolnił kroku, przystanął, a potem zbliżył się bez słowa, wpatrzony w połyskujący na piersi żebraka szkaplerzyk. Tamten wyczuł niebezpieczeństwo, zakrył medalik rękawicą i rozejrzał się szybko. – Wiem, gnilcom nie wolno nosić takich błyskotek, ale to pamiątka rodzinna – zagadał pospiesznie. Anatol nie czuł gniewu ani chęci zemsty, dręczył go tylko jakiś naglący niepokój. Musiał coś rozstrzygnąć, coś bardzo ważnego, i przeczuwał, że jeśli nie zrobi tego teraz, nie dostanie drugiej szansy. – Czy my się znamy? – Kuternoga przyglądał mu się nieufnie. – Miałem małą gorzelnię, tu niedaleko, na przełęczy. Może zaszedłeś kiedyś do mnie? Rumiane słońce ściekało po trochu w dolinę. Anatolowi zrobiło się duszno, zaschło mu w gardle, spotniały dłonie. Dźgnęła
17_64_NF_06_2015new.indd 38 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Piotr Patykiewicz Rocznik 1973. Na koncie ma kilka książek fantastycznych dla dorosłych i młodzieży oraz kilkanaście opowiadań w czasopismach i antologiach. Właśnie ukazuje się jego najnowsza powieść „Dopóki nie zgasną gwiazdy”. „Parch” to niezależna fabularnie historia umieszczona w tym samym postapokaliptycznym świecie. Nie ma tu mutantów i madmaksowych rajdów przez radioaktywne pustkowia, zamiast tego ziemię (Polskę?) skuła wieczna zmarzlina, a obejścia strzegą białe niedźwiedzie. W zmaganiach bohaterów nie chodzi jedynie o to, żeby ocalić własną skórę, ale także – całkiem dosłownie? – duszę. Nietypowo. I smacznie. (mc)
2015-05-13 10:41:54
39
proza polska zagraniczna Nowa Fantastyka 06/2015 05/2015
Nałóg pośmiertny Jacek Łosak
K
ażdego ranka, gdy wychodził przed dom, przez myśl przemykały mu: kamień, lina i cicha, gładka tafla jeziora. Stojąc na werandzie, spoglądał na ciemnogranatową toń, czując, jak go przyzywa. Obawiał się tego kuszenia. Wiedział, że kiedyś może ulec. Na szczęście wraz ze wschodem słońca jezioro traciło swoją moc, a on pozostawał na werandzie sam, ciesząc się kolejnym zwycięstwem nad własną słabością. Pierwszy poranek po zakończonym cyklu był zawsze najgorszy. Wszelkie wątpliwości nagle ze zdwojoną siłą targały sumieniem. Nie pozwalały się skupić. Potem było już dobrze. Gdy otwierały się drzwi i młody stawał obok, wszystko wracało do normy. Wszystko było jak kiedyś. – Cześć, tato! – wykrzyknął rozradowany chłopak, wychodząc na werandę. – Cześć, synek. Jak się spało po podróży? Adam wziął głęboki wdech i przeciągnął się. – Fantastycznie! Z dale od spalin, ciągłego paplania, smrodu i brudu. Uwielbiam tu przyjeżdżać. Dwa miesiące przerwy w studiach dobrze mi zrobi. No i zaopiekuję się tobą. – Mrugnął do ojca. – Zaopiekujesz? Wolne żarty. Nie rób ze mnie jakiegoś starca. – To nie ja, to natura. Jej nie oszukasz. – E tam. Bierz wędki i zbieramy się na ryb. – Tak jest, komendancie! – W szafce przy lodówce są schowane dwie drożdżówki, zabierz je też. Po powrocie zrobimy sobie solidną jajecznicę, ale na głodniaka przecież nie pójdziemy łowić. – Jasne. *** – Adam, zwiń trochę żyłkę, zaraz wpłynie ci w trzciny – odezwał się Piotr. Wiatr delikatnie zmarszczył taflę jeziora. – Synek, słuchasz mnie? Żyłka! – Przepraszam, tato, zamyśliłem się. – Chciał jeszcze coś dodać, ale w tym samym momencie czerwony spławik drgnął, zanurzył się odrobinę i zaczął wypływać. – Leszcz – zawyrokował syn. – Nie może być inaczej. Gdy tylko spławik położył się na wodzie, chłopak błyskawicznie zaciął rybę i spojrzał na uginający się w pałąk czubek kija. – Ładna sztuka. Zwiń swoją wędkę, tato, czuję, że rusza w trzciny – powiedział. – Przygotuj podbierak i odsuń się odrobinę, muszę mieć więcej miejsca. Chłopak zaparł się nogami, ścisnął mocniej kij prawą dłonią i zaczął wolno zwijać żyłkę. Leszcz walczył zaciekle, uciekając do dna i starając się dotrzeć do trzcin. Tam mógłby zaplątać się w rośliny, zerwać żyłkę i byłby uratowany. Doświadczenie wzięło jednak górę; ryba w żaden sposób nie mogła uporać się z wędkarzem. Adam spokojnie podciągał ją coraz bliżej pomostu.
17_64_NF_06_2015new.indd 39 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Czuł, że przeciwnik słabnie, przyspieszył więc troszkę zwijanie żyłki, tak aby ryba wypłynęła na powierzchnię. Gdy tylko pokaźny leszcz wystawił pysk nad wodę i łyknął powietrza, nie miał już szans na ucieczkę. Wymęczony i bezwolny, został wciągnięty do podbieraka. Po chwili zlądował na deskach. Mężczyźni spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się zadowoleni. – Ma chyba ponad pół metra. Niezły drań. – Ojciec roześmiał się i klepnął syna w plecy. – Mama byłaby z ciebie dumna. – Mama kazałby go wypuścić – odparł chłopak, wyciągając haczyk z rybiego pyska. – I tak też zrobimy. Adam chwycił rybę w obie ręce i popatrzył jej w oczy. – Płyń do swojej rodziny. Byłeś godnym przeciwnikiem – powiedział bardzo poważnym głosem, po czym zanurzył leszcza w wodzie i zwrócił mu wolność. – Chyba na dziś wystarczy, co? Chodźmy się przebiec. – Przebiec? Rzucasz mi wyzwanie? – Nigdy w życiu. Wyzwanie takiego staruszka na pojedynek biegowy to jak usiłowanie zabójstwa… – Zobaczymy, cwaniaczku. Ciekawe co powiesz, jak ten starzec wyprzedzi cię w drodze do domu. Ojciec z synem uśmiechnęli się zawadiacko. – Dobra, staruszku. pokaż, co potrafisz. Sprzęt zostawili na pomoście i ruszyli biegiem przez las. Ścieżka była dość wąska. W razie czego obaj zmieściliby się obok siebie, jednak Piotr mimo swoich sześćdziesięciu siedmiu lat wystrzelił do przodu i wyszedł na prowadzenie. Nagle jego przygarbiona sylwetka wyprostowała się, a nogi zaczęły pracować jak u dwudziestolatka. Mężczyzna może i był stary, ale każdego roku przebiegał maraton, a każdego dnia przynajmniej pięć kilometrów po lesie. Chłopak śmiał się jak opętany, wiedział, że nie dogoni ojca, ale starał się przyspieszyć, jak tylko mógł, by dorównać mu kroku. Ojciec od zawsze próbował zachęcić syna do biegów długodystansowych, lecz chłopak wolał sporty drużynowe, a jego pierwszą miłością pozostała koszykówka. Wspólne ściganie było jednak tradycją. Wybiegli z lasu na zieloną łąkę, pośród której stał mały murowany domek z poddaszem. Ojciec, ani na chwilę nie zwalniając, wbiegł do ogródka, poczym wskoczył na werandę z rękoma uniesionymi w geście zwycięstwa. Gdy biegał, cieszył się jak dziecko. Żałował, że nigdy nie udało mu się namówić do tego sportu żony. Z drugiej strony bieganie było świetne dla samotników, a on uwielbiał mieć chwile tylko dla siebie. Kochał żoną i syna całym sercem i gdy Anna odeszła, serce pękło mu na pół. Jednak chwile samotności w biegu stały się dla niego czymś świętym, rytuałem, który dawał mu czas na przemyślenia i oderwanie się od wszystkich i wszystkiego. Po śmierci żony zbliżyli się z synem do siebie jeszcze bardziej. Zawsze mieli dobry kontakt, ale śmierć Anny spowodowała, że więź miedzy nimi zacieśniła się mocno jak nigdy wcześniej. – Może za dziesięć, dwadzieścia lat w końcu uda mi się ciebie prześcignąć – zażartował chłopak, ciężko dysząc i wspierając się rękami na kolanach. – Taa, jasne. Może piwko?
2015-05-13 10:41:55
40
Jacek Łosak
– Z przyjemnością. Rozsiedli się w wiklinowych fotelach na werandzie, sącząc w ciszy swoje ulubione piwo miodowe – mętne, bursztynowe cudo, które odkryli kiedyś razem w lokalnym browarze. Po niebie leniwie sunęły białe obłoczki. Wiatr delikatnie przygładzał długie źdźbła traw na okolicznych łąkach. Las obok szumiał usypiająco, a jezioro marszczyło swoją taflę rozsyłając po okolicy słoneczne refleksy. To było życie, jakie obaj kochali. Z dala od miejskiego zgiełku i abstrakcyjnych problemów omawianych w telewizji. Z dala od idiotycznego pędu za nowymi przedmiotami. Za dala od pracy od świtu do nocy. Z dala od wszystkiego, co nie miało żadnego znaczenia. Piotr, będąc teraz na emeryturze, mógł sobie pozwolić na życie, o którym zawsze marzył. Miał nadzieję doświadczać go razem z Anną, ale los widać chciał inaczej. Na szczęście został mu Adam, jedyny, ukochany syn. Wakacje i wszelkie przerwy w studiach zawsze spędzali tu razem. *** Lipiec minął bardzo szybko. Każdy dzień był lustrzanym odbiciem poprzedniego: łowienie ryb, bieganie po lesie, wyprawy kajakami po jeziorze, a wieczorem sączenie piwa na werandzie i czasami grill. Pozorna monotonia dawała obu dużo satysfakcji, a wakacyjny rytm uspokajał i napełniał baki energią na następne miesiące. Nie brakowało im niczego. Wszystkie życiowe ozdobniki: telewizja, komputer, niepotrzebne zakupy czy wyjścia na miasto, wydawały się tu nie tylko zbędne, ale wręcz niepożądane. Gdyby dane było wieść takie życie zawsze, zapewne nie mieliby nic przeciwko. Czasami jednak musieli powrócić do społeczeństwa, aby skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Na początku sierpnia wybrali się do pobliskiego miasta, by uzupełnić zapas w domku. Zazwyczaj organizowali taki wypad raz w miesiącu. Po powrocie urządzili sobie małe ognisko ze świeżymi kiełbaskami, które zakupili u lokalnego rzeźnika. A wieczorem ruszyli na całonocne łowy. Zaopatrzeni w namiot na wypadek deszczu, uzbrojeni w wędki i pokaźne dżdżownice z pobliskiej łąki, postanowili zapolować na węgorze. Kolejne dni zlewały się w jedno, przybliżając mężczyzn do końca wakacji. Sierpniowe poranki coraz częściej budziły ich wilgotnymi zapachami nadchodzącej jesieni. Na pobliskich łąkach pajęczyny z mgieł oklejały wilgotne trawy, w lasach pojawiły się pierwsze prawdziwki, kuszące swoją intensywną, grzybową wonią. Ojciec z każdym dniem odczuwał coraz większy niepokój. Stawał rano na werandzie, patrzył na śpiącą toń jeziora i czekał, aż syn wstanie i przyjdzie się z nim przywitać. Te chwile samotności, sam na sam z jeziorem, były dla niego udręką, która każdego dnia przypominała mu o tym, co stało się wiele lat temu. Wiedział, że z początkiem września będzie najtrudniej, i że na nowo będzie musiał podjąć decyzję, co robić dalej. Z każdym kolejnym cyklem czuł się słabszy, a jezioro przyzywało coraz mocniej. Niemoralne, to słowo tłukło mu się po głowie. Najgorsze jednak było to, że jakakolwiek próba usprawiedliwienia zawsze okazywała się daremna. Podświadomie chciał, żeby żona stanęła przed nim w nocy i go zrugała, kazała mu przestać. Wiedział, że nawet gdyby była zjawą, posłuchałby jej bez wahania, tak jak za życia. – Czołem, staruszku! – słowa syna wyrwały go z odrętwienia. – Cześć, synku. Wcześnie dziś wstałeś. – Piotr próbował się uśmiechnąć.
17_64_NF_06_2015new.indd 40 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
– Zostały tylko dwa dni, chcę wycisnąć z lata, ile tylko się da. – Widząc, że tata jest w kiepskim nastroju, chłopak kontynuował: – Proponuję dziś przygotować ogromne ognisko pożegnalne. Upieczemy kiełbaski, wypijemy cały zapas piwa, a jutro rano będziemy leczyć kaca w chłodnych wodach jeziora i nie kiwniemy nawet palcem. Byczenie na całego! Co ty na to? Alkohol da chwile wytchnienia, to pewne, a jeśli dobrze sobie popiją, kac nie dopuści też do pojawienia się kolejnych przygnębiających myśli. Piotr się w końcu uśmiechnął, klepnął syna w ramie i skinął głową. – Żadnej taryfy ulgowej, pijemy na umór. Następnego dnia zwalczali potężnego kaca, mocząc się w jeziorze. Słońce grzało, woda chłodziła, a ból głowy dawał o sobie znać pulsowaniem w skroniach. Leżeli przy brzegu z głowami wspartymi na dmuchanych dziecięcych kołach. – Stopy pomarszczyły mi się tak bardzo, że w drodze do domu zejdzie mi z nich chyba skóra – mruknął Adam. – Niech sobie schodzi w jasną cholerę… – Piotr zakrył twarz słomkowym kapeluszem. Chłopak parsknął i po chwili oboje śmiali się, jakby usłyszeli najzabawniejszy na świecie dowcip. – Jesteś bezwzględny. – Syn przekręcił się na brzuch i spróbował się podnieść. – Chodź, wracamy. Zrobimy sobie jakiś dobry obiad. *** Ciemnogranatowe chmury płynęły po niebie, zwiastując deszcz i chłodniejsze dni. Ojciec znów stał na ganku wpatrzony w szumiące jezioro. Syn już dawno powinien był wstać, jednak drzwi do domku pozostawały zamknięte. Nie to jednak frasowało staruszka, który wyprostował się i wolnym krokiem ruszył nad brzeg. Trzy unoszące się na falach kaczki popatrzyły na nadchodzącego człowieka, a gdy ten stanął na moście, podpłynęły w nadziei na kawałek chleba. Dłonie pozostały schowane w kieszeniach i kaczki oddryfowały w innym kierunku. Ojciec spojrzał w granatową toń. Wiedział, że przy pomoście są prawie cztery metry głębokości. Wiatr targał mu włosy. Pod powierzchnią było tak cicho i spokojnie. Czy jednak ten wybór dałby ukojenie? Staruszek nigdy nie był przesadnie wierzący, obawiał się jednak, że jeśli chrześcijanie mieli rację, samobójstwo skazałoby go na wieczność bez Anny. Ryzyko było zbyt dużo, choć święty spokój kusił i przyzywał. Krople deszczu wyrwały go z odrętwienia. Spojrzał w niebo, a chłodny deszcz zalał mu twarz. Raz jeszcze omiótł wzrokiem jezioro, odwrócił się na pięcie i wrócił do domku. Wypił łyk zimnej herbaty w kuchni i uchylił drzwi do pokoju syna. Chłopak leżał na łóżku. Zwinięty w kłębek wyglądał jak dziecko. Piotr patrzył przez dłuższą chwilę, ale syn się nie ruszył. Przez moment przeszło mu przez myśl, aby podejść i go dotknąć, obawiał się jednak, że wtedy nie da rady, nie wytrzyma i wróci na pomost. – Niedługo będę – wyszeptał. Adam nie odpowiedział, leżał dalej bez ruchu, nie oddychał. *** Samochód sunął wśród pagórków porośniętych trawą, chłostany kolejnymi falami deszczu zbliżał się do miasta. Skrzypiące wycieraczki, dźwięk silnika i krople dudniące o karoserię zle-
2015-05-13 10:41:55
41
Nałóg pośmiertny Nowa Fantastyka 06/2015
wały się w jeden monotonny dźwięk. Od czasu do czasu jedynie mocniejsze porywy wiatru zakłócały rytm jednostajnej jazdy. Po jakimś czasie w oddali pojawiły się przedmieścia i pierwsze ekrany reklamowe. Na jednym z nich brodaty mężczyzna w garniturze tulił żonę i dziecko, uśmiechając się i coś mówiąc. Wyglądał na polityka. W oddali powiewała flaga, a po chwili pojawiło się hasło: „Tradycyjne wartości, nowoczesne spojrzenie. Wybory do parlamentu. Lista nr 4”. Zapatrzony w ekran Piotr nie mógł oderwać od niego oczu. Spojrzenie polityka przyciągało jak magnes. W końcu ekran zniknął, a samochód pojechał dalej. Miasto mieniło się feerią świateł. Samochód odbił jednak na obwodnicę i zjechał na podmiejską, leśną drogę. Tam po kilku kilometrach zatrzymał się na pustym parkingu. Piotr patrzył przed siebie, zastanawiając się, czy wysiąść. W końcu jego spojrzenie omiotło napis nad żelazną bramą: „Cmentarz”. Gdy otwierał bramę, deszcz zaczął lać jeszcze mocniej. Nie wziął parasola, więc zaraz po wyjściu z samochodu był mokry od stóp do głów. Nie spieszył się jednak. Kroczył wolno alejkami wyznaczonymi przez niewysokie tuje. Pozornie wydawało się, że zbłądził pomiędzy nagrobkami, w rzeczywistości doskonale wiedział, dokąd idzie. Znał trasę na pamięć. Wielokrotnie ją przemierzał. W końcu skręcił w lewo i stanął przed podwójnym grobem. Nagrobek był prosty, kwadratowy, bez krzyża. Widniały na nim jedynie imiona: Anna i Adam, daty i nazwisko rodzinne. Mężczyzna ukląkł i przyłożył dłoń do zimnej, nagrobnej płyty. Milczał dłuższą chwilę, po czym wyszeptał: – Przepraszam, Aniu. Wiem, że nie powinienem tego robić, ale nie mogę przestać. Życie bez ciebie, bez was, jest tak cholernie trudne. Deszcz lał bez ustanku, zmywając z twarzy łzy. Mężczyzna ciągle wyobrażał sobie syna leżącego teraz w domu, bez życia, i jednocześnie przypomniał sobie dzień, gdy zamykał jego trumnę. Tydzień po wypadku, w którym zginął Adam, klęczał nad ich grobem tak jak teraz. I tak jak teraz czuł wściekłość i nienawiść do życia, Boga, ludzi. To, co robił, przerażało go. Czuł, że postępuje źle, że powinien to przerwać i pójść dalej, lecz wspomnienia nie dawały spokoju. Myślał, że z czasem zapomni, że rany się zabliźnią. Krew z nich sączyła się jednak bez przerwy, a śmierć nie była wyjściem. Chciał umrzeć, chciał tego bardzo. Każdego dnia marzył, że może coś się stanie, że będzie mógł wreszcie dołączyć do rodziny. Śmierć decydowała jednak sama o tym, kto i kiedy. – Synku. – Spojrzał na wyryte na nagrobku imię chłopca. – Mam nadzieję, że rozumiesz to, co robię. Dzięki temu jest trochę lżej… To dziwne, wiem. Przerażające. Nie potrafię jednak inaczej. Nie potrafię… Piotr wstał, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę samochodu. Człapał ze spuszczoną głową. Był przemoczony do suchej nitki, ale nie czuł zimna. Krople spływały po twarzy. Przed samą bramą zatrzymał się i spojrzał w niebo. Krople trafiały go w oczy i wpadały do rozchylonych ust. – Czy to możliwe, żeby upaść tak bardzo…? Żeby żyć z martwymi, udając, że wszystko jest normalnie? Daj mi siłę, żeby to zakończyć! Błagam. Droga powrotna zajęła mu godzinę. Rozpogodziło się, ale tylko na chwilę. Ciemne chmury pędziły, gnane wschodnim wiatrem. Deszcz ustał. Piotr zaparkował przed domem i patrzył. Drzwi były zamknięte, nie paliło się światła. W środku nie było żywego ducha. Gdy
17_64_NF_06_2015new.indd 41 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
podszedł i położył rękę na klamce, zawahał się. Myśli tłukły się jak oszalałe, jeszcze nigdy nie był tak blisko rezygnacji. Jeszcze nigdy nie czuł takiej potrzeby zerwania z nałogiem, który trawił jego duszę i ciało. Chciał zabić tego robaka, który go toczył. Wszedł do środka i ruszył do pokoju syna. Chłopak leżał na łóżku, tak jak go zostawił. Piotr popatrzył na skulone ciało i poszedł do schowka. Wyjął starą siekierę i wrócił do pokoju. Ujął stylisko tak mocno, że aż zbielały mu dłonie. Zamachnął się i… Siekiera wypadła mu z rąk. – Nie mogę… nie mogę! – lamentował, trzymając się za twarz. Usiadł przy biurku, drżąc i płacząc. W końcu, gdy atak minął, wysunął szufladę z małym laptopem. Uruchomił komputer i kliknął ikonę TXR-456. W otwartym panelu wybrał opcję weryfikacji danych, a gdy proces się zakończył, potwierdził skanowania wszystkich ustawień. Proces trwał kilka minut, a gdy pusty pasek w oknie zapełnił się zielenią, pojawiło się pytanie: „Czy przywrócić działanie systemu?”. Piotr zawahał się przez chwilę, ale szybko kliknął na TAK. Na ekranie pojawił się trójwymiarowy wizerunek człowiek, a w prawym górnym oknie migały szybkie komunikaty dotyczące przywracania odpowiednich systemów. Chłopak na łóżku jęknął i zaczął oddychać. Ojciec wybrał jeszcze opcję „Tryb jesienny” i zamknął komputer. *** Następnego dnia wzeszło słońce. Ojciec jak zwykle stał na werandzie, tym razem popijając ciepłą herbatę. Czuł spokój, wymówki zniknęły jak ręką odjął. Pozostała radość. Kolejne dwa miesiące przed nim. Tym razem jesienne, ale jakże podobne do poprzednich. Zawsze lubił stabilizację i przewidywalność, a zakup androida okazał się strzałem w dziesiątkę. – Cześć, tato! – wykrzyknął rozradowany chłopak, wychodząc na werandę. – Cześć, synek. Jak się spało po podróży? – Piotr się uśmiechnął. Chłopak wziął głęboki wdech i przeciągnął się. – Fantastycznie! Z dale od spalin, ciągłego paplania, smrodu i brudu. Uwielbiam tu przyjeżdżać. Dwa miesiące przerwy w studiach dobrze mi zrobi. No i zaopiekuję się tobą. Chłopak mrugnął do ojca porozumiewawczo. Zaczynał się długi dzień.
Jacek Łosak Z wykształcenia politolog i dziennikarz. Redaktor portalu MMARocks.pl i twórca serwisu MMABiznes.pl. Z zamiłowania biegacz, entuzjasta sportów walki i pochłaniacz książek wszelkich. Po uszy zakochany w trzech pięknych kobietach: córeczkach i żonie. „Nałóg pośmiertny” odwołuje się do znanego motywu, żeby przedstawić go w nowym, akcentującym aspekt humanistyczny świetle. W nieco podobny sposób poczyna sobie z fantastyką choćby Ken Liu. Rzecz nie jest tak rozbudowana jak teksty Amerykanina, ale myślę, że też potrafi skłonić do zadumy. (mc)
2015-05-13 10:41:55
42
proza zagraniczna
Ciśnienie (Pressure)
Jeff Carlson
M
ówili, że nie będę nic czuł, ale sny przyszły paskudne – ból i ucisk, duszący ciężar, co jednak nie miało wpływu na moje podniecenie. Śniłem również o lataniu – że zanurkowałem przez ziemię i wbiłem się we wspaniały nowy wszechświat, lecz zdążyłem zauważyć jedynie błyski jasności, zanim moje oczy popękały, a szorstka skała wcisnęła się w moje usta i zatoki. Umysł próbuje utrzymać zrozumiały obraz świata, nawet jeśli jesteś naszprycowany i nieprzytomny. Umysł pamięta. Przebudzenie było prawdziwym koszmarem. Nie miałem twarzy, ważyłem zbyt mało, a surowy obrzęk w moim gardle dusił mój głos. Ukłucie igłą w nogę pomogło mi się skupić, jeszcze zanim środek uspokajający zaczął działać. Przestałem się rzucać i pojąłem, że jestem zanurzony w zbiorniku niewiele większym niż ja sam. Wiedziałem, że jest on prostokątny i położony poziomo, wiedziałem, że jestem w jego środku – ale nie miałem oczu. Czy mój słuch mógł być na tyle ostry, bym potrafił mierzyć odległości? Nie było czasu na robienie porządku ze zmysłami. Niezgrabny ciężar uspokajacza we krwi nie dał rady wyciszyć odruchu oddychania i kopałem wodę każdą kończyną, próbując ruszyć do góry, do góry… Twardy sufit uderzył w gładkie, metalowe wypustki mojej twarzy, zanim osiągnąłem powierzchnię. Brakowało powietrza. Ale nie mogłem utonąć. Wysmarkałem wodę przez płytkę filtrującą, która znajdowała się tam, gdzie wcześniej był nos, a potem wypuściłem obfitą porcję płynu przez skrzela pod pachami. Przez chwilę jedynie oddychałem, czując każdy wydech na łokciach. Sięgnąłem do twarzy, ale się zawahałem. Zająłem się dłońmi i zetknąłem je. Palce wskazujące i kciuki wydawały się niezmienione, ale inne palce stały się szersze, dłuższe, połączone błoną. – Garcia?! – głos Stenstroma zagrzmiał w pogrążonym w mojej kości policzkowej odbiorniku fal bardzo długich, zniekształcony przez szum rozmów stojących obok niego ludzi. – Jak się czujesz? Wydało mi się, że słyszę wibracje jego entuzjastycznego głosu także bezpośrednio, stłumione przez wodę i ścianki zbiornika. Mówili mi, że zbiornik regeneracyjny będzie szklany, więc wyobraziłem sobie całą jego ekipę badawczą wokół mojego nagiego ciała, kamery i palmtopy, skupione twarze. Andrea zawsze chichotała, kiedy pływaliśmy na golasa, wypatrując sąsiadów, ale dodawaliśmy sobie otuchy własną śmiałością, w tych dawnych czasach, gdy mieszkaliśmy w domu jej rodziców w San Diego, zanim zaszła w ciążę. Rekin, szeptała, równocześnie mnie chwytając. Jestem melancholijnym sukinsynem i właśnie jej droczenia się, jej uśmiechów zawsze potrzebowałem najbardziej. Myśl o niej pomogła mi teraz przezwyciężyć zakłopotanie. Moja moszna została usunięta, penis skrócony; środki zabezpieczające, które – jak zapewniali ludzie Stenstroma – były odwracalne, podobnie do wszystkich innych zabiegów i wszczepów.
17_64_NF_06_2015new.indd 42 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Miałem to na piśmie, wspierane przez ośmiocyfrową polisę ubezpieczeniową, lecz nie ma na świecie faceta, który chciałby być ciachany w tych okolicach, niezależnie od rekompensaty. – Garcia?! – Stenstrom boleśnie zwiększył głośność. Gdy próbowałem odpowiedzieć, prawie łyknąłem pełne usta wody. Pomimo całego treningu mówienie przez mikrofon krtaniowy było skomplikowanym zadaniem z powodu zabiegu wzmocnienia ust i szyi. Jedzenie będzie prawdziwym wyzwaniem. – Zmniejsz głośność! – wykrakałem. Stenstrom brzmiał na skruszonego: – Tak lepiej? – Ciszej, ciszej. Dużo ciszej. – Wygląda na to, że jesteś bardziej wyczulony, niż zakładaliśmy. Jeszcze jakieś problemy? Zrobiłem ciasne salto: – Czuję się świetnie! *** Duma to moje wybawienie, mój sposób na przetrwanie. Spędziłem najdłuższe pięć tygodni mojego życia w tym zbiorniku i w głębszym basenie, zdrowiejąc, testując, trenując. Palce u stóp zostały wzmocnione podobnie jak te u rąk, uda skrócono, by maksymalnie wykorzystać siłę mięśni. Stałem się cholernie szybki. Uczenie się na nowo manipulowania zmienionymi palcami potrafiło frustrować, ale robiłem prawdziwe postępy, a te okresy samotnej pracy były dla mnie ważne. Na powierzchni, na płyciźnie, doktorzy szturchali mnie i dźgali, i bez potrzeby torturowali. Ostrzegano mnie, że badania mojego nowego ciała będą dogłębne i starałem się nie bać się ich ani nie nienawidzić, ale nigdy nie wyobrażałem sobie tak intensywnej obserwacji. Podczas mojej służby w oddziałach SEAL czułem się jak robak pod mikroskopem, stale oceniany i punktowany. Teraz to ja byłem mikroskopem, a moje ciało jedyną soczewką, przez którą mogli mierzyć wyniki swojej pracy. Stenstrom starał się zachowywać przyjacielsko, tak jak zawsze żartując i pytając, co zrobię z tą całą forsą, ale jego zaborczości nie dało się ukryć. Będziemy sławni, mówił. Zmienimy świat. Nie byłem niewolnikiem ani maskotką, nie do końca, ale chciałem już zacząć pracować – i znaleźć się daleko od nich. Niemal wybrano do projektu kogo innego, wygadanego gościa o wiele lepszego w politykierstwie niż ja, ale robota miała być wykonywana głównie w samotności i chyba uznali, że załamie się bez widowni. Jestem pewien, że moje akta z marynarki wskazywały na brak tego typu problemów. Byłem odludkiem, czułem się szczęśliwy podczas nurkowania albo serfowania z moją śmieszką, Andreą, albo ucząc naszych chłopaków pływania, czując bicie serca, znajdując doskonałą falę, doskonały moment, z dala od ludzi, ich kłótni i marszów protestacyjnych. Nigdy nie mogłem pojąć tej chęci do łączenia się, nigdy nie pragnąłem dodawać moich opinii do wrzącego kotła e–mediów
2015-05-13 10:41:56
proza zagraniczna
43
Jarek Musiał
Nowa Fantastyka 06/2015
czy kupować pięciu minut sławy na iBio. Tłum mnie nie przyciąga, nie ma sensu. Bieganie w kółko nie naprawi gospodarki, nie oczyści środowiska, nie wpłynie w żaden sposób na partyzanckie wojny we wschodniej Azji. Odpowiedzią jest ciężka praca. Honor. Konsekwencja. Gotowość do podjęcia ryzyka. Ten projekt oferował to wszystko i o wiele więcej. Musiałem na nowo nauczyć się żuć i łykać. Był to powolny proces, ale każdy kęs miał dziwnie dużo smaku. Stenstrom powiedział, że to z powodu najlepszej jakości zapewnianego mi jedzenia, ale w przeszłości zdarzało mi się dobrze zjeść i wydawało mi się, że polepszony smak musiał być jakimś efektem ubocznym operacji, które wzmocniły moją szczękę i usta. Czy kubki smakowe mogły być uwrażliwiane? Nauka patrzenia także stanowiła wyzwanie. Dzięki dawnym badaniom nad delfinami i orkami Stenstrom wiedział, że otaczanie mnie gładkimi ścianami to zły pomysł. Wiele z tych schwytanych stworzeń z czasem wariowało. W tym przypadku nie było takiej groźby, ale nie chcieli, by w moim mózgu nowe połączenia nerwowe ustaliły się w nieprawidłowy czy mylący sposób. Zanim aktywowali czujniki sonarowe, które wykorzystywały ultraniskie częstotliwości dużo poniżej mojego polepszonego spektrum słuchu, wsadzili mnie do większego, nieregularnie ukształtowanego basenu. Było pięknie. Straciłem zdolność widzenia kolorów, ale tekstury stały się żywe, wyraźne, każdy kształt imponujący. Czujniki mogły również odbierać normalne światło, ale w tym trybie widziałem jedynie ułamek tego, co mogłem zobaczyć, więc używałem go tylko do pracy na małej odległości oraz do czytania wskaźników. Gdy dzwoniłem do rodziny, wybierałem całkowitą ślepotę. Nie chciałem pokazywać swej twarzy w wideofonie, więc pozwalałem komputerowi czytać i pisać za mnie, używając krtaniowego mikrofonu jako syntezatora mowy. Admini zachęcali mnie do ograniczenia naszych rozmów do wymiany tekstów, co było łatwiejsze do zaszyfrowania – a kto wie, co siedmiolatek i czterolatek pomyśleliby o jakimś sztywnoustym potwo-
17_64_NF_06_2015new.indd 43 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
rze, twierdzącym, że jest ich ojcem? Brent dopiero niedawno przestał mówić do mnie ojczymie, a Roberto z racji wieku mógł mnie zapomnieć. Przed moim wyjazdem zrobiliśmy sobie zdjęcie portretowe i nie chciałem zakłócać utrwalonego tam obrazu, pomimo że mrugam na nim, a uśmiech Andrei wygląda na wymuszony, zbyt szeroki. – Świetnie sobie radzę, kochanie. Jak tam chłopcy? – zapytałem. Jej odpowiedź nadeszła w urywających się grupach sylab, wszelkie uczucia ukryte przez maszynerię: – Zużyłam część pieniędzy z zaliczki, żeby kupić O-Broń-cę do naszego mieszkania. Prawie jakby kontynuowała zupełnie inną rozmowę. – Po co? Dom będzie niedługo gotowy. Inteligentne alarmy kosztowały tysiące dolarów – tylko ułamek tego, co obecnie zarabiałem, ale te pieniądze miały nam wystarczyć na resztę życia. – Ale nadal mieszkamy tu – powiedziała. Chłopcy nie dali mi szansy roztrząsać urazy obecnej w jej słowach. Może zresztą wyobraziłem ją sobie. – Jesteś w oceanie, jak głęboko możesz popłynąć? – jeden z nich wypalił, nie wiem który, a drugi powiedział: – Greenpeace wrzucił cię wczoraj do pierwszej dziesiątki w swoim widekaście! Brent i Roberto przypominali swoją matkę – hałaśliwe małpki! – i zapewnili mi te oczekiwane przeze mnie pochwały i entuzjazm. Nie wiedziałem, że Brent potrafi tak szybko pisać. Syntezator wypowiadał jego pytania o wiele płynniej, niż cokolwiek, co wysyłała Andrea. W jakiś sposób techniczne schematy moich operacji i wyposażenia przedostały się do sieci. Miałem nawet fankluby, zwące się na przykład Cyborg.org czy tRytony. Chłopcy liczyli na wywiad na wyłączność i uznałem, że będzie lepiej zgodzić się i wykorzystać moją „obcość”. Obiecałem przywieźć im pamiątki. Do czasu mojego powrotu wymogi bezpieczeństwa powinny zelżeć na tyle, bym mógł zabrać do domu kilka małych części sprzętu, coś, co mogliby położyć na półce albo nosić w kieszeni. Kiedy Andrea wróciła na linię, była bardziej optymistyczna, chociaż powiedziała niewiele.
2015-05-13 10:41:56
44
Barbara „Carewna” proza Jeff Pławska Carlson polska
– Jeszcze sześćset cztery – powiedział za nią syntezator, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Straciłem rachubę dni pozostałych do końca umowy, tak długo to miało trwać. – Kocham cię – wycharczałem, a komputer zaniósł te niewystarczające słowa w dal. *** Mapowanie oceanicznego dna było najbardziej podniecającym zadaniem w moim życiu. Większość ludzi zapewne uznałaby szybowanie przez jednobarwny, cichy świat za nudne, ale z drugiej strony jedynym sposobem, by tę większość podniecić, jest bombardowanie kalejdoskopem muzyki, piersi i gadających głów albo wyłączenie sieci i telewizji. Najgorsze zamieszki zawsze zdarzały się podczas nawracających zaciemnień. Ropa i węgiel szybko stawały się wspomnieniami, zaś niewiarygodne postępy w wykorzystywaniu energii słonecznej spełzły na niczym wskutek rozrostu cieplarnianych chmur i megatonażu pyłu wyrzuconego w atmosferę podczas wojny dziewięciodniowej. Gdy dziesiątki tysięcy ludzi nadal chorowały z powodu zatrucia radiacyjnego, żaden polityk nie ośmielił się wspominać o nowych elektrowniach atomowych, a generatory hydroelektryczne, wiatrowe i czerpiące energię z biomasy nie wystarczały, by cywilizacja działała bez potknięć. Aro Corp. miało odpowiedź. Od miesięcy ekipy zwiadowcze badały różne lokalizacje za pomocą boi i zdalnie sterowanych pojazdów. Malutka japońska wyspa Miyake-jima, na południe od Zatoki Tokijskiej, została uznana za idealną zarówno ze względów politycznych, jak i ekonomicznych. Miyake-jima była częścią podwodnego grzbietu górskiego, który ciągnął się od centrum Japonii i wchodził bezpośrednio w Prąd Północnopacyficzny, zaś jego strome południowe stoki zapewniały potężne prądy wznoszące, wzmacniające normalne pływy oceaniczne. Aro Corp. planowała zbudować pole silników przepływowych na głębokości pięciuset stóp, używając przełomowych technologii, czyli mnie. Normalni nurkowie mogli dotrzeć jedynie do głębokości trzystu stóp i nie wolno im było pozostać tam długo. Zabiegi, którym mnie poddano, zlikwidowały potrzebę zbiorników z tlenem. A co ważniejsze, żelowy roztwór wpuszczony do mojego krwiobiegu i organów chronił mnie przed ciśnieniem. Przeprowadzałem końcowe inspekcje na miejscu, a przy okazji – terenowe próby na sobie samym. Przed stworzeniem kolejnych modyfików Aro Corp. chciało sprawdzić, czy wyjdą na jaw jakieś nieprzewidziane problemy fizyczne, mentalne, emocjonalne. Cieszyłem się z tego okresu testów. Za trzy miesiące miałem stać się nauczycielem i przewodnikiem obarczonym odpowiedzialnością. Na razie badałem naturalne ołtarze ze skały i koralu, rozpościerałem ramiona, by wykorzystać siłę prądów, ścigałem ławice ryb. Pewnego ranka schwytałem żółtopłetwą seriolę. Jej maślany smak dobrze dopełniały kwaśne wodorosty. Zacząłem żywić się tym, co dostarczał ocean, zamiast jeść wyłącznie z tubek. W sekrecie stawałem się częścią tego środowiska. Sama praca była bardziej zabawą niż uciążliwością – zamieszczałem radiolatarnie i przeprowadzałem wybiórcze kontrole naszej sieci komunikacyjnej. Rozpraszanie fal radiowych jest w słonej wodzie bardzo mocne, nawet na wojskowych bardzo niskich
17_64_NF_06_2015new.indd 44 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
częstotliwościach, wynajmowanych przez Aro Corp. od marynarki Stanów Zjednoczonych. Chcieli mieć pewność, że zawsze będą mogli do mnie dotrzeć, ale na terenie budowy zdarzały się martwe strefy. Przez pierwsze dwadzieścia dni dodaliśmy pięć dodatkowych przekaźników, nieprzewidzianych w pierwotnym budżecie – trzy na dnie morza, dwa w postaci boi powierzchniowych, których sznury kotwiczne służyły także jako anteny. Siatka była rozstawiona. Mniejsze łodzie, pomagające mi w tej początkowej fazie działań, zostały zastąpione przez barkę zdolną spuszczać cięższy i większy sprzęt. Pierwsze stalowe łoża, w których miały być umieszczone turbiny, docierały na dół. Jak na państwo od dziesięcioleci prawie w całości zasilane energią pochodzącą z atomu Japonia miała kiepski rejestr bezpieczeństwa, osiągając średnio dwa i pół wypadku na rok. Co gorsza, rozszczelnienie jedenastu reaktorów w czasie wojny wyrządziło więcej szkód niż północnokoreańskie pociski. Rozpaczliwie poszukiwali rozwiązań. Aro Corp. żywiło nadzieję, że włączą cztery turbiny najszybciej, jak się da, nie tyle po to, by zmniejszyć koszty, ale po to, by dowieść krytykom i nerwowym inwestorom, iż cały pomysł jest zasadniczo wykonalny. Kompletna instalacja, zawierająca setki turbin, przekaźników i naziemnych transformatorów, miała zostać ukończona za cztery lata – i oczywiście Aro Corp. liczyło na to, że projekt będzie kontynuowany przez kolejne dziesiątki lat przy przekształcaniu następnych lokalizacji na całej planecie. Pracowałem w dziewięcio-, dziesięciogodzinnych zmianach, czasem spierając się ze Stenstromem, gdy chciał, bym wrócił do bazy. Nie jestem bohaterem, liczyłem na premię. Moje bojowe nastawienie znajdowało również podstawy w prostym fakcie – obóz po zawietrznej stronie Miyake-jima nie był zbyt ciekawym miejscem. Z radością witałem sen, zaś wiadomości od chłopców zazwyczaj sprawiały, że czułem się samotny, a nie miałem do roboty nic poza oczekiwaniem i ponurym rozmyślaniem, układając niezdarne listy do Andrei, które zwykle kasowałem. Byłem zmęczony, gdy mój zmechanizowany holownik pociągnął mnie w głębszą wodę na wschód od wyspy. Inspekcję ostatnich punktów zakończyliśmy tydzień przed czasem i inżynierowie chcieli zbadać zabezpieczenia. Kiedy odepchnąłem się od holownika, znajomy dreszcz podniecenia przebił się przez moje wyczerpanie. Za tą półką dno morskie opadało przez całe mile. To jak pobyt na innej planecie, dziwnej i nowej, a ja byłem na niej pierwszym człowiekiem. Kałamarnica nie zawahała się. Jedyni drapieżcy w okolicy byli dużo więksi i inaczej ukształtowani niż ja. Kiedy przydryfowałem w zasięg jej ramion, trzymając mały komputer mapujący tuż przy twarzy, gigant zamknął mój lewy łokieć i biceps w uścisku dwóch dłuższych macek chwytaczy. Kilka tygodni temu mógłbym wrzasnąć. Ale w tym świecie nie było nikogo, kto przyszedłby mi z pomocą. Spróbowałem odepchnąć się nogami. Nic z tego. Osiem krótszych ramion rozłożyło się w ohydnym popielatożółtym rozkwicie. Kiedy przełączyłem się na sonar, kałamarnica wydawała się jeszcze większa z powodu unoszącej się za nią nakrapianej chmury mułu. Upuściłem komputer, który uderzył w jedno z jej ramion. Zawahała się, chwytając małe urządzenie, ale w tym samym czasie uścisk na mojej lewej ręce jeszcze się wzmógł. Zbroja pękła. To samo stało się z mięśniami pod nią. Krew wytrysnęła rozprze-
2015-05-13 10:41:56
45
Ciśnienie Nowa Fantastyka 06/2015
strzeniającymi się pasmami. Miałem szczęście, że nie dostałem udaru, ale w tym całym zamęcie sobie tego nie uświadamiałem. – Ach! Pistolet strzałkowy był umocowany na moim lewym ramieniu, pod mackami. Sięgnąłem po nóż przypięty na nodze, ale inne z ramion kałamarnicy musnęło moją stopę, potem poprawiło uchwyt, a ja mogłem tylko wyszarpać rękę, zanim ją też by uwięziła. – Garcia! Garcia! – głos Stenstroma wydawał się częścią fali adrenaliny przetaczającej się w mojej głowie. Odepchnąłem się nogami nie od kałamarnicy, lecz w jej kierunku, na chwilę zmniejszając ucisk macek i wykorzystując ten moment wolności na przekręcenie się. Jej ramiona znowu się zacisnęły. Moja twarz i lewe ramię zbliżało się do twardego, rozwartego dzioba potwora. Wtedy dosięgnąłem wolną ręką pistoletu i wystrzeliłem naraz trzy czwarte magazynku, przy okazji rozszarpując sobie palec serdeczny. Kałamarnica niemal eksplodowała. Jej strzaskany dziób wydawał się nadal otwierać, wypluwając kawałki rozdartych wnętrzności. Konwulsyjne ruchy macek wybiły mi bark i zdarły więcej zbroi i skóry, lecz kolejna chmura strzałek uwolniła mnie i odpłynąłem. Nurt wody zmieniał krew moją i potwora w niespokojne duchy. Świadomość przygasła, lecz myśl o rekinach kazała mi wciąż płynąć… *** Nie pamiętam podróży ani rekinów młotów, które chciały mnie dorwać. Za to krzyki w kości policzkowej i owszem. Panika Stenstroma była zbyt dojmująca, bym mógł ją zapomnieć. Załadowanie pistoletu strzałkowego jedną ręką, trzymając się holownika, to nie lada zadanie. Powiedzieli mi, że zrobiłem to dwukrotnie. Morze to nie miejsce dla słabych czy zranionych. *** Andrea nigdy nie chciała, bym zgłaszał się na ochotnika – nie z powodu zagrożenia czy nawet z uwagi na te wszystkie modyfikacje, ale dlatego, że miało to trwać tak długo. Kłóciliśmy się już wcześniej – jak każda para – o drobiazgi w stylu kto ma wynieść śmieci, a nasze dyskusje stały się gorzkie, gdy zaszła w ciążę. Miałem wtedy jedynie dwadzieścia siedem lat, a poprzednie dziesięć spędziłem w rygorystycznym, niemal wyłącznie męskim świecie jednostek specjalnych. Nie wykazałem się jako wyśmienity kandydat na członka rodziny, gdy braliśmy się za łby z jej synem, Brentem. Ale dopóki nie powiedziałem jej, że wyjeżdżam, zawsze znajdowaliśmy jakiś kompromis. Ona pozwoliła mi nazwać dziecko po ojcu, którego nigdy nie znałem, a ja zgodziłem się dać trochę luzu Brentowi, pozwolić mu wybierać sobie przyjaciół, muzykę czy ciuchy. Nigdy wcześniej nie wrzeszczeliśmy na siebie. Ona nigdy wcześniej nie płakała. – Nie potrzebujemy tego – powiedziała, choć potrzebowaliśmy. Jeśli chcieliśmy zapewnić Brentowi i Roberto potrzebną edukację, jeśli kiedykolwiek mieliśmy mieszkać w miejscu,
17_64_NF_06_2015new.indd 45 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
w którym sygnały policji i śmierci od noża nie byłyby codziennością, nie mogłem przepuścić takiej sposobności. Politycy twierdzili, że recesja skończyła się w ’17 roku, ale jakoś u nas się to nie sprawdzało. Interes z turystyką podwodną, który założyłem po wyjściu z wojska, nie wypalił. Powinienem się tego spodziewać. Turystyka nie dźwignęła się od lat, a moi konkurenci, działający od dawna, zgarniali cały zysk, pozostały jeszcze do zgarnięcia. Nie żyliśmy w nędzy. Andrea brała zastępstwa na stanowisku nauczycielki matematyki, gdy tylko mogła, oboje łapaliśmy fuchy jako strażnicy w parkach narodowych, a ja dorabiałem w dokach w roli mechanika i spawacza. Ale brakowało mi tych prostych wakacji z początków naszego związku – serfowania, kajakowania. Życie ograniczone do kredytu, kuponów zniżkowych i gratisów trudno było w ogóle uznać za życie. Prawdziwa zgroza czaiła się w urazie, jaką zacząłem żywić do mojej rodziny, ponieważ żądała więcej, niż mogłem dać. W dzień przed moim wyjazdem Andrea spierała się, że tanio sprzedałem duszę. – Dwa lata – powtarzała. – Nie zostawiaj nas samych na dwa lata. – Będziemy co tydzień rozmawiać – obiecałem. – Dwa lata, Carlos. Chłopcy przestaną cię poznawać. *** Stenstrom przebierał się w kostium kąpielowy, gdy mnie odwiedzał – ja i tak nie nosiłem nic więcej. By mnie naprawiać i leczyć, lekarze z powrotem zmienili mnie w stworzenie podobne do lądowego, zamykając moją głowę w dużej plastikowej kuli, do której doprowadzono słoną wodę, i kładąc mnie na stole z rynnami odpływowymi, zbierającymi me płynne wydechy. Trudniejsze było utrzymywanie mej skóry w wilgoci. Natryskiwana mgła wypełniała pomieszczenie, więc lekarze nosili fartuchy, gogle i długie żółte rękawice. Stenstrom okazał się lepszym psychologiem niż oni. – Co mogę dla ciebie zrobić? – spytał, nie kłopocząc się wstępnymi frazesami. – Przepraszam, szefie. – To moja wina. Powinniśmy nakazać ci fajrant. Przecież nie mieliśmy opóźnienia. – Jego śmiech brzmiał niczym dziwaczne, ptasie skrzeczenie i wydawał się wymuszony, gdy słyszało się go po raz pierwszy. Ale to po prostu geek z biurowym brzuszkiem, bladą cerą, palcami stale przeczesującymi włosy czy drapiącymi nos. – Serio – powiedział. – Co tylko chcesz. – Żeby ktoś mi poczytał. Ktoś ładny. – Ona może być też… przyjacielska, gdybyś chciał. Myślałem, że będzie zbyt skrępowany, by zaproponować coś takiego. Wyszło na to, że to ja poczułem się zakłopotany. Chyba spędzałem zbyt wiele czasu samotnie. Następnie pomyślałem o przysiędze małżeńskiej i ogarnęło mnie poczucie winy. Ale pierwsza reakcja okazała się prawdziwa. W tym otoczeniu byłem kaleką i pomysł, by ktoś mnie macał, wcale mnie nie podniecał. Już wolałbym się masturbować przy ulubionych wspomnieniach o żonie, pieszczony i przesuwany przez morze. – Ktoś do czytania – powtórzyłem. Stenstrom potaknął: – Co byś chciał? Oceanografię i biologię, tak? – Wstał i poklepał stół zamiast mnie. – Przyślę kogoś.
2015-05-13 10:41:56
46
Jeff Carlson
To bardzo cyniczne, ale nie mogłem się powstrzymać od myśli, że zaprzyjaźnianie się ze mną idzie mu coraz lepiej. *** Skontaktowałem się wtedy z Andreą, całe dnie przed ustalonym terminem, pomimo że wcześniej zdecydowałem, że nie chcę jej martwić. Stenstrom miał rację. Potrzebowałem uwagi przyjaznej kobiety i nie musiałem jej mówić, że zostałem ranny. Nie było jej w domu, mimo że dzwoniłem w porze kolacji. Brent odebrał i powiedział, że mama jest na zastępstwie w lokalnym college’u. To mnie wkurzyło. Nie rozumiałem, po co kłopocze się tak niskopłatną pracą, zwłaszcza że na pewno zajmowała się urządzaniem nowego domu i pomaganiem chłopcom w dostosowaniu się do nowych szkół. Ale przecież Andrea uwielbiała nauczanie, a fakt, że byliśmy bogaci, może jeszcze nie wydawał się jej realny. Może to dobrze, że jej nie zastałem. Nasze rozmowy nie szły zbyt dobrze, i jeszcze powiedziałbym coś głupiego. Może porozumiewanie się na taką odległość za pomocą wystukiwanych słów było niemożliwe. Chłopcy tak nie myśleli. Podczas mojej rehabilitacji zarzucali mnie wiadomościami pełnymi skrótów i ikonek, nad którymi ja i komputer łamaliśmy sobie głowy. Z pewnością spędzali w sieci więcej czasu niż wtedy, gdy z nimi przebywałem, uczyli się nowych języków i sposobów myślenia. Ucieszyło mnie, że nadal byli podekscytowani moimi osiągnięciami, ale Roberto wydawał się zbytnio przywiązany do nowej interaktywki, którą odkrył, zaś Brent wyznał – a może się pochwalił? – że przyłapano go na dwóch stronach stymulacyjnych. Pouczyłem ich, by kończyli jak najszybciej prace domowe, odkładali klawiatury i wychodzili na dwór. Idźcie potarzać się w błocie, powiedziałem. Powrót do oceanu był niewymownie przyjemny, ale wszystko stawało się coraz bardziej skomplikowane: musiałem brać pod uwagę ruch na powierzchni, wielkie barki zapuszczające się w cichy mrok grubymi, długimi, fallicznymi wiertłami, błądzącymi przez starożytne pokłady osadów, zanieczyszczającymi ogromne połacie wody swoim jazgotem, gdy wgryzały się w szlam i skały węglanowe. Nowe głosy wibrowały w mojej kości policzkowej, tłocząc się w mej czaszce. Co gorsza, czterech nowych modyfików przeszło operacje i miało do mnie wkrótce dołączyć. Ostatecznie właśnie na to się umawiałem, więc pilnie zapisywałem postępy po każdej szychcie, ale radość, którą z tego czerpałem, była czysto intelektualna. Kończyłem pracę razem z ekipą powierzchniową, rezygnując z nadgodzin. Najlepsza częścią każdego dnia to samotna wędrówka z i do mojego schronienia. Pozwalałem prądom i kaprysowi decydować o kursie, ciągle odkrywając nowe piękno, nowy spokój. Myślę, że wiedziałem, co działo się w domu. *** Większość trajkotania Brenta spływała po mnie jak znajomy, kojący przypływ: – Klub VR ma nową miejscówkę
17_64_NF_06_2015new.indd 46 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
w śródmieściu i wirtowałem Gladiatora, i mógłbym to zrobić dwa razy, gdyby nie to, że wujek Mark jest takim ):= Komputer był coraz lepszy w rozpoznawaniu emotek, ale Brent używał tak wielu… Ta oznaczała platfusa, chyba, albo sztywniaka czy cokolwiek. Jednak przejąłem się jego tonem. Kiedyś Brent kierował tę samą paskudną zazdrość na mnie. – Kim jest wujek Mark? – wykrakałem, a moje wydłużone palce zacisnęły się. Walnąłem pięścią w przycisk Wyślij. *** – Co się, do cholery, tam dzieje!? – wykrzyczałem sześć godzin później, gdy wreszcie dorwałem Andreę online. – Po tym wszystkim, co robię dla ciebie… Jej odpowiedź była natychmiastowa: – Sam to sobie zrobiłeś. Gapiłem się na komputer, jakby zmienił się w kolejną kałamarnicę, a moje myśli nawarstwiały się i wypierały. – Dla sławy – ciągnęła – dla przygody. – Dla pieniędzy, Andrea! Robię to dla pieniędzy! – A czy pozwoliłbyś im się pociąć, gdybyś w rezultacie miał się stać biurkiem, Carlos? Zrobiłeś to po to, by wreszcie zostać rybą. *** Z dziobem przebijającym wiatr i fale barka opuściła na kablach dwie turbiny, po jednej z każdej burty. Samo dźwignięcie z pokładu tych cylindrów wielkości domu i dotknięcie nimi wody zajęło dwie długie, wyczerpujące godziny. Opuszczanie będzie trwało kolejnych pięć. Podczas przerw na odpoczynek i pokonywanie nieoczekiwanych przeszkód sprawdzałem przysadziste wieże, które miały przyjąć turbiny, prześlizgiwałem się pod i między gmatwaniną belek, mimo że już przeprowadziliśmy ich testy strukturalne. Ale od własnych myśli nie mogłem uciec. W tej chwili wyjazd – ucieczka – byłby szaleństwem. Operacje wsteczne oraz rehabilitacja zajęłyby prawie jedną czwartą pozostałego czasu umowy i straciłbym wszystko, poza bonusem za zapisanie się. Stracilibyśmy dom, przyszłość, wrócilibyśmy do punktu wyjścia, walczylibyśmy o utrzymanie. I nigdy już – na żadnym stanowisku – nie mógłbym pracować dla Aro Corp. Nawet ich konkurencja nie miałaby powodu, by mnie zatrudniać. Co prowadziło zawsze do tego samego pytania – czy jeszcze kiedyś będę mógł jej zaufać? Pogoda nam sprzyjała, ale nawet dziewiętnastotonowe kawały metalu zachowują się jak żagle w głębokich prądach. Przed zachodem słońca zorientowaliśmy się, że w obliczeniach znalazł się błąd. Pewien ruch wahadłowy był wliczony – w końcu chodziło o zrzut na głębokość czterystu stóp – ale zamiast niemal idealnego zamontowania mieliśmy podwójne pudło. Każdą platformę wyposażono w silniki, których mogłem użyć do końcowych poprawek, ale nie były one na tyle silne, by przemieścić turbiny o dwadzieścia metrów, i to pod prąd. – Jesteśmy o dwadzieścia metrów na wschód – powiedziałem. – Wznieśmy się o dziesięć metrów. Podnieście je.
2015-05-13 10:41:57
47
Ciśnienie Nowa Fantastyka 06/2015
Najbliższa turbina była gładką rzeźbą w sieci kabli, które ciągnęły się w górę tak daleko, jak sięgał mój sonar. ROV-y – pojazdy zdalnie sterowane – śmigały naokoło albo cierpliwie unosiły się w pobliżu. A kiedy przełączyłem się na zamazane, krótkowzroczne, normalne widzenie, pełne ruchu morze stało się jeszcze bardziej zatłoczone, przebijane promieniami światła z reflektorów ROV-ów. Wszystko to wywoływało zaskakująco mało hałasu: warkot ROV-ów, kable wibrujące jak harfa w zetknięciu z nurtem. Pierwsza eksplozja zabrzmiała, jak gdyby Bóg spoliczkował morze; basowy grzmot, który dotarł do mnie sekundę po nagłym zalewie głosów w odbiorniku: – Czy to silnik? – Pożar! Pożar! – Żuraw dwa stracił wszystkie zewnętrzne kable! To ostatnie sam zaobserwowałem, gdy turbina zwisła w swojej sieci. Gdyby spadła, wtoczyłaby się w wieżę z łożem i zniweczyła tygodnie ciężkiej pracy. Podpłynąłem bliżej, mając nadzieję na użycie platformianych silników do utrzymania turbiny bądź łagodnego opuszczenia jej na dno. Dwa ROV-y, których operatorzy stracili z nimi kontakt, zagrodziły mi drogę. Odepchnąłem się w lewo, ale jeden z nich walnął mnie w zabliźniony bark i moje ramię zdrętwiało. Miałem przydzieloną częstotliwość awaryjną, na której mogłem rozmawiać bezpośrednio z Stenstromem. Czy będzie tam? Skoro ROV-y wyłączyły się w ten sposób, ośrodek komunikacyjny mógł być całkiem zniszczony. Powiedziałem: – Tu Garcia. Był bliski paniki: – Możesz ustabilizować numer dwa? – Staram się. Co się dzieje? – Atakują nas motorówkami. Transmitują jakieś gówno o Zwierzęcej Ziemi! Trzy małe cylindry przecięły skraj mego pola sonarowego, i to szybko. Inteligentne torpedy. Były piękne w sposób, w jaki rekiny potrafią być piękne – gładkie i pełne celowości, twardy rój głowic bojowych ściganych przez powodowane przez siebie turbulencje. Pewnie nie zwróciłyby na mnie uwagi: nie emitowałem energii i nie zbudowano mnie z metalu – no, przynajmniej nie w całości – ale wstrząs spowodowany przez pobliską detonację zabiłby mnie. Kopałem i pchałem się w dół, w dół… Uraz ramienia sprawił, że moje wysiłki były koślawe, a ja spowolniony. Brzęczenie torped stawało się coraz głośniejsze. Uskok nie sięgał tak głęboko, jak zatopiona dolina, w której napotkałem kałamarnicę, ale na jego skraju stał gruby blok skały węglanowej. Zanurkowałem za niego, ocierając biodro. Ta skała ocaliła mnie, biorąc na siebie impet wybuchów, a potem prawie zabiła, gdy zaczęła się rozpadać. Ogłuszyło mnie, ledwo się ruszałem. Zwierzęca Ziemia. Tyrady zamieszczane przez nich, gdy my mozoliliśmy się na dnie, wynikały z tego, że nie wierzyli w nasze deklarowane cele. To byli Zieloni. Powinni nas wspierać, ale zamiast tego toczyli pianę o bezczelnym niszczeniu środowiska morskiego. Zostałem w uskoku przez dwie godziny, obserwując i nasłuchując, bałem się odezwać na którymkolwiek kanale, by
17_64_NF_06_2015new.indd 47 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
nie przywołać kolejnych zabójczych torped, szukających nowych obiektów polowania. Atak zakończył się po pięciu minutach, ale nasze komunikaty radiowe nadal brzmiały niezbornie. Stenstrom wciąż i wciąż próbował wywoływać mnie na częstotliwości awaryjnej. Próbował także częstotliwości ogólnych, nawet transmitował swoją publiczną reakcję na atak. Jedna z motorówek została przejęta przez japoński samolot wojskowy, a podejrzani znajdowali się w areszcie. Biorąc pod uwagę uzbrojenie i koordynację napadu, Stenstrom sugerował, że cała ta akcja była przykrywką naszych konkurentów z branży energii atomowej albo przemysłu naftowego. Już krążyły sprzeczne dementi oraz zapewnienia o solidarności ze strony rzeczników Zwierzęcej Ziemi. W końcu zacząłem wynurzenie, poganiany przez napór głosów w kości policzkowej. Na głębokości stu stóp dostrzegłem człowieka, ciało zniekształcone przez impet, swobodnie obracające się w nurcie. Unosiliśmy się niepewnie w przytłumionym, penetrującym blasku słońca. Wtedy odwróciłem się do niego plecami. Andrea i chłopcy byli zabezpieczeni, a ona w sposób oczywisty mnie nie potrzebowała. Brent nie potrzebował mnie nigdy, a Roberto… Roberto był na tyle mały, że mógł o mnie zapomnieć. Niech myślą, że umarłem, przegrałem z falami. Sama wypłata z ubezpieczenia będzie fortuną. Zasięg radia skończył się cztery kilometry dalej. Zagłębiałem się w piękny mrok i nigdy już nie pozwoliłem, by ktoś wtargnął do mojego świata. Przełożył Michał Kubalski
Jeff Carlson Powrót na łamy „Nowej Fantastyki” po niemal równo pięciu latach – w czerwcu 2010 roku Carlson debiutował u nas opowiadaniem „Skostniałe niebo”, które później rozwinął do rozmiarów powieści. Najbardziej znany jest jako autor trylogii „Plague Year”, łączącej w sobie thriller z fantastyką. „Ciśnienie” pierwotnie ukazało się na łamach Strange Horizons. (mz)
2015-05-13 10:41:57
48
proza zagraniczna
Dzieci Moriabe
(Moriabe’s Children)
Paolo Bacigalupi
A
lanie nigdy krakena nie widziała, lecz jej znajomi często o nich opowiadali. Krakeny, wygłodniałe dzieci Moriabe, żyły daleko poza falochronami Zatoki Spokoju. Zwykle wiły się głęboko w odmętach i tylko niekiedy wynurzały się na powierzchnię, by zapolować. Ich macki potrafiły pochwycić cały żaglowiec i zgruchotać drewniany kręgosłup kadłuba. Krakeny łamały maszty niczym zapałki i połykały marynarzy w całości. Łowić je próbowali wyłącznie ludzie najbardziej lekkomyślni bądź niezwykle zdesperowani. Zdarzało się jednak – tak powiadano – że niektórzy kapitanowie wracali z otwartych wód oceanu, wioząc ze sobą łup w postaci jednego z dzieci Moriabe. Kiedy okręt takiego śmiałka cumował do Książęcego Pomostu, głęboko nurzał się w morzu, a spoczywająca w ładowni potężna góra skrwawionego mięsa zapewniała mu wielkie bogactwo. Alanie sprzedawała ostrygi na placu Greylinga i widywała żaglowce wyruszające z nadzieją na sukces. Nigdy jednak nie była świadkiem pomyślnego powrotu z krakenem pod pokładem – większość tych statków nie wracała w ogóle. Alanie handlowała ostrygami i godziła się na każdą cenę, jaką proponowali jej kucharze z ulicy Głównej, schodzący z białych rezydencji, które stały na skraju białych urwisk otaczających pierścieniem zatokę. Po śmierci ojca dziewczyna bez ustanku modliła się do Moriabe, by pozwoliła jej zebrać i sprzedać dostatecznie wiele ostryg, tak aby wraz z matką nie musiały opuścić domu przy ulicy Środkowej. Niestety, nie zdarzył się jeszcze dzień, by jej trud został odpowiednio wynagrodzony. Alanie często krążyła po placu Greylinga aż do zmroku, a do domu wracała zmęczonym krokiem pod rozgwieżdżonym niebem. Wśród straganów słuchała rozmów prowadzonych przez innych kupców i rybaków. Porównywali utargi, ilość schwytanych w sieci ryb, a niekiedy snuli też śmiałe przypuszczenia i zastanawiali się, jak by to było – wrócić do portu z ładownią wypchaną po brzegi mięsem upolowanego krakena. - Widziałam Greylinga, kiedy dawno temu wrócił z taką zdobyczą – powiedziała stara Bericha. Wypatroszyła ostatnią płaskorybę, odrąbała łeb i podała tuszę oczekującej kucharce, służącej w domu Tradi Maruch. – Książę wyprawił festyn. Kiedy wspinał się do swojej rezydencji na urwisku, dziewczęta rzucały mu pod nogi płatki róż. Za nim kroczyli marynarze. Nieśli urnę za urną, po brzegi wypełnione najczerwieńszą krwią, najbardziej szarym jadem i najczarniejszym atramentem. Atrament trafiał na miłosne liściki, jego strużki układały się w słodkie niczym syrop zapewnienia o oddaniu, które zakochani przelewali na karty welinowego papieru. Krew szła do zamożnych sypialni, gdzie mieszano ją z winem, otrzymując afrodyzjak, zapewniający wedle powszechnej opinii wielodniowe odurzenie kochanków. Swoje miejsce na świecie miał też, naturalnie, jad. Wyciśniętą z macek krakenów szarą i kleistą truciznę przekazywano kuchennymi drzwiami osobom zdradzonym – ludziom na tyle głupim, że dali wiarę słodkiej kaligrafii miłości i ulegli obłę-
17_64_NF_06_2015new.indd 48 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
dowi zaufania. Jad krakenów spływał do kielichów calagarskiego wina, dzbanów miodu z Przylądku Rozpusty oraz nadzienia, którym wypełniano brzuchy pieczonych płaskoryb. Niewierni kochankowie padali na ziemię, gdzie targami spazmami toczyli z ust spienioną krew i flegmę, ostatnimi oddechami błagając o przebaczenie. Atrament, krew i jad, delikatne mięso, sproszkowane macki – wszystko to znajdowało zbyt w bogatych domach przy ulicy Głównej, stojących na skraju białych, marmurowych klifów otaczających pierścieniem zatokę, skąd zamożni dbali czujnym okiem o książęce interesy. Handlarze plotkowali, wymieniali się życzeniami lepszego losu, po czym ładowali swe beczki na wózki i do wtóru chlupotu wody odprowadzali je z mozołem w gęstniejące cienie placu Greylinga, unosząc w kieszeniach drobne miedziaki i wizje niewysłowionego bogactwa w zmęczonych, rozmarzonych sercach. Alanie nigdy krakena nie widziała, lecz często opowiadała o nich jej matka. Sinolise gorzkim głosem mówiła o istotach, które porwały Wróbelka i całą załogę tego statku. Wspominała ojca Alanie, którego dziewczyna zapamiętała jako wiecznie roześmianego, czarnobrodego wielkoluda. Matka Alanie twierdziła, że krakeny są bezustannie głodne i że zostały spłodzone podczas lodowatej, miłosnej schadzki Moriabe i Burzowej Twarzy. Dobitna przestroga: namiętność w gniewie może za sobą pociągać straszliwe skutki. Sinolise tłumaczyła, że nienasycone krakeny nie karmią się samymi tylko ludzkimi ciałami, lecz także ich umysłami. Łowca krakenów łatwo mógł stracić głowę, oszaleć na myśl o ewentualnym zysku. Zapominał o żonie i dziecku, o miłości i życiu. Krakeny powodowały w duszy śmiałka zamęt tak wielki, iż zaczynał marzyć, że zostanie kolejnym Orinem Greylingiem, człowiekiem legendą, o którym przyszłe pokolenia będą snuć długie opowieści. Do podobnych sytuacji dochodziło bezustannie. Goniący za krakenami mężczyzna gubił rozum, a wówczas cierpiała jego rodzina. To jego bliscy musieli opuścić miasto i osiedlić się na dalekich pastwiskach. To jego żona zmuszona była szukać nowego mężczyzny, który zgodziłby się przyjąć do domu ubogą kobietę wraz z córką. Krakeny rabowały nie tylko życie żeglarzy, lecz kradły również życie wszystkim, którzy okazali się na tyle głupi, by w nich uwierzyć. Alanie nigdy krakena nie widziała, lecz często opowiadał o nich jej ojciec. - Widziałem je, córko. Na własne oczy, na wyciągnięcie ręki, tuż pod kilem naszego Wróbelka. Opowiedział jej o tym, jak Wróbelek ciężko zanurzał się w falach, na pół tonąc z przeciekającymi burtami. Moriabe i Wanem starli się w gwałtownej sprzeczce kochanków, a Wróbelek wpadł w potrzask najgłębszego serca sztormu.
2015-05-13 10:41:57
proza zagraniczna
49
Nowa Fantastyka 06/2015
- Do ładowni wlała nam się chyba połowa Moriabe. Za każdym razem, gdy pojawiał się spieniony grzebień kolejnej wysokiej fali, byłem pewien, że nieszczęsny Wróbelek pójdzie na dno i pociągnie nas wszystkich ze sobą. - Zmagaliśmy się z tą burzą przez dwa dni i dwie noce. Wodę wybieraliśmy bez ustanku i wytchnienia. Furia Moriabe i Wanema kosztowała nas Tomo i Relkina. Opieraliśmy się bałwanom Moriabe, stawialiśmy odpór porywistym podmuchom Wanema. Żaden z nas nie wierzył, że wyjdziemy z życiem. Alanie, grzywacze piętrzyły się wyżej, niż sięgały nasze maszty! Wicher targał Wróbelkiem jak dziecko pociąga zabawkę na sznurku. Jedynym, co mogłem robić, to dbać, aby dziób Wróbelk” zwracał się przodem ku następnej pieszczocie Moriabe. Za każdym razem, gdy wspinaliśmy się na wierzchołek fali, czułem, że to już nasza ostatnia… – urwał i po chwili jego twarz rozjaśnił nagły uśmiech. - Z nastaniem świtu byliśmy do tego stopnia wyczerpani, przemoczeni i załamani, że ogarnęło nas przekonanie, iż utonęliśmy i dotarliśmy do najdalszego brzegu. Miast jednak ciepłych dźwięków pieśni Krainy na Wschodzie, ogrzały nas promienie słońca. - Z fal podniosła się mgła, a niebo oblekło się błękitem bardziej niebieskim niż muszle modrych małży. Moriabe była spokojna, cicha i czuła niczym kocica karmiąca młode. Za jedyne towarzystwo mieliśmy parę delfinów, które przywiodły ku nam z powrotem Tomo. Być może Moriabe uznała ofiarę starego Relkina za wystarczającą i dlatego zwróciła nam tego zabiedzonego chłopca okrętowego. - Alanie, poczuliśmy, że spłynęło na nas błogosławieństwo. Osuszyliśmy ładownię, a ilekroć wiadro wybieranej wody trafiało do morza, dziękowaliśmy Moriabe za zawarcie pokoju z Burzową Twarzą. Była tego dnia niezwykle milcząca i łagodna, aż po horyzont widzieliśmy tylko zmarszczki niewysokich fal i słoneczną poświatę. Te fale były naprawdę maleńkie, odbijały promienie niczym zwierciadełka… - Właśnie wtedy je zobaczyliśmy. Tuż pod kadłubem. Wielkie, Alanie, koszmarnie wielkie… Kiedyś, wcześniej, widziałem, jak czarny wieloryb taranuje fregatę. Odrzucił ją na bok jak zwykłą igraszkę. Powiem ci więc, że czarny wieloryb jest dla krakena niczym. W najlepszym razie przekąską. Krakeny są tak ogromne. Nie sposób ogarnąć ich spojrzeniem. Nie da się ujrzeć tych cielsk w całości, nie z bliska. Nic nie jest w stanie się z nimi równać, może tylko błękitne walenie, i nikt nie śmie na nie polować. - Staliśmy jak skamieniali i patrzyliśmy. Ja i cała reszta załogi. Nie byliśmy w stanie dobyć z ust choć słowa, żaden z nas. Wlepialiśmy po prostu oczy w wodę i patrzyliśmy nie wydając z siebie jednego dźwięku, a one płynęły, płynęły i płynęły. Niezwykła chwila, móc obejrzeć dzieci Moriabe. Kolosalne, długie macki ciągnęły się za nimi w głębinie. Mają ich dziesiątki, a każda mogłaby w jednej chwili zaciągnąć naszego kruchego Wróbelka w morską czeluść. Są ogromne. Zamilkł na krótką chwilę. - O krakenach mówią wszyscy, lecz prawdy nikt nie zna. Zdobycz, którą Orin Greyling przywiózł do portu w ładowni? Potwór wielki podobno jak sam statek? – pokręcił głową. – To było młode, Alanie. Maleńkie, młodziutkie dziecko. Ojciec dziewczyny ujrzał krakeny na własne oczy i nigdy już nie zapomniał podziwu i trwogi, jakimi go ten widok przepełnił. A kiedy do jego domu zajrzała bieda, gdy zrujnował go więdnący popyt i magazyn wypełnił się setkami bezużytecznych baryłek
17_64_NF_06_2015new.indd 49 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
jełczejącego tranu z czarnych wielorybów, przypomniał sobie dzień, kiedy krakeny wynurzyły się z otchłani tuż po burzliwej kłótni i pogodzeniu Wanema z Moriabe. Wyruszył na łowy. Za zbroję mając własną desperację, uzbrojony w harpuny o zatrutych grotach i podania o triumfie Greylinga, ojciec Alanie powiódł Wróbelka prosto w paszczę wzbierającego sztormu. Na statek zaciągnął zgraję wyzutych z nadziei ludzi, których w razie niepowodzenia czekał los skazanych za długi wyrobników, harujących w marmurowych kamieniołomach u podnóża białych klifów – bandę obdartych hazardzistów, którzy postawili na przyszłość z góry pozostającą poza ich zasięgiem. Alanie nigdy krakena nie widziała, lecz one często z nią rozmawiały. Krakeny odzywały się do niej we snach, nocami nawoływały ją po imieniu. Alanie! Alanie! W ciemności, zamknięta w kamiennych ścianach domu nowego ojca, opatulona kołdrami, siedziała przed paleniskiem i nasłuchiwała jęków i szelestów dobiegających z sypialni, w której ojczymowi towarzyszyła matka, kobieta, która wybrała go, by zapewnił im opiekę. Dziewczyna wpatrywała się w chybotliwe płomienie, a krakeny nawoływały. Śpiewały o oceanicznych prądach i zalanych morskimi falami miastach. Śpiewały o tonących żaglowcach, o złocie i dzbanach starożytnego wina. Śpiewały o urnach z oliwą i tranem, o marmurowych posągach Melny i Caliba, o kosztownościach ścielących się na dnie niczym wyszywane szkieletami marynarzy kobierce. Krakeny wołały do Alanie we śnie i nękały ją na jawie. Śpiewały, kiedy wybierała się na pastwiska, gdzie przyrodni brat, Elbe, uczył ją pasterskiego fachu. Szeptały, gdy zbiegała z urwisk na plażę, na której kryła się przed nową rodziną i wypatrywała ostryg. Chichotały drapieżnie w jej myślach, gdy szorując muszle prostowała grzbiet i wyławiała przeciągłe spojrzenia stojącego zbyt blisko ojczyma. Noc w noc, kiedy żarzące się w kuchennym piecu węgle obracały się w popiół, krakeny wołały. Alanie! Alanie! Alanie nigdy krakena nie widziała, lecz pamiętała dzień, gdy usłyszała ich pieśń po raz pierwszy. Stała wtedy na skraju Książęcego Pomostu, drobna dziewczyna, samotna na najdłuższym z wyciągających się w wody zatoki palców lądu. Spoglądała na spokojną toń i spienione przy falochronach morze, zapatrzyła się w przesmyk, którym miał powrócić statek jej ojca. Wokół niej żeglarze rozładowywali bele wełny, przywiezione do miasta z krainy pastwisk. Wskutek ulewnych deszczy ładunek przemókł i marynarze wraz z dokerami głośno przeklinali, uginając się pod ciężarem nasiąkniętej wodą wełny. Kapitanowie i właściciele spierali się tymczasem, czy słuszniej będzie pozwolić belom wyschnąć, czy może odesłać je od razu. Na natłuszczonych deskach nabrzeża pobłyskiwały krople parującej wody. Wschodzące słońce rozgrzało białe klify otaczające pierścieniem Zatokę Spokoju. Właśnie wtedy Alanie usłyszała ten śpiew. Doleciał ją trzask desek, poczuła na skórze ukłucia stalowych kolców, w jej ustach rozszedł się posmak krwi. Alanie stała na skraju pomostu, skąpana w ciepłych promieniach i dygocąc słuchała radosnej piosenki żerujących krakenów.
2015-05-13 10:41:57
proza Paolo zagraniczna Bacigalupi
Nikodem Cabała
50
Tej samej nocy powiedziała matce, że ojciec nie żyje, że już nigdy nie wróci. Kobieta zbiła córkę za przynoszenie takich wieści. Matka zbiła ją za sprowadzanie pecha na żeglującego po morzu człowieka i za opowiadanie kłamstw. Zbiła ją także za niedostatek wiary i Alanie zbiegła z domu na ulice. A przez cały ten czas słyszała śpiew krakenów, których macki wiły się we wraku potrzaskanego Wróbelka, węsząc za ostatnimi ciałami utopionych marynarzy ojca. Gdy dziewczyna wróciła do domu, zastała Sinolise siedzącą w półmroku. Na twarzy matki pełgał blask samotnej świecy. W tym świetle zdawała się wyjątkowo koścista i niezgrabna. Kobieta nie podniosła spojrzenia i Alanie zrozumiała, że matkę ogarnął strach. Sinolise – tak ważna i władcza, kiedy wydawała dyspozycje służbie w swym domu przy ulicy Środkowej – w tej chwili dryfowała bezradnie na morzu. Ot, kawałek zagarniętego przez sztorm drewna, ciskany przez fale oceanu niepewności. Czując nagle wzbierający lęk, Alanie uświadomiła sobie, że matka jest słaba. Sinolise nie utrzymywała się sama jak rybacy i handlarze z placu Greylinga. Była kobietą, która chciała, by troszczyli się o nią inni. Na męża wybrała człowieka z własnym statkiem, gdyż taki mężczyzna mógł zapewnić jej służące i dom stojący wyżej na białych urwiskach, z dala od rybich wnętrzności, wśród których spędziła dzieciństwo. Wybrała człowieka oddanego morzu właśnie po to, by się z morzem rozstać. Wielka z jej strony głupota. Alanie położyła się spać, świadoma, że zaginęła na wodach oceanu bardziej rozległego, niż te, po których żeglował jej ojciec. Zupełnie nie wiedziała, jak ma omijać płycizny i rafy tego morza, nie posiadając wiedzy ani umiejętności. Tydzień później nadeszła wiadomość o katastrofie Wróbelka i Alanie znalazła matkę w kuchni, klęczącą przy piecu. Paliła ubrania ojca. Dziewczyna dostrzegła również nienawiść i strach kobiety – matkę przerażała świadomość, że córka znała prawdę o zgubie ojca, zanim jeszcze ktokolwiek mógł się o niej dowiedzieć. Miesiąc potem, nie otrzymawszy za swoją pracę zapłaty, odeszły obie służące. Niebawem, tuż przed Obrotem Lata, matka Alanie oświadczyła, że zamieszkają na wsi. Alanie miała też poznać swego nowego ojca – ojczyma – wdowca posiadającego ziemię i owce.
17_64_NF_06_2015new.indd 50 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Eliam był ponadto mężczyzną, któremu nie przeszkadzało, że kobieta przywiedzie ze sobą dziecko innego i że stanie na jego progu bez grosza przy duszy. Alanie nigdy krakenów nie widziała, lecz pamiętała dzień, kiedy po raz pierwszy wypowiedziały jej imię. Mężczyzna, który miał zastąpić jej ojca zwał się Eliam. Szeroko znano jego bogactwo, podobnie jak szczodrość. Był silny i wysoki, nosił brązową brodę, a włosy zaplatał w długi warkocz. Był równie silny jak jej ojciec, lecz różnił się od niego spojrzeniem. Na czym owa odmienność polega, dziewczyna nie umiała stwierdzić. Gdy matka mu ją przedstawiła, Eliam odpowiedział uśmiechem. Musnął dłoń Alanie i głośno zachwycał się jej osobą, komplementował jej sukienkę i fryzurę. - Proszę, proszę. Jesteś już prawie kobietą – powiedział. - Wyglądasz na rówieśniczkę Elbe, mojego syna – powiedział. - Taka śliczna córka – powiedział. Sinolise przyjęła uwagi Eliama za dobrą monetę, lecz Alanie zesztywniała ze strachu, gdyż doleciał ją szept krakenów. Czy wiesz, że polujemy na błękitne walenie, Alanie? To największe i najbardziej potężne z wielorybów, lecz w stadzie jesteśmy silniejsze. Nie polujemy na dorosłe walenie od razu – nastajemy na ich młode, gdyż wtedy waleń musi zapomnieć o sobie. Łowimy i nękamy dzieci starego walenia, którym matka musi oczywiście udzielić pomocy. Rodzice muszą ratować życie swych pociech, więc wielkie walenie zapominają o sobie i zanurzają się głęboko w odmęty, próbując nas odpędzić. Wtedy chwytamy potężną matkę i tulimy ją do siebie, wplatając macki w porastające dno koralowe zarośla. Trzymamy ją tak bardzo mocno. Przybywa cały nasz ród i tulimy matkę do siebie, skubiemy jej ciało i słoną wodę mąci ciemna mgiełka krwi z jej wielkiego serca. Wreszcie matkę ogarnia zmęczenie, pije prosto z Moriabe i wtedy mamy ją już całą dla siebie. A potem, jeśli przychodzi nam ochota, karmimy się także jej dziećmi. Kiedy uda się utopić matkę, potomstwo zdane jest na nasz kaprys. Tak właśnie polujemy na błękitne walenie. Wabimy matkę podstępem, chwytamy i trzymamy ją w otchłani. Jesteśmy dziećmi Moriabe, a matka waleni, mimo że również pływa w objęciach Moriabe, nie stanowi z morzem jedności. My
2015-05-13 10:41:58
Dzieci Moriabe
51
Nowa Fantastyka 06/2015
oddychamy wodami, lecz stara wielorybica potrzebuje w płucach powietrza sponad fal i jeśli utulimy ją dostatecznie mocno, rzuca się, skręca i błaga, lecz po pewnym czasie zaczyna oddychać naszą matką, a kiedy jakieś stworzenie upije Moriabe, należy już tylko do nas. Widzisz, jak twoja matka pije i tonie? Jej już nie ma, a ty jesteś bezbronna. Ponad falami, pod nimi – wszędzie tak samo. Polowanie wygląda tak samo. To właśnie wyszeptały krakeny i Alanie zrozumiała, że mówią prawdę. Jej matka trzepotała rzęsami, by wywrzeć na mężczyźnie dobre wrażenie. Dogadzała mu i schlebiała słowami, podczas gdy jego spojrzenia zatrzymywały się tylko na dziewczynie. Alanie uświadomiła sobie, iż Eliam nie jest mężem i ojcem. Był wilkiem, który doglądał owieczek. Pognała do swojego pokoju, zatrzasnęła drewniane drzwi i przywarła do nich plecami. Tak bardzo pragnęła, by ojciec nadal żył, by nie spoczywał martwy w objęciach Moriabe. Pragnęła, by krakeny nie wyjawiły jej prawdy. Nie chciała pamiętać smaku ojcowskiej krwi, który poczuła w chwili jego śmierci. Alanie szlochała i wypowiadała nieziszczalne marzenia, a krakeny szeptały, że ojciec jej nie wybawi. Wróbelek legł pod falami, a one zagnieździły się w jego ładowni. Matka Alanie załomotała do drzwi, błagała, by Alanie ją wpuściła, a po chwili zaczęła prosić o wybaczenie człowieka, który miał ją pożreć. - To do niej niepodobne – tłumaczyła raz po raz kobieta. – Alanie jest porządną dziewczyną. Posłucha cię, każę jej, by się ciebie słuchała. Głos matki, nabrzmiały obawą przed odtrąceniem, podnosił się i łamał. Próbowała uśmierzyć gniew przyszłego męża. Kiedy Alanie usłyszała słowa kobiety i pobłażliwy śmiech Eliama, zrozumiała, że matka jest już zgubiona. Dla tego nowego mężczyzny Sinolise była gotowa poświęcić wszystko. Eliam miał jej oszczędzić rybich wnętrzności i morza, a ona w zamian oddała mu się w usługi. Wijące się leniwie w odmętach Moriabe krakeny chichotały. Młode walenie mają najsłodsze mięso. Żadnych twardych chrząstek. Po śmierci matki toną bardzo szybko. Chwytamy je naszymi mackami i zaciągamy w otchłań, kiedy tylko chcemy. Alanie nigdy krakena nie widziała, lecz pływała wśród nich. Wirowała niesiona wartkimi, czarnymi prądami Moriabe i gnieździła się w splątanych zwojach pobratymców pod starożytnymi skorupami zmasakrowanych, wielkich niczym katedry krabów. Czuła drapanie piasku na skórze, gdy zagrzebywała się po ślepia i czekała w zasadzce na dnie. Kiedy krakeny żerowały, w jej ustach rozchodził się smak krwi. Niekiedy pieśni karmiących się krakenów rozlegały się tak głośno, że Alanie nie słyszała już nic poza ich radością. Gdy Sinolise instruowała córkę, co z dotychczasowego dobytku należy zabrać do nowego domu, dziewczyna mogła jedynie odczytywać matczyne słowa z ruchu warg. Głosy krakenów biły wściekle i pieniły się pod jej czaszką jak bałwany napierające na falochrony. Zdarzało się również, że krakeny ledwie szeptały. Było tak, kiedy ścigały narwale poza lodowatym, północnym horyzontem. Wówczas ich głosy stawały się równie delikatne jak spoczywa-
17_64_NF_06_2015new.indd 51 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
jące na kołdrze palce dziewczyny. Krakeny jednak towarzyszyły Alanie coraz częściej, zbliżały się i oddalały niczym morskie pływy, lecz nigdy nie opuszczały jej na dobre. Gdy siedziała na jadącym do nowego domu wozie, krakeny podróżowały wraz z nią, rozbawione kołowym środkiem lokomocji tłoczyły się rozedrganym stadem tuż obok, pomiędzy zebranymi przez matkę rzeczami. Na widok kamiennych ścian i pokrywającej rezydencję Eliama strzechy, gdy ujrzały okna o mocnych, chroniących przed sztormowymi wichrami okiennicach i ciężkie, drewniane drzwi, zaczęły między sobą szemrać. Zastanawiały się, w jaki sposób je otworzyć i jak dobrać się do oczekującego wewnątrz pokarmu. Najsilniejsze wrażenie wywarło na nich odkrycie pasących się na bujnych, zielonych łąkach owiec Eliama – nie mogły się nadziwić ofiarom, czekającym na rzeź z tak wielkim spokojem i zadowoleniem. Krakeny obserwowały i nasłuchiwały, gdy Alanie została zaprowadzona do domu swego nowego ojca, lecz kiedy ukazał im się syn Eliama, wycofały się gwałtownie i wzrok dziewczyny zasnuła ciemna mgła. Dzieci Moriabe umknęły, kryjąc się za obłokami czarnego atramentu. Elbe był rówieśnikiem Alanie, lecz jego oczy przywodziły spojrzeniem na myśl wojownika Szarych Zmór, powracającego z rzezi na brzegu. Wydawały się drwiąco śmiać z dziewczyny, gdy nazywał ją siostrą. Był duchem chłopca, nawiedzającym ciemne, milczące korytarze rezydencji ojca. Wiekowe, świadome źrenice Elbego nawet na moment nie odrywały się od Alanie, kiedy snuł się za nią niczym cień wśród zwielokrotniających echa, kamiennych ścian domu Eliama. Walenie płodzą walenie. Węgorze płodzą węgorze – mamrotały krakeny. – Strzeż się! Pokój za pokojem, korytarz za korytarzem, Elbe nie opuszczał Alanie, gdy rozglądała się w kuchni i bibliotece, kiedy oglądała swój czysty pokój, do którego wstępu nie bronił nawet jeden zamek. Świadome spojrzenia chłopaka nie odstępowały jej o krok. Wreszcie Alanie przystanęła w przestronnym holu Eliama i zadarła głowę patrząc na ozdobione myśliwskimi trofeami ściany. Łeb łosia z zębatymi, białymi jak kość słoniowa łopatami. Szare, szczerzące się wilki. Głowy górskich małp zawieszone w starannie wyrównanych szeregach, uporządkowane wedle szczepów. Rozrzucone na granitowych płytach posadzki skóry śnieżnych lwów, trzykrotnie dłuższe od leżącej Alanie. Ich gęste, puszyste futra tłumiły odgłos kroków, kiedy chodziła pod martwymi zwierzętami. - Zimą wyprawia się na skraj Skarpy – szepnął Elbe do ucha dziewczyny. Stanął tak blisko, że Alanie drgnęła i odsunęła się. – Poluje z łukiem i sztyletem – dodał. – Uwielbia tropić i ścigać. Kocha widok serca broczącego krwią na śnieg. Całymi godzinami potrafi się przyglądać wykrwawiającemu się jeleniowi. Widziałem to na własne oczy. Alanie jeszcze bardziej oddaliła się od widmowego chłopaka. Elbe nie zwrócił na jej odwrót uwagi i wskazując kolejne martwe stworzenia snuł ich historie. Eliam przemierzał lasy strzelistych, wietrznych sosen i przedzierał się przez głębokie po pas śnieżne zaspy, wśród których dom znajdowały tylko śnieżne lwy. Kroczył po zbryzganych krwią śladach, nieustępliwy, nieustraszony, nie uginał się nawet przed
2015-05-13 10:41:58
52
najgorszymi, niosącymi śnieżną ślepotę wichurami Wanema, nie troskał się sprowadzanymi przez Skarpę lawinami. Eliam gnał upatrzoną ofiarę tak długo, aż wreszcie padała wyczerpana na śnieg, a z falującej piersi dobywały się ostatnie tchnienia, aż godziła się zrezygnować z ucieczki i oddać życie w zamian za odpoczynek i ukojenie śmierci. - Lubi widzieć w swych zabawkach uległość – mówił Elbe. – Chce, by niemal zapraszały jego ostrze do zadania ostatecznego ciosu. Chętnie patrzy, kiedy podnoszą ku niemu gardziele. Bo w końcu wszystkie ułatwiają mu to końcowe cięcie. Przypominają twą matkę. Tak rozpaczliwie chcą go zadowolić. Słysząc te słowa, Alanie pobladła i odwróciła się, by zbiec. Elbe jednak chwycił dziewczynę za ramię i zwrócił szarpnięciem ku sobie. Przycisnął wargi do jej ucha. - Ani dźwięku – szepnął. – Ani jednego dźwięku. Wysłuchaj mnie, póki jeszcze możesz. Posłuchaj niczym królik, bo bez wątpienia stałaś się zwierzyną. Nie słyszysz odgłosów ich spółkowania? Słuchaj w milczeniu, siostro, słuchaj bacznie. Mój ojciec już teraz pożera twą matkę. Gdybyśmy zakradli się do drzwi jego sypialni, doleciałyby nas jej jęki. To nie ona jednak jest łupem, którego pożąda najbardziej. Widziałem, jak spogląda na ciebie, Alanie. To ciebie tropi i na ciebie poluje. Chłopak odsunął się i zdumiona dziewczyna dostrzegła w jego oczach współczucie. Żal z powodu tego, co miało się wydarzyć. I widok tego zbolałego spojrzenia przeraził Alanie bardziej niż wszystkie słowa. - Nie różnimy się od siebie tak bardzo, ty i ja – szeptał chłopak. - Widzimy potwory, których istnieniu inni zaprzeczają. Wiemy, co puka do drzwi naszych pokojów. Uciekaj natychmiast, siostro. Uciekaj stąd i nie oglądaj się za siebie. - Ale moja matka… - ...jest słaba i chce poczuć jego kły. Zaciągnął ją do drzwi rezydencji. - Nie pozwól, by mój grzbiet spłynął krwią na darmo. Uciekaj, Alanie. Biegnij w stronę oceanu, a potem rusz wzdłuż urwiska ku zatoce. Zaciągnij się na statek i odpłyń. Pamiętaj, że mój ojciec zawsze dopada upragnionej zdobyczy. Alanie wciąż się jeszcze wahała, lecz odezwały się szeptem krakeny. Kiedy matka upija z Moriabe, młody waleń staje się łatwym łupem. Tak miękki w naszych dziobach. Tak łatwo zaciągnąć go w głębinę. Najpierw topimy rodzica, potem pożeramy dziecię. Na morzu czy ziemi, polowanie nigdy się nie zmienia. Łowy zawsze wyglądają tak samo. Najpierw rodzic, potem dziecko. Alanie uciekła. Mknęła przez zielone pola, biegła wśród falujących wzgórz. Przełykała łzy strachu i gnała dalej. Kiedy ujrzała morze, skierowała się na północ, wzdłuż białych, marmurowych brzegów. Biegła, a słońce chyliło się ku oceanowi. Cienie powoli się wydłużały, a pola okrywały czerwienią. Moriabe spowiła słońce swą kołdrą i zamieniła dzień w noc, a dziewczyna nie ustawała. Wpadła w las czarnych sosen i pokonywała piętrzące się, skaliste urwiska. Uciekała. Oddech palił jej płuca, słabły jej nogi. Wnętrzności splotły się w ciasny węzeł, a ona wciąż pędziła przed siebie. Gdy zostawiła wreszcie za sobą ostatnie zarośla i ujrzała rozpalone latarnie Zatoki Spokoju, kiedy zobaczyła białe klify i skąpane w świetlistej poświacie księżyca miasto, padła z ulgą na kolana. Wszystko nadaremnie.
17_64_NF_06_2015new.indd 52 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Paolo Sunny Carrie Bacigalupi Moraine Cuinn
Eliam dopadł ją na Książęcym Pomoście, gdy poranne słońce wspięło się ponad bielejące klify, a dziewczyna błagała o pracę i koję na statku lub zlitowanie. Siłą wyprowadził ją z portu, żartując z marynarzami i właścicielami magazynów, że z krnąbrnymi dziećmi zawsze jest masa kłopotu. Przerzucił Alanie przez koński grzbiet z równą łatwością jakby miotał workiem owsa, a kiedy dziewczyna zaczęła się opierać, uderzył ją w twarz, tak mocno, że z rozciętej wargi popłynęła krew. Ledwie dotarli z powrotem do domu, Alanie ujrzała matkę. Kobieta stała w drzwiach rezydencji i załamywała ręce ze zmartwienia. Kiedy jednak dziewczyna do niej podbiegła, Sinolise również spoliczkowała ją za nieposłuszeństwo i oddała w wyczekujące ręce Eliama. Elbe przyglądał się temu swymi oczyma starożytnego wojownika, patrzył, jak ojciec prowadzi Alanie do środka, i nie odezwał się słowem. Jakiś czas potem, Elbe zdjął ubranie i pokazał dziewczynie, co ojciec wyrządził jego skórze. Alanie powiodła koniuszkami palców wzdłuż ran pozostałych po tych jego krwawych zmaganiach. Strzępy ciała zwisały z żeber, a koralowe gruzły kręgosłupa wyzierały na plecach pomiędzy pasmami poszarpanego mięsa. W tej chwili jednak Alanie nie umiała się tym przejąć. Jej plecy także zdążyły już spłynąć krwią. Alanie nigdy krakena nie widziała, lecz one często ją nawoływały. Gdy Eliam chłostał ją do krwi, krakeny rzucały się gwałtownie do ucieczki i znikały w chmurach najczarniejszego atramentu, wzywając dziewczynę, by również umykała. Gdy Eliam przyciskał Alanie w kuchni do mebli i grzebał jej w spódnicy, krakeny smagały jadowitymi mackami, kłapały ostrymi dziobami i wołały, by zaczęła walczyć. Więc Alanie umykała i Alanie walczyła. Szamotała się do wyczerpania. Uciekła raz i drugi, i znów, i znów, i za każdym razem Eliam sprowadzał ją przemocą z powrotem, aż w końcu przestała próbować. Eliam był zbyt sprawnym myśliwym, a jego pas kąsał zbyt głęboko. Krakeny wzdragały się na samą obecność łowcy. Próbowały się rzucać na potwora, który je zniewalał i za każdym razem wrzeszczały wściekle, że przecież ją przed tą bestią ostrzegały. Mówiłyśmy ci – powtarzały – Opowiedziałyśmy ci o polowaniu. Dzieci Moriabe nie pozwalały na sobie żerować. Unikały tropiącego je monstrum i coraz rzadziej towarzyszyły Alanie. Wypływały na dalekie polowania na narwale lub zapuszczały się głęboko w ślepe rowy Moriabe. Gnieździły się we wrakach zatopionych przez siebie żaglowców i spały pod ruchomymi piaskami na dnie. A kiedy dziewczyna zaczynała je wołać, śpiewały: My jesteśmy z morza, ty pochodzisz z lądu. Jesteśmy dziećmi Moriabe. Na nas nikt nie poluje. Mój ojciec na was polował – odparła Alanie, lecz krakeny zaniosły się śmiechem. To my polowałyśmy na niego – odpowiedziały śpiewnie, ledwie słyszalnymi, niknącymi głosami. Alanie nigdy krakena nie widziała i przestała też słyszeć ich głosy. Milczały tak długo, że dziewczyna zaczęła podejrzewać, iż ogarnęło ją po prostu szaleństwo, że w dzień sztormu, który odmienił jej życie omamiła sama siebie. Może dzieci Moriabe nigdy z nią nie rozmawiały? Wzywała krakeny, przeklinała je
2015-05-13 10:41:59
Księżycowy Cmentarny proza Dzieci Moriabe zagraniczna taniec chłód pani Henderson
53
Nowa Fantastyka 06/2015 05/2015 04/2015 11/2014
i namawiała, lecz pozostawały niewzruszone. Może tak było zawsze? Alanie została sama. Sama więc nauczyła się zastawiać drzwi sypialni kuframi z cedrowego drewna i sama przyjmowała chłostę za ten świeży przejaw oporu. Sama nauczyła się sunąć po korytarzach rezydencji niczym duch, cicho i ostrożnie jak królik, świadomy tropiącego go wilka. Sama uczyła się sztuki przetrwania. W zapadniętych oczach dziewczyny pojawiło się wiekowe spojrzenie, stała się czujna i wiecznie wylękniona, lecz udawało się jej przetrwać. I nadal pamiętała krakeny i dni, kiedy ją nawoływały. Nienawidziła za to samą siebie, lecz wciąż poszukiwała ich głosów, raz po raz próbowała. Alanie, Alanie. Przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy doleciała ją ich pieśń, więc czekała, nieugięcie cierpliwa, z nadzieją, że odnajdzie je ponownie, czekała na jeden z tych potężnych sztormów, po których krakeny wypływają ku powierzchni. Czekała, by między Moriabe i Burzową Twarzą ponownie wybuchła sprzeczka kochanków, tak jak wówczas, gdy w swoim czasie zobaczył krakeny jej ojciec. Alanie czekała i wymykała się łowcy, aż wreszcie nadszedł wieczór, gdy Wanem zaczął okładać okiennice wielkiego domu wichrami i deszczem, a fale Moriabe spiętrzyły się wysoko. Tej nocy Alanie ujrzała we śnie ukryte w odmętach krakeny. Rankiem wybiegła na podmokłe po deszczu pola i popędziła prosto na urwisko, by wyjrzeć na spokojne, błękitne wody, na pobłyskującą w złocistym blasku słońca kołdrę Moriabe. Alanie zbiegła w dół po skalistych ścieżkach, prosto ku odległej plaży, gdzie ostrożnie przeszła po udrapowanych kurtynami wodorostów głazach, prosto na brzeg. Brodziła w płytkich, przejrzystych jak kryształ kałużach, stawiała bose stopy wśród anemonów i niebieskich małży. Gdy wody Moriabe spieniły się wokół jej kolan, zakasała spódnicę, zamknęła oczy i zaczęła nasłuchiwać, próbowała odnaleźć w ustach smak krwi i nadstawiła ucha, by wyłowić wzmagający się zaśpiew krakenów. Nasłuchiwała własnego imienia. Alanie, Alanie. Wyobraziła sobie, że jeśli tylko będzie wystarczająco uważna, usłyszy te głosy mimo szumu kotłującego się przyboju. Wyobraziła sobie, że jeżeli wystarczająco się skupi, ujrzy wielkie, olbrzymie stworzenia pływające w głębinie Moriabe. Zdołała sobie wyobrazić, że Eliam nie ściskał jej nadgarstków tak mocno, że zostawały na nich sińce, udawała, że Sinolise nigdy nie odwróciła się plecami do przyciśniętej do kuchennego blatu córki. Alanie wyobrażała sobie, udawała i nasłuchiwała odgłosów krakenów. Upłynęły tak całe godziny. Słońce wspięło się wysoko na niebo, mewy krążyły i nurkowały za rybami, a delfiny rozcinały dalekie, błękitne wody, jeśli jednak krakeny wyśpiewywały gdzieś jej imię, ich słowa utonęły w białogrzywych falach. Kiedy Alanie uniosła wreszcie powieki, wody przypływu sięgały jej już do pasa. Na brzegu siedział w kucki Elbe, poczuła na sobie jego świadome spojrzenie. Alanie odruchowo zerknęła na klif. Bała się, że i Eliam za nią przyszedł, lecz ojczyma nie było nawet śladu. - Wydawało mi się, że się nie zatrzymasz – odezwał się chłopak. Alanie wróciła na plażę i rozpostarła spódnicę, by wyschła. - Słuchałam oceanu.
17_64_NF_06_2015new.indd 53 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
- Moja matka mówiła to samo. A potem, pewnego dnia, weszła prosto w serce Moriabe. Szła przez wodę, a kiedy nie mogła już dłużej iść, popłynęła. I płynęła wciąż przed siebie. Ojciec wpadł w szał. Na lądzie nie pozwala umknąć żadnej ofierze, lecz ona była już w morzu. Wołał za nią, złorzeczył. Wymachiwał ramionami i wściekał się, lecz okazał się zbyt wielkim tchórzem, by wypłynąć za nią na głębinę. Stał na brzegu i krzyczał. Wrzeszczał niczym sam Wanem, a ona płynęła coraz dalej. Wreszcie się zatrzymała i Moriabe ją zabrała. Koniec okazał się łatwy. Pochyliła po prostu głowę, upiła z Moriabe i było już po wszystkim. A ja zostałem z nim sam. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Miałem ci zdradzić jedyną drogę ucieczki? – zaśmiał się Elbe. – Gdybyś popłynęła, siostro, znów zostałbym sam. Na świecie nie ma tylu cedrowych kufrów, by zamknęły drzwi, które on zechce otworzyć. Czy jest coś, czego byś nie zrobiła, by już nigdy nie usłyszeć jego pukania? Czy jest coś, czego byś nie zrobiła, żeby utrzymać jego uwagę z dala od siebie? - Ale przecież, kiedy się poznaliśmy, sam kazałeś mi uciekać. - Miałem nadzieję… – pokręcił głową. – Spodobały mi się twoje oczy. Nie sprawiałaś wrażenia zagonionej ofiary. Wtedy. Wiedziałem, że matka cię nie ocali, lecz wydawało mi się, że może…. – wzruszył ramionami. – Głupi byłem. Ojciec zawsze wraca z polowania z łupem. Na chwilę zapadło milczenie. Przerwało je pytanie dziewczyny. - Dlaczego i ty nie popłyniesz? - Raz spróbowałem. Niedługo po matce. Nie umiałem odetchnąć wodą jak ona. Zapewne dlatego, że jestem tchórzem. Wróciłem na brzeg. Wysmagał mnie za to. Zdjęło go przerażenie, bał się, że straci dziedzica. Teraz trzyma w pobliżu łódź, gdybym postanowił pójść w jej ślady, popłynąłby za mną. - Wiem, że wszyscy mówią, że największe sztormy powstają wskutek kłótni kochanków, Moriabe i Burzowej Twarzy – dodał po dłuższej pauzie. – Moim zdaniem wszyscy są w błędzie. - Tak? - Myślę, że Burzowa Twarz przypomina mojego ojca. - Skoro Wanem jest taki, to jaka jest Moriabe? - Moriabe… – ponownie umilkł na kilka chwil. – Wydaje mi się, że w chwilach zajadłych sztormów Moriabe walczy w obronie swych dzieci. Jest zupełnie inna niż nasze matki. Zupełnie inna. Silniejsza. Nieustraszona. A kiedy Burzowa Twarz staje u jej drzwi, jak mój ojciec przed naszymi, walczy z nim, stawia opór i zmusza go do ucieczki – skinął głową w kierunku niebieskich fal. – A gdy bywa spokojna jak teraz, to znak, że jej rodzina znów jest bezpieczna. Moriabe broni swych dzieci. Tak właśnie myślę. Z urwiska doleciał ich okrzyk. Na górze stanął Eliam. Elbe drgnął. Alanie podniosła wzrok na mężczyznę, który nawiedzał jej noce i przebiegły ją ciarki. Pomyślała o wypływającej na głębinę matce chłopaka i zadumała się nad rodzicami, którzy potrafią zrobić wszystko, by ocalić własne dziecko. Eliam zawołał ponownie. Obok niego pojawiła się Sinolise. Ona również domagała się głośno, by natychmiast wracali. Alanie podała bratu dłoń. - Chodź ze mną – powiedziała. – Wypłyniemy razem. Nie musimy się bać. I Elbe, mimo że w jego spojrzeniu zamajaczyła groza, pozwolił się poprowadzić.
2015-05-13 10:41:59
54
Woda zaszumiała wokół kostek wchodzącej do oceanu dziewczyny. Zawirowała na wysokości kolan, objęła ciasno jej uda i splątała spódnicę. Wysoko na klifie słychać było krzyki Eliama. Matka Alanie błagała wysokim, wylęknionym głosem, by wykazali się posłuszeństwem, lecz oboje znajdowali się daleko, a wszelkie żądania tonęły pośród chlupotu fal. Uderzył ją bałwan, spienił się na piersi dziewczyny, która zachłysnęła się, czując zimno przemokniętych ubrań. Uwolniła się z bluzki i spódnicy i wciągnęła Elbe głębiej. Chłopak przez moment zmagał się sam ze sobą, rozdarty między jej ręką a głosem ojca, po czym i on ściągnął odzienie i ocean obmył ich torsy. Ruszyli dalej i Alanie wydało się, że słyszy śmiech Elbego. Śmiał się, jakby nagle odzyskał wolność. Kolejna fala oderwała stopy Alanie od kamienistego dna i zaraz potem dziewczyna płynęła. Wypuściła dłoń chłopaka, by tym mocniej przedzierać się przez fale przyboju. Zanurkowała na wskroś następnego grzywacza i wynurzyła się po drugiej stronie. Potrząsnęła głową, zalewające jej oczy krople pofrunęły na boki. Elbe wypłynął tuż obok. I on płynął co sił. Popłynęli razem, ramię w ramię, uderzenie za uderzeniem, wkładając w ruchy całą swą wolę. Za ich plecami Eliam zbiegł po ścieżce na brzeg. Nad wodą poniosły się groźby i żądania, lecz rozdzielił ich ocean, błękitny i przestronny, a mężczyzna został bezsilny na plaży. Alanie płynęła, Elbe dotrzymywał jej kroku i nagle poczuli morski prąd, który porwał ich daleko od brzegu. Moriabe objęła ich swoimi wirami i niosła coraz szybciej, byle dalej od miejsca, w którym Eliam sprowadził na wodę swą łódź. Dziewczyna odwróciła się i położyła na plecach. Unosząc się na falach odpoczywała, wpatrzona w niebieskie niebo. Obok niej uśmiechał się Elbe. Oczy chłopaka wydawały się niemal młodzieńcze. Białe klify nad plażą majaczyły już bardzo daleko, lecz gdy dziewczyna spojrzała w kierunku Eliama, okazało się, że łódź kołysze się coraz bliżej. - Szybki jest – powiedziała, próbując nie poddać się rozpaczy. - Urodził się, by polować. Eliam korzystał z przewagi swej wielkiej siły. Raz za razem zapierał się mocno na wiosłach i łódź gładko rozpruwała fale. - Nie znajdę w sobie siły, by utopić się samemu – powiedział cicho Elbe. - Nie będziesz musiał – odparła Alanie, pragnąc, by jej słowa okazały się prawdziwe. – Po prostu płyń ze mną. Wystarczy, że będziemy płynąć. Pociągnęła go za bark i gwałtowniej poruszyła nogami. Elbe zaklął i ruszył za nią. Wymach za wymachem płynęli wśród niebieskich, rozmigotanych wód, unosząc się i opadając na falach Moriabe. Zaczęli ciężko dyszeć, lecz nie ustali. Kopnięcie za kopnięciem, z każdą chwilą dalej w błękit, aż wreszcie opadli z sił i mogli już tylko utrzymywać się na powierzchni. Podskakiwali na kołdrze Moriabe, niczym szczątki statku na otwartym oceanie. Kończyny Alanie wiły się w wodzie swobodnie, bezwładne, zużyte. Nie miała sobie za złe wyczerpania, lecz żałowała, że nie udało się jej dopłynąć dalej. Nie była pewna, czy ten wysiłek wystarczy. Zastanawiała się, czy Moriabe potrafi się czymkolwiek prawdziwie przejąć. Czy krakeny są daleko, czy blisko. Czy kiedykolwiek naprawdę słyszała ich głosy. Eliam, wciąż wytężając barki przy wiosłach, prawie już ich dopadł. Na wodzie zdawał się mały. Nie był tym potworem, jakiego Alanie poznała na lądzie, a zwykłym maciupkim człowieczkiem
17_64_NF_06_2015new.indd 54 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
proza zagraniczna
w maleńkiej łódce, daleko na szerokim, głębokim oceanie, człowieczkiem, któremu wydawało się, że jest myśliwym. Alanie obrzuciła go spojrzeniem spod zmrużonych powiek, po czym ułożyła się na plecach i rozpostarła ramiona na kołdrze Moriabe. Zaczęła nawoływać krakeny. Wyobraziła je sobie w głębinie, leżące całą rodziną w kłębowisku macek. Wyobraziła sobie, jak płyną, wijąc się przez mroczne, pełne cieni odmęty i wciąż je nawoływała. Czy wiecie, jak ja poluję na błękitnego walenia? Porywam jego dziecko i wtedy on zapomina o sobie. Przyjdźcie i zobaczcie, co dla was przywabiłam. Spójrzcie, jak nauczyłam się łowów. Dziewczyna usłyszała przekleństwa wciąż zbliżającego się Eliama. Elbe zaszlochał ze strachu, lecz Alanie myślała tylko o głębinie. Raz po raz wzywała krakeny. Łowy wszędzie wyglądają tak samo, na brzegu i na morzu. Polowanie nie zmienia się nigdy. Słuchałam, uczyłam się. Przyjdźcie i zobaczcie, co za mną podąża. Wołała wciąż i wciąż, a wielkie istoty w cienistej otchłani poruszyły się, drgnęły. Alanie wyczuła zmianę morskich prądów. Wzywała coraz bardziej usilnie i dzieci Moriabe wyśliznęły się spod piaszczystego dna, wychynęły z czarnych jak noc legowisk. Łowy wszędzie wyglądają tak samo, na brzegu i na morzu – śpiewała Alanie. – Wielki waleń zapomniał o sobie, tak bardzo zapamiętał się w pogoni, próbując ocalić dziecko. Przyjdźcie, zapolujcie, przyjdźcie, zobaczcie. Wody zafalowały, zawirowały. Krakeny ruszyły ku powierzchni i wokół dziewczyny zaszumiała piana. Przyjdźcie, zapolujcie, przyjdźcie, zobaczcie. Czuła, jak krakeny wynurzają się z odmętów, czuła obmywający jej ciało ocean, szybciej i szybciej, widziała promienie słońca przebijające fale i iskierki unoszące się na nich, coraz dalej, tak małe, tak maleńkie. Przyjdźcie zobaczyć, co dla was zwabiłam – wołała Alanie. – Jest miękki. Nawet jednej chrząstki. Taki miękki. Dzieci Moriabe pomknęły ku górze. Eliam wciąż krzyczał, Elbe złapał ramię dziewczyny i pokazał wrzącą dokoła wodę, lecz wszystkie słowa zniknęły. Utonęły w ryku morza. Alanie słyszała już tylko głosy zbliżających się krakenów. Siostro – wołały krakeny. - Siostro. Alanie rozłożyła ramiona szeroko i powitała swoją rodzinę.
Przełożył Grzegorz Komerski
Paolo Bacigalupi Autor głośnej „Nakręcanej dziewczyny”, która kilka lat temu podbiła serca fanów fantastyki i została doceniona także poza naszym gronem. Twarz tak zwanego nurtu biopunku albo eko-SF, w swoich tekstach piszący o zagrożeniach ekologicznych. „Dzieci Moriabe” Was jednak zaskoczą, bo nie przypominają poprzednich opowiadań czy powieści Amerykanina, choć pewne tropy literackie i metody twórcze są takie same – sama historia o krakenach spleciona jest przecież z opowieścią o ludzkiej przemocy. (mz)
2015-05-13 10:41:59
55
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 06/2015
Dzban wody
(The Jar of Water)
Ursula K. Le Guin
B
ogaty kupiec Mitrai z miasta Bankala wezwał jednego ze swoich sług, mężczyznę o imieniu Kas, i oznajmił mu: - Jesteś lojalny i wiernie wypełniasz swoje obowiązki. W nagrodę powierzam ci teraz ważne zadanie do wykonania. Sługa skłonił się. - Masz zanieść dar świętemu mężowi Matui z miasta Anun. Sługa skłonił się ponownie. Kiedy stało się jasne, że jego pan nie ma nic więcej do powiedzenia, odezwał się: - Aby dotrzeć do Anun muszę pokonać pustynię Ses-Hab. - Tak. - Mówią, że na wiodącym przez pustynię trakcie handlowym czają się bandyci, a plemiona rabusi napadają oazy. Czy mogę zabrać ze sobą kilku ludzi? I kilka koni? - Masz podróżować pieszo, w pojedynkę. Po chwili zastanowienia Kas odpowiedział z szacunkiem: - To zadanie wygląda raczej na próbę, a nie nagrodę. - To, jak je potraktujesz, zależy tylko od ciebie. Oto i dar, który zaniesiesz świętemu mężowi. – Wskazał stojący obok na stole zwykły brązowy gliniany dzban, szczelnie zamknięty drewnianą zatyczką, opieczętowany i owinięty siatką z konopnego sznurka. – Jak widzisz, nie ma w nim nic, co mogłoby przyciągnąć chciwość bandyty czy nomady. - Co jest w środku, mój panie? - Woda – odrzekł Mitrai. – Tu masz pieniądze na podróż. Schowaj je najlepiej, jak potrafisz, i módl się, byś nie napotkał złych ludzi. Wyrusz jutro i wróć z darem albo słowami, które przekaże dla mnie święty mąż, jeśli taka będzie jego wola. Niech twoja droga będzie błogosławiona. Kas jeszcze raz się skłonił, wziął dzban za siatkę i odszedł. W posiadłości nie było miejsca dla służby, pracujący u Mitraia mężczyźni mieszkali w barakach na tyłach domu. Większość z nich wykonywała proste, fizyczne roboty, sprzątając, nosząc wodę, przerzucając łajno ze stajni do kompostu w ogrodzie. Kas robił to wszystko jako chłopiec, ale jego inteligencja i pracowitość sprawiły, że zwrócił na siebie uwagę Mitraia. Stał się posłańcem. Zyskał takie zaufanie swojego pana, że teraz przekazywał wszystkie listy oraz ustne zapytania i odpowiedzi między nim a kupcami i urzędnikami Bankali. Był tak dyskretny, że kupiec nie zawahał się powierzyć mu dostarczenia sakwy ze złotymi monetami do jednego ze swoich wierzycieli, a także – wymagającego zachowania wyjątkowej ostrożności - przekazania pewnej damie prezentu w postaci cennego rubinu. Ponieważ poruszał się między ludźmi majętnymi, miał lepsze ubranie niż inni słudzy. Musiał też utrzymywać je w większej czystości. - Taba – odezwał się, wchodząc do baraków – abym mógł wypełnić zadanie, jakie otrzymałem od naszego pana, pozwól mi założyć to, co masz na sobie, Ty możesz wziąć moją koszulę. - Chcesz to? – zapytał młodzieniec, wskazując swoją brudną koszulę i godny pożałowania łachman, który nazywał kiltem. - Tak. - A ja mogę zatrzymać twoją koszulę?
17_64_NF_06_2015new.indd 55 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
- Możesz. Taba natychmiast rozebrał się do naga, a zaraz po nim to samo zrobił Kas. Taba zabrał otrzymaną koszulę do swojego kąta, prostował ją i gładził, a potem ostrożnie złożył i umieścił na półce nad posłaniem. Następnie założył inny, jeszcze bardziej odpychający kilt i ruszył z powrotem do pracy, wykrzykując w stronę Kasa podziękowania. Nagle odwrócił się i zawołał: - Dlaczego? - Żebym nie wyglądał na takiego, którego warto obrabować. Kas miał teraz na sobie ubranie Taby, który spojrzał na niego i, zanim zniknął na podwórzu przy stajniach, krzyknął: - Nie wyglądasz! Kas odwiedził kilka gospód, w których zatrzymywali się przewodnicy karawan. Często przekazywał im wiadomości od swojego pana, a czasem pił z nimi wino – znali go i ufali mu. Opowiedział o swoim zadaniu. Odrzekli: - Teraz? Teraz nikt nie próbuje przekroczyć Ses-Hab. - Muszę wyruszyć jutro. Potrząsali głowami. Jeden z nich odezwał się: - Stary Habgalgat wie wszystko, co musisz wiedzieć. Poszukaj go na targu, przy straganie z pieprzem. Kas znalazł starca za tacami z ziarnami pieprzu. Zwrócił się do niego: - Muszę przemierzyć pustynię i dostać się do Anun. - Karawany i kupcy wyruszą dopiero za miesiąc, kiedy zaczną się deszcze. - Muszę iść teraz. Mój pan wysyła dar świętemu mężowi w Anun. Starzec zmarszczył twarz, która przypominała pysk pustynnego żółwia. - Dostałeś konia? Muł byłby lepszy. - Mam podróżować pieszo, w pojedynkę. Starzec wolno potrząsnął żółwią głową. - Niezbyt mądrze – osądził. Kas uniósł nieco dłonie w pełnym spokoju geście, mówiącym: „tak musi być”. Po chwili starzec skinął głową. - Mogę ci powiedzieć, którędy biegła stara droga. Prowadzi dość daleko od traktu, którym podróżują karawany. Na północ. Kolejne źródła dzieli dystans, który można pokonać pieszo. Piętnaście dni na nogach. Masz dobrą pamięć? Kas przytaknął. - Więc wejdź ze mną do środka sklepu i słuchaj. – Kiedy usiedli ze skrzyżowanymi nogami, Habgalgat powiedział: - Oto jak musisz iść. Lekko przymknął ciemne żółwie oczy, cały czas patrząc prosto przed siebie, i zaczął opowiadać o znakach i charakterystycznych miejscach, o zakrętach i wirażach, o drodze przez pustynię, którą chodził w dawnych czasach, zanim pustynię zaczęły przemierzać karawany. Kas słuchał i układał każde zdanie, każdy fakt w umyśle. Często ćwiczył tę umiejętność, gdy przekazywał wiadomości swojego pana słowo po słowie, tak jak były wypowiadane. Kiedy
2015-05-13 10:41:59
56
starzec skończył, Kas podziękował i zapytał, jak może mu się odwdzięczyć. - Kim jest święty mąż, do którego idziesz? - To Matua. - Ach tak. W żadnym z miast nie ma bardziej świętego człowieka – rzekł Habgalgat. – Jaki dar przesyła mu twój pan? - Dzban wody. - To musi być prawdziwa woda z Rajskiej Rzeki. Mówiłem tak długo, że moje gardło zaschło. Potrzebuję pięciu miedziaków na butelkę wina. Kas dał mu dziesięć miedziaków i starzec się uśmiechnął: - Bracie, jesteś bogaczem w cuchnących łachach! Pamiętaj: idź nocą. Śpij z głową ukrytą w cieniu. Jeśli studnia przy Wąskich Skałach okaże się wyschnięta, co o tej porze roku jest możliwe, kop w piachu na dnie strumienia, pod klifem. Niech twoja droga będzie błogosławiona. - Niech wszystkie twoje drogi będą błogosławione – odpowiedział Kas. Na targu kupił parę nowych sandałów z solidnymi podeszwami, zapas suszonych kawałków mięsa, placki daktylowe i twardy ser owczy, a potem wrócił do domu. Położył się i w upale spał dwie godziny. Późnym popołudniem odwiedził w żeńskiej części baraków drogą swemu sercu Ini, służącą pracującą w domu. Poszli do małego pokoju za magazynkiem. Ich pan nie wiedział o istnieniu tego zakątka, ale cała służba uważała go niemal za miejsce święte. Chociaż służący nie mogli się pobierać, traktowali pary takie jak Kas i Ini tak jakby należały im się prawa małżeństwa. Nawet jeśli te prawa ograniczały się do niewielkiego pokoju. Długo i czule kochali się na materacu w małym, gorącym pomieszczeniu. Kas opowiedział Ini o czekających go zadaniu i podróży. Przemierzyć pustynię samotnie? – krzyknęła. Potem już nic nie mówiła, wiedząc, że jej niepokój mógł jedynie zwiększyć jego zdenerwowanie. Zanim wyszedł, wyjęła ze skrzyni dwie długości lekkiej, szorstkiej tkaniny i ofiarowała mu je, by wykorzystał do ochrony przed słońcem. Potem pobiegła do kuchni i przyniosła z niej dla Kasa cztery pomarańcze. Mocno się przytulili i pożegnali się. Słońce leżało już nisko na zachodzie, gdy Kas wrócił do baraków męskiej części służby. Do sakwy włożył kupione jedzenie, pomarańcze i tkaninę podarowaną przez Ini, a na jej wierzchu przewiesił bukłak oraz dzban, dar Mitraia dla świętego męża. Pieniądze, które mu zostały, włożył do skórzanego woreczka, a potem powiesił – wraz z nożem – u pasa, nawet nie próbując ich ukryć. Przyjaciołom powiedział: - Do zobaczenia za miesiąc. Błogosławili go na drogę, a on przekazał im swoje błogosławieństwa. Wyruszył na wschód przez miasto i dalej ku wzgórzom. Przy świetle wschodzącego księżyca zobaczył bladą pustynię rozciągającą się przed nim od skrytego w cieniu podnóża gór aż do miejsca, skąd z ziemi wznosiły się gwiazdy. Kiedy na horyzoncie pojawiło się blade światło nadchodzącego świtu, wzgórza były już daleko za jego plecami, a trakt, którym podróżowały karawany, rozciągał się przed nim ciemnym pasmem na pustyni. Z jego krańca uniosło się nieznośnie jaskrawe słońce, które niemal natychmiast uderzyło Kasa gorącem w twarz. W świetle dnia widział znaki świadczące o tym, że po drodze przemieszczali się ludzie i zwierzęta: odciski kopyt w błocie, które od wiosny zdążyło stwardnieć jak kamień, kawałki płótna, łajno, fragment zepsutej uprzęży. Innych oznak życia nie widział, a otaczającej go ciszy nie mącił żaden dźwięk. Po kilku godzinach
17_64_NF_06_2015new.indd 56 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
proza Ursula zagraniczna K. Le Guin
marszu w upale i samotności dotarł do miejsca, gdzie od traktu, po którym podróżowały karawany, odbijała na północ inna ścieżka. Stary Habgalgat wspominał, że drogi rozchodzą się przy stosie białych kamieni. Gdzieniegdzie pośród piachu dostrzegł białawe kamyki, ale z pewnością nie tworzyły one stosu. Ścieżka na północ była dość wyraźna, ale też pozbawiona jakichkolwiek odcisków, ani ludzkich stóp, ani podków. Wyglądała, jakby nikt po niej nie chodził. Jeśli to naprawdę była stara droga, doprowadziłaby go do studni przy Wąskich Skałach jeszcze przed wieczorem. Na trakcie karawan najbliższą wodę napotkałby dopiero po pokonaniu dwukrotnie większej odległości. Pociągnął głęboki łyk z niemal pustego już bukłaka i skręcił na północ. Szedł wytrwale w bezgłośnym, oślepiającym upale. Kiedy słońce zaczęło się już obniżać, zobaczył przed sobą w oddali przypominające miraż, odwrócone do góry nogami i drgające wzgórze. Po jakimś czasie znalazł się między pagórkami i dostrzegł klify na północy. Opadały ku ścieżce, a to oznaczało, że dotarł do miejsca, które stary Habgalgat nazywał Wąskimi Skałami. Ogarnęła go ulga, że jednak jest na starej drodze, że nie zabłądził. Powietrze w wąwozie między klifami było jednak gorące jak w piecu. Niewielka kamienna studnia, która ożywiała to miejsce, czyniąc z niego oazę, wyschła, a kilka ocieniających ją palm wydawało się martwymi. W bukłaku Kasa zostało już tylko kilka łyków wody. Pomaszerował wzdłuż zwężających się klifów w stronę wyschłego strumienia, a kiedy zobaczył kilka rosnących tam karłowatych roślin, zaczął kopać rękoma wśród kamyków i piasku na jego dnie. Piach sprawiał wrażenie chłodnego, a nieco głębiej stawał się też wilgotny. Po jakimś czasie na dnie wykopanej dziury zaczęła gromadzić się woda. Kas kopał i czekał, i znów kopał i czekał. Woda w ciszy napływała do zagłębienia, odbijając gorącą jasność nieba. Mężczyzna zaczekał, aż będzie mógł nabrać wody do małego miedzianego kubka, który miał w sakwie, i się napić. Powtórzył to kilka razy, pijąc wolno i z przepełniającą serce wdzięcznością, a połyskująca woda wciąż na nowo wypełniała zagłębienie. Wykorzystał kubek do napełnienia bukłaku, cierpliwie przelewając kolejne porcje i czekając, aż mały zbiornik znów się wypełni. Słońce było już nisko, gdy wrócił do studni, by skryć się w niewielkim cieniu palm i zasnąć. Obudził się po zachodzie słońca i wrócił do wyschniętego strumienia, by na nowo wykopać dziurę, którą zdążył już przysypać piasek. Jakieś niewielkie zwierzę, zwabione obecnością wody, zostawiło wokół delikatne ślady. Czekając, aż zagłębienie znów się zapełni, Kas zjadł jedną z pomarańczy od Ini. Potem napił się i uzupełnił zapasy w bukłaku. Niepokój, jaki wypełniał jego serce poprzedniej nocy i w ciągu dnia, zniknął. Czuł w sercu harmonię. Wiedział, że znalazł się na właściwej drodze, że rady Habgalgata były dobre i że wszystkie inne studnie i strumienie, jakie miał napotkać podróżując na wschód są pewniejsze od tej przy Wąskich Skałach. Musiał jedynie iść przez kolejne czternaście dni przez pustynię, w słońcu i pod rozgwieżdżonym niebem, i zanieść świętemu mężowi dzban wody. A potem wrócić tą samą drogą. Przez kolejne sześć nocy szedł po niskich wydmach i wypłaszczeniach, krocząc po piaskach i zaschłej glinie pustyni, przesypiając skwar dnia w pobliżu maleńkich studni czy źródełek, do których zawsze doprowadzała go stara droga. Nie miał wiele jedzenia, ale wiedział, że wystarczy mu ono do końca podróży. Ostatnią pomarańczę oszczędzał tak długo, jak tylko mógł. Kiedy jadł ją w przyjemnym cieniu dużej oazy Gebo, przy stawie obrośniętym wysokimi trzcinami i osłoniętym rzędem palm, usłyszał parsknięcie konia albo muła, a zaraz potem ludzkie głosy.
2015-05-13 10:42:00
proza zagraniczna Dzban wody
57
Nowa Fantastyka 06/2015 05/2015
Próbował ukryć się w trzcinach, ale mężczyźni dostrzegli go już wcześniej. Czterech nomadów, prowadzących dwa małe konie i rząd mułów. Podeszli bliżej, otoczyli Kasa i bez słowa mu się przyglądali. Byli ciemnoskórzy, wysmukli, odziani w spodnie, tuniki i białe kaptury. W mrocznych, przysłoniętych twarzach płonęły ciemne oczy. Przy bokach mieli długie sztylety albo lekkie miecze, jeden niósł przerzucony przez plecy łuk. Milczeli. Kas siedział ze skrzyżowanymi nogami wśród trzcin. Był nagi. Kiedy już napił się wody ze źródła i przespał najintensywniejszy upał, skorzystał z cudownego luksusu kąpieli w rozległym stawie Gebo. Jeszcze godzinę temu pluskał się w wodzie, radując się jej chłodem. Uprał koszulę i kilt, które były jeszcze brudniejsze niż wtedy, kiedy dostał je od Taby, i rozłożył je na trzcinach, by szybko wyschły. Teraz cały drżał, choć wieczór był bezwietrzny i gorący. Mężczyźni stali i bez słowa mu się przyglądali. Odłożył trzymaną w ręku skórkę z pomarańczy. Jego sakwa leżała na ziemi. Otworzył ją niespiesznym ruchem. Powoli, z rozmysłem odpiął od pasa woreczek i położył go obok sakwy. Przesunął wzrok po czterech stojących wokół niego mężczyznach. Podniósł lekko dłonie, w cierpliwym geście mówiącym: „to wszystko, co mam”. - Co tutaj robisz? – zapytał jeden z nomadów, którego rzadka, krótka broda była siwa. - Niosę dar od mojego pana z Bankali do świętego męża z Anun. - Jaki dar? Kas dotknął owiniętego siatką dzbana z wodą, leżącego obok sakwy i woreczka. - Co jest w środku? - Woda. Jeden z mężczyzn uśmiechnął się. Inny obrzucił Kasa ostrym, podejrzliwym spojrzeniem. Milczeli. Stary nomada kucnął, złożył na kolanach szczupłe muskularne ramiona i uważnie przyjrzał się Kasowi i jego dobytkowi. - Jak nazywa się święty mąż, do którego zmierzasz? - Matua. - Ach tak – westchnął starzec, skłaniając głęboko głowę. Pozostali trzej nomadowie kolejno ukucnęli. Jeden z nich wyciągnął długi palec ku woreczkowi Kasa. - Nóż – powiedział Kas. – Sześćdziesiąt miedziaków i jedna srebrna moneta. Igła i nić. Mężczyzna skinął głową. Inny nomada, dużo młodszy, sięgnął po pustą sakwę: potrząsnął nią, mocno ścisnął, przejechał starannie dłonią po wewnętrznych szwach, wreszcie zostawił. Wziął w rękę woreczek, otworzył ją, przyjrzał się zawartości, i upuścił, pogardliwie pstrykając przy tym palcami. - Jest tak, jak mówi. - A więc naprawdę idziesz do Matui-dei – na poły stwierdził, na poły zapytał starzec. - Naprawdę – odrzekł Kas. - Kto cię do niego wysłał? – dołączył się młodzieniec. - Kupiec Mitrai. - Czy on nie wysyła karawan? - Wysyła z nimi swoje towary na handel. Stary nomada zapytał: - Co wiesz o Matui-dei? - Jest największym świętym we wszystkich miastach. - Chociaż urodził się nomadą – sucho zauważył starzec. Kas skłonił lekko głowę. – Jest tak, jak powiedziałeś.
17_64_NF_06_2015new.indd 57 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Zapadła długa cisza. Wieczorny powiew raz czy dwa nieśmiało poruszył suchymi liśćmi palm i otaczającymi mężczyzn długimi trzcinami. Jeden z mułów parsknął, jego uprzęż zagrzechotała. - Matua, syn syna mojej siostry, dzieli wspólną krew z każdym z was – tym razem starzec skierował słowa do reszty nomadów. – Chcę się z nim jeszcze raz spotkać, zanim umrę. Czy zapewnimy niosącemu dar wody ochronę w jego podróży do naszego krewnego Matui-dei w mieście Anun? - Wszyscy z Bankali to kłamcy – stwierdził młodzieniec. – To na pewno szpieg. - Kto ci powiedział o tej drodze? – zapytał jeden z nomadów, mężczyzna o twardej, zaciętej twarzy. - Stary Habgalgat. Mężczyzna potaknął. - A strażnicy przy Pustynnej Bramie Anun, wuju-dei? Czy nas wpuszczą? – zapytał czwarty nomada, lekko się przy tym uśmiechając. - Imię Matui otworzy przed nami bramę – odrzekł starzec. – Możemy też sprzedać tam na targu szare muły. Ruszajmy. Wstał, gibki, jakby upływ lat w ogóle go nie dotknął. Po nim podnieśli się inni. - Osiodłaj deresza – powiedział do młodzieńca, - Napełnijcie bukłaki – rzucił do dwóch pozostałych towarzyszy – i wreszcie do Kasa: - Ubierz się, niosący wodę. Pojedziesz do Anun wraz z nomadami. Zanim zapadła noc, Kas siedział na wysokim, dereszowatym mule, z sakwą już nie na plecach, ale przymocowaną do siodła z jednej strony, z bukłakiem i owiniętym sznurkiem dzbanem po drugiej stronie. Jechał do Anun wraz z nomadami. Niemal natychmiast opuścili drogę, którą opisał mu Habgalgat, kierując się na południowy wschód. Nie jechali po ścieżce, a przynajmniej ani o zmroku, ani później, kiedy pokazał się księżyc, Kas nie potrafił dostrzec żadnego traktu. Kiedy nomadowie zaskoczyli go przy stawie w Gebo, bardzo się przestraszył. Lęk zostawia po sobie wielkie wyczerpanie. Przez większą część nocy jechał w dziwnym stanie półsnu, z lejcami owiniętymi wokół prawego nadgarstka i lewą ręką zaciśniętą na rożku siodła. Z zaskoczeniem obserwował, jak wysoko nad ziemią zdawał się przebywać, siedząc na grzbiecie potężnego, posłusznego stworzenia, i jak bardzo jazda pośród oblanych księżycowym blaskiem wzgórz różniła się od pokonywania drogi piechotą. Kiedy nadszedł ranek, dotarli do drogi, którą przemierzały karawany. Nie sposób było jej pomylić z żadną inną: szeroka, idealnie prosta, usiana śladami podków i nieco rzadszymi stosikami wyschniętych na kamień końskich odchodów, pozostałościami po ostatnich wiosennych wyprawach. Południowe godziny spędzili w przydrożnej oazie. Kas nie znał imion nomadów. W rozmowach między sobą używali tylko określeń opisujących pokrewieństwo, więc myślał o nich jako o wuju – wszyscy zwracali się do niego „wuj-dei”, wyrażając tym samym szacunek – ciemnym kuzynie, uśmiechającym się kuzynie i synu. Wymieniali ze sobą niewiele słów, a do Kasa nie mówili prawie w ogóle. Kiedy jednak uśmiechający się kuzyn zauważył przy kąpieli, że siodło obtarło niosącemu wodę uda, podarował mu luźne spodnie, takie same, jakie nosili nomadowie. Wędrowcy dzielili się też z Kasem zapasami. Kiedy z kolei on rozłożył przed nimi swoje pożywienie, wuj i kuzyni uprzejmie sięgnęli po małe kawałki sera i połówki daktyli, a potem dali mu do zrozumienia, że to ich nasyciło i nie zdołaliby zjeść nic więcej. Syn z jednej strony zdawał się całkowicie ignorować Kasa i jego jedzenie, z drugiej zaś cały czas starał się trzymać niosącego wodę
2015-05-13 10:42:00
58
w zasięgu wzroku, tak jakby podejrzewał go o plany obrabowania czy zamordowania nomadów, albo chociaż o chęć ucieczki na dereszowatym mule. Był chłopcem, który wciąż udowadniał, że jest już mężczyzną. Inni traktowali te demonstracje z cierpliwością. Gdy tylko słońce nieco osłabło, wsiedli znów na wierzchowce i pojechali na wschód, podążając za swoimi coraz dłuższymi cieniami. Drobne cynowe ornamenty przywieszone przy uzdach i siodłach miękko podzwaniały, ich brzmienie przypominało szmer potoku. Konie nomadów były chude i nie robiły najlepszego wrażenia, ale z czasem Kas zaczął je doceniać. Muły z kolei wyglądały na duże, zadbane, inteligentne zwierzęta. Przysłuchując się rozmowom nomadów podczas codziennych południowych wypoczynków, dowiedział się, że wcześniej mieli zamiar sprzedać wszystkie muły, deresza, na którym jechał, gniadego, i dwa pięknie pasujące do siebie siwki, na zjeździe plemiennym odbywającym się dalej na południe. Spotkanie z Kasem skłoniło jednak wuja do próby sprzedania mułów w Anun. W mieście mogli uzyskać za nie podwójną cenę, jeśli tylko udałoby się im wjechać do niego i wyjechać z powrotem żywymi. Wzdłuż traktu karawan źródła były rozsiane znacznie dalej od siebie niż na starej drodze, ale podobnie jak karawaniarze nomadzi wieźli ze sobą na tyle dużo wody, by móc przetrwać wraz ze zwierzętami długie suche odcinki. Poruszali się znacznie szybciej niż samotnie maszerujący mężczyzna, a ich przystanki były sporo krótsze. Po czwartej nocy spędzonej w ich towarzystwie, a jedenastej, odkąd Kas opuścił Bankalę, słońce przed wschodem zapaliło na horyzoncie, daleko za martwym pustynnym płaskowyżem, iskrę złota: iglicę najwyższej pałacowej wieży Anun. Najpierw myśleli, że może uda im się wejść do otoczonego murami miasta bez żadnych przeszkód, gdyż strażnicy Pustynnej Bramy nie trzymali warty na punkcie obserwacyjnym. Najwyraźniej nie spodziewali się, że ktoś może nadejść od strony Ses-Hab w najgorętszym miesiącu roku. Kiedy jednak przybysze weszli pieszo do wiodącego przez bramę korytarza, prowadząc swoje zwierzęta, wylegujący się tam nadgorliwy żebrak krzyknął: „Nomadowie!” – a przysypiający w stróżówce strażnik obudził się i wybiegł na zewnątrz z tym samym okrzykiem na ustach. Po chwili przed przyjezdnymi stało trzech kolejnych strażników i garstka widzów. Wuj cofnął się nieco, pozostawiając na czele małej procesji Kasa. Nomadowie stali bez słowa, z pochylonymi głowami, trzymając swoje wierzchowce za uzdy. Pierwszy strażnik, krzepki, przysadzisty mężczyzna, podszedł do nich z wyciągniętym mieczem i zapytał: - Kim jesteście? Czego tu chcecie? Wuj nie powiedział wcześniej Kasowi nic o roli, jaką miał odegrać w tej niebezpiecznej chwili, ale niosący wodę szybko się domyślił, co powinien zrobić. - Moim panem jest kupiec Mitrai z Bankali. Niosę dar od niego dla świętego męża Matui – powiedział. Miał duże doświadczenie w przemawianiu w imieniu szanowanego kupca, z pewnością siebie, bez obawy o to, że ktoś mu przerwie. – Ci mężczyźni przeprowadzili bezpiecznie przez pustynię mnie i podarunek, który mi powierzono. Imię Matui budziło respekt i strażnik zawahał się. Po chwili jednak odpowiedział ostro: - Twoi towarzysze to nomadowie. Nie ma dla nich miejsca w Anun. - Są krewnymi Matui. Zajmują się handlem końmi, prowadzą muły na targ plemienny. Ochronili mnie przed grasującymi na pustyni rabusiami. Przychodzą w pokoju, a wraz z nimi ja i niesiony przeze mnie dar. Nomadowie cierpliwie milczeli. Nawet ich muły wyglądały pokornie. Strażnicy naradzali się. Jeden z nich już wcześniej oddalił się, a teraz wrócił z oficerami wyższej rangi. Chwilę później przy bramie pojawili się też urzędnicy. Kas powtórzył przed nimi te same
17_64_NF_06_2015new.indd 58 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
proza Ursula zagraniczna MIKE Peter K. HELPRIN LeWatts Guin
słowa. Uważnie go wysłuchali. Jego posłannictwo do świętego męża najwyraźniej dodawało mu autorytetu, ale oficjele pozostawali podejrzliwi. Miał dobre maniery, ale kiepskie towarzystwo. W spodniach, które podarowali mu nomadowie, prezentował się mniej żałośnie niż wtedy, kiedy opuszczał Bankalę, ale sprawiały one też, że sam wyglądał jakby był w połowie nomadą. Urzędnicy kręcili głowami i wciąż szeptali między sobą. Jeden z nich, potężny mężczyzna w eleganckich szatach i nakryciu głowy ze złotym pomponem, przyglądał się chciwie siwym mułom. Odwrócił się do Kasa i odezwał gładkim, pozbawionym modulacji tonem osoby dysponującej władzą: - Wiem, że twój pan, Mitrai, to szanowany kupiec, a ty przybyłeś tu z misją do świętego męża. Czy ręczysz jednak za te pustynne szczury? - Tak. Są tu tylko dlatego, że chcieli mi pomóc i mieli nadzieję na spotkanie ze swoim świętym krewnym. - A może i po to, żeby sprzedać na naszym końskim targu kilka mułów – stwierdził mężczyzna ze złotym pomponem. Po chwili, nagle przybierając autorytatywny ton, z którym pozostali urzędnicy zdawali się zgadzać bez słowa, oznajmił: - Wpuśćcie ich do miasta. Dwóch z was – zwrócił się do strażników – będzie wszędzie im towarzyszyć, a oni sami i ten mężczyzna z Bankali nie będą mogli się rozdzielić. Razem udadzą się do domu Matui, niech-będziebłogosławiony-ten-który-przynosi-błogosławieństwo. Mogą sprzedać swoje towary na targu. Noc mogą spędzić w gospodzie karawaniarzy, a jutro o tej samej porze muszą opuścić miasto przez tę samą bramę. Ty możesz zostać dłużej – dodał, patrząc na Kasa, po czym odwrócił się i odmaszerował odchodzącą od bramy ulicą. Złoty pompon kołysał się i migotał w porannym słońcu. - Upatrzył sobie siwki – uśmiechający się kuzyn szepnął niemal bezgłośnie do ciemnego kuzyna, a tamten dyskretnie przytaknął. Tak więc zanim jeszcze słońce znalazło się w zenicie, Kas przeszedł na czele procesji mężczyzn w białych kapturach i przystrojonych cynowymi ornamentami zwierząt przez ulice Anun. Prowadzili ich dwaj strażnicy, a za nimi ciągnęła się gromada wałęsających się po ulicach chłopców i wychudłych kundli. Z chodników, drzwi, sklepów, okien i balkonów docierały do nich ciekawskie spojrzenia i głośne, często wulgarne komentarze. Szli do domu Matui. Zbudowany z gliny i kamienia nieduży dom świętego męża sprawiał wrażenie skromnego, choć miał obszerny dziedziniec ze studnią, rozłożystym figowcem i wysokim, starym drzewem pomarańczowym. W wiklinowym fotelu w cieniu figowca drzemał mężczyzna bez rąk i nóg. Kas przez chwilę zastanawiał się, czy to Matua. Z otwartych drzwi domu wybiegł jednak mały jednooki chłopiec, przywitał przybyszów i powiedział im, że mistrz oddaje się medytacji, i powinni wrócić wczesnym wieczorem. - Czy możemy nabrać wody ze studni? – zapytał Kas. Ostatnią oazę dzieliła od bram miasta długa droga, a żaden z miejscowych nie podał jeszcze wody ani podróżnikom, ani ich zwierzętom. - Ile tylko chcecie – odparło dziecko. – W świętej studni jest woda dla wszystkich! Dumny z okazji do wykazania się hojnością, przyniósł wiadra, by nomadowie mogli napoić wierzchowce. Ci nasypali do wiszących u końskich pysków toreb owies, a potem sami zaczerpnęli wody, zmyli z twarzy i rąk piach oraz napełnili na nowo wszystkie bukłaki. Kas chętnie spędziłby cały dzień na zakurzonym, ocienionym dziedzińcu, czekając na świętego męża. Już od pierwszej chwili to miejsce zdawało się przyciągać go do siebie, obiecując poczucie bezpieczeństwa i spokój, jakie kojarzą się z rodzinnym domem. Kaleka w wiklinowym fotelu nie odzywał się do przyjezdnych,
2015-05-13 10:42:00
Bilans wody zysków i strat Dzban
59
Nowa Fantastyka 06/2015 05/2015
17_64_NF_06_2015new.indd 59 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
84x246 mm
Tomasz Niewiadomski
ale przyglądał się im z sennym uśmiechem, tak jakby cieszył się z ich obeności. Pośród ciemnozielonych, błyszczących liści wielkiego drzewa błyszczały pomarańcze. Rozlana na piachu woda pachniała słodko. Nikt im nie przeszkadzał. Nomadowie chcieli jednak dostać się na koński targ, a że nie wolno im było poruszać się po mieście bez Kasa, wyruszyli wszyscy razem. Skwarne ulice były teraz na pół opuszczone. Po drodze minęli kramy z jedzeniem, w których kupili chleb, owoce i szaszłyki z koźlego mięsa – długi post zakończył się prawdziwą ucztą. Nomadowie nie pozwolili zapłacić Kasowi za posiłek. Kiedy dotarli już na koński targ, kupili dużo karmy dla wygłodniałych wierzchowców. Płacili dobrze, wybierając najlepszy obrok i ziarno. Handlarze z Anun, widząc to, traktowali ich wyjątkowo uprzejmie, w nadziei, że podobnych transakcji będzie więcej. Otaczający ich tłum nie był nastawiony wrogo, odczuwało się w nim kupiecką koncentrację, gotowość do robienia interesów. Konie i muły nomadów miały w miastach świetną reputację, zarówno z uwagi na ich rasę, jak i nienaganne wyszkolenie. Para siwych mułów została sprzedana handlarzowi w eleganckich szatach, który beznamiętnie przebijał każdą ofertę zgłoszoną przez konkurentów. W końcu zapłacił dziesięć złotych monet i zabrał muły do stajni swojego pana, którym niewątpliwie był urzędnik ze złotym pomponem. Kwoty uzyskane za deresza i gniadego, choć wyraźnie niższe, i tak, jak domyślił się Kas, słysząc rozmowy między nomadami, dwukrotnie czy nawet trzykrotnie przewyższały te, za które sprzedaliby muły na targu plemiennym. Kiedy deresz czekał, aż ktoś go odprowadzi, Kas podszedł i pogłaskał go po czole, sięgając pod szorstką, gęstą grzywę. Muł chrząknął w sposób, który zdradzał jego życzliwe nastawienie. - To dobre zwierzę – rzucił Kas w stronę nowego właściciela deresza. Ten odburknął coś dużo mniej przyjaźnie niż muł i pociągnął za lejce. Deresz poczłapał za nim, opanowany i posłuszny. Kiedy zaczęło robić się chłodniej, wrócili do domu Matui. Mężczyzna bez dłoni i stóp wciąż siedział, uśmiechając się, w wiklinowym fotelu pod drzewem pomarańczowym. Teraz mógł przyglądać się liczniejszym przybyszom. Na dziedzińcu zebrała się kilkunastoosobowa grupka kobiet i mężczyzn, czekających na rozmowę albo błogosławieństwo świętego męża. Niektórzy wyglądali na bardzo ubogich, paru miało na sobie eleganckie szaty. Jeden z mężczyzn był kaleką. Matka trzymała w ramionach cicho, ale nieustannie zawodzące dziecko. Inna kobieta szlochała i jęczała, potem ocierała oczy, przytulała się do swojej młodszej towarzyszki i zaczynała płakać od nowa. Kas, nomadowie i ich dwaj strażnicy dołączyli do zebranych, siadając bądź kucając w piachu, który jednooki chłopiec od czasu do czasu pokrapiał wodą. Dookoła znów roznosił się ożywczy, słodki zapach. Kas siedział ze skrzyżowanymi nogami. Był bardzo zmęczony, nie zmrużył oka od poprzedniego poranka, ale teraz też nie usnął. Jego serce i umysł wypełniał głęboki spokój. Kiedy Matua wyszedł z domu, Kas patrzył na niego w cichym zachwycie. Czuł się, jakby spotkał ojca, którego nigdy nie poznał, matkę, która zmarła, gdy miał pięć lat, jakby rozpoznał ukochaną, bliską twarz. Rzeczywistość przybrała barwy snu, ale Kas nie śnił. Patrzył, jak Matua, drobny, ciemnoskóry mężczyzna o siwiejących włosach, pozdrawia nomadów, obejmuje ich po kolei i nazywa wujem, kuzynem, bratankiem. Śmiali się i rozmawiali ze sobą przez dłuższy czas. Wreszcie święty mąż podszedł do Kasa. Nie uśmiechał się, ale po jego twarzy błąkał się wyraz uprzejmego, skupionego oczekiwania. Pozdrowił gościa: - Mój synu. Kas skłonił się Matui do stóp, a potem ukląkł przed nim z wyprostowanymi plecami.
2015-05-13 10:42:01
60
- Matua-dei, mój pan, Mitrai, kupiec z Bankali, przysłał mnie do ciebie z tym oto darem – powiedział, podnosząc w obu dłoniach gliniany dzban, wciąż oplątany siatką. Matua wziął dzban w dłonie i przez dłuższą chwilę trzymał go przed sobą, spoglądając w dół na Kasa i uśmiechając się. Potem postawił naczynie na lewej dłoni i powoli przesunął nad nim prawą ręką. Na koniec znów wziął dzban w obie dłonie i przekazał go z powrotem Kasowi. - Przyniosłeś mi wielki dar, mój synu. Proszę, byś teraz zabrał go do swojego pana, przekazując wraz z nim moje błogosławieństwo i podziękowania. Kas przejął chłodny ciężar dzbana, nieco zdezorientowany, ale zbyt przejęty powagą i spokojem promieniejącymi od świętego męża, by zadać mu jakiekolwiek pytanie. Odrzekł tylko: - Tak uczynię. Matua patrzył na Kasa jeszcze przez dłuższą chwilę, a potem pochylił się i ucałował go w czoło. - Idź w pokoju – powiedział cicho i podszedł do kobiety, która nie mogła powstrzymać się od płaczu. Szlochająca i jej młodsza towarzyszka wyciągnęły ku świętemu mężowi stęsknione ręce, szepcząc jego imię. Kas pragnął spędzić tu noc, usnąć na tym dziedzińcu, gdzie ból, łzy, szpetota i bezradność spotykały gościnę i ukojenie, gdzie nie było miejsca dla lęku i okrucieństwa. Musiał jednak towarzyszyć nomadom, a strażnicy niecierpliwili się, chcąc odprowadzić przybyszów do gospody karawaniarzy i mieć swoje zadanie z głowy. Poszli więc wszyscy przez wieczorne, zatłoczone ulice, na których inni przechodnie gapili się na nomadów z wrogością i pogardą, unikając ich dotyku. Zmęczone konie czuły się w tłumie niepewnie, ich nerwowość zwiększały jeszcze głośne pokrzykiwania, ciasne przejścia i nagle rozbłyskujące pochodnie, których światło wycinało ostre cienie. Dwa muły pociągowe i dwa wierzchowe truchtały równym krokiem, prowadzone na sznurze. Kas szedł tuż obok. Ich niewzruszony spokój, duże, ciepłe ciała i dzwoniące ornamenty sprawiały, że poczuł się bezpiecznie. Z jednej strony wciąż towarzyszyło mu radosne podekscytowanie, z drugiej poczucie dotkliwego osierocenia. Miał wrażenie, że schodzi z wysokiego szczytu, na który uniósł go powiew wiatru. Do końca życia czekała go już tylko droga w dół. Obszerna gospoda karawaniarzy o tej porze roku stała opustoszała. Przybysze zjedli razem kolację, podaną przez dwóch chłopaków, którzy najpierw odmówili obsłużenia nomadów. Zmienili zdanie dopiero wtedy, gdy Kas uniósł głos, pytając: - Czy w Anun tak wygląda gościnność? Karawaniarze z Bankali dowiedzą się o tym od mojego pana! Kolacja składająca się z zimnej soczewicy, gotowanej pszenicy i zielonych warzyw została podana niechętnie, ale zjedzona z wielką przyjemnością. Kas kupił dzban czerwonego wina, który wypiła razem cała piątka. Po raz pierwszy od rozpoczęcia trwającej już tydzień wspólnej podróży nomadowie rozmawiali z nim swobodnie i otwarcie. Najmłodszy z nich, lekko pijany czerwonym winem i żałujący początkowej nieufności wobec Kasa, wyraźnie się rozczulił. Kas mógł wreszcie zadać pytanie, które dręczyło go od dłuższego czasu. - Wuju-dei, jak to się stało, że Matua, jeden z was, mieszka teraz w mieście? Starzec opowiedział mu całą historię. Ponad pięćdziesiąt lat wcześniej jego siostrzeniec, będący wtedy malutkim chłopcem, został porwany podczas napadu jednej grupy nomadów na inną,
17_64_NF_06_2015new.indd 60 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Ursula K. Le Guin
i sprzedany w niewolę w Anun. Później, uwolniony przez swojego pana, ożenił się z biedną mieszkanką miasta. Matua był ich synem. - Jego imię znajduje się na ustach ludzi wielu miast, ale Matua pamięta o swoim rodzie – z dumą zakończył opowieść najstarszy nomada. W jego oczach błyszczały łzy. Zanim usnęli, uśmiechający się kuzyn odezwał się do Kasa: Teraz pojedziemy na południe. Droga, którą jeżdżą karawany, nie nadaje się do pieszego marszu. Czy znasz stary trakt? - Pamiętam to, co przekazał mi Habgalgat. - Opowiedz mi. Kas przywołał w pamięci miejsca, źródła i charakterystyczne punkty, o których dowiedział się od Habgalgata. Powtórzył je na głos, układając je w odwrotnej kolejności. Kiedy wahał się, albo nie potrafił sobie czegoś przypomnieć, kuzyn podpowiadał mu właściwe słowa. Kas powtarzał je na głos, tak długo, aż wymienił wszystkie punkty orientacyjne, nazwy czternastu miejsc, gdzie można było nabrać wody, zakręty i rozwidlenia ścieżek wiodących od Pustynnej Bramy Anun do Wschodniej Bramy w Bankali. - Niech stopy niosą cię lekko – powiedział na koniec uśmiechający się kuzyn. Rano, kiedy strażnicy przyszli odprowadzić nomadów poza mury miasta, każdy z wędrowców pożegnał się z powagą z Kasem, a wuj podarował mu prezent. Był to biały kaptur, a raczej całe nakrycie głowy, jakie nosili nomadowie. - To najgorętsze dwa tygodnie w całym roku – powiedział starzec – a sądzę, że tego lata będzie wyjątkowo upalnie. Zawsze nakrywaj głowę. Jeśli nadejdzie burza piaskowa, zakryj też twarz, o tak. Pokazał Kasowi, jak zawinąć kaptur, by chronił oczy i policzki. Chwilę później wyruszyli w towarzystwie niecierpliwiących się strażników. Kas stał i patrzył jak machające lwie ogony dwóch pociągowych mułów oddalają się wąską uliczką. Poszedł na targ i kupił daktyle, twardy ser, suszone mięso, strawę z fasoli, jaką widział u nomadów, oraz kilka pomarańczy. Do bagaży dołożył też drugi, niewielki bukłak. Na to wszystko wydał swoją srebrną monetę, ale ponieważ wciąż miał sześćdziesiąt miedziaków, poszedł do sklepiku z biżuterią i wybrał dla Ini miedziany wisiorek inkrustowany kolistym wzorem z niebieskiej emalii. Poczuł pragnienie, by znów znaleźć się w domu Matui i usiąść w cieniu drzewa pomarańczowego na zakurzonym dziedzińcu. Zawahał się, w przypływie nieśmiałości, ale w końcu poszedł. Niemy kaleka leżał oparty na swoim krześle. Uśmiechnął się na widok Kasa. Jednookie dziecko przywitało niosącego wodę i natychmiast powróciło do swoich zajęć. Ten usiadł na piaszczystej ziemi w głębokim cieniu i pozwolił, by jego serce odnalazło spokojny rytm. W miarę upływu popołudnia na dziedzińcu zaczęli pojawiać się inni ludzie czekający na Matuę. Kas podszedł do studni, napełnił bukłaki, napił się do woli, przerzucił sakwę przez ramię i odszedł. Po drodze do miejskiej bramy zjadł kupioną przy ulicznym straganie gotowaną pszenicę z warzywami. Strażnik siedzący w stróżówce przy bramie kiwnął do niego głową. Kas wyszedł na trakt, szeroki i połyskujący w przyćmionym popołudniowym świetle. Był najedzony, odpoczęty, a w jego sercu pozostał spokój panujący na dziedzincu Matui. Wiedział, że wodę znajdzie dopiero, gdy dotrze do oazy przy skrzyżowaniu traktu karawan z prowadzącą ku północy starą drogą. By tam się dostać, będzie musiał iść całą noc i większość następnego dnia. Wyruszył w równym tempie, z lekkością kogoś, kto wie, że wraca do domu. Kiedy dotarł do oazy, zapadł już wieczór. Kas był bardzo zmęczony, a w jego bukłaku została jedynie odrobina wody. W oazie mógł jednak napić się ze strumienia, oblać chłodną wodą głowę
2015-05-13 10:42:01
Magia iwody demon Laplace’a Dzban
61
Nowa Fantastyka 06/2015 04/2015
i całe ciało, zjeść pomarańczę i trochę fasolowej strawy, przespać całą noc, i odpoczywać, i jeść, i pić, i spać cały kolejny dzień w szeleszczącym cieniu starych pochylonych palm. Gdy słońce zaczęło zachodzić, Kas znów zjadł i napił się, napełnił bukłaki i wyruszył po ledwie widocznej ścieżce wiodącej na północny zachód. Od tej chwili po każdej nocnej wędrówce miał trafiać na miejsce ze świeżą wodą. Chociaż nocami suche powietrze szybko się ochładzało, skały i piasek wciąż trzymały w sobie upał dnia niczym wypiekane cegły. A wszystkie dni bez wyjątku były gorące, przeraźliwie gorące. Kasowi wydawało się, że z każdym kolejnym dniem upał jeszcze się nasila. Dziewiątego poranka dotarł do Gebo, do miejsca, gdzie wcześniej znaleźli go nomadowie. Droga od poprzedniej, niewielkiej oazy była długa. Dobiegało południe, kiedy wreszcie zobaczył trzciny i palmy tańczące w oddali na drżących pasach nagrzanego powietrza. Niewielkie wzgórza na północy stały odwrócone do góry nogami na niebie. W jego czaszce dudniło, a napływające falami zawroty głowy napełniały go lękiem. W końcu doszedł do cienia, zrzucił z siebie torbę i ubranie i zanurzył się w cudownie miękkim i mętnym chłodzie stawu. Przespał w Gebo tamto popołudnie i kolejny dzień, pozwalając sobie na noc odpoczynku. Wciąż miał ze sobą sporo żywności, znał dobrze dalszą drogę i potrzebował wytchnienia. Teraz mógł też liczyć na to, że już wkrótce potworny skwar złagodnieje, a przynajmniej nieco osłabnie. Właśnie w tej oazie spotkał wcześniej wrogo nastawionych nomadów, ale od tego czasu zupełnie przestał się ich obawiać. Zupełna samotność, w której wędrował i spał, zdawała się wniknąć do jego wnętrza i sprawiać, że stał się jej częścią; wcześniej w ten sam sposób oddziaływał na niego spokój domu Matui. Drzemał, potem leżał w płytkiej wodzie stawu, potem znów zapadał w sen. Przyglądał się przychodzącym do wodopoju nielicznym zwierzętom żyjącym w oazie: dwóm antylopom, niewiększym od królików, szybkim i przelęknionym, przypominającym brązowawe cienie; smukłemu zielonemu wężowi; kryjącej się pośród trzcin ważce; parze piaskówek. Późnym popołudniem wyciął i rozszczepił kilka trzcin, aby upleść z nich mały koszyczek, tak jak nauczył się tego w dzieciństwie. Włożył do niego amulet Ini. Oba przedmioty znajdowały się w jego torbie, gdy opuszczał Gebo palącym, bezwietrznym wieczorem. Nocą po wyruszeniu, kiedy pił z bukłaka kupionego w Anun, ten pękł na szwie. Wypił całą wodę, którą udało mu się uratować, ale większość wsiąkła w pustynię. Nie umiał naprawić bukłaka, więc zakopał go w piachu przy studni Czerwonych Wzgórz. Żałował utraty dodatkowej wody, która dawała mu poczucie zabezpieczenia, ale pamiętał też, że wcześniej dotarł z Bankali do Gebo, mając ze sobą tylko jeden bukłak. Oznaczało to, że da też radę wrócić w ten sam sposób. Upał za dnia nie mógł już stać się dotkliwszy, ale nie dawał żadnego znaku słabnięcia. Nawet w oazach trudno było znaleźć choćby odrobinę cienia czy chłodu. Powietrza nie poruszał najmniejszy powiew, więc oddychanie przypominało wciąganie do płuc czystego gorąca. Noc stawała się znośniejsza dopiero na kilka godzin przed świtem. Czasami robiło się wtedy na tyle chłodno, że Kas trząsł się i otulał tkaniną, którą dała mu Ini. Woda w źródle Gliniastego Brzegu smakowała nie najlepiej, dużo gorzej niż wtedy, kiedy szedł na wschód. Miała w sobie coś metalicznego, co odebrało mu apetyt. Przez cały dzień, który spędził przy źródle, zmuszał się do picia i jedzenia. Każdy kawałek suszonego daktyla trzymał długo w ustach, zanim zdecydował się go przełknąć. Jego sytuacja zaczęła go trochę niepokoić, ale ten lęk zdawał mu się zupełnie oderwany od niego samego. Wiedział, że nie da
17_64_NF_06_2015new.indd 61 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
już rady długo iść przez pustynny piec, jednak zdawał sobie też sprawę, że jest już blisko. Jeszcze jedna noc i dotrze do Wąskich Skał. Nie było tam wiele cienia, ale i tak będzie mógł trochę odpocząć. Stamtąd zostałyby mu już tylko jedna noc i jeden dzień, jeden długi dzień, do Suchych Wzgórz i Wschodniej Bramy. Napełnił bukłak paskudną wodą z Gliniastego Brzegu i wyruszył w cichym, wieczornym skwarze. Promienie wiszącego nisko nad horyzontem słońca były wciąż tak ostre, że musiał szczelnie zawiązać zwój wokół głowy, by nie oślepiały go kompletnie. Nocą w pewnym momencie ocknął się w marszu z półsnu i pomyślał, że zgubił drogę. Wszystko dookoła zdawało się w blasku gwiazd obce. Opanował panikę i powiedział sobie, że jest na właściwej ścieżce, że idzie w dobrym kierunku. Mozolnie kroczył przez dziwny krajobraz. O poranku zaczął rozpoznawać wzgórza, ale pragnienie dokuczało mu jak nigdy dotąd, sprawiając, że kręciło mu się w głowie i zbierało na wymioty. Kiedy upewnił się już, że nie zgubił drogi, wypił resztę wody z bukłaka. Za jego plecami wzeszło okrutne słońce. Wczesnym przedpołudniem dotarł do wyschniętego strumienia i do studni przy Wąskich Skałach. Studnia była sucha jak zawsze. Przeszedł do miejsca, gdzie w drodze do Anun znalazł wodę na dnie wyschniętego strumienia, odszukał ślady zrobionego wtedy zagłębienia i zaczął kopać dokładnie w tym samym punkcie. W miarę tego jak zagłębiał się w piasek, ten stawał się nieco chłodniejszy, ale wciąż nie było w nim śladu wilgoci. Dokopał się już dużo głębiej niż wtedy, kiedy poprzednim razem z dna dołka zaczęła się sączyć woda. Piasek był nadal suchy. Zrezygnował z prób i przeniósł się dalej w górę wyschniętego strumienia, myśląc, że w ten sposób znajdzie się bliżej zakopanego źródła. I tu nie znalazł nawet śladu wody. Zaczął kopać jeszcze raz, w najgłębszym punkcie wąwozu, a potem poddał się. Schował się w wąskim cieniu palm i pomyślał o czekającym go długim popołudniu przy Wąskich Skałach, długiej nocy, a następnie jeszcze dłuższym dniu marszu do Bankali. Wiedział, że nie może nic zmienić w tym, co wciąż jest przed nim. Musiał odpocząć, wyruszyć wieczorem i dotrzeć do miasta bez wody. Nakrył sobie głowę tkaniną od Ini i próbował usnąć, chociaż dokuczało mu pragnienie. Nawet wtedy, gdy leżał bez ruchu, nie przestawało mu się kręcić w głowie. Niepokoiło go to. Nagle przebudził się z głębokiego snu. Słońce już zaszło i niemal niewyczuwalny powiew delikatnie poruszał liśćmi umierających palm pochylonych nad pustą studnią. Wysoko na niebie zanikała pomarańczowa mgiełka, a blade, cętkowane chmury, pierwsze, jakie widział od tygodni, odbijały resztkę poświaty. Wrócił nad wyschnięty strumień, który niósł w sobie iluzję czy wspomnienie wody, by zjeść. Kiedy próbował przeżuć suszoną figę, smakującą w jego suchych ustach jak gips, zauważył drobny ruch przy górce piasku, która powstała, kiedy wykopał ostatnie zagłębienie. Usiadł bez ruchu i zaczął ją obserwować. Zza pagórka wyłoniła się piaskówka i zaczęła badać ryjkiem krawędź zagłębienia. Podczas podróży widywał już wieczorami w oazach te ładne małe zwierzątka, z opalonymi grzbietami i białymi brzuszkami, wąskimi białymi łapkami i dużymi, niemal przezroczystymi uszami. Były lękliwe, poruszały się szybko i bezgłośnie, czasami jakby skacząc. Zostawiały za sobą delikatne, koronkowe wzory śladów. Piaskówka, której się przyglądał, weszła do zagłębienia i grzebała przez chwilę ryjkiem w jego dnie. Potem zaczęła kopać. Jej małe, wąskie łapki nie nadawały się najlepiej do przerzucania piasku. Kolejne rozpaczliwe ruchy niewiele zmieniały, piasek z powrotem osuwał się do wykopanego dołka.
2015-05-13 10:42:01
Nikodem Cabała
62
Była spragniona. Kas pomyślał, że umiera z pragnienia. Tutaj żyła, to miejsce było jej światem, a teraz nie było w nim wody. Spojrzał w górę. Na niebie zaczęły się pokazywać gwiazdy, ale tylko te najjaśniejsze. Warstwa chmur stawała się coraz grubsza. Za dzień albo dwa z pewnością przyjdzie deszcz. Pierwszy, szalony deszcz. Suche dno strumienia może pienić się wodą nawet przez godzinę, zanim uwolniona z chmury ulewa wsiąknie bezpowrotnie w piasek. Zwierzątko nieporadnie drapało po dnie zagłębienia. Kas lekko nachylił się nad nim. Znieruchomiało, wyglądało teraz jak posążek piaskówki. - Wszystko będzie dobrze – wydusił z siebie. Jego głos, nieużywany od trzynastu dni, był ledwie szeptem. Kas wyjął z sakwy gliniany dzban, dar, który przenosił przez pustynię. Jednym ruchem dłoni zerwał pieczęć z drewnianej zatyczki i napełnił wodą swój mosiężny kubek. Postawił go w piasku obok zagłębienia, wciskając w dół tak, by nie groziło mu przewrócenie się. Potem odszedł kilka kroków dalej i znów usiadł. Po jakimś czasie piaskówka wyczołgała się z dołka, poruszając się powoli, pełna lęku albo po prostu wyczerpana. Jej długie delikatne wąsy nerwowo drżały. Skierowała się prosto do kubka, sięgnęła pyszczkiem do powierzchni wody i zaczęła pić, bezgłośnie ssąc czy zgarniając napój językiem. Opróżniła kubek błyskawicznie. Kas odruchowo nieco się przesunął. Zwierzątko podskoczyło i zniknęło w cieniach wieczoru gdzieś pośród piaszczystych pagórków. - Wszystko będzie dobrze – wyszeptał Kas ku cieniom. Włożył mosiężny kubek z powrotem do torby. Ostrożnie wcisnął zatyczkę do dzbana i upewnił się, że naczynie jest dobrze przymocowane, tak, by woda nie wyciekała ani nie wylewała się z niego podczas marszu. Unoszące się wysoko chmury powoli przesłaniały nawet najjaśniejsze gwiazdy. Może dzisiaj nie będzie tak gorąco. Może przyjdzie szalony deszcz. Lepiej opuść dno strumienia, mała piaskówko, pomyślał. Ruszył niewyraźną ścieżką na zachód. Kiedy Kas dotarł do Wschodniej Bramy Bankali, nie mógł wydobyć z siebie nawet słowa. Bezczynnie siedzący przy bramie mieszkańcy przez dłuższy czas śledzili wzrokiem chwiejącą się sylwetkę zbliżającą się oblaną późnym, żółtawym światłem, wstrząsaną odległymi grzmotami drogą. Kiedy zobaczyli wykrzywioną twarz i sczerniałe wargi wędrowca, podali mu wodę. Natychmiast wokół stłoczyła się grupka ludzi, instruujących go, jak dużo albo jak mało powinien od razu wypić, twierdzących, że jest nomadą albo że nie jest nomadą, pytających go, kim jest, gdzie mieszka, i czy oszalał, skoro postanowił sam przejść przez pustynię o najgorętszej porze roku. Niewiele z tego usłyszał. Ktoś wreszcie go rozpoznał, ktoś inny wysłał wiadomość do posiadłości Mitraia, i w końcu jakimś sposobem Kas wreszcie znalazł się z powrotem w domu. Przyjaciele z baraków posadzili go na legowisku i próbowali umyć. Chwilę później przybiegła Ini i zabrała się za to dużo skuteczniej. Mitrai przysłał kogoś po Kasa, a ten nalegał, by mimo słabości wysłuchać wezwania. Chwiejąc się, ale też wyglądając już dużo schludniej, wszedł do kantorka. Podał Mitraiowi gliniany dzban owinięty brudną, podniszczoną siatką. - Święty mąż nakazał mi przynieść ci to naczynie, a wraz z nim jego błogosławieństwo – powiedział zachrypniętym od pustyni głosem. Mitrai wziął dzban w dłonie. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. - Jak brzmiały jego słowa? - Matua rzekł: Przyniosłeś mi wielki dar, mój synu. Proszę, byś teraz zabrał go do swojego pana, przekazując wraz z nim moje błogosławieństwo i podziękowania.
17_64_NF_06_2015new.indd 62 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
proza zagraniczna Peter K.J. Parker Watts
Mitrai przyjrzał się dokładnie naczyniu i sprawdził zatyczkę. - Pieczęć została zerwana – stwierdził. Kas potwierdził skinieniem głową. - Piłeś z niego. Kas podniósł wzrok, zaskoczony. Jego twarz przybrała surowy, nieruchomy wyraz. Milczał. Mitrai patrzył na niego uważnie. - Otworzyłeś naczynie. – Jego słowa zarazem były i nie były pytaniem. - Tak. Przy wyschniętej studni. Napoiłem piaskówkę. Mitrai przyglądał się jeszcze przez chwilę Kasowi, a potem znów skupił się na dzbanie. Delikatnie nim potrząsnął. Nie było słychać przelewającej się wody. Wyciągnął drewnianą zatyczkę i zajrzał do środka. - Jest pełen – oznajmił. Spojrzał na Kasa. - Jest wypełniony po brzegi – powtórzył. Spalone, popękane usta Kasa nie były nawet zdolne do uśmiechu. Podniósł dłonie w cierpliwym geście, mówiącym: nie rozumiem tego, ale tak właśnie się zdarzyło, i tak właśnie jest dobrze. Mitrai przez dłuższą chwilę milczał. W końcu cicho powiedział: - Możesz odejść. Wykonałeś swoje zadanie dobrze, jak zawsze. Kas skłonił się i wyszedł z kantorka. Ledwie trzymał się na nogach. Ini czekała na niego na końcu korytarza. Na tasiemce na szyi miała inkrustowany emalią wisiorek z miedzi. Objęła mężczyznę i mocno się do niego przytuliła. - Kas! – powiedziała. – Chodź na dwór. Zaczęło padać.
Przełożyli Joanna i Adam Skalscy
Ursula K. le Guin Jedna z najważniejszych postaci w historii fantastyki, autorka takich klasyków jak „Czarnoksiężnik z Archipelagu” (otwarcie cyklu „Ziemiomorze”) czy „Lewa ręka ciemności” (z serii „Hain”). W Polsce ukazało się kilkadziesiąt jej książek i jeszcze więcej opowiadań. „Dzban wody” to najnowszy tekst Le Guin, w zasadzie bardziej przypowieść niż opowiadanie. W tym roku Ursula K. Le Guin skończy 89 lat. (mz)
2015-05-13 10:42:02
OJCIEC REDAKTOR
Głuchy saper, ślepy snajper (2) Maciej parowski George Kubler, amerykański historyk sztuki, autor pracy „Kształt czasu. Uwagi o historii rzeczy” z 1961 roku, zauważył, że przy odbiorze każdego dzieła istotna jest proporcja elementów oswojonych przez odbiorcę i zupełnie mu obcych. Nadmiar znanego powoduje nudę, przewaga nieznanego dezorientację. A więc w obu wypadkach – odrzucenie.
C
hoć gros rozważań Kublera dotyczy dzieł malarstwa, zdobnictwa, architektury, to łatwo dadzą się one odnieść do literatury. Czyni tak Lem w „Fantastyce i futurologii”. Ciekawe jest wprowadzone przez Kublera pojęcia dzieł/ przedmiotów pierwszych oraz ich replik, które powtarzają, modyfikują cechy dzieł wyjściowych. Autor „Kształtu czasu” kwestionuje, ale i rozszerza pojęcie unikalności, dostrzegając istnienie pewnego typu dzieł w wielu odmianach i kopiach. Każdy miłośnik fantastyki też po namyśle wymieni całe rodziny opowiadań/opowieści rozwijających pewne wspólne motywy. * Opowiadanie o obcych, wampirach, kosmitach, robotach, zbuntowanych społeczeństwach i opresyjnych komputerach mają prehistorię, teraźniejszość i przyszłość. Ewoluują podobnie jak łyżki, noże, pióra, zegary, powozy, rotundy, kolumnady, portale, aparaty radiowe i telefoniczne. Starzeją się konwencje, style i opowiadania; przechodzą metamorfozę przedmioty, ale moment, w którym jakiś kształt czy forma rodzi się i potem znika w przeszłości, trudno ustalić. Przedmioty i tematy wracają – zwłaszcza te, których linie rozwojowe nie zostały w swoim czasie wyeksploatowane. No i nie ma jednej, wspólnej wszystkim, teraźniejszości. * Proporcje znane-nieznane dla każdego dzieła i odbiorcy wyglądają inaczej. Selekcjonerzy sztuki powinni być bardziej niż reszta naoglądani i oczytani, a także otwarci na zmiany, ale to czasem się kłóci. Kto widział i przeczytał zbyt dużo, ten może być zblazowany, kto za mało – tego urzekną rzeczy wtórne bądź błahe. W pismach literackich, podczas comiesięcznych selekcji najgorzej mają naśladowcy, którzy nie wkładają w robotę nic od siebie. Ich nieakuratność rozpoznaje się już po drugim, trzecim akapicie. Ale kłopoty grożą też ekstremalnym oryginałom. Ci niosą ryzyko rozbratu z czytelnikiem, no i stają się czasem przyczyną awantur, wszczynanych przez literatów ugodzonych z konwencją,
Dorota Malinowska, Andrzej Sapkowski, Jarosław Grzędowicz i Rafał A. Ziemkiewicz. Polcon/Eurocon Kraków Maj 1991
niecierpliwie czekających na druk. Przecież to w ogóle nie jest opowiadanie, protestuje taki wypchnięty z kolejki autor. I ma trochę racji. Tyle, że właśnie o to chodziło, żeby to nie był znów gniot pisany na jedno kopyto. Niech to będzie trudniejsze tym razem. Napisz to jakoś inaczej – oto bliskie mi zawołanie Aldissa. Nie można pisać inaczej dla samego inaczej, trzeba mieć jakieś nowe, atrakcyjne TO do powiedzenia. Nie ma więc, nie było i nie będzie w literackich pismach zielonego światła dla naśladowców, natomiast co parę lat nastaje pogoda dla eksperymentatorów. Chodzi o literackie konkursy. Po prawdzie dla redakcji to okres ponury i zrazu beznadziejny, sprowadzający się do paromiesięcznego nerwowego czytania zalewających firmę fal maszynopisów (wypada przyznać, że w XXI wieku wspierała nas w tej niewdzięcznej robocie grupka stażystek i stażystów z Wydziału Pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego). Rosną stosy w szufladach i biurkach, człowiek zaliczy kilkanaście poronnych tekstów jeden po drugim i nabywa pewności, że takie dziwo przyrody jak „udane opowiadanie” po prostu nie istnieje. Ale gdzieś tam, w stosach konwencjonalnej chały, czekają diamenty. Zakończenie konkursu jest jak wyjście z dolegliwej choroby. Teksty godne nagród zjawiają się po drugim, trzecim terminie, potrafią też przyjść, a w każdym
17_64_NF_06_2015new.indd 63 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
razie zostają odkryte, dosłownie na finiszu, tuż przed zakończeniem przyjmowania prac, a nawet ogłoszeniem wyników, kiedy pomysł konkursu wygląda na totalną klapę. Odróżnia te teksty fakt, że właśnie lekceważą kanony, stwarzają własne reguły i pole gry, zalecają się świeżością, zdają się niepodobne do niczego. To ostatnie nie musi być prawdą, opowiadanie/przedmiot pierwszy może się okazać repliką zapomnianej rzeczy sprzed aż stuleci. Właśnie takie teksty, nawet jeśli niedorobione formalnie – niezgodne z definicjami, łamiące gatunkowe przyzwyczajenia, proponujące nową wrażliwość – mają spore szanse u udręczonych przeciętnością jurorów. Czasem większe, niż gdyby spłynęły w codziennej poczcie. Dlatego plonem konkursów, które Irzykowski nazywał badaniem zasobów narodowej wyobraźni, bywają nowe zjawiska i nowe nazwiska. Kilka wymienię z pamięci: Kres, Huberath, Sapkowski, Żerdziński, Janusz, Nowak, Guzek, Bury, Podlewski. * Nie od rzeczy będzie poświęcić tu jeszcze chwilę tajemniczej kwestii prekursorstwa. Skąd artystyczne, rzemieślnicze, literackie „przedmioty pierwsze”? Z jakiego powodu zjawiają się w pewnym momencie książki, obrazy, filmy, dzieła muzyczne zrobione inaczej niż dotąd? Tylko po to, by wprawiać
2015-05-13 10:42:02
OJCIEC REDAKTOR
w konsternację publiczność oraz zawodowców sztuki? Może tak bywa w niektórych awangardowych kręgach, gdzie się pakuję odchody w puszki i wnosi ziemniaki do galerii. Kubler widzi tę kwestię ciekawiej: Problem taki bywa racjonalny bądź artystyczny – powiada – zawsze jednak możemy być pewni, że każda wytworzona przez człowieka rzecz wyrasta z pewnego problemu, jako jego celowe rozwiązanie. Jasne, noży, widelca, samochodów, sanek, kompasu nie wymyśla się dla samej ekstrawagancji. Podobnie z fantastyką kosmiczną, antytotalitarną, religijną, cyberpunkową, alternatywną, nie inaczej z horrorem i marzycielską fantasy. Każda z tych odmian stanowi odpowiedź na jakiś rodzaj opresji, zagrożenia, marzenia, na brak bądź nadmiar, na niedające się zwerbalizować, ale głęboko przeżywane niespełnienia, tęsknoty. W dyskusji „Przemiany” z 1984 roku, podczas drugich Dni „Fantastyki” w Staszowie, ładnie mówił o tym profesor Ryszard Handke: To jest jeden z mitów naszej świadomości kulturowej i historycznej, że mamy wtórną literaturę, bo mamy parszywą historię. To nieprawda. Każda literatura każdego kraju podejmuje zadania, które są ważne. Jak się jest Anglikiem, to się jest Kiplingiem, bo ma się imperium. A jak się jest Polakiem, to w tym czasie trzeba się zajmować powstaniem styczniowym. Jak człowiek musi coś zrobić, to z reguły robi to na miarę swoich możliwości. To znaczy zawsze trochę lepiej niż sądził, że potrafi. Jeśli człowiek nie musi, to w ogóle nic nie robi, albo udaje, że robi – tacy jesteśmy. * Kontekst rzeczywistości jest ważny dla literata i fabrykanta żyletek, dla malarza i producenta aparatów fotograficznych, wybierającego między kliszą bądź cyfrą. Ale rzeczywistość wypowiada się mętnie, a i sędziuje niejednoznacznie. Janusz Cyran, autor prekursorskiej religijnej nowelki „Jeruzalem”, przypomniał mi, że jego cenione przez wielu opowiadanie zawędrowało wysoko w kategorii „najgorszy tekst numeru”. Podobny los spotkał „Karę większą” Huberatha, która owszem dostała nagrodę Zajdla, ale zaktywizowała przeciwników, zrzucających mu, że zaśmieca fantastykę tematyką klerykalną i aborcyjną. „Wampiry z Odrzykońskiej” Jacka Komudy, jedno z nielicznych, znakomitych, choć brutalnych opowiadań o stanie wojennym, stało równie wysoko na liście wpadek, jak i sukcesów pisma. Za PRL-owskiej niewoli parę lat o nieproliferację fantastyki socjologicznej zabiegali skutecznie wewnętrzni (tzn.
64
17_64_NF_06_2015new.indd 64 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
redakcyjni) i instytucjonalni cenzorzy… Czy gdyby o losie wymienionych tekstów dalej decydowali przeciwnicy, czytelnik miałby szansę się z nimi zapoznać? * Na szczęście, do czytelnika nie prowadzi nigdy jedna droga, jedno pismo, a twórcze sprawy nie rozgrywają się w rzeczywistości literackiej jednej koterii, kraju czy nawet języka. Zmieniają się redaktorzy, systemy, epoki. Powstają i padają pisma. Ale na starcie niekoniecznie będzie przyjemnie. Nawet burzyciela i skutecznego eksperymentatora ogarnia chwilami niepewność. Faktycznie, on sam nie czytał dotąd niczego podobnego i to jest, kurczę, niepokojące. Teoretycznie mógłby poszukać wsparcia u kolegów po piórze, ale oni mogą się okazać mniej wnikliwi od niejednego redaktora. Już nie chodzi o zazdrość, hejt czy rywalizację, ale swoistą nieczułość ogarniającą twórcę, który ma ocenić eksperyment różny od swego. Po prostu nie jest nastrojony na cudzą nutę. Wejściu na scenę Dukaja towarzyszyły zrazu lekceważące głosy warszawskich rówieśników; Ziemkiewicz doznał despektu za znakomitą „Szosę na Zaleszczyki” od wiernych dotąd Trustowców. Norwid, nie bez odrobiny racji, pisał lekceważąco o „Panu Ta-
deuszu”: Ulubiony i słynny poemat narodowy polski, w którym jedyną poważną i serio figurą jest kto?… Żyd (Jankiel). Zresztą: awanturniki, facecjoniści, gawędziarze, pasibrzuchy, którzy jedzą, piją, grzyby zbierają i czekają, aż Francuzi zrobią im ojczyznę… Kobiet w tym arcytworze narodowym dwie: jedna metresa petersburska, druga panienka pensjonarka. Na przełomowym „Karlgoro godzina 18.00” Baranieckiego nie poznała się nie tylko redaktorka KiW (wcześniej redagowała koliberki z prozą Capote, Saroyana, Manna, Poego, Moravii, Salingera, które pochłaniałem w młodości), ale i kolega Marka, który literacko szukał na zbliżonych psychotronicznych obszarach. Wśród wypowiedzi uczestników naszego drugiego literackiego konkursu znalazła się złośliwa opinia jednego z laureatów o „podejrzanych wiedźmunach” – oczywiście nie przywołałem jej w posłowiu. Krzysztof Kieślowski, który w Cannes 1994 długo czuł się faworytem ze swoim „Czerwonym”, nieoczekiwanie stracił Złotą Palmę na rzecz „Pulp Fiction”. Na spotkaniu z czytelnikami książki Zawiślińskiego, poświęconej swojej osobie, skomentował to w sposób dowodzący, że sytuacja go przerosła. Tak się kończy, kiedy przewodnictwo jury powierzyć amerykańskiemu kowbojowi. Chodziło o Clinta Eastwooda! Ale warto przypomnieć, że parę lat wcześniej Kieślowski uznał talent rozszarpywanego na salonach reżysera „Krolla” i „Psów”. * Czyli nie tylko redaktorzy-selekcjonerzy grzeszą rożnymi rodzajami ślepoty, ale twórcy także. I odbiorcy. Czyli wszyscy. Ale najczęściej są to błędy odwracalne. Nieliczna grupa znaczących prac odrzuconych (bo gros kawałków wyeliminowanych nie ma znaczenia) to często dzieła otwierające nowy etap, konwencję, modę. Ten sam powód, który utrudnił start, zapewni im i zawartej w nich idei pewną długowieczność. Rodzą się w ogniu walki pokoleń, formacji, na styku epok, kiedy zmieniają się reguły gry. Dlatego szybko zostają wydobyte z cienia i wyniesione na sztandary, jako symbol przemian, autorskich (formacyjnych bądź grupowych) przewag oraz redaktorskiej ciemnoty. Los parokrotnie pozwolił mi zagrać Dobrego i Złego w tych igrzyskach, więc powiem krótko – kara i nagroda przychodzą stosunkowo szybko. Dlatego nie wierzę w błędy nieodwracalne i wielkie kreacje złośliwie schowane pod korcem, długo czekające na odkrycie. W każdym razie nie teraz.
2015-05-13 10:42:03
książka miesiąca
Obcy i bogowie Trylogia o mrówkach to opowieść, którą wręcz trzeba poznać, choć nieraz posądzimy autora o naiwność.
Z
obaczycie coś zupełnie innego niż to, czego się spodziewacie. Tak brzmi początek pierwszego tomu, będąc w zasadzie bezpośrednim zwrotem do czytelników i czytelniczek mrówczej epopei. I rzeczywiście – spodziewać się można utworu o zwierzętach, które mają sekretne, niedostrzegane przez człowieka oblicze niczym krety w „Lesie Duncton”a Horwooda czy koty w „Pieśni Łowcy” Williamsa. Tymczasem mrówki Werbera, choć
oczywiście odkrywają tajemną historię, stanowią element metaforycznego traktatu o cywilizacyjnej różnicy, wzajemnej obcości i kompleksie boga. Trylogia stanowi przypowieść na temat filozofii historii, istoty cywilizacji, idei utopijnych społeczeństw i odmienności sposobu rozumowania. Ten ostatni może okazać się barierą nie do pokonania we wzajemnych kontaktach wszelkiej maści „Obcych”, lecz na styku kultur mogą powstać „mutacje” – nowe formy myślenia, zmiany wzbogacające obie strony. Autor stara się pokazać, jak owe przemiany mentalności skutkują rewolucyjnymi ideami, które (nawet mimo niepowodzeń samej rewolucji) wspomagają proces ewolucji. Konstrukcja trylogii opiera się na zazębianiu się ze sobą kolejnych scen z mrówczej i ludzkiej strony rzeczywistości, gdzie jako klucz do interpretacji służą wyimki z „Encyklopedii wiedzy względnej i absolutnej” Edmunda Wellsa (odkrywcy inteligencji mrówek). Elementy te pełnią wobec siebie rolę komentarza, a zarazem wspólnie tworzą przesłanie: 1+1=3, co znajduje odzwierciedlenie zwłaszcza we fragmentach opisujących kooperację mrówek i ludzi. Oznacza to zaś pozorny banał: wspólne działanie w danym celu nie wyraża się jedynie jako suma talentów. Ta sama relacja dotyczy tak poszczególnych scen, jak i tomów składających się na całość opowieści, których złożoność symbolicznie eskaluje w miarę rozwoju wydarzeń. Werber uwielbia symbolikę liczb i zagadki mające skłonić do elastycznego myślenia, co stanowi jeszcze jeden sposób wprowadzania odbiorców w meandry fabuły. Do najciekawszych aspektów trylogii należą kwestie postrzegania zupełnie nowych rzeczy przez
niedostosowany do tego aparat poznawczy (dla mrówek ludzie to różowe kule chodzące w stadach po pięć sztuk), relatywizmu (mrówki uważają, że to one są prawdziwymi Ziemianami), dekodowania sytuacji przez pryzmat ograniczonych doświadczeń (zdaniem karaluchów ludzie są ich sługami, gdyż „zostali nauczeni”, by dostarczać sterty pożywienia) oraz tożsamości (część mrówek zaraża się chorobą duszy, rozwija sztukę na podobieństwo dzieł człowieka, ludzie zaś, zafascynowani komunikacją i skutecznością mrowiska, zaczynają naśladować swych małych znajomych). Posługując się insektami, Werber dywaguje na temat tego, co w cywilizacji homo sapiens wymaga naprawy, zostało zagubione lub nierozwinięte, a działałoby na pożytek wszystkich razem i każdego z osobna. Z drugiej strony, poprzez różnice pomiędzy naszą a mrówczą cywilizacją, pokazuje, co jest w nas piękne, godne naśladowania i rozpowszechniania. Jednakże najbardziej porusza odmalowany przezeń proces kreacji religii i związany z tym problem odpowiedzialności w myśl zasady „nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”. Warto zaznaczyć, że błędem byłoby traktowanie owej historii jeden do jednego – autor wielokrotnie posługuje się groteską i poetyką surrealizmu (szczególnie w sytuacjach, gdy dochodzi do „spotkań III i IV stopnia” pomiędzy cywilizacjami). Znajdziemy też momenty, gdzie pisarz przeczy sam sobie, a niektóre konstatacje wydają się dość naiwne. Generalnie fragmenty z mrówkami w roli głównej porywają, natomiast ludzie przedstawieni są sztucznie i pretekstowo.
Joanna Kułakowska
Imperium mrówek, Dzień mrówek, Rewolucja mrówek. Tłum. Marta Olszewska i inni, Sonia Draga 2014 i 2015. Cena 107,00 zł
65 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka65
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:06
książki
Idąc za głosem serca Oko Jelenia: Sowie Zwierciadło Andrzej Pilipiuk
Ciąg dalszy nieoczekiwanie nastąpił. A siódmy odcinek cyklu zostawia otwartą furtkę dla kolejnych.
Andrzej Pilipiuk dopisuje ostatnio dalsze ciągi do cykli, które wydawały się już na dobre zamknięte. Tym sposobem po czwartym tomie „Kuzynek Kruszewskich” („Zaginiona”) pojawił się i siódmy tom „Oka Jelenia”. Narracja w „Sowim Zwierciadle” prowadzona jest na dwóch planach czasowych: jeden z nich to teraźniejszość, drugi – jesień 1864 r. Właśnie do tego punktu dziejów trafia Staszek, próbując uratować Helę, której nie udało mu się ocalić w innej wersji historii. Broniąc dziewczyny, zabija carskich siepaczy, co powoduje,
Koniec jako początek
że musi się ukrywać. Wraz z Helą i wiernym jej rodzinie Krzysztofem dociera do Lublina, bierze udział w powstańczej konspiracji i zasadzce na konwój wojskowy. Tymczasem współcześnie Marek trafia w niezbyt delikatne ręce ludzi pracujących dla ojca Staszka. Fantastycznie brzmiące wyjaśnienia o podróżach w czasie w końcu przekonują mężczyznę, ale wcale nie rezygnuje on z odzyskania syna. Marek prowadzi śledztwo, mające naświetlić losy Staszka, który utknął w popowstaniowym zamęcie. Kolejne tropy wskazują, że chłopak ponownie dotarł do Visby. Autor serwuje kolejną porcję pasjonujących przygód w barwnych dekoracjach – często niebezpiecznych, z epizodami najzupełniej poważnymi, ale też równie często rubasznych i zabawnych. Mamy w książce sprawę narodową i brutalną walkę, rozkopywanie grobów i grzebanie w archiwach, a także subtelne motywy romantyczne. Znakiem firmowym prozy Pilipiuka jest też nawiązywanie do innych własnych fabuł. Tym razem w powieści epizodycznie pojawia się znany z cyklu opowiadań Robert Storm. „Sowie Zwierciadło” najbardziej przypadnie do gustu fanom znającym poprzednie części „Oka Jelenia”. Inni czytelnicy będą mieli okazję zapoznać się z reprezentatywną próbką twórczości pisarza.
Recenzował Rafał Śliwiak
Fabryka Słów 2015 Cena 39,90 zł
Jak Sztywny staje się martwy
Dopóki nie zgasną gwiazdy
Sztywny
Piotr Patykiewicz
Michał Gołkowski
Sztywny wciąga, pije na umór, zalicza „cziksy”, aż w końcu pakuje się w śmiertelnie groźne kłopoty.
Niepozornie zaczynająca się historia szybko wciąga w nieoczywisty postapokaliptyczny świat. Debiutował w 1996 roku w „Fenixie”, a potem napisał cztery powieści dla dorosłych, dwie dla młodzieży i wydał zbiór opowiadań. Mimo to Piotr Patykiewicz wydaje się dziś autorem, którego dopiero trzeba odkrywać i przypominać. Zwłaszcza że jego najnowsza powieść prezentuje się co najmniej intrygująco. Trzysta lat po Upadku ocalałe grupki ludzkości obozują w wysokich górach. Zagrożeniem jest nie tylko mróz, białe niedźwiedzie i zwiastujący głód brak fok w okolicznych jeziorach, ale też źli ludzie, którym sprzyjają ciężkie czasy. Oraz Świetliki, dzieci Lucyfera, który zstąpił na Ziemię, zarażające nieszczęśliwców niegasnącym ogniem – i tęsknotą za światłem. Wyzwolenie z ciała odbywa się w palącym wszystko ogniu. Czy to pierwszy krok ku wiecznej wolności, czy bolesna ułuda Kusiciela? Pytań jest więcej. Jaką rolę pełnią w powieści duchowni, swojscy księża, mający ponoć moc wypędzania złego ognia? Co stało się ze światem, kiedy Upadła cywilizacja? Publikowany w tym numerze „Parch” dopowiada, ale wyjaśnia te tajemnice. Zresztą takimi pytaniami, do których odpowiedzi trzeba samemu rekonstruować w trakcie lektury, powieść Patykiewicza stoi. Czy to jeszcze powieść młodzieżowa – protagonistą jest nastolatek, a główny wątek rozwija się w zgodzie z motywem inicjacyjnym – czy już dorosła SF, w której worldbuildingowe niuanse tworzone są bez kompromisów, a odkrywanie ich stanowi osobne czytelnicze wyzwanie? Z jednej strony, fabularnie dochodzi tu czasem do pewnych skrótów i uproszczeń, z drugiej – los, który autor zgotował bohaterom, mało ma wspólnego z jednowymiarową dydaktyką. A czym była powieściowa katastrofa? Mnie najbardziej podoba się jej egzegeza w duchu posthumanistycznym. Apokalipsa to transhumanizm rozłożony na lata.
Akcja serii gier komputerowych „S.T.A.L.K.E.R.” rozgrywa się w Zonie, czyli strefie wokół reaktora w Czarnobylu, fantastycznie przetworzonej w nawiązaniu do „Pikniku na skraju drogi” braci Strugackich i nakręconego według niej filmu „Stalker” Tarkowskiego. Sztab autorów dopełnił uniwersum gier dziesiątkami książek, a wciąż powstają nowe. W Polsce ukazały się dwie powieści Wiktora Noczkina i trzy Michała Gołkowskiego. Teraz polski autor dodaje czwartą pt. „Sztywny”. Taką ksywę nosi główny bohater, stalker nawiedzający Zonę, który – do tej pory nie grzesząc trzymaniem się jakichkolwiek zasad – teraz traci wszelkie hamulce moralne. W retrospekcji poznajemy ostatnie dni egzystencji Sztywnego, który wykrwawia się w studzience kanalizacyjnej, gdzieś w Zonie. Bohater żyje chwilą, najczęściej nie myśląc o przyszłości i konsekwencjach swojego postępowania. Dni wypełnia mu testowanie swojej seksualnej sprawności, pijatyki i wciąganie narkotyków. Często urywa mu się film i działa w sposób impulsywny. To wpędza go w kolejne kłopoty, które z czasem niebezpiecznie się nawarstwiają. Szukając funduszy na spłacenie długu bossowi lokalnego półświatka, Sztywny łamie dotychczasowe więzy lojalności, zabija kumpli, przyjmuje zlecenie morderstwa i występuje w filmie porno. Proza Gołkowskiego buzuje testosteronem, ocieka krwią i innymi płynami ustrojowymi, kipi wulgaryzmami, ale miejscami bywa też zabawna i zaskakująca. Wizyty Sztywnego w Zonie są pretekstem do nawalanki z innymi stalkerami czy mutasami i stanowią przerywnik w sensacyjno-pijackiej fabule. Książka została ukierunkowana na fanów gry, miłośników klimatów post-apo i prostej, męskiej rozrywki. Po lekturze w pamięci zostaje dosadność języka i celne oceny marności ludzkiej kondycji.
Recenzował Michał Cetnarowski
Recenzował Rafał Śliwiak
SQN 2015 Cena 34,90 zł
Fabryka Słów 2015 Cena 37,90 zł
66 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka66
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:07
książki
Niestarzejąca się klasyka Wszyscy na Zanzibarze John Brunner Tłumaczenie Wojciech Szypuła
„Wszyscy na Zanzibarze” to świetne otwarcie nowej serii MAG-a
„Artefakty” to nowa seria wydawnictwa MAG, w której mają pojawiać się pozycje wybrane przez redaktora Andrzeja Miszkurkę. Wedle zapowiedzi w „Artefaktach” ukażą się głównie rzeczy sprzed lat 90., które na polski n ie były wcześniej przekładane. Pierwsza pozycja tej serii to mocne otwarcie – „Wszyscy na Zanzibarze” Johna Brunnera, powieść, która ukazała się w oryginale w 1968 roku i jest uważana za jedno z arcydzieł SF. Brunner ukazuje początki XXI wieku: korporacje stające się silniejsze niż państwa, rządy ingerujące w życie prywatne obywateli. Przeludnienie Ziemi liczącej ponad siedem miliardów mieszkańców zaczyna być problemem; pojawiają się pomysły manipulowania genami, aby tworzyć ludzi idealnych, modnym jest posiadanie w firmie Afroamerykanów na wysokich szczeblach, stanowiących żywy przykład tolerancji przedsiębiorstwa. Brzmi znajomo? Dzięki tak przewidującej ekstrapolacji książka Brunnera, którą można zaliczyć do nurtu fantastyki socjologicznej, nie
straciła w ogóle na aktualności – stawiane w niej pytania i prezentowane problemy świetnie pasują do naszej współczesności, co z kolei może prowadzić do niewesołych refleksji. Kolejną dużą zaletą prozy Brunnera jest sposób prowadzenia narracji. Książka dzielona jest na kilka typów rozdziałów – w niektórych autor prezentuje krótkie scenki z życia codziennego bohaterów dalszego planu, które świetnie ilustrują realia wykreowanego świata; w innych zawarte są główne wydarzenia fabularne, gdzie autor skupia się na kilku protagonistach; kolejne to urywki z gazet, ogłoszeń, audycji telewizyjnych, a nawet książek jednego z bohaterów powieści. Całość klei się w jednorodną i dającą poczucie realności strukturę. Taka mozaika świetnie sprawdza się we wzmaganiu immersji podczas lektury – a także pokazuje, jak silny nacisk kładł Brunner na kwestie społeczne w swojej dystopijnej wizji. Nie zawodzi także sama fabuła. Jej oś stanowią dwa główne wątki. Pierwszy to korporacyjno-państwowe intrygi i działania koncentrujące się na Beninii – małym, biednym afrykańskim kraiku – co może zachwiać równowagą na kontynencie, a także powiązana z mieszkańcami tego miejsca tajemnica o kolosalnym dla losów świata znaczeniu (pojawia się tutaj także całkiem sporo scenek obyczajowych, prezentujących wiodące trendy). Druga nitka fabularna jest bardziej sensacyjna – szpieg USA zostaje wysłany do fikcyjnego azjatyckiego kraju, Yakatanu, aby zweryfikować przechwałki dotyczące możliwości tworzenia superludzi i, w razie potrzeby, sabotować te działania. Do tego należy dodać świetną szatę graficzną. „Artefakty” to twarda oprawa, specyficzny rodzaj papieru, charakterystyczny dla serii układ okładki oraz numer tomu na grzbiecie. Można powiedzieć, że w tym przypadku wyśmienitej zawartości towarzyszy równie estetyczne opakowanie.
Recenzował Bartłomiej Łopatka
MAG 2015 Cena 49,00 zł
67 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka67
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:07
książki
Pluskanie w głębinach Saga Ognia i Wody. Wielki Błękit Jennifer Donnelly
Tłumaczenie Patryk Dobrowolski Podwodny świat wykreowany przez Donnelly oszałamia nadmiarem informacji, wątków i bohaterów. Nastoletnia syrena Serafina, córka królowej podwodnego królestwa Miromary, ma dużo zmartwień. Po pierwsze, wolałaby pisać doktorat z historii Atlantydy lub przynajmniej słuchać muszli o obronności podwodnych królestw niż zaręczyć się z Mahdim, syrenem z cesarstwa Matali. Po drugie, czeka ją starożytna ceremonia Dokimi – próba, w czasie której musi między innymi udowodnić, że jest prawowitą następczynią tronu. Tymczasem syrenka ma wątpliwości, próby
ZE ŚMIERCIĄ JEJ DO TWARZY
magicznej pieśni nie idą jak należy, a przy okazji spotyka narzeczonego skacowanego po ławicowaniu oraz imprezie w weneckiej Lagunie (podobno było „odpływowo”). Rzecz jasna, prawdziwe zmartwienia dopiero przed Serafiną: podczas Dokimi wrogowie atakują Ceruleę, stolicę Miromary, zabijają królową i króla, zaś syrenka zostaje pojmana przez jeźdźców śmierci. Dodajmy do tego tajemnicze talizmany, przepowiednię i potrzebę ocalenia świata i mamy komplet problemów, stojących przed bohaterką w pierwszym tomie „Sagi Ognia i Wody”. Autorce „Wielkiego Błękitu”, Jennifer Donnelly, nie można odmówić jednego: zbudowany przez nią podwodny świat oszałamia tak bardzo, że trudno przez kilka pierwszych rozdziałów nie przejść bez bólu głowy z nadmiaru informacji (na szczęście jest słowniczek). Głębiny bowiem są rozległe i międzywodnokulturowe; potrzeba naprawdę dłuższej chwili, żeby się połapać, kto jest kim. Niestety, im głębiej, tym gorzej, bo nowe wątki i bohaterowie wyskakują tu zza każdego zakrętu, a na dokładkę dostajemy między innymi dłuższe wypowiedzi na temat upiększających zaklęć brokatowych lub wieloryby wyśpiewujące rapsod. Trochę tego za dużo, ale uparte dwunastoletnie czytelniczki powinny być zadowolone.
Recenzowała Agnieszka Haska
Zielona Sowa 2015 Cena 34,90 zł
Z ARCHIWUM ANDERSON
Zakon Mimów
Nadchodzi ogień
Samantha Shannon
Gillian Anderson, Jeff Rovin
Tłumaczenie Regina Kołek
Tłumaczenie Łukasz Małecki Anderson w ciekawy sposób sprzedała czytelnikom tajemnicę i umiejętnie prowadzi ich przez śledztwo.
W „Zakonie Mimów” Shannon rozwija oryginalny świat przedstawiony i czyni postępy pod względem fabuły. „Zakon Mimów” podejmuje historię o losach Paige Mahoney w miejscu, gdzie zakończył się „Czas Żniw”. Bohaterka wraz z garstką ocalałych ucieka z Szeolu I – rządzonej przez Refaitów kolonii karnej w Oksfordzie – i wraca do Londynu, gdzie staje się bezlitośnie ściganym wrogiem publicznym numer jeden. Sytuacja wciąż się pogarsza, a skłócona społeczność jasnowidzów nie jest zdolna skutecznie stawić oporu coraz groźniejszemu Sajonowi. Paige chce uświadomić jasnowidzom trudny do przyjęcia na wiarę fakt istnienia Refaitów, którzy pociągają za sznurki marionetkowych ludzkich przywódców, jednak równocześnie musi wciąż walczyć o utrzymanie pozycji faworyty u boku mim-lorda Jaxona. Jak to wszystko ze sobą pogodzić? Samantha Shannon konsekwentnie rozwija ciekawą, dopracowaną wizję Londynu podporządkowanego totalitarnej władzy sterowanej przez najeźdźców z Zaświatów. Właśnie ta oryginalna kreacja stanowi jeden z najmocniejszych punktów powieści. W pierwszym tomie fabuła trochę za nią nie nadążała, jednak w „Zakonie Mimów” pod tym względem następuje wyraźna poprawa. Drugi tom opowieści Shannon jest lepiej skonstruowany niż jej literacki debiut. Na każdym kroku odczuwamy, jak niebezpieczną rozgrywkę prowadzi Paige – jak musi lawirować między działającymi na nią siłami i jak tragiczne mogą się okazać konsekwencje błędów. Skomplikowane intrygi w londyńskim półświatku nakładają się z polityką na wysokich szczeblach władzy. Po „Czasie Żniw” obawiałem się, że autorka zanadto skupi się na wątku relacji między Paige a Naczelnikiem. Na szczęście życie uczuciowe Bladej Śniącej, chociaż stanowi znaczący element fabuły, nie dominuje jej i nie trąci banałem. Oby tendencja zwyżkowa została zachowana w dalszych tomach.
Po trzynastu latach „Z Archiwum X” ma powrócić. Korzystając z okazji, Gillian Anderson ujawniła swoje literackie skłonności i we współpracy z Jeffem Rovinem stworzyła pierwszy tom „Sagi Końca Ziemi”. Doktor Caitlin O'Hara jest psychologiem dziecięcym; w swej pracy pomaga młodym ludziom z całego świata walczyć z rozmaitymi traumami. Poznajemy ją na krótko przed wezwaniem do kolejnego przypadku, unikalnego ze względu na problem pacjentki, ale także sytuację polityczną – ojciec młodej Maanik jest ambasadorem Indii i jest niezbędny na toczących się obradach właśnie ONZ. Każda jego nieobecność stwarza ryzyko eskalacji konfliktu między Indiami a Pakistanem, a jakiekolwiek wieści na temat problemów domowych mogą wykluczyć go z obrad. W takich warunkach tajemnicy, Caitlin poznaje dziewczynę, która zachowuje się jakby była w transie – kaleczy sobie przedramiona drapiąc je nieustannie i przemawia w obcym języku. Z pomocą przyjaciela O'Hara ustala, że Maanik mówi zlepkiem języków, które nigdzie nie występowały razem. W międzyczasie, w innych miejscach na świecie pojawiają się podobne przypadki, Caitlin rusza w drogę, by zebrać informacje. To, co odkrywa, przerasta jej najśmielsze oczekiwania. Powieść Anderson jest niczym „Z Archiwum X” przeniesione na papier. Znajdziemy tu sekretne ugrupowania, tajemnicze artefakty rozsiane po całym świecie, trochę magii, sił nadprzyrodzonych i temu podobnych. Caitlin O'Hara w moich oczach jest po prostu trochę inną agentką Scully; nie umiem myśleć o tej postaci nie widząc twarzy autorki. A jednocześnie „Nadchodzi ogień” to kawał niezłej science fiction. Historia jest nieoczywista, szczególnie jeśli patrzy się przez pryzmat serialu. Nie mogę się doczekać kontynuacji.
Recenzował Jerzy Rzymowski
Recenzowała Krystyna de Binzer
SQN 2015 Cena 34,90 zł
Wyd. Literackie 2015 Cena 36,90 zł
68 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka68
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:08
książki
Kalifornijski poślizg w czasie Philip K. Dick. Człowiek, który pamiętał przyszłość Anthony Peak Tłumaczenie Tomasz Hornowski Peake zastanawia się nad szaloną tezą, że Dick żył pod prąd czasu i umiał przewidywać przyszłość. Narkoman, mizogin, paranoik, pisarz tandetnej science fiction. Geniusz, szaleniec Boży, tytan pracy, najważniejszy twórca odkłamujący złudzenia XX wieku. Który pakiet określeń, jeśli chodzi o Philipa K. Dicka, jest prawdziwy? Żaden? Oba? Urodził się w 1928 roku, zmarł przedwcześnie w 1982 r., pół roku przed ukazaniem się pierwszego numeru „Fantastyki”; nie, żeby te wydarzenia były ze sobą powiązane, choć Dick, mistrz w wynajdywaniu ukrytych związków między wydarzeniami, prawdziwych bądź urojonych, być może miałby na ten temat inne zdanie. Po trzydziestu latach pracy ponad miarę – na koncie imponujący wynik 120 opowiadań i 44 powieści – oraz najdzikszych eksperymentów z psychodelikami, organizm pisarza nie wytrzymał. Biografia Anthony’ego Peake’a „Philip K. Dick. Człowiek, który pamiętał przyszłość”, porządkuje informacje biograficzne i literackie dotyczące jego życia – ale nie tylko. Ależ to jest pięknie wydane! Książka ukazuje się w serii, w której od kilku lat przypominane się najważniejsze teksty Dicka. Wypasionej
szacie graficznej towarzyszą wstępy Parowskiego, Jęczmyka czy Oramusa, a całość jest chyba najlepszą taką serią ostatnich lat; edytorska pierwsza liga. Kanoniczna jest przy tym biografia „Boże inwazje” pióra Lawrence’a Sutina, która wnikliwie i bez cenzury opisuje życie pisarza i jego twórczość. Co dodaje do tego Peake? Pierwszą część książki tworzy biografia Dicka. Nawet jeśli ktoś czytał Sutina, ponowne zanurzenie się w tamte czasy i miejsca, możliwość zajrzenia przez ramię autora, który właśnie pisze „Ubika”, niezmiennie fascynuje. Ale sedno publikacji stanowi co innego: Peake, autor prac dotyczących życia po śmierci, zastanawia się nad szaloną – jak na Dicka przystało – tezą, że pisarz żył pod prąd czasu, tematy do książek wysyłał sobie z przyszłości i – jak większość jego bohaterów – miał zdolność przewidywania przyszłości. Druga część książki to próba wyjaśnienia tych fenomenów na gruncie metafizyki – oraz równoczesnego uzasadnienia ich z punktu widzenia wiedzy naukowej. Znane są dwa kluczowe epizody z życia Dicka, z lutego i marca 1974 r. W ich czasie pisarz miał poczucie, że zaczął mówić starożytną greką, zajrzał poza zasłonę rzeczywistości i stwierdził, że wciąż żyjemy w czasach imperium rzymskiego, rozpoznał chorobę syna, o której nie mieli pojęcia lekarze. Czy rzeczywiście doznał wtedy mistycznego objawienia – czy tak ujawniła się choroba dwubiegunowa, potężna migrena albo inny problem z zakresu medycyny, nie prekognicji? Nie w tym rzecz, które wytłumaczenie jest prawdziwsze (sceptykowi i tak trudno będzie uwierzyć w coś innego niż wpływ narkotyków, którymi Dick raczył się obficie). Ale na poziomie metafory, literatury – jakaż to niezwykła historia! Mniejsze koincydencje wystarczały, żeby podobne postacie i ich dzieła stawały się pożywką inspirującą kolejne pokolenia.
Recenzował Michał Cetnarowski
Rebis Cena 44,90 zł
69 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka69
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:09
książki
ZOMBIE W PRL-U Szczury Wrocławia. Chaos Robert J. Szmidt
Brutalny obraz epidemii zombie we Wrocławiu, w czasach gomułkowskiego PRL-u.
Wrocław, rok 1963. W mieście panuje czarna ospa – powstają specjalne, strzeżone przez milicję izolatoria, w których trwa kwarantanna osób zagrożonych zakażeniem. Okazuje się jednak, że osławiona czarna ospa to drobiazg wobec nowego zagrożenia nieznanego pochodzenia. Pacjenci-odmieńcy z nienaturalną siłą atakują wszystko, co żyje; nie czują bólu, nie da się ich zgładzić, a każda ofiara zasila ich mordercze szeregi. Nowa epidemia roznosi się w zastraszającym tempie.
Punktem wyjścia dla nowej powieści Roberta Szmidta stały się autentyczne wydarzenia – ostatnia epidemia czarnej ospy w Polsce. Ojciec chrzestny pisarza, doktor Arendzikowski, któremu książka jest dedykowana, był tym, który jako pierwszy prawidłowo zdiagnozował chorobę. Powstawaniu „Szczurów Wrocławia” towarzyszyła nietypowa akcja promocyjna – każdy fan, który zgłosił się do udziału, został wpleciony w fabułę i spektakularnie ukatrupiony. Jeśli zna się osoby przewijające się na kartach powieści (albo jest się jedną z nich), stanowi to dodatkowy smaczek – na dłuższą metę jednak ogromny natłok imion i nazwisk staje się męczący i odciąga uwagę od nielicznych ważniejszych bohaterów. Szmidt z naturalistyczną starannością odmalowuje ponure realia i mentalność ludzi żyjących w głębokim PRL-u. Potrafi niezwykle sugestywnie ukazać rozprzestrzenianie zarazy, która przemienia ludzi w krwiożercze potwory i nie wybacza nawet najdrobniejszych potknięć. To duże plusy jego powieści. Minusem jest to, że… na tym kończą się plusy. W orgii przemocy rozmywa się głębsza treść. Po tym, jak społeczeństwo w obliczu plagi zombie ukazali Max Brooks czy Mira Grant, odnosi się wrażenie, że polski autor wyważa otwarte drzwi; nie ma do zaoferowania nic nowego. Czy kontynuacja będzie pod tym względem lepsza?
Insignis 2015 Cena 39,99 zł
Recenzował Jerzy Rzymowski
Weber i pomocnicy
SIŁA PROSTOTY
Początki
Kroniki Atopii
David Weber
Matthew Mather
Tłumaczenie Radosław Kot
Tłumaczenie Jędrzej Polak W „Kronikach Atopii”, świadomie lub nie, Matherowi udało się odkryć sekret literatury.
Krótsza forma zmusza twórców do większej dyscypliny i odejścia od lania wody. W niekończącym się cyklu Honor Harrington David Weber co jakiś czas, dla urozmaicenia, wydaje tom opowiadań. Zwykle krótkie formy okazują się ciekawsze, choćby dlatego, że podejmują tematy mniej bitewne i wyjaśniające poboczne wątki serii – właśnie w opowiadaniach można poznać świat Honor Harrington z perspektywy innej niż typowe militarne SF. W „Początkach” motywem przewodnim są okoliczności towarzyszące powstaniu potęgi Królestwa Manticore oraz legendy głównej bohaterki cyklu. Oczywiście każdy, kto czytał choćby jeden tom czegokolwiek, co swoim nazwiskiem firmuje Weber, wie, że zbiór opowiadań to raczej zbiór mikropowieści. Na solidnych 434 stronach dostajemy zaledwie pięć opowiadań. Choć tym razem podobnie jak pełnowymiarowych powieściach dominuje duch bojowy, to krótsza – mimo wszystko – forma zmusza do większej dyscypliny i odejścia od Weberowskiego lania wody. Poza tym Weber postanowił podzielić się pracą z innymi pisarzami. Dostajemy więc dwa teksty jego samego i po jednym Charlesa E. Gannona, Joelle Presby oraz Timothy’ego Zahna. To właśnie twórcy, których nazwiska zostały wydrukowane na okładce bladą i małą czcionką pod wielkim i czerwonym napisem DAVID WEBER, sprawiają, że fani cyklu powinni sięgnąć po tę książkę. Gannon serwuje opowieść o początkach kosmicznej diaspory. Presby, opartą zapewne o własne doświadczenia, historię trudności, z jakimi spotyka się pierwsza kobieta robiąca karierę w męskiej od pokoleń armii. Zahn, najbardziej znany z tej trójki, w „Do broni” daje przedsmak nowego podcyklu, który ma opowiadać o budowie potęgi Gwiezdnego Królestwa i będzie zapewne atrakcyjnym kąskiem dla fanów. Do fanów adresowane są również „Początki” – i, jak zwykle u Webera, ci, którzy nie znają całego cyklu, będą się niestety nudzić.
Atopia to wyspa-raj, gdzie technologia ma ulepszać ludzkie życie. Mieszkańcy otrzymują możliwość tworzenia idealnych światów i przenoszenia do nich, podczas gdy wirtualny sobowtór (prokur) zastępuje ich w wykonywaniu niechcianych czynności. W ten sposób Olympia może wyłączyć z życia elementy, które ją irytują, a komandor Rick z żoną Cindy spróbować seksu w ciele kogoś innego. Technologia poszła do przodu, tylko człowiek pozostał bez zmian. A marzenia są ogromne – niebawem dostęp do technologii ma uzyskać cały świat, choć nie wszystko działa bez zarzutów. Plany zaczyna krzyżować bardzo zła pogoda. Nadciągający huragan może zniszczyć sny o potędze. Inżynier-elektryk zakłada firmę specjalizującą się w dotykowym sprzężeniu zwrotnym i staje się światowym liderem. Jego kariera nabiera rozmachu – od badań nad społeczną inteligencją, przez geodynamikę, po systemy prognozowania pogody. Po latach wraca do zaczytywania się książkami mistrzów SF, a przy okazji zaczyna pisać. Matthew Mather, bo o nim mowa, to nazwisko które na literackiej giełdzie SF podskoczyło bardzo wysoko. Nie tylko dlatego, że miłośnicy gatunku mogą go pokochać już za samą biografię. Jego „Kroniki Atopii” są naprawdę dobre, a na dodatek – świadomie albo nie – udało mu się w nich odkryć sekret literatury. Mather wydaje się nie zaskakiwać, choć pozory mylą. Historia literatury pokazuje, że naprawdę dobre teksty to zwykle wariacje na ten sam temat. I tylko prostota uderza w czytelnika z taką siłą. Autor pozwala sobie jedynie na narracyjnego fikołka, który wychodzi mu ze sporym wdziękiem. Jego debiutancka książka składa się z pięciu zaziębiających się opowiadań, które w szóstej księdze skomponują się w całość. Ale to już wisienka na literackim torcie
Recenzował Jerzy Stachowicz
Recenzował Michał Nalewski
Rebis 2015 Cena 34,90 zł
Wyd. Poznańskie 2015 Cena 39,90 zł
70 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka70
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:09
Nagrody „Nowej Fantastyki” za rok
2014
W tym roku miesięcznik „Nowa Fantastyka” po raz drugi nagrodził twórców wyróżnieniami ze swoim logo. Przypomnijmy, że o Nagrody „NF” są przyznawane w dwóch kategoriach: Książka Roku – pod uwagę brane są wszystkie publikacje fantastyczne zarówno z pola beletrystyki, jak i literatury faktu, zarówno napisane przez Polaków, jak i przez twórców z innych krajów, których dzieła przetłumaczono na polski. Jedynym warunkiem jest pierwsza publikacja w danym roku. Reflektor – nagroda przyznawana twórcom fantastyki na progu kariery, przy czym znaczenie ma nie tyle wiek twórcy, co jego literacki dorobek. Ideą tego wyróżnienia jest zwrócenie uwagi publiki (jak snop światła reflektora) na pisarza lub pisarkę, a którzy mają predyspozycje, by w przyszłości podbić serca czytelników i zawojować rynek wydawniczy. Nagrody „Nowej Fantastyki” przyznaje Jury, w którego skład wchodzą redaktorzy i współpracownicy pisma. W 2015 roku jego skład był następujący: Jerzy Rzymowski (przewodniczący), Marcin Zwierzchowski (sekretarz nagrody), Agnieszka Haska, Joanna Kułakowska, Michał Cetnarowski, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Tymoteusz Wronka oraz Robert Ziębiński. Jury to, na drodze głosowania, najpierw wyłoniło listę nominowanych w obu kategoriach, następnie zaś wytypowało zwycięzców.
NAGRODY „NOWEJ FANTASTYKI” ZA ROK 2014 OTRZYMUJĄ: KSIĄŻKA ROKU:
„Echopraksja” Peter Watts Pozostali nominowani: „Teatro Grottesco” Thomas Ligotti „Unicestwienie” i „Ujarzmienie” Jeff VanderMeer REFLEKTOR: Paweł Paliński Pozostali nominowani: Michał Cholewa Paweł Majka Radosław Rak
Uroczyste ogłoszenie laureatów oraz wręczenie statuetek odbyło się w czasie poznańskiego konwentu Pyrkon, w trakcie gali, na której wręczone zostały także Identyfikatory Pyrkonu – wyróżnienia ustanowione przez Pyrkon i serwis Poltergeist.
71 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka71
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:11
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
felieton: Fantastyka praktyczna
Wiara w przełomy
RAFAŁ KOSIK
Agent Smith w jedynym słusznym, czyli pierwszym „Matriksie”, przyrównał ludzi do wirusów. Pomijając różnice biologiczne, miał rację. Rzeczywiście nie szukamy równowagi ze środowiskiem, a nawet z innymi, tylko zagarniamy dla siebie wszystko, co możemy, i zużywamy to bez umiaru.
H
istoria ludzkości to ciąg następujących po sobie okresów prosperity z nieprawdopodobnym marnotrawstwem i eksploatacją rabunkową, kryzysu połączonego z bratobójczą walką o kurczące się zasoby i wreszcie przełomu kierującego nas na nowe tory. Potem znów rozpoczyna się prosperity i cykl się zamyka. Pytanie, czy to może trwać w nieskończoność? Wszystkie wielkie odkrycia były dokonywane przy użyciu niewystarczającej technologii, a jednak się udawały. To znaczy, większość prób kończyła się tragicznie, ale liczy się efekt końcowy. Pierwsi europejscy odkrywcy dopłynęli do Nowego Świata, zanim opracowano sprawną nawigację, wymagającą np. dokładnych zegarów. Imperium brytyjskie zbudowano bez środków niezbędnych do jego kontrolowania, bo telegraf i maszyny parowe powstały później. Pierwsze loty orbitalne i misje Apollo odbyły się, gdy komputery dokonujące niezbędnych obliczeń były zbyt duże, by je umieścić na pokładzie. Chwilę później komputery udało się znacząco zminiaturyzować, co z lotów kosmicznych uczyniło niemal rutynę. Potrzeba matką wynalazku – to bardzo mądre przysłowie. Gdybyśmy nadal żyli w Raju, bylibyśmy grubymi, leniwymi, a przede wszystkim tępymi darmozjadami. Pozornie każdy wynalazek jest odpowiedzią na wykryty i zdefiniowany problem. Postęp wynika z trudności, jakie napotykamy na swojej drodze, ale część badań wyłamuje się z tej reguły. Postęp wcale nie jest liniowy, tylko odbywa się skokami, a skoki te są możliwe dzięki rozwojowi nauki, która zajmuje się rzeczami dla laika pozornie niepoważnymi. Te niepoważne rzeczy w kluczowych momentach okazują się zbawieniem.
Gdy już się wydaje, że zbliża się nieuchronna katastrofa, pojawia się przełom, skok technologiczny, wielkie odkrycie, które ratuje sytuację. Tak było z antybiotykami, które ocaliły od śmierci w wyniku zakażenia setki tysięcy żołnierzy, a potem i cywilnych pacjentów w szpitalach. Tak było w przypadku nawozów sztucznych, które powstrzymały głód, i tak jest teraz w przypadku żywności GMO. Niestety, żadne z tych rozwiązań nie jest na zawsze. Antybiotyki z leku ratującego życie stały się nadużywanym środkiem prewencyjnym, przez co za kilkanaście lat mogą przestać działać w ogóle. Nawozy i GMO uratowały świat przed widmem głodu, ale szybko stały się przyczyną gwałtownego wzrostu populacji, i też za jakiś czas przestaną wystarczać. Podobnie jest z paliwami kopalnymi, ale najciekawszym przykładem jest woda pitna. Już teraz zdobycie jej w wielu miejscach świata wiąże się z poważnymi trudnościami, a będzie jeszcze gorzej. Ian McDonald w powieści „Rzeka bogów” opisał wojny prowadzone o wodę. I rzeczywiście wydaje się to największym problemem bliskiej przyszłości, a już szczególnie w rejonach zapalnych jak np. Izrael. Ludzie w całej swojej bezmyślnej, demokratycznej masie pomyślą o tym, dopiero gdy z kranu w ich kuchni przestanie lecieć woda. Na szczęście mamy naukowców, którzy nadal zajmują się badaniami pozornie bardzo niepraktycznymi, jak np. badaniem właściwości różnych form węgla, a szczególnie grafitu. Co grafit z ołówka ma wspólnego z wodą? Bardzo wiele. Sporym problemem futurologii jest to, że jeden niewielki wynalazek potrafi całkowicie zmienić przyszłość. Otóż grafen, bliski krewny grafitu, ma wiele cech mogących zrewolucjonizować cywiliza-
cję technologiczną w sposób, w jaki kiedyś zrobił to krzem. Jedną z jego cech jest całkowita nieprzepuszczalność dla cząstek stałych i gazowych, w tym nawet tych najmniejszych – atomów helu. Jednocześnie z łatwością przepuszcza wodę. Cóż to oznacza? Tanią i prostą metodę otrzymywania wody pitnej z wody morskiej. W perspektywie kilkunastu lat oznacza to rozwiązanie istotnego problemu. Można się domyśleć, jak zareagują na to ludzie – znów mnożąc się na potęgę, więc i generując nowe problemy, na które jeszcze nie mamy rozwiązania. Agent Smith naprawdę miał rację. Wiara w przełomy może jednak nie przetrwać próby czasu. Jest istotna różnica między naszymi czasami a czasami, powiedzmy, Kolumba. Wtedy wielkich odkryć mógł dokonać bystry i wykształcony facet, jeśli tylko zapewnił sobie finansowanie. Dziś jesteśmy uzależnieni od skomplikowanej technologii i wiedzy, które można by opisać jako wielopiętrowy budynek, na którego parterze jest pierwsze rolnictwo, na pierwszym piętrze epoka kamienna, potem epoka brązu i tak dalej, poprzez epokę pary, aż do obecnej epoki krzemu. Budujemy właśnie kolejne piętro, które nie ma jeszcze nazwy, a ta budowa jest procesem bardzo kosztownym i skomplikowanym. Wymaga też współpracy wielu specjalistów z wielu dziedzin. Już nigdy nie będzie tak łatwo jak kiedyś. Jeśli nastąpi regres, globalna katastrofa, która zniszczy ten budynek, lub chociaż poważnie go uszkodzi, będzie mało czasu na jego odbudowanie. Wystarczy kilka pokoleń żyjących poza cywilizacją, byśmy musieli znów startować od najniższych pięter. I wcale nie jest przy tym pewne, jak nam pójdzie odbudowa, bo gdy dojdziemy np. do epoki ropy naftowej, napotkamy opróżnione złoża.
72 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka72
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:11
© Cat Sparks
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
felieton: Ślepopisanie
Bezmózgowiec Może rzeczywistość jest prostsza od fikcji. Może nie trzeba grzebać w genach czy łączyć mózgów z komputerami, by dokonać następnego wielkiego skoku w ewolucji poznawczej. Osobliwość może być bliżej, niż nam się wydaje.
O
d kilkudziesięciu lat straszy mnie ziarniste, czarnobiałe zdjęcie rentgenowskie przedstawiające ludzką czaszkę. Jest żywa, lecz pusta, zaś w miejscu mózgu znajduje się otchłań wypełniona płynem. Cieniutka warstewka tkanki mózgowej wyścieła ją niczym worek owodniowy. Zdjęcie pochodzi z artykułu w magazynie „Science” z 1980 r.1, którego autor, Roger Lewin, przedstawia pacjenta, który „praktycznie nie ma mózgu”. Nie to mnie jednak przeraża. Wodogłowie nie jest niczym nowym i potrzeba czegoś więcej niż obrazek oszalałych komór mózgu, by przestraszyć byłego biologa, czyli mnie. Przeraża mnie fakt, że praktycznie pozbawiony mózgu pacjent miał iloraz inteligencji na poziomie 126 punktów. Z wyróżnieniem skończył studia matematyczne. Zachowywał się normalnie pod względem społecznym i poznawczym. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że cokolwiek było nie tak, dopóki nie poszedł do lekarza z niezwiązaną dolegliwością. Tam został skierowany do specjalisty, bo lekarzowi wydawało się, że pacjent ma za dużą głowę. Czasami tak się zdarza. Człowiek dorasta i zostaje budowlańcem albo nauczycielem, a potem dowiaduje się, że powinien być warzywem. W swoim artykule Lewin informuje, że na dziesięć przypadków wodogłowia jeden jest tak skrajny, że płyn mózgowo-rdzeniowy wypełnia 95 procent czaszki pacjenta. Każdy, u kogo mózg zajmuje zaledwie pozostałe 5 procent, powinien znajdować się w stanie wegetatywnym, jednak okazuje się, że równa połowa takich przypadków ma IQ na poziomie przewyższającym 100 punktów. Artykuł zatytułowany jest „Is Your Brain Really Necessary?” („Czy twój mózg jest naprawdę niezbędny?”) i zdaje się zaprzeczać wszystkiemu, co wiemy o neurobiologii. Często powołują się na niego religijne świry, przedstawiając go jako dowód na istnienie danej od Boga duszy, która musi wykonywać wszystko to, co zadzierający nosa naukowcy przypisują mózgowi. Zawsze, gdy widzę, że tak się dzieje, przewracam oczami. No ale IQ 126. Praktycznie bez mózgu. W największych chwilach zwątpienia zastanawiałem się, czy świry przypadkiem nie mają racji.
1 1
Od dwudziestu lat, raz na jakiś czas zdarza mi się więc leżeć w bezsenne noce i zastanawiać się, w jaki sposób mózg jak u pudla może skopać mi tyłek w dziedzinie matematyki wyższej. Zastanawiałem się, czy te cudowne dziwadła mają mózgi o takiej samej masie co my wszyscy, lecz o zwiększonej gęstości spowodowanej ciśnieniem wytworzonym przez płyn mózgowo-rdzeniowy (najwyraźniej odpowiedź brzmi: nie). Kiedy pisałem „Ślepowidzenie” – po tym, jak dowiedziałem się, że kolumny neuronalne u sawantów-autystów są stosunkowo słabo połączone, co sprawia, że każda z nich staje się bardziej wydajna – zastanawiałem się, czy może tu działać pewnego rodzaju efekt izolacji sieci. Okazuje się, że odpowiedź brzmi: być może. Trzydzieści lat po artykule Lewina dostajemy „Revisiting hydrocephalus as a model to study brain resilience” („Powrót do hydrocefalii jako modelu do badania wytrwałości mózgu”) autorstwa de Oliviera i in.2 (artykuł wydany w 2012 r., choć przeczytałem go dopiero w zeszłym tygodniu). To mini-artykuł przeglądowy: zaledwie cztery strony, brak nowej metodologii lub niezwykłych odkryć – po prostu zarys tła, hipoteza, krótka „dyskusja” i wnioski nawołujące do dalszych badań. Tak naprawdę to nie tyle przegląd, co wyzwanie rzucone społeczności neurobadaczy, by wzięli tyłki w troki i zaczęli badać to fascynujące zjawisko, żeby niedługo znalazło się wystarczająco dużo nowych badań, aby mógł powstać prawdziwy artykuł przeglądowy. Autorzy proponują badania modeli obliczeniowych, takich jak sieć małego świata i sieć bezskalowa – sieci, których węzły zbite są w tak zwane „kliki”, między którymi połączenia są luźniejsze. De Oliviera i in. sugerują, że poznali tajemnicę wytrwałości mózgu z hydrocefalią. Sieci takie mają wyższą złożoność dynamiczną, krótszą odległość pomiędzy węzłami i odporność na urazy tkanki. Przypomina to też te odizolowane, hiperwydajne kolumny sawantów-autystów i mało jest prawdopodobne, że to zbieg okoliczności: sieci zarówno społeczne, genetyczne, jak i mózgowe zostały opisane jako „mały świat”. (Możecie się zastanawiać, tak samo jak ja, czemu de Oliviera i in. mieliby
peter watts
przypisywać normalną inteligencję osobom z wodogłowiem, gdy taki sam układ zapewne obecny jest w mózgach u osób w stanie wegetatywnym i tych normalnie funkcjonujących. Mogę jedynie przypuszczać, że chcieli zasugerować, iż sieci małego świata są szczególnie dobrze rozwinięte wśród dobrze funkcjonujących osób z wodogłowiem. Szczerze mówiąc, nie jest to najlepiej napisany artykuł, jaki miałem okazję przeczytać.) Chodzi o to, że w odpowiednich warunkach wynikiem uszkodzeń mózgu paradoksalnie może być poprawa jego działania. Sieci małego świata i bezskalowe – nakierowane, zintensyfikowane, podkręcone – mogą turbodoładować część mózgu tak, by działała jak jego całość. Potraficie sobie wyobrazić, co by się stało, gdybyśmy zrobili tę sztuczkę z normalnym mózgiem? Ci z Was, którzy przeczytali „Echopraksję” pamiętają zapewne Zakon Dwuizbowy i sposób w jaki wykorzystywali zmodyfikowane geny nowotworowe, by zbudować dodatkowe połączenia w mózgach członków; sposób w jaki łączyli swoje umysły w zbiorowy intelekt pozwalający na zmianę praw fizyki w jedno popołudnie. W większości były to bzdury: neurologiczne spekulacje przeniesione w imię opowieści osiemdziesiąt nieprzewidywalnych lat w przyszłość. A może rzeczywistość jest prostsza od fikcji. Może nie trzeba grzebać w genach czy łączyć mózgów z komputerami, by dokonać następnego wielkiego skoku w ewolucji poznawczej. Już teraz, już tutaj w prawdziwym świecie można o całe rzędy wielkości zwiększyć funkcje poznawcze tkanki mózgowej i to bez inżynierii i poprawek. Najwyraźniej wystarczy zaledwie odpowiedni nacisk. A jeśli społeczność neurobadaczy posłucha wezwania do czynu de Oliviery i in., niedługo będziemy wiedzieć, jak go zastosować. Osobliwość może być bliżej, niż nam się wydaje. Może też być bardziej plaskata. Czyż nie byłoby fajnie, gdyby okazało się to takie proste?
Przełożył Piotr Kosiński
Lewin, R. 1980. Science 210, 1232-1234. de Oliviera et al 2012. Frontiers in Human Neuroscience 5, doi: 10.3389/fnhum.2011.00181.
73 65_73_NF_06_2015.indd Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka73
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:30:12
felieton: Wszystko się zepsuło
Jak zamienić lekarza w filmowca
Robert Ziębiński
Są dni w życiu, których nigdy się nie zapomina. Narodziny dziecka, pierwszy seks, śmierć rodzica, moment, w którym wsadziłeś rękę do nagrzanej frytkownicy, bo myślałeś, że ci się upiecze… Też mam taki dzień.
D
o dziś pamiętam ten moment, kiedy na Gdańsku na bazarze mój ojciec kupił dwie kasety VHS. Na jednej nagrana była „Królewna Śnieżka” oraz komplet kreskówek o Kaczorze Donaldzie, na drugiej widział napis „MAD MAX I – II”. Miałem jakieś osiem lat. Nie chodziłem w sukienkach, nie wykazywałem zbyt dużego zainteresowania lalkami i uważałem zupełnie zresztą słusznie, że penis (wówczas siusiak) służy głównie do tego, aby pokazywać go dziewczynkom. Mimo to ojciec uznał, że „Królewna Śnieżka” to film dla mnie. Na szczęście kilka dni po powrocie do domu, udało mi się znaleźć tę drugą kasetę. Kiedy nikogo nie było w domu, włączyłem… Trzy godziny później matka wróciła do domu i zastała mnie w stanie katatonii przed telewizorem. Tak, nie boję się tego powiedzieć: „Mad Max” zmienił moje życie. Jakieś dwa lata temu opowiedziałem tę anegdotę samemu George’owi Millerowi. Spotkaliśmy się w jednym z londyńskich hoteli. Miał udzielać wielu wywiadów, ale okazało się, że jego syn miał wypadek. Dowiedział się o tym w chwili, gdy skończyłem z nim rozmawiać. To był pierwszy i ostatni wywiad, jakiego wtedy udzielił. Panie z Warnera musiały szukać dla niego najbliższego lotu do Australii. Pamiętam, jak opowiadałem mu o pirackiej kasecie, rynku w Polsce, a jego oczy zamieniały się w dwa wielkie spodki. Potem dwadzieścia minut minęło jak sekunda. Miller opowiadał o tym, jak ważny był to film dla młodego chłopaka, który nie miał pojęcia o kręceniu filmów, bo przecież był lekarzem. Jak wizja świata Mad Maxa rodziła się w nim przez całe lata i jak był zaskoczony tym, że po premierze filmu krytycy okrzyknęli film… chorą adaptacją „Mein Kampf”. Ale przede wszystkim mówił i to bardzo szczerze o tym, jak ten film zmienił jego życie. Dosłownie. I nie chodzi tylko o to, że z lekarza stał się filmowcem. Ale o sposób myślenia o życiu w ogóle. „Mad Max” pewnie nigdy by nie powstał, gdyby nie postrzelony kolega Millera, nieżyjący już
Byron Kennedy. Kennedy był bowiem zupełnym przeciwieństwem Millera. Podczas kiedy młody lekarz cenił bezpieczeństwo i wygodę, Kennedy był szaleńcem. Całe życie kręcił amatorskie filmy, zajmował się fotografią, a słuchając Millera opowiadającego o gliniarzu, który poluje na gang motocyklowy, uparł się, by gadanie zamienić w film. To on zabiegał o budżet; to on ogarniał plan. Uparł się, aby stworzyć dla Millera perfekcyjne warunki do pracy. I udało się, choć może do perfekcji było im daleko.
Bo pierwszy „Mad Max” był jedną wielką improwizacją. Pieniędzy mieli mało. Bardzo mało. W zasadzie wystarczyło ich na jeden skórzany strój dla Maxa i lateksowe podróbki skóry dla reszty. Samochody zgarnęli ze złomowisk, a aktorów… no właśnie. Największa zabawa była z Melem Gibsonem. Wbrew plotkom, które krążą po sieci, nie był jeszcze wtedy znanym aktorem. Był nikim. Na przesłuchanie przyszedł na kacu, z obitą twarzą. Miał zagrać motocyklistę, ale Miller uznał, że będzie idealnym udręczonym gliną. Pech chciał, że trzy miesią-
ce później Gibson zjawił się na zdjęciach z zagojoną buzią i wyglądał jak… młody bożek, a nie zmęczony życiem facet. Ale Miller nie mógł się już rozmyślić. Paradoksalnie, piękna twarz Gibsona może i na początku nie współgrać z postacią, ale im dłużej myślę o takim wyborze, tym bardziej wydaje się on perfekcyjny. Bo kim jest Mad Max, czyli Max Rockatansky? Brutalny glina? Samotny twardziel? Mściciel? Czy wreszcie mesjasz? Nic z tych rzeczy. Dziś mit narosły dookoła tej postaci każe nam myśleć, że Max był herosem, ale tak naprawdę było wręcz przeciwnie. Max Rockatansky był tchórzem, który uciekł przed odpowiedzialnością (czyli opieką nad żoną, która została poważnie ranna w starciu z gangiem). Mit bohatera narodził się później. Najpierw był połamany życiowo chłopak, który uciekł od rodziny, obowiązków, wybierając drogę najprostszą – samosąd. Takiego Maxa zapamiętałem i pokochałem. Antytezę herosa. Takiego też Maxa kochali Miller i Kennedy. Dopiero w drugiej odsłonie serii nastąpiła drastyczna zmiana w wizerunku postaci, a Rockatansky nabrał twardych rysów. Siłą napędową dwójki także był Byron, dzięki którego zabiegom pierwszy film stał się hitem, a drugi przeszedł do historii kina. Miller i Kennedy planowali jeszcze wiele filmów. Mieli wtedy po trzydzieści lat i pisano on nich jako o najlepszym duecie reżyser-producent w branży. Ale niestety, nie dane im było pracować. Kennedy zginął w wypadku dwa lata po zakończeniu prac nad drugim „Mad Maxem”. Kiedy Miller dowiedział się o wypadku Kennedy’ego, najpierw chciał porzucić kino na zawsze. Wycofać się. Ukryć. Bez przyjaciela nie widział dla siebie sensu. Dopiero potem uzmysłowił sobie, że wycofując się, zmarnowałby całą pracę, jaką Kennedy włożył w przemianę lekarza w filmowca. A my nigdy nie obejrzelibyśmy „Czarownic z Eastwick”, „Babe – Świnki z klasą” i „Tupotu małych stóp”. I byłaby szkoda.
74 74_80_NF_06_2015new.indd 74 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:46:31
74_80_NF_06_2015new.indd 75 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:46:32
komiks
Western i czarna magia
O sobie samym
USA po wojnie domowej to nie tylko kraj bezwzględnych rewolwerowców, ale raj dla wszelkich sił nieczystych.
Przeczytaj komiks, by zrozumieć komiks..
Tytułowy szósty rewolwer (jak i pozostałe pięć) to potężny artefakt, który obdarza posiadacza nadzwyczajnymi umiejętnościami. Podczas wojny secesyjnej został odebrany swemu okrutnemu właścicielowi i bezpiecznie ukryty. Wdowa po generale Hume z zaciekłością poszukuje broni, by przywrócić męża do życia i dawnej chwały, a o krok przed nią znajduje się Drake Sinclair, dawny towarzysz demonicznego dowódcy, kierujący się własnymi motywami. Ścigający i ścigani w końcu zderzą się w bezpośrednim starciu, a jego uczestnikiem staną się też mroczne siły zagrażające całej ludzkości. Cullen Bunn pisząc scenariusz „Szóstego rewolweru” wykazał sie nie lada talentem do sprawnego i świeżego łączenia oklepanych wzorów i schematów popkulturowych. W swojej opowieści nie zawarł niczego nowego ani odkrywczego, czego nie było już wcześniej, ale nie o oryginalność tutaj chodzi, a o sposób w jaki ten gatunkowy miks horroru i westernu został podany. Bunn umiejętnie rozrysowuje kolejne wydarzenia, dozuje napięcie i tajemnicę, tworzy świat pełen niuansów i niewiadomych, a całość uzupełnia ogromną ilością dynamicznej akcji i dramatyzmu. Dzięki temu zombie i indiańskie demony w połączeniu z voodoo, sekretem Templariuszy i surowością Dzikiego Zachodu wypadają w ostatecznym rozrachunku nad wyraz atrakcyjnie. Jedyne, co w tej sprawnie zmontowanej mozaice kuleje, to do bólu przewidywalni bohaterowie. Ci źli są przerysowani do granic możliwości, ci kreowani na złych w ostateczności łamią się pod naciskiem sumienia, a ci zagubieni, wymagający ochrony i opieki, wykazują się nadmiernym hartem ducha i odwagą. Można jednak przymknąć na to oko – to dopiero pierwsza część dłuższej serii i jest szansa, że w kolejnych rozwiną się w interesujący sposób. W każdym razie „Zimne martwe palce” to wzorowa, wciągająca opowieść rozrywkowa, obracająca się wokół utartych motywów, a do tego świetnie zilustrowana. Brian Hurtt bawi się komiksową materią, kreśli sugestywne kadry, podkreślające atmosferę grozy, i nie waha się używać pstrokatych, kontrastowych barw. Pierwszy tom serii dostarcza sporej ilości wrażeń i jest obietnicą równie dobrej zabawy na znacznie dłuższym dystansie..
Miłośnicy horroru mają „Danse Macabre” Stephena Kinga, fantaści uczą się z „Fantastyki i futurologii” Lema – mądrą gadką mogą w końcu uwodzić białogłowy także miłośnicy komiksu. Po prawie ćwierćwieczu ukazał się w Polsce łatwo przyswajalny materiał poglądowy, więc każdy będzie w stanie „Zrozumieć komiks”. Czemu ten proces trwał tak długo? Ze wszystkich mediów narracyjnych komiks przyjął się w Polsce najgorzej (z przyczyn różnych i wielokrotnie dyskutowanych). Choć sytuacja wydaje się powoli zmieniać i dwudziestoletnia praca u podstaw wydawców i twórców zaczyna przynosić owoce, to ciągle świadomość możliwości wynikających z łączenia słowa i obrazu jest niewystarczająca. A szkoda, bo przecież – co zauważa Scott McCloud – komiks ma nieograniczone możliwości kreacji. Oferuje zasięg i wszechstronność, łącząc w sobie potencjał plastyczny filmu i malarstwa z intymnością słowa pisanego. Truizm? Oczywiście, ale tylko dla komiksomaniaków. W czasach, gdy McCloud pisał te słowa, wspierając się ogromnym materiałem wydawniczym dostępnym za oceanem, w Polsce trwały czasy wielkiej komiksowej smuty. Okienkiem na świat były jedynie prace teoretyczno-komiksowe Jerzego Szyłaka (osoba Scotta McClouda dla wielu zaistniała dzięki jego książkom) i to właśnie on został poproszony o napisanie wstępu do tego wyjątkowego komiksu o komiksie. Właśnie tak! Znamienne jest, że w stopce redakcyjnej użyto sformułowań scenariusz i rysunki, choć dla wielu jest to rozprawa teoretycznoliteracka na temat komiksu prowadzona przez człowieczka w okularach, który teoretykiem literatury nie jest. Ale, co podkreśla Jerzy Szyłak, Scott McCloud jest praktykiem medium i to czyni go najbardziej kompetentnym. Autor wykorzystuje środki wyrazu właściwe komiksowi, by w przystępny sposób opowiadać o jego sile i możliwościach. Dzięki takiemu zabiegowi tworzy dzieło strawne dla każdego. Może się nim pożywić człowiek dopiero zaczynający przygodę z komiksem, jak i koneser wyposażony w narzędzia do analizy wytworów kultury. Wszystko zależy od ograniczeń naszego umysłu – komiks jest medium otwartym na innowacje i zmiany. I jak dzieło McClouda – ponadczasowy.
Paweł Deptuch
Waldemar Miaśkiewicz
szósty rewolwer t.1: zimne martwe palce. Scenariusz: Cullen Bunn. Rysunki: Brian Hurtt. Timof i cisi wspólnicy 2015. Cena: 69,00 zł
Zrozumieć komiks. Scenariusz i rysunki Scott McCloud. Kultura Gniewu 2015. Cena 69,90 zł
76 74_80_NF_06_2015new.indd 76 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:46:33
film
SZAŁ PINOKIA Spektakularna akcja i emocjonalna jazda bez trzymanki – wszystko to funduje nam „Czas Ultrona”.
T
ym razem nie kosmiczni najeźdźcy zagrażają mieszkańcom Ziemi, a istota, która swoje powstanie zawdzięcza samym Avengers. Ultron to sztuczna inteligencja stworzona przez Tony’ego Starka dla ochrony ludzkości, jednak kierując się własną, spaczoną logiką dochodzi do wniosku, że najlepsze, co można zrobić dla naszego gatunku, to go unicestwić. Po jego stronie stają Wanda i Pietro Maximoff – rodzeństwo Udoskonalonych (tym słowem Marvel zastąpił określenie „mutant” ze względu na prawa do X-Men, które posiada 20th Century Fox). Ona ma moc telekinezy i wpływania na umysły, on porusza się z nadnaturalną prędkością. Nie jest tajemnicą, że w filmie debiutuje jeszcze jeden bohater kluczowy dla Avengers – Vision – ale w jakich okolicznościach, tego już nie ujawnię. „Avengers: Czas Ultrona” jest nierozerwalnie związany z największym w historii projektem kinowo-telewizyjnym, obejmującym (jeśli brać pod uwagę zapowiedzi) ponad dwadzieścia filmów i co najmniej sześć seriali. Ze względu na mnogość powiązań z innymi
produkcjami, przeszłymi i nadchodzącymi, oraz na szeroki kontekst, w którym osadzony jest blockbuster Whedona, trudno patrzeć na niego jako na samodzielną całość. „Czas Ultrona” to przede wszystkim wartka, spektakularna akcja, okraszona charakterystycznym dla Whedona niewymuszonym, błyskotliwym humorem. W przeciwieństwie do filmów z uniwersum DC uderzających stale w tę samą patetyczną nutę, Marvel potrafi przeciągnąć widza przez pełną gamę emocji. Mimo mnogości bohaterów, każdy dostaje szansę zabłyśnięcia na ekranie, a szczególnie interesująco wypadają postacie do tej pory pozostające na drugim planie, tu zaś wyeksponowane: Hawkeye, Black Widow i Hulk. Konsekwencje istnienia sztucznej inteligencji zostają zarysowane dość prosto i naiwnie (szczególnie jeśli porównamy to np. z serialem „Person of Interest”), zaś sam Ultron wypada średnio – plus należy się za ciekawie pokazane rozchwianie emocjonalne oraz nawiązania do Pinokia, minus za to, że jego metalowej twarzy nadano mimikę i możliwość poruszania ustami.
Jerzy Rzymowski
AVENGERS: CZAS ULTRONA (Avengers: Age of Ultron). Reżyseria i scenariusz: Joss Whedon. Zdjęcia: Ben Davis. Muzyka: Danny Elfman, Brian Tyler. Występują: Robert Downey Jr., Mark Ruffalo, Scarlett Johansson. USA 2015.
74_80_NF_06_2015new.indd 77 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:46:34
Fot. Maciej Parowski
felieton: Orbitowanie po kinie
Wampirzyca w burce jeździ na desce po irańskim miasteczku
Łukasz Orbitowski
W całej tradycji horroru kingowskiego potwór pełni funkcję burzyciela ładu. W „A Girl Walks Home Alone at Night” większego chaosu wprowadzić już się nie da. Wampir przybywa zaprowadzić ład. Jest to porządek zbudowany na trupie i krwi, niemniej ład właśnie.
A Girl Walks Home Alone at Night
G
dy kino artystyczne bierze się za tematy gatunkowe, budzą się upiory. Ten rodzaj romansu po prostu rzadko działa. Niedawno ostrzyłem swoje próchniejące zęby na „Tylko kochankowie przeżyją”, gdzie Jim Jarmusch zmierzył się z tematem wampirycznym. Film okazał się nieudolnym koszmarkiem, nudnym jak autostrada, obciążonym przez boleśnie przewidywalny scenariusz i fatalne aktorstwo forowanego Toma Hiddlestona. Nie pomógł nawet udział Tildy Swinton, kobiety o jawnie wampirycznej urodzie, z którą bardzo chciałbym się ożenić. Takie małżeństwo to byłoby coś, myślę sobie, ale Tilda Swinton nie chce przyjechać dla mnie do Polski. Pocieszam się więc „A Girl Walks Home Alone at Night” – artystycznym horrorem nakręconym w Kalifornii udającej Iran, za to z amerykańskim błogosławieństwem Elijah Wooda, tym razem jako producenta. Oto dziura na irańskiej prowincji, znana pod nazwą Złego Miasta. Nikomu tutaj się nie przelewa. Do nieszczęśników próbujących związać koniec z końcem należy Arash, bliskowschodni młodzieniec zapatrzony w Jamesa Deana i zatrudniony przy prostych pracach fizycznych. Zarabia raczej niewiele i choć najbardziej na świecie pragnie pewnej bogatej dziewczyny, może co najwyżej naprawić telewizor w jej pałacu. Tatuś Arasha znajduje pocieszenie w strzykawce z heroiną. Ten rodzaj rozrywki odbija się
na sercu, duszy, wątrobie, ale i kieszeni – stary zadłuża się u pewnego bezlitosnego gangstera. Ten zabiera samochód chłopaka, potem domaga się kolejnych pieniędzy. Do tego jest okropnym facetem, bije kobiety i ma głowę jelenia zawieszoną nad telewizorem. W tą miejską przestrzeń wkracza wampirzyca, bliskowschodni Bela Lugosi w wersji żeńskiej, z długą burką zamiast płaszcza, narzuconą na koszulę w paski. Przemierza puste ulice, najpierw pieszo, potem na desce porzuconej przez niedoszłą ofiarę. Małomówna, obdarzona kłami, ale i imponującym nosem łączy w sobie zwyczajność z niezwyczajnością. Lubi muzykę z winyla i ładnie jej w kolczykach. Nic dziwnego, że Arash rewiduje swoje poglądy miłosne i ciąży ku tajemniczej nieznajomej. Najpierw jednak musi rozwiązać problem tatusia, który, w związku z przypływem gotówki, wraca do najgorszych przyzwyczajeń. Gdzie ten artyzm? Cóż, film wlecze się straszliwie, lecz ta powolność ma niesłychanie wiele uroku. Dziurawą akcję bez reszty wypełniają mistrzowsko zaplanowane kadry, skrojone na podobieństwo ożywionych, czarno-białych fotografii. Oczy ciążą ku biedzie wnętrz domków, ku brudnym, spadzistym ulicom, pełniącym zarazem rolę naturalnego żerowiska wampira. Kontrastuje z tym przepych chawiry bogatej dziewczyny, ale też małpujące Zachód wnętrze lokalnej tancbudy. Ludzie poruszają się naturalnie, a więc powoli. Przestrzeń zieje pustką, w którą wgryza się brak nadziei. Z pewnymi zmianami, taki film można by nakręcić w polskim miasteczku na ścianie wschodniej, w latach dziewięćdziesiątych. W horrorach gatunkowych zawsze przeszkadzała mi konfrontacja z potworem, zmieniająca najlepszy nawet film w idiotyczne widowisko. Duch musiał zostać pokonany. Upiora zawsze zapędzano z powrotem do trumny, zapewne tylko po to, by jej wieko znacząco zadrżało w epilogu. Zapewne chodziło o afirmację świata i katharsis w rozumieniu Stephena Kinga – wielkim wysiłkiem zwyciężyliśmy monstrum i życie wraca na utarte tory, tak byśmy zdołali je docenić. Tymczasem jeśli potwory naprawdę istnieją, to nie mogą zostać pokonane. Tak rozpoznaję ich naturę. Potworność polega właśnie na nieśmiertelności. Walka skazana jest na
klęskę. My, ludzie, musimy pogodzić się z istnieniem potworów. Możemy je polubić, obejść, bądź dać się zeżreć. Lecz walczyć – już nie. Dlatego brak finałowej konfrontacji w „A Girl Walks Home Alone at Night” powitałem z wielką radością, jako drugą już zapowiedź zmiany na lepsze. Pierwszą jest „Backcountry” z żarłocznym misiem w roli głównej. W opowieści o irańskiej wampirzycy o jakiejkolwiek konfrontacji nie może być mowy. Arash nawet nie pomyśli o tym, by przebić dziewczynę kołkiem, a dziewczyna nie dopuszcza do siebie myśli, że może zostać przebita. Jej obecność rozbudza ciekawość bądź prowokuje ucieczkę, lecz nie składnia do walki. Nawet ofiary wampira słabo się bronią, jakby rezygnowały z wysiłku skazanego na klęskę. W całej tradycji horroru kingowskiego potwór pełni funkcję burzyciela ładu. Pojawienie się wampira burzy ład panujący w amerykańskim Salem tak, jak sprowadzenie szkieletu azteckiego bóstwa dezorganizuje życie miejscowości o tej samej nazwie w „Wyklętym” Grahama Mastertona. Irańskie miasteczko znajduje się w głębokiej fazie entropii. Korodują budynki, ale i relacje między ludźmi. Większego chaosu wprowadzić już się nie da. Wampir przybywa zaprowadzić ład. Jest to porządek zbudowany na trupie i krwi, niemniej ład właśnie. Ofiary nie są wybierane przypadkowo. Najpierw śmierć ponosi gangster, potem inni winowajcy. Wampirzyca oszczędza natomiast chłopczyka, każąc mu zastanowić się nad tym, czy chce być dobry, czy zły. Nawiązuje bezpieczną znajomość z prostytutką tęskniącą za lepszym życiem, a z Arashem mają romans – delikatny, bo tylko na taki pozwala różnica między dwoma gatunkami. Powtórzę: jej funkcją jest zaprowadzenie ładu. Przyznam nieskromnie, że w swoich książkach zawsze w ten sposób myślałem o potworach i nadal o nich tak myślę. Na koniec dodaję dwa wyobrażenia. W pierwszym nasza wampirzyca maszeruje przez polskie osiedle, w dresie i kapturze na podgolonej głowie. W drugim – zakochana para mknie starym samochodem przed siebie, on śmiertelny, ona nieśmiertelna, oboje na progu zakochania. Nie są to mądre wyobrażenia. Ale ładne, tak sądzę. Czy się spełnią? Trzeba zobaczyć film.
A Girl Walks Home Alone at Night. Reżyseria: Ana Lily Amipour. Występują: Sheila Vand, Arash Marandi. USA 2014. IMDb rating 7,1
78 74_80_NF_06_2015new.indd 78 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:46:34
Fot. Maciej Parowski
„Inni” Wydawnictwo Initium
„Mniejszy cud” Wydawnictwo Akurat
„Clariel” Wydawnictwo Literackie
Jak nazywane jest zjawisko, kiedy uzasadnione ostrzeżenia są ignorowane lub uznawane za niepawdziwe?
Kiedy rozgrywa się akcja „Clariel”, w odniesieniu do pierwszego tomu trylogii o Starym Królestwie?
Losy dwóch głównych bohaterów przedstawione są równolegle ‑ Robert jest lekarzem i naukow‑ cem, zajmuje się chirurgią i medycyną regene‑ racyjną. Drugi bohater, Mark, młodszy o rok, jest policjantem. Ślepy traf sprawia, że choć życie każdego z nich ułożyło się zupełnie inaczej, to ich ścieżki wielokrotnie się stykają, a kiedy wresz‑ cie się przetną, dramatyczny i zaskakujący finał wstrząśnie podstawami świata.
Inni uwolnili więzione przez ludzi cassandra sangue, nie zdając sobie sprawy z tego, jak poważne konsekwencje będzie to miało dla wieszczek. Tym delikatnym istotom grozi teraz podwójne niebezpieczeństwo – ze strony ludzi, którzy dla swoich niecnych celów chcą kon‑ trolować ich przepowiednie, ale też ze strony ich samych. W tej sytuacji Simon Wilcza Straż, zmiennokształtny przywódca Innych, zmuszony jest prosić o pomoc Meg Corbyn, wystawiając ją na wielkie ryzyko.
Clariel jest młodą dziewczyną, która najbardziej na świecie lubi przebywać pośród dziczy lasu. Marzy jej się, by pewnego dnia zostać jednym z Pograniczni‑ ków i spędzać życie jako łowca i strażnik. Wszystko zmienia się, kiedy jej matka zostaje przyjęta do Gildii Jubilerów w mieście Belisaere. Clariel musi wtedy dołączyć do Akademii, gdzie ma się nauczyć wszyst‑ kiego co niezbędne w życiu arystokratycznych elit. Akcja Clariel rozgrywa się 600 lat przed narodzi‑ nami Sabriel - bohaterki pierwszego tomu trylogii o Starym Królestwie.
Wśród czytelników, którzy do końca czerwca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Akurat.
Wśród czytelników, którzy do końca czerwca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma trzy książki ufundowane przez Wydawnictwo Initium.
Wśród czytelników, którzy do końca czerwca nade‑ ślą poprawną odpowiedź na nasz adres interneto‑ wy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Literackie.
Bohaterką jakiego kultowego serialu SF jest autorka powieści? Akcja książki dzieje się w świecie, w którym ludzie odkryli prawa rządzące zdarzeniami losowymi.
„Nadchodzi ogień” Wydawnictwo Literackie
„Ciemne tunele” „Szepty zgładzonych” Wydawnictwo Insignis
Z jakiego kultowego serialu SF znana jest autorka powieści?
Autorzy z ilu krajów wydali powieści w cyklu Metro 2033?
Nadchodzi ogień opisuje przygody Caitlin O’Hary, światowej sławy psy‑ chologa dziecięcego, która zajmu‑ je się leczeniem traum powstałych w wyniku wojen i klęsk żywiołowych. To silna kobieta i matka, ma mocny charakter i ugruntowaną pozycję zawodową, jednak całe jej doświadczenie i wiedza o świecie stają pod znakiem zapytania, gdy zaczyna pracować z mło‑ dą dziewczyną o wyjątkowych zaburzeniach…
Stwórzmy nową rasę, która będzie odporna na promie‑ niowanie. Jej przedstawiciele bez drżenia w kolanach wyjdą na powierzchnię i zdołają zbudować nowy świat, zbudować przyszłość nie dla tunelowych szczurów, lecz dla odrodzonej ludzkości. Ludzie znów zobaczą gwiaz‑ dy, o których z taką przejmującą nostalgią opowiadają starzy mieszkańcy metra. Szepty zgładzonych to zbiór opowiadań polskich fanów Uniwersum Metro 2033, inspirowanych postapokaliptycznym światem wykreowanym przez Dmitrija Glukho‑ vsky’ego. Tworzy go trzynaście tekstów nagrodzonych w konkursie w którym jurorami była cała społeczność portalu oraz członkowie redakcji serii Uniwersum Metro 2033.
Wśród czytelników, którzy do końca czerwca nadeślą poprawną odpo‑ wiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Literackie.
Wśród czytelników, którzy do końca czerwca nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma dwie książki ufundowane przez Wydawnictwo Insignis.
RozwiĄzania konkursów z numeru 4/2015 „NF” „Futu.re” Wydawnictwo Insignis
Cykl „Oko Jelenia” Wydawnictwo Fabryka Słów
Oficjalny rekord długowieczności wynosi ponad 122 lata i należy do Jeanne Calment. Paweł Trawiński – Warszawa Wawrzyniec Kołodziej – Tychy Małgorzata Piwowarska – Warszawa Władysław Drużycki – Warszawa Marcin Mazur – Kraków
Na początku cyklu Ziemia jest niszczona przez deszcz meteorów z antymaterii. Marcin Gadomski – Gdańsk
Angelika Jędrak – Opole
79 74_80_NF_06_2015new.indd 79 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:46:36
ROCZNA
PRENUMERATA tylko
Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” W prenumeracie dostajesz:
• 3 numery za darmo • wszystkie numery prosto do domu, wcześniej niż w kiosku!
masz pytania?
84
zł
• wejdź na: www.fantastyka.pl/prenumerata • zadzwoń: 22 278 17 27 • napisz: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa lub
[email protected] Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006 py tan ia dot ycz ące pre n u m e r at y: • •
•
telefonicznie: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 listownie pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa lub na adres e-mailowy:
[email protected]
Z as ad y pren um er at y:
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
• •
prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
Śledź aktualne promocje prenumeraty na naszej stronie
WWW.FANTASTYKA.PL/prenumerata
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Adr es redakc ji:
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
e- mail:
[email protected]
www.fantastyk a.pl
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2015
74_80_NF_06_2015new.indd 80 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
Krystyna de Binzer, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska,
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik,
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Paszylk,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Stali współpracownicy:
Joanna Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Tomasz Miecznikowski, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz, Radosław Pisula, Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts,
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński. A JeRzy wciąż wierzy, że wreszcie na Pyrkon przybieży.
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
2015-05-13 10:46:37
NF_06_2015_okladki.indd 2 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:20:07
NF_06_2015_okladki.indd 3 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:20:08
NF_06_2015_okladki.indd 4 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d360c82f354cd6befa9e7a1036eddec3
2015-05-13 10:20:09