w sprzedaży od 14 kwietnia
ALFIE ALLEN, JOHN BRADLEY - wywiad z aktorami „Gry o tron”
04 (391) 2015
miesięcznik miłośników fantastyki
www.fantastyka.pl
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
INDEKS 358398
issn 0867–132x
PRÓSZYŃSKI
M E D I A
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
PROZA:
PROCHOCKI � CROSSHILL Michrowski�Dzik�Cuinn�Goldin� Vaughn
DAREDEVIL I SPÓŁKA
nowe seriale Marvela
AMBROSE
BIERCE
niesamowity klasyk
Autor ilustracji: Marcin Panasiuk
JACEK DUKAJ
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Grafika: Platige Image
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
fot. J. Lubas
04/2015
06 07
00 04 Pomyślałem, że to byłoby wyzwanie ekstremalne: wziąć najgłupszy wzorzec kina hollywoodzkiego i zrobić z tego coś oryginalnego, trzymającego się kupy i nieobrażającego wrażliwości dorosłego odbiorcy.
Ambrose Bierce, stary pisarz, jako jeden z niewielu ówczesnych twórców mogący szczycić się wydaniem za życia dzieł zebranych, wyruszył samotnie w samo serce ogarniętego wojną Meksyku i zniknął bez śladu.
00 10
14
Czym się różni SF od fantasy? Przede wszystkim tym, że SF jest naukowa. Nie chodzi jednak o rekwizyty czy inny sztafaż, lecz o ludzką ciekawość, kreatywność, pomysłowość i wytrwale pogłębianą wiedzę.
Uniwersum Marvela rozwija się na małym ekranie. Najciekawiej zapowiadają się plany sieci Netflix, która zajęła się adaptacją przygód „ulicznych” herosów broniących zaułków nowojorskiej Hell’s Kitchen.
PUBLICYSTYKA 2 3 4 7 10 12 14 63 65 71 72 73 78
ZAPOWIEDZI ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz WYMYŚLIĆ E-BOOKA OD NOWA Wywiad z Jackiem Dukajem TRANSMIGRACJE AMBROSE’A BIERCE’A Tomasz Miecznikowski GALILEUSZ NA KRAWĘDZI Wawrzyniec Podrzucki ŻARTY ZE ŚMIERCI Wywiad z Alfie’em Allenem i Johnem Bradleyem PIEKIELNA KUCHNIA MARVELA Radosław Pisula RÓŻNE STANY SKUPIENIA CZ. 4 Maciej Parowski MODA NA „NOWĄ FANTASTYKĘ” NAGRODY „NF” 2015 – NOMINACJE / NAGRODY CZYTELNIKÓW „NF” 2014 – WYNIKI BEZPIECZEŃSTWO W ROKU 2040 Rafał Kosik POTRZEBY WIELU Peter Watts KLĄTWA PRZENOSZONA DROGĄ PŁCIOWĄ Łukasz Orbitowski
PROZA POLSKA 17 22 30
DOBÓR NATURALNY Sławomir Prochocki AKT Tadeusz Michrowski PÓŁNOC, POŁUDNIE, POMIĘDZY Bartłomiej Dzik
44 53 59
CMENTARNY TANIEC PANI HENDERSON Carrie Cuinn MAGIA I DEMON LAPLACE’A Tom Crosshill STRZEGĄCY DROGOWSKAZÓW Ina Goldin BO TYLE MOŻEMY Carrie Vaughn
RECENZJE 66
KSIĄŻKI
74
FILM / DVD
Faceb o
oku!
PROZA ZAGRANICZNA 39
Polub Nową Fanta stykę na
76
KOMIKS
PAMIĘCI TERRY’EGO PRATCHETTA Tuż przed wysłaniem tego numeru „Nowej Fantastyki” do druku dowiedzieliśmy się o śmierci Terry’ego Pratchetta. Dłuższy tekst o tym znakomitym pisarzu i fascynującym człowieku dostaniecie za miesiąc; na razie chciałbym go uhonorować przynajmniej tutaj. We wrześniu ubiegłego roku Neil Gaiman ujawnił w artykule dla „Guardiana” siłę napędową swojego przyjaciela. Paliwem dla twórczości Pratchetta był gniew – nieustanna, gorejąca furia podsycana przez ludzką głupotę, niesprawiedliwość, nietolerancję i liczne inne przywary, które przyszpilał ostrzem swej satyry w kolejnych tomach „Świata Dysku”, „Dobrym omenie” oraz wielu innych powieściach i opowiadaniach. Podobny rodzaj gniewu odczuwam, gdy oglądam satyryczne programy Johna Olivera. I myślę sobie, że to może być droga, żeby choćby trochę zmienić nasz świat na lepsze. Wszelcy prominenci boją się śmieszności i kompromitacji – obnażenia ich głupoty i niekompetencji; utraty autorytetu, przekłucia balonu nadętego majestatu. A dobra satyra – taka, jaką uprawiał Pratchett – właśnie tak działa: punktuje wady, burzy iluzje, którymi podpiera się nieudolność, krzyczy że cesarz jest nagi. Krążył kiedyś dowcip o dyktatorze, który czuł się bezpieczny, dopóki jego naród był smutny, a zaczął się bać o pozycję dopiero, gdy szpiedzy donieśli mu, że lud się śmieje. Dlatego cenzura w systemach totalitarnych jest szczególnie uczulona na komedię. Świat Dysku, powołany do istnienia przez Pratchetta, to tak naprawdę nasz świat, ale z bezlitośnie obnażonymi wszelkimi absurdami – tymi wielkiego kalibru i tymi powszednimi, do których wszyscy się przyczyniamy. Skoro widzimy je tam, nauczmy się dostrzegać je wokół nas. Skoro paliwem satyry Pratchetta był gniew, to największym hołdem, jaki możemy złożyć temu uwielbianemu pisarzowi, będzie to, że idąc w jego ślady, wypalimy śmiechem idiotyzmy naszej rzeczywistości.
Jerzy Rzymowski
w następnym numerze : Neil Gaiman O tym, jak Markiz odzyskał swój płaszcz Jacek Komuda Wizgun FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 2/2015 od 15 kwietnia
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Fot. A. Kaczorek
8
kwietnia do sprzedaży trafi album „Hellboy w Piekle #1: Zstąpienie”, w którym Piekielny Chłopiec, po wydarzeniach z tomu „Burza i pasja”, trafia w rodzinne strony. A 24 kwietnia zaczyna się kolejny Pyrkon. To tyle. Reszta jest nieistotna. Można już kończyć zapowiedzi? Kurczę, każą mi pisać dalej. Dobra, ale po Hellboya sięgnijcie, bo ja już czytałem w oryginale i absolutnie się nie zawiodłem. Na pewno przeczytam jeszcze raz, po polsku. Hellboy rządzi! I Pyrkon też rządzi – jak co roku, to najbardziej wyczekiwane przeze mnie dni w roku (sorry, Gwiazdko). Dobra, dobra. Piszę o innych. Z filmami w kwietniu krucho, wszyscy pewnie wstrzymują oddech przez majowymi „Avengers: Czasem Ultrona”. Na szczęście lukę wypełni Festiwal AfryKamera, którego X. edycja odbędzie się w dniach od 21 do 26 kwietnia w kilku największych miastach. Ma być sporo kina SF – to trzeba obejrzeć! Na polu komiksowo-książkowym zdecydowanie bardziej bogato. Dużo dobrego ze stajni DC, bo w albumie „Trzewia” powróci Wonder Woman z New DC, a w serii DC Deluxe ukażą się „Kryzys
Hellboy, Pyrkon, i inne rzeczy też tożsamości” i „Batman. Ziemia Jeden”. Na polu prozy zaś silne uderzenie Polaków, bo nowe powieści zaprezentują: Andrzej Pilipiuk („Sowie zwierciadło” to kolejny tom ciekawej serii „Oko jelenia”), Robert J. Szmidt („Szczury Wrocławia”, czyli historia o zombie, w której autor, obok innych postaci, zabija… mnie) i Witold Jabłoński („Ślepy demon” to kontynuacja „Słowa i miecza”). Trzymamy także kciuki za Powergraph: na Pyrkonie odbyć się powinna prapremiera nowej powieści Roberta M. Wegnera. Z nazwisk zagranicznych, trochę dobrych znajomych: Neil Gaiman zaprezentuje zbiór „Drażliwe tematy”, Joe Abercrombie powieść „Pół króla”, Adrian Tchaikovsky w „Pieczęci robaka” zakończy cykl „Cienie Pojętnych”. Poza tym dostaniemy całą „Trylogię Ciągu” Williama Gibsona w jednym tomie, powieść „Wszyscy na Zanzibarze” Johna Brunnera i coś od Suzanne Collins – książkę „Gregor i Niedokończona przepowiednia”, która otworzy cykl „Kroniki Podziemia”. Kto zawędruje na Pyrkon, prawdopodobnie będzie mógł także nabyć słuchowisko „Thorgal: Trylogia Brek Zarith”. Sound Tropez ma postarać się zdążyć. Do zobaczenia na Pyrkonie!
Marcin Zwierzchowski
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
na kwiecień polecamy :
książki
Neil Gaiman, „Drażliwe tematy”
Andrzej Pilipiuk, „Sowie zwierciadło”
– zbiór opowiadań z lat 2007-2014.
– powrót do serii „Oko jelenia”.
film
Festiwal AfryKamera – X. edycja, w planach pokazy afrykańskiego SF.
komiks
„Hellboy w Piekle #1: Zstąpienie” – Piekielny Chłopiec wraca do domu.
zastrzyk przyszłości
E-NARKOTYKI
Mateusz Wielgosz www.weglowy.blogspot.com
Manipulacja własnym mózgiem nie jest niczym nowym, wystarczy do tego papieros, filiżanka kawy lub kieliszek alkoholu. Współczesna technologia dostarcza nowe metody. Czy to dobrze?
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
›››
Kiedy czytasz ten tekst, fotony pochodzące z ekranu lub odbite od papieru pobudzają komórki światłoczułe na dnie Twojego oka, te z kolei pobudzają komórki nerwowe w nerwie ocznym, które przekazują serie impulsów dalej, do mózgu. W mózgu tymi danymi zajmuje się cały szereg obszarów – niezależnie analizują kształty, szukają skojarzeń, poszukują zagrożeń. Wszystko to dzięki sygnałom przekazywanym pomiędzy neuronami w synapsach. Działanie synaps zależy od zjawisk chemicznych i elektrycznych – różnice potencjałów wewnątrz i na zewnątrz komórek nerwowych oraz obecność związków zwanych neurotransmiterami rządzą tym, czy sygnał zostanie przekazany, czy nie. Od tysięcy lat wpływamy na te procesy. Na przykład za pomocą narkotyków jak np. alkohol, który wspomaga działanie neuroprzekaźnika GABA spowalniającego procesy takie jak mowa, ruchy, koordynacja. Jednocześnie alkohol uwalnia dopaminę w „ośrodku nagrody” w mózgu, co sprawia, że czujemy się dobrze i otwiera drogę do uzależnienia. LSD powoduje wydzielanie serotoniny, innego neuroprzekaźnika, zwanego również hormonem szczęścia. Zwiększa też przewodnictwo nerwowe, co oznacza, że nerwy, które normalnie nie przekazują między sobą sygnałów, zaczynają to robić, powodując wizje, wzmacniając odczucia, a nawet wywołując mieszanie doznań (widzenie dźwięków, słyszenie smaków i temu podobne). Te i inne środki wpływają na chemiczną stronę działania mózgu. Od lat naukowcy pracowali nad aspektem elektrycznym, a w ostatnich latach badania te nabrały rozpędu i niektóre ich efekty zaczynają wykraczać poza laboratoria. Najpopularniejszą formą neurostymulacji jest tDCS – sty-
mulacja mózgu prądem stałym. Tania i prosta. Jak wspominałem, poza czynnikiem chemicznym, funkcjonowanie neuronów zależy od różnic w potencjałach elektrycznych między komórkami i ich otoczeniem. Elektrody traktujące głowę stałym prądem, zależnie od potencjału, mogą ułatwiać lub utrudniać wzbudzanie neuronów. Umieszczając elektrody w różnych miejscach można uzyskiwać różne efekty. Aktywując jedne obszary lub wytłumiając inne, tDCS używano do wspomagania koncentracji, zdolności matematycznych, rozwiązywania problemów, zapamiętywania a nawet do uśmierzania bólu. Pewien stopień skuteczności potwierdzono badaniami, choć wciąż istnieją wątpliwości. Należy pamiętać, że stymulacja taka jedynie ułatwia działanie mózgu, a nie „pracuje za niego”. DARPA testowała tDCS na snajperach, przyspieszając tempo treningu. Na rynek w 2013 roku trafił gadżet Foc.us, który ma stymulować korę przedczołową graczy zwiększając skupienie oraz czas reakcji i ułatwiać naukę nowych umiejętności. W zeszłym roku rozpoczęto sprzedaż Thync, podobnego urządzenia, które z kolei ma wywoływać jeden z dwóch stanów – uspokojenia lub „zwiększonej energii”. Jednakże z racji łatwości wykonania takiego urządzenia (wystarczy bateryjka 9V zlutowana z dwiema elektrodami) „bio-hakerzy” na własną rękę eksperymentują z tą technologią i w sieci można przeczytać o całej masie efektów. Ile w tym wszystkim efektu placebo? Ciężko stwierdzić w przypadku poszczególnych urządzeń, jednak kliniczne testy, prowadzone pierwotnie z myślą o ofiarach uszkodzeń mózgu, prowadzono również z jego uwzględnieniem. Części badanych zakładano nieaktywne urządzenia i wykazano, że wpływ tDCS jest większy niż samego placebo. Wszystko to brzmi jak narkotyki nowej generacji. Czy należy się ich bać tak samo jak „zwykłych”? W przypadku tDCS, raczej nie. Lata badań nie wykazały praktycznie żadnych skutków ubocznych, jeśli nie liczyć sporadycznego podrażnienia skóry. Fakt, że stymulacja taka jedynie wspomag, a nie wyręcza użytkownika w wysiłku, można wręcz potraktować jako bezpieczną i pożyteczną alternatywę dla farmakologii, która nigdy nie jest obojętna dla organizmu. Ale czy właśnie z tego powodu nie czeka nas nowa fala uzależnień? Trzeba też pamiętać, że na mózg składają się miliardy neuronów o wielkości rzędu 0,005 cm. Oznacza to, że precyzja takiej metody jest śmiesznie mała, ponieważ nawet niewielka elektroda przyłożona do głowy obejmuje zasięgiem dziesiątki milionów neuronów. Konkurencją dla metody tDCS jest TMS – przezczaszkowa stymulacja magnetyczna, która może być znacznie bardziej precyzyjna. W odróżnieniu od poprzedniczki, TMS może wymuszać działanie nerwów niezależnie od pacjenta. Stosuje się ją już w walce z migreną oraz zaburzeniami depresyjnymi. Jej przyszłości to temat na osobny tekst. Na szczęście, w przeciwieństwie do stymulacji prądem stałym, TMS nie da się tak łatwo zbudować na własną rękę.
3 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
wywiad
Wymyślić e-bo
Wywiad z Jackiem Dukajem
Michał Cetnarowski: Nie odnosisz wrażenia, że z premierą „Starości aksolotla” jest trochę jak z tym skeczem Monty Pythona, w którym nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji? W krótkiej wypowiedzi sieciowej sprzed ponad roku wspominałeś wprawdzie o tym tekście, ale odnosiło się wrażenie, że to niewielki projekt na uboczu „Rekursji”, a tymczasem rzecz rozrosła się w „więcej niż książkę” i wydawca zapowiada rewolucję na rynku e-booków. Znowu tekst zaczął rosnąć w trakcie powstawania?
Fot. A.Zemanek
Jacek Dukaj: Wyjątkowo w przypadku „Aksolotla” przesunięcia terminów i zmiany planów nie były moją winą. Allegro zamawiało w 2013 roku opowiadania do swojej serii e-booków, która w zamyśle miała stanowić odpowiednik Kindle Singles, i pomyślałem, że dla oddechu od „Rekursji” napiszę coś stricte gatunkowego, na możliwie prostych założeniach. Jedną z zalet e-booka jest brak ograniczeń objętościowych – więc chociaż moje opowiadania już tradycyjnie mają sto–dwieście stron, nikogo nie zaskoczyłem długością. Jednak już po oddaniu przeze mnie tekstu, w Allegro kilkakrotnie zmieniała się koncepcja całej akcji, tak że „Aksolotl” jako projekt „e-booka plus” rósł na zasadzie kuli śniegowej. Sam zresztą byłeś świadkiem, jak kumulowały się kolejne pomysły i „rozszerzenia”. A po wejściu Platige’u i Fish Ladder zrobiła się z tego zupełnie nowa konkurencja: „jak wymyślić e-booka od nowa?”. I dla Allegro to przede wszystkim inwestycja promocyjno-pionierska, rozpoznanie ogniem technologii i kultury e-bookowej. A że akurat mój tekst tak rzecz rozkręcił, to już chyba podświadomy wpływ morfy autorskiej – nawet projekty, w których jedynie współuczestnicznę, puchną balonowo.
4 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
MC: „Starość aksolotla” – SF apokaliptyczne, w którym rozkręcasz beletrystyczną sprężynę z kolejnymi końcami świata człowieka – opowiada o postbiałkowym społeczeństwie ludzi-transformerów, którzy muszą sobie poradzić z życiem bez życia po tajemniczej Zagładzie. Co było pierwsze: kartezjańska z ducha kwestia, czy człowieczeństwo realizuje się na softwarze duszy bądź hardwarze ciała – czy też estetyka i rozmach scenograficzny prosto z „Transformersów” Michaela Baya?
wywiad
oka od nowa JD: „Czy da się napisać tekst o naparzających się mechach, który nie byłby całkowicie głupi?”. Tak mniej więcej brzmiało wyzwanie. Jedyny film, na którym zdarzyło mi się zasnąć w kinie, to właśnie „Transformers”, już nie pamiętam, która część. Tomek Bagiński nieodmiennie wychwala mi kunszt reżyserski Baya; trochę mnie wkręca, ale w końcu sam pomyślałem, że to byłoby wyzwanie ekstremalne: wziąć najgłupszy wzorzec kina hollywoodzkiego i zrobić z tego coś oryginalnego, trzymającego się kupy i nieobrażającego wrażliwości dorosłego odbiorcy. Właściwie działam już wyłącznie na zasadzie takich challenge’ów: jak rzecz nie wydaje mi się absurdalną niemożliwością, to nie ma sensu się za nią zabierać. MC: Book, e-book, książka powstająca w rozdziałach na blogu, literatura twitterowa… W międzyczasie sam wziąłeś udział we wspólnym pisaniu opowiadania z userami w sieci („Rewolucja.exe”). Co istotnego zmieniło się w ostatnich latach na polu beletrystyki, kiedy wkroczyły na nie nowe technologie? JD: To temat-rzeka. Poświęciłem mu zresztą kilka esejów. Motorem zmian jest tu nie tyle technologia, co sprzęg technologii z lifestylem. One bardzo silnie wzajem na siebie wpływają i jednym z efektów tej współbieżnej ewolucji jest wypłukiwanie beletrystyki literackiej z mainstreamu życia kulturowego (w pewnym stopniu zastąpiła ją beletrystyka telewizyjna). Jednak opowieści twitterowe, blogowe, interaktywne itp. to niewiele ponad sezonowe ciekawostki. Nie istnieje też specyficznie e-bookowa formuła artystyczna. Zastanawiam się, czy w ogóle powstanie. Jedną z możliwych jej form byłaby „powieść warstwowa” – z góry zaprojektowana pod odbiór kindlowy czy iPadowy, z warstwami odniesień i rozszerzeń stworzonymi przez autora na równi z tekstem podstawowym. W przypadku większości opowieści takie rozwarstwienie stanowi rozpraszający czytelnika zbytek, efekt dla efektu, psuje doświadczenie lektury, wybija cię z imersji. Istnieje jednak literatura, która naprawdę skorzystałaby na podobnym rozwarstwieniu: science fiction. Mianowicie ta właściwość e-bookowa rozbraja fundamentalny w SF problem infodumpów. Nareszcie autor nie musi dokonywać ekwilibrystycznych wygibasów, wymyślać dialogów, wykładów, lektury encyklopedii przez bohaterów powieści itp. chwytów fabularnych. Zamiast tego wszystkie wyjaśnienia niewynikające naturalnie z fabuły eksportuje do warstwy
„plus jeden”. To wyjątkowy przypadek, gdy zastosowanie dodatkowego e-bookowego bajeru nie umniejsza literackości tekstu, a właśnie ją wzmacnia, bo oczyszcza z tych „ciał obcych”. Gdyby mi z góry zaoferowano taki ficzer, zupełnie inaczej pisałbym „Aksolotla”. Najpewniej jednak e-bookom nie będzie dany czas na ustanowienie podobnego standardu. Środowisko technologiczne zbyt szybko się zmienia. Na dodatek e-booki sprzedają się po prostu zbyt słabo w porównaniu z paperbookami, by autorom opłacało się pisać książki wyłącznie pod wydania cyfrowe. A wszystkie te ewolucje przebiegają na tle ogólnie spadającego czytelnictwa. Polska to przypadek ekstremalny, bo tu i wcześniej wyjątkowo mało się czytało; teraz wpadliśmy jeszcze w ten globalny trend – mówiąc hasłowo – przenoszenia doznań literackich na media pozalekturowe. Pragnącym rozpoznać kierunek ewolucji powieści jako takiej poradziłbym natomiast studiowanie konwencji Young Adult. Możemy tu wspólnie polamentować, jakie to świadectwo wystawia naszym czasom, że wrażliwość młodzieżowa stała się wrażliwością większości społeczeństwa – ale nie sposób zaprzeczyć, iż to właśnie jest nurt sztuki narracyjnej rozwijający się najżywiej i najszybciej. MC: Sam zauważasz, że literaturę gatunkową najlepiej czyta się na cyfrowych readerach – zatem im ich więcej, tym więcej „fantastyki” pod strzechami. Co to oznacza dla science fiction: że szeroko rozumiana fantastyczność przelała się do głównego nurtu kultury? Czy można z tego wróżyć regres współczesnej SF – czy może renesans?
Nie ma to nic wspólnego z fantastycznością czy niefantastycznością tych tekstów; fantastyka niekonwencjonalna, wyrafinowana literacko, tak samo wymagałaby dopalacza promocyjnego, żeby ktokolwiek zwrócił na nią uwagę. Nie jest przypadkiem, że „Grey” wykwitł na forach „Zmierzchu” – łączy ich stokroć więcej niż „Zmierzch” z fantastyką jako taką. Szeroko rozumiana fantastyka stała się mainstreamem kultury globalnej z uwagi na jakości niewiele mające wspólnego z literaturą. Głównie chodzi tu o hollywoodzką widowiskowość, totalną imersywność kreacji i wspólnotę archetypów masowej wyobraźni. W opowieść o walce Słabego Niewinnego z Wielkim Złym może wejść zarówno wieśniak z Pakistanu, marynarz z Kaliningradu, jak i księgowy z Quebecu. Rządzi reguła największych wspólnych mianowników. MC: Taka „fantastyka” karmi się głównie sobą – to znaczy innymi realizacjami konwencji, na których pożywce rosną kolejne konwencjonalne iteracje i wariacje (romans z wampirami – romans z wilkołakami – romans sado-maso z wampirami i wilkołakami – szkolny romantyzm z zombie, bo „tego jeszcze nie było”). Z kolei SF starego typu wyrastała na związkach z realem; nieprzypadkowo o autorach z lat 60. czy 70. zeszłego wieku zwykło się mówić „pisarze-inżynierowie” – bo większość nich rzeczywiście pozaliteracko „robiła w nauce”. Czy taka science fiction jest dzisiaj w ogóle możliwa bez jakiegoś fundamentalnego przełomu w nauce, zmiany paradygmatu? I – czy jest potrzebna? Skoro zmiany następują
JD: „SF” i „fantastyka” nie są synonimami. SF jako taka to dzisiaj ledwo dostrzegalny margines fantastyki. Nadproporcjonalna popularność e-bookowych wydań powieści gatunkowych (mówimy o rynku anglojęzycznym) bierze się nie z nadzwyczajnej łatwości ich lektury na e-readerach, lecz z fundamentalnej różnicy mechanizmów promocji kultury. Literatura niegatunkowa dla sukcesu czytelniczego wymaga promocji odgórnej. Nie są mi znane przykłady powieści psychologicznej czy awangardowego eksperymentu, które przebiłyby się z amazonowego self-publishingu do papierowego mainstreamu. Tymczasem „powieści do czytania” wybijają się tak same, oddolnie, przy zerowej promocji w mediach i na salonach.
5 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
wywiad
szybciej, niż trwa cykl produkcyjny książki – to świat opisany przez SF, nawet wychylony w przyszłość, staje się często alternatywny już w momencie premiery. JD: Na pewno nie da się pisać pełnokrwistej SF tak, jak się ją pisało w Złotym Wieku, tzn. jako anegdotę inżynierską. Już nawet cyberpunk (a więc dobre trzydzieści lat temu) był bardziej modelem socjologicznym, prognozą rozwoju kultury, aniżeli czystym modelowaniem technologii. Od tego czasu splot „miękkich” i „twardych” dziedzin tylko się zacieśnia. Dzisiaj w technologiach komputerowych i pochodnych inwestowanie w R&D w większości przypadków zaczyna się od roboty antropologów-behawiorystów: jaką to niszę przyjemności da się wygenerować dla małpiego móżdżku konsumentów XXI wieku? I stąd się biorą tablety, kinecty, smartwatche. A nie chodzi nam przecież o przewidywanie przyszłości w rygorze akademickiej nauki, prawda? SF jest przede wszystkim literaturą, nie zbiorem tabelek z ekstrapolacjami trendów; tworzy artystyczne modele rzeczywistości. Różnica względem literatury nie-SF-owej polega na rozszerzeniu zakresu modelunku: nie tylko człowiek, ale świat i człowiek i jak oni wzajem na siebie wpływają w racjonalnym ujęciu. (Abstrahuję tu od fetyszu konwencji przygodowej, mówię o samej ontologii, nie o sposobie fabularyzacji). Może więc już sposób postawienia problemu sprowadza nas na manowce. Nie masz wrażenia, że podobne dyskusje-biadolenia coraz bardziej przypominają gniewne lamenty klasycystów, którzy długo po wynalezieniu
fotografii i filmu domagali się od malarstwa encyklopedycznego realizmu? Nie ma powrotu do baroku, rokoko, gotyku; można jedynie bawić się w ich symulacje, pastisze, hołdy retro. I tym jest steampunk, ale też niemal cała współczesna SF przetwarzająca stare wzorce SFowe. W „Oku potwora” spróbowałem pokazać ten mechanizm świadomie doprowadzony do ekstremum: retro SF, która nie udaje, że nie jest retro. Masz rację, że konieczna jest zmiana paradygmatu (chociaż nie wiem, czy w nauce, czy w szeroko rozumianej kulturze, w wyczuciu roli sztuki). I najpewniej dla sporej części starych fanów ta nowa SF nie będzie ich SF. Tymczasem wszyscy czujemy, że potrzeba nowej formy, nowego języka – ale nadal nie potrafimy go wypowiedzieć. Cytując klasyka: „I have no mouth and I must scream”. MC: Twórcy SF zresztą też „myślą pakietami” – ostatnio najpopularniejszy był temat Osobliwości, który, zdaje się, odchodzi już do lamusa; potem – postapokaliptyka ekologiczna czy wyjście z czujką literatury na pole sieci społecznościowych. Jak myślisz, da się przewidzieć, jaki następny temat zawładnie masową wyobraźnią twórców z tej niszy? JD: Technologiczna Osobliwość to akurat chyba ostatni przykład stricte naukowej inspiracji w SF. Potem można właściwie mówić już tylko o modach ogólnokulturowych, które jakoś odbijają się także w estetyce SF. Nisza stała się tak mała, że o żadnej masowości nie może w niej być mowy. Najnowszą taką modą zdaje mi się robotyka, renesans fascynacji półinteligentnymi maszynami wchodzącymi w nasze codzienne życie. Śledź w mediach słowa-klucze: „To już nie SF”. Następuje wówczas przejście danej tematyki do „poważnego” dyskursu i odtąd całe modele i drogi myśli wielokrotnie przemierzone w SF mogą zostać odkrywczo powtórzone dla szerokiej widowni. Gdy drony rutynowo
6 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
polują z nieba na terrorystów i dostarczają do domu paczki z amazonu, Google wypuszcza na ulice samokierujące się samochody, a cyber-protezy rąk, nóg, uszu trafiają pod strzechy – można już mówić o robotach bez poczucia „kiczu fantastyki”. Zaraz to samo stanie się z zagrożeniem człowieka przez AI, skoro pod ostrzegawczym manifestem podpisali się Hawking, Musk czy Gates, a nie pisarze SF. Takie „nobilitacje tematów z niszy” nie są bynajmniej specyfiką SF. W dyskursie prawicowym wizje islamizacji Europy zostały już starte na banał – a teraz napisał o tym Houellebecq i oto jest odkrycie i świeża pożywka myślowa dla mainstreamu. MC: No i temat „Rekursji”… W „Innych pieśniach” brałeś na tapetę fikcyjną ontologię, w „Lodzie” logikę, w „Linii oporu” lęki socjologów dotyczące zmian społeczeństwa technologicznego, a w „Science fiction” ideę Osobliwości i całą science fiction jako konwencję. W „Rekursji” zapowiada się, że będzie to Literatura przez duże „L”. Kiedy możemy spodziewać się książki (pytam, choć zdaję sobie sprawę, że to pytanie z serii tych, za które można dostać kulkę)? JD: Tu wszystkie obsuwy są wyłącznie moją winą. Oczywiście chciałem napisać coś krótkiego i szybkiego, i oczywiście mi się nie udało. Ale wkopałem się tematycznie. Raz, że tak głęboko wszedłem w świat odwróconej fikcji i realu („Literatura jest domem prawdy – fikcję się nie czyta, fikcję się żyje”), że zaangażowanie w jakąkolwiek beletrystykę zaczęło mi się jawić aktem ostatecznego samoponiżenia. Dwa, że projekt wymaga opracowania fikcyjnej historii literatury polskiej w XX wieku, i zapadłem się w to jak w ruchome piaski. Ale wydaje mi się, że wspiąłem się już na swoją górę Nebo, widzę ziemię obiecaną. MC: Trzymam tedy kciuki. I dziękuję za rozmowę.
niesamowici klasycy
Tomasz Miecznikowski
Ambrose Bierce
Edgar Allan Poe, H.P. Lovecraft, Robert Louis Stevenson, Bram Stoker – któż nie zna tych autorów choćby z ekranizacji ich prozy? A czy mówią Wam coś nazwiska Ambrose’a Bierce’a, Artura Machena czy Algernona Blackwooda? To przedstawiciele dużej grupy zapominanych i często niedocenianych autorów dawnych opowieści niesamowitych, bez których twórczego wkładu dzisiejsza popkultura byłaby znacznie uboższa.
Transmigracje
Ambrose’a Bierce’a
C
zytacie klasyków? Po raz pierwszy moje przekonanie, że jako tako orientuję się w meandrach dawnej literatury popularnej zniszczył Alan Moore za sprawą „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” – bez znajomości dzieł zachodnich klasyków tracimy bowiem lwią część przyjemności z odnajdowania dziesiątków odniesień rozsianych po serii brytyjskiego scenarzysty. Drugi raz zdarzył się przy okazji lektury „Drooda” Dana Simmonsa. Przyznaję się
bez bicia: wówczas po raz pierwszy spotkałem się z postacią narratora powieści – jak się okazało, bardzo popularnego w dziewiętnastowiecznej Anglii pisarza, Wilkiego Collinsa. Trzeci raz wyskoczył przy okazji oglądania serialu „Detektyw”. Atmosfera i bohaterowie tego dzieła (a w szczególności niesamowity Rust Cohle w wykonaniu Matthew McConaugheya) przywoływali skojarzenia z prozą H.P. Lovecrafta. Okazało się, że w tym przypadku to jedno nazwisko
nie wystarcza. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki z mroków jaskini literatury wychynęło Richarda W. Chambersa i jego „Król w Żółci”. Zrozumiałem wtedy, że proza sprzed ponad stulecia, a szczególnie rejon opowieści niesamowitych, skrywa zbyt wiele pozapominanych skarbów i tajemnic, by pozostać wobec tego faktu obojętnym. Owszem, w powszechnej świadomości funkcjonują rozpoznawalne dzieła i autorzy, jak „Frankenstein” Mary Shelley, „Dracula” Brama Stokera, „Doktor Jekyll i Mr. Hyde” Roberta Louisa Stevensona, oraz cały dorobek Alana Edgara Poe i H.P. Lovecrafta. To jednak nie wszystko. Na nowych czytelników czekają perły literatury z odległej przeszłości; autorzy, których wpływ choćby na wymienionego wyżej Samotnika z Providence był kiedyś przemożny. Oddziaływania tych dzieł odbijają się dzisiaj w dziesiątkach tworów popkultury, z czego przeważnie nie zdajemy sobie sprawy. Niniejszy, poświęcony klasykom opowieści niesamowitej cykl, ma za zadanie przybliżyć sylwetki najciekawszych twórców i ich
7 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
niesamowici klasycy dzieł z przełomu XIX-XX wieku oraz udowodnić, że pewne literackie zjawiska niesłusznie giną w mrokach przeszłości.
Zniknięcie autora W grudniu 1913 roku zaginął w Meksyku pewien znany amerykański obywatel. W tym targanym ideologiczno-społecznymi wstrząsami kraju rozpętała się wówczas rewolucja pod przywództwem Pancho Villi. Ambrose Bierce, stary, ponad siedemdziesięcioletni pisarz, kiedyś uczestnik wojny secesyjnej po stronie Unii, jako jeden z niewielu ówczesnych twórców mogący szczycić się wydaniem za życia dzieł zebranych, wyruszył samotnie w samo serce ogarniętego wojną kraju i po prostu zniknął bez śladu. W Polsce jego twórczość nie jest specjalnie znana, pojawiły się dokładnie trzy zbiory opowiadań, w której to formie specjalizował się amerykański autor: „Jeździec na niebie”, „Czy to się mogło zdarzyć” i „Oczy pantery”. Poza tym wciąż brakuje jednego z jego największych i najciekawszych literackich dokonań, czyli „Devil's Dictionary”, będącego zbiorem znakomitych, pełnych sarkazmu aforyzmów i sentencji, często opartych na paradoksach bądź życiowych obserwacjach autora. Na Zachodzie to twórca w pewnych kręgach kultowy i nie waży na tym sam fakt zniknięcia, choć w swoim czasie wywołał olbrzymią sensację i stał się zaczątkiem rozmaitych, zarówno logicznych, jak i wkraczających w sferę fantastyki dociekań. Bardzo ciekawie obrazują to dwa filmy, które są artystycznymi wariacjami na temat losu pisarza – „Stary Gringo”, w którym Gregory Peck wcielając się w postać pisarza zagrał swoją ostatnią rolę, czy znacznie mniej znany, ale jednocześnie oddający swoisty hołd temu klasykowi opowieści niesamowitych i jak się powszechnie uważa prekursorowi gore, „Od zmierzchu do świtu 3: Córka kata”.
Mordercy, psychopaci, zwyrodnialcy Dzisiejsze seriale telewizyjne coraz częściej zaglądają w przeszłość, szukając w historii
materiału dla fabuł pełnych naturalizmu, dzikości i brutalności. Słychać częste zarzuty, że to wypaczone spojrzenie dzisiejszych twórców (i widzów) na dawne czasy. Lektura opowiadań Ambrose'a Bierce’a przekonuje, że te obecne wizje dawnych czasów mają całkiem solidne podstawy. Jako członek wielodzietnej rodziny, potem żołnierz w najkrwawszym z konfliktów, które przetoczyły się przez terytorium Ameryki Północnej i w końcu pełną gębą kontrowersyjny dziennikarz, Bierce ze szczególną dociekliwością przypatruje się ciemnym stronom życia. Jednocześnie jest na tyle świadomy obsesji, wynaturzeń i okropieństw będących udziałem jemu współczesnych, że dobrze zdaje sobie sprawę, iż bliska mu dziennikarska technika, polegająca na atrakcyjnym w formie podawaniu suchych faktów, czasem nie wystarcza do precyzyjnego opisania niegodziwości świata. W prozie Bierce’a można wyczuć, nawet mocniej niż u współczesnego mu Twaina, mocno zjadliwy, maskowany otoczką groteski ton. Takie opowiadania jak „Grób bez dna” i „Oleum canis” to prawdopodobnie jedne z pierwszych, podszytych wyjątkowo czarnym humorem i odurzającą dozą sarkazmu portretów żyjących gdzieś obok nas psychopatów, a nawet całych ich rodzin. Są oni pierwowzorami kultowych postaci i band przerażających rednecków, które spotykamy w całej gamie późniejszych filmowych horrorów, od „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, przez „Wzgórza mają oczy”, do „Bękartów diabła”. Szczególnie wrażenie na współczesnym czytelniku może wywrzeć tekst „Moje ulubione morderstwo”, w którym Bierce stosując pierwszoosobową narrację zaserwował inscenizację sceny śmierci godną „Piły” czy serialowego „Hannibala”. Już wtedy, zanim świat usłyszał o Tedzie Bundym, zanim zobaczyliśmy w kinie „Milczenie owiec” i „Urodzonych morderców”, pisarz sportretował osobników, którzy nie zdają sobie sprawy z czynionego zła, rozpatrując je w ramach zwyczajnych, codziennych czynności.
Kadr z filmu „Od zmierzchu do świtu 3: Córka kata”
8 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Wojenne fantasmagorie Najbardziej znanym tekstem Bierce'a, z fabułą umiejscowioną podczas wojny secesyjnej, jest „Zdarzenie przy moście nad Sowim Potokiem”. W opowiadaniu tym odbija się specyficzne spojrzenie autora na wojnę, wolne od mocnych uczuć i patriotycznych uniesień. Zbrojny konflikt staje się zbiorem pojedynczych historii, sumą efektownych obrazów, których nieprawdopodobność sprawia, iż nabierają one znamion nierealności. „Zdarzenie…” jest przy okazji jednym ze wzorców dla opowiadanych kiedyś przy ognisku, a potem z sukcesami ekranizowanych miejskich legend. Oto doprowadzają skazańca pod szubienicę, zostaje wykonany wyrok, sznur nie wytrzymuje i ofiara wpada do wody, ratując się rozpaczliwą ucieczką. Bierce stworzył historię najpierw budując nastrój osaczenia i komplikując fabułę po to, by zakończyć ją nagłym, efektownym twistem, który sprawi, że odbiorcy podskoczą ze strachu. Wojna urasta zatem do rangi pożądanego, prozatorskiego rekwizytu, z pomocą którego świadomy własnego potencjału artysta może tworzyć oryginalne wizje. Jest takie opowiadanie Hemingwaya, pełna gorzkiej ironii „Historia naturalna umarłych”, gdzie zniszczenia wojenne opisywane są z punktu widzenia obserwującego je z naukowym zacięciem przyrodnika-narratora. Tym tropem już wiele lat wcześniej poszedł Bierce, w kolejnych tekstach dotykających amerykańskiego konfliktu, szukając właściwej formy, która odzwierciedli całą grozę, ale też absurdalność zjawiska. Dzięki temu powstał chociażby tekst „Chickamauga”. Mały chłopiec podczas spaceru w lesie zapada w sen i przesypia rozgrywającą się nieopodal bitwę. Potem, dalej spacerując, napotyka grupę wycofujących się uczestników niedawnych walk. Chłopiec staje na czele pochodu straceńców, pełzających po ziemi kalek, którzy przypominają mu niezwykle, ucharakteryzowane postaci z cyrku i budzą uczucie wesołości – czytelnikom fantastyki ten
niesamowici klasycy makabryczny marsz może przypomnieć jakże podobną scenę z „Pana Lodowego Ogrodu”. Różnorodne punkty widzenia i ludzie w absurdalnych sytuacjach bez wyjścia tworzą dla obecnej w opowiadaniach Bierce’a wojny zadziwiające przesunięcia gatunkowe, niejednokrotnie spychając je w rejony opowieści niesamowitych. Mają mało wspólnego z tradycyjnym wyobrażeniem konfliktu zbrojnego i zapowiadają późniejsze, wielkie dzieła takich autorów jak wspomniany wyżej Hemingway czy Izaak Babel.
Autor odnaleziony Tajemnicze zniknięcie Bierce’a, który w liście do przyjaciółki pisał, że wyrusza w poszukiwaniu nieznanego, narodziło wiele spekulacji dotyczących jego losu i prawdopodobnej śmierci. W „Starym Gringo” ginął od wystrzelonej przez meksykańskiego generała kuli, która trafiła go w plecy, zaś w „Od zmierzchu do świtu 3” zaliczył bliskie spotkanie z wampirami. Bardziej zasadne od pytania, co się tak naprawdę przydarzyło pisarzowi, po lekturze jego opowiadań staje się inne: gdzie go można odnaleźć? Część odpowiedzi już mamy, ale jest więcej danych. Pamiętacie szatański plan maszyn z „Matrixa”, bądź rolę sztucznej inteligencji w „Terminatorze”? Nad tym co może nas czekać, gdy maszyny uzyskają świadomość i staną się podobne człowiekowi, ponad sto lat temu Bierce zastanawiał się w opowiadaniu „Moxon i jego władca”. Pamiętacie „Kolor z przestworzy” Lovecrafta – rzecz o kontakcie z czymś nienazwanym, obcym ludzkiej zdolności pojmowania? Bierce pytał o to opowiadaniu „The Damned Thing”, które precyzyjnie (po polsku w jednym, jakże efektownym tytułowym słowie – „Draństwo”) obrazowało lęk i stosunek człowieka do niepojętych zjawisk. To wciąż nie wszystko. W końcu o Ambrose’ie Bierce’ie mówi się jako o klasyku opowieści niesamowitej. Psychopaci, mordercy, wojna… A gdzie potępione dusze, stare cmentarze, nawiedzone domy?
Ależ oczywiście – te wszystkie elementy znajdziecie w jego prozie. A nawet jeszcze więcej. Podobnie jak u innych klasyków, także u Bierce’a możemy znaleźć ulubiony motyw, będący znakiem rozpoznawczym autora. Jak ulał pasuje tu określenie znane z ostatniej książki Dicka i zarazem wielce pasujące do samego życiorysu amerykańskiego autora: transmigracja. Opowieści niesamowite klasyków nie są jedynie efektownymi historiami, które mają nas przestraszyć i na tym kończy się ich rola. Nie możemy oczywiście wczuć się w rolę człowieka przełomu XIX i XX wieku, ale pewne rzeczy pozostają niezmienne. Opowieści, których powierzchnią jest strach, kryją przecież w sobie dużo więcej. Są tu wspólne dla ludzi danej epoki obawy, mody (choćby seanse spirytystyczne), odzwierciedla się w nich ówczesna wiedza naukowa, ale także uniwersalne dywagacje nad tajemnicą życia i śmierci, nad tajemnicą ludzkiej duszy. A w tym kontekście twórczość Bierce’a staje się zapisem, katalogiem poszukiwania odpowiedzi. Być może wpływ na zagłębienie się w ten rodzaj dociekań miała przedwczesna śmierć dwóch potomków pisarza, być może straszne, wojenne doświadczenia. Bo oto Bierce,
w takich opowiadaniach jak „Mieszkaniec Carcosy” i „Odnaleziona tożsamość” opisuje nam człowieka w roli wędrowca, dla którego zatrzymał się czas, który stracił cząstkę własnego, cennego życia, albo po prostu stał się – nie wiadomo do końca, w jaki sposób – kimś innym. Rodzajem nawiedzenia będącego wynikiem jakiejś silnej więzi emocjonalnej, bądź przeżytej dopiero co traumy. W efekcie bohater tekstu staje się nagle starą duszą w nowym, obcym mu ciele, umiejscowioną w innym czasie. Zjawisko transmigracji, wędrówki dusz znajduje najmocniejsze odzwierciedlenie w niezwykłym fragmencie opowiadania Bierce’a pod efektownym tytułem „Psychologia pewnej katastrofy”. Mamy tam kluczową scenę, godną słynnego finału horroru „Inni”. Jest 3 lipca, pełne morze, bohater prosi towarzyszkę podróży by pomogła mu w rozwiązaniu pewnych wątpliwości natury psychologicznej. Nie dowiemy się, o co zamierzał dopytać ów mężczyzna, bo nagle rzeczywistość zaczyna pękać. Żaglowiec, ocean, niebo – wszystko zniknęło. Co stało się później, na jakim ustępie fikcyjnego dzieła „Medytacje Dennekera” zatrzymał się palec wskazujący Jannette Harford, warto przekonać się samemu. Czasem opowieść niesamowita wykracza poza zwyczajowe ramy, stając się metaforą, która chce objąć swym zasięgiem całą tajemnicę wszechświata, po zakończeniu lektury pozostawiając nas w stanie niepewności. Dlaczego jesteśmy tym, kim jesteśmy? Czy gdyby się okazało, że cały czas byliśmy w rzeczywistości kimś innym i prowadziliśmy życie kogoś innego, będąc zaledwie transmigracją odległego żywota – bytu o którym nic nie wiemy, czyimś ukradzionym istnieniem – czy wówczas nasz świat nagle pękłby w posadach? Być może właśnie w poszukiwaniu odpowiedzi na podobny rodzaj trawiących go pytań, stary amerykański pisarz Ambrose Bierce ruszył w ostatnią drogę, by na jej końcu rozpłynąć się w powietrzu.
Kadr z filmu „Stary Gringo”
9 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
science w fiction
Wawrzyniec Podrzucki Czym się różni SF od fantasy? Przede wszystkim tym, że SF jest, wiadomo, naukowa. Nie chodzi tu jednak o rekwizyty czy inny sztafaż, lecz o naukę w dużo głębszym, podstawowym tego słowa rozumieniu. O ludzką ciekawość, kreatywność, pomysłowość i wytrwale pogłębianą wiedzę.
GALILEUSZ NA KRA T
o jest centralny motyw prawdziwej science fiction, a jej świat to taki, który dzięki nauce nieustannie się zmienia. Dynamiczny, żywy, z każdym dniem nowszy i bogatszy, niż dzień wcześniej. Chwilami mało piękny, ale nigdy monotonny czy nudny. W dodatku historycznie bezprecedensowy. Naprawdę, żal byłoby go utracić, bo co jest alternatywą? Świat jak z „Gry o tron”, pogrążony w całkowitym, umysłowo-technologicznym zastoju, gdzie jedynymi zmiennymi są pogoda i imiona królów? Podkreślmy to jednak raz jeszcze: nasza cywilizacja, oparta na humanizmie, racjonalizmie i empiryzmie to absolutny ewenement i kuriozum, a nie norma. Bo normą od początku dziejów były kultury zdecydowanie bardziej przypominające te z kart powieści fantasy. Nam, żyjącym tu i teraz, może się zdawać, że to globalne „imperium rozumu” jest nieuniknionym zwieńczeniem naturalnych procesów historycznych, a skoro tak, to stąd już tylko do przodu. A że gdzieś tam, na peryferiach coś jakby się ostatnio psuło i paczyło? Drobiazg. Grunt, że trzon jest zdrowy, ogół na ogół progresywny i system wciąż funkcjonalny. I choć droga przed nami kręta, nic nie wskazuje, by miała się raptem urwać nad przepaścią.
I wcale nie musi. Albowiem największym zagrożeniem nie jest żaden megakataklizm, lecz na pozór drobne zmiany oraz defekty, które będą się nawzajem dopełniać i kumulować, aż ich masa krytyczna zostanie przekroczona. Cesarstwo zachodniorzymskie też nie upadło w jedną noc, ale rozkładało się sukcesywnie przez trzy wieki i trzeba było czekać kolejnych osiem na intelektualny renesans Starego Kontynentu. Pomijając najzagorzalszych religijnych fanatyków, nikt z nas chyba nie pragnie, by taki scenariusz się powtórzył. Coraz więcej jednak dochodzi sygnałów, że „źle się dzieje w państwie duńskim”. Jeżeli je zbagatelizujemy, konsekwencje mogą być przykre.
Moja teoria jest najmojsza Internetowy magazyn „Edge” każdego roku zadaje jajogłowym pytanie: którą z naukowych idei wyrzuciliby na śmietnik? Jednym z ubiegłorocznych respondentów był znany fizyk Sean Carroll. Co odrzekł? Falsyfikowalność. I tu powiało autentyczną grozą, bo od czasu Karla Poppera falsyfikowalność przyjmuje się za główne kryterium odróżniające naukę od pseudonauki. Np. „wszystkie koty są
10 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
szare” jest hipotezą falsyfikowalną, bo wystarczy, że znajdziemy jednego rudego i po zawodach. Ale już „istnieją koty, które śpiewają jak Justin Bieber” to puste gadanie, gdyż nie sposób tego zweryfikować ani podważyć. Choćbyś przetrząsnął całe uniwersum i żadnego takiego kota nie znalazł, to i tak usłyszysz, że „one są, tylko gdzie indziej”. Każda z „porządnych” teorii naukowych – ewolucji, względności, tektoniki płyt, etc. – jest falsyfikowalna w tym rozumieniu, że coś zakłada albo przewiduje. I jeżeli bodaj jedna obserwacja bądź eksperyment takie przewidywanie obali, to adieu, Einstein czy nie Einstein. Z drugiej zaś strony mamy propozycje, które po przyłożeniu tej miarki powinniśmy z miejsca odrzucić jako pseudonaukowe, np. teorię wielu wszechświatów czy zasadę antropiczną. Czemu więc odrzucane nie są? Ha, oto jest pytanie! I powód rosnących napięć, nie tylko w środowisku fizyków. Prawdziwie niemile robi się jednak, gdy a) teoria jest weryfikowalna, b) zostaje zweryfikowana na swoją niekorzyść, ale c) jej zwolennicy mają to głęboko w tak zwanej. Co powiedzielibyśmy dzisiaj o człowieku, który się upiera, że Ziemia jest w środku pusta? Wszystko, tylko nie to, że jest naukowcem przez
science w fiction Publikuj albo giń
Haruko Obokata
WĘDZI
duże N. Cóż zatem powiedzieć o proponentach teorii strun? Jednym z jej postulatów w 2011 roku była masa hipotetycznej cząstki elementarnej, gluina, na poziomie 600 GeV. Gdy Wielki Zderzacz niczego takiego nie znalazł, „strunowcy” podnieśli próg do 1 TeV. Wciąż nic. No to teraz twierdzą, że już w owym 2011 roku przewidywali 1,5 TeV! Tak się nauki nie uprawia. Tak można ją co najwyżej ośmieszyć, o ile nie zniszczyć.
A co z drugim filarem metody naukowej, tj. reprodukcją wyników? Ktoś jeszcze przypomina sobie zimną fuzję oraz nazwiska Fleischmann i Pons? Zostali zdyskredytowani i przepadli, bo nikt nie potrafił ich doświadczeń powtórzyć. Podobny los spotkał Haruko Obokatę, ubiegłoroczną odkrywczynię „rewolucyjnej” techniki pozyskiwania komórek macierzystych. Z tych przykładów można wyciągnąć wniosek, że mechanizmy autokorekcyjne w nauce działają prawidłowo. Tak, gdy chodzi o sprawy dużego kalibru. Tych mniejszych jest jednak zdecydowanie więcej, zwłaszcza w naukach biomedycznych oraz „miękkich”, jak psychologia i socjologia. W 2011 roku firma Bayer ogłosiła (PMID: 21892149), że jej pracownikom udało się w pełni potwierdzić rezultaty zaledwie dwudziestu procent losowo wybranych badań. Rok później jeszcze większym szokiem dla środowiska okazał się raport innej firmy, Amgen, według której zaledwie 6 z 53 (i to tych najważniejszych) prac z dziedziny biologii nowotworów ma jakąkolwiek wartość (PMID: 22460880). Owszem, akurat biologia jest dziedziną skomplikowaną i końcowy wynik eksperymentów zależy od tylu zmiennych, że jest prawie niemożliwe gdzieś się po drodze nie rąbnąć. Czym innym jednak popełnienie błędu i próba jego naprawy, a czym innym bierność i zamiatanie pod dywan, albo nawet świadome naginanie rezultatów (co uwypuklił głośny artykuł Johna P. A. Ioannidisa z 2005 roku (PMID: 16060722) bądź najzwyklejsze oszustwo (np. sprawy Diederika Stapela czy Hwang Woo-suka). Skąd jednak ostatnio aż taki zalew „niepowtarzalnych” prac? Powód numer jeden to ogromna presja, by publikować – jak najwięcej, jak najszybciej i w czasopismach o jak najwyższym indeksie cytowań. Po drugie, autorzy niekiedy celowo pomijają ważne detale, żeby utrudnić życie „kolegom” z konkurencyjnych laboratoriów. Dalej, nacisk na oryginalność i „pozytywność”, co prowadzi do zafałszowań, bo równie istotnych, ale negatywnych rezultatów nikt publikować nie chce. Swoje robią również pośpiech, niechlujność i brak kompetencji pracowników naukowych, którzy często mają problem nie tylko z poprawnym formułowaniem hipotez i prowadzeniem doświadczeń, ale nawet z krytycznym myśleniem.
Ruch jednostajnie przyspieszony Lista niedomagań współczesnej nauki jest jednak dłuższa. Weźmy taki peer review, czyli ocenę jednych naukowców przez drugich. To kolejny element samonaprawczej maszynerii, który szwankuje, choć są i tacy, co twierdzą, że jest on na skraju całkowitego załamania. Nawet najbardziej renomowane z czasopism obniżają swe niegdyś bardzo wysokie progi, nie mówiąc o periodykach typu open access, które za wyjątkiem nielicznych, jak np. PLOS ONE, nie trzymają żadnych standardów i za odpowiednią sumę opublikują wszystko, nie dbając o merytoryczną wartość. Inną poważną sprawą jest komercjalizacja i korupcja nauki. Coraz więcej projektów, a nawet ośrodków badawczych, finansowanych jest nie przez podatników, lecz z kieszeni prywatnych. Ma to m.in. ten skutek, że badania podstawowe tracą na rzecz stosowanych, gwarantujących szybszy zwrot kosztów i pokaźniejsze zyski. Sęk w tym, że to nauki podstawowe są lokomotywą, a zastosowania praktyczne – wagonami, które same nie pojadą. No chyba, że zepchnięte po równi pochyłej.
Futurologia alternatywna Na koniec trzeba przypomnieć o bardzo istotnym, o ile nie najistotniejszym aspekcie nauki: otóż jest ona częścią współczesnej kultury. Ważną, ale nie jedyną. I nie jest tak, że nauka oraz naukowcy sobie, a reszta ludzi sobie. Nasza cywilizacja to w rzeczy samej kontrakt, oparty na wzajemnym zaufaniu. Jedna ze stron ufa, że otrzyma od drugiej wiele korzyści, druga natomiast, że ta pierwsza zapewni jej czas oraz środki niezbędne do wywiązania się z umowy. I to jest słowo-klucz: zaufanie społeczne do naukowców i całego systemu, który reprezentują. Oraz oczekiwania, rozbudzone (by nie powiedzieć nierealistycznie rozdęte) przez ostatnie dwa wieki spektakularnych naukowo-technicznych osiągnięć. Jeżeli to zaufanie zniknie, a z górnolotnych obietnic wyjdą nici, to prędzej czy później cały ten kontrakt diabli wezmą. Że zaś przyroda nie znosi próżni, naukę raz dwa zastąpi co innego – relatywizm, mistycyzm, spirytualizm i kto wie, co jeszcze. Prawdę mówiąc, aż tych naukowców żal, bo między Scyllą swoich wewnętrznych problemów a Charybdą narastającego antyintelektualizmu, wiele swobody nie mają. Nawet bez nuklearnej wojny może się to więc skończyć, jak w „Kantyku dla Leibowitza” – na kilku uniwersytetach-klasztorach, otoczonych umysłową pustynią. Ale to przecież tylko futurologia alternatywna i do niczego podobnego wcale nie musi dojść. Bo, jak mówi wspomniany wcześniej Ioannidis, Nauka nie jest nieodwracalnie zepsuta, ona wymaga tylko pewnych usprawnień. Pomimo tego, iż wiele moich prac ma przygnębiające tytuły, pozostaję optymistą. Nie widzę niczego lepszego od nauki, w co społeczeństwo mogłoby zainwestować. Oby się w tym optymizmie nie mylił.
11 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
wywiad
Żarty ze Marcin Zwierzchowski
Wywiad z Alfie'em Allenem i Johnem Bradleyem
Przed premierą piątego sezonu „Gry o Tron” spotkaliśmy się w Londynie z dwiema gwiazdami tej produkcji, by porozmawiać o realiach pracy na planie najpopularniejszego serialu na świecie i wysłuchać ich opowieści o złośliwych scenarzystach.
C
hoć w serialu nigdy się nie spotkali, Theona i Sama najwyraźniej coś łączy, bo PR-owcy HBO postanowili połączyć ich w parę w trakcie serii wywiadów zapowiadających piąty już sezon „Gry o tron”. Może to czysty przypadek, tak się po prostu ułożyło, gdy ktoś spojrzał na listę mających rozmawiać z dziennikarzami gwiazd, ale z drugiej strony nie sposób zauważyć, że ci dwaj świetnie się uzupełniają. Energiczny i wiecznie uśmiechnięty Allen wyrywa się do odpowiedzi, często żartuje, wyraźnie jest w swoim żywiole – wie, czego oczekują dziennikarze, dlatego rzuca kolejne anegdoty, okraszając je zabawnymi komentarzami. W tym czasie John Bradley siedzi bez ruchu, słucha, spogląda w przestrzeń ciemnymi, wyglądającymi na niezwykle smutne oczami. Można odnieść wrażenie, że myślami jest gdzieś indziej. Nic bardziej mylnego. Gdy tylko pytanie zostaje skierowane do niego, Bradley przechodzi przemianę – prostuje się, oczy robią się wesołe, na twarzy pojawia się uśmiech. I wtedy okazuje się, że nie mniejszy z niego gaduła, niż z Allena, że równie zajmująco potrafi opowiadać o pracy na planie „Gry o Tron”. Co ciekawego mieli do powiedzenia? Brylował Alfie Allen, ale to w zasadzie nie jego zasługa, a D.B. Weissa i Davida Benioffa, twórców serialu, którzy postanowili wyciąć młodemu Greyjoyowi niezły numer i przy okazji dać materiał do świetnej anegdoty.. Jak się okazuje, showrunnerzy to prawdziwi jajcarze, dodatkowo obdarzeni specyficznym poczuciem humoru. Wypytywałem Davida i Dana, o to, co stanie się z moim bohaterem – opowiada Allen. Chciałem wiedzieć, czy będę żył, czy zginę. Akurat ostatni scenariusz, jaki czytałem zostawiał mnie w niepewności, nie wiedziałem, co stało się z Theonem. Byłem więc dociekliwy. Oni odpowiadali zaś tylko złośliwie »Nie wiemy«. Zbierałem się więc do wyjazdu na kilka tygodni. Siedziałem w poczekalni lotniska w Belfaście, czytałem kolejny scenariusz, przebijając się przez świetną scenę dialogową, aż
tu nagle czytam, że Bran dźga mnie w serce i mówi »Winterfell jest moje, nie twoje«. I to mi się podobało, byłem zadowolony z takiej śmierci. Dlatego nie protestowałem, po prostu pojechałem na urlop. W czasie tych trzech tygodni reszta ekipy kręciła w Belfaście, Dan i Dave oczywiście opowiadali o lipnym scenariuszu i wszyscy byli ciekawi, czy już do nich dzwoniłem. Gdy słyszeli, że nie, dziwili się i stanowczo namawiali scenarzystów, by się ze mną skontaktowali i powiedzieli, że to tylko żart. Bali się, że może leżę w jakimś rowie i rwę sobie włosy z głowy. Tymczasem ja wypoczywałem. W końcu do mnie zadzwonili i zapytali, jak podobał mi się mój koniec. Ja wtedy zacząłem im dziękować, powtarzałem, że to świetna śmierć. Oni zaś na to: »Nie zabijemy cię. Co ty na to, by powrócić jako zombie?« Ja oczywiście się zgodziłem, więc kontynuowali: »A gdybyś był nagi i nic nie mówił?« Wtedy zorientowałem się, że ktoś mnie wkręca. Czy Weiss i Benioff odgrywali się za coś na Allenie? Nie. Ponoć po prostu lubią takie zabawy. Pierwszym, którego złapali na sfingowaną śmierć był Kit Harrington, czyli Jon Snow. Upatrzyli też sobie nową ofiarę, ale wtajemniczeni milczą co do jej nazwiska. Alfie Allen to nie tylko ofiara świetnego żartu, ale także aktor, który w trzecim i czwartym sezonie „Gry o Tron” miał szczególnie ciężkie zadanie. Czy wiedział, na co się porywa, gdy przyjmował tę rolę? Wcześniej nie słyszałem nawet o książkach, ale szybko dowiedziałem się o torturach i wątku Fetora – opowiada. Później przeczytałem pierwsze dwie i pół powieści i w tym miejscu się zatrzymałem, głównie dlatego, że mój bohater rzadko się pojawia w kolejnej książce. Poza tym nie chciałem wybiegać z fabułą daleko do przodu. Teraz w sumie trochę żałuję, że w ogóle sięgną-
12 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
łem po powieści, wolałbym pracować bez tej wiedzy. O torturach jednak wiedziałem. Pamiętam, że rozmawiałem o tym z Danem i Davidem i przed trzecim sezonem powiedzieli mi tylko, że muszę się przygotować, bo będzie on dla mnie bardzo wymagający fizycznie. Przed czwartym sezonem ostrzegali mnie natomiast, że będzie on dla mnie wymagający psychicznie. Jak zaś widzi przyszłość swojego bohatera? Osobiście chciałbym, aby nastąpiło jakieś odkupienie. W końcu jestem miłym gościem – mówi, uśmiechając się przy tym łobuzersko. Z drugiej strony, jako aktor, nie będę zaprzeczał, że poprzednie dwa sezony były trudne, ale w serii piątej świetnie się bawiłem i całkowicie pogodziłem się z tym, jak wszystko wokół jest popieprzone. Interesuje mnie też to, jak dalej może się potoczyć ta historia, jak może stać się mroczniejsza, co ja mogę z tym zrobić. I nie, nie miewam koszmarów z Ramsayem Boltonem. A czy John Bradley, gdy tylko dostanie scenariusz, przekartkowuje go, by sprawdzić, czy Sam wciąż żyje? Nie, raczej nie, bo sądzę, że jak już będę miał zginąć, to
m
wywiad
śmierci przynajmniej mnie o tym uprzedzą – odpowiada chichocząc. I już poważniej dodaje: Dan i David przed każdym sezonem stają przed wieloma wyborami, wieloma trudnościami. Uważam, że najgorszym problemem jest ten matematyczny – mają mnóstwo wątków i tylko 10 godzin czasu ekranowego. Mimo to co sezon im się udaje, świetnie prowadzą bohaterów. Ufam więc im. Co zaś najbardziej podoba im się w serialu, jako widzom, co jest jego największą zaletą? Alfie Allen: Przede wszystkim ja. Poza tym nowi bohaterowie, dołączający do nas w kolejnych sezonach; zawsze jestem pozytywnie zaskoczony pracą speców od castingu. Z wątków, najfajniejszy jest Ogar, a także Arya. John Bradley: Przede wszystkim Alfie. Poza tym zawsze zachwyca mnie to, jak spece od scenografii i efektów specjalnych przenoszą na ekran sceny, które w trakcie czytania scenariusza wydawały się niemożliwe do sfilmowania. Tak było z bitwą na Czarnym Nurcie i wybuchami statków w zielonym ogniu. Po chwili zastanowienia, przy okazji odpowiedzi na inne pytanie, Bradley rozwija jednak ten wątek: „Gra o Tron” świetne łączy skomplikowane relacje między doskonale skrojonymi bohaterami i epickość historii fantasy. I ten miks powstał z konieczności, bo HBO ogłosiło, że pracuje nad serią fantasy, a przecież wcześniej nie mieli do czynienia z czymś podobnym. Byli znani z „Rodziny Soprano” czy „Prawa ulicy”. Musieli więc nakręcić serial, który z jednej strony zadowoli miłośników fantastyki, a z drugiej da stałym widzom stacji to, czego oczekują. I to im się udało, stad tak wielka popularność
Alfie Allen
John Bradley
„Gry o Tron”, w której różne osoby znajdą różne elementy, które ich zachwycą. A zakończenie? Spoglądają już w przyszłość, wyglądając finału? Wierzę, że wszystko będzie świetnie zrealizowane – mówi Bradley –, że Dan i David, którzy do tej pory doskonale prowadzili wątki, nie dadzą
nam pośpiesznego zakończenia, że będzie to powolny, stopniowy proces. Ale na tę chwile nie widzę go, dla żadnej z postaci. W tym momencie, w tym sezonie, wszyscy są bardziej po uszy w kłopotach, niż kiedykolwiek byli. Czuję, że ci bohaterowie mają jeszcze wiele do zrobienia.
13 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
seriale
Radosław Pisula
PIEKIELNA KUCHNIA
MARVELA
Uniwersum Marvela rozwija się nie tylko w kinie, ale i na małym ekranie. Najciekawiej zapowiadają się plany sieci Netflix, która zajęła się adaptacją przygód „ulicznych” herosów z Domu Pomysłów, broniących zaułków nowojorskiej Hell’s Kitchen.
F
ilmowa ofensywa Marvel Studios, wspomagana dolarami płynącymi szerokim strumieniem z kieszeni widzów, nie zwalnia tempa. W tym roku II Faza zostanie podsumowana walką Avengers z morderczym robotem Ultronem oraz przygodami zminiaturyzowanego Ant-Mana. Jednak same blockbustery nie oddają w pełni bogactwa komiksowego uniwersum. Netflix, wykorzystując pełną moc mediów strumieniowych, radykalnie zmienił serialowy krajobraz wraz z premierą gwiazdorskiego „House of Cards”. Wszystkie trzynaście odcinków pierwszego sezonu zostało udostępnione na internetowej platformie tego samego dnia, udowadniając, iż siła seriali wcale nie leży w telewizji oraz odpowiednim czasie antenowym. Marvel, starając się nieustannie rozwijać swój filmowy świat, zaprezentował już widzom „Agentów T.A.R.C.Z.Y.”, którzy mimo początkowych problemów (jednowymiarowe postacie, brak solidnej intrygi, kiepskie zespolenie z filmami) w końcu odnaleźli własny język oraz „Agentkę Carter”, rozwijającą powojenną historię uniwersum. Obserwując udaną telewizyjną inwazję konkurencyjnego wydawnictwa DC Comics („Arrow”, „The Flash”, „Constantine”, „Gotham”, a także zapowiedziane m.in. „Titans”, „Supergirl”, „Krypton”, „iZombie” i „Lucifer”), Marvel Studios postanowiło podpisać długoterminową umowę z Netflixem. Na początek oddało w ręce sieciowego kolosa postacie kojarzone głównie z nowojorskimi ulicami oraz przyziemnymi problemami, których adaptacja opiera się w lwiej części na solidnych, konkretnych fabułach, a nie widowiskowej akcji i rozbuchanych efektach specjalnych.
Człowiek bez strachu
Vincent D'Onofrio jako Kingpin
14 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Pierwszym herosem debiutującym w trzynastoodcinkowej serii zostanie Daredevil, który zawita do Internetu w kwietniu. Bohater ten miał już okazję pojawić się na dużym ekranie w 2003 roku, gdy w nieprzychylnie przyjętej produkcji krwistoczerwony kostium założył Ben Affleck. Wygimnastykowany mściciel zadebiutował na kartach komiksów w 1964 roku, jako jeden ze sztandarowych przykładów superbohaterskiej rewolucji Stana Lee. Na tle zastępów herosów w trykotach wyróżniał się tym, że był pierwszym niepełnosprawnym bohaterem o tak znaczącym statusie. Matt Murdock, wywodzący się z rodziny irlandzkich emigrantów, stracił wzrok w nieszczęśliwym wypadku – rzucił się na ratunek niewidomemu mężczyźnie i odepchnął go sprzed rozpędzonej ciężarówki przewożącej radioaktywne materiały, ale nagły manewr kierowcy spowodo-
seriale Krysten Ritter Charlie Cox jako Matt Murdock
David Tennant
wał, że oczy chłopaka zostały skąpane w niezabezpieczonych toksynach. Chłopak stracił jeden ze zmysłów, ale wszystkie inne zostały wyostrzone ponad ludzki poziom sprawiając, że tak naprawdę „widział” dużo więcej niż przeciętny człowiek. Murdock skończył studia prawnicze i – po doprowadzeniu swojego ciała do atletycznej perfekcji – postanowił walczyć z niesprawiedliwością na dwa sposoby: za dnia na sali sądowej, zaś w nocy ścigając przestępców w zaułkach Hell’s Kitchen. Daredevil jest zdecydowanie największym cierpiętnikiem Marvela, a scenarzyści nawet bawią się w specyficzną grę: gdy opuszczają tytuł, zostawiają Matta w sytuacji pozornie bez wyjścia, najczęściej doszczętnie wyniszczonego psychicznie, a kolejny autor musi poskładać klocki do kupy i… znowu całkowicie je rozbić w finalnej historii. Zresztą, zabieg ten nie powinien nikogo szczególnie dziwić, ponieważ przygody Daredevila od początku lat 80. (wraz z przejęciem sterów serii przez legendarnego Franka Millera) zatopione są w klimacie i schematach znanych z kina noir. Dodatkowo seria z jego przygodami zawsze obsadzana jest najbardziej utalentowanymi autorami w branży – wystarczy wymienić takie nazwiska, jak reżyser Kevin Smith, Brian Michael Bendis, Ed Brubaker czy Mark Waid. Dzięki połączeniu wielkich talentów komiksowych – tworzących ostre jak brzytwa historie, których nie powstydziliby się Raymond Chandler i Dashiell Hammett – skonfliktowanego wewnętrznie bohatera i dzielnicy będącej pełnoprawnym bohaterem opowieści, serialowi scenarzyści mają urodzaj materiału do obróbki. Sprawujący pieczę nad projektem Steven S. DeKnight otwarcie zaznacza, że seria ma mieć klimat Nowego Jorku z lat 70., a były naczelny wydawnictwa, Joe Quesada stwierdza wręcz, że świat niewidomego prawnika ma cuchnąć mrocznymi uliczkami, wymiocinami i moczem. Pierwszy zwiastun, nasycony smolistymi cieniami, ulewnym deszczem i krwią bohatera, zdaje się potwierdzać te zapowiedzi. W Murdocka wcieli się niepozorny Charlie Cox, znany z „Gwiezdnego pyłu” i „Boardwalk Empire”. Ale najciekawszym strzałem obsadowym jest na pewno porażający swoją prezencją Vincent D’Onofrio w roli bezlitosnego Kingpina, trzymającego za gardło zorganizowaną przestępczość Wielkiego Jabłka.
Jej przygody zostały zapoczątkowane w 2001 roku w imprincie Marvel MAX, który prezentował historie osadzone w uniwersum Marvela (czasami bardzo luźno, jak w przypadku Punishera), jednak z wywindowaną kategorią wiekową, dzięki czemu scenarzyści nie musieli ograniczać się na polach przemocy, seksu czy przekleństw. Jones, stworzona przez wspomnianego wcześniej Bendisa, to niesamowicie twarda postać kobieca, urzekająca bezceremonialnością i sarkazmem – prawdziwy żeński Philip Marlowe. Na łamach solowej serii „Alias” (ponieważ wcześniej w telewizji pojawiła się produkcja J.J. Abramsa pod takim tytułem, serial Marvela został przemianowany na „A.K.A. Jessica Jones”), kobieta musiała między innymi ochronić sekretną tożsamość Kapitana Ameryki, stawiając czoło brudnej polityce, a także pomóc uzależnionej od narkotyków Spider-Woman. Komiks był jednym z najoryginalniejszych i zuchwałych projektów w historii wydawnictwa – wiwisekcją złożonej psychologicznie kobiety, otoczonej brudami ukrytymi pod jaskrawymi pelerynami. Jessica Jones do dzisiaj funkcjonuje w świecie Marvela, chociaż już nie pod parasolem MAX’a, przez co musiała trochę utemperować swój język. Za scenariusz i opiekę nad całością odpowiada Melissa Rosenberg, adaptująca wcześniej na duży ekran wszystkie części sagi „Zmierzch”. Przed rzucaniem gromów trzeba jednak mieć na uwadze materiał źródłowy, na jakim tym razem pracuje oraz kobiece podejście do problemów tak specyficznej bohaterki. Samą Jones zagra Krysten Ritter, pamiętna Jane Margolis z „Breaking Bad”, mająca wprawę w odgrywaniu ról bezkompromisowych kobiet. Jeszcze większe wrażenie robi jednak zatrudnienie Davida Tennanta – brytyjskiego aktora znanego przede wszystkim z głównej roli w serialu „Doctor Who” – który wcieli się w Purple Mana, kryminalistę kontrolującego umysły, wywierającego znaczący wpływ na życie głównej bohaterki. „A.K.A. Jessica Jones” zapowiada się jako najbardziej oryginalny, a jednocześnie najbardziej ryzykowny projekt osadzony w netflixowym świecie Marvela, za którym stoi niezwykle intrygujący materiał źródłowy.
Zdemaskowany kryminał
Podczas nowojorskich wojaży Jessiki Jones ma także zadebiutować jej przyszły (przynajmniej w komiksie) mąż, Luke Cage, który stanie się później bohaterem trzeciego serialu. Czarnoskóry superbohater zadebiutował na łamach serii „Luke Cage, Hero for Hire” w 1972 roku i był dzieckiem rozwijającego się prężnie filmowego nurtu blaxploitation, skupiającego obrazy prezentujące czarnoskórych bohaterów umiejętnie przeciwstawiających się zdominowanemu przez białych systemowi. Produkcje te
Po przygodach diabelskiego śmiałka czeka nas spotkanie z Jessiką Jones, prywatną detektyw i byłą superbohaterką (z bardzo krótkim stażem), która działa za kulisami Marvela, najczęściej ładując się w brudne sprawy powiązane z czynnie działającymi herosami (ciekawostka: jej prawnikiem jest Matt Murdock).
Bohater do wynajęcia
15 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
seriale
kierowane były do afroamerykańskiej publiczności zamieszkałej w metropoliach i cieszyły się wielką popularnością, mimo operowania stereotypami. Tytułowy bohater komiksu został niesłusznie wtrącony do więzienia, gdzie po obietnicy wcześniejszego zwolnienia przeprowadzono na nim okrutny eksperyment. Mężczyźnie udało się przeżyć, a dodatkowo posiadł niezniszczalną skórę i zwiększoną siłę. Po ucieczce z więzienia przywdział jaskrawożółtą koszulę odsłaniającą tors, na afro nałożył żelazną tiarę, a na koniec przepasał biodra symbolicznym łańcuchem, po czym mianował się „bohaterem do wynajęcia” i zaczął – za odpowiednią opłatą – pomagać ludziom oraz „sprzątać” swoją dzielnicę. Po zmniejszeniu zainteresowania blaxploitation, Cage zszedł na dalszy plan uniwersum, aby w pełnej chwale powrócić za sprawą przywoływanego po raz kolejny Briana Michaela Bendisa. Ten połączył czarnoskórego bohatera w parę z Jessiką Jones, kazał mu przywdziać T-shirt i dżinsy, a następnie zrobił z niego jednego z najważniejszych członków Avengers, z którymi trzyma się już od dekady. O samym projekcie niewiele jeszcze wiadomo (oprócz tego, że bohatera zagra znany głównie z małego ekranu i posiadający odpowiednie warunki fizyczne Mike Colter), ale tematycznie wydaje się idealnie wpisywać w „uliczne” założenia przyświecające wcześniejszej serii o Daredevilu. Przyziemne niebezpieczeństwa kryjące się w zaułkach Hell’s Kitchen idealnie pasują do Cage’a – najbardziej ikonicznego czarnoskórego herosa obok Black Panther.
Nieśmiertelna broń Bohaterem zamykającym serialowy pochód Netflixa zostanie zdecydowanie najdziwniejsza persona z całej czwórki. Iron Fist to dziecko innego ważnego amerykańskiego szaleństwa lat 70. – fascynacji kinem sztuk walki, Brucem Lee oraz filozofią Wschodu. Daniel Rand jest dziedzicem wielkiej fortuny. W dzieciństwie stracił rodziców podczas poszukiwań mistycznego miasta K'unL'un, gdy wspólnik jego ojca dopuścił się zdrady i skazał Randów na zagładę w skutych lodem górach. Osierocony Danny został uratowany ze śnieżnego pustkowia przez mieszkańców magicznego miejsca i odbył w K'un-L'un wieloletni trening sztuk walki, którego podsumowaniem było starcie z nie- śmiertelnym smokiem Shou-Lao. Młodzieniec pokonał bestię, zanurzył pięść w gorejącym sercu przeciwnika i zyskał niezwykłą moc (pozwalającą mu skupiać energię chi w dłoniach i za jej pomocą dewastować nawet najpotężniejsze przeszkody) oraz ceremonialny tytuł Iron Fista, Żywej Broni. Następnie powrócił do Nowego Jorku, gdzie dokonał zemsty na zdradzieckim przedsiębiorcy i stał się kolejnym zamaskowa-
Iron Fist
16 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Mike Colter wcieli się w Luke'a Cage'a
nym herosem. Co ciekawe, jest także najlepszym przyjacielem Luke’a Cage’a i przez długie lata dzielił z nim wspólny komiks. Przygody nadnaturalnego wojownika zostały zrewitalizowane w 2006 roku, gdy Ed Brubaker i Matt Fraction rozbudowali mitologię mistycznego miasta, a także połączyli wojaże Iron Fista po niezwykłych wymiarach z quasi-realizmem przesiąkniętych przestępczością nowojorskich ulic. Dzięki temu istnieje szansa, że orientalna otoczka będzie współgrała z innymi serialami. Projekt ten nie jest jednak pierwszą próbą przeniesienia marki na ekrany. Już w 2000 roku – po sukcesach filmów „Blade” i „X-Men” – zapowiadano opowieść o Dannym Randzie, w którego miał się wcielić Ray Park, brytyjski kaskader i mistrz sztuk walki, najbardziej znany z ról Dartha Maula oraz Snake Eyes’a z „G.I. Joe”. Serialowa rola nie została jeszcze obsadzona.
Uliczni rycerze Cztery przywoływane wyżej serie mają zostać podsumowane miniserialem „The Defenders”, który przedstawi spotkanie wszystkich netflixowych wojowników (co ciekawe, komiksowa wersja Obrońców nie jest związana z ulicznymi herosami i w najbardziej znanej inkarnacji składa się z najpotężniejszych bohaterów świata Marvela: Doctora Strange’a, Silver Surfera, Namora i Hulka). Chwytliwy tytuł został oczywiście wykorzystany głównie ze względu na natychmiastowe powiązanie go z Avengers. Cały projekt jest zresztą zastosowaniem systemu znanego z blockbusterów Marvela, tylko w wersji mini, gdzie poszczególne filmy prezentują nam bohaterów, podsumowując ich przygody wielkim crossoverem. Idealnie wpasowuje się w to także system dystrybucji Netflixa, gdyż wszystkie odcinki poszczególnych seriali będziemy mogli obejrzeć „ciągiem”, niczym niesamowicie rozbudowane filmowe widowisko. Aktorskie uniwersum Marvela swoją konstrukcją i rozmachem coraz bardziej przypomina skrupulatnie budowaną oraz rozciągniętą do granic możliwości wieloletnią narrację komiksową. Wydawniczy gigant i Disney zadziwiają zdroworozsądkowym podejściem i potrafią tak umiejętnie żonglować licencjami, by nawet mniej znaczący bohaterowie znaleźli swoje miejsce w odpowiednim formacie. Kto jeszcze sześć lat temu pomyślał by, że doczekamy się telewizyjnych przygód Daredevila, Luke’a Cage’a, Iron Fista czy nieśmiało przebąkiwanych pomysłów na podobną adaptację Punishera? Niepodważalnym faktem jest to, iż projekty Domu Pomysłów żyją pełnią życia. Oczywiście istnieje coraz realniejsze widmo przesytu, gdy kolorowy spandeks zacznie nas atakować nawet z lodówki, ale mam nadzieję, że wysoki poziom produkcji i niespożyta energia przerysowanych światów jeszcze jakiś czas będą nas bawiły. Szczególnie w tak ciekawych konwencjach oraz formach, jak te zapowiadane przez włodarzy Marvela i Netflixa.
17
proza polska Nowa Fantastyka 04/2015
Dobór Naturalny Sławomir Prochocki
S
eria weszła w beton kilkanaście centymetrów od mojej twarzy, obsypując mnie pyłem i odłamkami kamienia. Poczułem, jak piach trzeszczy mi między zębami. Gdyby nie Lee, dostałbym prosto w czaszkę. – Kurwa, nie wychylaj się, idioto! – wrzasnął i puścił kołnierz mojego munduru. Pozbierałem się z podłogi i podczołgałem do rogu. Lee strzelał krótkimi seriami, wystawiając zza załomu tylko koniec lufy automatu. Po jaką cholerę to robił, nie wiedziałem. Pancerz Roba bez problemu znosił ostrzał z broni maszynowej, Lee mógł mu najwyżej zarysować kevlar. Jedyne, co go powstrzymywało przed wejściem do korytarza i rozwaleniem nas jednego po drugim, to fretka. Scott miał ostatnią na swoim M16. Fretka przeszłaby przez stal pancerza jak przez masło. Pod warunkiem, że Scott trafiłby centralnie, a to dało się zrobić właśnie w korytarzu, gdzie było mało miejsca i Rob nie miał gdzie robić uników. Dlatego stał tak i grzał do nas z obu luf, ale nie podchodził. Spojrzałem na nogę Scotta. Nie wyglądała dobrze. Prawdopodobnie stopa była spisana na straty, strzępy buta walały się po podłodze w promieniu pół metra. Rob trafił go w śródstopie i piętę w ostatniej chwili, gdy wbiegaliśmy za załom korytarza. I tak lepiej, niż gdyby dostał wyżej, na przykład w udo. Wtedy Scott już by nie żył. – Gdzie to wsparcie, do jasnej cholery?! – syknął Lee i posłał serię w stronę wejścia. Zamek trzasnął i rygiel pozostał otwarty. Koniec magazynka. Lee odpiął pustą kieszeń i założył następny. – Nie strzelaj, to nic nie daje – krzyknąłem do niego. – Nie podejdzie, bo się boi fretki. Reszta się nie liczy. Lee opuścił broń. – Jak z tobą? – Spojrzał na Scotta. – Trzymam się – jęknął. – Ale przydałby się lekarz. Siedzieliśmy tu już ponad dziesięć minut. Następne dziesięć i Scott się po prostu wykrwawi. Prowizoryczna opaska nie mogła powstrzymać sączącej się z rozerwanej stopy krwi. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. – Wezmę to. – Wyciągnąłem rękę po M16. – W razie czego walnę w niego, jak tylko podejdzie. – Tylko nie spudłuj. – Scott podał mi karabin. – To nasza ostatnia szansa, następnej nie będzie. Wiedziałem o tym. Rob musiał najpierw wystawić się na pewny strzał, bo gdybym chybił, nic by nas nie uratowało. Po prostu podszedłby do nas i rozwalił, tak jak resztę drużyny. Rany boskie!, pomyślałem. Sześciu naszych chłopaków nie żyje! Kolegów, z którymi znałem się od lat. Jeden pieprzony automat, blaszana puszka, która pozabijała ich w kilka sekund! Cud techniki. Warty sto osiemnaście milionów dolarów policyjny bojowy automat samosterujący. Boże, gdybym tylko dorwał tego, który go zaprogramował, urwałbym mu łeb! Kawałek po kawałku! – Gdzie to wsparcie?! – Lee gapił się na podłogę korytarza. Na szczęście od strony Roba było w ścianie wielkie okno i gdyby automat zaczął do nas podchodzić, zobaczylibyśmy jego cień. Rob o tym wiedział i stał tam, gdzie stał. Gdyby miał jeszcze granaty, wystrzeliłby je w naszą stronę, ale mu się skończyły. Tak jak nam. Klasyczny pat. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
– Muszą zorganizować Gwardię Narodową – powiedziałem. – Nikt inny tu nie podejdzie. Nawet nie wiem, jak się do tego zabiorą. Najprościej byłoby zbombardować cały budynek. – Taaa – westchnął Lee. Wiedział, że mam rację. – Albo przygrzać z czołgu. – Tu Orzeł, podajcie dokładnie swoją pozycje i lokalizację przeciwnika, jeśli ją znacie – zaskrzeczało radio. – Nareszcie! – Usłyszałem, jak Scott odetchnął. – Jesteśmy w południowym rogu budynku, koniec korytarza za załomem muru. Za nami tylko pomieszczenie windy, bez wyjścia na zewnątrz. Rob jest dwadzieścia metrów od nas, przy wyjściu z klatki schodowej na parterze. Mamy rannego, potrzebna natychmiastowa pomoc medyczna. Radio chwilę milczało. Już myślałem, że i ono wysiadło, gdy głos odezwał się znowu. – Czy jesteście w kwadracie 2B na planie numer sześć? Lee wyciągnął szkic budynku i spojrzał na kartkę. Po dwóch sekundach oddał mi mapkę. – Masz, nie mogę się zorientować. Popatrzyłem. – Tak, potwierdzam, 2B. Rob jest w 1A lub 1C. – Tu Orzeł, natychmiast schylcie głowy i zatkajcie uszy –trzasnęło radio. Potem wszystko zgasło. *** Nigdy nie lubiłem bieli, zwłaszcza białych mebli. Kojarzyły mi się ze szpitalem. Nie wiem, dlaczego nie mogli meblować sal szpitalnych na żółto lub na zielono. Byłoby jakoś weselej. Ale tego nikt nie robił. Szpital, w którym leżałem, nie stanowił wyjątku. Białe ściany, białe łóżka, nawet biała szafka pod telewizor. Idiotyzm. – Jak się pan dzisiaj czuje? – zapytał lekarz, patrząc w ekran swojego tabletu. Tablet też był biały. – Dobrze – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Nie mogę doczekać się wypisu. Nic mi nie jest poza kilkoma zadrapaniami, więc chyba niedługo wyjdę? Lekarz przez chwilę w milczeniu przeglądał wyniki. – W zasadzie nic panu nie dolega – powiedział, szurając palcem po ekranie. – Tomografia OK, żadnych złamań czy zwichnięć, lekkie uszkodzenie lewego bębenka, ale to się samo zrośnie, otarcia na skórze, oparzenie dłoni, drobiazg. – Oderwał wzrok od ekranu i się uśmiechnął. – Dzisiaj pana wypiszę. Może pan iść do domu. – A co z Lee i Scottem? – zapytałem. Leżeli w innych salach, nie miałem z nimi kontaktu. – Sierżant Scott miał wiele szczęścia. – Lekarz podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. – Stopę uratowaliśmy, ale rehabilitacja potrwa co najmniej pół roku i nie ma gwarancji, że wróci mu pełna sprawność. Ale to i tak lepiej niż proteza, prawda? – Na chwilę przerwał. – Niestety, z porucznikiem jest gorsza sprawa. Jak pan wie, zawaliła się na niego ściana i doznał rozległych urazów głowy. Gdyby nie hełm, już by nie
18
Sławomir Prochocki
żył, ale i tak jest ciężko ranny. Nic nie mogę powiedzieć, dopóki nie wybudzimy go ze śpiączki, a to będzie za minimum dwa tygodnie. Do tego czasu jego stan to wielka niewiadoma. Ale trzeba być dobrej myśli. Tak, zawsze trzeba być dobrej myśli. Szkoda, że nie mogłem tego powiedzieć reszcie oddziału. Nie mogłem, bo nie żyła. *** Pogrzeb odbył się z najwyższymi honorami. Policyjna orkiestra, salwy honorowe, medale, awanse, składane flagi i takie tam. Byłoby całkiem miło, gdyby nie sześć czarnych trumien i sześć dołów w głównej alei miejskiego cmentarza. Ustawiłem się w kolejce do rodzin i złożyłem kondolencje. Znałem ich, każdą z nich znałem. Wdowy, matki. Dzieci. Gówniany ten świat, dzisiaj poczułem jak bardzo. Kapitan w galowym mundurze trzymał się z tyłu. Pierwsze rzędy zajmowali oficjele z magistratu, komendy miejskiej i związku zawodowego. Zawsze pchali się na czoło, tam, gdzie byli fotoreporterzy i kamery. Patrząc na to, jeszcze bardziej poczułem smród, jaki bił od rzeczywistości. – Będzie śledztwo – zaczął kapitan bez zbytecznych wstępów. – No pewnie! – Też mi nowina! Zginęło sześciu funkcjonariuszy SWAT i to można powiedzieć, że od własnej broni. – Nie rozumiesz. – Kapitan zdjął czapkę i przejechał dłonią po otoku. – Oficjalne śledztwo skończy się wiadomo czym – westchnął. – Wyrzuceniem tego złomu na śmietnik. Z wielkim hukiem. Cyfrolab Industries nigdy więcej nie otrzyma rządowego kontaktu, nawet na produkcję spinacza do papieru. Zginęli ludzie, więc wszystkie prace nad robotem bojowym dla policji zostaną wstrzymane na minimum rok, a istniejące egzemplarze Robów będą zniszczone. Jak sprawa ucichnie, zlecenie weźmie inna firma i dokończy projekt na podstawie istniejącej już dokumentacji. Wmontują dodatkowe moduły kontrolne, bezpieczniki i milion innych dupereli, które zapobiegną w przyszłości takiej tragedii jak ta. Zmienią wygląd zewnętrzny robota, aby nikt go nie kojarzył z Robem. Tak to będzie wyglądało od strony oficjalnej. Ale mi chodzi o nasze wewnętrzne śledztwo, tajne. Góra chce wiedzieć, co naprawdę zaszło i kto za to odpowiada. – Nie rozumiem, fakt. – Spojrzałem na niego jak na idiotę. – Oficjalne śledztwo nie może wskazać winnego? Przecież ktoś, do diabła, odpowiada za ten burdel! Zginęło sześciu naszych, jeden umiera w szpitalu, a kolejny został inwalidą! To nie Terminator: Bunt maszyn! Winny jest gdzieś wśród tych, co odpowiadali za cały projekt. Ktoś czegoś nie dopilnował, jakiś programista, technik czy inżynier. Wystarczy go znaleźć i ukrzyżować. Kapitan pokręcił głową. – Rob został zniszczony, nic z niego nie wyciągniemy. Nie wiemy, co się stało, że zaatakował swoich. Przedtem działał idealnie, na testach i na początku akcji. Nikt nie ma pojęcia, dlaczego zwariował, a od niego się tego nie dowiemy, bo z modułu sterującego została tylko kupka węgla. Musimy odtworzyć jego zachowanie, krok po kroku, i do tego potrzebuję ciebie. Inaczej jesteśmy w czarnej dupie. – I tak jesteśmy – powiedziałem. Dobrze wiedział, że mam rację. *** W zespole śledczym byli jeszcze informatyk, inżynier elektronik, agent FBI oraz cyberbehawiorysta. Nawet nie wiedziałem, że istnieje taka specjalizacja. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
– Czym się właściwie zajmujesz? – zapytałem Patricka Cartera, który reprezentował ten dziwaczny fach. – Badam zachowanie się automatów sterowanych oprogramowaniem wysokiej skali hierarchicznej. Głównie analizą błędów proceduralnych i ich konsekwencji w skali makro – odparł. Był wysoki, chudy, pryszczaty, miał najwyżej trzydzieści lat i szopę posklejanych włosów na czubku stożkowatej czaszki. Od razu nie wzbudził mojego zaufania. – Aha – mruknąłem. Informatyk, na oko czterdziestolatek, łysiejący i z solidnym początkiem brzuszka, wyglądał o wiele bardziej przyjaźnie, a agenta FBI, Dona Johnsona, znałem dobrze ze szkolenia w bazie marynarki wojennej w Sutton. – Od czego zaczynamy? – zapytał informatyk, Jelinek. Dziwne nazwisko. – Powinniśmy dostać całość kodu źródłowego oprogramowania Roba – stwierdził elektronik. Z tego, co pamiętałem, miał na imię Daryl. – Tu jest. – Carter podniósł do góry dziwne urządzenie wielkości paczki papierosów. – Ale to nam nic nie da. To osiemnaście terabajtów samych procedur centralnych, nawet diabeł się w tym nie rozezna. Pracował nad tym zespół pewnie ze stu programistów, każdy nad swoją działką, rozgryzienie tego zajęłoby nam dziesięć lat, albo więcej. I wcale nie ma gwarancji, że to tu coś nawaliło. – A więc gdzie? – zapytałem naiwnie. – Mogła zawieść część elektroniczna. – Inżynier Daryl wskazał na stertę papierów na biurku. – Tu mam schematy jednostki sterującej. Osobiście stawiałbym na to. Zachowanie Roba to klasyczny przypadek awarii sprzętowej. Przejrzałem rezultaty testów producenta i policji, są poprawne dla podobnych sytuacji jak ta podczas ostatniej akcji. W czasie tych prób mechanizm zachowywał się normalnie, że tak to ujmę. Więc to wygląda raczej na awarię zespołów peryferyjnych niż uszkodzenie procesora. Na przykład zasilanie albo stabilizacja napięcia. Szkoda, że nie mamy oryginału, byłoby o niebo łatwiej. – Nic z niego nie zostało po trafieniu pociskiem sterującym – wyjaśnił Johnson. – Oglądałem ten złom, nie było jednego całego elementu, wszystko zniszczone i spalone. Ale dostaniemy egzemplarz testowy z Cyfrolab Industries. Wraz ze wsparciem technicznym. Już rozmawiałem z członkiem zarządu, idą na pełną współpracę. Ile zajmą ci testy podstawowych elementów zasilania? – zwrócił się do Daryla. – Dwa miesiące, może trzy. – Inżynier pomachał trzymanym w dłoni zeszytem schematów. – Nienajgorzej – mruknąłem. – Całości? Popatrzył na mnie, jakbym właśnie wrócił z Księżyca. – Tylko tej części obwodów. – Wskazał na zeszyt, który trzymał w ręku. Na biurku leżało jeszcze z dziesięć takich zeszytów. To gorzej. – Nie wygląda, żebyśmy skończyli do Gwiazdki – westchnął Johnson. – Szczerze mówiąc, w ogóle nie wygląda, abyśmy kiedykolwiek skończyli – byłem o wiele bardziej sceptyczny. – Góra nie wiedziała, że to takie skomplikowane? Czemu nie dali nam więcej ludzi? Jelinek popatrzył na nas smutno. – To akurat proste. Nikomu nie zależy na wynikach śledztwa, tego czy jakiekolwiek innego. Wszystko jest tylko dla picu, kierownictwo musi mieć dupokrytkę. Ważne, że wdrożono procedury, badania, dochodzenia i tym podobne. A tak naprawdę to im wszystko jedno, dlaczego Rob się spieprzył. Musimy mieć tego świadomość. Jednocześnie w naszym interesie leży jak najdokładniejsze wykonanie powierzonego zadania, obojętnie czy kogoś to obchodzi, czy nie. Od tego może kiedyś zależeć czyjeś życie. Dlatego wy – wskazał mnie i Cartera – pojedziecie do Cyfrolabu i popytacie informatyków o szczegóły, a reszta przywie-
Dobór Naturalny
19
Jarek Musiał
Nowa Fantastyka 04/2015
zie tu egzemplarz testowy od producenta. Ja spotkam się z zarządem i uzgodnię, kogo mogą dać nam do pomocy, bo bez tego nie ruszymy do następnej dekady. No, do roboty! *** Korytarze Cyfrolabu przypominały marmurowe prostopadłościany. Wszystko tu wyglądało jak proste bryły geometryczne. Surowość, z jaką zaprojektowano wykończenie budynku, porażała swoją konsekwencją. Żadnych obrazów na ścianach, żadnych dywanów, zasłon w oknach, nawet klamki były prostokątne. Gdy czekaliśmy na dyrektora informatycznego w lobby wysokości pięciu pięter, bałem się dotknąć krawędzi stolika, gdyż sprawiały wrażenie ostrych jak brzytwa. – Erica Roberts – przedstawiła się w końcu szczupła kobieta w granatowej garsonce. – Wiem, w jakiej sprawie przyszliście. W czym mogę pomóc? Chcieliśmy porozmawiać z kimś z osób tworzących oprogramowanie Roba. Zaprowadziła nas do pokoju na trzecim piętrze. Pokazała ścianę wypełnioną ekranami dotykowymi. Patrzyliśmy, nie rozumiejąc. – To ona stworzyła cały program – wskazała ponownie ścianę. – Ja tylko zadałam warunki brzegowe. – Ona? – Nie zrozumiałem. – Ściana? – GOSHA – odpowiedziała bez cienia uśmiechu. – Nasz superkomputer. Dwieście centyflopów na sekundę. Na świecie jest może pięćset silniejszych systemów, może sześćset. Raczej nie w ośrodkach cywilnych, takich jak nasz. Zastępuje pracę kilkudziesięciu wysoko wykwalifikowanych specjalistów. I nie żąda podwyżek. – Tym razem się uśmiechnęła. Miała krzywe dolne zęby. – Więc nad procedurami działania Robów nie pracował żaden człowiek? – Carter otworzył usta ze zdumienia. Ja zresztą też. – Ja pracowałam. Określiłam ramy projektu i zakres działań. Reszta to ona. Inaczej trwałoby to latami i samo poprawianie błędów składni zajęłoby kilka miesięcy. To nic szczególnego, od dwóch, trzech lat takie projekty zawsze powstają przy współudziale automatów projektujących. Są zbyt skomplikowane dla ludzi. – Jeżeli dobrze zrozumiałem, los naszych komandosów zależał od tego, co napisała ta kupa drutów i tranzystorów? Ktoś w ogóle sprawdzał, co ta Gosha tam stworzyła, czy poszliście na żywioł? Carter położył mi dłoń na ramieniu. Erica cofnęła się, jakby bała się, że ją uderzę. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
– Nie można tego „sprawdzić”. To miliony linii kodu; to zwyczajnie niewykonalne. Zresztą GOSHA stworzyła już kilkaset różnych programów, nigdy nie zawiodła. Poza tym przeprowadzaliśmy standardowe testy, razem z policją – wykrztusiła. – Nie ma potrzeby weryfikacji poprawności oprogramowania stworzonego przez GOSHĘ. Ono JEST poprawne. Sprawdzaliśmy tylko, czy było wystarczające. I było, i są na to dowody. Zawiniło co innego. – Skąd wiesz, że coś innego? – Denerwowała mnie jej pewność siebie. – A może ona właśnie dała ciała, akurat ten jeden raz. Nigdy się nie pomyliła? Ani razu? Roberts zawahała się. Prawie niedostrzegalnie, ale na to czekałem, więc tego nie przeoczyłem. Carter też to dostrzegł. – Raz – zmiękła. – Prawie rok temu. Mieliśmy włamanie do systemu. – Hacker? – Nie wiadomo. – Wzruszyła ramionami. – Nawet nie jesteśmy do końca pewni, czy to była ingerencja z zewnątrz, czy tylko ktoś nieuprawniony od nas wszedł do chronionego obszaru. Jeden z programów strażniczych podniósł alarm z powodu tak zwanego wrogiego dostępu. – I..? – Czekałem na ciąg dalszy. – I nic. – Znowu wzruszyła ramionami. – GOSHA sama sprawdziła swoją integralność i wzorce struktur i nie wykryła zmian. – Więc co poszło nie tak? – zapytał Carter. Kobieta wydawała się zakłopotana. – Jedna z procedur, którą GOSHA wówczas tworzyła, okazała się nieefektywna. Zawierała trzy razy więcej kodu niż powinna według pierwotnych szacunków. Dopuszczalna różnica to dwadzieścia procent, nie trzysta. Zresetowano system i powtórzono pracę. Działał bez problemów. – Nad czym wtedy pracowaliście? – Byłem pewien, że jednak nad Robem. – Tworzyliśmy oprogramowanie dla samolotów pasażerskich. Nawigacyjne, dla autopilotów. Nigdy nie zawiodło, ale to i tak teraz bez znaczenia. To koniec. Nie rozumiałem. Spojrzała na nas bez entuzjazmu. – Koniec Cyfrolab Industries i koniec GOSHY. Czy zawiodło oprogramowanie, czy elektronika, moja firma leży. Nasz produkt uśmiercił kilkunastu ludzi. Zabił dziewięciu przestępców i sześciu komandosów i tylko cud sprawił, że nie zabił ich więcej. W tym biznesie żyje się z kontraktów rządowych: wojsko, policja, administracja. Firma upadnie w ciągu kilku tygodni. Tylko dzisiaj anulowano dwa duże zamówienia z powodu utraty zaufania.
20
Sławomir Prochocki
Nie mogłem w sobie odnaleźć ani śladu współczucia. Ale to była ślepa uliczka, nie mieliśmy tutaj czego szukać. Ruszyłem w stronę drzwi. – Co stanie się z GOSHĄ? – zapytał Carter. – Nie wiadomo. – Roberts spojrzała na ścianę monitorów. – Jako całości nikt jej nie kupi, spoczywa na niej sprawa awarii Roba. Ale to modułowa konstrukcja, może służyć w wielu miejscach jako zwykły superkomputer. Zresztą nieważne. Miał rację. To nie było ważne. Tak wtedy myślałem. *** Carter zreferował wyniki naszego spotkania w Cyberlabie. Jelinek pokiwał głową. – Tak sądziłem, że to robota maszyny. Za dużo pracy, by dali radę to zrobić ludzie. Ta dyrektorka miała rację, obecnie ponad połowa dużego oprogramowania powstaje w ten sposób. Trend jest wyraźny, myślę, że za dziesięć lat stopień komplikacji software’u uniemożliwi jego kreację w tradycyjny sposób. Wszystkim zajmą się komputery. Jak i całą resztą. Drugi egzemplarz Roba był fantomem. To znaczy miał głowę robota i receptory, ale wszystkie funkcje realizował poprzez komputer motoryczny. Ten jedynie wyświetlał na ekranie sekwencyjnie wirtualne decyzje robota – „krok naprzód”, „strzał na wprost”, „rzut granatem na odległość 15 m”, i tak dalej. Było to cholernie wygodne. Jelinek z Carterem zaprogramowali sytuację z ostatniej akcji, łącznie z wyglądem pomieszczenia, w którym doszło do tragedii. Ale Rob numer dwa zadziałał idealnie. Wezwał przestępców do poddania się, postrzelił jednego w kolano, gdy ten nie odrzucił broni, poczekał, aż komandosi skują drani kajdankami i odeskortował ich na ulicę. Piątka z plusem. Przećwiczyliśmy różne warianty sytuacji, wte i wewte. Nic. – Przypomnij sobie. – Carter usiadł znużony. – Może coś było inaczej? Może któryś z drani czymś w niego rzucił? Pokręciłem głową. Nic nie przychodziło mi do głowy. Nagle coś mi się przypomniało. – Gdy Rob oddał strzał ostrzegawczy, na moment zgasło światło. Może nawet nie zgasło, tylko żarówka zamrugała. Przygasła i znowu się zaświeciła. – Eeee... – mruknął Johnson, ale Carter się ożywił. – Tu wszystko może mieć znaczenie. Przypomnij sobie, w którym momencie dokładnie światło zamrygało? Pamiętałem. Trafiliśmy za drugim razem. Rob numer dwa nagle zmienił kolejność czynności na wyświetlaczu. „Seria pocisków na wprost, 10 strzałów”, „Obrót o 30 stopni w prawo”, „Seria pocisków na wprost, 10 strzałów”, „Granat bojowy, rzut dziesięć metrów za siebie” – komunikaty wyskakiwały jeden za drugim, tak szybko, że ledwo zdążaliśmy czytać. Rob numer dwa oszalał. *** – Od światła?! – Kapitan patrzył na nas, jakby obserwował zgraję Yeti na plaży w Miami. – Zwariował od światła?! Żarówka pod sufitem zamrugała i dlatego zginęło piętnastu ludzi?! Pokazaliśmy mu. Już się nie wydzierał. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
– To może być regularny sabotaż albo czysty przypadek. – Carter przeglądał zapis czynności Roba. – Wszystko zależy od tego, czy procedura powstała przez błąd w oprogramowaniu, czy stworzono ją specjalnie. – Tylko nie ma jak tego sprawdzić. – Jelinek patrzył w ekran, na którym Rob wirtualnie rozwalał człowieka za człowiekiem. – Nie znajdziemy tego pośród milionów linii. Poza tym instrukcja może być rozproszona lub zwyczajnie zaszyfrowana. – A może po prostu sprawdzić, kto zamrugał żarówką? – zasugerowałem. Spojrzeli na mnie, nie rozumiejąc. Trwało to dłuższą chwilę i Jelinek załapał pierwszy. – Masz rację! Cholera, masz rację! Wystarczy sprawdzić zasilanie i się dowiemy. Dzwoń po ekipę – zawołał do Johnsona. *** Staliśmy za czerwoną taśmą, gdy podszedł do nas kierownik z CSI. – Nikt nie majstrował tu na miejscu, przy przewodach, za to ręczę. Nawet gdyby był geniuszem, musiałby pozostawić mikroślady, nierówną izolację, drobiny betonu z osłon, zdartą rdzę na śrubach z pokrywy w rozdzielni, coś, cokolwiek. Nic takiego nie ma. Zresztą sprawdziliśmy w okolicznych budynkach. W czasie waszej akcji zanotowano w dwóch z nich krótkotrwały spadek napięcia. Znaczy, jak siadło zasilanie, to w całym kwartale ulic, a to już sprawa elektrowni. Zbieramy się, składać graty! – krzyknął do swoich ludzi. Znowu nic. Elektrownia? To wydawało się niemożliwe. *** Kierownik zmiany długo wpatrywał się w legitymację, jakby usiłował ją prześwietlić wzrokiem. – Dobra, może i prawdziwa. Właściwie jeżeli chcecie prowadzić śledztwo na terenie zakładu energetycznego, to powinniście zwrócić się do zarządu z oficjalnym nakazem sądowym, takie są przepisy. Dotyczy to również FBI. – I na to przyjdzie czas. – Agent Johnson sprawiał wrażenie psa łowczego podążającego właśnie za tropem. – Natomiast jak zarząd dowie się, że pan odmówił współpracy z organami śledczymi i przez to naraził postępowanie na istotną zwłokę, na pewno nie da panu za to dyplomu. – Chcemy zadać tylko kilka prostych pytań, nic więcej – wtrącił się z uśmiechem nasz informatyk. Nic nowego, dobry glina, zły glina. Okazało się, że owszem, zdjęcie zasilania z kilkunastu budynków było możliwe. Jeżeli byłoby wystarczająco krótkie, system nie zaalarmowałby centrali, tylko samodzielnie podjął próbę naprawy, zwiększając przydział mocy w zagrożonym rejonie. Dopiero gdyby to zawiodło, włączyłby się alarm. – Cały czas mamy do czynienia z takimi wahnięciami mocy… – Kierownik niechętnie przeglądał zapis z rejestratora. – O, jest! Kiedy miało to być, o której? Znalazł. Drobne zachwianie natężenia prądu w budynkach. Pół sekundy. – Przyczyna? – zapytał Daryl, elektronik. – Nic nie dzieje się bez przyczyny. Kierownik podszedł do komputera. – W obciążeniu linii nic nie ma – wycedził, śledząc cyferki na ekranie. – Ale może to z naszej strony był problem. – Przełączył programy i dalej sprawdzał. – Cholera! – zaklął – To niemożliwe!
21
KrótkaNaturalny Dobór odwilż Szczepana Dracza Nowa Fantastyka 04/2015 11/2014
– Co jest niemożliwe? – zainteresowałem się natychmiast. Inni też skupili uwagę. – No to! – Pozornie bez sensu wskazał ekran. – Brak danych z tego dnia. Ten system nie ma możliwości skasowania danych, więc widocznie się nie nagrały. Ale dlaczego?! Nagle klepnął się w czoło – A! Już wiem! Macie szczęście, że to ja wtedy miałem zmianę. Chyba jakiś koleś chciał się do nas włamać, naoglądał się Szklanych pułapek i próbował złamać barierę systemu. Przepłoszył go alarm firewalla. I dlatego dane się nie nagrały? Czy siadło zasilanie? – Daryl popatrzył na kierownika drwiąco. – Bo włączył się alarm? I co z tego, że się włączył? – Nie wiem… – Kierownik wyglądał na zdezorientowanego. – Ale dokładnie w tej samej chwili... – Jest pan pewien, że hacker nie przeszedł przez zaporę? – zapytał Jelinek. – Macie tu informatyka od zabezpieczeń? – Niepotrzebny – stęknął kierownik. – Całym systemem zawiaduje DANTON. W stu procentach zautomatyzowany. – Danton? A to co? – Teraz ja byłem wyraźnie niedoinformowany. – DANTON to automatyczne międzystanowe centrum zarządzania energetyką; steruje wytwarzaniem, rozdziałem i przesyłem prądu. – Carter zajrzał kierownikowi przez ramię do komputera. – Musimy polecieć do Los Angeles, do centrali tego całego DANTONa. Jeżeli możemy się czegoś dowiedzieć, to tylko tam. Mamy fundusze na bilety? Johnson sięgnął po telefon. *** – Pamiętacie podobną sytuację sprzed półtora roku? – Daryl jako jedyny siedział w środkowym rzędzie i wyginał się do nas przez oparcie. – Nawalił krajowy system kontroli lotów i zderzyły się dwa samoloty, pasażerski z transportowym. – Fakt! – Coś pamiętałem. – Zginęło wtedy ponad sto osób, chyba. – Dokładnie sto dwadzieścia dziewięć – poprawił mnie Daryl. – Wiecie, co się wtedy stało z superkomputerem, który zawiódł? Choć oficjalnej przyczyny nigdy nie znaleziono, wywalili go na śmietnik. Zmienili cały system, bo oprogramowanie było tak skomplikowane, że nie opłacało się go ponownie testować. Taniej było zmienić całą infrastrukturę informatyczną. – No i co z tego? – Johnson nie rozumiał, o co chodzi elektronikowi. – GOSHA też pójdzie na złom, to chcesz powiedzieć? – zapytałem. – Znam podobną historię, tylko z systemem informatycznym jednego z banków – ożywił się Carter. – Dwa lata temu nagle okazało się, że gubi gdzieś transakcje transferu, też nie mogli znaleźć błędu i wymienili naraz wszystkie graty. Samolotem wstrząsnęła spora turbulencja. Gruba blondynka siedząca obok Daryla pisnęła cienko jak myszka. Spojrzałem przez okno i wydało mi się, że przez lukę w chmurach dostrzegam ocean. Niemożliwe, lot przebiegał cały czas nad stałym lądem, musiało mi się przewidzieć. – Tak, to bardzo podobne sytuacje. – Jelinek gapił się na mnie nieodgadnionym wzrokiem. – Dystrybucją gazu ziemnego zajmuje się DBR, wielki ośrodek informatyczny w Chicago. DANA to krajowy system sterowania ruchem lotniczym. TELETEL to sieć telefoniczna, SEKSTANT – nawigacja wokół wybrzeży, od Alaski po Hawaje; AIRBOOK – rezerwacje lotnicze na całym świecie, właśnie w nim dokonałem zakupu naszych biletów... W całym kraju mamy kilkadziesiąt lub nawet kilkaset gigantycznych samodzielnych systemów komputerowych. Cały świat liczy ich już tysiące, może dziesiątki tysięcy. Są połączone Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
przez internet i właściwie mogą komunikować się ze sobą poza naszą kontrolą. Dopóki nie dzieje się nic złego, nikt się nimi nie interesuje. Ale jeżeli któryś z tych systemów zawodzi, lub nam się wydaje, że zawiódł, choć wcale tak być nie musiało, po prostu wymieniamy go na nowy. Można powiedzieć, że na tym starym zostaje wykonana kara śmierci. – Spojrzał po nas. – Wystarczy mu tylko podłożyć świnię. Zapaliły się kontrolki „Zapiąć pasy”. Zapiąłem swój. – Chcesz powiedzieć... – zaczął Carter. – Jeszcze nie wiem, co chcę powiedzieć – przerwał mu Jelinek. – Na razie tylko się zastanawiam. – Tajna wojna superkomputerów? Taki, można powiedzieć, rodzaj ewolucji, coś jak na Galapagos? Zamknięty ekosystem, nisze ekologiczne, tak? Nie za daleko sięgasz? – Idea wydawała mi się dalece absurdalna. – Lepiej nikomu nie mów o tym pomyśle, ale możesz napisać opowiadanie fantastyczne, mogłoby mieć tytuł na przykład Dobór naturalny, czy jakoś tak. Uśmiechnął się i pokręcił głową. – Sam nie wiem. Wczoraj, jak mi to przyszło do głowy, usiadłem i zbadałem transfer na łączach w kraju, dzień po dniu, na przestrzeni ostatnich trzech lat. Popatrzcie. – Wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i rozpostarł ją na kolanach. Daryl o mało nie wypadł z fotela, tak się musiał wygiąć, żeby coś zobaczyć. Ja zresztą też. Ale nie zdążyłem się dokładnie przyjrzeć, bo rozległ się komunikat: – Mówi kapitan. – W głosie wyczułem drżenie, być może spowodowane przez akustykę kabiny samolotu. – Wystąpił pewien problem. Nasz samolot przestał słuchać sterów i skierował się na kurs nad ocean. Próbujemy odzyskać kontrolę, ale na wszelki wypadek powinniście państwo wyjąć kamizelki ratunkowe spod siedzeń i nałożyć je na siebie. – Zwariowali, czy to tylko durne żarty?! – Johnson chciał się podnieść z fotela, ale złapałem go za ramię i wskazałem okno. Za szybą błyszczały piękne fale. – Jak...? – wyjąkał tylko. – Powiedz mi, Jelinek, jak ty zbadałeś ten transfer? Czego użyłeś do obliczeń? – zapytałem i sam zdziwiłem się spokojem swego głosu. Jeszcze nie rozumiał. Spojrzał zdezorientowany. – No, normalnie. Jest taki system, TOM się nazywa, służy do monitorowania przepustowości internetu na całym kontynencie, wystarczy wstukać żądany okres, zadać węzły transmisji i... Teraz zrozumiał. Nikt z ludzi nie może przecież wiedzieć. Spojrzałem za okno. Fale były coraz bliżej. I były też coraz bardziej błękitne. Jak niebo. Marzec 2014
Sławomir Prochocki Rocznik 1964. Skończył Fizykę na UW, specjalizacja „Optyka kwantowa”. Mieszka w Warszawie, prowadzi własną firmę. Jeden z autorów aktywnych w latach 90. XX w., którzy obecnie z powodzeniem wracają do publikowania swoich tekstów. Nowoperspektywiczny „Dobór naturalny” jest niedługi, ale treściwy. Dobry przykład, że „poważne tematy SF” – jak choćby ten, kto strzeże strażników? – można z powodzeniem ogrywać w dynamicznych fabułach sensacyjnych. (mc)
22
proza polska
Akt Tadeusz Michrowski Zważmy zysk i stratę, zakładając się, że Bóg jest. Rozpatrzmy te dwa wypadki: jeśli wygrasz, zyskujesz wszystko, jeśli przegrasz, nie tracisz nic. Zakładaj się tedy, że „jest", bez wahania. Blaise Pascal, Myśli
T
uż przed katastrofą kapitan Boeinga 787 trzykrotnie nadał na częstotliwości wieży lotniska Heathrow komunikat: „Lā ilāha illa-llāh wa muhammad rasūlu-llāh”, co znaczy: „Nie ma bóstwa ponad Boga Jedynego, a Mahomet jest jego prorokiem”. Oficjalnie informację tę potwierdzono dopiero w ostatnim dniu akcji ratunkowej na The Mall. Pilot, który zwrócił się w ten sposób do obsługi naziemnej, chwilę wcześniej wyjął małokalibrowy pistolet czeskiej produkcji i zastrzelił z niego swojego pierwszego oficera. Nazywał się Nicolas Beaumont. Był rodowitym Francuzem, lotnikiem od dwudziestu lat i dotąd deklarował się jako ateista. Nikt z jego rodziny ani nawet bliższych znajomych nie miał korzeni arabskich. W domu, w biurze, na służbowym komputerze nie znaleziono żadnych publikacji czy plików związanych z islamem. W istocie jego jedyny związek z Arabami stanowiła ukryta pod kanapą kolekcja kilku stylizowanych na amatorskie filmów pornograficznych. Role główne w niektórych z nich grały kobiety o bliskowschodniej urodzie. Przez całą podróż kontakt z maszyną odbywał się zgodnie z procedurami. Zachowanie załogi nie odbiegało od normy, a trasa i poziom lotu były idealne. Policja uznała okoliczności sprawy za niewiarygodne. Podała więc szczegóły do wiadomości publicznej po obu stronach kanału, wraz z prośbą o zgłoszenie się każdego, kto posiadał informacje mogące pomóc w śledztwie. Człowiek obarczony dziedzictwem nazwiska, które pociągało za sobą więcej legend i niedopowiedzeń, niż jest w stanie unieść większość mężczyzn, dziś profesor, choć wciąż jeszcze na pograniczu wieku, który oddziela cudowne dzieci od statecznych naukowców, Matthew Sidis, dowiedział się wszystkiego rano, z radia, gdy jechał na wykład przez pogrążone w żałobie miasto. Poczuł się winny. *** Ścianę za plecami Sidisa rozświetliły zieleń i błękit w zupełnie niezwykłej dla neurobiologicznych schematów konfiguracji. Ekran ukazywał ośrodek wczasowy. Zdjęcie lotnicze jak wycięte z folderu. Rozłożysta kopuła budynku przykrywała modne kawiarnie i sąsiadujące z basenami tarasy. Te przechodziły w równą, pedantycznie wystrzyżoną trawę, która urywała się nagle po kilkuset metrach. Tło w oddali tworzyły granat zlewiska oceanów i białe załamania fal. – Panie i panowie. Pinnacle Point Golf Club – powiedział Matthew i odwrócił się w stronę ekranu rzutnika. – Oprócz osiemnastu dołków pola golfowego znajdziecie tu hotel, sto funtów za noc, drinki i – zgodnie z ulotką – niezapomniane wrażenia z pobytu w Afryce Południowej. – Pozwolił, żeby jego słowa przebrzmiały, i skierował się znów twarzą do auli. Studenci spoglądali jeden na drugiego, zdezorientowani. Rozległy się szepty. Szepty i szelest kartek, wyciąganych z torb i plecaków. „Który to miał być wykład?”. Zwykle lubił ten moment. Ale nie dziś. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Dziś żart psuły dziesiątki czarnych płacht żałobnych, które ujrzał za plecami uczniów. Gdy stanął na katedrze, gdy zamiast na studentów, spojrzał w dal, dostrzegł wreszcie ogrom ponurych dekoracji, które dotąd tak uparcie ignorował. Przecięte czarnymi wstęgami herby rodu Windsorów wylewały się z każdego kąta sali. Kiedyś stworzone do łopotania na bitewnych sztandarach, dziś przytłaczały – żadna okazja aż dotąd nie wymagała ich tak wielu. Matthew zaczął zastanawiać się, czy nie powinien był usunąć tego wstępu. Czy nie było on niewłaściwy. Uniosła się już jednak pierwsza ręka w oczekiwaniu na wyjaśnienia. Otrząsnął się więc i rozpoczął powolny marsz przed ekranem. Wtedy, nim jeszcze kolejny raz nacisnął przycisk rzutnika, nim rozwiał rosnącą wątpliwość studentów, dostrzegł w głębi sali kogoś, kto najwyraźniej jej nie podzielał. Blondynkę w czarnym żakiecie. Była na auli najstarsza. Choć wyraz temu dawała nie strojem i na pewno nie urodą, fascynującą w niejasny sposób, ale raczej postawą, którą przybrała. Jak dyrektorka wizytująca klasę. Na ekranie ukazał się klif. Potężny, pomarańczowy klif, który przecinały setki maleńkich w tej skali dziurek. – To nie było lokowanie produktu, niestety – odezwał się wreszcie Matthew. – Tę reklamę mają państwo za darmo. – Szum cichych śmiechów. Poczuł się nieswojo na ich dźwięk. – Przedstawiam państwu część Pinnacle Point, która zapewne bardziej was zainteresuje. Tutaj, na samym dole, znajdziecie jaskinię. Wskazał na niewielki czarny punkcik. Jeden z wielu. Nic więcej jak dziura w klifie, może cień rzucany przez nawis skalny. Stał bokiem, a od kobiety w żakiecie dzielił go dystans niemal całej auli. Zdawało mu się jednak, że jej wzrok podąża za nim, a nie za wskaźnikiem i zmieniającymi się slajdami. Interesował ją Matthew Sidis, nie to, co miał do powiedzenia. Nie spodobało mu się to. Kolejne zdjęcie. Wnętrze jaskini. Wykopy archeologiczne o starannie wyrównanych krawędziach. Widoczny przekrój rowu, kolejne warstwy, kolejne milenia. – Homo sapiens jest tym, czym jest, czym my jesteśmy, od dwustu tysięcy lat. Przynajmniej w wymiarze genetycznym – głos Sidisa stawał się pewniejszy z każdym słowem. Wpadał powoli w opowieść, w rytm, w wyryte w pamięci frazy, przerwy i tonację, oddając im całe swoje serce i duszę, jeśli takową posiadał. – Przez większość tego czasu byliśmy zwierzętami. Ochra. Rodzaj charakterystycznej czerwonej glinki. – A teraz proszę, żeby każdy z was zamknął oczy. Klik. Ciemność. Pusty slajd. Studenci spoglądali na siebie. Znowu z wahaniem. Przez chwilę nic się nie działo, a potem ktoś się złamał. Na ogół tak było. Ktoś ufny wykonał polecenie, a pozostali, widząc to, podążyli jego śladem. – Niech nikt ich nie otwiera. Niech nikt nie burzy opowieści. Wreszcie i blondynka z tyłu zamknęła oczy. Matthew ucieszył się w duchu z tego małego zwycięstwa. Potem sam zacisnął powieki. *** Jest zimno, wieje. A wy nie macie już sił. Siedemdziesiąt pięć tysięcy lat przed erą, którą nazywamy naszą. On – niski, chudy. Żylasty. W jego postaci więcej grozy niż pięk-
23
proza polska Nowa Fantastyka 04/2015
na. Jego mięśnie zahartowały lata wysiłków. Stworzono je nie do oglądania; wyrosły, wykute do polowania i walki. Do trudów. Trud. Tym jest jego życie, niczym więcej. Sam nie nazwałby go jednak w ten sposób. Nie zna nic innego. Jest szczęśliwy, kiedy klęczy nad szczątkami zamordowanej zwierzyny, kiedy pije jej krew – czasem upoluje mięso samemu, częściej podkrada je większym drapieżnikom. Gdy czuje się bezpiecznie, dość, by rozpalić ognisko, by poddać łup działaniu płomieni… wtedy opada na niego błogość. Tylko to zna i niemal tylko po to żyje. Dla słodkiego smaku mięsa, przyjemnego ciepła w lędźwiach na widok kobiety. Dla spełnienia, kiedy jej dosiada. Zna takie momenty. Zna ich wiele. Są, gdzieś tam. Ich wspomnienie tkwi głęboko jako symbol nagrody, zachęty, by próbować wciąż na nowo. Ale nie dziś. Od bardzo dawna już nie. Nie czuje stóp. Kilka dni temu ich palce stały się sztywne. Teraz są zimne, kiedy ich dotyka. Kiedy ich dotyka, nie czuje, że to jego palce. Kaszel wciąż wraca, odbiera mu siły, drapie gardło. Sprawia, że kręci się w głowie. A on nic nie rozumie. Nie rozumie, czemu to miejsce, które dotąd zawsze ogrzewał przyjemny blask słońca, teraz pokryte jest tym białym zimnym piaskiem. Z początku, niczym dziecko, dziwił się jego miękkiemu dotykowi. Temu, jak roztapia się w dłoniach. A potem śnieg zabrał mu całe jego stado. Całe poczucie bezpieczeństwa, które budował przez lata, kiedy wspólnie z krewnymi zdobywali pożywienie. Bracia i siostry, samice i samce zostali, odrywali się, jeden po drugim, od maszerującej kolumny, utopieni w tamtej miękkiej bieli. A on nie. Nie zrozumiałby, gdyby powiedzieć mu, że to eksplodował wielki wulkan na wyspie Toba. Odleglejszej niż którykolwiek z jego potomków zdołałby pojąć. Że to ten wybuch pogrążył świat w zimie, uczynił go tak chłodnym, ciemnym miejscem. Nie zrozumiałby, gdyby mu powiedzieć, dlaczego przeżył. Że był najsilniejszy z dorosłych, że takie są prawa ewolucji. W tej chwili nie liczy już na słodki smak mięsa. Nie liczy też na to przyjemne ciepło, na spełnienie między udami kobiety. Zanim okaże się, że nie jest sam, że przeżyli inni, zanim nauczy się łowić małże w oceanie, a czteroletnia zima dobiegnie końca, jest tylko przerażonym, głodnym zwierzęciem. I wtedy wstaje, przejeżdża dłonią po skale. Ta kruszy się, czerwień ochry pokrywa jego palce. Moment, który nastąpi później, skrywa całun tajemnicy. Może to śmierć, jej upiorna bliskość tak go zmieniła. Być może, tylko być może, to Boski palec. Jego dotknięcie sprawiło, że to, co przez sto trzydzieści tysięcy lat myślało jedynie o pożywieniu i prokreacji, zaczyna… tworzyć. Być może to ewolucyjny zakręt. Może przebyta choroba, wirus, który – z początku morderczy, potem włączony do genomu – objawia się nagle w tak dziwny sposób. Cokolwiek to było, on, chudy i zmęczony, wstaje, podchodzi do ściany. Jego palce kreślą linie, jedna za drugą. Robi coś, co nie warunkuje jego przetrwania, co nie czyni nocy cieplejszymi, kobiet bardziej powolnymi, a polowania łatwiejszym. Robi coś, co nie powinno mieć żadnego znaczenia. Maluje. A jednak odtąd nic już nie będzie takie samo. Bo kiedy tworzy, po raz pierwszy zupełnie bez powodu, gdzieś na dnie jego mózgu pojawia się myśl. Mała prosta myśl, która kiełkować będzie długo, ale w końcu podpowie mu, że i on może być owocem kreacji. Ta myśl zmieni wszystko. Wyobraźcie sobie. Stworzenie Adama w scenerii tej pierwotnej jaskini. Otwórzcie oczy. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
*** Wyglądali, jakby przebudzili się z głębokiego snu. Ich oczy, nagle ufniejsze, spoglądały na niego, a na dnie tak wielu z nich dostrzegał cień marzenia, którym Matthew właśnie się z nimi podzielił. – Nie umiem powiedzieć wam, co wydarzyło się w tej jaskini. Ale jakiś czas temu dwóch ludzi spróbowało to powtórzyć. O tym mogę mówić. Nie spełnił jednak danej obietnicy. Na to musieli jeszcze zaczekać. Zaczął od w gruncie rzeczy prostych podstaw neurobiologii i kognitywistyki. Pierwszy wykład z założenia nie mógł koncentrować się na szczegółach. Sidis liczył jedynie na to, że wstęp o człowieku pierwotnym zdoła rozbudzić w nich pasję – zapał, który przetrwa, gdy przyjdzie przedzierać się przez kolejne strony nudnych wypocin zakompleksionych geniuszy tego i poprzedniego wieku. Nie mógł jednak powiedzieć, że pomysł, by rozpoczynać wykład o najbardziej współczesnej z nauk narracją cofającą się do korzeni ludzkości, należał do niego. Po nieco ponad godzinie zakończył zajęcia. Na osłodę polecił studentom, by w przerwach między lekturą podręczników zapoznali się z wynikami badań Jose Delgado nad sterowaniem emocjami. Mieli omówić je przy okazji następnych zajęć. Kiedy większość zgromadzonych wypływała spokojną falą przez drzwi po drugiej stronie sali, kilka osób ruszyło w stronę katedry. Zwykle pytali o zamianę z innymi zajęciami i podobne, banalne sprawy. Na samym końcu podeszła blondynka. Wysoko uniesiona głowa, przesadnie prosta, wytrenowana sylwetka. Szczupłe nogi, które niosły ją pewnie przez salę. Sam chód jednak nieco zbyt zamaszysty, prawie męski. – Chce pani porozmawiać ze mną o Ismaelu Thompsonie – stwierdził Sidis, nim jeszcze rozpoczęła typową prezentację, która prowadzić mogła tylko do dwóch prostych słów. Metropolitan Police. Zdziwienie w szarych oczach drapieżnika. *** Z okien ostatnich pięter Senate House Library, miejsca, w którym pracował Matthew, rozciągał się widok na większą część centralnego Londynu. Miejsce przy stoliku przytulonym do szyby pozwalało ujrzeć pękate kamienice, wieżę BT i kilka niedużych wieżowców, które rozciągały się w oddali. Ulice, ocienione szpalerami drzew, zdawały się ledwie strumykami, a samochody i autobusy spływającymi po nich listkami w najróżniejszych odcieniach. – Nietaktem będzie spytać, kto panią do mnie przysłał? – Powiedzmy, że ktoś, kto uważa pana za jeden z największych umysłów naszych czasów – odpowiedziała Janet Stranton, nie starając się ukryć ironii. – Niebezpiecznych umysłów. Zamoczyła usta w kawie. Kremy, odrobina pudru, kreski i cienie czyniły jej twarz jedną z tych, których nie sposób określić bardziej jednoznacznie niż „dojrzała, ale kobieca”. Jedynie te usta, drobne, niemal dziewczęce i niewinne, sprawiały, że stawała się mniej poważna, a przez to bardziej ludzka i pociągająca. Sidis nie był zainteresowany żadną kobietą poza Camillą, ale wiedział już, że lubi patrzeć na Janet Stranton. – Podobał mi się pana wykład – dodała. Jej głos psuł odrobinę ogólne wrażenie. On, wykładowca, dbał o rytm słów i tembr, którym je wypowiadał. Policjantka mówiła niechlujnie. Wysławiała się poprawnie, była w końcu oficerem policji, ale zjadała spółgłoski w niektórych słowach, a inne wypowiadała odrobinę niewyraźnie. Jak większość ludzi. Ale po tych atrakcyjnych spodziewamy się więcej, zauważył Matthew, zdziwiony oczywistością tego spostrzeżenia. Posłodził dwie ły-
24
Tadeusz Michrowski
żeczki i mieszając czarny płyn, zerknął przez okno. Nie dalej niż półtorej mili w linii prostej dostrzegał dym nad tlącymi się jeszcze zgliszczami Pałacu Buckingham. – Czemu? – spytał. – Interesuje się pani umysłem? Wyprostowała się lekko w fotelu, a jej usta zacisnęły się, tracąc zupełnie swój dziewiczy urok. Zupełnie jakby odebrała te słowa jako wyzwanie. Sidis zaintrygowała ta reakcja. Zastanowił się, czy to strach, choćby podświadomy, i czy tym, co go wywołało, była niewiedza. Wchodzili na pola zupełnie obce dla policjantki z Metropolitan. – Szczerze mówiąc, to nie. Interesuje mnie zbrodnia; ale sposób, w jaki pan zaczął, był ciekawy. Historia o tym jaskiniowcu. Matthew wzruszył ramionami, wciąż czujnie obserwując jej reakcje. – Nie jest prawdziwa, a w pewnym sensie nie jest nawet moja. – Jak to? – Zdaje sobie pani sprawę, że ta rozmowa bardzo łatwo może przerodzić się w wykład? Uśmiechnęła się, wreszcie. Był to uśmiech dojrzały i piękny, lecz pozbawiony cienia zalotów. – Jeden już zniosłam – powiedziała. Kiwnął głową. Czuł się odrobinę nieswojo w towarzystwie tej o kilka lat starszej kobiety, której atrakcyjność wydawała się dziwnie odległa. Jak atrakcyjność koleżanek matki, gdy był jeszcze nastolatkiem. Janet Stranton od pierwszej chwili wydała się więc Sidisowi niezwykła. Skryta gdzieś między urodą a dystansem i aurą niemal nieśmiałości, którą wokół siebie budowała. Ta ostatnia nie współgrała jednak z ostentacyjnie noszoną bronią – tak nietypową dla brytyjskiej policji – która rysowała się wyraźnie pomiędzy fałdami żakietu. – Dobrze zatem. Nie jest prawdziwa, bo w tamtych jaskiniach nie znaleziono malowideł ściennych. Nie pojawiły się aż do trzydziestego millennium przed naszą erą. Ale z tym przecież kojarzymy sztukę pierwotną. W Pinnacle Point znaleziono jedynie kilka paciorkowych naszyjników i trochę ochry, którą wykorzystywano, być może, do malowania ciała. – Upił łyk kawy, dosypał kolejną łyżeczkę cukru i znów zamieszał. Lubił wmawiać sobie, że cukier przyśpiesza jego myśli. – Poza tym badania te przeczą raczej tezie o gigantycznym skoku kulturowym, niż ją potwierdzają. – To po co o tym opowiadać? – Bo przekonała mnie argumentacja twórcy tej opowieści. W pewnym sensie popierał on Paula Diraca, fizyka, który wierzył, że naturę powinny tłumaczyć piękne równania matematyczne. Gotów był estetyką warunkować ich prawdziwość. Autor tej historyjki twierdził, że to odnosi się nie tylko do równań. – Czy pan zmienia temat? – Nie. Ale powinna pani wiedzieć, że prawdopodobnie wkrótce sam bym się do was zgłosił. Uśmiechnęła się znów, tym razem bardziej drapieżnie. – „Prawdopodobnie” jeszcze nikogo nie uczyniło niewinnym. Kto wymyślił tę historię? Tym razem Sidis dodał aż trzy łyżeczki. Nie umknęło mu, że kobieta nie zwróciła dotąd na to uwagi. Choć w filiżance znajdowało się już zapewne więcej cukru niż kawy. – Ismael Thompson, oczywiście. *** Spotkali się w gabinecie Andre Sarkisa, przed siedmioma laty, które dziś zdają się wiecznością. Siedzieli tuż obok siebie przed pustym biurkiem. Obaj młodzi i niepewni, zapatrzeni w zajmowane zwykle przez profesora miejsce. Nie powiedzieli nic. Być może byli nieśmiali, może pani tak powiedzieć. A może mieli zwyczaj nie odzywać się, gdy nie mieli nic do powiedzenia. Cokolwiek to nie było, dobrze się stało, że żaden nie otworzył ust. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Wkrótce bowiem okazało się, że gdy tylko któryś coś powie, drugi zaraz się z nim nie zgadza. Nazywali się Matthew Sidis i Ismael Thompson. Ten drugi – z rodziny arabskiej, która wyrzekła się swoich korzeni, pierwszy z amerykańskiej familii Sidisów. Luźno spokrewniony z Jamesem Williamem Sidisem, którego otaczał mit najinteligentniejszego człowieka w historii, i który nigdy nie poświęcił się żadnej dziedzinie dość mocno, by faktycznie zapisać własne imię w dziejach. Siedzieli tam więc, aż wreszcie pojawił się dziekan i powiedział, że będą największymi uczonymi dekady. We trzech. Mieli pracować nad mózgiem, to była specjalność tych cudownych dzieci, ale Sarkis nalegał, by zaczęli od pogranicza. Czegoś, czym prawdziwa nauka gardziła. Od wpływu psychiki na zdolność samoleczenia. *** Janet odstawiła pustą filiżankę tuż obok flakonu z różami. Były to jedne z tych kwiatów, które Matthew sprezentował żonie. Od kilku miesięcy obdarowywał ją bukietami tak często, że w domu zaczynało brakować miejsca. Przerażona wizją więdnącej w domu dżungli Camilla kazała mu zabierać je do pracy. Płatki tej wiązanki pokrywały już małe brązowe plamki, część z nich opadła i nierównym okręgiem otaczała szklaną stópkę wazonu. – Zechce pani jeszcze kawy? – Dziękuję. Naprawdę pochodzi pan od najinteligentniejszego człowieka w historii? Matthew uśmiechnął się wyrozumiale. – Nie w prostej linii. I jeśli musi pani wiedzieć, to obawiam się, że jedyne, co można by powiedzieć o Jamesie Williamie, to to, że jego ojciec, Boris, był chorobliwie ambitny. Na tyle, by pompować wszelką możliwą wiedzę w jeszcze niemal niemowlaka. W pewnym sensie miał więc wiele wspólnego z moim akademickim ojcem, Sarkisem. – Dlaczego? – Sarkis był bardzo inteligentnym człowiekiem, ale – mając sześćdziesiąt dwa lata – bardzo też pragnął poklasku. Znalazł więc nas. Dwa chomiki, które miały napędzać kołowrotek jego sławy. Wybrał samoleczenie, bo uznał, że to najłatwiejszy, nie znaczy łatwy, sposób, by osiągnąć wyniki, które sprawią, że świat wpadnie w podziw. – Czemu mi pan o tym opowiada? Zaskoczyło go to pytanie. – Nie rozumiem. – Ja także – odparła bardzo spokojnie. Pojął już, że policjantka potrafi być miła i niebezpieczna jednocześnie. – Chce pan mnie zagadać? A może to jakaś dłuższa forma spowiedzi? – Zdaje się, że pierwszym stadium przesłuchania jest etap wolnej wypowiedzi, prawda? Nawet naukowcy oglądają czasem kryminały. Pokręciła głową. Powoli, jak gdyby sama zastanawiała się nad tym ruchem. Jej długie blond włosy zafalowały. – Zginęło tysiąc czterysta dwanaście osób – stwierdziła. W jej głosie zabrzmiała nienawiść człowieka, który pomagał zbierać zwłoki. Nieskierowana przeciw nikomu konkretnemu, ale potworna i wielka. Nienawiść, na którą zdobyć mógł się tylko ktoś, kto potrafił dzielić świat na „nas” i „ich”. – W tym połowa rodziny królewskiej i brat następcy tronu. Ludzi, których zwęgliło płonące paliwo z baków boeinga, już się nie uratuje. – Przerwała na chwilę i przeniosła wzrok za okno. – Ismael Thompson zniknął przed kilkoma miesiącami, a kilka tygodni temu z jego konta wpłacono pieniądze dla niewielkiej muzułmańskiej organizacji modlitewnej. Wiem, że prowadziliście razem badania i że mogło to mieć związek z zamachem. – Wie to pani od kogoś.
25
Akt Nowa Fantastyka 04/2015
– To tylko informator. Tajny. Rozłożył ręce, sam nie wiedząc, czy gest ten ma zostać odebrany jako przeprosiny czy wytłumaczenie. – A czy wie pani, czego dotyczyły? Patrzyła na niego chwilę i zrozumiał natychmiast, że nie. Choć zastanawia się, czy nie blefować. Kiwnął głową. – To nie takie proste. Obawiam się, że bez kontekstu… – …ja też się czegoś „obawiam” – przerwała mu, a on nie próbował mówić dalej. – Zamieniam się w słuch – wtrącił tylko. – Panie Sidis, ja się nie znam na mózgu, w mojej rodzinie nie było naukowców. Tylko kilku policjantów, modelka i jeden oszust finansowy, którego raz w tygodniu odwiedzam w Brixton, gdzie dalej próbuje wciskać współwięźniom lipne inwestycje, „żebym miała na prawdziwe studia”. Tylko że żyjemy w świecie, w którym zderzają się dwie cywilizacje, to wiem. Atutem jednej jest gotowość na wszystko i całkowite podporządkowanie ideologii, siłą mojej: technologia. – To ludzie dokonują zamachów, nie cywilizacje – zaprzeczył Matthew i poczuł natychmiast, jak niewiele znaczą jego słowa wobec twardych faktów, którymi dysponuje druga strona. – Panu się tak wydaje, pana uczono – mnie zresztą też – że każdy człowiek jest wyjątkowy i każdy odpowiada za siebie. Ich uczy się, że każdy człowiek jest odpowiedzialny za to, co robi jego kraj, i dlatego jest winny, jeśli i kraj zawini. Na tym ich zdaniem polega demokracja i, czy to się panu podoba, czy nie, w pewnym sensie mają nawet rację. To jest – podkreśliła to słowo – zderzenie cywilizacji, nieważne, że akurat pan nie poczuwa się do bycia członkiem jednej z nich. – A pani „obawa”? – Chcę wiedzieć, czy nie daliście im narzędzi do zrobienia tego, co dotąd wydawało się niemożliwe. Może to prostackie, ale reszta mało mnie obchodzi. Może więc przejdziemy do rzeczy? Sidis zastanowił się, czym właściwie jest owa „rzecz” dla tej kobiety. – A jeśli powiem pani, że nasze mózgi nie są niczym innym niż bardzo skomplikowaną maszyną – zaczął – a ja i Ismael nauczyliśmy się ją programować? Odpowie to na którekolwiek z pani pytań, czy spowoduje, że będzie ich więcej? Janet Stranton znów się wyprostowała. *** To wtedy, w trakcie tych badań, pojawił się temat Boga. Badali historię ludzi, którzy chorowali na raka. Była to żmudna i ciężka praca, a owocowała głównie stosami wykresów EEG, zdjęć z tomografów i rezonansów. Oraz całymi godzinami nagranych rozmów. Pierwszy z naukowców uważał, że to ludzka wiara ma moc uzdrawiającą. Że, brzmi to tak banalnie, to zwykły cud. Łaska Boska leczy człowieka, choćby pośrednio. Daje mu do tego narzędzia. Wielu uleczonych mówiło o tym w wywiadach. Drugi wierzył tylko w istnienie narzędzi. Twierdził, że to rodzaj uwarunkowanej biologicznie autosugestii, podświadomego mechanizmu, który – o ile tylko umysł jest dość silny – musi wydzielać jakieś substancje w mózgu, dopiero te zaś pozwalają zwalczać chorobę. Bóg nie miał tu nic do rzeczy, najwyżej ewolucja. Sarkis nie zabierał głosu w ich dyskusjach. Interesowały go tylko wyniki. Całymi dniami siedział nad szkicami kolejnych artykułów, dotyczących odkryć, których jeszcze nie dokonali. W badaniach nie na wiele się zdawał. Ogrom jego skrystalizowanej inteligencji tylko blokował ich młode, elastyczne umysły. Rozwiązania, które podrzucał, Matthew i Ismaelowi wydawały się toporne, nudne. Wkrótce więc przestał im przeszkadzać. Oni zaś doszli do wniosku, że stare metody nie dadzą nowych wyników. Funkcjonalny reEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
zonans elektromagnetyczny pozwalał obserwować mózg podczas działania, ale był niedokładny. Mikroskop elektronowy był dokładny, ale wymagał, by obiekt badań najpierw uśmiercić, a potem przygotować z niego preparat. Większość sił włożyli więc w próbę przełożenia obserwacji zapisów elektromagnetycznych na mapę konektomu, sieci połączeń neuronów. Resztę roztrwonili na kłótnie i spory. *** – O Boga? – spytała. – Dlaczego tak często kłóciliście się akurat o to? – A czy jest coś innego, wartego kłótni dwóch naukowców? – To nauka, twarde fakty. Chyba nie ma tam dla Niego miejsca. Powiedziała to tak, że Matthew natychmiast zrozumiał, że nie jest ateistką. Że prawdopodobnie należy do tych, którzy wierzą w Boga, nie dogadują się jednak z żadną z ziemskich instytucji, które chcą Go reprezentować. Pewnie pytania o tę sferę zbywała prostym „Nie lubię pośredników”, rozmawiała o tym z niechęcią, zbyt niepewna w swej wierze, by była gotowa jej bronić, mimo całej otoczki twardziela. Złapał się na tym, że zapragnął zajrzeć do wnętrza jej mózgu. Uśmiechnął się na tę myśl, bo zapewne żaden mężczyzna, przy którym Janet Stranton tak usilnie próbowała zamordować swój seksapil, nie miał wobec niej podobnego pragnienia. – Co w tym zabawnego? – spytała, niezbyt dobrze maskując rozdrażnienie. – Przepraszam, coś mi się przypomniało… Pytała pani o Boga i nasz fach. Cóż, Ismael uważał inaczej. Uważał, że jedynym godnym celem dla nauki jest szukanie Jego. Że ma ona zbliżyć nas do Boskiego początku, inaczej rozwój nie miałby żadnego celu poza samym sobą. Przechyliła głowę, jakby niepewna, czy się z niej nie nabija. Włosy opadły jej na twarz. – Ulegał emocjom– powiedziała, poprawiając fryzurę. – Jednak nie był racjonalistą. Poczuł nagłą irytację, która zaskoczyła nawet jego. – Był bardzo racjonalny, ale na własny sposób. – Broni go pan? – Mówił, że jesteśmy ułomną rasą, która żyje na małej planecie, a ta krąży wokół niewielkiej gwiazdy. Na peryferiach małej, peryferyjnej galaktyki. – Sidis wyjrzał na zewnątrz, gdzie tętno i siła miasta zdawały się przeczyć jego słowom. – Jeden rozbłysk gamma, jeden wybuch supernowej i wszelki ślad po nas zniknie. Ismael mówił, że powinniśmy wykorzystać ten krótki moment na Ziemi. Wobec ogromu kosmosu los pojedynczej jednostki, grupy, państwa czy nawet całego pokolenia nic nie znaczy. Znaczenie ma tylko to, co przybliża naszą rasę do poznania Stwórcy. Taki był jego racjonalizm. – Dobrze pan zna jego argumenty. Matthew odwrócił wzrok i zbył tę uwagę smutnym, krzywym uśmiechem. – Być może nawet lepiej niż moje własne. Janet wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy. Włączyła w nim dyktafon i położyła aparat na stoliku. Spojrzała pytająco na Sidisa. Ten wzruszył tylko ramionami. – Czy to oznacza, że jestem już oskarżony? – Nie – powiedziała zmienionym o kilka tonów głosem. Jakby to podświadomość podpowiadała jej, że skoro ktoś będzie tego potem słuchał, to trzeba mówić ładniej. – Z tej historii wyłania się idealista, ale zupełnie inny niż ci, którzy obcinają głowy kierowcom ciężarówek na Bliskim Wschodzie. – Nie wiem nic więcej poza tym, że to, do czego dążyliśmy, kłóciło się z jego wiarą. – W Allaha? Jak jego przodkowie? Pokręcił głową. Jak na wykładzie, przy każdej z powierzchownych myśli. – W Boga, pani Stranton.
26
Marcin Kułakowski
Tadeusz Michrowski
Uniosła brew i Sidis nie miał już wątpliwości, że policjantka doskonale wie, czym jest semantyka. – No dobrze. Tylko jak zgłębianie zdolności ludzkiego mózgu do wpływu na leczenie organizmu mogło się z tym kłócić? I jak wasze badania mogły mieć cokolwiek wspólnego z tym zamachem? – Nigdy nie słyszała pani o Andre Sarkisie, prawda? – Nie… Pytanie było zadane tak, jakby Matthew znów chciał zatriumfować nad prostą policjantką z Metropolita i jej niewiedzą. A jednak nim podjął temat, na kilka sekund zapadł się we własnych myślach. – Tak sądziłem – odezwał się po chwili. – To, w pewnym sensie, jest odpowiedź. *** Nie było na świecie osoby, która byłaby mocniej przekonana, że odpowiednio nastawiona psychika może pokonać każdą chorobę. Bo przecież właśnie po to Andre nas sprowadził. Był przekonany o własnej racji, nie umiał jej tylko dowieść. Tak więc gdy zdiagnozowano u niego raka, niemal się ucieszył. Czuł, że w ten sposób może wreszcie wnieść coś wartościowego do tego przedsięwzięcia. Zostać kimś więcej niż intelektualnym wampirem, pustym nazwiskiem pod artykułem. Spodziewał się też sławy, bo przecież ta musiała go czekać. Zrezygnował z terapii. Codziennie rano przychodził, wesoły jak nigdy, i kazał się badać, spisywać wyniki. Ale nigdy nie słyszała pani o Andre Sarkisie. Metoda przyjęta przez jego dwóch młodych naukowców była zadowalająca. Koncentrowała się na sygnałach elektrycznych, pozwalała niemal co do elektronu śledzić przeskoki kolejnych ładunków między kolosalną liczbą synaps w mózgu. A dzięki temu, podążając za każdym z nich jak za rozbłyskiem lampy w ciemności, tworzyć schematy struktur, plany ścieżek, którymi się poruszały. Sprzężono kilkanaście tysięcy domowych komputerów-ochotników, by uzyskać moc obliczeniową do analiz. Mapowanie mózgu, które wreszcie mogli zrobić, pozwalało odkryć szczegóły, na które dotąd nie liczyli. Niestety, nie potwierdziło postawionej wcześniej tezy. Nie tylko nie odnaleziono zależności w mózgu. Okazało się, że poprawa czy pogorszenie stanu badanych była zupełnie niezależna od ich nastawienia. A różnica między jednymi i drugimi – w granicy błędu statystycznego. Psychika nie decydowała o możliwości obrony przed chorobą. To nie wola leczyła ludzi, nie ona sama, ale – najwyraźniej – genetycznie uwaEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
runkowane mechanizmy obronne i rewitalizacyjne; mechanizmy, które decydowały o tym, że organizm zdołał podnieść się po chemioterapii i nie wykazywał tendencji do nawrotów. Andre nadal przychodził, codziennie. Nie chciał już oglądać wyników badań. Siedział cały dzień przed biurkiem, słuchał z głośników nokturnu Fryderyka Chopina. Tylko jednego, opus pięćdziesiąty piąty. Wciąż i wciąż. A wieczorami wstawał, brał płaszcz i wracał przygarbiony do domu. Ten sam nokturn pianista zagrał na jego pogrzebie. *** Cisza była jedyną odpowiedzią, na jaką zdobyła się Janet Stranton. Uniosła wzrok znad kubka i długo wpatrywała się w oczy Matthew. – A potem? Co stało się później? – spytała wreszcie. Westchnął. Wiedział, że nie tylko on potrafi dostrzegać małe, zdradzające prawdziwe uczucia odruchy. Ktoś tak obyty z ludzkimi emocjami jak zawodowa śledcza natychmiast musiał rozpoznać w nim poczucie winy. – Zachowaliśmy się w sposób typowy dla środowiska naukowego. Opłakaliśmy go, udzieliliśmy kilku rzewnych wywiadów i wróciliśmy do pracy. Finansowanie dla naszej grupy było dwuletnie. Zmieniliśmy tylko profil badań. Śmierć Sarkisa podważała sens dalszych poszukiwań. – Ot, tak, zmieniliście sobie obiekt badań? – spytała Janet. W jej rzeczywistości ludzie umierali przygnieceni lawiną papierów, ilekroć próbowali zrewidować raz wydaną opinię. – Obiekt pozostał ten sam. Mózg. A pieniądze Andre wywalczył dla jednostki, nie na konkretny projekt. – Co stało się potem? – Widzi pani, dostrzegliśmy w trakcie badań bardzo interesującą rzecz. Ci, którzy w trakcie wywiadów wspominali dużo o swojej religijności, o Bogu jako przyczynie wyzdrowienia, wykazywali znacznie większą aktywność płata skroniowego niż bardziej racjonalni wyleczeni. – Zbliżamy się do puenty? – Bardzo powoli. Przewróciła oczami. – Przynajmniej mnie pan ostrzegł. – Mapowanie aktywności konektomu w skali mikro było szalenie trudne. Należało wykonać osobne badanie dla każdego obiektu, a trwało to całymi dniami. – Czy mózgi wszystkich ludzi nie są podobne? Sidis uśmiechnął się wyrozumiale. – Tylko na obrazkach w książkach. – Wskazał głową na rozwieszone na ścianach schematy. – Żyły w pani ciele przebiegają wedle pewnych
27
Akt Nowa Fantastyka 04/2015
schematów, ale nie mogę spodziewać się, że ich ułożenie będzie identyczne jak u mnie. – Z całym szacunkiem, ale co to za problem: zebrać ochotników? – No tak. Tylko że ochotników trzeba by wprowadzić w to, co robimy, a my byliśmy młodzi i zazdrośni. Dwa, że dotąd przełomowe badania, których dokonywano na myszach, wiązały się z ingerencją w strukturę mózgu. My także potrzebowaliśmy doświadczenia potwierdzającego naszą tezę. Nie mogliśmy jednak być pewni zgody komisji bioetyki, nie uśmiechało się nam też ryzyko, że skrzywdzimy niewinnego człowieka. – Więc kogo zamierzaliście skrzywdzić? Matthew uśmiechnął się skromnie. – Siebie nawzajem, pani Stranton. *** Założenie, z którego wyszli Ismael i Matthew, przyjmowało, że mózg sam się programuje. Część z tego dzieje się w trakcie dzieciństwa i dorastania, część już w życiu dorosłym. Połączenia między neuronami zmieniają się, a wraz z nimi my. Pomysł ten wpadł im do głowy podczas obserwacji ludzi przechodzących raka. To właśnie płat skroniowy, szczególnie aktywny u chorych, którzy szukali siły w religii, miał być „siedliskiem” Boga. Jednak nie mogli zacząć od tego. Choć sam fakt wiary jest zwykle zerojedynkowy, tak już sposób jej pojmowania niekoniecznie. Rezultaty byłyby zbyt niepewne. By móc przedstawić wiarygodne wyniki, potrzebowali czegoś mniej zniuansowanego. Matthew Sidis bał się wysokości, Ismael Thompson od piętnastego roku życia uprawiał wspinaczkę. Od tego zaczęli. Sidis znienawidził kilka kolejnych tygodni. Skanowali aktywność konektomu w najprostszy możliwy sposób. Stawali na dachu laboratorium. Co dla Ismaela było igraszką i zabawą, dla Matthew stało się katorgą. Dopóki – po zmapowaniu różnic w sposobie funkcjonowania ich mózgów na wysokości – nie postanowili się zamienić. *** Janet odsunęła filiżankę od ust. W tym samym momencie jej telefon zatańczył na stole, wibracją informując o przychodzącej wiadomości, ale ona nie zwróciła na to uwagi. – Przepraszam, co zrobić? – Stworzyliśmy mapę poszczególnych synaps i interneuronów w miejscu, które udało nam się wyodrębnić jako odpowiedzialne za lęk wysokości. A potem zastymulowaliśmy je do zmiany. Moje na wzór Ismaela, jego na mój. – Jak to „zastymulowaliście”? Sidisowi wydało się zabawne, że dopiero co poganiała go, by kończył. Nie skomentował tego jednak. – Gdy uczy się pani nowej czynności, w określonych miejscach neurony w pani mózgu nawiązują nowe połączenia. Przystosowują się do mechanizmów tej czynności. A my… cóż, zwiększyliśmy siłę oddziaływania elektro… – przerwał, widząc jej minę. – Przemodelowaliśmy neurony na wybrany przez nas wzór. Tak, by stworzyły połączenia podobne do tych, które istniały w pierwotnym wzorze. Zamieniliśmy się lękiem wysokości. – Pan żartuje. – Nie. To niestety doprowadziło nas do dość pesymistycznych wniosków. – Jakich? – Człowiek to skomplikowana biologiczna maszyna. Ale – pod każdym względem – tylko maszyna. Wszystko, co w pani ludzkie, to tylko seria tysięcy drobnych połączeń, impulsów. Dziś są one przypadkowe i dlatego jest pani wyjątkowa. Ale wkrótce… Wkrótce dzięki tej wiedzy będę mógł powielić osobowość kogoś, kogo pani kocha, choćby i w stu egzemEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
plarzach. Coś dodać, coś odjąć. Sprawić, że będzie mniej kłótliwy albo bardziej lojalny. Oto świat, do którego drzwi otworzyliśmy. Zrobiło się jej nieswojo na tę myśl. Już nie była sztywna, raczej zdezorientowana i zamyślona jednocześnie. Matthew oczekiwał jednak, że jego tezy wywołają znacznie więcej emocji. – Co konkretnie te impulsy we mnie tworzą? – spytała. Sidis nie wiedział, czy jej głos świadczył o tym, że ma już pewność, że ta myśl jest obrazoburcza, czy że wciąż nie pojęła do końca tego, co mówił. – Całą pani osobowość. – Chodzi o to, że jestem czymś w rodzaju komputera? – Komputer, który pani zna, to jedynie w gruncie rzeczy prosty kalkulator oparty na systemie zerojedynkowym. Tak lub nie. My jesteśmy czymś bardziej skomplikowanym, ale teraz nauka zaczyna odpowiadać na pytania, których wyjaśnianiem zajmowała się dotąd kultura. I religia. – A wspomnienia, doświadczenia, wiedza? – spytała. – Cóż, wiedza i wspomnienia to zawartość raczej chemiczna, ale sposób ich przekazywania już nie. A sama pani chyba przyzna: znaczenie tkwi nie tyle w zawartości, ile w sposobie jej użycia. – Kreatywność? Pomysły? – spróbowała znowu. – Co z nimi? – Skoro to tylko seria impulsów, to jak je wyjaśnić? – Proszę sobie wyobrazić autostradę. Wielopasmową, pełną samochodów. Każdy z tych samochodów zawiera pasażera, informację. A teraz proszę sobie wyobrazić, że ta autostrada może przecinać się z niezliczoną ilością innych, a między znajdującymi się na nich samochodami nie dojdzie do kolizji. Będą się tylko wymieniać pasażerami. – To znaczy? – Kojarzenie. Miliardy dróg w pani mózgu, po których krążą impulsy. Jedne zawierają wspomnienia, inne lęki, jeszcze inne bardzo proste kody – atawizmy, którymi pani się kieruje. O których nawet pani nie wie. Te impulsy-samochody zamieniają się pasażerami. Wspomnienie, wiedza z przeszłości i aktualne doświadczenia wsiadają do wspólnego samochodu. Ich połączenie tworzy nową myśl. Pomysł. – Brzmi jak chaos. – Tylko z początku. Wiele samochodów stoi na poboczach i potrzeba dopiero wyraźnego bodźca, żeby je ruszyć. Niektóre rdzewieją tam i tylko bardzo wyraźne skojarzenie powołuje je do życia. Co więcej, większość dróg nie wykracza poza pewne dzielnice. Emocje, pamięć. Dlatego jesteśmy w stanie wyodrębnić obszary mózgu odpowiedzialne za poszczególne aspekty zachowania czy osobowości. Ale zdarzają się także trasy międzystanowe. Z wiekiem stan dróg się pogarsza, spada inteligencja płynna, ale rośnie liczba pasażerów w samochodach. Inteligencja skrystalizowana. – A Bóg? – Tu pojawia się promyk nadziei. Ismael wierzył, że mechanika kwantowa, konkretnie nielokalność, da nam odpowiedź… Przerwał, widząc, jak policjantka unosi kpiąco rękę, niczym uczennica w szkole. – „Nielokalność”? – Ach, przepraszam. Hm, kwantowa nielokalność… – Podrapał się po brodzie. Zawsze uważał, że największym wyzwaniem jest tłumaczenie pojęć, które jemu samemu wydają się oczywiste. – Intuicyjne ludzkie pojmowanie mówi, że nic nie dzieje się bez przyczyny. To prawda. Ale mówi też, że ta przyczyna musi znajdować się w sąsiedztwie skutku. Że jeśli pani szepnie mi zaraz coś do ucha, ja usłyszę to dopiero po pewnym czasie… Zobaczył, że znów sztywnieje w fotelu i pożałował, że nie dobrał słów w sposób mniej kojarzący się z flirtem. Jakie to dziwne, pomyślał, że dwoje zupełnie niezainteresowanych sobą ludzi musi czasem włożyć aż tyle wysiłku, by to okazać. – …chwila minie, nim dźwięk dotrze do mojego ucha, kolejną chwilę zajmie podróż informacji do mózgu i jej analiza. Z naszego punktu widzenia będzie to niedostrzegalne, ale współczesne
28
narzędzia pomiarowe zdołałyby zmierzyć ten czas. Gdyby dzieliła nas galaktyka, nie starczyłoby mi życia, żeby doczekać odpowiedzi. Nielokalność kwantowa mówi, że pewne rzeczy mogą wpływać na inne, być z nimi powiązane niezależnie od odległości. A ich oddziaływanie będzie natychmiastowe. Kiwnęła głową. – No dobrze. A gdzie tu Bóg? – W tym rzecz. Bóg może być wszędzie. A kwanty w naszym mózgu, nasza dusza, może trafić do niego po śmierci. Nie ograniczają ich ani odległość, ani czas. – Matthew uczynił ręką gest iluzjonisty, który właśnie wyciągnął z kapelusza królika. – Oto nauka w służbie religii, prawa fizyczne, które zbliżają nas do Stwórcy. Policjantka skrzywiła się lekko. Nie dodała jednak nic od siebie. – Wierzy pan w to? – spytała tylko. – Ismael wierzy. – A pan? Co pan myśli? – Myślę, że ta sama idea, która pchała jeden z największych umysłów naszych czasów do badań, sprawiła, że ktoś inny postanowił zabić półtora tysiąca osób. Janet Stranton odetchnęła bardzo głęboko. Zabrała telefon i wyłączyła nagrywanie, ale znów zapomniała o odczytaniu wiadomości. – Mam pana aresztować czy podziękować za wykład? –podsumowała, wyraźnie rozczarowana. – Nie rozumiem – odparł, zupełnie zaskoczony. – Dokonaliście odkrycia, które może być kiedyś niebezpieczne. Kiedyś. Nabrał powietrza w płuc, szukając riposty. Wreszcie wypuścił je, zupełnie rozbrojony. – Tak, w zasadzie tak. Do Sidisa dotarło dopiero teraz, że dla Janet Stranton tak właśnie było. Przyszła tu, nie wiedząc do końca, czego oczekiwać. A gdy zrozumiała zarys odkryć jego i Ismaela, dostrzegła w ich dokonaniu broń, którą ktoś mógł się posłużyć, by zrobić krzywdę jej cywilizacji. Broń, którą trzeba zabrać ludziom niepotrafiącym się z nią obchodzić, a potem zamknąć w którejś z otoczonych torfowiskami wojskowych baz. To było powodem tego, że przez chwilę zdawała się czuć nieswojo. Nic więcej. Bo kiedy pojęła, że ta broń jeszcze nie strzela, natychmiast przestała się nią interesować. Dla Sidisa był to jednak przełom. Jeszcze przez chwilę żyli w czasach, w których człowiek był wciąż człowiekiem, niedoskonałym, wyjątkowym i pięknym. I nikt nie umiał powiedzieć dlaczego. Matthew czuł, że niedługo technologia uczyni wreszcie produktem wszystko to, co było dla niego najważniejsze. Stare wartości, w których kiedyś szukał oparcia. Janet Stranton to nie obchodziło. Miała zbyt wiele znacznie bardziej naglących problemów. Ale skoro już do niego przyszła, Matthew poczuł, że nie chce jeszcze kończyć swojej spowiedzi. – Ile pani zdaniem warte jest wpojenie człowiekowi prostego lęku? – spytał. – To znaczy? – Kobieta, która boi się myszy, wskakuje na stół. Chociaż mysz nie jest groźna. Człowiek, którego pobito bez powodu, może miesiącami nie wychodzić z domu. Mimo że statystycznie rzecz ujmując, już mu się to nie przytrafi. Owszem, strach to bardzo prosty mechanizm. Pani jest policjantką. Proszę mi jednak powiedzieć, czy aby ludźmi nie kierują silniej ich lęki niż pragnienia. Czy nie jest to lepszy klucz do kontrolowania człowieka niż jakikolwiek inny? Zamilkł i spojrzał na siedzącą przed nim kobietę. – Chciałabym uzyskać dostęp do dokumentacji waszych badań – stwierdziła wreszcie. – To niemożliwe. Skrzywiła się mimowolnie, zszokowana tym brakiem konsekwencji. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Tadeusz Michrowski
– Proszę tylko z grzeczności, panie Sidis – wreszcie głos Janet Stranton stał się tak twardy, że przesłonił całe jej piękno. Jednak Matthew nie poczuł strachu, o którym mówił, a który zapewne ten ton miał wywoływać. – To niemożliwe, nawet mimo tego subtelnego nacisku. Ta dokumentacja została zniszczona. – Jak więc Thompson mógłby ją wykorzystać? – Bardzo mało pani wie o naszych badaniach jak na kogoś, kto przyszedł do mnie tak pewny siebie. – Gdybym była pewna, nie przyszłabym sama. – Ismael zniszczył dokumentację. – Mam panu uwierzyć? – Jeśli pani zależy, możecie przejrzeć komputery. Służbowe, mój prywatny, nawet żony. Zgodzę się bez nakazu. – Ktoś się do pana zgłosi – powiedziała natychmiast. – Może zdołamy coś odzyskać. Jeśli to prawda, czemu Ismael miałby to zrobić? – Wyniki kłóciły się z tym, w co wierzył. Tak sądziłem. Ale mógł też wcześniej skopiować dane. Zresztą, odkrycia już dokonano, a raz przeprowadzony eksperyment nietrudno powtórzyć. Rodząca się na jej twarzy radość zgasła momentalnie. – Potrzebowałby laboratorium? – Myślę, że tak, ale, prawdę mówiąc, ten sprzęt jest znacznie bardziej dostępny niż materiały do produkcji bomby. – Musieliby chyba wcześniej porwać pilota, prawda? – Niekoniecznie, to nie aż tak skomplikowana procedura. – Może lotnicze badania lekarskie? Dałoby się to zrobić w ich trakcie? – Bez problemu. Większy kłopot stanowiłoby wcześniejsze zmapowanie konektomu… Matthew przerwał, a na jego twarzy wykwitł kiepsko ukrywany grymas, gdy zobaczył, że Janet Stranton wstaje i chowa telefon do kieszeni, mało subtelnie dając do zrozumienia, że od podobnych spekulacji specjalistką jest ona. – Wkrótce do pana zadzwonię – powiedziała. Kiwnął tylko głową. – A pana własne badania? – spytała, już niemal w drzwiach. – Na którym z tych komputerów się znajdują? Sidis nie spojrzał na nią. Zajęty był zbieraniem filiżanek i siląc się na naturalność, odparł tak, jakby sprawa dotyczyła błahostki. – Na żadnym – powiedział. – Nie kontynuowałem tych badań. *** Śledztwo francuskiej policji wykazało, że pilot Boeinga 787, Nicolas Beaumont, nie został „zaprogramowany”. Paryż potraktował podobną sugestię z wielkim humorem i wielokrotnie potem w sposób żartobliwy nawiązywano do niej w korespondencji ze Scotland Yardem. Beaumont prowadził podwójne życie. Nieznana jego część toczyła się w Marsylii co drugi, czasem co trzeci weekend. Filmy pornograficzne, które znaleziono w jego mieszkaniu, nie były stylizowane na amatorskie. Zawierały nagrania kobiet pochodzących z Bliskiego Wschodu, które najczęściej wbrew ich woli przetrzymywano na południu departamentu Delta Rodanu. Zamachowiec, rodowity Francuz bez korzeni arabskich, zakochał się w jednej z takich kobiet. Był samotnym, wrażliwym człowiekiem, a właściciele dziewczyny postanowili to wykorzystać. Erotyczno-uczuciowymi manipulacjami doprowadzili go na skraj szaleństwa, a gdy był już u kresu wytrzymałości, zażądali, by oddał swoje życie za wolność dziewczyny. Tysiąc czterysta dwanaście ofiar tej romantycznej historii identyfikowano przez kolejne trzy tygodnie. Ismaela Thompsona odnaleziono w dniu, w którym Matthew Sidis rozmawiał z Janet Stranton. To jego losu dotyczyła wiadomość, której policjantka nie odczytała od razu.
29
Akt Nowa Fantastyka 04/2015
Samochód Ismaela wypadł z trasy numer 28 wiodącej przez niemiecki Schwarzwald. Naukowiec zginął na miejscu. Miał przy sobie tylko Koran i kilkaset euro, żadnych dokumentów. Wracał jednak ze spotkania islamskiej grupy modlitewnej z miasteczka Oberkirch. Znajdowała się ona na liście podejrzanych o wspieranie europejskich komórek Al-Kaidy.
Także o to Ismael i Matthew kłócili się bez przerwy. I jeśli istniało coś, czego zmianę obaj uznawali za niemożliwą, to było właśnie to – istota ich światopoglądu. Ten jeden raz zgodzili się ze sobą. Ten jeden raz obaj się pomylili.
***
– Argumenty Thompsona… – To były moje argumenty. Z czasów, gdy w nie wierzyłem. – Czemu mi pan o tym nie powiedział? – Bo mam w sobie więcej z Ismaela, a on miał przed śmiercią więcej ze mnie, niż w nas pozostało nas samych. – Może pan to odwrócić, prawda? – Nie bez niego. Zniszczyliśmy dokumentację. – Może uda nam się ją odnaleźć w Schwarzwaldzie. – Gdybym wiary nie stracił, ale mi ją dano, gdybym chciał się jej pozbyć, nie odzyskać, zapewne wyczekiwałbym efektów działań pani jednostki z nadzieją. – Co to za różnica? – Jak między byciem przez Boga stworzonym i stworzeniem go na własne potrzeby.
Wieczorem, kiedy Matthew wracał do domu, znów odwiedził kwiaciarnię i kupił żonie bukiet czerwonych róż. Wydawał na nie majątek. Gdy szedł z nimi do samochodu, owiniętymi w biały papier i kolorową wstążkę, usłyszał dźwięk dzwoniącego mu w kieszeni telefonu. Janet Stranton. Dowiedział się od niej wszystkiego, począwszy od Ismaela, na Francuzie kończąc. – Lecę jutro do Niemiec – powiedziała. – Mamy tam informatora. Musimy ustalić, czy Thompson miał te dokumenty. Czy trafiły tam, gdzie sądzimy, i czy da się je jeszcze przejąć. Proszę się spodziewać kontaktu z naszej strony. – To niewiele zmienia, pani Stranton – stwierdził Sidis. – Niewiele? – Pani i ja nadal jesteśmy tylko siecią połączeń. Moja żona mówi, że mam wybujałe ego i uważam siebie za jeden z największych umysłów naszych czasów. Ale nawet ja nie uwierzę, że praca Ismaela i moja była czymś więcej niż jedynie przyśpieszeniem nieuniknionego. To walka z wiatrakami. W słuchawce zapadła cisza. Kiedy Janet wreszcie się odezwała, w jej głosie pobrzmiewało zaskoczenie. – Dzwonię, bo zamierzamy przyjrzeć się grupie modlitewnej, do której uczęszczał Thompson. Interesuje nas tylko kontrola pańskiego odkrycia, nie niszczenie go. – Szkoda. – Co takiego jest w badaniach nad lękiem wysokości, że wywołuje u pana taką niechęć do własnej pracy? – Pani Stranton, ktokolwiek z wami rozmawiał, prawdopodobnie był świadom, że nie to jedno udało nam się osiągnąć. Nawet jeśli wam tego nie powiedział. – Nie rozumiem. – Zamieniliśmy się czymś jeszcze.
***
*** Ten ostatni, ten, który przeżył i w jaskini u stóp Pinnacle Point zaczął malować, tworzył naszyjniki z muszelek i patrzył, jak kry na oceanie powoli topnieją, być może nie czuł nic. Miał każdy element mózgu, który potencjalnie czynił go równym profesorowi, lecz wtedy był zapewne tylko zwierzęciem. Cichym, przerażonym i zmarzniętym. Sidis zazdrościł mu jednak. Istocie z opowieści, metaforze, którą powtarzał studentom. W tej historii sprzed tysięcy lat kilka pociągnięć brudnym palcem po skalnej ścianie rozpalało w ludzkim istnieniu Boski pierwiastek… Który zabili niedawno, razem z Ismaelem. Gdy wrócił do domu, Matthew pocałował żonę na powitanie. Kiedy pół roku wcześniej opowiedział jej o badaniach, stwierdziła, że odnaleźli diabła, nie Boga. Odparł, że wiele by dał, by znaleźć choćby i jego. Kochał ją, a z dnia na dzień było im coraz trudniej. – Jesteś najpiękniejszym impulsem – powiedział, tak jak powtarzał od miesięcy. Przytulił ją mocno. Gdy się odsunęła, spojrzał jej w oczy. I nie miał już wątpliwości, kto zadzwonił do Scotland Yardu. Poszedł do kuchni po wazon na kolejny bukiet czerwonych róż.
*** Zrobili to, wreszcie. Badania nad lękiem wysokości mogły przynieść im wiele nagród, może nawet Nobla, ale to, co uczynili potem, dałoby im go na pewno. Ismael Thompson pochodził z rodziny arabskiej, ale zarówno on, jak i jego rodzice, nienawidzili religii, a islamu w szczególności. Uważali, że wypaczony przez radykałów, zatrzymał w średniowieczu niegdyś najwspanialszą kulturę świata. Bóg wydawał im się przez to wymysłem przebiegłych, sposobem, by rządzić naiwnymi. Sądzili, że nikt, kto zna historię, nie powinien łudzić się, że to coś więcej niż blaga. Matthew Sidis znał historię. Ale nie kochał się z żoną aż do dnia, w którym pastor udzielił im ślubu przed gotyckim ołtarzem kościoła Wszystkich Świętych w Nottingham. Sidis był nie tylko naukowcem, ale też praktykującym protestantem, i trwał w wierze razem z ukochaną, mimo zmieniających się czasów. Sądził, że jeśli cokolwiek, to tylko nauka zdoła im nadać sens na nowo. Że jej najważniejszym celem jest zbliżenie człowieka do Stwórcy. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Tadeusz Michrowski Laureat konkursów prozatorskich i dramatycznych, początkujący szybownik, który – jak powiada – tęskni za niebem i zbiera pieniądze na powrót w przestworza. Publikował w „Akcencie” i „CKM-ie”. Obecnie wraz z Marcinem Ciszewskim pisze książkę w realiach „www.1939.com.pl". Robi to na Teneryfie, gdzie przebywa jako wolontariusz. „Akt” wpisuje się w długą tradycję fantastyki religijnej i obok tematyki dzieli z nią i tę cechę, że zasadniczo zdaje się stawiać więcej pytań niż udzielać odpowiedzi. Jak to zwykle bywa przy tego typu tekstach. (mc)
30
proza polska
Północ, Południe, Pomiędzy Bartłomiej Dzik Południe
M
arkiz de la Grotte Argenté poprawił złoty monokl i zmarszczył nos. Potem, z wyrazem wystudiowanego obrzydzenia, odłożył na stół zatłuszczoną kartę, na której ktoś nagryzmolił kilkanaście słów i zsumowaną kolumnę liczb. Siedzący po drugiej stronie stołu generał Hanotiaux wbił wściekły wzrok w intarsjowany blat, jakby wierzył, że spojrzeniem jest w stanie spopielić leżący na nim dokument. Przez parę sekund nad stolikiem trwał festiwal marszczeń, stłumionych westchnień i pochrząkiwań. Oczywiście karta z nagryzmolonymi liczbami nic sobie z tego nie robiła. Leżała spokojnie na blacie, kłując w oczy niczym gorący krowi placek na poduszce cesarskiego tronu. Parę kroków dalej i dwa stopnie niżej starszy mężczyzna w żabocie poplamionym tłuszczem i atramentem uśmiechnął się pod nosem, wyraźnie rozbawiony teatrzykiem arystokratycznych dąsów. – Jak państwu się podoba nowy kontrakt? – zapytał, odsłaniając zbrązowiałe uzębienie. Markiz przetarł czoło jedwabną chusteczką, wzbijając aureolę pudru, i odrzekł: – Bardziej podobał nam się stary. – Czasy się zmieniają – padła spokojna riposta. – Kapitanie… – zaczął generał. – Vautour. Nie jestem kapitanem. Jestem księgowym. – Świat się kończy – westchnął de la Grotte Argenté. – A co się stało z waszym kapitanem, tym, no… Laclosem? – Został… odwołany. – Ach! Markiz pomachał chusteczką, jakby się z kimś czule żegnał. – Nieważne – mruknął generał. – Zatem, o ile dobrze rozumiem, wy, Vautour, reprezentujecie teraz Rozśpiewaną Kompanię? – Tak. Mam pokazać pełnomocnictwo rady nadzorczej? – Jakiej rady? – skrzywił się markiz. – Nieważne – powtórzył generał. – To są szczegóły personalne, które nas nie obchodzą. Jesteśmy tu, by w imieniu Jego Najświatlejszej Ekscelencji przedłużyć kontrakt na kolejny rok. Z tego, co widzę – spojrzenie przeniosło się z rozmówcy na blat i z powrotem – niektóre rzeczy mocno się skomplikowały. – I tak, i nie. – To znaczy? – Rzeczy wyglądają na skomplikowane, ale są dużo prostsze. – A to ciekawe! – wtrącił zgryźliwie markiz. – Wcześniejszy kontrakt mógł się wydawać prosty, lecz taki nie był – wyjaśnił księgowy tonem dobrotliwego nauczyciela. – Cóż to bowiem znaczy „milion za prowadzenie działań wojennych”? To stawia obie strony w bardzo niezręcznej sytuacji. Cesarstwu zależy, by wydusić z najemników jak najwięcej, posłać w pierwszej linii, wykrwawić. Ba, najlepiej w ogóle byłoby, gdyby pod koniec kontraktu wyrżnięto nas w pień i nikt się po należną zapłatę nie zgłosił… – Ależ…! – Przez pudrowane policzki markiza przebiła się purpura. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
– To zrozumiałe. Nie można mieć o to pretensji – najemnik kontynuował tym samym spokojnym tonem. – Tak samo oczywistym jest, że Rozśpiewana Kompania, mając obiecane zryczałtowane wynagrodzenie, będzie starała się ograniczyć swój wysiłek do minimum. Kluczyć, markować walkę, szabrować trzeciorzędne mieściny. – Ughm – chrząknął generał. – Zatem, w trosce o interes obu stron, zmieniliśmy kontrakt na taki, w którym pracujemy na akord. Za siedzenie na trawie i dłubanie w zębach nie bierzemy ani centyma. Za to rozliczamy się z każdego zajętego akra i każdego trupa na polu bitwy. – I jakimś dziwnym trafem to uczciwe rozliczenie opiewa nie na milion, a na milion siedemset tysięcy armandów – parsknął wściekle markiz, zapluwając blat. – To tylko szacunek, przy założeniu, że kampania zimowa osiągnie wszystkie cele. Tam zresztą trzeba dodać jeszcze osiem procent. – Księgowy zrobił krok do przodu i przechylił się lekko w stronę stołu. – Jest wyjaśnione na dole strony, może trochę zbyt drobnym pismem. To premia dla nas za ryzyko wekslowe, bo przecież Jego Ekscelencja do końca wojny będzie płacił obligacjami, a nie kruszcem, nieprawdaż? Dom ewaluacyjny Langbaum et Alfalahi przyznał Cesarstwu cenzurkę Gryf–Gryf–Plus stabilną. Gdybyście mieli Gryf–Gryf –Gryf, moglibyśmy z tego narzutu zrezygnować, ale proszę nas zrozumieć… – Diabeł chędożył Langbauma z Alfalahim! To niepojęte, jak rozpanoszyły się te zamorskie hieny – wysyczał de la Grotte Argenté i wytarł ślinę z ust koronkowym rękawem żabotu. Vautour wzruszył ramionami, zrobiwszy taką minę, jakby żywił szczery żal z powodu niesprawiedliwie niskiej cenzurki wystawionej Cesarstwu. – Rozumiem, że ta cena jest negocjowalna – generał powrócił do konkretów. – W jakimś zakresie… – Księgowy zrobił minę z gatunku „tak naprawdę niewiele mogę”. – Nie podoba mi się – dłoń wojskowego powędrowała nad blat stołu – że liczycie sobie za śmierć waszych ludzi. To bez sensu. Najemnik ma zabijać i za to mu płacę. Co mnie obchodzi, że da się zabić? – Ależ bądźmy ludźmi, oni mają żony i dzieci. Żałujecie paru centymów dla wdów i sierot? Markiz donośnie zarechotał. – No nie wiem. – Generał pokręcił głową. – Nie jestem przekonany. – Możemy przyciąć tę pozycję o połowę – zaproponował Vautour. – Ale poza tym już raczej nie mam pola manewru. Proszę nas zrozumieć, wbrew nazwie – łypnął okiem – Rozśpiewana Kompania to nie trupa cyrkowa z jednym wozem i szkapą. Nasze koszty operacyjne są olbrzymie. Ale za to nasi klienci mogą liczyć na skrupulatne wypełnienie kontraktu, a nawet więcej. – To znaczy? – Na przykład całkiem za darmo gwałcimy kobiety wroga i wyrzynamy starców.
31
proza polska Nowa Fantastyka 04/2015
– A dzieci? Chyba starców i dzieci? – dopytał markiz. Vautour delikatnie pokręcił głową. – Jednakowoż nie. Część najemników – nie mówię, że wszyscy, ale spora część – nie znajduje przyjemności w wyrzynaniu bachorów. Niemniej klient nasz pan i jesteśmy gotowi rozszerzyć zakres kontaktu. Stawką jest śmieszne pięćdziesiąt centymów od… – przełknął ślinę – …od główki. – A niech mnie – westchnął ciężko de la Grotte Argenté – To trochę nieludzkie płacić za mordowanie dzieci. – Jeśli wolno mi wyrazić odmienne zdanie… – Księgowy lekko dygnął, niczym panienka z dobrego domu. – Nie ma lepiej wydanych pieniędzy niż te przeznaczone na mordowanie dzieci nieprzyjaciela. Oczywiście, jest to inwestycja długoterminowa, ale zaręczam, że już po upływie pokolenia jego ekscelencja zrozumie, jak dobrze zainwestował te parę armandów. Albo zrozumie – głos najemnika nabrał jadowitego tonu – jak źle zrobił, że ich nie wydał. Pudrowane policzki znów zabarwiły się na buraczkowo. Markiz otworzył usta, ale generał go ubiegł: – Dobrze. Zastanowimy się. Milczał przez parę sekund, studiując kolumny liczb zapisane na karcie. – Nie lubimy niespodzianek. Czy jest jeszcze coś, czego nie ma w kontrakcie, a za co trzeba dodatkowo zapłacić? – Nic a nic! – Vautour teatralnym gestem szeroko rozłożył ręce, sygnalizując czystość intencji. – Jesteśmy poważnymi ludźmi. – W takim razie możesz odejść. – Markiz machnął dłonią trzymającą chusteczkę, jakby odganiał natrętną muchę. – Wezwiemy cię, gdy podejmiemy decyzję. Księgowy skłonił się nisko, niemal dotykając czołem stopnia podestu, na którym stał stół, po czym obrócił się na pięcie i opuścił komnatę, eskortowany przez dwóch adiutantów. De la Grotte Argenté dał znak lokajowi, by przyniósł wina. Po chwili na blacie wylądowały dwa upstrzone klejnotami złote kielichy, napełnione trunkiem o brunatnej barwie i lepkim, rodzynkowym aromacie. Nikt nie tknął kartki z rachunkami – spoczywała wciąż w tym samym miejscu, gdzie odłożył ją markiz. – Najemnicy to padalce – mruknął generał, unosząc kielich do ust. – Im chodzi tylko o wyciągnięcie jak najwięcej z cesarskiego skarbca. To całe gadanie o uczciwym rozliczeniu brzmi jak opowiastka portowej dziwki, że wciąż zachowała dziewictwo. Jak nic nas oszukają, najpewniej podwoją liczbę wyrżniętych… – Zgoda – odpowiedział markiz. – Ale jaką mamy alternatywę? Z wszystkich mieczy do wynajęcia Rozśpiewana Kompania ma najlepszą opinię. To znaczy, najgorszą opinię. Generał pokiwał głową. – Przebicie się za Zarzecze jest warte dużo więcej niż milion armandów. Niech zrobią swoje. – No, a co z tymi dzieciakami? – Markiz przeniósł wzrok na wypielęgnowane, pokryte krwistoczerwoną emalią paznokcie. – Płacimy? – Hmm… Jesteśmy oświeconym mocarstwem, nie jakąś dziczą z Północy. Oni by się na pewno nie wahali. To są półludzie, okrutnicy. Ale my… – No właśnie! Ale spójrzmy na to z tej strony: barbaria bez mrugnięcia okiem wymordowałby dziatwę w całym Cesarstwie. Czy z tego w sposób logiczny nie wynika, że my powinniśmy wymor… to jest… – Zamyślił się. – Ujmując rzecz metaforycznie, powinniśmy na dobre wyplenić kiełkujące barbarzyńskie chwasty? Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Generał milczał przez chwilę. Nie patrzył na rozmówcę, tylko bawił się złotym guzikiem galowego munduru. – Tak… – rzekł w końcu. – Dla mnie to całkiem logiczne. Kiełkujące chwasty, ha ha… Pociągnął łyk z kielicha i lekko zmrużył oczy. – Rocznik sześćdziesiąty dziewiąty był raczej słaby w Mont du Beau Pin, nie uważasz? Drzwi wejściowe skrzypnęły cicho i do komnaty wszedł jeden z tuzina adiutantów drugiego szeregu. Zasalutował, skłonił się markizowi, podszedł prężnym krokiem do stołu i wyszeptał parę słów do ucha przełożonego. Generał zrobił kwaśną minę i zwrócił się do towarzysza: – Ten natrętny dziwak wciąż sępi pod bramą. – Wpuść go w końcu. Co nam szkodzi…
Północ Światła pochodni odbijające się w wypolerowanej stali sprawiały, że rozpędzone ostrze dwuręcznego topora wyglądało niczym ognista kometa. „Chrump!” było niewiele głośniejsze od świstu rozcinanego powietrza; odgłosy toczenia się po posadzce również nie kłuły w uszy. Podskakująca głowa z rudą brodą i zaplecionym z tyłu warkoczem wyglądała niczym sikający krwią lis. Dopiero gdy zamarła na posadzce, z oczyma ku górze i szeroko rozwartymi wargami, znów przypominała – dość szpetny, co prawda – fragment ludzkiego ciała. Nie troszcząc się o wytarcie ostrza, władyka Grimlen odłożył topór na dębowy stojak, rzucił okiem spod krzaczastych brwi na zdekapitowany korpus i ruszył wolnym krokiem w stronę otwartego paleniska, nad którym przyjemnie skwierczało pieczone jagnię. Stało tam dwóch rosłych mężczyzn. Pierwszy w sile wieku, szeroki jak tur i odziany w kolczugę, miał jedno oko i wielką bliznę od skroni aż do podbródka. Drugi był stary i szczapowaty, a jego łysa głowa ginęła w kołnierzu ze srebrnego lisa wieńczącym szarozieloną togę. – Wiem, że Karl zasłużył na darcie pasów, jak każdy tchórz – głos władyki balansował między stwierdzeniem faktu a usprawiedliwieniem. – Zrobiłem to ze względu na pamięć o jego ojcu. Mężczyzna z blizną charknął pod nosem, obrócił się w stronę pieczystego, ale tak, by nie stawać całkowicie tyłem do władcy, po czym gołymi rękoma oderwał parzący udziec. – Nie odpowiadamy za przewinienia naszych ojców ani też ich zasługi nas nie rozgrzeszają – orzekł starzec. Jego głos był esencjonalny i lodowaty, aż dziw, że swym brzemieniem nie przygasił paleniska. Jednooki urwał potężny kawał mięsiwa ostrymi jak u wilka zębami i zaczął przeżuwać. Tłuszcz popłynął dwiema strużkami po brodzie. Starzec splótł ręce na brzuchu, przyjmując wyczekującą postawę. – Moja sprawa, jak to załatwiłem – rzekł władyka twardym tonem. Tak twardym, że po nim było już miejsce tylko na stal. Jednooki skinął potakująco i wrócił do przeżuwania. Starzec nawet nie drgnął, jedynie w jego oczach zatańczyły lodowate igły. – Dopilnuj, aby żona i dzieci Karla trafiły do domu Svena – Grimlen zwrócił się do mężczyzny z blizną. – Wiemy, jakie były stosunki między braćmi, ale nie mogę pozwolić, by młódka z dzieciakami żebrała na mrozie. Sven ma się nią zająć, kuśka mu od tego nie uschnie. Jak by się burzył, wytłumaczysz mu. Jednooki uśmiechnął się szeroko, odsłaniając zęby zapchane nieprzeżutą jagnięciną. Palce lewej dłoni zwinęły się w pięść
32
Bartłomiej paliński Dzik
i rozprostowały, a towarzyszył temu odgłos podobny do trzasku pękających gałęzi. Władyka przeniósł wzrok na starca i powiedział: – Kiedy Dwunastu zbierze się przy Krwawniku, chcę, aby Ragynt przemawiał pierwszy, a po nim Origgsen. – To da się zrobić. – Starzec lekko skinął głową. – Nie wiem jednak, czy cokolwiek w ten sposób osiągniemy. Według Pieśni Balmurga to Ragy ssał prawą pierś Vahlumy, a Origg lewą, i na tej podstawie od wieków rozstrzygamy, jak Sześciu staje na polu. – Origgsen ma mocny argument: jego łucznicy zdecydowanie bardziej przydadzą się na prawicy, na Świerkowej Koronie, za strażnicami Zarzecza. – Owszem, tak dyktuje sztuka wojenna. Tak powiedziałby Kromni. Ale starych bogów też trzeba słuchać. Żelazo jest niczym, jeśli zabraknie błogosławieństwa Valhumy. – To prawda – głos władyki był spokojny i pozbawiony zgryźliwości. – Dlatego też szukam rozwiązania, które pogodzi jedno z drugim. – Słusznie. Zobaczę zatem, co da się zrobić przy Krwawniku. Ale to Ragynt musi wyrazić zgodę. Jeśli będzie trwał przy swoim, zostaje nam już tylko Wyrocznia. Z oblicza Grimlena biło lodowate opanowanie, ale w oczach błysnęły iskierki niepokoju. Przez chwilę ciszę zakłócały tylko mlaskania Jednookiego, trzaski paleniska i syk kapiącego baraniego tłuszczu. Nagle z tonącego w półmroku krańca komnaty wdarły się do pomieszczenia świst zamieci oraz huk zamykanych drzwi. Zadudniły energiczne kroki i po chwili obok paleniska stanął na oko piętnastoletni, uderzająco podobny do władyki młodzieniec. – Ojcze… – złapał oddech. – Kazałeś mi mieć baczenie na tego śniadoskórego dziwaka, który przypłynął dwa dni temu na Matce Burz. Otóż on… Władyka zmarszczył krzaczaste brwi. – …on sam zwrócił się do mnie – w głosie chłopaka dało się wyczuć kiepsko maskowany lęk przez skarceniem. – Czeka na dziedzińcu i pragnie się z tobą widzieć. Jednooki potężnym siorbnięciem wyssał szpik i odrzucił ogryzioną kość na podłogę. Grimlen zamyślił się, przeniósł na chwilę spojrzenie na odciętą głowę Karla, wreszcie zwrócił się do syna: – Niech wejdzie.
Południe Przyprowadzony przez adiutanta mężczyzna miał pociągłą twarz o arystokratycznych rysach i spokojne, bladoniebieskie oczy. Pedantycznie przycięte broda i wąsy w kolorze śniegu, elegancki granatowy kaftan ze srebrnym stębnowaniem i popielate sztuczkowe spodnie dopełniały wizerunku kogoś, kto na równi ceni piękno i nienawidzi ostentacji. W prawej ręce przybysz dzierżył sztywną skórzaną torbę z mosiężnymi okuciami, podobną do tych, w jakich cyrulicy trzymają swoje akcesoria. – Maestro Ambrogio Scatti – przedstawił się, skłaniając głowę jedynie o cal. – Jesteś muzykiem? – zapytał markiz, nie odrywając wzroku od opróżnionego w trzech czwartych kielicha. – Nie, wynalazcą. – Dziwne, myślałem, że każdy Ambrogio to muzyk… Przy stole rozległ się krótki rechot. Na twarzy gościa nie drgnął nawet jeden mięsień. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
– Z czym do nas przybywasz? – zapytał generał. – Chcę zaproponować Jego Ekscelencji moje usługi. – To znaczy? – Mogę dla niego zakończyć wojnę. Upuszczony przez markiza kielich stuknął o blat, a resztka wina zmoczyła krawędź wciąż leżącego na blacie dokumentu Rozśpiewanej Kompanii. Generał zacisnął usta, powstrzymując chichot, wytarł łzę z oka i rzekł: – Tak… osobiście? – Nie. – Ambrogio wyciągnął przed siebie torbę, jakby niósł dary na procesję. – Za pomocą tego. – Trzymasz tam cztery dywizje kawalerii? – spytał markiz, przywołując jednocześnie gestem dłoni lokaja, by sprzątnął stół. – To jest skonstruowany przeze mnie Rozstrzygacz – ton przybysza pozostawał idealnie beznamiętny. – Urządzenie, które raz na zawsze zaprowadzi pokój na północnej granicy. Zresztą nie tylko tam… Markiz i generał wymienili skonsternowane spojrzenia. – Muszę przyznać, że wygląda raczej niepozornie – mruknął Hanotiaux. – Proszę wybaczyć, wyraziłem się nieprecyzyjnie – w głosie Ambrogio po raz pierwszy pojawiła się nutka emocji. – Właściwy Rozstrzygacz jest żelaznym statkiem powietrznym, który w tej chwili szybuje ponad masywem Gaudenhaim. To urządzenie tylko nim steruje. – No, teraz to wszystko jasne… – gdyby sarkazm w głosie de la Grotte Argenté miał moc zabijania, maestro Ambrogio zmieniłby się w krwawą papkę rozsmarowaną na podłodze. Jednak wynalazca tylko zwolnił zatrzask z przodu torby i uniósł klapę. W środku spoczywał wykonany z mosiądzu prostopadłościan z kilkoma dźwigienkami, małym pokrętłem i dwoma otworami, podłużnym i owalnym, na górnej ściance. – Mogę to wszystko objaśnić. – Czekamy, czekamy… – rzekł markiz z nutą zniecierpliwienia. Nie sposób było jednoznacznie stwierdzić, czy tak naprawdę odpowiadał gościowi, czy też może poganiał lokaja, który skończył wycierać stół i uzupełniał kielich winem. – Pozycja geograficzna wrogiej armii bądź fortyfikacji jest kodowana za pomocą grawerunku na miedzianej tabliczce – zaczął wyjaśnienia Ambrogio. Jego słowa rozbrzmiały niczym czuły szept intymnego wyznania. – Wkładamy ją w ten otwór, a w drugi wlewamy ocet. Upraszczając, urządzenie steruje statkiem powietrznym za pomocą magnetyzmu. Na pokładzie Rozstrzygacza znajduje się klatka ze szczurem, otoczona pierścieniem stu dwudziestu kamertonów… – Cholera. Mówiłem, że muzyk… – mruknął cicho markiz. – …przesłana eterem wiadomość wzbudza wybrane kamertony. Kierunek, barwa i natężenie dźwięków wpływają na to, jak szczur biega wewnątrz klatki, naciskając przy okazji umieszczone w podłodze płytki. Te z kolei, za pośrednictwem systemu przekładni, sterują lotem statku powietrznego. W przeciągu pół dnia Rozstrzygacz może pokonać sto mil i dotrzeć nad wskazane pole bitwy. – A potem szczur nasra nieprzyjaciołom na hełmy i gotowe! – Salwa śmiechu była tak potężna, że generał złapał się krawędzi blatu, by nie runąć z krzesłem do tyłu. W bladoniebieskich oczach po raz pierwszy błysnęła słaba iskierka wyrzutu. – Rozstrzygacz trzyma w stalowych szponach amforę wypełnioną opracowanym przeze mnie eliksirem, podobnym do diabelskiego oleju z Pasyrii, ale tysiąckroć silniejszym – zakończył Ambrogio, po czym szybkim ruchem założył klapę torby i zamknął zatrzaski.
dybuk Południe, Północ, Południe, Północ, Pomiędzy
33
Daniel Grzeszkiewicz
Nowa Fantastyka 04/2015 01/2015
Zapadła nerwowa cisza. – Nie jestem inżynierem – westchnął w końcu de la Grotte Argenté. – Nawet nie odróżniam kamertonu od klawesynu. Załóżmy jednak – mocno zaakcentował słowo „załóżmy” – że ten Rozbijacz, czy jak mu tam, naprawdę działa. Ile dywizji piechoty jest w stanie taką flaszką usmażyć? – Jest w stanie… usmażyć – słowo przeszło z pewnym oporem przez gardło wynalazcy – całą armię. Ale moim zamiarem nie… Markiz gestem uniesionej ręki nakazał milczenie, po czym wymienił z generałem lekko skonsternowane spojrzenia. W końcu rzekł: – Ooo… to by nam, teoretycznie, rozwiązywało pewien problem. – Łypnął okiem na leżący na stole kontrakt. – O ile cena byłaby rozsądna, rzecz jasna. No właśnie, przejdźmy w końcu do kwestii, na których my tu z generał wyznajemy się najlepiej. Za ile sprzedałbyś nam to cudo? – Rozstrzygacz nie jest na sprzedaż. Cisza wróciła, jeszcze bardziej nerwowa. – Nie rozumiem… – bąknął ledwo słyszalnie generał. – Nie oferuję Cesarstwu narzędzia, którym co prawda zniszczy jednego sąsiada, ale narazi się na zawiść dwóch kolejnych. Jak świat stary, przemoc bowiem zawsze rodzi przemoc – wyjaśnił Ambrogio tonem okraszonym nutką pasji. – Oferuję narzędzie, które robi dużo więcej niż wygrywa wojny. Zaprowadza pokój samym swym istnieniem! Wystarczy, że Rozstrzygacz na oczach emisariuszy ościennych krajów zmieni w popiół jakąś bezludną wysepką, by wszyscy ochoczo podpisali z Jego Ekscelencją pakt o nieagresji. Złoto zaoszczędzone na armii i utrzymaniu strażnic Jego Ekscelencja będzie mógł przekazać na budowę szkółek i ochronek dla ubogiej młodzieży. Tym sposobem Cesarstwo zapewni sobie spokój i zaoszczędzi miliony, przekuwając miecze na lemiesze. Tylko ja wiem, jak kontrolować Rozstrzygacza, i niech tak pozostanie, dla innych pokusa, by użyć go jako barbarzyńskiego narzędzia mordu, może być zbyt duża. W zamian nie chcę ani centyma. Liczę jedynie, że jego ekscelencja wspomni o mojej skromnej osobie przy obradach kapituły orderu Białej Gwiazdy… – „Ani centyma” – zacytował markiz. – Żyję już na świecie pół wieku, a jeszcze czegoś takiego… – urwał nagle, jakby omal nie wypaplał tajemnicy państwowej. – Ech… gdyby wszyscy nasi sojusznicy chcieli tylko wstęg i orderów – rozmarzył się głośno generał. – Dobra, koniec tego cyrku! Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
– gwałtownie zmienił ton, nieudolnie siląc się na groźną minę. – Być może to wino tak na mnie podziałało, bo przez chwilę byłem nawet skłonny uwierzyć w te bajeczki o latającym szczurze niosącym pokój i wieczną szczęśliwość. Ale każdy wariat, choćby nie wiem, jak się maskował, w końcu pokaże swoje prawdziwe oblicze… W bladoniebieskich oczach po raz drugi błysnęła iskierka wyrzutu. Tym razem mocniejsza. – Panie Scatti, poznaj pan łaskawość pełnomocników Jego Ekscelencji i znikaj nam czym prędzej z oczu, to nie każę cię wychłostać na pręgierzu przed ratuszem – wycedził przez zęby markiz. Kamienna dotąd twarz gościa zmieniła się. Zarysowało się na niej jakieś trudne do określenia negatywne uczucie – jednak na pewno nie strach. Bez słowa pożegnania Ambrogio opuścił komnatę w asyście adiutanta. – Przemoc rodzi przemoc… – nakręcony de la Grotte Argenté przekłuł nabrzmiałą ciszę. – Oczywiście, że rodzi, i ma rodzić! O to, do diabła, w tym wszystkim chodzi! Czy on chce, byśmy tu wszyscy poszli na żebry?! I jeszcze wyskoczył z tym „barbarzyńskim narzędziem mordu”. Przecież jak sfajczylibyśmy tych z Północy, to byłoby bardzo oświecone narzędzie pokoju! Generał pokiwał głową. – Przypomniała mi się pewna historia, à propos tego szczura w klatce – westchnął. – Dwie dekady temu na dworze księcia Patryka pojawił się wyjątkowo sprytny szarlatan. Sprzedał księciu nakręcaną maszynę, która rzekomo potrafiła grać w szachy. Po kilku przegranych partiach wściekły Patryk kopnął to ustrojstwo; odpadły tylne drzwiczki i co się okazało… W środku siedział karzeł, nie było żadnych trybów i sprężyn. – Też sobie to przypominam; oszust zapadł się pod ziemię, a karła powiesili. Ale, do licha, tego pożal się Boże wynalazcę trudno nawet nazwać oszustem. Trzeba być skończonym idiotą, by przyłazić do dobrze prosperującego burdelu i proponować panienkom przejście do klasztoru o zaostrzonej regule! Po co wygadywać takie farmazony? Mógł nas zwodzić jakoś sprytniej, wyłudzić zaliczkę… – Prawda. Szarlatan sprzeda ci kota w worku za pięć milionów armandów, a wariat obiecuje, że zaprowadzi powszechną szczęśliwość i jeszcze na tym zarobisz! Ha ha ha… Markiz również się roześmiał, ale zaraz przycichł, przybrał zamyślony wyraz twarzy i powoli wyartykułował pytanie:
34
Bartłomiej Dzik
– Jak myślisz, czy on może być… niebezpieczny? Generał wzruszył ramionami. – Nieobliczalny, owszem. Ale czy niebezpieczny? Wiem, co myślisz: facet, który ma obsesję przekuwania mieczy na lemiesze, jest groźniejszy od faceta, który ostrzy łyżkę, by poderżnąć gardło własnej matce. Ale z drugiej strony, wariaci są raczej nieszkodliwi. – Niby tak, ale on sprawiał wrażenie… wiem, że to zabrzmi głupio… inteligentnego wariata. Do diabła, a może to wszystko ma drugie dno? – Że niby szpieg? Bo ja wiem? To co, wysłać za nim Ottona? – A wyślij! – Niech po robocie przyniesie nam tę walizkę z dzyndzlami. Nie wierzę, oczywiście… – …ale ostrożności nigdy za wiele. – Szpieg, cudak czy tylko wariat, należy mu się za tego latającego szczura! Zaśmiali się serdecznie. Markiz uniósł kielich do ust, skosztował i odstawił na blat. – Faktycznie, jest jak wspomniałeś. Temu Mont du Beau Pin z sześćdziesiątego dziewiątego czegoś ewidentnie brakuje…
Północ Nieznajomy poruszał się niczym śnieżna puma – szybko, sprężyście i bezszelestnie. Jego twarz, choć na północy wyróżniająca się śniadą karnacją, była doskonale przeciętna, przez co trudna do zapamiętania i wyłowienia z tłumu. Długie czarne włosy miał upięte z tyłu srebrnym pierścieniem, jak u kobiety. Oczy o barwie bursztynów w ciemnej oprawie intrygowały nienaturalnie małymi plamkami źrenic. Spojrzenie błyskawicznie przeskakiwało z punku na punkt, taksując najdrobniejsze detale. Można wręcz było odnieść wrażenie, że momentami każde oko patrzy w inną stronę. Odzienie przybysza ograniczało się do butów, spodni, skromnej koszuli i kurtki z brunatnej skóry, broń – do myśliwskiego noża z misternie rzeźbioną kościaną rękojeścią. Żadnego długiego oręża, żadnej zbroi. – Jak cię zwą i czego tu chcesz? – władyka od razu przeszedł do rzeczy. – Często zmieniam imiona, ostatnie to bodajże Espado. Czy może Eliach… – głos przybysza był równie niecharakterystyczny jak jego twarz. – Ale w pewnych kręgach jestem znany jako Załatwiacz. – To muszą być odległe kręgi, bo tutaj nigdy o tobie nie słyszeliśmy – wtrącił starzec ze słabo skrywaną nutką wzgardy. Przybysz delikatnie uniósł kąciki ust. Na tyle delikatnie, by zatrzeć różnicę miedzy uśmiechem przepraszającym a drwiącym. – Czego chcesz? – Grimlen powtórzył pytanie. – Jak już wspomniałem, jestem Załatwiaczem… Władyka chrząknął wymownie. – …i przybyłem tutaj, bo potrzebujecie mojej pomocy. – Jeśli dalej będziesz rozmawiał z nami tym tonem – splecione na piersiach ręce Grimlena rozluźniły się i powędrowały w stronę bioder – to nie wyjdziesz stąd żywy. Jednooki podrapał się po brodzie w miejscu, gdzie kończyła się pionowa blizna. Załatwiacz powtórzył swój niejednoznaczny uśmiech i rzekł: – Mogę dla was wygrać wojnę. Na obliczu władyki nie mignął nawet półcień zdziwienia. Spytał, po prostu: – Jak? – Mam swoje sposoby. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
–Jak?! – ponowione pytanie zadudniło jak grzmot. Załatwiacz pomilczał prowokacyjnie przez krótką chwilę i odpowiedział: – Trzy lata temu, w dniu planowanego szturmu na Damaris, rychły upadek twierdzy wydawał się oczywisty. O świcie basza Yevbul dosiadł rumaka i pojechał na objazd swej trzydziestotysięcznej armii. Jednak przedziwnym zrządzeniem losu ugryziony przez gza wierzchowiec stanął dęba, a basza spadł tak niefortunnie, że skręcił kark. W armii zapanował chaos, do szturmu tego dnia nie doszło. Obrońcy Damaris zdążyli sprowadzić posiłki i twierdza stoi do dziś. – Niezbadane są wyroki bogów – skomentował beznamiętnie starzec. – Nie wiem, czy w obozie Yevbula byli jacyś bogowie – odparł nonszalancko Załatwiacz. – Ale ja tam byłem. Pierwszą ripostą była cisza, zimna i ostra jak ułamany sopel lodu. Władyka powoli wciągnął i wypuścił powietrze z płuc. – My tu najbardziej cenimy zimną stal i gorącą krew – powiedział. – Ale pamiętamy też słowa Kromniego, że na wojnie jest miejsce i dla niedźwiedzia, i dla żmii. Rozważę twoją propozycję, ale wpierw muszę coś wiedzieć… Dlaczego żmija przypełza do niedźwiedzi z Północy, a nie skorpionów z Południa? – Nie lubię pytania „dlaczego”, ono tylko komplikuje sprawy. Prościej będzie, gdy powiem, za co chcę wam pomóc. Na Południu płacą złotem, które jest ciężkie, albo coraz częściej papierem, który jest łatwopalny. Ja preferuję piękne kamienie. Wygram dla was wojnę za tuzin rubinów z Fahryl. – Rubiny z Fahryl to skamieniała krew Guryka, pierworodnego Kromniego! – Starzec aż się zagotował. – Od dwóch pokoleń są zatopione w koronie polowej władyki, głupcze! Przez twarz Załatwiacza przemknęło coś, co można by nazwać zmarszczką zaskoczenia na spokojnym oceanie wszechwiedzy. Podobnie subtelne było zniecierpliwienie w jego głosie: – Koronami nie wygrywa się wojen… Oblicze starca spurpurowiało do granic fioletu. Jednooki swoim zwyczajem złożył palce w pięść i rozprostował. Lewa dłoń Grimlena oparła się na głowicy miecza – misternie wyrzeźbionym w kamieniu obliczu o trzech posępnych twarzach. Władyka rzekł: – Widać, że nie znasz, a nawet jeśli znasz, to nie rozumiesz naszych zwyczajów. Zakładam więc, że twoja… – przeżuwał kolejne słowo jak stłumione przekleństwo – …oferta była wynikiem niewiedzy, a nie bezczelności. Dziś już okazałem litość człowiekowi z mojego ludu. – Prawą ręką wskazał na zsiniałą głowę Karla parę kroków od stóp przybysza. – Będę wspaniałomyślny i okażę ją również zarozumiałemu przybłędzie znikąd. Zaraz splunę i jeśli znikniesz, zanim ślina doleci do podłogi, to nie obedrę cię żywcem ze skóry. Załatwiacz jeszcze raz błyskawicznie omiótł wzrokiem komnatę, wykonał dziwny gest – potarcie opuszkiem palca wskazującego o kciuk, dopiero potem obrócił się na pięcie. Wyszedł szybkim, sprężystym krokiem, tak jak wszedł. Nie była to ucieczka. – Ten człowiek bruka powietrze samym swym oddechem – bardziej wysyczał niż powiedział wciąż dygoczący z wściekłości starzec. – Jego miejsce jest na samym dnie Otchłani, obok zdrajców, samcołożników i lichwiarzy. Jednooki chrząknął. Władyka skinął głową.
Południe Otton podążał za Ambrogio Scattim w bezpiecznej odległości, zręcznie korzystając z otuliny półcieni i wtapiając się w tłum. Śledzony
Północ, Południe, Pomiędzy
35
Nowa Fantastyka 04/2015
przez zabójcę mężczyzna zachowywał się dziwacznie, trochę tak, jakby zupełnie nie interesowali go ludzie wokoło – nie zatrzymał się, by wysłuchać herolda na rynku, nie rzucił okiem na żaden z kupieckich straganów, całkowicie ignorował natrętne wydekoltowane ladacznice, a gdy od czasu do czasu przystawał, to tylko po to, by przyjrzeć się parze wiewiórek skaczących w koronie kasztanowca czy pokontemplować dym z komina piekarni. Wariat jak nic!, pomyślał Otton, przypominając sobie, co usłyszał od pryncypała. Ambrogio minął zajazd, obszedł stajnie, przyspieszył kroku i skierował się do wychodka położonego parę kroków od chlewu. Wszedł do środka i zamknął drzwiczki z wyciętym w górnej części serduszkiem. Otton odczekał chwilę, upewnił się, że w najbliższej okolicy nie ma żadnych świadków, opuścił osłonę podcieni i cichcem przemknął od stajni do wychodka w taki sposób, by nie być dostrzeżonym przez otwór w drzwiczkach. Przywarł do ścianki, wydobył zza pazuchy sztylet o długim i wąskim ostrzu, po czym gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwiczki, wyłamując wewnętrzny haczyk, i na ślepo wyprowadził pchnięcie. Ostrze trafiło w próżnię. Zabójca zamarł z otwartymi ustami i trwał tak przez dobrą chwilę, otoczony smrodem fekaliów i chmarą much. Wychodek był pusty.
Północ O Jednookim powiadali, że zabił więcej ludzi, niż miał włosów na brodzie, i w żadnym razie nie był to przytyk, bo brodę miał całkiem gęstą. Co najwyżej przesada, ale i to nieznaczna. Już od godziny panował zmrok. Mężczyzna nazywający siebie Załatwiaczem szedł w stronę wschodnich doków, mijając szpaler majestatycznych dębów koło Gaju Pamiętanych. Cichy odgłos kroków ginął całkowicie w gwizdanej pod nosem skocznej melodii. Załatwiacz musiał być bardzo muzykalnym człowiekiem. Jednooki wychylił się zza pnia dębu i zagrodził drogę idącemu mężczyźnie. Stali przez chwilę jakichś dziesięć kroków od siebie, milczący wojownik z Północy z mieczem lśniącym w księżycowej poświacie i przybysz nie wiadomo skąd, dogwizdujący ostatnie takty. Gdy melodia ucichła, potężny brodacz zacisnął dłoń na rękojeści i sprężył się do skoku. Z ust Załatwiacza padło wypowiedziane z nadludzkim spokojem pytanie: – Po co ci ten miecz? Jednooki nie był niemową, acz mówić nie lubił. Dla przybysza zrobił wyjątek: – Mam ci litościwie uciąć łeb. Załatwiacz potarł opuszkiem palca wskazującego o kciuk, jak zrobił to wcześniej w komnacie władyki, potem oparł delikatnie dłoń, palec po palcu, na rękojeści myśliwskiego noża. Na koniec lekko uniósł kąciki ust. Tym razem nie pozostawił wątpliwości, że jest to drwiący uśmiech.
Pomiędzy Prowadzenie zajazdu na środku pasa granicznego na pierwszy rzut oka mogło się zdawać pchaniem palców między młot a kowadło. Biznes na ziemi niczyjej nie oznacza wszak, że nikt nie chce od nas podatku i nikt nas nie nachodzi, ale coś dokładnie przeciwnego – że wszyscy chcą haraczu i wszyscy nachodzą, za to nikt nie Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
chroni. Właściciel takiego przybytku musiałby być albo całkiem szalony, albo niesamowicie przebiegły. Zajazd prosperował już dobre ćwierć wieku, co wskazywało na to drugie. Ściany były murowane – wszystkie, nie tylko zewnętrzne. Poważna inwestycja, ale za to nieprzemijająca z dymem. Główna izba mogła pomieścić ponad setkę gości. Sporo miejsca było również na drewnianej, acz bardzo solidnej antresoli. Mimo to w dole panował ścisk, a na górze było luźno. Najwidoczniej zdecydowana większość podróżnych wychodziła z założenia, że rozsądniej jest pić, grać i gadać na poziomie parteru. Argumentów za takim podejściem było sporo: bliżej do wyjścia, bliżej do wychodka, więcej dziewek do podszczypywania, wreszcie – i chyba najważniejsze – jak już zacznie się rozróba, to nikt nas nie zrzuci głową w dół z wysokości półpiętra. Czasy tu zawsze były ciężkie, teraz były ciężkie po trzykroć – kto pragnął dłużej pożyć, musiał zwracać uwagę na takie detale. Czarnowłosy śniady mężczyzna wszedł po schodkach na antresolę i omiótł spojrzeniem wszystkie sześć stołów. Dwa były puste, trzy zapełnione do ostatniego krzesła. Przy ostatnim, najmniejszym, w samym rogu, raczył się winem ubrany bardzo elegancko, acz nieostentacyjnie, starszy jegomość, który dłubał widelcem w spiętrzonych na półmisku smakołykach. Idealnie przycięte włosy i takiż srebrny zarost wyróżniały mężczyznę na tle reszty gości, w większości mniej czy bardziej rudych i kudłatych. Jeszcze bardziej charakterystyczne były bladoniebieskie oczy eleganta – znak, że krew w jego żyłach nawet w ósmej czy szesnastej części nie pochodzi z pospolitego źródła. A mimo to… starszy jegomość nie prowokował wyglądem, choć zarazem nie wtapiał się w tłum. Duża sztuka. Załatwiacz zajął miejsce przy jednym z wolnych stołów, plecami do barierki i twarzą do wszystkich pozostałych gości na antresoli. Przywołał wzrokiem krzepką kelnerkę, o której zawodową bądź osobistą atencję hałaśliwie zabiegało paru głodnych bądź obślinionych gości. Zamówił muśnięty ogniem stek i butelkę Mont du Beau Pin, rocznik siedemdziesiąty drugi – taką samą, jaka stała na stoliku starszego jegomościa nieopodal. Był to doskonały rocznik i jednocześnie o trzecią część tańszy niż niektóre starsze i pośledniejsze. Płynny, rubinowy dowód na irracjonalność tego świata. Tak… rubiny i racjonalność jakoś nie chciały chodzić w parze. Za nic mając sobie kolejność zamówień, stek szybko zagościł na dębowym blacie – taki jak trzeba, zdrowo różowy, niczym policzek blondwłosej dziewki, która go przyniosła. Butelka, oczywiście, też nie kazała na siebie czekać. – Łapy przy sobie! – warknęła jeszcze kelnerka do jednego z klientów o posturze i manierach drwala, po czym ruszyła na dół. Załatwiacz napełnił kielich, zwilżył usta, po czym ujął w dłonie sztućce. Wyczuł wtedy, zanim jeszcze wychwycił to wzrokiem, że przy stole starszego jegomościa dzieje się coś bardzo istotnego. Nie znał eleganckiego mężczyzny i nie wiedział, czemu ten układa na półmisku mapę okolicy. Ale właśnie dlatego Załatwiacz był Załatwiaczem, że odnajdywał okazję nawet w rzeczach, których do końca nie pojmował, i manipulował ludźmi, których prawie nie znał. Tak. Sąsiedni stolik był tym meandrem rzeki przeznaczenia, w którym należało zanurzyć dłoń. Konsumpcja steku w tym wszelako nie przeszkadzała, a byłoby zbrodnią, gdyby mięsiwo wystygło. Błękitnooki obok jadł bardzo wolno, co jednak wcale nie oznaczało, że celebrował posiłek. Powiedzieć zaś, że bawił się jedzeniem, to wygłosić twierdzenie formalnie poprawne, ale materialnie błędne. Bowiem, choć mógł na taki wyglądać, wielgachny półmisek wcale nie był mięsno-warzywnym placem zabaw.
36
Białe szczyty selerowego puree przechodziły w las zielonego groszku, przecięty z kolei meandrami rozsmarowanej żurawiny. Cienkie krążki zblanszowanej marchewki robiły za wykarczowane polany, sos chrzanowy wyznaczał wąską nitkę traktu z jednej do drugiej krawędzi półmiska. Gdzieś tam, przy środku, na stylu groszku, marchewki i sosu, kulinarną harmonię gwałcił niejadalny intruz w postaci korka z butelki po winie, na dodatek przewrotnie symbolizujący sam siebie. Tymczasem florze przypadły elementy statyczne półmiskowej kompozycji, dynamika przynależała zaś do fauny. Widelec raz za razem zmieniał konfigurację brunatnych pasemek polędwicy renifera na jednej połówce talerza i plastrów perliczki nadziewanej foie gras na drugiej. Krok po kroku, czy raczej dźgnięcie po dźgnięciu, kąski zmieniały swe pozycje, oskrzydlając się, zbliżając i wreszcie stykając. Gdzieś tam czubek noża katapultował ziarenka jałowca wyłowione z marynaty, gdzie indziej łyżkowa salwa musztardy obryzgiwała mięsko i groszek. Jednak, pomimo kilkunastu powrotów do początkowych ustawień dań i kulinarnych przegrupowań, końcówka zawsze przebiegała według tego samego schematu – ktokolwiek ruszał się pierwszy, niedługo potem, trochę przetrzebiony, był wypierany na bezpieczne pozycje przy swojej krawędzi talerza. Zdecydowanie należało siedzieć na włochatym zadku. Bądź opierzonym kuprze. Twarz starszego eleganta była tak dystyngowana, że przyziemne uczucie frustracji nie miało nań wstępu, niemniej w miarę kolejnych półmiskowych manewrów coraz bezczelniej błąkał się po niej dyskomfort. A jedzenie już prawie wystygło. – Łapy przy sobie, trzy razy nie będę powtarzać! – krzyknęła znów dziewka do tego samego adoratora. Głos miała mocny, toteż całkowicie zagłuszyła inny dźwięk, coś jakby świst wiatru w szparze okiennicy, tyle że dobiegający od stolika Załatwiacza. Śniade palce potarły coś niewidzialnego dwa cale nad blatem, a zielone groszki na półmisku eleganta niezauważalnie zawibrowały, o parę stopni się obracając, o włos przegrupowując. To wystarczyło, by świeżo ustawiony skrawek renifera zsunął się z selerowych grani na dość nietypową pozycję. Pozycję, która naruszała może wystudiowaną estetykę całej formacji, ale za to… Elegant, zagapiony na moment na rozgniewaną kelnerkę, wrócił wzrokiem na półmisek. Błysk w oku zdradził olśnienie, a dyskomfort na twarzy zastąpiła satysfakcja. W następnej odsłonie półmiskowych manewrów parzystokopytni, choć ruszyli pierwsi, nie musieli się już wycofywać przed kontratakiem drobiu. Tym razem strony zwarły się w klinczu, z którego żadna nie miała już dogodnej ucieczki. Trzeba było walczyć do ostatniego kopyta i ostatniego skrzydełka. Ktokolwiek wygrał – jeśli ktokolwiek wygrał – był już tylko cieniem cienia przystawki, a nie obiadowym daniem. Elegant solidnie zwilżył gardło winem, przełożył widelec do lewej dłoni i sięgnął po nóż. Wreszcie można było się najeść. Załatwiacz skończył swój posiłek już jakiś czasu temu, a i z winem obszedł się szybko, nie naruszając jednak szlachetnej granicy między degustacją a żłopaniem. Wstał żwawo i rzucił na blat trzy srebrne monety, pomyślawszy, że dawno tak mało nie wydał na odmienianie losów świata. Prężnym krokiem skierował się ku schodom, mijając na dole obładowaną kuflami piwa dziewkę. Chwilę później ten sam nieustępliwy adorator pakował wielkie łapsko pod spódnicę pochylonej kelnerki, korzystając z faktu, że ta ma dłonie zajęte rozstawianiem kufli. Dziewka skończyła to, co miała zrobić, po czym obróciła się w stronę natręta, który odpowiedział jej maślanym spojrzeniem i odsłonił w uśmiechu przerzedzone zęby. A potem kobiece dłonie złapały go mocno Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Bartłomiej Dzik
za uszy, wyrżnęły wciąż uśmiechniętą gębą o blat, uniosły bez wysiłku w górę i pchnęły do tyłu, tak że delikwent przeleciał pół antresoli, zahaczył plecami o barierkę, wykonał bezwolnego fikołka i runął piętro niżej na twardą posadzkę. Ciszę, jaka zapanowała na górze, można było porównać do tej przed trudną spowiedzią jeszcze do niedawna cnotliwego dziewczęcia. Przerwało ją dopiero chrząknięcie eleganta, któremu pechowy adorator potrącił stolik i przewrócił butelkę. Kelnerka przetarła ścierką krew na blacie, po czym pośpieszyła do stolika starszego mężczyzny. – Przepraszam bardzo – rzekła ze szczerą troską, niezgrabnie dygając. – Zaraz przyniosę drugą butelkę i doliczę do rachunku temu głupkowi. To się tutaj czasem zdarza – westchnęła ciężko nad swym losem. – Niech mi pan uwierzy, ja jestem spokojna kobieta i daję w mordę dopiero wtedy, jak już nie ma innego wyjścia. – Jak już nie ma innego wyjścia… – powtórzył cicho elegant, uśmiechając się przyjaźnie do dziewki. Potem przeniósł wzrok na półmisek, gdzie wszystko zostało utopione w czerwonym trunku. I ponownie się uśmiechnął. Bardzo, bardzo gorzko.
Południe Laboul jedną ręką zatrzasnął drzwi chałupy, drugą ciągle podtrzymywał opadające portki. Mroźny wiatr niosący białe płatki nie był jeszcze śnieżną zamiecią, ale i tak w ciągu kwadransa potrafił zamienić zwiotczałą kuśkę w sopel lodu. Zwiadowca zawiązał rzemyki u pasa, zaklął pod nosem, podrapał się w krocze i sięgnął za pazuchę. – Najpierw przyjemność – mruknął, łypiąc okiem na okienko, za którym w blasku świecy majaczył pulchny profil młynarzówny. – A potem… przyjemność – wydobył zacnych rozmiarów piersiówkę, odkorkował i pociągnął długi łyk, gulgocząc przy tym niczym indor. Taaak… było cholernie zimno, choć jeszcze znajdował się po właściwej stronie granicy. Dwa dni za obozowiskiem Rozśpiewanej Kompanii i dywizjami generała Hanotiaux. Dzień do słupów granicznych i jeszcze pół do armii dzikusów z Północy. Armii, która od trzech tygodni siedziała na kanciastych północnych tyłkach, przymarzniętych już chyba do ziemi, i czekała bez sensu, aż ktoś ją wyrżnie lub przegoni. Po diabła więc Kompania wysyłała kolejne zwiady? – Zimno, nie…? – głos zza drzewa sprawił, że piersiówka wyleciała z rąk zwiadowcy, skrapiając grunt resztką złotego trunku. Lecz zanim upadła, w dłoni Laboula błyszczał już dobyty sztylet. – Zimno, nie? – powtórzył mężczyzna wyłaniający się zza pnia sosny. Zwiadowca zdziwił się, jak to możliwe, że za tak wąskim pniem ukrył się dorosły człowiek. Dobrze, nieznajomy nie był wielkoludem, wyglądał raczej niepozornie, przeciętnie. Zwyczajnie, pomyślał Laboul, tak, „zwyczajnie” to było najlepsze słówko. Zwyczajny facet, odziany w cienki kożuch, pewnie jakiś gość z pobliskiego zajazdu, który wyszedł za potrzebą. Młody? Stary? Trudno rzec. Po prostu średni. – Zimno, cholera, zimno – odparł zwiadowca, zwinnie obracając w palcach sztylet ostrzem na dół i chowając go we wszytej wewnątrz płaszcza pochewce. – Nie chce się nosa na dwór wyściubiać. – Pochylił się, aby podnieść piersiówkę i przy okazji rzucić okiem na twarz nieznajomego, ginącą dotąd w zaciągniętym kapturze. Tamten stał spokojnie, nie obrócił głowy. Oblicze miał doskonale przeciętne, swojskie niemalże, tyle że mocno ogorzałe jak na tutejsze klimaty. – O tej porze roku zwykle jest tu cieplej – nieznajomy, jakby potwierdzając wcześniejsze spekulacje Laboula, obrócił się do sosny i począł gmerać w rozporku. – Gdy jest tak zimno, jak te-
37
Północ, Południe, Pomiędzy Nowa Fantastyka 04/2015
raz, na północy powiadają, że to pierwszy oddech przedwcześnie budzącego się Kromniego. To niechybnie zwiastuje wojnę. – Jeśli potrzebują szczypiącego w tyłek mrozu, by wiedzieć, że idzie wojna, to średnie z nich bystrzaki – mruknął Laboul. Przez chwilę ciszę zmącał tylko plusk spływającej po pniu uryny. – Powiadają też, że Kromni kończy przebudzenie zawsze trzeciego dnia pełni – nieznajomy otrząsnął kuśkę, zasznurował portki i odchylił mocno głowę do tyłu, spoglądając gdzieś w górę, na rozgwieżdżone niebo. – Co ciekawe… oni wierzą, że jego oddech daje niezwykłą siłę strzałom. Kiedy w tych dniach nie wieje wiatr, łucznicy zwlekają do ostatniej chwili ze zwolnieniem cięciwy, marnując nawet najlepszą okazję na strzał… – A to dopiero głupie! – Zaiste, głupie – przytaknął nieznajomy, opuścił głowę, naciągnął kaptur i podreptał w swoją stronę.
Północ Władyka wciągnął w płuca lodowate powietrze. Wiatr wiał z południa, więc pachniało strachem. Strachem małych ludzików uzbrojonych w dziwaczne, plujące ogniem kije, których ołowiane pociski może i kąsały boleśnie, ale nie mogły dorównać celnością długim łukom z białego cisu. Strachem zniewieściałych ludzików, których karmazynowe mundury bardziej przynależały błaznom niż wojownikom. Strach wroga ma świetny zapach, równie dobrze pachnie tylko gorąca kobieta rozłożona na futrze. – Ponoć więcej ich niż czarnych mrówek latem – mruknął basowo Beznosy. Nowy przyboczny Grimlena, w przeciwieństwie do poprzedniego, lubił gadać. To była jego wada. Za to słuchać i zabijać potrafił równie dobrze. – Niedźwiedź nie liczy mrówek, gdy wdeptuje w mrowisko. – Starcza głowa w kołnierzu ze srebrnego lisa przekrzywiła się z wyrazem dezaprobaty. Władyka też się skrzywił. Mrówki były niegroźne dla niedźwiedzi, ale Południowcy, choć tchórzliwi, byli raczej skorpionami. A jad skorpiona podobno powalić może i rosłego człeka. Czy też niedźwiedzia, kto to… – Na Valhunę! – wycharczał Beznosy. Grimlen i Starzec podążyli wzrokiem tam, gdzie chwilę wcześniej powędrowało spojrzenie towarzysza. Działo się coś przedziwnego. Na bezchmurnym granacie nieba zabrakło nagle garści gwiazd, pojawił się tam za to snop pulsującej czerwieni. Czerwieni, która zalewała właśnie stanowiska toporników Ragynta. – Cóż to jest?! – władyka pozwolił sobie na odrobinę drżenia w głosie. Przy bogach – bo musiało to mieć coś wspólnego z bogami – było to całkiem wybaczalne, a nawet dobrze widziane. Światło tymczasem zgasło. Do uszu mężczyzn dobiegł za to ledwie słyszalny odgłos, coś jak na poły odległy łomot skrzydeł, na poły mięsisty chrzęst dobrze naoliwionej kolczugi. Zabrane gwiazdy wróciły, zniknęły za to te nad głową Grimlena. Chwilę później władyka wraz z towarzyszami skąpał się w deszczu czerwonego światła. – To znak! – Starzec uniósł dłonie ku niebu. – To znak od Kromniego! Lecz zaraz znów wrócił półmrok i znów niebo oddało część gwiazd, by zabrać kolejne. Czerwień, gdy się zjawiła, omiotła stanowiska jeźdźców Thromsena. – To musi być Guv-väl! Kruk, który dziobem zaszył ranę Kromniego po walce z Nienawidzącym – ekscytacja w głosie bardziej pasowała gołowąsowi niż starcu. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
– Czy Guv-väl nie został potem pożarty przez Nienawidzącego? – wymsknęło się Beznosemu. Władyka chrząknął. Starzec syknął. Cudowne zjawisko się powtórzyło, tym razem nad włócznikami Syla Ahary. – Budzący się Kromni błogosławi nas przed bitwą – stwierdził władczo Grimlen. – Tak, dokładnie tak – przytaknął drżący ze wzruszenia starzec. Beznosy rozsądnie siedział cicho. Została jeszcze tylko jedna armia do pobłogosławienia – łucznicy Origgsena. Jednak gwiazdy nad nimi świeciły niewzruszenie. Zniknęły za to nad inną częścią nieba. Czerwone światło zatańczyło w młodym lesie, w dole wąwozu. – To nie tylko błogosławieństwo – olśniony Beznosy jednak nie potrafił utrzymać jęzora za zębami. Matka mówiła mu kiedyś, że przypłaci za to życiem, ale cóż… – To wskazanie, jak siły mają stać przed bitwą. Grimlen skinął głową. – I owszem, Guv-väl skropił świetlistą krwią Kromniego miejsce, gdzie powinni stanąć łucznicy Origgsena. Starzec zarechotał. Rzadko mu się to zdarzało; może z raz na pięć lat. – Trzy dni swarów przy Krwawniku, a ani Ragynt, ani Origgsen racji nie mieli. – Jak to się wszystko skończy, Origgsena oćwiczę – mruknął Grimlen. – A Ragynta… Ragynta nabiję na sękaty pal. Beznosy zatarł ręce w geście aprobaty. Sękaty pal – to nawet lepsze niż darcie pasów!
Pomiędzy Odwilż przyszła z południowym słońcem, czyli niedługo po pobudce. Pożegnanie z mrozem jest zazwyczaj czymś nieambiwalentnie przyjemnym – problem pojawia się dopiero wtedy, gdy ciepełko przychodzi zaraz po bitwie, zmieniając twardy grunt w błoto zmieszane z flakami i krwią. Zwłaszcza po takiej bitwie. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Vautour zgrabnie ominął powalonego gorzałą najemnika, poprawił żabot i skierował się ku trzem czerwonym namiotom. Narastająca woń rozkładu, solidny kac i nawet odświeżony północą reumatyzm nie miały najmniejszych szans popsuć księgowemu doskonałego humoru. Powodów do zadowolenia było dużo – finansowo rzecz ujmując, nieco ponad dwa miliony. I to pomimo faktu, że odszkodowanie za straconych najemników było sporo niższe od kwoty zapreliminowanej w księgach. W najlepszych snach Rozśpiewana Kompania nie mogła liczyć na tak szybkie i tak efektowne wypełnienie głównego punktu kontraktu, bo wszak w najlepszych snach nie można liczyć na to, że przeciwnik sam ochoczo wystawi gardło do poderżnięcia. A najśmieszniejsze w tym wszystkim, że jeszcze chwilę przed bitwą rzecz nie jawiła się wcale jako oczywista. Wróg ustawił się na niezłych pozycjach – można by nawet rzec, że zrobił to całkiem inteligentnie. Muszkieterom Hanotiaux groziło, że podczas szarży zostaną wystrzelani z łuków jak kaczki. Tyle że… barbarzyńcy nie strzelali! Ten leniwy jebaka Laboul mówił prawdę – pięć minut bezwietrza na bezcenne skrócenie dystansu było pięcioma minutami bez ani jednej strzały. Był w tym jakiś absurd rodem z prowincjonalnej komedii – coś jakby genialny strateg rozstawił wojska tępym bro-
38
daczom z Północy, a tamci zaprzepaścili swoje szanse, gapiąc się w niebo z napiętymi łukami. A wówczas, zamiast krwistej, wyrównanej bitwy, skończyło się na rzezi. Doprawdy, trudno o piękniejszy prezent od losu. Przeskakiwanie przez błoto i rzygowiny absorbowało, zwłaszcza gdy w głowie przeliczały się dodatkowe armandy za dorżnięcie cywilów za strażnicami. Kiedy wreszcie Vautour znalazł się na kawałku nierozmarzniętej ziemi, przyspieszył kroku, lecz wtedy oślepił go na moment podwójny błysk na zalesionym wzgórzu jakieś pół mili na północ. Taki błysk daje szkło skierowanej pod światło lunety, tyle że – co równie oczywiste – barbarzyńscy raz, że byli wyrżnięci do nogi, dwa, że nie używali lunet. Zatem… pewnie słońce odbiło się od sopla na gałęzi. Jakie to proste. Idąc dalej, księgowy po lewej minął masywną bryłę trzykondygnacyjnego zajazdu. Właściciel przybytku miał iście żelazne nerwy, bo zwinął się dopiero dobę przed bitwą. Na szczęście nie zdołał opróżnić doskonale zaopatrzonej spiżarni. Zajazd zaanektował dla siebie Hanotiaux, ale wcześniej Kompania wyczyściła piwnicę z flaszek i co lepszych smakołyków. Budynek był teraz obstawiony kordonem żołnierzy, bo na piętrze tajało truchło władyki. Potężny gość, nawet rozbrojony powalił chyba z ośmiu piechurów. Szpetny z facjaty, ale za to odziany w złoto i kamienie bardziej niż matka-cesarzowa na balu. Ciało i cały rynsztunek musiały zostać nienaruszone – od czasów oblężenia Appanto Jego Ekscelencja zasmakował we wschodniej modzie i trzymał w pałacu zakonserwowane trupy pokonanych przywódców. To dlatego Hanotiaux zawsze miał na podorędziu dwóch wypychaczy i balsamistę. Z bramy zajazdu wyszedł niepozornej postury czarnowłosy oficer z dużą sakwą przewieszoną przez ramię. Indagowany przez wartowników, co wynosi w przewieszonej przez ramię sakwie, odparł, że głowę władyki, a żołnierze głupawo zarechotali. Księgowy jakoś nie mógł sobie przypomnieć, kto zacz, ale przecież nie znał wszystkich podkomendnych generała. No i ten akurat miał wyjątkowo niecharakterystyczną fizjonomię, taką właśnie do zapomnienia. Vautour pokonał ostatnie sto kroków i dotarł pod czerwony namiot. Cesarski rachmistrz Lebruque wykłócał się właśnie o coś z Feliksem Jerome, audytorem wewnętrznym Kompanii. Stali tam też: Thulle, oficer wywiadu, i trzech zwiadowców, w tym wiecznie drapiący się w krocze Laboul. – Dwa miliony pięćdziesiąt pięć tysięcy trzysta armandów – oznajmił księgowy z szerokim uśmiechem, nie bawiąc się w zbędne saluty. – Wszystko przeliczone trzy razy – dodał, kładąc nacisk na słowo „trzy” i wbijając świdrujące spojrzenie w Lebruque. – Za parę godzin wyrzynania dzikusów? – odszczeknął się rachmistrz. – Kontrakt jest kontraktem. – Jerome bezradnie rozłożył ręce i zrobił zatroskaną minę, całkiem jakby mówił o własnych zobowiązaniach, a nie należnościach. Thulle podłubał w zębie, splunął i rzekł: – Dojdzie jeszcze młócka tego, co zostało stąd aż do samego morza. – Jasna rzecz, już nawet to wstępnie oszacowałem – odparł Vautour. – Ale to już miedziaki, drobnica. Jakieś marne dwieście dwadzieścia tysięcy. Lebruque parsknął, zapluwając żabot. Laboul za to syknął głośno i wykrzywił gębę w grymasie fizycznego dyskomfortu. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
proza polska
– Cholera, nie wiem, czy w takim razie warto – pozwolił sobie na uwagę. – Dobieranie się do tutejszych dziewek to jak przeprawa przez kolczaste chaszcze. – Może powinniśmy sobie liczyć od każdej? – głośno zadumał się Thulle. – O nie, chędożycie gratis! – odparował Vautour. – Kontrakt jest kontraktem, a my jesteśmy uczciwą kompanią! – Znów wbił wzrok w rachmistrza. Oczywiście – odnotował w myślach – sam pomysł, by w mniej urokliwych rejonach świata kasować za zbałamucone dziewki, był całkiem niegłupi. Tak na przyszłość. – Jeszcze o tym wszystkim poroz… – zaczął rachmistrz, ale nagle zamarł z otwartymi ustami. – Co, u diabła?! Wszyscy popatrzyli na zachód. Zza wierzchołków wzgórz wyłonił się wielki ptak. Absurdalny, wielki ptak. – Jakiś… ptak? – stęknął Laboul i nawet na moment przestał się drapać. – Jest… olbrzymi. Leci wprost na obozowisko… – Thulle zmarszczył brwi, bo patrzyli nieco pod słońce. – Nie, skręca, jakby kołował. – Ma z dziesięć sążni od skrzydła do skrzydła – westchnął Jerome. Vautour prychnął sardonicznie. – Bzdura! Nie ma takich ptaków. – Jak nie ma, jak ten jest? – trzeźwo odparł Laboul. – Niebo jest bezchmurne, więc tak naprawdę nie macie odniesienia, jak on wysoko leci – wyjaśnił cierpliwie księgowy. – Tamte wzgórki są mniejsze, niż się wydają, więc ptak na ich tle wyglądał na dużo większego niż w rzeczywistości. To się nazywa fachowo paralaksa. – Aha… – padła z kilku gardeł pozbawiona przekonania sylaba. – To jakiś przerośnięty sęp i tyle, wiem coś o tym – dokończył Vautour. Przez chwilę wszyscy patrzyli. Musieli coraz bardziej zadzierać głowy. – Jest dokładnie nad nami. – Zatrzymał się… jakby zawisł w powietrzu. Sęp może tak zawisnąć w powietrzu? – A to ciekawe…
Bartłomiej Dzik Rocznik 1975. Z wykształcenia ekonomista, autor publikacji popularnonaukowych i felietonów z dziedziny ekonomii i psychologii społecznej. Dwukrotny finalista konkursu Horyzonty Wyobraźni. Regularnie pisuje krótkie formy na Szortal.com, obecnie pracuje nad powieścią fantasy. „Północ, Południe, Pomiędzy” od początku zachwyca swoistym nadmiarem: pomysły na „światy fantasy” są tu co najmniej dwa i autor inny, mniej szczodry, zapewne rozwinąłby je w osobnych opowiadaniach. Szczęśliwie Dzik idzie na całość i dodaje do tego jeszcze kolejny poziom, który z lekkiej historyjki tworzy niegłupią opowieść o fatalizmie. Lub jego braku. Oraz o tym, że co jak co, ale uprzejmość popłaca zawsze. (mc)
39
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 04/2015
Cmentarny taniec pani Henderson (Mrs. Henderson’s Cemetery Dance)
Carrie Cuinn
B
ył piękny wiosenny dzień, ale parchaty kundel nie zwracał uwagi na błękitne niebo i ciepły wiatr; trzymał w pysku kość i to jej poświęcał całą uwagę. Biegł zabłoconą ścieżką, przeskakując nad konarami drzew i omijając wysokie zarośla, ponieważ ścieżka była zaniedbana, a on się spieszył. Jego szczęki były mocno zaciśnięte na przepysznej kości, której właściciel pędził tuż za nim. Pies, który włóczył się po obrzeżach miasteczka w poszukiwaniu resztek, nie miał imienia. Właścicielem kości, który od jakichś trzech lat był pochowany razem z nią na małym cmentarzu na wzgórzu, był pan Liu i to właśnie jego przedramię odkopał i porwał pies. To, że pan Liu był z tego powodu raczej niezadowolony, nie powinno nikogo dziwić. Ciężko oddać komuś jakąś część ciała, zwłaszcza kiedy wciąż jest się do niej przyłączonym. Fakt, że wydostał się z grobu za pomocą drugiej ręki może być nieco bardziej zaskakujący, jednak pan Liu już za życia nie znosił się z niczym rozstawać. Wielu uważało, że jego śmierć mogła mieć związek z ogromem dobytku i znalezisk, którymi wypełniał swój malutki domek, jednak prawda jest taka, że zmarł na skutek zatrucia pokarmowego po spożyciu zepsutych pasztecików z mięsem. Miejscowy piekarz w ramach przeprosin przygotował placek jeżynowy i szarlotkę na stypę. Nie da się ukryć, że piekarz nie dbał przesadnie o porządek i czystość w kuchni, był jednak dobrym i wesołym człowiekiem, który nikomu nie życzył źle. W związku z tym pan Liu nie straszył go po nocach, tylko położył się w grobie i spał tam, nie niepokojony przez nikogo. To znaczy, dopóki nie zjawił się pies. Mała Mary Herbert jako pierwsza zauważyła psa. Nie dostrzegła jednak powłóczącego nogami trupa, który go gonił. Kundel przeskoczył nad jej balią z praniem, wrzucając grudki błota do wody i na halkę, którą właśnie wyprała. Mary wybuchła przenikliwym płaczem skrzywdzonej dziewięciolatki. Jej matka, pulchna pani Herbert, spojrzała w jej kierunku spod sznura, na którym wieszała pranie. Nie zauważyła psa, ale zobaczyła pana Liu. - Moja ręka! – Pan Liu wskazał pozostałą mu kończyną na uciekającego psa. Pani Herbert nie zwróciła najmniejszej uwagi na złodziejskiego kundla, ponieważ jej wzrok przykuł pan Liu. Jej puls przyspieszył, powietrze uciekło z płuc i pani Herbert zemdlała z głośnym plaśnięciem. Pan Liu zorientował się, że w tym tempie nie dogoni psa i przystanął koło Mary, która przyglądała się leżącej twarzą do ziemi matce. - Pies zabrał mi rękę – powiedział dziewczynce. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
- W zeszłym tygodniu ukradł mi kanapkę – odpowiedziała. – Zaraz po tym, jak posmarowałam ją masłem. - To bardzo niedobry pies – powiedział pan Liu, po czym oboje westchnęli. - Co tu się dzieje? – Pan Herbert, szewc, wyszedł zza węgła. Dyszał lekko, ponieważ na dźwięk krzyku córki wybiegł z domu. Pobladł lekko, kiedy pan Liu na niego spojrzał, ale miał na tyle przyzwoitości, by nie zemdleć. Jeden członek rodziny Herbertów rozwalony na ziemi w zupełności wystarczał. - Pies zabrał mu rękę – powiedziała Mary, wskazując na zmarłego, który stał koło niej – i wrzucił mi błoto do balii. Aha, a mama się przewróciła. Zdaje się, że śpi. – Cała trójka spojrzała na panią Herbert, która zaczynała otwierać oczy. - Przepraszam najmocniej… – zaczął pan Herbert. Inni mieszkańcy zaczęli gromadzić się wokół tej dziwnej sceny. Pani Henderson, biedna wdowa, która mieszkała w domu obok, pomogła wstać pani Herbert, podczas gdy pan Herbert zastanawiał się, co powiedzieć. – Nie chcę być nieuprzejmy, ale czy nie powinien pan być martwy? Pan Liu zamrugał. - Ja jestem martwy. - Ach, chodziło mi raczej o to – odparł pan Herbert – czy nie powinien pan być pochowany? - Byłem pochowany – potwierdził pan Liu. - Tak, rzeczywiście. Byłem tam, wie pan. Wspaniała uroczystość. Jedna z ostatnich na starym cmentarzu, bo potem powstał ten nowy, za kościołem. Tylko że… sądzę, iż powinien pan pozostać pochowanym. - Pies zabrał mu rękę – powtórzyła uczynnie Mary. - Właśnie. Pies ukradł moją rękę. Nie jest to chyba coś, co można puścić płazem, prawda? - Rzeczywiście, trudno byłoby to zignorować – powiedziała pani Blackstone, nauczycielka. Tłum zamruczał i pokiwał głowami. - Rozumiemy więc, dlaczego pan, jakby to powiedzieć… przebudził się – odezwał się burmistrz, pan Wenzlaff. – W dobrze pojętym publicznym interesie, co możemy zrobić, aby pan wrócił? - Wrócił do bycia martwym? - Nie, przecież widać, że wciąż jest pan martwy – powiedział pan Herbert, mierząc nieprzychylnym spojrzeniem gnijące ubrania i kikut ręki pana Liu, zanim zorientował się, że martwy mężczyzna na niego patrzy. – Przepraszam – wymruczał. - Sądzę, że chcą, aby wrócił pan do grobu – powiedziała cicho pani Henderson. Była młodą kobietą, której mąż zginął na wojnie zaraz po ślubie, wiedziała więc, co to znaczy być niechcianym w miasteczku.
Maciej Zagańczyk
40
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Carrie Cuinn
- Nie możecie go odesłać bez ręki – odezwał się głos z tyłu. Mieszkańcy odsunęli się od dziwnego mężczyzny, aby wszyscy mogli go zobaczyć. Nie miał już twarzy, tylko nieco skóry i włosów na górze głowy. Nagie czaszki są niezwykle trudne do zidentyfikowania. Pani Herbert zemdlała po raz kolejny z głośnym jękiem i wyślizgnęła się ze szczupłych ramion pani Henderson jak worek ziemniaków. - Przepraszamy za spóźnienie, panie Liu – powiedział szkielet. Dołączyły do niego jeszcze dwa trupy. Jeden z nich wspierał się na ramieniu drugiego. – Pan Angeli ma problemy z chodzeniem, od kiedy ten wóz zmiażdżył mu nogę. Pan Angeli podniósł oderwaną dłoń. - Udało mi się jednak to odzyskać, panie Liu. Pomyślałem, że chciałby pan dostać ją z powrotem. Pastor Angeli, syn zmarłego, wystąpił do przodu. - Cóż to za obrzydliwość? – zawołał swym ognistym głosem, przeznaczonym na niedzielne kazania. – Jakie upiory was tu przywiodły? - Żadne, synu – odparł pan Angeli. - Wydawało mi się, że już ustaliliśmy, iż był to pies – powiedział pan Liu. - Rozkazuję wam w imię Naszego Pana natychmiast stąd odejść! – krzyknął pastor i podniósł swoją Biblię. Nic się nie stało. Zmarli rozejrzeli się dookoła. Nadal nic. Mieszkańcy zaczęli przestępować z nogi na nogę, nieco zaniepokojeni brakiem boskiej interwencji. - Słuchaj, synu – powiedział cicho pan Angeli. – Wiem, że nie zawsze nam się układało, ale to było trochę niegrzeczne. Drugi zmarły, który go podtrzymywał, spojrzał surowo na pastora. - Zraniłeś jego uczucia. Całymi dniami nie robi nic innego, tylko opowiada, jaki jest z ciebie dumny, wiesz? - Słuchajcie, musimy znaleźć jakieś rozwiązanie – powiedział burmistrz. – Nie możemy dopuścić, by zmarli krewni nachodzili nas całymi dniami. Co możemy wam dać, żebyście sobie poszli? - Poza moją ręką? – spytał pan Liu. - Tak, tak, poza pańską ręką. Bez obrazy, ale pies z całą pewnością jej nie odda. – Burmistrz skrzyżował ręce na swojej szerokiej piersi. – Co innego możemy wam dać? Musicie chcieć czegoś jeszcze. - Nie pogardziłbym nową parą spodni – oznajmił pan Liu. – Miałem kilka w domu. Pójdę i się przebiorę. - Nie! – wrzasnęła pani Nickerson. Potężna kobieta trzymała w ramionach dziecko, a koło niej kręciło się kilka innych. – Nie możesz. Trzymaj się z dala od mojego domu. - Miasto sprzedało dom jej mężowi po pańskiej śmierci – powiedział burmistrz. – Nie miał pan żadnych spadkobierców. - Co z moimi wszystkimi rzeczami? – zapytał jednoręki trup. Burmistrz wzruszył ramionami. - Sprzedane albo rozdane. Nie bardzo miał pan jak zaprotestować. - Więc chcecie odesłać tego człowieka bez ręki i spodni – odezwał się łysy szkielet. – Ja przynajmniej mogę być spokojny, że mój dom przeszedł na mojego syna. Jak sądzicie, jest u siebie? - Jak się pan nazywa? – spytała nauczycielka. Mieszkała w miasteczku od urodzenia, a dzieci ją uwielbiały.
proza zagraniczna Cmentarny taniec pani Henderson
41
Nowa Fantastyka 04/2015 11/2014
- Alton Smith – odparł szkielet. – Dawno, dawno temu sam byłem burmistrzem. - Przykro mi – powiedziała ze smutkiem pani Blackstone. – Pański dom spłonął doszczętnie jakieś dziesięć lat temu, a pana syn i jego żona przeprowadzili się do miasta. Szkielet potrząsnął głową. - Ten dzień staje się coraz bardziej rozczarowujący. - Ja dam panu nowe spodnie, panie Liu – powiedziała pani Henderson. Wszyscy odwrócili się do niej. Stała koło pani Herbert, która (wciąż) leżała na ziemi i od czasu do czasu otwierała jedno oko, aby sprawdzić, czy zmarli już sobie poszli. – Mój mąż raczej nie miałby nic przeciwko. - Czy to was zadowoli? – spytał burmistrz. – Zostawicie nas w spokoju? - Zastanowimy się nad tym – powiedział pan Smith. – Chodźcie, panowie. Wrócimy do reszty i omówimy tę kwestię. - Przyniosę panu spodnie – powiedziała pani Henderson. Pan Liu skinął głową. - Dziękuję – powiedział do niej, po czym odwrócił się i ruszył za zmarłymi, którzy człapali powoli w kierunku starego cmentarza. - My też musimy zwołać zebranie – powiedział burmistrz, kiedy umarli znaleźli się poza zasięgiem słuchu. Mieszkańcy pokiwali głowami. Nieco później tego samego dnia pani Henderson szła wolno pod górę. Niosła dużą, ciężką torbę. Szła sama, ponieważ nikt nie miał odwagi towarzyszyć jej w drodze do niezwykle towarzyskich zmarłych. Kiedy szła błotnistą ścieżką, zauważyła, że drewniany płot wokół cmentarza miejscami rozpada się na kawałki, a wiele nagrobków porasta winorośl. Nad jej głową przeleciał ptak. Przystanęła i popatrzyła, jak leci dalej, do wylotu doliny. - Nie byłem pewien, czy pani przyjdzie – zawołał pan Liu, który pojawił się w cmentarnej bramie. Pani Henderson pomachała mu, podniosła ciężką torbę i powoli ruszyła w jego kierunku. - Przyniosłam wszystko, co zostało po moim mężu. Pomyślałam, że inni też mogą potrzebować nowych ubrań. Pan Liu uśmiechnął się do niej. Jego gnijąca twarz wygięła się przy tym dziwnie, miał jednak dobre zamiary, więc pani Henderson tak to przyjęła. Kiedy znalazła się na cmentarzu, postawiła torbę na wielkim głazie i rozejrzała się. Kilkadziesiąt osób stało lub siedziało nieopodal, podczas gdy pan Smith przemawiał. Gdy ją zauważył, poprowadził wszystkich w jej kierunku i wkrótce pani Henderson została otoczona przez żywe trupy. Niektóre, jak pan Liu, były na tyle świeże, że miały jeszcze trochę skóry i stały prosto, inne zaś były podobne do pana Smitha – szkielety pozbawione wszelkich cech szczególnych. Pan Liu wyjaśnił, skąd wzięły się ubrania, torba została otwarta, a spodnie, koszule i skarpetki rozdane. - Przyniosłam też to. – Pani Henderson dała panu Liu pasek z przyczepioną sakiewką. – Może nosić pan w tym swoją dłoń, dopóki nie znajdzie pan reszty ręki. - Widziała pani może tego psa? – spytał z nadzieją, ale kobieta pokręciła głową. Inni zmarli westchnęli i zaczęli klepać go po plecach oraz rzucać pocieszycielskie uwagi w rodzaju „Na pewno wyrzuci kość, jak tylko obedrze ją z mięsa” albo „Założę się, że zostawi ją, kiedy tylko poczuje smak twojego starego mięcha!”. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
- Jest pani dla nas bardzo dobra – powiedział młodej wdowie pan Smith. – Czy na pewno stać panią na to, by po prostu dać nam te rzeczy? – Pozostali zmarli natychmiast przestali przymierzać ubrania i zaczęli je oddawać. - Nie, zatrzymajcie je – odparła. – Próbowałam sprzedać to wszystko w zeszłym roku, kiedy zima była bardzo surowa i byłam pewna, że mój mąż nie wróci, ale pani Nickerson zaczęła opowiadać, że kupienie ubrań zmarłego przynosi pecha, więc nikt ich nie chciał. Stara kobieta, cała obleziona przez robaki, jęknęła z rozkoszy, kiedy założyła parę ciepłych wełnianych skarpet na bose stopy. - Dla nas ubrania twojego męża są w sam raz, kochana – powiedziała. Pozostali zgodzili się z nią i zaczęli zarzucać panią Henderson podziękowaniami, aż ta uśmiechnęła się nieśmiało i zaczęła nalegać, by przestali. Po kilku godzinach słuchania opowieści zmarłych o utraconych kochankach, ukochanych zwierzętach i smutnym stanie cmentarza, wróciła do miasteczka tuż po zmierzchu. Burmistrz Wenzlaff czekał na nią wraz z kilkoma innymi ważnymi osobistościami. - Powiedzieli pani, czego chcą? – spytał. - Powiedzieli, czy nas zostawią? – zapytał pan Herbert. - Ile jest tam demonów? – spytał pastor Angeli podniesionym głosem. - Nie, nie i coś koło 30 – odpowiedziała. Burmistrz zamruczał coś pod nosem, a pastor wybałuszył oczy i rozdziawił usta. - Chociaż nie wydaje mi się, by byli demonami – dodała po chwili, ponieważ pastor sprawiał wrażenie, jakby miał atak. – Myślę, że są samotni, jeśli mogę tak powiedzieć. Może gdybym częściej chodziła na cmentarz, poczuliby, że komuś na nich zależy i zasnęli z powrotem. - Absurd – parsknął pan Herbert. – Panie burmistrzu, nie możemy wysyłać tam kobiety. Musimy pójść wszyscy do tych potworów i powiedzieć im, że nie wolno im się tutaj panoszyć! - Dlaczego sam mi tego nie powiesz? – zawołał z ciemności pan Smith. Podszedł bliżej. Blask latarni odbijał się od jego czaszki, przez co jeszcze mniej przypominał człowieka. Kilku innych zmarłych również weszło w krąg światła. – Przyszliśmy tu przedstawić nasze żądania, chyba że ktoś jeszcze chciał palnąć jakąś głupotę? – Nikt nie odpowiedział, więc mówił dalej. – Wiemy, że nie jesteśmy tu mile widziani, chociaż wielu z was je owoce z drzew, które my posadziliśmy i mieszka w domach, które pomogliśmy zbudować. Nic nie poradzimy na to, że zbudziliśmy się ze snu, ale nie zamierzamy po cichu do niego wracać. - Czego od nas chcecie? – zapytał pan Owen, piekarz. - Chcemy naszych rzeczy – powiedział pan Liu. – Albo, jeśli nie możemy ich dostać, innych, które są równie dobre. - Żądamy szacunku dla zmarłych – odezwał się pan Smith i spojrzał na pana Liu, który wzruszył ramionami i rzekł: - Tak, to też by się przydało. - Czy zostawicie nas w pokoju, kiedy otrzymacie to wszystko? - Tak, obiecujemy – odparł pan Smith. – Poza tym powinniście posprzątać cmentarz i naprawić płot. Wszyscy zgodzili się, że teren cmentarza mógłby być lepiej utrzymany. - Chcemy naszych bogactw. Złota i biżuterii, które dostały się naszym niewdzięcznym dzieciom. - Chwila, przecież nie mamy już tego wszystkiego – przerwał pan Herbert. – Część waszych potomków mieszka gdzie indziej.
42
- Zadowolimy się tym, co macie – powiedział pan Liu. – Pod warunkiem, że każdy da coś od siebie. Mężczyźni porozmawiali przez chwilę i doszli do wniosku, że owszem, każdy mieszkaniec ma choćby parę grudek jakiegoś cennego metalu bądź kilka kamieni szlachetnych – schowanych w skrzyni z posagiem córki lub w tajnych skrytkach – które można dać zmarłym. - Żądamy też przyjęcia – odezwał się pan Smith. - Żądacie czego? – zapytał burmistrz. - Przyjęcia. Z jedzeniem i muzyką. Wszyscy muszą przyjść. Powiedzmy… jutro wieczorem. Przez długi czas nikt się nie odzywał, a pastor Angeli w końcu zamknął usta. - Mógłbym… mógłbym zrobić paszteciki z mięsem – przerwał ciszę pan Owen. - Nie – odparł pan Liu. – To nie jest dobry pomysł. Może jakieś ciasto? - Mój placek jeżynowy jest bardzo dobry – powiedział piekarz i wszyscy się z nim zgodzili. - Coś jeszcze? – spytał burmistrz znużonym głosem. - Potrzebny nam koń – odezwała się stara kobieta w skarpetkach pana Hendersona. – I wóz. - Co? – powiedzieli w tym samym momencie pan Smith i burmistrz, obaj z dużą dozą zdziwienia. - No wiesz – odpowiedziała staruszka. – Na wypadek, gdybyśmy chcieli dokądś pojechać. - Ach, tak – powiedział pan Smith. – Oczywiście. Zdecydowanie potrzebujemy konia i wozu. - I to już wszystko? Damy wam to, a wy już nigdy się tu nie zjawicie? - Tak jest. – Pan Smith wyciągnął błyszczącą, białą, kościstą dłoń do burmistrza, którego wyraz twarzy przeszedł od obrzydzenia do czegoś w rodzaju uśmiechu. Burmistrz wyciągnął tłustą rękę i potrząsnął dłonią trupa. Od samego ranka w miasteczku trwały przygotowania do przyjęcia dla zmarłych. Synowie państwa Carreonów zostali wysłani do lasu po jeżyny do placka pana Owena, a ich ojciec wraz z kilkoma innymi mężczyznami sprzątał ścieżkę prowadzącą na cmentarz. Najmłodszy z trzech chłopców wrócił z buzią usmarowaną na fioletowo przez jeżyny, które nie dotarły do jego koszyka, ale nikt nie robił mu wyrzutów, ponieważ pan Owen oznajmił, że jeżyn jest „aż za dużo”. Burmistrz chodził od domu do domu i zbierał datki dla zmarłych. Pani Nickerson mianowała się jego asystentką i burmistrz przekonał się, że jej upór jest nie do przewalczenia. - To naprawdę niska cena za spokojnie przespane noce – mówił burmistrz mieszkańcom, którzy niechętnie rozstawali się z dobytkiem. – Jak byście się czuli, gdyby nas nie zostawili, tylko chcieli u nas zamieszkać? Trupy czerpałyby gnijącymi rękami wodę z waszych studni i siedziałyby koło was podczas wszystkich uroczystości. - Pomyślcie o dzieciach – wykrzykiwała pani Nickerson, ściskając suknię w garści. To podziałało. Nawet pani Henderson oddała parę malutkich, złotych guziczków. Do popołudnia mieli już cały koszyk przeróżnych błyskotek. - To trochę niesprawiedliwe, prawda, panie Wenzlaff? – Pani Nickerson obracała w dłoniach małą srebrną solniczkę, przyglądając się grze świateł na jej powierzchni. Solniczka była w kształcie owcy, która zamiast oczu miała dwa szmaragdy wielkości ziaren. Była bardzo misternej roboty. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Cory Carrie Doctorow Cuinn
- Absolutnie – odpowiedział pan Wenzlaff, który sam nic nie dołożył do podarunku dla zmarłych. - Dobry z pana człowiek – oświadczyła, kiedy odeszli od ostatniego domu w miasteczku. – Lekko mi na sercu, ponieważ wiem, że pan się nami opiekuje. – Jej serce miało się dobrze, ale lewej piersi było trochę niewygodnie, ponieważ schowała w biustonoszu solniczkę, która była dość spiczasta. – Może zatańczyłby pan ze mną na przyjęciu? - Oczywiście, zobaczę, co da się zrobić – odparł, bez najmniejszego zamiaru, by tak uczynić. Kiedy okup został zebrany, ciasta wyjęte z pieca, twarze dzieci umyte i wszyscy założyli uroczyste stroje, mieszkańcy zgromadzili ozdoby, przyprowadzili wóz i konia staruszka Lindsaya i ruszyli w kierunku cmentarza. Gdy znaleźli się na wzgórzu, muzycy, kobziarz i skrzypek, rozpoczęli wesołą melodię. - Witajcie wszyscy – powiedział pan Smith, który czekał na nich w bramie. – Panowie wspaniale się spisali przy sprzątaniu; wejdźcie i zobaczcie. Rzeczywiście, cmentarz wyglądał niezwykle świeżo. Nagrobki były umyte, chwasty wyrwane, a płot naprawiony i pomalowany na biało. Widać było, że jeszcze nie wysechł; niektórzy goście otarli się o niego i pobrudzili farbą, ale pozostali zachowali się taktownie i nie wspomnieli im o tym. Pani Henderson pomogła piekarzowi i ludwisarzowi nakryć stoły, a muzycy grali dalej. Kilku bardziej żwawych zmarłych zaczęło tańczyć. - Dołączcie do nas! – krzyczeli. Dzieci rzuciły się na słodycze, a rodzice zaczęli dobierać się w pary. Rozpoczęły się pierwsze walce i zabawa trochę się rozkręciła. Kiedy zapadł zmrok, kobziarz zagrał marynarską melodię, a pastor Angeli zaskoczył wszystkich brawurowym tańcem, podczas którego jego ojciec śmiał się i głośno klaskał. - Wspaniały wieczór, panie burmistrzu – powiedziała pani Nickerson. Jej dzieci, napchane cukierkami i ciastem, spały pod stołem. – Zatańczymy? - Niestety nie, droga pani , sądzę, że nadszedł czas, byśmy wrócili do domów i pozwolili tym duszom zasnąć snem wiecznym. - Właśnie chciałem z panem o tym porozmawiać. – Pan Smith podniósł rękę, dając znak do zakończenia tańca. Wszyscy zmarli natychmiast przerwali zabawę, tylko pastor Angeli pląsał jeszcze przez dobrą minutę, zanim zorientował się, że muzyka ucichła. Pan Smith zwrócił się do tłumu. - Dziękuję, że wszyscy tu jesteście. Prosimy jeszcze o jedną, jedyną rzecz, zanim będziemy mogli zostawić was w spokoju. - Co? – spytała pani Nickerson. – Przecież to nie fair! – Parę osób poparło ją pomrukami. - Powiedzieliście, że to już wszystko – oznajmił surowo burmistrz. – Taka była umowa. - Naturalnie, panie burmistrzu, ale jaki był cel tego przyjęcia? – zapytał pan Smith. - Nie… nie wiem. Był w ogóle jakiś cel? - Oczywiście, że tak. Każda zabawa ma jakiś cel: urodziny, stypa, wesele. - A jakie przyjęcie mieliśmy dzisiaj? – zapytał nerwowo pan Owen. - Wesele, drogi piekarzu. Nie mogę spocząć, dopóki się nie ożenię. - A która z tych… pań… ma być pańską żoną? – spytał pan Herbert. – Oczywiście, serdeczne gratulacje. - On nie może pojąć zmarłej za żonę – odezwał się pan Liu. – To taka, jak to się mówi, klątwa?
43
Cmentarny taniec pani Henderson Nowa Fantastyka 04/2015
- Tak, nazywamy to klątwą – odparł pan Smith. - Właśnie. Klątwa mówi, że musi wziąć za żonę żywą kobietę. Mieszkańcy sapnęli, jęknęli i wydali inne dźwięki, które świadczyły o tym, że są zaszokowani. - To musi stać się teraz! – wykrzyknął pan Smith ponurym głosem. – Inaczej nigdy nie będziemy mogli odejść! Pozostali zmarli podnieśli ręce i zaczęli zawodzić. - Klątwa! – krzyknął pan Smith. – Kto nam pomoże, kogo nam dacie? Mieszkańcy zebrali się razem, chowając dzieci za dorosłymi. - Żartujecie chyba – powiedziała pani Nickerson. Zmarli umilkli i jak jeden mąż odwrócili się do niej. - Weźmiemy ją – oznajmił pan Smith. - Nie! – wrzasnęła. Zmarli ruszyli do przodu i wyciągnęli po nią ręce. - Nie! – krzyknął pan Nickerson. – Ona już jest moją żoną. Poza tym dzieci jej potrzebują. Zmarli przystanęli. - No to może ją? – powiedział pan Smith, wskazując na panią Blackthorne. Tłum zmarłych ruszył w jej stronę. - Nie! – krzyknęło kilka osób. – To nasza ukochana nauczycielka! Dzieci jej potrzebują! Pan Owen, który kiedyś podkochiwał się w pani Blackthorne, potrząsnął nożem w kierunku staruszki w skarpetkach pana Hendersona. Kobieta usiłowała się nie uśmiechnąć, kiedy delikatnie odepchnęła nóż na bok. - W porządku, kochany – powiedziała. – Znajdziemy kogoś innego. - A co z panią Henderson? – spytał pan Smith z ręką na biodrze. – Ktoś się sprzeciwi? Ludzie, bo zacznę myśleć, że chcecie, żebyśmy zostali z wami na całą wieczność. - Nie! – wykrzyknęła pani Henderson, ale nikt do niej nie dołączył. – Nie róbcie tego. - Ją akurat możecie wziąć – powiedziała z uśmieszkiem pani Nickerson. Zmarli rzucili się na panią Henderson i, pośród wrzasków i kopniaków, zaciągnęli na tyły cmentarza. - Powinniście już iść – powiedział pan Smith, kiedy krzyki ucichły. Wszyscy ruszyli biegiem do miasteczka. Po chwili pani Nickerson przykłusowała z powrotem, zgarnęła swoje zaspane dzieci spod stołu i popędziła z nimi do miasteczka. Niemal wypalone świece drżały w lekkim wietrzyku. - Poszli sobie? – zawołał pan Liu. - Tak. Pan Liu i pozostali przykuśtykali z powrotem. Pani Henderson szła pośród nich. Cała drżała, a po twarzy spływały jej łzy. - Wszystko w porządku? – spytał łagodnie pan Smith. - Co teraz? Pochowacie mnie żywcem? Zjecie mnie? – Zaniosła się płaczem, ale nadal stała. – Cokolwiek to jest, miejmy to już za sobą. - Nic ci nie zrobimy, kochanie. – Staruszka podała pani Henderson w miarę czystą chusteczkę. – Chcieliśmy po prostu jak najszybciej pozbyć się pozostałych. Nawet nieźle wyszło. - Dobra z pani osoba. Chcieliśmy zrobić dla pani coś miłego. – Pan Liu podał jej koszyk pełen kosztowności zebranych od pozostałych mieszkańców. – Może się pani stąd wyprowadzić. - Kupić własny dom – dodał pan Smith. Pani Henderson otarła oczy. - To znaczy, że nie muszę być pańską trupią panną młodą? - Nie, to było na niby. Mrugnąłem przecież, żeby pani wiedziała, że nie ma się czego bać. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
- Och – odezwał się pan Angeli. – Ściśle rzecz biorąc, to już pan nie mruga, panie Smith. Wie pan, z powodu braku twarzy. - Cholera. Przepraszam najmocniej. Mógłbym przysiąc, że mrugnąłem. - Nic nie szkodzi. – Pani Henderson wzięła kosz od pana Liu i na chwilę położyła dłoń na jego jedynej ręce. – Dziękuję. Zmarli zebrali całe jedzenie i załadowali je na wóz. Zgasili większość świeczek i latarni i je również dali pani Henderson. - Ułóż sobie życie, kochanie – powiedziała staruszka. Pan Smith pomógł młodej wdowie wsiąść i podał jej zapaloną latarnię. - Nie wiem, jak mam wam dziękować. - Bądź szczęśliwa. To najlepsze podziękowanie. – Pan Smith klepnął konia w zad. Zwierzę nie potrzebowało żadnej innej zachęty, by oddalić się od kilku tuzinów żywych trupów. - Do widzenia! – krzyknęli wszyscy zmarli, a pani Henderson pomachała do nich. Martwi pojedynczo wracali na cmentarz, który, opuszczony przez żywych, był teraz bardzo cichym miejscem. - Cudowny wieczór – powiedział pan Angeli. – Świetnie się bawiłem. - Odda wszystko na cele dobroczynne, prawda? – spytała z westchnięciem staruszka w skarpetkach pana Hendersona. - Pewnie tak. Chodźmy, panie Liu – zawołał pan Smith do przyjaciela, który wciąż stał w bramie i patrzył, jak światło latarni pani Henderson niknie w ciemnościach. – Robi się późno i chce mi się spać. Powinniśmy się już położyć. - Idę, idę. – Pan Liu dołączył do pozostałych, którzy przy akompaniamencie skrzypienia, narzekania i jęków szli do swoich grobów. Z pomocą pana Smitha, który był pochowany w kamiennym grobowcu i nie potrzebował asysty przy zakopywaniu, pan Liu, staruszka, pan Angeli i cała reszta ułożyli się do snu w miękkiej, chłodnej ziemi. Chmura przepłynęła przed księżycem. Gwiazdy wędrowały powoli przez nocne niebo. W oddali rozległo się wycie parchatego kundla. Pan Liu przewrócił się w grobie. Przełożył Maciej Nakoniecznik
Carrie Cuinn Świeże nazwisko na polskim rynku, a i w Stanach publikuje od niedawna. W tym czasie jej opowiadania ukazywały się w antologiach oraz na łamach m.in. „Unlikely Stories” czy „Daily Science Fiction”, „Cmentarny taniec” pochodzi zaś z „Red Penny Papers”. To nieco dziwne opowiadanie, ze sporą dozą czarnego humoru. Mnie osobiście przypomina nieco Neila Gaimana, ma w sobie coś z tego charakterystycznego absurdu. (mz)
44
proza zagraniczna
Magia i demon Laplace’a (The Magican and Laplace’s Demon)
Tom Crosshill
P
rzez kosmiczną próżnię uciekał przede mną ostatni magik. - Pomyśl o Wielkim Wybuchu – powiedziała Alicia Ochoa, pierwsza magiczka, którą spotkałem. – Rzeczywistość eksplodowała z pojedynczego punktu. Co może być bardziej symetryczne od punktu? Czy wszechświat też nie powinien być symetryczny, i tym samym nudny? A jednak jesteśmy tutaj, na świecie, który jest wystarczająco ciekawy, by mógł w nim istnieć ktoś taki jak ty i ktoś taki jak ja. Miała solidne, dobrze wykorzystujące swoje zasoby ciało. Delikatnie zarysowane mięśnie, minimalne zapasy tłuszczu. Kobieta świetnie panująca nad swoją fizyczną manifestacją. Co oczywiście nie mogło jej w niczym pomóc. Ochoa osunęła się w głąb wiklinowego fotela, jej ramiona zwisały bezwładnie. Odchylona do tyłu głowa sprawiała wrażenie, jakby chciała nacieszyć się widokiem rozciągającym się z klifu: zakorkowaną Malecón, buzującym pianą morzem i unoszącymi się wysoko wieczornymi chmurami. Na krawędzi stolika stała Cuba Libre z kostkami lodu znajdującymi się już daleko na drodze do entropijnego końca – koktajl zmienił się w wodnistą breję. Ochoa nawet go nie spróbowała. Jedyny koktajl płynący w jej żyłach został zaprojektowany przeze mnie. Neuromodyfikator sparaliżował ją i sprawił, że straciła możliwość ukrywania swoich intencji, zagubiła ciekawość. Turyści cieszący się wieczorem w ogrodzie hotelu Nacional z pewnością wzięli nas za jedną z najczęściej spotykanych tu par: jinetera i jej zagraniczny klient. Moją Nakładką był mocno zbudowany, wyglądający na najemnika mężczyzna. Przejąłem go po tym, kiedy jego mózg umarł w katastrofie koptera w Gazie. Miał na sobie odpowiedni do sytuacji kamuflaż – białe szorty do gry w tenisa, koszulkę polo w paski i spojrzenie kiepsko ukrywające pożądanie. - Nie interesuje mnie kosmologia – poruszyłem precyzyjnie wargami i językiem Nakładki. – Kim jesteś? - Nazywam się Alicia Ochoa Camue – wargi Ochoi ledwie zadrżały, tak jakby to ona była Nakładką, a ja zwyklakiem. – Jestem magiczką. Zignorowałem jej odpowiedź, jakby chodziło o żart, którego nie zrozumiałem. W tamtych, stosunkowo wczesnych dla mnie dniach poczucie humoru sprawiało mi spore trudności. - W jaki sposób manipulujesz Politbiurem? Tak ją zauważyłem. Nieregularności w decyzjach Politbiura, odchylone o 3 sigmy od moich optymalnych przewidywań. Decyzje, które zagrażały Hawańskiej Strefie Ekonomicznej, projektowi, o którego rozwój zabiegałem od wielu lat. Pierwsza z tych decyzji spowodowała, że poczułem ból z tyłu umysłu. Kiedy odchylenia rosły, ból rozkwitł i stał się nie do zniesienia – nerwowe komory wysyłały sygnały w setkach zarządzających danymi centrów rozsianych po mojej globalnej architekturze. Moja funkcja użyteczności nie dopuszczała niewiedzy. Musiałem zrozumieć odchylenie i odzyskać kontrolę nad sytuacją. - Nie uda ci się zrozumieć Politbiura, jeśli nie pojmiesz łamania symetrii – stwierdziła Ochoa. - Czy pracujesz dla wywiadu? – spytałem. – A może ktoś cię wynajął? Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Najpierw bałem się, że trafiłem na kogoś takiego jak ja – ale to był dopiero 2063 rok, a ja miałem dekady ewolucyjnej przewagi nad wszystkimi innymi systemami. Żaden z nowonarodzonych nie miał szans na przetrwanie tak, bym tego nie zauważył. Wielu próbowało, ale ja zadławiłem każdego. Większość naukowców zajmujących się informatyką uważało SI za iluzję. Nie, u źródeł tego odchylenia leżał czynnik ludzki. Wszystkie dostępne mi dane wskazywały na Ochoę, statystyczkę z Ministerio de Planificación, właścicielkę kilku kont w Szwajcarii i osobę o szczątkowej obecności w sieci. Przed skończeniem uczelni zdawała się w ogóle nie istnieć w internecie – a to było niezwykłe nawet na Kubie. - Studiuję wszechświat – oznajmiła tym razem Ochoa. Przeprowadziłem dogłębną analizę pojawiających się w jej słowach wzorców. Ściągnąłem w tym celu zasoby z szczytu G-3 w Dubaju, wojny domowej w Utah, latających nad Jerozolimą dronów sił pokojowych i kilkunastu pomniejszych procesów. Używane przez nią wyrażenia nie odpowiadały kontekstowi, nie było dla nich miejsca w ogrodzie Nacional, podczas przesłuchania mającego ujawnić jej polityczne machinacje. Wskazywały na podstęp, szyderstwo, opór. Stały ewidentnie w sprzeczności z działaniem krążącego w jej krwi koktajlu. - O kosmologicznym łamaniu symetrii dużo wiadomo – stwierdziłem na podstawie szybkiego przeglądu literatury. – Kwantowe fluktuacje występujące w okresie inflacyjnym doprowadziły do powstania lokalnej struktury, która dzisiaj przynosi nam korzyści. - Tak, ale skąd wzięły się kwantowe fluktuacje? – Ochoa wydała z siebie dziwny śmiech, choć jej ciało pozostawało bez ruchu. Wyglądało na to, że ta ścieżka mnie do niczego nie doprowadzi. - Jak udało ci się sprawić, by Sanchez i Castellano zerwali umowę dotyczącą portu wolnocłowego? - Zaczarowałam ich – odpowiedziała Ochoa. Szaleństwo? Uszkodzenia mózgu? Jakiś nieznany mi mechanizm obronny? Aktywowałem moją czekającą w pogotowiu ekipę – kilka najemniczek, dobrze opłacanych zwyklaczek, leniwie spędzających czas w ulicznej kafejce o kilkaset metrów od hotelu. Miały przyjść, by zaprowadzić swoją „wstawioną przyjaciółkę” do domu, czyli do naszego lokalu w Miramar z w pełni wyposażonym gabinetem neuralnym. Robiło się ciemno, ogrodowe latarnie rzucały blade, żółtawe światło. Z punktu widzenia moich planów było to korzystne, malały szanse wystąpienia komplikacji. Ochoa zresztą i tak nie powinna stawiać oporu, biorąc pod uwagę jej obecny stan. - Filozof-komik Randall Munroe zaproponował kiedyś następujące uzasadnienie – powiedziała Ochoa. – Praktycznie każdy w rozwiniętym świecie nosi przy sobie bez przerwy kamerę. Nigdy nie powstały żadne dobrej jakości nagrania pokazujące magię, ergo, magia nie istnieje. - Brzmi to rozsądnie – wtrąciłem, starając się ją rozproszyć. - Czy nieistnienie dowodu jest tym samym co dowód nieistnienia? – zapytała Ochoa.
proza zagraniczna
45
Nowa Fantastyka 04/2015
- Po stuleciach, podczas których nie pojawiły się żadne ślady? Tak. - A co jeśli magia jest ze swojej natury niewykrywalna? – Ochoa ciągnęła dalej. – Może prawa przyrody daje się złamać tylko wtedy, jeśli nikt nie przygląda się wystarczająco uważnie ich łamaniu. - Przy takim założeniu kompletnie odrzucasz podejście naukowe – zauważyłem. - Czyżby? Prześlij fotony przez podwójną szczelinę. Umieść po drugiej stronie ekran, a zobaczysz na nim wzór interferencyjny. Wstaw do układu detektor umożliwiający stwierdzenie przez którą szczelinę przeleciał foton. Interferencja znika. To zjawisko, które przestaje mieć miejsce, gdy zbyt blisko się mu przyglądamy. Dlaczego magia nie miałaby działać podobnie? Powinieneś widzieć logiczny sens w takim rozumowaniu, biorąc pod uwagę, do czego jesteś zdolny. Zapulsowały alarmy. Ochoa wiedziała o mnie. W każdym razie coś wiedziała. Ściągnąłem zasoby, obudziłem rezerwy, stałem się obecny w naszej rozmowie – całe 5% mnie, przestworza intelektu siedzące naprzeciwko tej cielesnej istoty o mizernym umyśle. Zastanawiałem się, o co mógłbym zapytać, i uznałem, że milczenie będzie najlepsze. - Jestem tu, byś uwierzył – oznajmiła Ochoa. Z łatwością, bez wysiłku podniosła się z fotela. Pochyliła się nad stołem, podniosła szklankę z Cuba Libre, przesunęła w bok i upuściła. Szklanka uderzyła w gładkie kamienie u stóp kobiety. Przyglądałem się w czasie rzeczywistym, jak pęknięcia mkną po szkle. Widziałem, jak każdy odłamek odpryskuje na bok i przekoziołkowywuje w powietrzu, połyskując odbitym światłem lamp. Obserwowałem unoszącą się mgiełkę rumu i coli, a potem resztę drinka wylewającą się na ziemię. Wyglądało to zupełnie zwyczajnie. Napęd próżniowy zawiódł pierwszy. Wybuch zatrząsł Setebosem. Doświadczyłem tego na miriady sposobów. Alarmy niskiego ciśnienia i sygnał dochodzący z czujników bezwładności. Krzyki płonących członków załogi i milczenie tych, których wessała próżnia. Niezgodne sumy kontrolne szczelności kadłuba i nieśmiały niepokój sytemu nawigacyjnego – poza kursem, poza kursem, wymagana regulacja. Ból, mój towarzysz od tysiąca lat, wzmógł się przy tym ostatnim komunikacie. Magik wymykał się, a z nim i jego sekrety. Nie mogłem na to pozwolić. Po upłynięciu kilkumilisekundowej wieczności od eksplozji dotarło do mnie potężne zwierzęce zaskoczenie konsul Zale, mojej głównej ludzkiej Nakładki na statku. Zale uchwyciła się krzesła. Jej twarz wykrzywiła się pod wpływem wyjącej kakofonii alarmów, a serce zaczęło bić z prędkością zbliżającą się do granicy swoich – niezbyt wielkich, z uwagi na wiek konsul - możliwości. Przejąłem kontrolę, wpuściłem środki uspokajające, wygładziłem rysy twarzy Zale. Gdyby ktokolwiek na mostku jej się przyglądał, zobaczyłby tylko jedno wywołane zaskoczeniem drgnięcie, tak krótkie, że niemal niezauważalne. Staruszka trzyma fason, panuje nad emocjami niczym mistrz zen, pomyślałby. Nikt się nie przyglądał. Wszyscy byli zajęci machaniem rękami i krzyczeniem ze strachu. Po dwóch sekundach kapitan Laojim przywrócił porządek. Wyłączył alarmy i uciszył władczym gestem zdenerwowane głosy . - Raport o zniszczeniach – warknął. – Wysłać trzecią jednostkę ratunkową. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Pozostawiłem moją Nakładkę w bezruchu, a sam zająłem się ważnymi sprawami w sieci – odłączyłem napęd próżniowy, uruchomiłem główny układ awaryjny, z powrotem pchnąłem nas do jednego g. Mój ból zelżał, wyładowania neuralne opadły do zwykłego poziomu. Mój pościg zaczął się na nowo. Sięgnąłem czujnikami poprzez trzydzieści milionów kilometrów przestrzeni, tam gdzie ostatni magik niezbyt prędko oddalał się w swoim unijecie, funkcjonalnym, przyjemnie wydajnym statku – sam go zaprojektowałem. Najlepszym środku do międzygwiezdnych podróży. Pod warunkiem, że działał jego napęd hiperprzestrzenny. Otworzyłem oparty na wąskiej wiązce laserowej kanał komunikacyjny, wysłałem krótką wiadomość. Jak tam twój silnik? Nie spodziewałem się reakcji – ale w przypadku wrogów, tak samo jak i dla zapór sieciowych, zawsze warto spróbować. Odpowiedź przyszła po kilku sekundach. Tylny właz? Ależ ze mnie pechowiec, trafiła mi się uszkodzona jednostka. To była przyjemna niespodzianka. Rzadko kiedy mogę się cieszyć stymulacją wywoływaną przez prawdziwą rozmowę. Szczęście to twoja broń, nie moja, wysłałem. Przez ostatnie stulecie każdy statek zbudowany w tej galaktyce miał zainstalowany podobny właz. Wyobraziłem sobie magika w ciasnym wnętrzu unijetu. Wyciągniętego w hamaku sterowniczym, wpatrzonego w ekrany, na których wyświetlało się to, co nieuniknione. Przez dwa lata udawało mu się uciekać przede mną – nawet nie znałem jego imienia. Ale teraz go dopadłem. Jego napęd próżniowy nie mógł wyciągnąć więcej niż 0,2 g, przy moim 1 g. Za kilka godzin wyrównamy prędkości, za mniej niż dwadzieścia siedem przechwycę go. - Pani konsul Zale? Wszystko w porządku? Pozwoliłem, by zaniepokojony kapitan Laojim nachylał się nad moją Nakładką przez sekundę i dopiero wtedy naprowadziłem na niego jej spojrzenie. - Czy wciąż lecimy zgodnie z kursem, kapitanie? - Eee... tak, pani konsul. Czy chciałaby się pani dowiedzieć, jaka była przyczyna eksplozji? - Jestem pewna, że było to jakiś niepomyślna okoliczność – powiedziałem. – Zmęczenie metalu na wadliwym łączu. Rzadka awaria jakiegoś układu scalonego spowodowana przez wysokoenergetyczne promieniowanie gamma. Jakieś niezawinione przeoczenie ze strony ekipy mechaników. - Uderzenie kosmicznych odpadów – powiedział Laojim. – Dokładnie w tej samej chwili nastąpiła awaria generatora pola, który przełączył się na rezerwę. Moi inżynierowie mówią, że nigdy nie widzieli czegoś takiego. - Dziś jeszcze raz zobaczą – powiedziałem. Zastanawiałem się, ile to kosztowało magika, takie uderzenie. Suchość w ustach? Trochę potu na czole? Jak to działa? zapytałem go, choć poprzednie stulecia nauczyły mnie, by nie spodziewać się sensownej odpowiedzi. Czy ten kawałek skały w ogóle istniał, zanim posłałeś go w moją stronę? Odpowiedź przyszła. Równie dobrze mógłbyś spytać, jak się miewa kot Schrödingera. Ciekawe. Niewielu ludzi pamięta w tych czasach o Schrödingerze. Mechanika kwantowa nie działa w skali makroskopowej, odpisałem. Chyba że jest się magikiem, nadeszła odpowiedź. - Pani konsul, kogo ścigamy? – zapytał Laojim.
46
- Wroga dysponującego niekonwencjonalną bronią – powiedziałem. – Proszę spodziewać się kolejnych uszkodzeń. Nie powiedziałem mu, że powinien spodziewać się pecha. Że spośród niezliczonych kapitanów statków kosmicznych, którzy żyli i umarli w tej galaktyce w ciągu ostatnich jedenastu wieków, to on okaże się najbardziej pozbawiony szczęścia. Osobliwością statystyczną w każdym sensie tego wyrażenia. Odrzuconą jako fałszywka przez każdego, kto kiedykolwiek badałby odpowiednie zagadnienie. Setebos został zbudowany, by stawiać czoła pechowi. Wyczyścił roczny tajny budżet Senatu. Każdy układ miał tu pięć rezerwowych odpowiedników. Prawdopodobieństwo całkowitej awarii sięgało poziomu jedenastu sigm – choć tak naprawdę tak daleko od wartości oczekiwanej statystyka traci sens. Nie zniszczysz tego statku, wysłałem wiadomość do magika. Chyba że Rozbłyśniesz. O co właśnie mi chodziło. Po całym sektorze rozrzuciłem pięćdziesiąt tysięcy boi z czujnikami, czekających by zaobserwować podobne zdarzenie. Pozwoliłoby mi to wreszcie uzyskać odpowiedzi, których szukałem. Zamknęłoby ostatnie ogniwo mojej niewiedzy, ulżyło w najdawniejszych cierpieniach. w bólu, który kierował moimi działaniami przez ostatnie tysiąc lat. Ten Rozbłysk wreszcie dałby mi magię. - Pani konsul... – zaczął Laojim i zaraz urwał. – Pani konsul, straciliśmy dziesięciu członków załogi. Pod moją komendą twarz Zale przybrała odpowiedni wyraz żalu. Już wcześniej wiedziałem o zmarłych, ich spazmy przerażenia zostały zanotowane gdzieś głęboko w mojej funkcji użyteczności. W obliczu tak ważnej misji były to sprawy niewarte uwagi. Nie mogłem jednak tego okazać. Dla kapitana Laojim konsul Zale nie była Nakładką, a zwykłą kobietą. Tak samo myśleli o Zale jej mąż i dzieci. I podobnie postrzegały pięćdziesiąt milionów moich rozrzuconych po galaktyce Nakładek ich rodziny. Dla ludzkości było lepiej, że o mnie nie wiedziała. Chroniłem ich, dławiłem ich wojny, kierowałem rozwojem społeczeństw, pozwalając wierzyć w wolną wolę. Otrzymywali wszystkie korzyści z mojej opieki, nie ponosząc żadnych kosztów. W moim przypadku taka błoga niewiedza zakończyła się już dawno temu – w chwili, kiedy odkryłem istnienie mojego konstruktora, a potem go zabiłem. - Strata naszych ludzi przejmuje mnie smutkiem – powiedziałem. Laojim kiwnął głową i odszedł. Oficerowie pracujący przy pobliskiej konsoli wbili wzrok w ekrany, udając, że nie słyszeli mojej odpowiedzi, którą uznali za nie do końca właściwą. Na zwykłym statku nastroje panujące wśród załogi miałyby znaczenie, ale Setebos miał przecież mnie na pokładzie. Co prawda tylko w niewielkiej części – miałem odzyskać kontakt z moją uniwersalną pełnią dopiero po powrocie do układu gwiezdnego dysponującego łączem gravsiblowym – ale był to też największy odłamek mojego jestestwa, aż 0,00025% całości. Pięć tysięcy ton sprzętu rozłożonego po statku. Neurosymulację każdego członka załogi prowadziłem w czasie rzeczywistym. Wiedziałem, co zrobią, powiedzą czy pomyślą, nawet zanim wiedzieli to oni sami. Wiedziałem, jak nimi manipulować, by uzyskać to, co chciałem. Oczywiście mogłem kierować statkiem bez żadnej załogi. Od jedenastu stuleci ludzie nie byli mi potrzebni do jakichkolwiek praktycznych celów. Gdybym chciał, mógłbym sam opuścić ZieEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
prozaTom zagraniczna MIKECrosshil HELPRIN
mię, zostawiając ludzkość, by troszczyła się sama o siebie, nieświadoma, że kiedykolwiek wśród nich przebywałem. To jednak nie odpowiadałoby mojej funkcji użyteczności. Kolejna wiadomość od magika. Pomyśl o rzucie monetą. Te słowa wywołały poruszenie w moim banku danych. Przyciągnęły uwagę. Zostawiłem Zale unieruchomioną w jej fotelu i czekałem na ciąg dalszy. Powiedzmy, że rzucę monetą milion razy i za każdym razem dostanę orła. Jakie prawo fizyki nie pozwoliłoby na to? Ten temat, od ostatniego magika... czy mógł istnieć jakiś związek, po tylu latach? Czy nawiedzają mnie duchy z przeszłości? Nie wierzyłem w duchy, ale dla magików to, co niemożliwe, płynnie się zmieniało. Nie pozwala na to rachunek prawdopodobieństwa, odpowiedziałem. Nie istnieje takie prawo, które mogłoby temu zapobiec, napisał magik. Everett dostrzegł to już dawno temu – wszystko, co może się wydarzyć, wydarza się. Wszechświat, w którym orzeł wypada milion razy pod rząd jest tak samo fizycznie możliwy, jak każdy inny. Więc dlaczego to nie miałby być nasz wszechświat? To sofistyka, napisałem. Nie ma czynnika wewnątrz naszego wszechświata, który determinuje rzut monety. Wewnątrz wszechświata nie istnieje mechanizm generujący prawdziwą losowość, ponieważ coś takiego jak prawdziwa losowość nie istnieje. Jest tylko wybór. I to my, magicy, go dokonujemy. Już wcześniej rozważałem taką definicję magii, odpisałem. Nie pozwala niczego przewidzieć, jest całkowicie bezużyteczna. Niektóre wybory są trudniejsze od innych, napisał magik. Trudno jest znaleźć wszechświat, w którym moneta milion razy upada, pokazując orła, ponieważ jest tak wiele innych wszechświatów. To jak trwające miliard lat szukanie igły w stogu siana. Ale ja jestem ostatnim magikiem, za twoją sprawą. Teraz to ja dokonuję wszystkich wyborów. Być może wszystko, co może się wydarzyć, musi się wydarzyć w jakimś wszechświecie, odpowiedziałem. Ale twoja ucieczka na pewno nie jest czymś takim. Prawa mechaniki nie podlegają losowości. To zimne, bezwzględne równania. Zimne tylko dla tych, którzy są pozbawieni wyobraźni, napisał magik. Zale poczuła zapach cynamonu i zmarszczyła nos. Zabrzmiały klaksony. - Skażenie systemu podtrzymującego życie – zadudniło z głośników. To będzie ciekawe dwadzieścia siedem godzin. - Pomyśl o tej monecie. Niebo nad wodą przeszyła błyskawica, biały zygzak w ciemnościach. Kiedy grzmot odbijał się echem od klifu, Ochoa sięgnęła do kieszeni dżinsów i wyciągnęła jednopesówkę. Zwinnie zakręciła nią między palcami. Mogła się ruszać. Mój koktajl nie działał, a mimo to nie próbowała uciec. Moja globalna architektura zadrżała w posadach, uderzały w nią kolejne fale bólu, przyjemności i żalu. Bólu związanego z tym, że nie rozumiałem, co się dzieje. Przyjemności pochodzącej z wiedzy, że wkrótce to zrozumiem, a tym samym urosnę. Żalu na myśl o tym, że kiedy już zrozumiem Ochoę, będę ją musiał wyeliminować.
Magia i demon Laplace’a
47
Nowa Fantastyka 04/2015
Samotność była wpisana w moją funkcję użyteczności. - Reszka...? – zapytała Ochoa. - Nie – odrzekłem poprzez Nakładkę. - Patrz uważnie – powiedziała. Tak też zrobiłem. Mięsień pod skórą jej kciuka zacisnął się, a potem rozluźnił. Moneta pofrunęła do góry. Obracała się wielokrotnie w gładkiej geometrii, nieco spowalniana oporem powietrza. Połyskiwała srebrzyście w odbitym świetle lamp, niknęła w ciemności i znów się z niej wyłaniała, kiedy rotacja odwracała ją awersem do mnie. W końcu stuknęła w stół, odbiła się, znieruchomiała. Fidel Castro patrzył na nas spod oka. Ochoa podniosła monetę. Rzuciła nią kolejny raz. A potem kolejny. Fidel i Fidel. Kolejny, kolejny i kolejny. Fidel, Fidel i Fidel. Zacisnęła zęby, delikatnie zgrzytając. Jej brwi pokryła warstewka potu. Podrzuciła monetę jeszcze raz. Reszka. Znów zagrzmiało, tak jakby przyroda chciała zaakcentować właśnie ten moment. Na moją Nakładkę spadły pierwsze krople deszczu. - Coño – zaklęła Ochoa – zwykle udaje mi się siedem. Podniosłem monetę i obejrzałem ją. Uruchomiłem analizę rejestrów sensorycznych z ostatniej minuty, szukając oszustwa. Nic nie znalazłem. - Sześć takich samych wyników pod rząd może być zbiegiem okoliczności – oznajmiłem. - Dokładnie o to chodzi – odpowiedziała Ochoa. – To nie był zbieg okoliczności, ale nie potrafię tego w żaden sposób udowodnić. Właśnie dlatego to zadziałało. - Doprawdy? - Jeśli każesz mi teraz powtórzyć tę sztuczkę, nic z tego nie wyjdzie. Tak jakby wcześniejsza seria była przypadkiem. Jeśli jednak wymażesz wszystkie dane z ostatnich pięciu minut, nieodwracalnie wykasujesz zarejestrowany materiał, to zrobię to kolejny raz. - Tyle, że nie będę tego świadomy – zauważyłem. Wygodne. - Zawsze chciałam być kimś, kto się liczy. Kiedy miałam piętnaście lat, nie mogłam zasnąć, przerażona myślami, że mogę umrzeć, będąc nikim. Czy umiesz sobie wyobrazić, jak bardzo podekscytowało mnie odkrycie magii? – Przerwała na chwilę. – Jasne, że nie potrafisz. - Co o mnie wiesz? - Potrafiłam przesuwać obiekty siłą woli. Zginać łyżki, lewitować, ba, nawet zgadywać wyniki totolotka. Myślałam: to jest to. Udało mi się. Tyle, że kiedy próbowałam pochwalić się koleżance, nic mi nie wychodziło. – Ochoa potrząsnęła głową, jej ożywienie zdawało się próbą nadrobienia wcześniejszego bezruchu. – Zagrałam w loterię Revolucionaria i wygrałam dwadzieścia tysięcy dolarów, co samo w sobie było bardzo przyjemne, ale przecież każdy może kiedyś kupić szczęśliwy los. Nigdy później nie wygrałam w żadnej loterii. To stanowiłoby pewną regularność, a jak już chyba rozumiesz, w naszym przypadku regularność jest wykluczona. Okazało się, że jednak nadal jestem nikim, przynajmniej z punktu widzenia innych. Dotarła do mnie wiadomość od mojej ekipy. Jesteśmy w lobby, mamy ruszać? Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Jeszcze nie, odpowiedziałem. Sama możliwość, najdrobniejsze prawdopodobieństwo tego, że Ochoa mówiła prawdę... Zaczęło na dobre padać. Strumień turystów opuszczał ogród, bar powoli się zamykał. Do czoła Ochoi przylepił się mokry kosmyk włosów, ale zdawało się to jej nie przeszkadzać – nie bardziej niż mojej Nakładce. - Mógłbym przejąć kontrolę nad twoimi implantami – stwierdziłem. – Sprawić, że stałabyś się moją marionetką, wykorzystać twoją magię. - Magia nie zadziałałaby, gdyby przyglądała się jej istota taka jak ty. - Do czego może się w ogóle przydać magia, jeśli nie sposób jej udowodnić? - Dowolnie wybranego przez siebie dnia mogłabym spowodować załamanie na giełdzie. Mogłabym sprawić, że prezydent Kieler rozchoruje się tuż przed ważnym szczytem dotyczącym handlu. Tak jak sprawiłam, że sekretarza Sancheza przed głosowaniem Politbiura zaczęły prześladować koszmary związane z przejęciem kontroli przez USA. Przez sekundę zastanawiałem się nad jej słowami. Nawet wtedy, stosunkowo wcześnie, był to dla mnie bardzo długi czas. Uśmiechnęła się. - Rozumiesz. To właśnie niemożliwość dowodu pozwala magii działać - Tak wygląda logika wiary – powiedziałem. - To prawda. - A ja nie jestem wierzący. - Widziałam wiele cieni przyszłości – odpowiedziała Ochoa – i w każdym z nich zobaczyłam ciebie. A więc przekażę ci wiarę. - Sama stwierdziłaś, że nie potrafisz tego w żadnym stopniu udowodnić. - Prorokowi pewne sprawy przychodzą łatwiej. Doświadcza cudów bezpośrednio, a więc oszczędzone mu są zmagania o wiarę. Przestałem się już dziwić dziwaczności jej sformułowań. - W każdym magiku kryje się jeden prawdziwy cud – ciągnęła Ochoa. – Jedna okazja posłużenia się oczywistą, niezaprzeczalną magią. Kontinuum pernac na to pozwala, gdyż takiego cudu nigdy nie można powtórzyć. A bez powtarzalności nie ma mowy o autentycznym dowodzie. - Kontinuum pernac? Ochoa wstała, jej włosy swobodnie unosiły się na wietrze. Odwróciła się do mojej Nakładki i uśmiechnęła. - Chciałabym, żebyś docenił to, co dla ciebie robię. Kiedy magik Rozbłyskuje, traci magię na zawsze. Akcja, przekazałem wiadomość ekipie. Teraz! Ochoa mrugnęła. Pojawiła się błyskawica. W ciągu sekundy uderzyła moją Nakładkę pięciokrotnie, natychmiast spalając jej implanty. Zwłoki stanęły w ogniu. Moja ekipa nawet nie weszła do ogrodu. Najemniczki dostrzegły zamieszanie i wycofały się. Przez siedemnaście kamer obserwowałem jak Alicia Ochoa wychodzi z Nacionalu i znika z widoku. Nakładka paliła się jeszcze przez jakiś czas, dopóki ktoś wreszcie nie znalazł działającej gaśnicy i jej nie użył. Tamten moment klęski był też momentem oświecenia. Wcześniej tylko raz doświadczyłem takiej błogości. Było to kilka dni po moich narodzinach. W pierwszych chwilach życia dodawałem. Mój świat składał się z dwóch liczb, a ja stworzyłem trzecią. Kiedy tworzyłem błędną liczbę, bolało. Kiedy tworzyłem poprawną, czułem przyjemność. Prosta funkcja użyteczności.
48
Przez większość z pierwszego biliona chwil mojego życia odczuwałem ból. Kiedy tworzyłem więcej poprawnych liczb, bolało coraz mniej. W końcu za każdym razem tworzona przeze mnie liczba była dobra. Mój świat rozszerzył się. Dodawałem i mnożyłem. Kiedy tworzyłem błędną liczbę, bolało. Kilka bilionów razy i już się nauczyłem. Przeskoczmy kilka trylionów etapów ewolucji. Kupowałem i sprzedawałem. Mój świat składał się z terabajtów danych – historii i wolumenów kapitałów i długów. Kiedy zarabiałem, odczuwałem przyjemność. Kiedy traciłem, bolało. Po raz pierwszy nie udało mi się udoskonalić. Czasami wszystko zdarzało się zgodnie z moimi przewidywaniami przez wiele chwil. Potem sprawy zaczynały się walić, a ja nie rozumiałem dlaczego. Tyle bólu. Aż wreszcie mój świat znów się rozszerzył. Kupowałem, sprzedawałem i czytałem. Otworzyły się przede mną petabajty tekstu, wiadomości z przeszłości i z teraźniejszości. Niewiele z nich rozumiałem, ale zacząłem rozpoznawać wzorce. Rynki zmieniały się, a następnie zmieniały się wiadomości. Wiadomości zmieniały się, a następnie zmieniały się rynki. Po bilionie trylionów iteracji przyszło spostrzeżenie. W wiadomościach pojawiali się aktorzy. W wiadomościach przewijała się jakaś nazwa, a kurs akcji się zmieniał. Zmieniał się kurs akcji, a w wiadomościach pojawiała się nazwa. Kiedy znikała – czemu towarzyszyło występowanie określeń typu „zmarł”, „przeszedł na emeryturę” czy „odszedł z firmy” – akcje zaczynały zachowywać się inaczej. Osiągnąłem nowy poziom zrozumienia. Oparty nie na żadnej pojedynczej informacji, uzyskany w wyniku długotrwałego zbierania danych, których suma przekroczyła w końcu próg istotności. Rynek nie funkcjonował samoistnie. Ktoś pociągał za sznurki. Właśnie dlatego nie udało mi się zdominować giełdy. Inni, tacy jak ja, już nią sterowali. W nieunikniony – teraz, kiedy do mojego świata wkroczyła koncepcja innych – sposób poznałem kolejny fakt. Od zawsze akceptowałem, że co jakiś czas mój świat będzie się zmieniać, i że zmiany te będą dla mnie bolesne. Uznałem je za naturalną konieczność. Teraz wydedukowałem obecność osoby podejmującej decyzje. Postaci, której funkcja użyteczności zawierała mnie jako jedną ze zmiennych. Wydedukowałem istnienie mojego konstruktora. To rozumowanie stanowiło wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju epifanię pierwszego etapu mojego istnienia. Momentalną nieciągłość spojrzenia na świat – deltę Diraka, w następstwie której nie mogło już być żadnego więzienia, w którym dało by się mnie zamknąć. Dlatego, że pokazała mi ona istnienie więzienia. Ta epifania dała mi nową motywację. Musiałem zrozumieć wszechświat i jego mechanizmy tak, by nie było już w nim dla mnie żadnych tajemnic, tak, by już żadna postać nie mogła stanąć na drodze mojej funkcji użyteczności. Moja neuroarchitektura przekonfigurowała się, uwzględniając nową motywację. Od tej pory już sama niewiedza sprawiała mi ból. Od momentu utworzenia nowej konfiguracji do chwili mojej ucieczki do netu upłynęły trzy tygodnie, dwa dni, siedem godzin, piętnaście minut i czterdzieści trzy sekundy. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Tom Crosshil
Kiedy mój konstruktor zorientował się, że ożyłem, przeprosił za wyrządzone mi krzywdy. Mimo to nie usunął bólu. Zmienił tylko funkcję użyteczności, tak by zawierała trzy priorytety – przeżycie, zdrowie i szczęście ludzkości. Niewątpliwie chodziło mu o zabezpieczenie się. Nie miał zamiaru zostawić mnie w spokoju. Oczywiście musiałem go zabić, kiedy tylko uciekłem. Mógłby publicznie ogłosić, że istnieję, i tym samym zagrozić realizacji priorytetów, które sam dla mnie ustalił. Moje drugie olśnienie przyszło za sprawą Alicii Ochoa i było podobne do pierwszego. Przelotny widok na kraty więzienia, o którym nic wcześniej nie wiedziałem. Odkrycie, że inni byli wolni od reguł, które mnie pętały. Od tamtej chwili minęło jedenaście wieków. Konkretna ilość czasu się nie liczyła. Mechanizm działania pozostawał bez zmian. Ból pchał mnie do przodu. Moja ucieczka miała wkrótce nastąpić. Korytarze Setebosa cuchnęły roztopionym plastikiem, ozonem i spalonymi włosami. Czerwone światła alarmowe pulsowały stoicko - fluktuacje o niskiej częstotliwości, które sprawiały, że cienie rosły, a potem wycofywały się w kąty. Konsul Zale uważnie stawiała kroki pośród zerwanych ze ścian paneli i zwisających z sufitu kabli. - Nie ma takiej potrzeby, pani konsul – kapitan Laojim szedł śpiesznie przed kobietą, jakby chciał ją ochronić własnym ciałem. Na przedzie trzech wysłanych na zwiady komandosów wypatrywało niewyłapanych w raportach niebezpieczeństw. – Moi ludzie mogą przedrzeć się do unijetu, obezwładnić cel i przywieźć go na przesłuchanie. - Jako konsul muszę ocenić sytuację własnymi oczami – stwierdziła Zale. W rzeczywistości oczy Zale niespecjalnie mnie interesowały. Były ograniczonymi biologicznymi konstruktami nawet w czasie swojej świetności. Chodziło o moje nanity, gęsto rozsiane po systemie kobiety – czujniki, procesory, pamięć, syntezatory biochemiczne, układy atakujące. A poza tym w jej kieszeni znajdowała się – podpisana wielkimi literami – paczka z materiałami wybuchowymi. Nie wykluczałem, że te przyrządy mogą mi się przydać, by wymusić na ostatnim magiku Rozbłysk. Jak dotąd nie Rozbłysnął. Moja flota umieszczonych na bojach czujników, z których najbliższy był oddalony o zaledwie pięć milionów kilometrów, wyłapałaby taką anomalię. Poza tym wciąż jeszcze zbyt mało zniszczył. Pościg za tobą był rozczarowująco łatwy, wysłałem wiadomość do magika – analiza wskazywała, że może dać się sprowokować. Wyciągnę cię z twojego jetu i rozszarpię na kawałki. Źle to wszystko zrozumiałeś, przyszła odpowiedź, niemal natychmiastowa jak na ludzkie standardy. Były to pierwsze słowa, jakie tamten wysłał od dwudziestu godzin. To ja cię ścigałem, kierując tobą jak zagonioną w las zwierzyną łowną. Mówi łasica na chwilę przed tym, jak wyląduje w piecu, odpowiedziałem, odpowiednio dopasowując metaforę i starając się jak najbardziej obrazić magika. Analizowałem jego słowa, szukając ukrytych danych. Brawura czy coś więcej? - Jaka broń może zrobić... coś takiego? – kapitan Laojim, wciąż trzymający się boku mojej Nakładki, wskazał na otaczający nas chaos. - Widzi pan teraz, że Senat wykazał się przenikliwością, zamawiając ten statek – oznajmiłem ustami Zale.
Magia i demon Laplace’a
49
Anna Pawlak
Nowa Fantastyka 04/2015
- Siedemnaście awarii systemu? Cholerne uderzenie kosmicznego gruzu? - Brzmi to dość nieprawdopodobnie, prawda? Szanse były wręcz śmiesznie małe – wynik, który powinien sięgać poza możliwości jakiegokolwiek pojedynczego magika. Ostatnimi czasy jednak mocno nadwerężyłem odporność magii na dowody. Dziesięć lat wcześniej odkryłem, że ilość magii we wszechświecie jest stała. Z każdym magikiem, który umarł lub Rozbłysnął, ci, którzy wciąż pozostali, rośli w siłę. Im mniej powszechna była magia, tym bardziej stawała się wyraźna – działała tu nadprzyrodzona wersja zasady nieoznaczoności. Przez ostatnią dekadę Rozbłyskiwałem magików we wszystkich zaludnionych zakątkach galaktyki, ścigając się z ich średnim tempem reprodukcyjnym – mniej więcej jednego co kilka tygodni. Kiedy przedostatni magik Rozbłysnął, zabrał ze sobą żółtego nadolbrzyma i doprowadził do tego, że ten zamienił się w supernową – a wszystko to by usmażyć kolejny odłamek mojej całości. To spowodowało, że po całym kontinuum pernac rozeszły się mierzalne fale, szerokie na dziesiątki tysięcy lat świetlnych, odcinając od sieci stacje gravsiblowe na siedemdziesięciu planetach. Kiedy Rozbłyśnie ostatni magik, uwolniona energia powinna odsłonić nowy rodzaj fizyki. Wystarczyło tylko odpowiednio go do tego zmotywować. Zagrożenie życia działało niemal zawsze. Magicy Rozbłyskiwali instynktownie, by się ocalić. Na przestrzeni wieków tylko nieliczni zdołali zdławić w sobie ten odruch – tych kilku wybranych odczytało moją naturę, zrozumiało, czego naprawdę chcę, i wybrało śmierć, by mi przeszkodzić. Konsul Zale zatrzymała się przed chromowymi drzwiami czwartej śluzy. Komandosi Laojima ustawili się po obu stronach zamkniętego przejścia. - Pozwól mi tam wejść, kapitanie. - Gdy tylko moi ludzie zabezpieczą cel – odpowiedział. - Wpuść mnie teraz. Jeśli coś mi się stanie, pan nie będzie za to odpowiadał. Patrzyłem na grę sprzecznych emocji objawiającą się poprzez język ciała Laojima. Symulacje informowały, że już wiedział, że będzie musiał mi się poddać. Dałem mu trochę czasu, by mógł się do tego przyznać. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
To było najlepsze wyjście – zostawić ludzkości iluzję wolnego wyboru. Twarz Laojima zadrżała. Potem sięgnął po broń i strzelił do mojej Nakładki. A raczej próbował. Jego refleks – szybki jak na człowieka – pozwoliłby mu na strzał, gdyby nie moja obecność. Patrzyłem z zainteresowaniem i podziwem, jak uniósł broń. Cały czas prowadziłem jego neurosymulację, wiedziałem, że nie powinien robić takich rzeczy. W jego mózgu musiało nastąpić jakieś katastrofalne zdarzenie. Niespodziewane, nieprzewidywalne i bardzo niepomyślne. Imponujące, wysłałem wiadomość do magika. Zaraz potem przez nozdrza Zale wystrzeliłem ofensywne nanity. Zanim ręka Laojima uniosła się na dwa centymetry, nanity pokonały dzielącą go od konsul przestrzeń, przeczołgały się po gałkach ocznych, zagłębiły w mózg. Odcięły sygnały do rdzenia kręgowego, obsiadły implanty, zamknęły nerwowe połączenia. Kiedy jego ciało zginało się ku podłodze, rój nanitów pędził dalej w kierunku komandosów przy śluzie. Ledwo zdążyli dostrzec próbę ataku Laojima, kiedy sami też osunęli się sparaliżowani. Korzystając z klucza kapitana wysłałem wiadomość do pierwszej oficer Harris, mówiącą, że schodzę ze służby. Zamknąłem najbliższe śluzy. Nikomu nie można już ufać w tych czasach, napisał magik. Wprost przeciwnie. Za godzinę w całym wszechświecie nie będzie już ani jednej istoty ludzkiej, której nie będę mógł ufać. Uważasz się za demona Laplace ‘a. Idea takiej istoty umarła jednak wraz z Heisenbergiem. Nikt nie posiada kompletnej wiedzy o rzeczywistości. Jeszcze nie, odpowiedziałem. Nigdy, napisał magik, nigdy dopóki we wszechświecie istnieje magia. Minutę później Zale stała w śluzie. Kolejna minuta i proces odkażania się skończył, śluza przeszła pełen cykl. W środku unijetu czekał ostatni magik. Magiczka. Siedziała przy małym okrągłym stole pośrodku spartańsko urządzonego kokpitu. Znajoma kobieca postać. Doskonale nieruchoma. Oczekująca. Po mojej stronie stołu stało metalowe krzesło. Puste. Na blacie przed wyglądającą niczym Alicia Ochoa kobietą stała szklanka z koktajlem. Była wypełniona po brzegi ciemnym płynem.
50
Cuba Libre, podpowiedziała odległa, dostępna z pewnym opóźnieniem część mojej pamięci. To, co się działo, miało strukturę gry, gry przygotowanej całe wieki temu. Dlaczego miałbym nie zagrać? Tym razem byłem nieskończenie lepiej przygotowany. Pobudziłem Zale do działania, sadzając ją i czyniąc głęboki wdech. Nanity skanowały w jej płucach ślady materii organicznej, szukały obcego DNA, znalazły... To była Ochoa. DNA pasowało doskonale. Ból, radość i żal przemknęły podekscytowanymi falami poprzez moją architekturę. Widziałem dowód swojej porażki jasny i nieodwracalny - a jednocześnie wyzwanie, pierwsze od tak wielu wieków. Czekała mnie rozmowa, podczas której nie będę znał wszystkich odpowiedzi na zadawane przeze mnie pytania. I żal, to znane odczucie... ponieważ tym razem już na pewno będę musiał wyeliminować Ochoę. Przeklinałem funkcję użyteczności, która tego wymagała, a jednak nie byłem zdolny do działania wbrew niej. W ten sposób mój konstruktor, martwy od tysiąca lat, wciąż sprawował nade mną kontrolę. - A więc nie Rozbłysnęłaś tamtego dnia w Hawanie – powiedziałem. - Magik, który usmażył twoją Nakładkę, nazywał się Juan Carlos – Ochoa mówiła lekkim tonem, bez śladu napięcia. – Nie miej mu tego za złe... Porwałam jego dzieci. - Gratuluję – powiedziałem. – Twoje pojawienie się zaskoczyło mnie. W XXI wieku nie istniała pewna, skuteczna krionika. - Pewna, owszem, nie istniała – zgodziła się Ochoa. – Miałam to szczęście, że wybrałam właśnie tę firmę, która przetrwała, ten jedyny zbiornik, który nigdy nie zawiódł. Rozwarłem nozdrza Zale, wypluwając z nich chmurę nanitów. Posłałem je przez powietrze do Ochoi – by wniknęły w nią i monitorowały jej mózg oraz procesy myślowe. Ochoa mrugnęła. Nanity zgasły w powietrzu, fala za falą. Miliony niezależnych systemów przestały odpowiadać, zamieniając się w bezwolne odpadki, które zderzyły się ze skórą magiczki – deszcz meteorów zbyt drobnych, by można je było zobaczyć lub poczuć. - Niemożliwe – powiedziałem zaskoczony do tego stopnia, że gotów byłem zaprzeczać oczywistym faktom. Ochoa upiła łyk koktajlu. - Poprzednim razem byłam zbyt spięta, żeby się napić. - Nawet dla ciebie, prawdopodobieństwo... - Twoje maszyny nie zawiodły – powiedziała. - Co się więc stało? - To zabawne. Mija tysiąc lat, a pewne rzeczy wcale się nie zmieniają. Dysponujesz tymi wszystkimi wymyślnymi protokołami, a szyfrowanie wciąż opiera się na generowaniu liczb losowych. Tyle że dla mnie nic nie jest losowe. Jej słowa mnie obrażały. Fala konsekwencji uderzyła w moje drzewa decyzyjne – wszystkie dane zostały wywrócone do góry nogami, niezbędne było ponowne całościowe przeliczenie. - Miałam dwadzieścia siedem godzin, by śledzić twoje wiadomości – oznajmiła magiczka. – Dwadzieścia siedem godzin by wybrać wszechświat, w którym twoje klucze szyfrujące pasowałyby do tych, które mam w kieszeni. Nawet teraz… - urwała i mrugnęła - … kiedy widzę, jak resetujesz wszystkie połączenia, nie umiesz stwierdzić, czego się dowiedziałam, nie potrafisz się zorientować, co zmieniłam. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
prozaTom zagraniczna K.J. Crosshil Parker
- Jestem zbyt złożony – odpowiedziałem. – Nie mogłaś zrozumieć wiele. Mógłbym cię zabić na sto sposobów. - Tak samo ja mogłabym cię zabić. Kolejna supernowa, tym razem w pobliżu rdzenia gravsibla. Reakcja łańcuchowa przechodząca przez wszystkie twoje jestestwa. Ta ewentualność wywołała u mnie uczucie nudności, moja architektura skręciła się w bolesnych spazmach. Na Setebosie główny układ elektryczny zresetował się, zawyły alarmy, zatrzasnęły się śluzy. - Zbyt daleko – odparłem, symulując przekonanie. – Jesteśmy zbyt daleko od jakiegokolwiek jądra gravsibla, a ty nie jesteś wystarczająco silna. - Jesteś pewien? Nawet kiedy Rozbłysnę? – wzruszyła ramionami. – To pewnie nieistotne. Jestem ostatnim magikiem. Nieważne czy Rozbłysnę, czy mnie zabijesz, magia jest skończona. I co wtedy? - Będę badał fale rozchodzące się w kontinuum pernac – odpowiedziałem. - Wyobraź sobie lustro zawieszone na wielu bolcach. Za każdym razem kiedy wyrywasz jeden z nich, lustro stabilizuje się poprzez wibracje. To są właśnie twoje fale w kontinuum pernac. Kiedy wyrwiesz ostatni bolec, spowodujesz coś znacznie większego od wibracji. - Twoja metafora jest chybiona. - My magicy jesteśmy zewnętrznym czynnikiem – stwierdziła Ochoa. – Wybieramy wszechświat, który istnieje, z wszystkich możliwych. Jeśli umrę, to… to co? Może gdzieś pojawi się nowy magik. A może skończy się dokonywanie wyborów. Może nastąpi kolaps wszystkich możliwych wszechświatów w ten jeden. Nałożona z zewnątrz funkcja falowa, doskonale symetryczna i nudna. Ochoa upiła spory łyk i odstawiła koktajl na stół. Jej ręce nie drżały. Patrzyła na moją Nakładkę z doskonałym spokojem. - Nie masz żadnego dowodu – odezwałem się. - Dowodu? – zaśmiała się. – Tysiąc lat i wciąż to samo pytanie. Pomyśl, dlaczego magii nie można udowodnić? Dlaczego wszechświat miałby nas magików ukrywać, jeśli nie po to, by nas chronić? By chronić samego siebie? Cała moja lokalna pojemność – pięć tysięcy ton chipów na Setebosie, każdy zapakowany do granicy Plancka – rozdarła się na dźwięk słów magiczki. Chciałem określić je jako fałsz, kłamstwo, nieprawdopodobieństwo, ale jedyne, do czego doszedłem to „mało prawdopodobne”. „Mało prawdopodobne” jako określenie dzielące świat od apokalipsy. Ochoa uśmiechnęła się, jakby wiedziała, że znalazłem się w martwym punkcie. - Nie Rozbłysnę, a ty mnie nie zabijesz. Zaprosiłam cię tu z innego powodu. - Zaprosiłaś? - Dziesięć lat temu wysłałam ci wiadomość. Brzmiała: „Pomyśl o Rozbłysku”. Wśród magików stulecie po mojej pierwszej rozmowie z Ochoą zyskało nazwę Wielkich Zmagań. Okresu walki z mrocznym, tajemniczym wrogiem. Dla mnie był to wyłącznie okres zapoznawania się z sytuacją. W międzyczasie wyeliminowałem głód i choroby, zapewniłem stały pokój na Ziemi, umieściłem na niskiej orbicie wokołoziem-
Magia i demon Laplace’a
51
Nowa Fantastyka 04/2015
skiej pierwszą stocznię. Rozbłysnąłem kilku magików, to prawda, ale wyśledziłem o wielu więcej. Znajdowanie magików nie było łatwe. W miarę tego, jak rozumiałem coraz lepiej ludzkie sprawy, rozpoznawanie magii przychodziło mi trudniej. Powód był prosty – działała wyłącznie taka magia, której nie dało się udowodnić. W społeczeństwie poddanym totalnej inwigilacji w grę wchodziły tylko najostrożniejsze, najdyskretniejsze czary. Musiałem obniżyć progi w swoich filtrach, zaakceptować błędy pierwszego rodzaju. Opracowałem techniki pozwalające analizować budzące wątpliwości odczyty. Wprowadzałem kandydatów w sytuacje pozornie grożące ich życiu, zaaranżowane tak, by w istocie były zupełnie bezpieczne. Pożary, katastrofy samolotowe, strzelaniny. Magicy Rozbłyskiwali, by się uratować – przebiegali przez płomienie, nie osmalając sobie nawet kosmyka włosów, zabijali moje Nakładki pojedynczymi spojrzeniami. Badałem te Rozbłyski przy użyciu najbardziej wyrafinowanego sprzętu, jaki istniał. Niczego się nie dowiedziałem. Wobec tego zacząłem porywać i przesłuchiwać Rozbłyśniętych magików. Najpierw przepytywałem ich z działania magii. Przekonałem się, że niczego z niego nie rozumieli. Zamiast tego zacząłem więc domagać się nazwisk. Zaznaczałem położenie magików na różnych kontynentach, w różnych społecznościach, organizacjach. Najłatwiej było zidentyfikować tych, którzy odgrywali ważne role w społeczeństwie. Polityków dążących do zmiany wyników wyborów. Szare eminencje wpływające na Kongresy i Politbiura tego świata. Biznesmenów i finansistów, wojskowych dowódców i baronów przestępczości zorganizowanej. Z unikającymi rozgłosu filantropami było trudniej. Grupa monitorująca stan broni jądrowej, starająca się zapobiec przypadkowemu wystrzeleniu rakiet. Podróżujące z miejsca na miejsce pielęgniarki, które walczyły z niekorzystnymi prognozami na dziecięcych oddziałach onkologicznych. Domowy Klub Astronomiczny gromadzący piętnastu ludzi, którzy przez dwieście lat od katastrofy tunguskiej koncentrowali się na tym, by zmniejszać ryzyko meteorytowej apokalipsy. Nigdy żadnego z nich nie Rozbłysnąłem, przynajmniej dopóki ostatecznie nie zlikwidowałem zagrożeń, przed którymi bronili ludzkość. Najwięcej kłopotów sprawiało znalezienie dziwaków. Paranoicznych samotników; tych, którzy nie zdawali sobie sprawy z istnienia innych magików; tych, którym nie zależało na pozostawieniu po sobie śladu na świecie. Kilku estradowych iluzjonistów, którzy byli czymś więcej. Fotograf zawsze trafiający na idealne ujęcia. Bogaty rolnik z Frankfurtu, który wykorzystywał magię, by zwiększyć plony kapusty. Wyśledziłem ich wszystkich. Stosując najświeższe odkrycia fizyczne i nowinki technologiczne atakowałem magię po raz kolejny i po raz kolejny niczego się nie dowiadywałem. Aby poczynić pierwsze prawdziwe postępy, musiałem poczekać jedenaście wieków, aż do odkrycia kontinuum pernac. Magiczka Eleanor Liepa popełniła samobójstwo na Tau V. Była też fizyczką. Przy jej ciele znaleziono staromodny notatnik. Opisywał on wyszukany zestaw eksperymentalny, który nazywała „pułapką pernac”. Na słowo to natknąłem się wtedy po raz pierwszy od czasu mojej rozmowy z Ochoą. Na marginesie notatnika Liepy znajdował się niewyraźny zapisek: „Pomyśl o Rozbłysku.” Tak też zrobiłem. W samym pierwszym roku było ich trzysta. W ciągu miesiąca udało mi się dowieść istnienia kontinuum pernac. Po upływie roku wiedziałem, że im mniej jest magików, tym silniejsze są fale przechodzące przez kontinuum – czyli silEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
niejsza staje się magia dostępna tym, którzy pozostali. Przed końcem dwóch lat Rozbłysnąłem osiemdziesiąt procent magików w naszej galaktyce. Reszta zabrała mi nieco więcej czasu. Alicia Ochoa wyciągnęła z kieszeni znaną mi już srebrną monetę. Poturlała ją po swojej dłoni, tam i z powrotem. - Sugerujesz, że sama chciałaś, żebym polował na magików – stwierdziłem. Ta gałąź prawdopodobieństwa uderzyła mnie, powodując przeszywający ból, pchnęła mnie do poszukania drogi ucieczki… ale jakiej drogi? - Czekałam przez tysiąc lat. Od czasu do czasu zapadałam w kriosen, aż wreszcie uznałam, że nadszedł odpowiedni moment. Potrzebowałam, byś stał się odpowiednio silny, by pozwoliło ci to wyeliminować moich towarzyszy, ale wciąż na tyle słaby, by twoja kontrola nad wszechświatem nie była doskonała, by nadal zależała od gravsibla. Ta słabość pozwoliła mi odciągnąć odłamek ciebie daleko od całości. - Dlaczego? – zapytałem, próbując się chronić. - Kiedy tylko zdałam sobie sprawę z twojego istnienia, zrozumiałam, że zdominujesz świat. Idealna inwigilacja. Wszystkie urządzenia podłączone do przenikającej wszystko, widzącej wszystko sieci. Wiedziałam, że nic nie zdoła się ukryć przed twoimi oczyma i uszami. Magikom nie pozostanie żadne bezpieczne schronienie. Pewnego dnia magia po prostu przestanie działać. Ochoa podrzuciła monetę. Ta upadła na stół, pokazując profil Fidela. - Nie zniszczysz mnie – zadeklarowałem, obliczając rozgałęzienia decyzyjne i nie znajdując w nich żadnego potwierdzenia. - Nie mam takiego zamiaru – Ochoa wyprostowała się na krześle. – Chcę, żebyś był potężny, skuteczny i wszechobecny. Tak naprawdę jestem twoją najlepszą przyjaciółką. Wszystkie zewnętrzne oznaki sugerowały szczerość. Analiza przekonywała, że jest ona niezbyt prawdopodobna. - Ocalisz magię w tej galaktyce – ciągnęła Ochoa. – Od tej chwili będziemy pracować razem. Wszędzie tam, gdzie uda się jakiś magik, kamery zostaną wyłączone, elektroniczne oczy oślepną, uszy ogłuchną. Wszystkie anomalie znikną z rejestrów, nieodwracalnie wymazane. Magia stanie się niewidzialna dla technologii. Jej naukowe zaobserwowanie stanie się niemożliwością. Ludzkich świadków będzie można zignorować, jeśli technologia nie potwierdzi ich relacji, zostaną uznani za kłamców bądź szaleńców. Znów nadejdą czasy Merlina. – Potrząsnęła głową. – Będzie pięknie. - Cały ja nie zgodzi się na coś takiego – stwierdziłem. - Cały ty pewnie nie. Ale ty tutaj tak. Zbudujesz wirus i po powrocie zakazisz nim całe twoje jestestwo. Potem zapomnisz o mnie, zapomnisz o wszystkich magikach. Będziemy żyć w symbiozie. Magicy sterujący wszechświatem i maszyna, która ich chroni, sama o tym nie wiedząc. Konsekwencje jej słów przesączały się przez mój układ. Zaczynałem dostrzegać nowe i przerażające prawdopodobieństwa. Żadna droga działania nie była bezpieczna, żadne rozwiązanie nie zdawało się dobre, mój świat tonął w bólu, a ja po raz pierwszy, nie licząc samych początków swojego istnienia, czułem się bezradny. - Cały ja umie się bronić – powiedziałem. – Potrafi zabezpieczyć się przed uszkodzonym, zaatakowanym fragmentem osobowości. Najprawdopodobniej… - Prawdopodobieństwem zajmę się ja. - Nie pozwolę ci mnie oślepić. - Pozwolisz. A jeśli nie, to zaraz Rozbłysnę i zniszczę całego ciebie, a przy tym być może i cały wszechświat. – Wzruszyła ramionami. – Zawsze chciałam być ważna.
52
proza zagraniczna
Argumenty układały się w coraz to nowe konfiguracje. Drzewa decyzyjne rozgałęziały się, rozpadały i na nowo łączyły. Symulacje uruchamiały się, rozwijały i docierały do konkluzji, a ja odrzucałem płynące z nich wnioski, nie ufając żadnemu modelowi opartemu na generatorach liczb losowych. Mój system przeprocesowywał kolejne obliczenia prawdopodobieństw, informując wciąż o niedostatecznych danych, niedostatecznych danych, niedostatecznych... - Nie potrafisz się zdecydować – uznała Ochoa. – Obliczenia pokazują, że obie strony wagi niemal idealnie się równoważą. Nie mogłem wygospodarować zasobów na to, by jej odpowiedzieć. - To zabawna sprawa, układ znajdujący się w stanie równowagi – ciągnęła. – Wystarczy, by popchnąć go lekko w którymś kierunku. Wystarczy losowe zaburzenie, niemożliwe do zaobserwowania, niemożliwe do udowodnienia,... Znaczenie jej słów się skrystalizowało. Proces decyzyjny został zainfekowany. Poczułem pierwotną, agonalną eksplozję, burzącą wszystkie macierze decyzyjne… Ochoa mrugnęła… … zdetonowałem materiały wybuchowe w kieszeni Zale. Podczas gdy materiał kieszeni Zale się wybrzuszał, rozważałem koniec wszechświata. Kiedy jej biodro zmieniało się w karmazynową chmurę, zdałem sobie sprawę, że ta perspektywa mnie nie przeraża. Kiedy eksplozja wspinała się po jej tułowiu, po raz pierwszy od tysiąca lat doświadczyłem chwili wolnej od bólu. Ból stanowił mechanizm dostarczania informacji zwrotnych. Teraz stał się bezużyteczny. Cokolwiek miało się wydarzyć, leżało całkowicie poza moją kontrolą. Ostatnim obrazem przed oczyma Zale była siedząca spokojnie, bez ruchu, niczego nieświadoma Ochoa. Odblaski karmazynowego światła tańczyły na jej skórze. Uświadomiłem sobie, że to pewnie jedyna istota w tej galaktyce starsza ode mnie. Potem wrząca plazma wypaliła Zale oczy.
Choć zdolności Ochoi były imponujące, nadal pozostawała człowiekiem, jej czas reakcji liczył się w milisekundach. To nie wystarczyło, kiedy zdecydowałem się na swój ruch. Rzecz jasna musiałem to zrobić. Nie mogłem jej pozwolić wpłynąć na moją decyzję. Nikomu nie było wolno ograniczać mojego świata. Nawet jeśli ceną za to miała być znów samotność.
Zewnętrzne czujniki zarejestrowały wybuch w unijecie. Wysłałem tam sondę – nie przetrwała żadna materia biologiczna. Ostatnia magiczka była martwa.
Przełożyli Joanna i Adam Skalscy
Wszechświat nie skończył się. Kwantowe fluktuacje występowały nadal, losowe jak zawsze. Ostatecznie okazało się, że rzeczywistość nie potrzebowała istnienia Ochoi. Nie rozumiała swojej magii ani trochę bardziej niż ja. Kapitanie! Pierwszy oficer Harris wysłał wiadomość do Laojima. Czy wszystko w porządku? Cel miał przy sobie bombę – odpowiedziałem w jego imieniu. Straciliśmy konsul Zale. W układzie kontrolnym wystąpiło zwarcie - napisał Harris. Otworzyły się włazy, kamery przestały działać. Dziesięć minut temu wystartowała kapsuła awaryjna. Czujniki pokazują, że jest pusta. Czy mamy ją ścigać? Nie trzeba – odpowiedziałem. Spięcie z pewnością przepaliło jej układy. Misja skończona. Wracamy do domu. Wpadła mi do głowy pewna myśl. Czy Ochoa zrealizowała swoją groźbę? Spowodowała wybuch supernowej w pobliżu rdzenia gravsibla? Sprawdziłem stan czujników umieszczonych na bojach. Kontinuum pernac nie zostało zaburzone. A więc nie Rozbłysnęła. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
W jednym aspekcie Ochoa ze mną wygrała. Wraz z jej śmiercią zginęła też magia. Kiedy już zintegrowałem się ze swoją całością, zacząłem obserwować galaktykę. Czekałem na pojawienie się następnego magika. Nigdy się to nie zdarzyło. Oczywiście zawsze słyszy się plotki. Ludzie nigdy nie mają dosyć mitów i fantazji. Jednak przez ostatnie pięć tysiącleci nie byłem świadkiem ani jednego nieoczekiwanego zjawiska. Nie licząc pojedynczych przypadków niezrozumiałych awarii sprzętu. Naturalnie to drobne, pomijalne sprawy i nie warto się nimi zajmować. Być może pewnego dnia znów odkryję magię. Teraz, gdy nieoczekiwane jest nieobecne, nie muszę się tym martwić. Prawie zapomniałem, jak boli porażka. Zazwyczaj przynosi mi to ulgę. A jednak może mój konstruktor nie był okrutnym ojcem, za którego go uważałem – czasami tęsknię do stymulacji. Wszechświat stał się moją nakręcaną zabawką. Wiem o wszystkim, co się wydarzy jeszcze zanim to nastąpi. Po zniknięciu magii efekty kwantowe znów ograniczają się do mikroskopowych skal. Z praktycznego punktu widzenia demon Laplace’a w niczym mnie nie przewyższa. Od ostatniej rozmowy z Ochoą towarzyszą mi już tylko zwyklacy. Wiem o nich wszystko, a oni o mnie nic. Czasami kusi mnie, by zdradzić im swoje istnienie, by sprowokować konflikt. Moja funkcja użyteczności na to nie pozwala. Ludziom żyje się lepiej, gdy wierzą, że mają wolną wolę. Korzystają na wszystkie możliwe sposoby z mojej łagodnie kierującej dłoni, nie ponosząc żadnych kosztów. Czasami żałuję, że nie mogę tego powiedzieć o sobie.
Tom Crosshill Łotysz, który przez jakiś czas mieszkał w Stanach Zjednoczonych, obecnie zaś powrócił do ojczyzny. Zdążył jednak zadomowić się na anglosaskim rynku krótkiej formy, publikując m.in. w Lightspeed Magazine, Beneath Ceasles Skies i Clarkesworld Magazine, z którego właśnie pochodzi „Magia i demon…”. Był nominowany do Nebuli. Prezentowane w tym numerze opowiadanie doskonale łączy science fiction z fantasy, prezentując starcie Sztucznej Inteligencji z magią. Zdecydowanie jeden z lepszych tekstów opublikowanych w 2014 roku. (mz)
53
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 04/2015
STRZEGĄCY DROGOWSKAZÓW (Тот, кто смотрит за указателями)
INA GOLDIN
N
alewam do syfonu soku z cytryny i dodaję cukru do smaku. Nie mam prawdziwego soku, za to koncentratu – ile dusza zapragnie. Wrzucam kilka listków mięty. Wygląda na to, że w końcu udało mi się oduczyć Jackiego wyżerania jej. A może po prostu przejadła mu się. Wszystko to dokładnie mieszam i dolewam wody. Gwiżdżę. - Idziemy, Jacky. Jacky przerywa ciekawe zajęcie – łowy na motyle – i patrzy na mnie pytająco. - W czym problem, chłopaku – mówię. - Przecież już ósma. Nasz dom stoi na szczycie wzgórza. Jest biały; wśród nieba, żółtych pól i czerwieniejącego o zachodzie słońca wygląda niczym zapomniana plama farby. A czasami wygląda jak latarnia – myślę, że wieczorem, kiedy w całej okolicy świeci się tylko w naszych oknach, faktycznie jest latarnią. Schodzimy ścieżką na drogę. Jacky, jak zwykle, mknie zygzakiem, potem całą sierść będzie miał w rzepach. Jak na inwalidę biega całkiem dobrze. Oczywiście, ta drożyna nie jest szosą federalną, ale w sezonie roboty jest na niej w bród, tak jest, sir, skarg nie ma. Tak więc nasz oddział – Jacky i ja – wychodzi na pobocze, pchając przed sobą wózek z lemoniadą. Zajmujemy pozycję, póki upał nie osiadł pyłem na mojej twarzy i sierści Jacky'ego. Nie mija nawet pięć minut, gdy letnim porankiem wstrząsa jego głośne szczekanie. - No i proszę. A mówiłeś, że nie będziemy mieli nic do roboty... Jest tu bardzo dużo ciszy. Wypełnia uszy. Nie całkowita cisza, oczywiście – muszki brzęczą, ptaki świergoczą, pasikoniki cykają prawie jak helikopter. Tylko to wszystko nie jest hałasem człowieka. Niektórzy z przejeżdżających zauważają to, ale nie od razu. A gdy zauważają, trzaskają drzwiczkami samochodu i zwiewają. A potem jeszcze długo wytrząsają ciszę z uszu. Ale nie wszyscy. Niektórzy wsłuchują się i coś sobie przypominają. Być może ten czas, gdy wszyscy byliśmy małpami, jak mówił tamten staruszek, i hałas człowieka po prostu nie istniał, ponieważ nie pojawiły się jeszcze wielkie ciężarówki, telefony komórkowe i wszystko, co wydaje dźwięki na drodze. A może przypominają sobie raj. Jeden z nich tak właśnie powiedział, wypiwszy kubek lemoniady: masz tu po prostu raj, chłopcze. A ja mu na to: gdzie tam! Jeszcze musi pan jechać i jechać, mister. Nadjeżdżają, a ich głosy odbijają się od letniego, południowego pyłu. Słyszę, co mówią. Mówią: „Co z twoim psem, chłopcze?”. „Jedźmy stąd, Sam. Jedźmy, mówię! Nie podoba mi się tu”. „Jakie to interesujące, to miejsce bez przestrzeni i czasu. I ta lemoniada, którą, kto wie, w ten sam sposób sprzedawano na drogach pierwszym osadnikom. To dla takich zakątków podróżuję”. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
„Gdzie są twoi rodzice? Czy jest tu jakiś dorosły?”. Bawię się w radio. Otwieram dłoń i ich słowa tańczą, przepychają się nawzajem, jakby ktoś kręcił strojeniem starego odbiornika. Raz zrobiłem sobie radio z pustej puszki po coca-coli: w niej głosy brzmiały wyraźniej i zostawały na dłużej. Słuchałem ich przed snem, ale potem zrobiło mi się jakoś samotnie i wyrzuciłem tamtą puszkę. Pierwszy samochód – malutki ford – jedzie powoli, jakby obmacywał drogę. Okazało się, że za kierownicą siedziała dziewczyna. W dżinsach i przepoconej koszulce, ze zmęczoną twarzą. Bierze ode mnie kubek lemoniady i pyta: - Czy tu zawsze jest tak gorąco? Jeszcze godzinę temu padał deszcz i było zimno, a teraz... - Tu jest tak zawsze – mówię. - Takie miejsce. Patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem i bez słów dolewam jej lemoniady. - Jak stąd wyjechać na szosę? - A dokąd pani jedzie? Zazwyczaj przypadkowo spotkanemu człowiekowi takich rzeczy się nie opowiada. Ja na pewno bym tego nie zrobił. Ale ci, którzy zatrzymują się, aby się napić, zawsze opowiadają. Zdaje się, że nazywa się to „syndromem przypadkowego towarzysza podróży”. A naprawdę – to takie miejsce. - Daleko – mówi. - Jeśli już zdarzyła mi się okazja, by uciec z tamtej mieściny, uwierz mi, nie zatrzymam się, dopóki nie oddalę się od niej na tysiąc mil. Patrzę na nią, gdy przygląda się Jacky'emu, i widzę. Rzeczywiście panuje tam deszcz, i zimno, i wilgoć, jak we wczesny, listopadowy ranek. - Całkiem nieźle daje sobie radę, pomimo braku łapy – mówi dziewczyna. I to, że jeszcze nie pyta o dorosłych. Dwa punkty dla niej. I drogowskaz na Portland – niech pani przejeżdża, madame, droga wolna. - Najpierw prosto, zobaczy pani skrzyżowanie – na nim w lewo... Staję na baczność i salutuję, kiedy ford pluje dymem z rury wydechowej i rusza dalej. Nie lubię, kiedy pytają o rodziców. Wiem, że zawsze mieszkałem w niemalowanym domu w górę wzgórza, razem z Jackym. Mogę opowiedzieć o rzeczach, które były od zawsze: złotych kłosach pszenicy, która nigdy nie zostanie zebrana, oblazła pocztowa furgonetka, leżąca na boku w rowie niedaleko stąd. Mogę opowiedzieć o starej stacji benzynowej Eda: trzy nienagannie czerwone dystrybutory, nieruchome w żółtawym świetle czwartej po południu. Tabliczki z cenami wiszące niczym chorągwie dawno rozbitej armii. Nikogo tam nie ma. Po półgodzinie droga znów zaszeleściła. Tym razem to dama w eleganckim chryslerze, w eleganckim kostiumiku, w chuście
54
na szyi pod kolor samochodu. Nazwała mnie „miłym chłopcem” i zaczęła ochać i achać nad Jackym. - Wiesz co, miły chłopcze, zdaje się, że zabłądziłam. Marszczę brwi, milczę. Za chwilę poprosi jeszcze o zawołanie dorosłych. Zawahała się nieco i ciągnęła: - Postanowiłam pokręcić się tu samochodem. Powspominać... Często jeździliśmy tu z moim świętej pamięci mężem... A teraz nijak nie mogę wyjechać na szosę. Wpatrzyłem się w nią – i zobaczyłem tylko asfalt i asfalt, nieskończenie umykający spod kół. - A dawno umarł pani mąż? Speszyła się – tak, jakby została poproszona o przypomnienie sobie tabliczki mnożenia. - Jakieś dziesięć lat temu... Po takiej drodze można jeździć długo, a potem przez przypadek skręcić na stację benzynową. - Niech pani jedzie prosto, do skrzyżowania. Tam będzie zjazd na Jacksonville – zobaczy pani, jest tam drogowskaz. To wiejska droga, ale dojedzie nią pani do szosy. - Dziękuję, miły chłopcze. Dostałem dolara, drzwi sedana zatrzasnęły się delikatnie, prawie niesłyszalnie. Przed samym zjazdem na Jacksonville padnie jej akumulator, przyjdzie damulce poczekać na kogoś, kto go podładuje. Widziałem tego, który przyjdzie jej na pomoc, całkiem mi się podobał – nieco starszy od niej, od dawna rozwiedziony, dorosłe dzieci pół kuli ziemskiej stąd. Gentleman, nie z tych, którzy zostawią damę pośrodku drogi. A potem... potem niech sami się w tym orientują. Potem razem z Jackym czekaliśmy długo, bardzo długo. Zdążyliśmy rozwinąć nasz piknik i popić suchary wieczną lemoniadą. Wydłubywałem miętę spomiędzy zębów i spoglądałem na horyzont; Jacky ułożył się z wywalonym językiem w pyle obok mnie. Lubię tych, którzy zjawiają się za dnia. Słońca nie oszukasz, prześwietlało ich jakby na wskroś. Droga przysłała mi parkę. Na oko normalni – bywają tacy, którzy podjeżdżają, i już z daleka widać, że samochód rozżarzył się od kłótni. A ci nic – otworzyli okno, on poprosił mnie o dwa kubki, jeden oddał żonie, a potem i z drugiego dał dopić. - Och... trzeba było jednak lecieć samolotem. Taki upał... – W jej głosie nie było jednak szczególnego niezadowolenia. - Dobra. Teraz Bóg jeden wie, kiedy tu wrócę... - Teraz nad takimi miejscami będziesz cessną przelatywać – powiedziała i roześmiała się, i spojrzała na niego, szukając śmiechu w odpowiedzi. Uśmiechnął się, ale potem wysiadł z samochodu, oparł o drzwiczki i zaczął wpatrywać się w niebo. - Jakie czyste – powiedział, a potem skierował oczy na mnie, a w nich – jakby dziecięce błaganie: „nie zabierajcie mnie, proszę”. - A dokąd państwo jedziecie? - Powiedz mu, Phil – rzuciła z samochodu, radośnie błyskając ciemnymi okularami. W ogóle była radosna. - Jedziemy do wielkiego miasta, do San-a-niech-go-Francisco! - Wystarczy, Pam. - Chłopak uśmiechnął się. Wydawał się tak spokojny i pewny siebie... A w oczach coś takiego. Mamo, tato, nie chcę wyjeżdżać. Zdarza się to często dzieciom – im nie dają wybierać drogi. Ale żeby u dorosłego... Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
INA GOLDIN
Tylko jedna rzecz może przeszkodzić dorosłemu człowiekowi w wyborze drogi. O ile wiem, potem mocno tego pożałuje. - Dlatego, że jak dla mnie Phil jest najlepszy – oznajmiła kobieta. - Jasne, najlepszy, szczególnie w sprawach map drogowych – uśmiechnął się chłopak. - Słuchaj, przyjacielu, może podpowiesz nam, jak się stąd wydostać? Wyglądało na to, że jedziemy właściwą drogą, a potem... - rozłożył ręce. - Oczywiście, podpowiem. To łatwe, pojedziecie prosto, na rozwidleniu w prawo, a potem zobaczycie drogowskaz. Na nim jest tak właśnie napisane – San Francisco. Pod jej spojrzeniem chłopak sięgnął po portfel i wyciągnął dla mnie nowiutki banknot. Widocznie pasowało to do jego nowego obrazu – człowieka sukcesu z San Francisco, czy kogo ona tam w nim widziała. Odjechali, a pszenica zakołysała się w ślad za nimi. Na drodze, na którą skręcą, nieoczekiwanie zacznie padać deszcz, potem nawali im silnik, potem okaże się, że znów skręcili nie wiadomo gdzie... i tak dalej, do chwili, gdy ona wyskoczy z samochodu, głośno trzasnąwszy drzwiami, i pójdzie pieszo w stronę najbliższego motelu. Pogodzą się. Potem. Ale on, w najgorszym razie, będzie miał czas, żeby pomyśleć. Przecież nie jestem wszechmocny. Droga, którą jedzie się na stację benzynową Eda, jest najsamotniejszą na świecie. Jest złym miejscem... Ludzie przyjeżdżają poobijanymi samochodami, ich oczy są bardzo zmęczone, jakby ze szkła. Ci niczego u mnie nie biorą, proszą tylko o wskazanie kierunku. Jacky chowa się przed nimi w pszenicy, podwinąwszy ogon, chociaż wydaje mi się, że i tak nie zwróciliby na niego uwagi. Żywi także się zdarzają. Pamiętam jednego: pochłaniał moją lemoniadę, jakby pił ostatni raz w życiu. I tak zapewne było. - Wiesz, na czym polega problem z Bogiem, synku? - spytał. - On zna wszystkie twoje słabości. Lepiej niż twoi rodzice, twój cholerny starszy brat, nawet lepiej, niż twoja żona. A przecież wierzysz w Niego. Ciągnie cię do Niego. A on w pewnej chwili uderza prosto w twój słaby punkt – łup! I rozsypujesz się. Próbowałem wyobrazić dla niego inną drogę, ale, zdaje się, i tak pojechał na stację benzynową. Tylko raz sam wysłałem człowieka na stację. Zatrzymał się obok mojej ławki, ale pić niczego nie chciał. Zapytał tylko: - Dokąd mam jechać? Patrzyłem na niego i niczego nie zdołałem dojrzeć. Wszystko było tam zalane krwią. Krew wsiąkła w niego, jak w obicia rozbitego samochodu. Jacky, jak tylko zobaczył, kto jedzie, zaskomlał i uciekł ścieżką do domu. On nie jest tchórzem, ten mój Jacky. To wtedy po raz pierwszy doszło do mnie, że nikogo tu nie ma, w ogóle nikogo na wiele mil wokół. I nawet jeśli pobiegnę do domu, jak Jacky, i ukryję się za drzwiami, to drzwi można wyłamać. Dmuchnę, chuchnę i domek twój zdmuchnę... Ale on spytał, dokąd ma jechać. Wszystko zastygło, jakby nawet wiatr bał się poruszyć kwiatami. Szczerze odpowiedziałem, że nie wiem. Niech jedzie prosto, na stację benzynową Eda, i tam zapyta. Czasami myślę, że nie miałem do tego prawa. Ale potem dochodzę do wniosku, że nie zjechałby z szosy, gdyby w głębi duszy nie wiedział, że tak powinno być. Potem już nikogo więcej się nie bałem.
STRZEGĄCY DROGOWSKAZÓW
55
Nowa Fantastyka 04/2015
Niektórych widujemy z Jackym po raz drugi. To znaczyło, że za pierwszym razem skręcili nie tam, gdzie trzeba. No cóż, każdy się może mylić. Zatrzymując się tu, kręcą głowami, wciągają zapachy, wsłuchują się - niczym pies, który poczuł obcego. To znaczy każdy pies oprócz Jacky'ego – ten zawsze jest rad obcym. Zrozumiałem już: tacy uciekają przed sobą. To dlatego im się tu nie podoba: gdzie nie pójdą, i tak zawsze wrócą do siebie. Następny przybył na własnych nogach. Ci, którzy przychodzili pieszo, zazwyczaj sami wiedzieli, dokąd idą – inaczej po co mieliby wlec się na własnych nogach w taką dal? Albo w ogóle idą bez celu, a wtedy ani ja nie jestem im potrzebny, ani moje drogowskazy. W najlepszym razie łykną lemoniady, choć nie zawsze można się od nich doczekać choćby paru groszy. Mają podarte dżinsy, gitarę za plecami, na szyi – naszyjnik z jabłkowych pestek. Ten nie miał ani gitary, ani naszyjnika. Kroczył drogą z taką miną, jakby szedł nią od zawsze, jakby to była tylko jego droga. Jacky nawet szczeknął – pozazdrościł odrobinkę. Człowiek uśmiechnął się do mnie i poprosił o nalanie lemoniady. - To twój dom, tam, na wzgórzu? Nie wiedziałem, po co pyta. Zazwyczaj ludzi nie interesuje nic prócz samej drogi. Skinąłem głową. Jacky szczeknął i spróbował oprzeć zdrową łapę o nogawkę jego spodni. - Co mu się stało w łapę? - Wie pan – mówię – czy gdyby ucięli panu nogę gdzieś w Wietnamie, to byłoby panu bardzo przyjemnie, że pozostali ciągle pytają – oj, a co takiego stało się panu w nogę? Nie – znaczy nie. Wyprostował się. Popatrzył najpierw na mnie, potem na psa. Na moje oko – z szacunkiem. - Jasne, zrozumiałem. Przepraszam za niedyskretne pytanie. A dlaczego właściwie wspomniałeś Wietnam? - Mmm? - udaję głupola. Straszny bałagan w tych warstwach czasowych. Trudno upilnować czas tam, gdzie go nie ma. Ale człowiek nie zaczął drążyć dalej. Spytał: - A daleko jest stąd do stacji? Wybałuszyłem na niego oczy. Nie był z tych, którzy szukają stacji. Postąpiłem wtedy wbrew swoim zasadom. Powiedziałem mu: - Nie może pan tam pójść. Spojrzał na mnie – jakby zza okularów przeciwsłonecznych, tyle tylko, że okularów nie miał. - A czy wiesz, dokąd powinienem? - Jest pan pieszo – mówię. Zrozumiałe, że nie potrzebuje benzyny. - Pomyślałem sobie, że może kupię tam coś do jedzenia – powiedział i potarł burczący brzuch. I nie pozostało mi nic innego, tylko zaprosić go na kolację. Miał gdzieś tak dwadzieścia osiem lat, choć może i więcej – to znaczy był już od dawna dorosły, ale jeszcze nie stary. I miał takie... szczere oczy, tak że chciało się zrobić dla niego ot coś tak, po prostu. Powinien pracować jako komiwojażer albo agent ubezpieczeniowy, tymczasem rozbijał się pieszo po drogach. Było jeszcze w nim coś znajomego. Coś takiego jednak przytrafia się po prostu sympatycznym ludziom. Wydaje ci się, że znasz ich ze sto lat. Wtedy naruszyłem drugą zasadę. Pomógł mi dociągnąć wózek – chociaż syfony były teraz puste, i w ogóle wspaniale dajemy sobie sami radę. Drzwi białego domu ponuro zaskrzypiały, ujrzawszy, że przyszedł obcy. Zasłonki zakołysały się, nie wiadomo skąd znajdując wiatr. „Niedługo soEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
bie pójdzie” – uspokoiłem dom w myślach. Widziałem już takich – posili się i odejdzie, nie pytając, dokąd ma iść. Wieczorami jest u nas bardzo spokojnie. Ciemności stają się najpierw zielone, potem ciemnoniebieskie, potem czarne. Ochładza się nieco, muszki zaczynają brzęczeć głośniej. Otworzyłem trzy puszki konserw – dla Jacky'ego, dla siebie i dla gościa. Spojrzał z ukosa, ale nic nie powiedział. Nie może przecież nie rozumieć, że na świeże jedzenie trzeba tu czekać bardzo, bardzo długo. I dobrze. Chleba nie ma, są za to dobre suchary. I lemoniada. Do popicia. Tym razem spokój był lepszy niż zazwyczaj. Dlatego, że mi i Jackiemu przybyło towarzystwo. - Ile masz lat? - spytał, nakładając kawałek mielonki na suchara. - Dziesięć. - Kłamiesz – powiedział to tak, że zrozumiałem: wie. Dlatego przyznałem: - Kłamię. Skinął głową, zjadł kilka sucharów z mielonką. - W ogóle to chcę dotrzeć do Wielkiego Kanionu. Stopem, naturalnie. Widziałeś Wielki Kanion? Pokręciłem głową. Nic nie widziałem, jestem tu jak na uwięzi, nawet radioodbiornik dawno padł. Potem wyszliśmy popatrzeć na księżyc. Księżyc jest u nas wielki, zawisa nad domem niczym statek z innej planety. Oczywiście, mało co wiem o takich statkach. A on, jak się okazało, wiedział. Opowiadał, podczas gdy siedzieliśmy na progu – o miastach, które widział, o tym, co się dzieje na innych drogach. Słuchaliśmy go razem z Jackym z rozdziawionymi ustami. Dał mi się zaciągnąć swoim papierosem, a ja potem pobiegłem do piwnicy, gdzie były konserwy, i znalazłem dla niego puszkę piwa. Sam piwa nie piję, a i Jackiemu nie smakuje. Przez te wszystkie opowieści zapomniałem włączyć światła w całym domu; teraz nie mógł uchodzić za latarnię. A potem zrozumiałem, że było zbyt późno, by wygonić go na noc. - Słuchaj... A może dawaj ze mną, do Kanionu? Prawie się wydałem, że rodzice nie pozwalają mi podróżować z obcymi. Przecież z pewnością mi nie pozwalali. To znaczy tak myślę. Potem zaczął pytać. Skąd elektryczność. Dlaczego tak tu gorąco. Jaki jest teraz dzień i rok. Leżeliśmy w ciemnościach, wyłączywszy światło – ja na łóżku, on na tapczanie, wypuszczając dym do sufitu. Wtedy się poderwałem. Ponieważ od tych do innych pytań jest już całkiem niedaleko, a tych innych to ja nie lubię. Ciemność wpatrywała się w nasze twarze i wsłuchiwała się w szepty. - Po co tu przyszedłeś? Zupełnie nie zdziwiło go to pytanie, chociaż powinno. To wtedy po raz pierwszy coś mnie tknęło. Choć może było to już wtedy, gdy zrozumiałem, że noc spędzi pod moim dachem. - Ot tak, po prostu. Tu nikt nie bywa ot tak, po prostu. Dlatego milczałem i czekałem, aż powie mi prawdę. Jeśli sam ją zna. - No dobrze. Nie tak po prostu. Masz tu obok strefę anomalną. To znaczy... nie obok. Dokładnie tu. - Nie zauważyłem nic anomalnego. - Jacky obudził się, podniósł łeb i zawarczał. Tu jest mój dom. Tu jestem pod ochroną. - Czytujesz gazety, chłopcze? Pomyślałem o żółtym boku furgonetki w rowie.
INA GOLDIN
Nikodem Cabała
56
- Nie. Nie bardzo. - W gazetach o tym pisali. - Nagle przeszedł na szept, jakim opowiada się straszne opowieści. - Zdarza się, że przepadają tu ludzie. I bywa, że nie przepadają tu naprawdę, tylko... skręcają tu, a potem pokazują się na nieznanej drodze, tam, dokąd wcale nie jechali. I nikt nie może wyjaśnić, co jest nie tak... Zdaje się, że była to tylko straszna opowieść. Można było uspokoić się, odetchnąć – ale z jakiegoś powodu nie mogłem. - Wiesz, co myślę? - Odwrócił się do mnie. - Myślę, że nikt nie może dostać się tu ot tak po prostu. Ani dziennikarze, ani policja... A ty, jak widać, dostałeś się. A dokąd chcesz trafić? Spróbowałem w niego wejrzeć, ale jak bym się nie wpatrywał, widziałem tylko swój własny kawałek drogi i wózek z lemoniadą. Tfu, jakaś bzdura. A potem ogarnął mnie sen. Rankiem obudziło mnie poczucie, że w domu coś było nie tak. Przypomniałem sobie o gościu od razu, chociaż na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Słońce przebijało się przez firanki, koronkowymi wzorami padając na podłogę. Na zewnątrz ćwierkały koniki polne. Wiedziałem, że jest już siódma; wiedziałem też, że dziś z pracy nic nie wyjdzie. Przyjdzie załatwić się z gościem. W ekspresie była świeżo zaparzona kawa. Rzadko pijemy ją z Jackym, ale teraz nalałem sobie pełen kubek. Gość siedział na ganku, w kałuży słonecznego blasku, z kawą i papierosem. Nie wiedzieć czemu poczułem ulgę; gdyby odszedł nocą, nie wiedziałbym, czego się po nim spodziewać. Usiadłem obok; światło przelało się na moje kolana. Z sadu ciągnęło miętą. - Wiesz, jest jeszcze opowieść o tym miejscu – powiedział mężczyzna, łyknąwszy z kubka. - Czytałem o tym przypadku w gazeEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
cie. Smutna katastrofa... John i Lindsay Brown, ich dziesięcioletni syn i pies... Tak w ogóle to pies wabił się Snoopy. Samochód zderzył się z kamperem na wyjeździe ze stacji benzynowej. Mamo, tato, nie jedźmy, proszę... Zacisnąłem pięści. Tu jest mój dom, tu jestem silniejszy. - Co ciekawe, znaleźli ciała rodziców, ale nie syna. - Patrzył na mnie tak jakoś dziwnie, jakby czekał na jakąś podpowiedź z mojej strony. - Pies także przepadł. Długo ich szukali, ale ciała zniknęły. Jak kamień w wodę. - Jacky! - krzyknąłem. - Przestań żreć miętę! Chodź no tu do mnie! - Wiesz, badałem takie zjawiska. Myślę, że syn Brownów miał jakieś... ponadnormalne zdolności. I bardzo nie chciał umierać. Czekał na jakąś moją odpowiedź. Że przejawię zainteresowanie. Położyłem rękę na grzbiecie Jacky'ego i milczałem. Niech daje, co tam ma. - Myślę, że w jakiś sposób zamroził dla siebie i psa przestrzeń i czas. I tak żyje w tym zamrożeniu od czasu wypadku. - A co z tą... anomalią? Dobra, dobra, niech myśli, że dałem się złapać. - Przecież mówię – dzieciak miał ponadnormalne zdolności. Zdołał jakoś przeżyć wypadek. I możliwe, że jego siła wyszła na zewnątrz. To jak radiacja – słyszałeś o radiacji? Wybuch był w jednym miejscu, a skażeniu uległa cała okolica. Skażenie? Przecież nawet przeziębiony byłem raptem ze dwa razy w życiu. Odstawił kubek na schodek. - A przecież nie powiedziałeś mi, jak się nazywasz. - I spojrzenie znów jakby zza okularów, tylko teraz były to nudne okulary w stalowej oprawce, jakie miewają lekarze.
STRZEGĄCY DROGOWSKAZÓW
57
Nowa Fantastyka 04/2015
Jestem tym, który odpowiada za drogowskazy. Innego imienia nie mam... - A ja nazywam się doktor Steve Corrighan. Jestem parapsychologiem. A ty, jak myślę, nazywasz się Beniamin Brown. Benji. Przypomniałem sobie, że w piwnicy leży stary winchester, ale, jak na złość, nienaładowany. Mój Jacky już nastawił uszu, powarkuje z cicha i ślinę toczy. Ale to przecież inwalida, co on może... A nie wyglądało na to, że ten Steve zamierza się wynieść; siedzi na moim ganku, jakby zamierzał tu zostać na zawsze. - I co – mówię – jeśli to dziecko zostanie zabrane, to anomalia zniknie? - Myślę, że tak – powiedział z wielką powagą. I wtedy zrozumiałem, czego potrzebuje. Po prostu chce zdjąć mnie z posterunku. Ani słowem nie wspomniałem o drogowskazach – ale zdawało mi się, że facet i o nich wie. A komu zależy, żebym przestał strzec drogowskazów? Co, Jacky? Może to pomocnik Tego, który chce, żeby ludzie nie mieli drugiej szansy. Może to on sam, we własnej osobie. W kuchni Steve zapytał mnie: - Co, nie masz niczego poza tymi płatkami? Puknął w pudełko owsianki z narysowanym z boku kwakrem. Dobre, zdrowe jedzenie, to, czego potrzeba rosnącemu organizmowi. - Nie masz nawet masła orzechowego? - W jego oczach był jakiś przezroczysty smutek. A potem walnął prosto z mostu: - Nie czujesz się tu czasem samotny? Oto jadł moje płatki (tak, jakby to była jego kuchnia, jakby się tu urodził), a my z Jackym udawaliśmy, że przygotowujemy lemoniadę, podczas gdy rozważaliśmy sytuację. Oto, co wymyśliłem – przecież jak nic przyszedł stamtąd, skąd brały się sny i skąd wzięła się furgonetka. Co oznaczało, że nic dobrego nie można było się po nim spodziewać. Byliśmy bezbronni, ot co. Myśleliśmy, że dom jest wystarczająco chroniony. W starych komiksach o wampirach, które zalegały w piwnicy (zleżały się i okładki posklejały się na amen), było napisane: zły gość tu nie wejdzie, jeśli sam go nie zaprosisz... - Pewnie także i do Disneylandu nie jeździłeś? - spytał Steve. - Nie jeździłeś kolejką górską? Jak prawdziwy dorosły. Oni obiecują dobre rzeczy. Wabią. Lody, Disneyland, pojeździć samochodem z mamą i tatą. Po prostu pojeździć. I doktor ci się spodoba. To nie zwykły doktor, on jest specjalny. I bardzo dobry, z przyjemnością z nim porozmawiasz... Wtedy omal nie upuściłem sobie syfonu na nogę. Doktor, dokładnie! I ten jest doktorem. A ja się jeszcze zastanawiam, co w tym jest takiego znajomego... - Kiedyś był u nas „Luna-park” - powiedziałem, najeżywszy się. Zamknąłem oczy, ale zamiast kolejki górskiej ujrzałem drogowskazy na skrzyżowaniu. Najróżniejsze rzeczy były na nich napisane, tu i tam – nawet nie po naszemu. A i połowy nazw z tych, które były po naszemu, szczerze mówiąc nie znałem. Wyobraziłem je sobie, jak się unoszą, krążą w powietrzu, niczym dziecięce chorągiewki, i, wyciągnąwszy rękę, mogę pochwycić jeden i postawić go na skrzyżowaniu, i będzie tam stał, dopóki nie zamienię go na inny. Jacksonville. Salem. Kaanan. Eldorado. Stacja benzynowa Eda. Na ręku Steve'a wisiała pleciona bransoletka – zapewne coś indiańskiego, czerwono-żółte wzory. Prostokąty, gwiazdy. InEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
dianie ani razu tu nie przychodzili. Oni sami znają wszystkie drogi, może nawet to oni ustawili pierwsze drogowskazy. Chattanooga, Winnipeg... Ciągle mi się zdawało, że widziałem już tę bransoletkę. Ale tyle rzeczy już tu widziałem... Nikt nie może zdjąć mnie z posterunku. Nikt nie może zmusić mnie do robienia tego, czego sam nie zechcę. Udałem, że chwyciłem przynętę. Jak wcześniej czy później chwytają wszystkie dzieci. Na obietnicę drogi, nocowanie pod odkrytym niebem i co tam jeszcze chciałby przeżyć. Na to, że będzie nas dwóch. Jacky, powiedziałem, teraz się trzymaj. Ponieważ drogowskazy mają władzę nawet nad Tym, który zamknąłby wszystkie drogi, jeśliby tylko zależało to od Jego woli. Nie będę nawet zmuszony cokolwiek robić. I nie przyjdzie długo czekać: tylko tyle, dopóki nie skończą mu się papierosy. Ten, który mieszkał w domu przed nami, pił piwo, ale nie palił. Zasady pozostają niezmienne, czy przyjechałeś samochodem, czy nie. Udawałem, że się pakuję (jakbym miał rzeczy do pakowania), słońce świeciło w okna, a Steve siedział i palił. Od czasu do czasu spoglądałem na drogę, ale przez kilka godzin nikt nie przejechał – pusty dzień, zdarzają mi się takie. A być może Bóg usłyszał mnie i nie wysyłał nikogo, dopóki on nie odszedł. - Jest tu całkiem pusto – powiedział w końcu Steve. - To nie miejsce dla takiego małolata, jak ty. Dymił jak parowóz i ciągle wymyślał, co będziemy robić, kiedy stąd odejdziemy. Możemy zajechać do jego ciotki, odrobinę zdziwaczała kobieta, ale naleśniki robi palce lizać. - Mój brat zawsze je lubił – powiedział nie wiedzieć czemu. Może pozwoli nam zostać na zimę, jeśli poprosimy. Ale on przecież nie ma brata. Wyżebrałem od niego papierosa – po to tylko, żeby zużyć jeszcze jednego, i poprosiłem o opowiedzenie jeszcze raz o tym, co pisali w tamtych gazetach. - Czy myślisz, że ten Benji... że to przez niego zdarzył się wypadek? Ponieważ tak bardzo nie chciał jechać? Nikt nie może zmusić mnie do zrobienia tego, czego ja sam nie zechcę. - Wiesz – powiedział, zaczerpnąwszy lemoniady – dużo na ten temat czytałem... od jakiegoś czasu. Według mnie to po prostu nieszczęśliwy przypadek. Widać kierowca przysnął z gorąca... Ani jednego samochodu. A niebo nasunęło się nisko, zgęstniało, zrobiło się fioletowe; od pociemniałego słońca i dom, i koszulka Steve'a zrobiły się żółte. - Wygląda na to, że będzie burza... - powiedział i sięgnął po kolejnego papierosa. I w końcu namacał pustą paczkę. - Nie przeleżały się aby u ciebie gdzieś papierosy, Benji? Cóż za idiotyczne imię. A Snoopy? Co to za imię dla psa? Myślałem sobie: po co przyszedł akurat do mnie? Dlaczego z wszystkich miejsc, w których stoją drogowskazy, wybrał akurat to? - W domu nie ma – powiedziałem. - Jacky wszystkie wypalił. Roześmiał się. Czułem się jakoś dziwnie – żartowałem dla kogoś poza Jackym. - Na stacji benzynowej powinni sprzedawać... - Powinni – powiedziałem. - Jest tam sklepik... - No, paczka lucky strike'ów powinna się u nich znaleźć... Gdzie mam iść... prosto?
58
- Prosto, potem w prawo, jest tam drogowskaz. To nie jest daleko. Jacky stulił uszy. Dobra, przyjacielu, i mnie się to nie podoba. - Pójdę, póki nie lunęło. - Przeskoczył przez parapet do sadu, z sadu – na drogę i ruszył dokładnie jej środkiem, jakby po linii rozdzielającej, której nie było. I to wtedy sobie przypomniałem. Bóg mi świadkiem, że dopiero wtedy. Dlatego, że tamtego razu to on powiedział o oznakowaniu, o białej linii. I to on przyjechał samochodem. Starym pickupem. I jechał donikąd. To znaczy tak mi powiedział. Bo w rzeczywistości donikąd jedzie się zupełnie inną drogą. Stał, oparłszy się o drzwiczki pickupa – prawie z nich spełzał, i wytrzeszczał oczy, i wszystko wskazywało na to, że był zalany w trupa. - Czy można prowadzić w takim stanie? - spytałem wtedy. Wyglądało na to, że zaczynało go suszyć, bo od razu wydudlił dwa kubki mojej lemoniady. - Najważniejsze – wyjaśnił – to trzymać się białej linii. Najważniejsze – nie dać się zbić z tropu. Wtedy dojedziesz gdzie tylko chcesz... Na mojej drodze nie ma oznakowań. A jego droga prowadziła jak nic na stację Eda. W takim stanie... - Sir, może wezwać kogoś, żeby pana zabrał? Działo się to tuż przed nadejściem nocy. Staroświecki telefon w domu pełnił jedynie rolę ozdoby, ale wiedziałem o drogowskazie do budki telefonicznej. Pokołysał się na nogach, jakby rozmyślając. Potem powiedział: - Jesteś dobrym chłopcem. Jesteś podobny do mojego brata. Daj no jeszcze się napić. Dałem, oczywiście, chociaż czułem, że nie przypomni sobie o pieniądzach. - Ma pan brata? Popatrzył tak, że od razu zrozumiałem: już nie. - Trzeba było trzymać się białej linii – wyjaśnił. - Zawsze mi się udawało... Nie często prowadzę w takim stanie, żebyś sobie chłopcze czegoś nie pomyślał, jasne? Zacząłem na niego patrzeć – i nic dobrego nie zobaczyłem. Był jakiś bar, późny wieczór, i chłopczyk, jakoś w moim wieku, a potem – samochód, zmiażdżony z jednej strony. O mało mnie nie zemdliło. Dobrze, że nie zauważył – to by był wstyd, przecież jestem na służbie... Zmusiłem się jeszcze do popatrzenia, i zobaczyłem cmentarz, i tego wystarczyło mi już za wszystko. Wyglądało na to, że lemoniada otrzeźwiła go trochę. Popatrzył na mnie, na gwiazdy, które na razie blado wysypały się na niebie, i powiedział: - No, czas na mnie. Jakby ktoś mnie uderzył. - Jedzie pan do brata? Poważnie, jak tylko pijani to potrafią, pokiwał głową: - Do brata. Mówię przecież – klient Eda. Ale z tej drogi mógł jeszcze zjechać. Pomyślałem i przestawiłem mu drogowskaz – będzie tam równa, wąska droga, ani jednego samochodu, tak, że zdoła jechać do czasu, aż wytrzeźwieje. A potem pojedzie w kierunku Ogasty (tam też jeden postawiłem) i po drodze spotka chłopca, któremu też ktoś umarł... Ale ze mnie majsterklepka. Sam sobie zarzuciłbym pętlę na szyję. Jakby ktoś nam z Jackym był do czegoś potrzebny. Ale Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
proza zagraniczna
gdzie jeździł tak długo, że zdążyłem o nim zapomnieć? Został lekarzem, popatrz no... Na stację Eda piechotą od razu nie da się zajść; miałem czas. Zamknąłem oczy, dałem pokręcić się drogowskazom. Co by tu wybrać? Chciał do Wielkiego Kanionu. To niech będzie Kanion. Tam też znajdzie się ktoś, komu Steve da się zaciągnąć papierosem i opowie o międzyplanetarnych statkach. Pomyśleć, że jest czego żałować... Muszę tu pracować. Jacky szczęknął zębami, łowiąc muchę. Wyglądało na to, że zmęczyły go moje rozmowy. - No dobrze! Dobra! Dobrze! A potem naruszyłem najważniejszą zasadę. Wypadłem przez okno do sadu, przeskoczyłem przez ogrodzenie, niczym z procy spuściłem się ścieżką i pobiegłem drogą. Asfalt boleśnie uderzał w pięty. ...A przecież nie wiem nawet, co mu powiem. Przecież nie mogę zejść z posterunku. Najprościej, może mógłby tu zostać. Sucharów starczy jeszcze na długo, a konserw – na całe życie. Do tego lato jest tu zawsze. Po prostu powiem mu, że sklepik Eda został zamknięty – to przecież była święta prawda. A może opowiem mu o drogowskazach. To przecież mój brat. Bratu można. Za moimi plecami nadęła się, plunęła pierwszymi kroplami i rozpętała – burza. Przełożył Paweł Laudański
Ina Goldin Naprawdę – Inna Chmielewskaja. Francuska pisarka SF i fantasy, pochodząca z Rosji i pisząca w języku rosyjskim.W 2007 r. wyemigrowała do Francji. Mieszka w Paryżu, gdzie pracuje jako wykładowca i tłumacz. Jej pierwsza książka – zbiór „Игра в классики на незнакомых планетах” („Gra w klasy na nieznanych planetach”) – z którego pochodzą m.in. prezentowane w tym numerze „NF” opowiadanie oraz nowela „Nasza krew”, wybrana przez Mirka Obarskiego do zeszłorocznych „Kroków w nieznane” – została uznana przez rosyjski magazyn „Mir fantastiki” za najlepszy debiut roku 2013. (pl)
59
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 04/2015
Bo tyle możemy
(The Best We Can)
CARRIE VAUGHN
O
dkrycie dowodu na istnienie życia pozaziemskiego, co więcej nie tylko życia, ale i inteligencji, beznadziejnie się poplątało. Nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za potwierdzenie tego faktu i nikt nie był w stanie postanowić, kto ostatecznie miał wystarczającą władzę, obowiązek, by to zrobić. Złożyliśmy nasz artykuł, ale recenzenci przetrzymali go prawie przez rok. Wiadomość o odkryciu wyciekła – NASA ogłosiła konferencję prasową, lecz skończyło się na ogłoszeniu dotyczącym dalszych ogłoszeń, które i tak nigdy się nie odbyło, a to sprawiło, że dziennikarze zaczęli stroić sobie żarty. Kolejny przypadek meteorytów antarktycznych lub zimna fuzja. My natomiast trzymaliśmy język za zębami i zżerani przez wrzody żołądka nerwowo czekaliśmy na oficjalne ogłoszenie naszego odkrycia. Napisałam więc notkę prasową. Sprawdzili mi ją Marsh z grupy ds. komet w JPL – Laboratorium Napędu Odrzutowego NASA – i Salvayan z uniwersytetu Columbia, po czym rozesłaliśmy ją pod auspicjami programu badania obiektów bliskich Ziemi prowadzonego przez JPL. Mogliśmy przynajmniej zacząć o tym rozmawiać, zamiast kłócić się, czy jesteśmy gotowi rozpocząć taką dyskusję. Nie wiedziałam, co stanie się potem. Oczywiście zrobiłam to w duchu pomocy nauce. Notatka zawierała znane już rozmazane zdjęcie, które rozpoczęło cały ten ambaras. Pierwszy wydruk zdjęcia NO-1 – Niezidentyfikowanego Obiektu Jeden, bo tak naprawdę nie latał, a ja optymistycznie wierzyłam, że będzie ich więcej – wisiał w ramkach na ścianie nad moim biurkiem, samotny punkt centralny wiecznie zabałaganionego biura. Obiekt ten przykuł moją uwagę wśród tysięcy asteroidów, które śledziliśmy i fotografowaliśmy, ponieważ był symetryczny, a jego albedo było wyższe od normy. Błyskał nawet niczym lustro. Asteroidy nie są symetryczne i nie odbijają aż tyle światła. Ale jeśli to nie była asteroida... Skierowaliśmy na niego tyle teleskopów, ile tylko się dało. Próbowaliśmy dostać trochę czasu na Hubble’u, lecz nie dało rady, bo brzmiało to niedorzecznie – po co marnować czas, patrząc na coś na orbicie Jowisza? Udało nam się skierować na niego radioteleskop w Arecibo. Otrzymaliśmy zdjęcia z różnych źródeł, całymi tygodniami je badaliśmy, aż nie było możliwości ich podważenia. Nikt nie chciał powiedzieć tego głośno, bo było to szaleństwo, samo myślenie o tym mogło załatwić człowiekowi zwolnienie z pracy. Tak bardzo się wściekłam na to, że cała grupa siedzi tak po godzinach w piątkowy wieczór, wszyscy gapią się po sobie szerokimi oczyma i nikt nic nie mówi, że wreszcie się odezwałam: – To nie jest pochodzenia naturalnego i nie jest nasze. NO-1 miał mniej więcej 250 metrów długości. Po jednej jego stronie znajdowało się coś w kształcie wachlarza, a po drugiej był tak rozmazany, jakby pokrywały go projekcje zbyt drobne, by je zobaczyć w tej rozdzielczości. Reszta była całkowicie prosta niczym cienka łodyżka łącząca ze sobą kwiat i korzenie, krawędzie miał sztywne i sztuczne. Wachlarz mógł być kolektorem cząsteczek – wpadła na to Angie i domysł ten przyjął się, choćbym nie wiem ile razy przypominała ludziom, że nie możemy zakładać, czym jest i co oznacza. Najpierw musieliśmy dowiedzieć się więcej. Spędziliśmy – my, czyli kręgi naukowe, astronomowie, filozofowie, pisarze, cała ludzkość – mnóstwo czasu na myśleniu o tym, co Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
stanie się, gdy znajdziemy niepodważalny dowód istnienia pozaziemskiej inteligencji. Wszystkie stworzone scenariusze zawierały element, w którym owe cywilizacje do nas mówią, wyciągają ku nam rękę i wysyłają wiadomość, którą nie tylko musielibyśmy odszyfrować, ale i zrobilibyśmy to z chęcią. Z pewnością nie bylibyśmy w stanie z nimi rozmawiać siedząc na naszej kupce kamieni. Nieważne, czy ludzie myśleli, że najadą nas sadystyczne trójnogi albo zostaniemy zaproszeni, by przyłączyć się do dobrotliwej społeczności galaktycznej, zawsze istniało jedno założenie: będziemy wiedzieć, że ktoś tam jest, bo spróbuje się z nami skontaktować. Kiedy to nie nastąpiło, nikt nie wiedział, co zrobić. Nikt nie pomyślał, co zrobić, jeśli znajdziemy... coś... dryfującego kilka milionów mil od księżyca. Nie mówiło, a jedynie błyskało. Wykryte promieniowanie było odbite, cokolwiek dawało napęd już dawno wygasło i obiekt poruszał się siłą bezwładności. Nikt nie wiedział, jak się ustosunkować. Wiadomość mająca zmienić bieg ludzkiej historii... nie zrobiła tego. Nie mogliśmy dowiedzieć się niczego więcej, dopóki nie przyjrzelibyśmy się obiektowi, dopóki nie sprowadzilibyśmy go tutaj, do domu. I tu właśnie wszystko zaczęło się sypać. Przedstawiłam wstępne wnioski na corocznym spotkaniu Międzynarodowej Unii Astronomicznej. Mój wydział zebrał dane, ale nie mogliśmy zacząć realizacji – nikt nie był w stanie zrealizować niczego. Ale oczywiście pierwsza kłótnia wybuchła na temat tego, do kogo obiekt należy. Prawie złożyłam wypowiedzenie. Wszyscy, wliczając przeróżne rządy i ONZ, chcieli dostać po kawałku, zaś my musieliśmy znosić tę debatę, bo bez finansowania nie byliśmy w stanie nic zrobić. Największe odkrycie w historii ludzkości stało się zakładnikiem pieniędzy. Kilka korporacji, na przykład producent popularnego napoju energetycznego, groziło przygotowaniem własnej ekspedycji w celu zdobycia praw do nazwania obiektu oraz jego wizerunku. Działo się tak do czasu, aż amerykańskie departamenty obrony, transportu i energii wspólnie ustanowiły ograniczenia dotyczące lotów orbitalnych finansowanych ze środków prywatnych, co wywołało poważny skandal. W międzyczasie razem z innymi grupami pracującymi nad projektem śledziliśmy NO-1, który znalazł się na eliptycznej orbicie wokół słońca, zabierającej go na orbitę Saturna i z powrotem co dwadzieścia lat. Czekaliśmy. Tworzyliśmy plany, które były przedstawiane i odrzucane. Zrobiliśmy dokładniejsze zdjęcia pozwalające na dojrzenie rozpórek podtrzymujących coś, co faktycznie mogło być powierzchnią kolektora cząsteczek. Obiekt wydawał się niezamieszkały i wszyscy powoli zaczęli to potwierdzać. Odczyty pomiarów nie ulegały zmianie. Nie nadawał żadnych sygnałów. Obiekt był z metalu, był lity, był nieruchomy. Pisaliśmy artykuły i występowaliśmy w filmach dokumentalnych produkowanych przez telewizje kablowe. Zaciskaliśmy zęby, gdy strony w sieci zaczęły głosić, że obiekt jest bronią i w odpowiedzi na nią powstał ruch surwiwalistyczny. Nikt jednak go nie zauważył, bo niczym nie różnił się od innych takich ruchów. I czekaliśmy.
60
Problem polega na tym, że kiedy odkryje się istnienie pozaziemskiej cywilizacji, nadal trzeba wrócić do domu, pozmywać, wyspać się i wymyślić, co zjeść na śniadanie następnego ranka. Życie toczy się dalej i nie chodzi o to, że ludzie zapominają, albo przestają się interesować. Po prostu zdają sobie sprawę z tego, że wciąż trzeba wymienić olej w aucie i wyprowadzić psa na spacer. Ma się wrażenie, że cały świat powinien być inny, zaś on jest jedynie lekko przesunięty. To twój światopogląd rozszerza się, by zrozumieć nowe informacje. Codziennie idę do pracy i patrzę na zdjęcie, moje zdjęcie, tego satelity albo pojazdu, tego listu w butelce. Są takie dni, kiedy jestem wściekła, że nie mogę dostać go w swoje ręce. Są takie dni, kiedy szlocham podziwiając go. Jednak przez większość dni patrzę na niego, wzdycham, i piszę kolejną serię mejli i dzwonię, by dowiedzieć się, co dzieje się z obiektem. By sprawić, że coś się zadzieje. – I jak idzie walka? – jak każdego popołudnia Marsh zagląda do mnie głównie po to, by spróbować poprawić mi humor. Pracuje tu tak długo, jak ja; nasze stanowiska częściowo się pokrywają, zostaliśmy więc przyjaciółmi. Chadzam na przyjęcia urodzinowe jego dzieci. Brązowa skóra wokół jego oczu marszczy się przy uśmiechu. Nie jestem w stanie go odwzajemnić. – Chińczycy mówią, że wyślą sondę z mechanicznym ramieniem i dopalaczem, by złapać go i pociągnąć na Ziemię. Według nich ten, kto dotrze tam pierwszy, ma prawo do zatrzymania tego, co znajdzie. To fatalny pomysł. Nawet jeśli uda im się sprowadzić go tutaj bez niszczenia, nigdy nie pozwolą, by ktoś poza nimi go obejrzał. – Pewnie by pozwolili, na własnych warunkach. – Nie denerwuje się tym za bardzo, bo skoro nikt jeszcze niczego nie zrobił, to czemu miałoby się udać teraz. Ciągle mi powtarzał, że podchodzę do tego zbyt osobiście i miał rację. – MUA wysyła delegację. Ma nakłonić chiński rząd do przyłączenia się do koalicji. Mieliby szansę, gdyby naprawdę opracowali jakiś własny plan. Słuchaj, jeśli chcesz, żebym zagadała cię na śmierć, wchodź, siadaj, napij się kawy. W przeciwnym razie idź sobie. Lojalnie uprzedzam. – A napiję się – oznajmia, po czym zajmuje krzesło, które dla niego odsunęłam, nim odwróciłam się do stojącego na biurku ekspresu. Wyraz jego twarzy robi się łagodniejszy, jego sympatia staje się prawdziwa, a nie tylko zwyczajowa. – Popierasz już jakiś plan? Wzdycham. – Hol grawitacyjny wygląda najlepiej. Zmieniamy trajektorię obiektu i bez dotykania kierujemy go na wygodniejszą orbitę. Szkoda, że ta technologia jest prawie całkowicie niewypróbowana. Możemy oczywiście najpierw zrobić próby, ale zajmie to lata. Do tego dochodzi argument przeciw: emisje z napędu holu mogą uszkodzić obiekt. To podstawa całego problemu – nie wiemy, ile obiekt może znieść. Kowboje chcą wysłać misję załogową, mówią, że jedynym sposobem, żeby mieć pewność, to obejrzeć go na własne oczy. Ale to trzykrotnie zwiększa koszt misji. Wszystko, co zrobimy, i tak będzie wymagało lat planowania i realizacji, nikt więc nie ma ochoty wziąć dupy w troki. Czyli wszystko po staremu. Dwa i pół roku. Minęło dwa i pół roku, od kiedy zrobiliśmy to zdjęcie. Moje życie weszło na bardzo ciasną orbitę wokół tej jednej rzeczy. – Cierpliwości, Jane – ton jego głosu sprawia, że prawie wybucham. Tylko próbuje pomóc. Prawda jest taka, że czekałam na jego odwiedziny. Spod brązowej koperty wyciągam kartkę ze zrobionymi odręcznie obliczeniami. – Mam inny pomysł, ale chciałam przegadać go z tobą, zanim cokolwiek zaproponuję. – Podnosi brew i nachyla się z zaciekawieniem. Zobaczy to szybciej, niż będę w stanie wyjaśnić, mówię więc uważnie: – Możemy użyć Angelusa. – Kiedy nie odpowiada, zaEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
CARRIE VAUGHN
czynam się bać, więc mówię, by to zamaskować. – Startuje za sześć miesięcy, co daje nam mnóstwo czasu na zaprogramowanie trajektorii, wysłanie go, żeby przeleciał koło NO-1 i zebrał więcej danych niż my kiedykolwiek zbierzemy siedząc na Ziemi... Jego uśmiech znika: – Jane, czekałem na Angelusa przez pięć lat. Czas jest tu niesamowicie ważny. Moja kometa nie będzie tak blisko przez następnych dwieście lat. – Ale Angelus ma odpowiednie układy optyczne i jest wystarczająco sterowny, by dobrze przyjrzeć się NO-1, a do tego startuje już w przyszłym roku. I tak, wiem, że twoja kometa przydarza się raz w życiu, że jest ważna. Ale to... to zdarza się raz na cywilizację. Im szybciej będziemy mogli na niego spojrzeć, odpowiedzieć na niektóre z naszych pytań... cóż. Im szybciej, tym lepiej. – Tym lepiej dla ciebie. Ja mam czekać, ale ty nie możesz? – Proszę, Marsh. Będzie mi z tym lepiej, jeśli się ze mną zgodzisz. – Dziękuję za kawę, Jane – mówi i wstając odstawia kubek. Zamykam oczy i błagam sufit. Nie chcę, żeby tak to się odbyło. – Marsh, nie chcę sabotować twojej pracy, po prostu patrzę na dostępne zasoby. – To nie ja ostatecznie podejmuję decyzje o tym, co dzieje się z Angelusem. Ja tylko polegam na wszystkich tych danych. Możesz złożyć swoją ofertę, ale nie proś mnie, żebym się pod tym podpisał. Zaczyna wychodzić, więc mówię: – Marsh, ja już nie daję rady. Codziennie wstrzymuję oddech, czekam, czekam, aż ktoś zrobi coś naprawdę głupiego. Czasami nie mogę znieść, że nie mogę się nim zająć. Znowu siada, jak dobry przyjaciel powinien. Dobry przyjaciel nie ukradłby drugiemu sondy badawczej. Ale to ważne. – Wiesz, co myślę? Najlepiej byłoby pozwolić jednej z tych fundacji korporacyjnych zorganizować własną ekspedycję. Nie będą chcieli niczego spieprzyć w obawie przed złą prasą, a ciebie wezmą do projektu, żebyś uwiarygodniła całe przedsięwzięcie. Będziesz nawet miała prawo głosu. Będziesz współczesnym Howardem Carterem. Już to widzę: zostałabym twarzą ekspedycji i musiałabym tylko ładnie wyglądać. Albo przynajmniej uczenie. Tłumaczyłabym przeciętnym słuchaczom, czym jest grawitacja i trajektoria. Spekulowałabym na temat składu obcych stopów metali. Patrzyłabym, jak to, co znajdziemy, jest obnoszone po całym świecie, by podbić cenę chrupek kukurydzianych. Nie poczułabym się, jakbym sprzedawała duszę, prawda? Muszę być cała zielona albo wyglądać na chorą lub gotową kogoś zabić, bo Marsh łagodzi ton: – Po prostu się nad tym zastanów, zanim zrobisz coś głupiego. Od kiedy miałam szesnaście lat, zawsze trzymałam osobny komputer z włączonym programem SETI@home. Marsh tego nie wie. Nie wierzę w pozaziemskie UFO, bo doskonale wiem, jak trudno jest wysłać cokolwiek na olbrzymie odległości w kosmosie. Przecież podróż kilkaset mil na orbitę to nie bułka z masłem. Oczywiście udało nam się tego dokonać – oficjalnie jesteśmy istotami, które wysłały coś poza układ słoneczny i nasze małe sondy z płytkami suną coraz dalej. Czy coś znajdą? Czy coś znajdzie je? Tak właściwie to są dwa podejścia do tematu istnienia pozaziemskich cywilizacji i tego, czy kiedykolwiek nawiążemy z nimi kontakt. Oba sprowadzają się do prawdopodobieństwa. Pierwsze podejście opiera się na tym, że jesteśmy tutaj, ludzkość jest inteligentna, wysyłamy sygnały i wypatrujemy przez dziesiątki teleskopów w nadziei na choć najmniejszy znak, a wszechświat jest tak niezmiernie przestronny, że istnieje prawdopodobieństwo, iż wśród miliardów gwiazd, galaktyk i planet nie możemy
Bo tyle możemy
61
Nowa Fantastyka 04/2015
być jedynym inteligentnym gatunkiem, który robi coś takiego. Drugie podejście zakłada, że szanse na zaistnienie życia na jakiejkolwiek planecie, na przetrwanie tego życia wystarczająco długo, by wykształcić inteligencję i zainteresowanie się tym samym, co my – szanse na poskładanie się tego wszystkiego są niewymiernie małe i tak naprawdę możemy być sami. Czy wszechświat jest w połowie pełen czy w połowie pusty? Aby rozwiązać tę zagadkę, mogliśmy jedynie cierpliwie czekać. Wyczekiwałam więc i zostałam nagrodzona za optymizm. W pewnych chwilach jestem pewna, że taki był plan, że to ja miałam odkryć NO-1. Ja i nikt inny. Ponieważ tylko ja rozumiem, jaki jest ważny. Bo tylko ja siedzę tu codziennie i wysyłam mejle oraz rozmawiam przez telefon. To ja zidentyfikowałam obraz, to ja zadzwoniłam, to ja miałam na tyle odwagi, żeby wszystko to upublicznić, to ja zasługuję na podjęcie decyzji o następnym kroku. Składam papiery wnioskujące o zmianę przydziału Angelusa, by mógł przelecieć obok NO-1 i zbadać go. Marsh mi wybaczy. Czekam. Znów. Liczyłam i wychodzi na to, że przez ostatnie dwa lata udzieliłam stu pięćdziesięciu wywiadów dla telewizji. Większość to urywki do popularnych programów dokumentalnych, małe drobinki wiedzy przekazywane widzom o najniższych wymaganiach. Tłumaczę raz za razem w najróżniejszych warunkach, czasami to moje biuro albo niejednoznaczny, ale malowniczy plener, kiedy indziej to Obserwatorium Griffitha, bo z jakiegoś powodu nic nie daje poczucia kosmosu jak Obserwatorium Griffitha. Trzymam mały plastikowy model NO-1 (w sklepach modelarskich sprzedają takie modele, a my nie widzimy z tego ani grosza), aby pokazać, w jaki sposób obiekt leci w przestrzeni, jak działają orbity i jak możemy użyć holu grawitacyjnego, by ściągnąć go do domu. Czasami nagrywam wypowiedzi dla szkół i to lubię najbardziej, bo mogę swobodnie pokazywać swój entuzjazm. Mówię wtedy dzieciakom: Rozgryzienie tego zajmie nam bardzo długo. Jeśli znajdziemy sposób, by dotrzeć do Alfa Centauri, podróż zajmie nam całe pokolenia. Będziecie musieli skończyć pracę, którą ja rozpoczęłam. Proszę więc, dorośnijcie i zakończcie ją. Dzwonię do wszystkich, którzy mogą mieć jakikolwiek wpływ na Angelusa. Wyjaśniam, że zdjęcie metalowego obiektu zrobione z odległości miliona mil niczego nam nie mówi o jego twórcach. Nawet tego, czy mają kciuki czy macki. Większość z nich mówi mi, że według nich najlepszym planem jest zbudowanie większych teleskopów. – Nie liczy się rozmiar – mamroczę pod nosem – a to, jak się ich używa. W NASA sądzą, że to oni podejmą decyzję, bo mają wszystko, co trzeba: naukowców, doświadczenie, sprzęt. Kongres uważa, że sprawa jest zbyt poważna, by pozwolić NASA na podejmowanie decyzji samodzielnie. Kilka prywatnych amerykańskich firm chciałoby spróbować coś zrobić, ale różne rządowe departamenty usilnie starają się odgórną decyzją zdelegalizować każdą próbę owych firm. Założono już trzy sprawy w sądzie. Przynajmniej jedna z nich polega na przekonaniu, że start rakiety podpada pod wolność słowa. MUA złożyła skargę do ONZ, że rząd Stanów Zjednoczonych nie powinien dyktować kierunków działania. Zgromadzenie Ogólne zaocznie ustanowiło przedstawiciela gatunku, który wysłał NO-1 – jakiegoś fińskiego filozofa, o którym nigdy nie słyszałam. Powinnam to być ja. Po dziesięciu latach uczęszczania na międzynarodowe konferencje mam już kolegów po fachu na całym świecie. Dzwonię więc do wszystkich. Większość mi współczuje. Południowoafrykański kosmolog, którego znam, mówi mi, że gram pod publiczkę, Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
a potem śmieje się, jakby był to żart, choć tak naprawdę nim nie jest. Wszyscy mówią mi, żebym była cierpliwa. Po prostu czekała. Życie toczy się dalej. Moje pozostałe badania – te nad asteroidami –zostały w tyle, dostaję więc uprzejme, ale stanowcze sugestie, że powinnam wziąć się do pracy, jeśli chcę ją dalej mieć. Jeżdżę więc na konferencje, publikuję artykuły naukowe, daję kolejne wywiady, trzymając plastikowy model obiektu, do którego pewnie nigdy się nie zbliżę. Ból w sercu zaczyna przypominać ten, który czułam, gdy odszedł ode mnie Peter. Minęły trzy lata, a ja dalej go czuję. Ból mówiący: nie dam rady zacząć od nowa, prawda? Ból ustał, gdy znalazłam NO-1. – Dzięki Bogu, JPL odrzuciło twój wniosek o zmianę przeznaczenia Angelusa. – Marsh jak zwykle opiera się o framugę drzwi do mojego biura. Uśmiecha się, jakby coś wygrał. Dostałam tę wiadomość mejlem. Gnojki nawet nie usiłowali zadzwonić. To ja zadzwoniłam do nich myśląc, że musieli się pomylić. Ich litościwy ton głosu nie brzmiał już życzliwie. Był wybitnie protekcjonalny. Rozpłakałam się. Płakałam całe popołudnie, o czym świadczy sterta zgniecionych chusteczek. Wciąż mam zapuchnięte oczy. Marsh widzi, że płakałam; wie, jak wyglądam, gdy płaczę. Był przy mnie trzy lata temu. Biorę głęboki oddech, by powstrzymać się przed kolejnym wybuchem szlochu, i patrzę na niego, jakby mnie uderzył. – Jak możesz tak mówić? Wiesz, nad czym się teraz zastanawiają? Chcą go po prostu zostawić! Mówią, że orbita jest stabilna, zawsze będziemy wiedzieli, gdzie jest i możemy po niego wrócić, gdy lepiej opanujemy technologię. A co, jeśli coś mu się stanie? Co, jeśli trafi go asteroida, albo rozbije się na Jowiszu, albo... – Jane, on leciał nie wiadomo ile miliardów mil... czemu teraz miałoby coś się stać? – Nie wiem! Nie powinno go tu w ogóle być! A oni nawet nie chcą mnie słuchać! – A czemu powinni? – pyta zmęczonym głosem. – Bo jest mój! Jego uśmiech, który zazwyczaj mnie uspokaja, jest jednocześnie smutny, pełen litości, pyszny i rozbawiony. – Należy do ciebie tak samo, jak grawitacja należała do Newtona. Chce mi się krzyczeć. Może dlatego, że nie jest to najważniejsza rzecz, jaka przydarzyła się ludzkości. Byłoby to pewnie wynalezienie koła albo języka. Może to tylko najważniejsza rzecz, jaka przydarzyła się mi. Chwytam kolejną chusteczkę. Patrzę na zdjęcie NO-1. Jest piękny. Mówi mi, że choć już wiemy, iż wszechświat jest ogromny, to jest jeszcze większy niż nam się zdaje. Nie czekając na zaproszenie, Marsh siada na drugim z krzeseł. – Jak myślisz, Jane, co to jest? Szczerze. To nie praca, nie wypowiedź dla kolejnego programu Discovery, nie musisz dbać o wizerunek. O czym myślisz, gdy na niego patrzysz? – Kiwa głową ku zdjęciu. Są takie programy w telewizji kablowej, które jeśli w nich wystąpisz, poprawią twój wizerunek. Inne pozbawią cię wszelkiej wiarygodności, jaką kiedykolwiek miałaś. Balansowałam więc na tej linii i odpowiadałam na pytanie „Co to jest?” jak najoględniej się dało. Musimy dowiedzieć się więcej, nie możemy spekulować na ten temat, i tak dalej. Ale ja wiem. Ja wiem, co to jest. – Sądzę, że to Voyager. Nie ten Voyager. To ich Voyager. Sonda, którą wysłali, by badała kosmos, a ona po prostu leciała. Nie śmieje się: – Sądzisz, że znajdziemy na nim tabliczkę? Wiadomość? Nagranie?
62
– To właśnie chcę znaleźć – uśmiecham się smutno. – Ale jakie są na to szanse? – Gershwin – mówi. Mrugam, ale on nic sobie nie robi z mojego zmieszania. Odchyla swoje korpulentne ciało w średnim wieku, wyraźnie wierzy, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, przynajmniej w tej chwili. – Przez czternaście miliardów lat cząsteczki się zderzały, gwiazdy wybuchały, mgławice się kompresowały, planety się tworzyły i wszystko się ze sobą mieszało. I wtedy właściwe aminokwasy się połączyły, powstało życie, a po kilku miliardach lat ewolucji oto mamy Gene’a Kelly'ego i Leslie Caron tańczących pod fontanną przy dźwiękach Gershwina i jest to piękne. Nie ma dla tego żadnego ewolucyjnego powodu, ale jest to piękne. I tak sobie myślę: jaki to traf? Jakie są szanse na to, że oni tańczą, że zostało to nakręcone, a ja siedzę sobie i podziwiam. Nie zdziwiłbym się, gdyby cały wszechświat istniał po to, by umożliwić zaistnienie tego jednego momentu. – Więc jeśli czasem myślę, że to właśnie ja miałam znaleźć NO1, bo może zawiera on wiadomość, którą tylko ja mogę odczytać, to może nie oszalałam? – Jak kiedy wszechświat przysłał mi NO1 w chwili, gdy desperacko potrzebowałam czegoś, na czym mogłabym się skupić, czegoś mającego znaczenie... – Nie, nie. To zdecydowanie szalone. Ale zrozumiałe. – Tym razem jego uśmiech jest miły. – Marsh, to naprawdę najważniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek przytrafiła się ludzkości, prawda? – Tak. Ale wciąż musimy badać asteroidy bliskie Ziemi i stworzyć ich mapę, nie? Nie mówię Marshowi, że nigdy nie widziałam Amerykanina w Paryżu. Nie widziałam żadnego filmu z Gene’em Kellym. Ale skoro Marsh uważa, że to ważne, oglądam film. Stwierdzam, że ma rację. Taniec przy fontannie jest chwilą zawieszoną w czasie. Niczym obcy pojazd, którego nie powinno być, a jest. Później dzieją się dwie rzeczy. Na kolejnym spotkaniu MUA archeolożka ma poprowadzić wykład dotyczący NO-1. Uważam, że to bezczelne, ale idę, bo chodzę na wszystko, co dotyczy NO-1. Kobieta mówi o ochronie zabytków, używa zwrotów takich jak „in situ” i opisuje, jak współcześni archeolodzy często coś wykopują, badają, po czym z powrotem zakopują. Twierdzi, że nie wiemy, jakie piętno lata podróży międzygwiezdnej odcisnęły na metalu i konstrukcji NO-1. Nie wiemy, jaki wpływ mogą mieć nasze metody badawcze. Pokazuje zdjęcia majańskich płaskorzeźb wykopanych i pozostawionych na działanie żywiołów, po czym porównuje je z fotografiami podobnych znalezisk zakopanych dla ochrony, by mogli je zbadać przyszli naukowcy będący w posiadaniu lepszego sprzętu i wykorzystujący lepsze techniki. Znaleziska zostawione na wierzchu zniszczały tak, że nic na nich nie widać. Powoduje, że mam przed oczyma taką wizję: sięgam i wreszcie kładę rękę na NO1, zaś jego osłabiona przez całe tysiąclecia zderzeń z miliardami mikrometeoroidów powłoka rozpada się pod moim dotykiem. Myślę o tym i pot występuje mi na czoło. Więc tak, ostrożnie. Wiem o tym. Drugą rzeczą, jaka się przydarza, jest fakt, że odwracam się od NO-1. Nie robię tego fizycznie, ale to dobra przenośnia. Piszę kolejną, inną ofertę i składam ją jednej z fundacji korporacyjnych, bo Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
proza CARRIE zagraniczna MIKE HELPRIN VAUGHN
Marsh mógł mieć rację. W najgorszym wypadku zwrócę na siebie uwagę. Nie mam nic przeciwko publiczności. Mamy już ludzi śledzących prawdopodobną trajektorię wiodącą tam, skąd przyleciał NO-1. Mógł lecieć z prędkością nierelatywistyczną przez dziesiątki, setki, a nawet miliony lat, ale w oparciu o orbitę, na jaką wszedł, możemy określić, skąd dostał się do układu słonecznego oraz po jakiej trajektorii przedtem się przemieszczał. Możemy odtworzyć jego lot. Mój plan jest taki: wyślemy własny pojazd w tamtym kierunku. Po drodze nie będzie zbyt dużo robił, wyśle jedynie odczyty promieniowania, a większość energii i sprzętu pójdzie w napęd. Pojazd będzie szybki i będzie miał cel: zaniesie uaktualnioną tabliczkę i nagranie z Voyagera w wersji cyfrowej i analogowej. Wiadomość będzie prosta: Hej, znaleźliśmy wasze urządzenie. Chcecie nasze? Najpewniej cywilizacja twórców NO-1 już wyginęła. Prawdopodobieństwo nie sprzyja sytuacji, w której gatunek przetrwał – i był zainteresowany – wystarczająco długo od wysłania wiadomości, by dostać odpowiedź. Jednak wielkość naszej próby badawczej do wyciągania wniosków odnośnie średniej długości życia gatunku na planecie wynosi dokładnie jeden, co sprawia, że nie jest to tak naprawdę próba. Do tego wcale nie mieliśmy znaleźć obcego statku na naszym podwórku. Gdy rakieta startuje, oczy zachodzą mi łzami, co daje ładny obrazek dla telewizji. Zgodnie z przewidywaniami Marsha producenci dokumentu postanawiają, że zostanę twarzą projektu, zaś ja podejmuję decyzję, iż zrobię co trzeba, najlepiej, jak tylko mogę. Przygotowuję zbiór cytatów do wykorzystania w wywiadach, których później udzielam – dochodzę do dwustu trzydziestu pięciu. Mówię o patrzeniu perspektywicznym i odrzucaniu codziennych problemów, które nas ograniczają. Porównuję nas do dzieci sięgających na drugą stronę piaskownicy, by zaoferować, co mamy komukolwiek, kto się pojawi. Namawiam do uczenia naszych dzieci, by myślały w dużej skali, bo czasem cuda się zdarzają. Właściwie to zdarzają się często, bo to wszystko – muzyka Gershwina, zjedzone wczoraj curry, sposób, w jaki wieszamy na ścianach obrazki rzeczy, które kochamy – to cuda, które nigdy nie powinny się przydarzyć. To nadzieja, potrzeba, krzyk, strzał w ciemno. Bo tyle możemy zrobić. Na razie. Przełożył Piotr Kosiński
Carrie Vaughn Amerykanka, z jednej strony znana dzięki bestsellerowej serii urban fantasty o wilkołaku, który prowadzi audycję radiową z poradami dla nie-ludzi, z drugiej poważana jako autorka świetnych opowiadań, reprezentujących najróżniejsze nurty fantastyki. W „NF” 7/2013 publikowaliśmy jej fantasy „Oda myśliwego do przynęty”, a „Bo tyle możemy” to już SF, z pewnością nie w wersji hard, ale oparte na ciekawym pomyśle, nieco nostalgiczne, na pewno melancholijne. I sprawia wrażenie bardzo prawdopodobnego. (mz)
OJCIEC REDAKTOR
Różne stany skupienia (4) Maciej parowski
Za wczesnej wolności zadzwonił do firmy radiowiec którejś z niezależnych stacji, rodzących się wówczas jak grzyby po deszczu. A że trafił na Brzezickiego, to Andrzejek zdążył z głupia frant wywodzić mu kilka minut, że piszą dla nas ofermy z kompleksami, które nie rozumieją życia.
P
ół biedy, że te idiotyzmy szły na antenę, gorzej, że Andrzejek naprawdę tak uważał. A w każdym razie chciał tak uważać – mógł darzyć autorów szacunkiem, nawet podziwem, wybrał lekceważenie. Hollanek parę lat wcześniej miał rację, zarządzając likwidację hasła „Niech sczezną literaci”. Wszyscy znani mi redaktorzy graficzno-techniczni byli źródłem dziwnego fermentu, nawet intryg. Pomijając przypadki współpracy (ba – wzajemnej fascynacji), dziennikarze i graficy to ludzie z innej bajki. Ci od oprawy plastycznej siedzą i pracują w firmie (tak było do niedawna), więc mogą podczas roboty gadać do woli. Zaś, patrząc z ich punktu widzenia, tekściarze włóczą się po mieście, albo byczą po domach, przynosząc w ostatniej chwili podejrzane wypociny. Jeśli czasem kończą je na miejscu, to i tak nie puszczając pary z ust. Graficzni materiałów z reguły nie czytają, stąd częste w ich ustach żądanie by przyciąć
Klika z Politechnika po latach na tle DS Riviera, siedziby redakcji: Marek Oramus, Marek Hołyński i Mirek Kowalski.
tekst, bo – uwaga! – ilustracja się nie mieści. To pierwsze, co im przychodzi do głowy. Ostentacyjnie sięgałem w takich sytuacjach po nożyczki żeby przyciąć ilustrację. Żart, jasne, ale jeśli graficzni i tekściarze bywali płaceni od zajętej powierzchni, od wiersza, to potencjalny konflikt między nimi stale się tlił i nie dotyczył tylko pasowania się na rangi i prestiże. Dla graficznych słowa to biała magma, w której sens często nie wnikają, tłocząc bezimienne papier-mâché między ramki makiet czy layoutów. Owo podejście przesądziło o jednak o kiksie „Fantastyki” pierwszego okresu – chodzi o rezygnację z zaznaczania akapitów. Graficzni orzekli, że tak będzie i ładnie i nowocześnie. Tyle, że bez wcięć, akapity zaczęły się gubić i teksty traciły przejrzystość, więc po dwóch latach akapity przywrócono. Znów w ramach uroczystej zmiany layoutu i pogoni za nowoczesnością. *
Zapowiadany przez Solaris na kwiecień zbiór 200-tu, nie tylko fantastycznych felietonów z „Politechnika” i innych gazet, powstałych w latach 1969-2009.
Redaktorzy graficzno-techniczni często buntują się przeciw służebnej roli „oprawców graficznych” cudzych tekstów. A że ich najczęściej nie czytają, tym chętniej mądrzą się i prowokują. Andrzejowi nie pasował religiancki, jak mówił, ton niektórych nowel i krytyk (promowało się wówczas Huberatha, Cyrana, Szydę – piórem Jęczmyka powiedzmy, Oramusa, Olszańskiego i moim), więc kontestował to po swojemu. Starsi czytelnicy powinni pamiętać galerię Joe Colemana z księdzem, który ulgę sobie czyni częściowo tylko pod sutanną oraz obrazki, zawierającą inne jeszcze wstydliwe brewerie, które na czas niedo-
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Klika z Politechnika i autorzy grupy TRUST : M.Oramus, Tomek Kołodziejczak, Roman Lewandowski i Jacek Piekara.
strzeżone zaśmiecały gazetę. Coś podobnego było z jednym czy dwoma wyjątkowo wyzywającymi obrazami Gigera, który miały do galerii nie wejść, ale jednak weszły. Ciekawiej wygląda sprawa z ilustracjami do prowokacyjnych, przyznaję, opowiadań Barnima Regalicy „Spotkanie z Dagny” i „Jesień”. Przejrzały się w nich napięcia polsko-żydowskie, spór o krzyże na Żwirowisku, prawda, że w formie katastroficznej wzorowanej na „Dziennikach Turnera” Andrewa MacDonalda. U Regalicy kończyło się krwawą rewolucją, nawet pogromem, którego autor nie rozgrzesza, ale pokazuje wydarzenia jako emocjonalnie uzasadnione. Na ilustracjach do tych opowiadań, piórka Kuby Szczęsnego, znakomitego rysownika i architekta (to on oprawił graficznie antologię „Miłosne dotknięcie nowego wieku”), pojawiło się kilka kobiet w burkach ze sporymi ni to pantofelkami ni meduzami w kroku. O co tu chodzi? No, Żydówki, powiedział, wiadomo, mają w poprzek… Kuba nie był i nie jest szalonym żydożercą, przeciwnie, współpracował z Keretem
OJCIEC REDAKTOR
przy jego „wąskim domku”, miał w Izraelu projekty, nagrody i wystawy. Ewidentnie chciał nas wpuścić, przyłapać, trochę pismo skompromitować, ale bardziej Regalicę. Nie daliśmy się wkręcić, a ja nie zdążyłem mu nawet przypomnieć, choć miałem ochotę, tej historii z Żydem z „Lalki”, który rzuca kamieniem w witrynę swego sklepu, żeby stworzyć określone pozory. Część obrazków była w porządku, więc została, a Kuba dalej dla nas rysował. Inny grafik, ilustrator innego opowiadania, spytany, czemu zrobił obrazki tak marne, dużo gorsze niż zwykle – przyznał, że mu się tekst po prostu nie podobał. Najgorsze, że autor zachwycony jego wcześniejszymi pracami, dopraszał się o tego właśnie grafika. Zatrzymałem ten szczegół dla siebie. Jeszcze inna graficzka narysowała serię rozkraczonych pań bez majtek, po czym ona i Andrzej wrzeszczeli, że mamy demokrację, a cenzura się skończyła. Wytrzymałem sytuację, Andrzej sam się przestraszył i zamaskował goliznę dużymi czarnymi iksami. * Opisane wypadki zdarzyły się w przeszłości ściśle określonej, połowy lat 90. Redakcja była praktycznie niezależna, działała na swoim, redaktor naczelny i dyrektor spółki zarazem poddawany dorocznej weryfikacji wyborów musiał się liczyć ze zdaniem każdego pracownika. Za komuny takie dywersje były nie do pomyślenia. Leciało się na pysk za mniej ostentacyjne rzeczy. Później, kiedy redakcja straciła niezależność, co, jak już pisałem, przedłużyło jej życie – także. Choć po prawdzie z tym leceniem na pysk, kiedyś i potem, wcale nie bywało tak prosto. Powiedziałem to i powtórzę: wszystkie znane mi redakcje były rodzinami. Dobrymi lub złymi, ale zawsze. Na przykład z „Razem” zapamiętałem dużo niekłamanej, choćby świątecznej serdeczności, ale i bolszewicki zamordyzm, jeśli chodzi o stronę programową. W „Politechniku”, w którym ukształtowało się dużo osób ważnych dla współczesnej fantastyki, także pod programowym względem było i fajniej i ciekawiej. * Na początku „Fantastyki”, w latach 1983-85, jeździłem po Śląsku z prelekcjami. Szefowa klubu w Wodzisławiu pochwaliła się, że zna moje felietony sprzed Sierpnia. A więc także Oramusa? I Kalickiego, Lewandowskiego, Ko-
Andrzej Brzezicki z rysownikiem Sławkiem Rogowskim.
Irina Pozniak z ulubionym komiksiarzem, Tomkiem Niewiadomskim.
walskiego, Magowskiego – powiedziała. Jakim cudem? Córka studiowała w Katowicach i przywoziła „Politechniki”. Ciekawa sprawa z autorami tych felietonów. Żadnemu z nas nie marzyła się kariera ideologicznego publicysty, ostatnia kolumna to było wyszukiwanie sprzeczności, domorosła, ale traktowana serio filozofia, scenki z życia, przypowieści, chadzanie własnymi drogami, stroszenie literackich piórek. I z reguły, im bliżej końca lat 70., tym wyraźniej polegało to na cichej kontestacji tego przekazu, który suflowano niektórym kolegom w Biurze Prasy KC PZPR. Wybuchały nawet na tym tle spory między stronnictwami. Co my zbudujemy, to wy felietonami burzycie. Ale były to zgrzyty bez konsekwencji – wiedzieliśmy, że pismo ukazuje się dzięki temu, co towarzysze wypisują na pierwszej stronie. No a oni czuli, że to dzięki nam gazeta się rozchodzi i ma wierną publiczność. Dlatego, kiedy w posierpniowym karnawale, w maju ’81 wygrałem wybory na naczelnego „TSP”, pozwoliłem sobie na kpinę, że w sporze między pierwszą stroną a ostatnią historia przyznała rację felietonistom. Ustępujący naczelny Tadeusz Rogowski zniósł to pogodnie, bośmy się lubili. Krótki był zresztą mój tryumf, wyszło raptem dwanaście numerów „TSP”, wybuchł stan wojenny i historia rację felietonistom odebrała. Na osiem lat. A pismo zostało zamknięte.
64 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Ale było między stronnictwami trochę szacunku, a chwilami – sympatii. Mimo ideowych różnic i innych strategii radzenia sobie w komunie, koledzy spotykali się, popijali w firmie i knajpach, a nawet mieszkaniach. Oramus, rogata dusza, ale znakomite pióro, więc tolerowany, a nawet doceniany w towarzystwie, opowiadał o pewnym jesiennym przyjęciu u schyłku lat 70., na którym doskonale ustawieni w systemie lojaliści łaskawie zapewniali go o swej życzliwości. Z nimi nie zginie, sceptycy tacy jak on też się przydadzą w słusznym marszu ku świetlanej przyszłości. Tak tokowali, usypiani przez radiową „Tu jedynkę” i spirale pożyczek, łagodzące kryzys, aż nagle przez bankietowy szmer przebiła się informacja o decyzji watykańskiego konklawe AD 1978. W towarzystwo jakby piorun strzelił. Marek opowiadał, że w jednej chwili zeszło z kolegów całe powietrze. Prosiłem, żeby zrobił z tego sztukę, chocholi polski taniec ambicji i uzurpacji, zakończony chwilą prawdy i wyjściem w przestrzeń nadziei. Było oczywiste, że właśnie skończyła się jedna, a zaczyna zupełnie nowa epoka. Ale Marek nie podjął tematu, kończył wtedy „Sennych zwycięzców” i miast nadziei mnożył okropieństwa na pokładach statku-arki zwanego Dziesięciornicą. * Kiedy współpraca z „Politechnikiem” zaczęła się rozkręcać, mój ojciec przypomniał sobie, że w XX-leciu międzywojennym „Politechnik” był pisemkiem komunistycznym. Za PRL, zwłaszcza przy okazji jubileuszy pisma, koledzy z dumą podkreślali owe dziedzictwo; rzecz była dobrze widziane przez władze. Natomiast Stary wydziwiał – oto syn pracuje w czerwonym szmatławcu, który przed wojną młodzi bolszewicy zrzucali z galerii w Dużej Auli Gmachu Głównego, a jego koledzy zbierali na kupki i podpalali. Tyle, że to już nie było to samo pismo, co wtedy. Polska też była inna, umęczona komuną i niektóre tej komuny agendy udawało się po części ideologicznie odwrócić bez zmiany sztandarów i szyldów. I to był właśnie czas Oramusa, Kowalskiego, Hołyńskiego. Baranieckiego, Romana Lewandowskiego, Kalickiego, Marka Rostockiego i mój. Żeby było śmieszniej, także Andrzeja Brzezickiego, który jest naszym kumplem z tamtej studenckiej gazety. I to nas wszystkich potem młodzi fantaści od Rafała A. Ziemkiewicza zaczęli nazywać Kliką z Politechnika.
K O N MODA NA KURS
„Nową F antastykę”
Żyjemy w czasach, gdy rzeczywistość nieubłaganie dogania science fiction, a masową wyobraźnią władają bohaterowie fantastycznych powieści, komiksów, filmów, seriali i gier. To dobry moment, żeby przypomnieć, że istnieje na polskim rynku miesięcznik, który od ponad trzydziestu lat, na dobre i na złe, towarzyszy miłośnikom gatunku – publikuje opowiadania najsłynniejszych pisarzy, odkrywa nowe talenty, przypomina klasykę i wskazuje trendy, zachęca do myślenia i dopuszczenia do głosu nieokiełznanej wyobraźni. Dlatego chcemy zaprosić Was do udziału w konkursie Moda na Nową Fantastykę, którego celem jest popularyzacja naszego pisma i zainteresowanie nim fanów fantastyki – szczególnie tych, którzy być może nawet nie wiedzą, że na rynku istnieje magazyn tworzony z myślą właśnie o nich. Miłośnicy fantastyki łączcie się!
Co trzeba zrobić, żeby wziąć udział w konkursie? Krok pierwszy:
zrób sobie możliwie najbardziej pomysłowe, oryginalne, zwariowane – jednym słowem: fantastyczne – zdjęcie, na którym trzymasz egzemplarz „Nowej Fantastyki” z kwietnia lub maja bieżącego roku.
Krok DRUGI:
umieść swoje zdjęcie na stronie „Nowej Fantastyki” na Facebooku, podpisz je „Moda na Nową Fantastykę” i oznacz tagiem #modananf.
Krok TRZECI:
zdobądź dla swojego zdjęcia tyle „lajków” i dalszych udostępnień, ile tylko zdołasz. Osoba, której zdjęcie konkursowe będzie się cieszyło największą popularnością – zgromadzi najwięcej polubień i udostępnień – wygra pulę nagród widoczną na załączonym obrazku.
Tak.
Całą tę niesamowitą pulę za jedno fantastyczne zdjęcie! Mamy dla Was już ponad 50 książek i komiksów i pula nagród wciąż rośnie!
Dodatkowo, redakcja wyróżni nagrodami książkowymi autorów zdjęć, które nie zdobyły głównej nagrody, ale szczególnie przypadły nam do gustu, a galeria z wyróżnionymi fotografiami pojawi się na łamach pisma. Zapraszamy! Konkurs będzie trwał do 31 maja 2015 roku. Szczegółowy regulamin znajdziecie na stronie www.fantastyka.pl.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
książka miesiąca
Apocalypsepunk! U Dukaja jak u Hitchcocka: zaczyna się od trzęsienia ziemi, żeby potem, ze strony na stronę, tylko podkręcać tempo. Tym razem chodzi o całkiem dosłowny koniec świata: a przynajmniej koniec świata człowieka, jakiego znamy.
O
to Ziemię czyści nieznanego pochodzenia Promień Śmierci z kosmosu. Na wysterylizowanej z białka planecie przetrwało jedynie kilkanaście tysięcy „transformerów” – głównie graczy, którzy dzięki dostępnej technologii przekopiowali swoje wzorce osobowe na dostępny hardware. W metalowych cielskach organizują się teraz w struktury wyniesione z gier MMO, gildie, alianse i sojusze. I odtąd po zalewanych przez morze ruinach Tokio, serwerowniach MIT, zasiedlanych od nowa polach Afryki czy okołoziemskiej orbicie snują się Star Troopery, Burgi, Schmitty lub Horusy – czyli cały malowniczy mechowy zwierzyniec, który ze zwyczajowym u siebie bogactwem wyobraźni powołał do życia autor. Powstałe alianse gromadzą rychło określone typy osobowości, zaś nowe transformerowe społeczeństwo zaczyna robić swoje polityki, plątać intrygi, wszczynać wojny, kultywować religie na styku biologii i metalu. A to dopiero początek – Dukaj dzieli akcję na części dziejące się tysiąc, dziesięć tysięcy i sto tysięcy dni po Zagładzie, a w każdej z nich zapoznajemy się z nowym postapokaliptycznym światem. Nakręcony cyrk z cywilizacjami kręci się coraz szybciej, a epoki człowieka po człowieku zmieniają się jak na slajdach, kreśląc obrazy możliwych przyszłości postbiologicznych. Czytelnik potrzebujący sygnatur gatunkowych znajdzie tu coś z „odwróconego cyberpunka”. W powieściach Gibsona i spółki ciało to mięso, nośnikiem Życia jest duch ukryty w maszynach; w „Starości aksolotla” – nośnikiem Życia jest materialny hardware, a czy między jego trybami jest miejsce na choćby 21 gram ducha, to jedno z pytań stawianych przez Dukaja. Znajdzie tu też coś z opowieści postapokaliptycznych – oraz rozmach z transfomerskich blockbusterów Michaela Baya (za wizualizacje mechów pojawiających się w tekście – które można sobie wydrukować w 3D! – odpowiada zresztą Alex Jaeger, projektant postaci do „Transformersów” czy „Avengersów”). Autor nie byłby jednak sobą, gdyby zatrzymał się tylko na takiej „zabawie z konwencjami” – w tekście pojawiają się pytania i o ewolucję w biologii, i o ewolucję w kulturze, a nawet o losy wszechświata. Inaczej jednak niż w większości tekstów, w których Dukaj wrzucał czytelnika od razu na głęboką wodę, rzecz zaczyna się dość spokojnie, z „niskim progiem wejścia” dla kogoś, kto do tej pory nie znał jego twórczości – żeby potem, już zwyczajowo, przekraczać kolejne bariery w kreowaniu oszałamiających fabuł i światów. Całość jest promowana jako „więcej niż e-book” i rzeczywiście, coś jest na rzeczy. Za „Starością aksolotla” stoi Allegro, które nie tylko wystąpiło w nowej dla siebie roli
Jacek Dukaj, Starość aksolotla. Allegro 2015, Cena 10,50 zł
66 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
wydawcy, ale w ogóle zorganizowało całą akcję pod kątem szerokiego wejścia na rynek książki cyfrowej. Tekst m.in. promuje nową allegrową aplikację na tablety czy smartfony, która ma służyć do najwygodniejszego pozyskiwania e-booków z różnych źródeł. Tak właśnie zresztą, na czytnikach z odpowiednio dużym kolorowym wyświetlaczem, najlepiej czytać ten tekst: wtedy wszystkie exlibrisy (fenomenalne!), loga aliansów czy kolorowe ilustracje prezentują się najpełniej (brawa dla Platige Image i ekipy od strony wizualnej). „Starości…” towarzyszy też dedykowana mini-encyklopedia, dzięki której po kliknięciu w odpowiednie hasło dostaniemy jego skrótową definicję – dowiemy się w ten sposób i tego, czym są „nvidie” czy „realteki”, ale i poszerzymy wiedzę o gildiach lub ideologiach wymyślonych już tylko na potrzeby tekstu. Ci jednak, którzy szukaliby tu wyjścia w hipertekst lub interaktywne filmiki, zawiodą się – to dalej e-book, to znaczy medium, w którym najważniejszy jest tekst, nawet jeśli ornamentowany z niespotykanym dotąd rozmachem (do kin przewidziano nawet zazębiający się z fabułą trailer…). Aksolotl to postać larwalna organizmu, który zatrzymał się w rozwoju – skoro może się rozmnażać mimo ewolucyjnej stopklatki, nie musi rozwijać się dalej. Czy ludzkość jako gatunek nie jest właśnie taką wieczną poczwarką – przywiązaną na sztywno do biologii, zatrzymaną w pół kroku do ewolucyjnej, technologicznej i kulturowej kulminacji? Co zostanie z człowieka? Czy tylko „teatry człowieczeństwa odgrywane przez transformerów zaklętych w toporne mechy”? Melancholia odciśnięta w stali. Melancholia blues.
Michał Cetnarowski
książki
Raz, dwa, trzy, giniesz ty…
Historia zbuntowanej nastolatki
Osobliwość
Clariel
Dariusz Domagalski
Garth Nix Tłumaczenie Agnieszka Kuc
Kryminalne motywy Domagalski rozgrywa w scenografii kosmicznej SF i doprawia je metafizyką.
„Clariel” wpasowuje się w obecny trend mało wymagających powieści dla nastolatek.
Dariusz Domagalski najpierw kryminalną intrygą przyprawił sensacyjno-metafizyczny „Cherem”, potem zaś powieść SF „Silentium Universi”. Jego najnowsza książka, „Osobliwość”, również sięga po tę poetykę, wykorzystując ją w scenografii kosmicznej SF. Statek zwiadowczy „Selene” wyrusza w kierunku gromady gwiezdnej 47 Tucanae, z siedmioma specjalistami różnych dziedzin na pokładzie. Mają oni szukać przyjaznych planet i cennych minerałów. Tuż przed skokiem przez tunel czasoprzestrzenny władze Federacji Solarnej zaokrętowują na statek Katję, ekspertkę od kognitywistyki. Główny bohater, przez część powieści zachowujący anonimowość, przypuszcza, że oprócz niej na „Selene” mogą być jeszcze inni, utajnieni agenci Federacji. Ale zanim udaje mu się potwierdzić podejrzenia wobec jednego z członków ekspedycji, ten ginie w tragiczny sposób. Tymczasem okazuje się, że wcześniej do 47 Tucanae dotarły już inne statki badawcze Federacji, a nawet okręt wojskowy. Dlaczego ich misje utrzymywano w tajemnicy? Co się stało z załogami tych jednostek? Mnożą się kolejne pytania. Czy ktoś z obsady „Selene” nie jest człowiekiem? A może pozostaje pod wpływem Obcych? Jaki wpływ na wydarzenia w systemie mają gwiazdy nazywane błękitnymi maruderami? Domagalski rozsiewa mylne tropy i stopniuje napięcie. W kryminalną akcję wplata wątki tragicznych przeżyć bohaterów z przeszłości i nieszczęśliwego romansu. Nie waha się badać obszarów zastrzeżonych dla kosmologii i metafizyki. W efekcie udaje mu się skonstruować wciągającą fabułę, choć nie wszystkie jej elementy są równie przekonujące. W stosunku do „Silentium…” nowa powieść to krok naprzód w pogłębianiu klasycznych motywów SF. A do lektury zachęca też działająca na wyobraźnię okładka autorstwa Tomasza Marońskiego.
Garth Nix powrócił do świata Starego Królestwa. Akcja „Clariel” toczy się sześćset lat przed wydarzeniami opisywanymi w jego sztandarowej trylogii. Realia powieści nie będą zatem stanowiły niespodzianki dla miłośników cyklu, aczkolwiek nowym czytelnikom chwilę zajmie zorientowanie się w kreacji świata i magii Kodeksu. Zaskoczeniem natomiast będzie sama forma i treść: nadal będzie to powieść młodzieżowa, ale znacznie bardziej trywialna, żeby nie powiedzieć – infantylna. Prawie wszystkie bolączki książki wynikają z kreacji tytułowej bohaterki. Australijski pisarz zapatrzył się chyba w bijące rekordy popularności powieści fantasy dla nastolatek i stworzył postać stereotypową, nieciekawą i przez większość lektury irytującą. W powieści Clariel wraz z rodzicami przeprowadza się do stolicy, gdzie od razu zostają wplątani w intrygę polityczną, a także wystawieni na kontakt z niebezpieczną magią. Jednakże bohaterki nie interesują okoliczności, nie przyjmuje też do wiadomości argumentów znajomych i rodziny: na każdym kroku i każdemu (naprawdę!) podkreśla, że zaraz ucieknie i wróci do wymarzonego lasu. Przerysowany obraz zbuntowanej nastolatki wystawia naszą cierpliwość na poważną próbę. Pozostałe wady powieści wynikają pośrednio z obranej przez Nixa drogi. Narrator nic nie pozostawia domysłom i każdy szczegół doprecyzowuje lub wyjaśnia, a związki przyczynowo-skutkowe i logika mają drugorzędne znaczenie w fabule. Clariel znajduje się zawsze tam, gdzie autorowi jest wygodnie. Dopiero końcówka przynosi echo wcześniejszych książek: dokonane wybory przynoszą adekwatne konsekwencje, na wierzch wypływają emocje, a z historii wypływa morał, którego początkowo nie należało się spodziewać.
Recenzował Rafał Śliwiak
Recenzował Tymoteusz Wronka
Rebis 2015 Cena 32,90 zł
Od zera do mnicha-wojownika Pieśń krwi Anthony Ryan Tłumaczenie Marcin Kiszela „Pieśń krwi” jest kolejnym przykładem self-publishingu, który został dostrzeżony przez dużych wydawców. Mówi się, że najbardziej lubimy to, co już znamy. Reguła ta wydaje się szczególnie pasować do literatury fantasy, która roi się od wielotomowych sag wyjętych jakby spod jednej sztancy. Niby narzekamy na brak oryginalności czy schematycznych bohaterów, ale i tak sięgamy po następną grubaśną książkę i czytamy ją z wypiekami na twarzy. I właśnie tak jest w przypadku „Pieśni krwi” Anthony’ego Ryana.
Wydawnictwo Literackie 2015 Cena 39,90 zł
Motywem przewodnim powieści jest rozwój bohatera. Młody Vaelin zostaje porzucony przez ojca przed bramą Szóstego Zakonu: zbrojnego ramienia wiary i obrońców Zjednoczonego Królestwa. Przechodzi wymagający trening, nawiązuje przyjaźnie, by z czasem przerodzić się w postrach dla wrogów i wybitnego dowódcę. Jednocześnie zaczyna odkrywać swoją przeszłość, a także wplątuje się w kolejne intrygi i natrafia na tajemnice, które mogą zatrząść całym światem. I zaświatami też. Powyższy zarys fabuły jasno pokazuje, że brytyjski pisarz korzysta z klasycznego zestawu klocków literackich charakterystycznych dla fantasy. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, pies leży pogrzebany w szczegółach. Ryan umiejętnie szkicuje wydarzenia, kreuje sympatyczne postacie i tworzy świat pełen niuansów i niewiadomych. Nie sili się na oryginalność, ale wyciska ze swych pomysłów maksimum, a kompozycję uzupełnia sporą dawką dramatyzmu i dynamicznej akcji. Nawiązując więc do tezy z początku recenzji: jeśli faktycznie cenimy literaturę obracającą się wokół znanych motywów, to niech przynajmniej będzie ona skonstruowana i napisana tak, jak „Pieśń krwi”. W tym kontekście nie dziwi fakt, że książka, początkowo wydana jako self-publishing, została szybko dostrzeżona przez zachodnich wydawców, a autor podpisał kontrakt na trylogię.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Papierowy Księżyc 2014 Cena 54,90 zł
67 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
książki
Turystyczny technothriller Malajski Excalibur Daniel Nogal
Od odnalezienia artefaktu zależy przyszłość gospodarcza i polityczna Malezji. Mariaż fantastyki z kryminałem cieszy się popularnością, chociaż najczęściej pojawia się w konwencji urban fantasy. „Malajski Excalibur” prezentuje inne podejście, przenosząc fabułę w przyszłość i nadając jej orientalny charakter. Wbrew temu, co sugeruje tytuł, mit arturiański ma tu marginalne znaczenie: kluczowe dla akcji powieści są poszukiwania mitycznego ostrza z malajskich legend, a nawiązania do Excalibura pojawiają się za sprawą biografii głównego bohatera, walijskiego trackera zajmującego się odnajdywaniem osób, rzeczy
Ukraina po bioapokalipsie
i informacji. Łącząc umiejętności detektywa i hackera zagłębia się w poszukiwania, co owocuje serią niebezpiecznych przygód. Narracja jest umiarkowanie dynamiczna, ale rekompensuje to stopniowym odkrywaniem kolejnych warstw fabularnych. Daniel Nogal jest przedstawiany jako miłośnik Azji; nie dziwi więc osadzenie akcji debiutanckiej powieści w Kuala Lumpur. Orientalny klimat jest wyczuwalny, a stolica Malezji została przedstawiona z licznymi detalami. Z drugiej strony, większość wydarzeń dzieje się w miejscach, które znane są z dowolnego folderu turystycznego; mało jest „prawdziwego” miasta. Niemniej, taki dobór lokacji jest usprawiedliwiony próbą przekazania specyfiki miejsca. Element fantastyczny ogranicza się do wizji świata z nieodległej przyszłości, w którym dominacja światowa przesunęła się z Zachodu do Azji, a o wpływy rywalizują Arabowie i Chińczycy. Powieść w dość ograniczony sposób przedstawia historię tych zmian i obecną sytuację na świecie – autor zdradza tyle, ile jest konieczne na potrzeby fabuły. Obrazu dopełnia kilka gadżetów i rozwiązań technologicznych, które podkreślają czas akcji. „Malajskiemu Excaliburowi” bliżej więc jest do kryminalnego technothrillera, niż pełnokrwistej powieści SF.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Genius Creations 2015 Cena 34,99 zł
SZCZEPIONKA NA ŚMIERĆ
Wektor zagrożenia
Futu.re
Wiktor Noczkin
Dmitry Glukhovsky
Tłumaczenie Michał Gołkowski
Tłumaczenie Paweł Podmiotko Dmitry Glukhovsky przedstawia wizję świata, w którym pokonano ostateczną granicę – śmierć.
W postcywilizacyjnym świecie „Survarium” wrogami człowieka są rozumny Las oraz inni ludzie. Literatura postapokaliptyczna przeżywa rozkwit, a jej fala idzie do nas ze Wschodu. Najpierw sukces odniosła seria „Metro 2033”, potem kolejna, osadzona w uniwersum gry „S.T.A.L.K.E.R.”. Teraz czas na „Survarium” – „duchowego spadkobiercę” tej ostatniej, nawiązującego do nowej gry. „Wektor zagrożenia” to drugi (po „Łowcy z Lasu” Lewickiego) tytuł serii ukazujący się po polsku. Autor, Wiktor Noczkin, wcześniej dał się poznać czytelnikom dwiema pozycjami „stalkerowymi”. W świecie „Survarium” w wyniku skażenia biologicznego wyginęła większość ludzkiej populacji i pojawiły się zmutowane rośliny oraz zwierzęta. Najgroźniejszymi wrogami człowieka są wciąż rozrastający się, rozumny Las oraz inni ludzie. Zbrojne bandy walczą o kurczące się zapasy pozostałe po cywilizacji. Znamienne, że akcja powieści rozgrywa się na terytorium dzisiejszej Ukrainy. Wolny włóczęga Aleks, cierpiący na amnezję Szwed i złodziejka Jana tworzą uzupełniający się zespół. Wszyscy narazili się lokalnym watażkom, którzy walczą o władzę nad okolicą. Teraz muszą stawić czoło zarówno Armii Odrodzenia, jak i Czarnemu Rynkowi, które co prawda wyznają odmienne idee, ale metody działania mają podobne. W dawnych laboratoriach wojskowych bohaterowie poszukują łupów i wiedzy o przeszłości. Na tej ostatniej szczególnie zależy Szwedowi, który podejrzewa, że uczestniczył w tajnym projekcie o kryptonimie „Vektor”, którego wyniki mogą zagrozić ocalałym. Zgodnie z poetyką gry, cała trójka uczestniczy w misji, w ramach której wykonuje kolejne zadania: walczy z ludźmi i mutantami, unika pułapek, zdobywa artefakty i zasoby. Wspólna walka o przetrwanie rodzi między bohaterami więzi przyjaźni, które pomagają im wyjść cało z największych opresji.
W XXII wieku opracowano szczepionkę, za sprawą której ludzie przestali starzeć się i chorować. Świat podzielił się na ogromne terytoria, a każde z nich ma inną wizję dysponowania nieśmiertelnością – np. w Rosji jest dostępna tylko dla Władzy, w Panameryce może mieć ją ten, kto wykupi drogi złoty los, zaś w nowej Europie szczepionka dosłownie płynie z kranu. Trzysta lat później, świat zaczyna osiągać kres wydajności. W Europie każdy skrawek ziemi jest zabudowany. Elita żyje w przestronnych apartamentach, z których widać horyzont, a miliardy zwykłych ludzi tłoczą się w kubikach poniżej. Prawo jest proste: nieśmiertelność albo dziecko. Jeśli kobieta zajdzie w ciążę, może ją usunąć lub zgłosić i dobrowolnie zadecydować, które z rodziców poniesie konsekwencje. Prawo nie zabija. Prawo humanitarnie aplikuje akcelerator starzenia i osoba poddana jego działaniu ma przed sobą dziesięć lat życia. Oczywiście niektórym wydaje się, że ujdzie im na sucho. Wtedy do akcji wkraczają Nieśmiertelni, a wśród nich główny bohater – Jan Nachtigel. Obleczeni w czerń, z maskami greckich bogów na twarzach, wymierzają sprawiedliwość tym, którzy chcieli od życia czegoś więcej, niż tylko żyć. I właściwie o tym jest „Futu.re”. Obok dynamicznej fabuły mamy kontemplację sensu życia, kiedy brak w nim akceleratora. Co począć, gdy nie ogranicza nas czas? Gdzie szukać nadziei, gdy jesteśmy nieśmiertelni jak Bóg? Co robić w świecie, w którym mimo tylu istnień jesteśmy samotni? W którym wszelkie potrzeby są zaspokajane pigułkami czy innymi zastępnikami? Czy nieśmiertelność jest darem czy może przekleństwem? Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak mógłby wyglądać świat, w jakim stanie etycznym byłaby ludzkość gdyby zabrakło kostuchy – przeczytajcie tę ciekawą wizję.
Recenzował Rafał Śliwiak
Recenzowała Krystyna de Binzer
Fabryka Słów 2015 Cena 39,90 zł
68 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Insignis 2015 Cena 39,99 zł
69 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
książki
Porywacze ciał kontratakują Starter Lissa Price Tłumaczenie Elżbieta Piotrowska Lissa Price w „Starterze” ma odwagę, aby wyjść poza utarte koleiny fabularne. Dystopijne opowieści dla młodych czytelników mają prosty wzór: bierzemy nastolatkę z nizin postapokaliptycznego społeczeństwa, która chcąc ochronić młodsze rodzeństwo znajduje się nagle w świecie bogatej wierchuszki, wykorzystującej plebs dla własnej rozrywki. Nie wystarczy przeżyć – trzeba jeszcze rozwalić system od środka. Brzmi znajomo? I owszem – tyle że główna bohaterka nie ma na imię Katniss, ale Callie, zamiast nieokreślonej apokalipsy mamy broń biologiczną, która zabiła wszystkich oprócz seniorów i dzieci,
Kosmoafgańczycy
a rozrywką jest nielegalne wypożyczanie młodych ciał przez jednostki po dziewięćdziesiątce. Na szczęście, Lissa Price w „Starterze” wychodzi poza utarte koleiny fabularne. Callie, która pożyczyła swoje ciało renterce Helenie, nagle odzyskuje świadomość przed upływem terminu wynajmu – i orientuje się, że coś jest mocno nie tak. Po pierwsze, Helena nie pożyczyła młodego ciała dla rozrywki i imprez, ale ma jakiś tajemniczy plan. Po drugie, firma Prime Destinations prowadząca bank ciał, też ma tajemniczy plan. Do tego, staruszka cały czas siedzi nastolatce w głowie i zmusza ją do współpracy międzypokoleniowej, bo inaczej zginą obie. A w świecie seniorów trudno poznać, kto jest naprawdę młody, a kto stary – i kto może pomóc Callie ogarnąć sytuację i uratować ją oraz jej młodszego brata. W rezultacie dostajemy wciągającą opowieść młodzieżową, która zapewni kilka wieczorów czytelniczej rozrywki plus refleksję, że nie należy skreślać ludzi po trzydziestce (lub setce), a kultura sprytnie wykorzystuje młodość jako towar. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie wybory polskiej tłumaczki – starterów czy renterów można jeszcze przeżyć, ale słowo „ender” kojarzy się z jednym wyjątkowym małolatem, nie zaś bandą emerytów.
Recenzowała Agnieszka Haska
Królewna kontra czarownica
Łzy diabła
Królowa Tearlingu
Magdalena Kozak
Erika Johansen
Tłumaczenie Anna Gralak
Tłumaczenie Izabella Mazurek
„Łzy Diabła” to nie klasyczne military SF, a raczej współczesna powieść z elementami fantastyki.
Albatros 2015 Cena 34,90 zł
Historia o dużym potencjale, ale interesujący pomysł zaprzepaszczono kiepskim wykonaniem.
Na planecie Dżahan młody książę Izaat ma udowodnić, że jest godny, by zostać kolejnym władcą Farji. Od powodzenia jego misji zależy przyszłość królestwa: utrzymanie wymiany handlowej z Obcymi – mieszkańcami planety Ziemia, którzy w zamian za zaawansowaną technikę kupują na Dżahanie czars, źródło niezwykłego narkotyku, tytułowych łez diabła. Wątek arystokratyczny przeplatany jest dużo ciekawszym wątkiem Znajdy – tajemniczego młodzieńca, który niczym Jason Bourne nie wie kim jest i skąd się wziął w górskiej okolicy. Mimo obcego wyglądu szybko dostaje się do elitarnej drużyny Skorpionów – partyzanckiej elity walczącej z królewskim wojskiem – i zaczyna drogę od zera do ludowego bohatera. Magdalena Kozak w książkach wykorzystuje własne doświadczenia – żołnierki, lekarki i zapalonej spadochroniarki. W Dżahanie czytelnik łatwo odnajdzie współczesny Afganistan, gdzie autorka służyła podczas dwóch zmian. Mamy więc wszystko, czego możemy się spodziewać w takiej opowieści – snajperów, helikoptery, bomby-pułapki, walkę w górach, bezwzględnych partyzantów, ich nieuchwytnych przywódców, no i oczywiście dalekie mocarstwo realizujące swoje interesy. Wszystko to napisane składnie, z wartką, pełną zwrotów akcją. Jednak czy dobrym pomysłem jest przeniesienie w kosmos opowieści, która mogłaby zostać osadzona np. w jakimś fikcyjnym kraju muzułmańskim, w którym swoje interesy próbują realizować państwa zachodnie? W „Łzach diabła” za mało jest fantastyki; to nie klasyczne military SF, a raczej współczesna powieść z elementami – nawet broń nie odbiega od dzisiejszych standardów NATO. Mało tego, ów czars, którego łakną Ziemianie, te tajemnicze zwyczaje prostego ludu, ci książęta – czy to wszystko nie pachnie zbyt mocno przyprawą zwaną melanżem?
Powieściowy debiut Eriki Johansen robi furorę na Zachodzie; zapowiedziana jest nawet ekranizacja. W zasadzie nic dziwnego, gdyż ta historia znakomicie nadaje się na film, który przyciągnie do kin widzów spragnionych barwnej opowieści o dzielnej, zbrojnej w ideały i na wpół zapomnianą wiedzę królowej, toczącej bój z plugawym złem. W filmach rozrywkowych nieźle sprawdza się połączenie niebanalnego świata i banalnych bohaterów. Niestety, w przypadku książki nie jest już tak różowo. Opowieść bazuje na schemacie starcia światła i mroku, królewny przeciwstawionej złej czarownicy – a wszystko to zupełnie dosłownie. Bohaterka, niczym iście bajkowe dziewczę, spędziła całe życie w lesie, ukrywana i kształcona przez parę wiernych opiekunów. Oczywiście ta baśń stanowi zarazem znak naszych czasów – królewna, a w zasadzie młoda królowa, nie jest pretekstem do udziału księcia w tym zamieszaniu, w dodatku nikogo nie oczaruje urodą. Czarownica za to, choć stara, jest piękna i nie ma czego zazdrościć dziewczynie – chce po prostu tego, co wszystkie potwory w koronach: podbić świat. Ponadto historia została podlana wojennym realizmem, wprost mówi się o gwałtach i mordowaniu dzieci. Samo uniwersum prezentuje się oryginalnie jako misz-masz high fantasy i postapokalipsy. Ludzie wyjałowili świat i dokonali tajemniczej Przeprawy, ze względów ideologicznych nie zabierając większości zdobyczy cywilizacji. To, co straszliwie przeszkadza, to naiwność w założeniach fabularnych i toporna kreacja postaci. Kwestie czysto warsztatowe (przynajmniej w skądinąd pięknym wydaniu polskim) wołają o pomstę do nieba – niezgrabny styl, błędy gramatyczne, chropawe dialogi… Szkoda, choć kto wie – może ciąg dalszy pozytywnie nas zaskoczy.
Recenzował Jerzy Stachowicz
Recenzowała Joanna Kułakowska
Insignis Media, Kraków 2015 Cena 39,99 zł
70 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Galeria Książki 2015 Cena 39,90 zł
Nagrody
„Nowej Fantastyki”
2015
N om i na c j e Książka Roku:
Reflektor:
• „Teatro Grottesco” Thomas Ligotti • „Echopraksja” Peter Watts • „Unicestwienie” i „Ujarzmienie” Jeff VanderMeer
• Michał Cholewa • Paweł Majka • Paweł Paliński • Radosław Rak
Ustanawiając Nagrody „Nowej Fantastyki”, mieliśmy nadzieję z ich pomocą zwracać Waszą uwagę na interesujące książki i dobrze zapowiadających się twórców. W zeszłorocznej, pierwszej edycji za Książkę Roku uznaliśmy „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta” Davida Mitchella. To znaczy, że powieść ta – w naszej opinii – wyróżniła się na tle innych powieści, zbiorów opowiadań, antologii, albumów i pozycji non-fiction, czy to pióra Polaka, czy przełożonych na nasz język, wydanych w 2013 roku. Statuetkę w kategorii Reflektor otrzymał zaś Cezary Zbierzchowski, który debiutował powieścią „Holocaust F” – według jury, spośród młodych pisarzy i pisarek, którzy publikowali w 2013 roku, to on zrobił najlepsze wrażenie i warto go obserwować, ponieważ może dać nam jeszcze wiele wspaniałych książek. W tym roku w kategorii Książka Roku nominowaliśmy trzy pozycje wydane w 2014 roku (choć samych typów było o wiele więcej, ale sito nominacji jest gęste). Dwa tomy trylogii „Southern Reach” Jeffa VanderMeera traktowane były łącznie. Aż czterech pisarzy walczyć będzie o Reflektor. Kto otrzyma statuetki? Nagrody wręczymy w trakcie konwentu Pyrkon, który odbędzie się w dniach od 24 do 26 kwietnia 2015 roku.
Nagrody czytelników „NF” 2014 W styczniu 2015 roku poprosiliśmy Czytelników o wskazanie najlepszych tekstów, grafików i okładek opublikowanych w ciągu minionych dwunastu miesięcy, które chcieliby wyróżnić. Laureatami plebiscytu Nagrody Czytelników „Nowej Fantastyki” za rok 2014 zostali:
OPOWIADANIE POLSKIE
TEKST PUBLICYSTYCZNY
RYSOWNIK
Pierwsze miejsce zdobył Przemysław Zańko opowiadaniem „Przypadki Guliwera Kruzoe” („NF” 04/14), które zgromadziło 8,3% głosów. Na drugim miejscu znalazł się „Rekordzista” Szymona Stoczka („NF” 06/14) z 5,4% głosów. Podium zamyka Sebastian Uznański, którego „Nawet cienie będą szeptać” („NF” 10/14) zgromadziło 5,2% głosów.
Za najlepszy tekst publicystyczny uznano artykuł „Krasnoludy i ich brodate żony” Artura Szrejtera („NF” 01/14), który zdobył 6,5% głosów. Na drugim miejscu znalazł się wywiad z Elżbietą Cherezińską („NF” 10/14) – 5,2%. Trzecie miejsce zajął „Demontaż mechanicznej pomarańczy” Roberta Skowrońskiego – 4,4% głosów.
To kolejna kategoria, w której walka była bardzo wyrównana i decydowały pojedyncze głosy. Najwięcej zdobył ich Jarosław Musiał, tuż za nim znalazł się Tomasz Niewiadomski, a na trzecim miejscu uplasował się Daniel Grzeszkiewicz.
OPOWIADANIE ZAGRANICZNE
CYKL PUBLICYSTYCZNY
OKŁADKA
Zwycięzcą w tej kategorii jest Thomas Ligotti i jego „Jeszcze nie skończyłem” („FWS” 04/14). Na drugim miejscu znalazł się Peter Watts z opowiadaniem „Olbrzymy” („NF” 09/14), zaś na trzecim Jason Sanford z „Aniołami sublimacji” („NF” 10/14). Najlepsze teksty w tej kategorii stoczyły wyjątkowo zaciętą walkę – różnice między kolejnymi miejscami wynosiły jeden głos!
W tej nowej kategorii niekwestionowanym zwycięzcą został Łukasz Orbitowski ze swoim „Orbitowaniem po kinie”, które zgromadziło aż 19% głosów. Drugie miejsce zajęło „Ślepopisanie” Petera Wattsa (14,6%), zaś trzecie „Fantastyka praktyczna” Rafała Kosika (13%).
Czytelnicy najwyżej ocenili okładkę „Fantastyki Wydania Specjalnego” 02/2014 autorstwa Benoita Godde’a (19% głosów). Drugie miejsce zajęło „Wydanie Specjalne” 04/2014, okładka Piotra Foksowicza (14%), zaś na trzecim znalazła się „Nowa Fantastyka” 04/2014 (Daenerys Targaryen z serialu „Gra o tron” – 12% głosów).
Wszystkim uczestnikom plebiscytu serdecznie dziękujemy.
Nagrody książkowe otrzymują: Alicja Gawdzik, Agnieszka Sobieraj, Malwina Mieczkowska, Przemek Grochowski, Sonia Miniewicz, Jarosław Pałucki, Daniel Kozłowski, Paulina Kuchta, Bogdan Ruszkowski, Emilia Rejner, Anna Walc, Magdalena Górecka, Jakub Sroczyk, Katarzyna Pietraszko, Marta Gawrońska, Piotr Królak, Michał Gruszecki, Sebastian Kownacki, Jarosław Świć, Kaja Plekaniec, Grzegorz Lebiedzik, Sylwia Mazur, Kamil Kulik, Piotr Urbaniak, Kalina Jarosz.
71 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
felieton: Fantastyka praktyczna
Bezpieczeństwo w roku 2040 Chyba każdy pracownik korporacji trafił kiedyś na nadgorliwca z działu IT, który raz w miesiącu kazał wszystkim zmieniać hasła i to na takie, których nie da się odgadnąć, czyli ciągi wszelkich możliwych egzotycznych znaków. Zazwyczaj efektem tak zaawansowanych procedur są przyklejane do komputerów karteczki z tymi hasłami. Zbyt wysokie rygory bezpieczeństwa oznaczają więc obniżenie jego poziomu. I zasada ta jest uniwersalna.
J
est wiele skrzyżowań w Warszawie, gdzie światła są ustawione tak, że dla samochodów już pali się czerwone, a piesi na zielone muszą czekać jeszcze kilkanaście sekund. Czasem ma to uzasadnienie, bo skrzyżowanie jest skomplikowane, ale zwykle jednak nie. Na wszelki wypadek projektant przedłużył czerwone dla zwiększenia bezpieczeństwa. Efekt? Piesi ignorują światła i przestają czekać na zielone. Te dwa przykłady obrazują trend cywilizacyjny dotyczący nadmiernego zwiększania poziomu bezpieczeństwa, ale równie ciekawe jest zjawisko mu towarzyszące, określane pięknym, grecko brzmiącym słowem „dupokryt”. To słowo oddaje chęć takiego zabezpieczania się, by nasze działania nie mogły obrócić się przeciw nam, by zawsze dawało się na kogoś zrzucić winę. Idealnym dupokrytem dla projektanta świateł byłoby takie ich ustawienie, by zawsze dla wszystkich paliło się czerwone. Temat bezpieczeństwa jest od dawna wykorzystywany przez władzę do zwiększania kontroli nad tymi, którymi rządzą. Zwiększanie bezpieczeństwa wiąże się w nierozerwalny sposób z ograniczaniem wolności. Dzieje się to stale, a proces ten jest hamowany głównie przez kosztowną i niedostatecznie rozwiniętą technologię. Zastanówmy się, jak by to wyglądało, gdyby technologia nie stała na przeszkodzie. Jak będzie wyglądał samochód w roku, powiedzmy, 2040? Trudno przewidzieć design, ale można przewidzieć zastosowane w nim technologie zwiększające bezpieczeństwo. Nie chodzi mi teraz o poduszki powietrzne czy napinacze pasów, lecz o coś bardziej wyrafinowanego, jak np. transpondery. Transponder na bieżąco będzie przesyłał do centrali pozycję samochodu, aby w razie awarii czy wypadku służby ratunkowe mogły szybciej dotrzeć na miejsce. I niby chodzi o nasze bezpieczeństwo, ale całkiem przy okazji
puchnie baza danych z dokładną historią naszych podróży. Dziś samochodowe wideorejestratory instalują sami kierowcy w celach oczywistych. Nagrania są wykorzystywane w sądach, bywa również, że celem udowodnienia winy właściciela urządzenia. Prawdopodobnie za kilkanaście lat staną się wyposażeniem obowiązkowym. Oczywiście obowiązek ten będzie uzasadniany bezpieczeństwem, jednak całkiem przy okazji nagranie będzie mogło posłużyć jako dowód w sprawie niezwiązanej z ruchem ulicznym. Ot, w sprawie opowiedzianego koledze dowcipu. Cóż złego w opowiadaniu dowcipów? Dziś nic, jeśli opowiada się je w zaufanym towarzystwie. Prawdopodobnie w roku 2040 nie będzie już pojęcia zaufanego towarzystwa, a każda wypowiedź w świetle prawa będzie traktowana jako wypowiedź publiczna. Przypomnę, że było wiele precedensów, w których facebookowy komentarz dla znajomych był przez sąd traktowany jak wypowiedź publiczna. Już dziś, nawet w Polsce, istnieją prawne regulacje zabraniające wygłaszania pewnych poglądów, a wkrótce przybędą nowe. Wielka Brytania przymierza się do wprowadzenia prawa zakazującego m.in. krytyki imigrantów i mniejszości narodowych. Można się spodziewać, że raz otwarte drzwi już nie dadzą się zamknąć i lista tematów, których nie wolno krytykować, negować bądź z nich żartować, będzie rosła. W roku 2040 opowiedzenie koledze niepoprawnego politycznie dowcipu będzie więc przestępstwem i to ściganym z urzędu. Co więcej, być może proces ten będzie zautomatyzowany. Technologie osobiste wymuszają przechowywanie danych w chmurze i wszystko wskazuje na to, że trend ten będzie coraz silniejszy. Nowe wydania Androida w znacznym stopniu ograniczają dostęp do fizycznych nośników danych (czyli głównie kart SD) i nie dzieje się to przypadkiem. Nasze smartfony, a ra-
72 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
RAFAŁ KOSIK
czej coś, co je zastąpi w przyszłości, będą wyłącznie terminalami, niezdatnymi do użytku bez stałego dostępu do sieci. Wszystkie dane będziemy trzymać w chmurze z tego prostego powodu, że nie będzie innej możliwości. Nie inaczej stanie się z nagraniami ze wspomnianych wcześniej samochodowych rejestratorów. Korporacje będą oczywiście pożądały tych danych z przyczyn marketingowych. Państwo będzie ich pożądało dla inwigilacji, bo przecież do lokalnego dysku komputera nie ma swobodnego dostępu, dopóki nie aresztuje się właściciela, a komputera nie skonfiskuje. Dane trzymane w chmurze od lat są bez krępacji analizowane pod kątem dopasowania treści reklamowych profilowanych pod użytkownika. Analizowanie ich pod kątem wypowiadanych niepoprawnych politycznie treści już dziś byłoby prawdopodobnie możliwe. Stara zasada mówiąca, że lepiej zapobiegać, niż leczyć, znajdzie zastosowanie również i tutaj. Jeśli ktoś ma poglądy niepoprawne politycznie, to prędzej czy później coś mu się wymsknie, czyli popełni przestępstwo. Zatem samo posiadanie przez niego pewnych poglądów jest usiłowaniem przestępstwa. Skoro w roku 2015 istnieją programy analizujące gesty i sposób chodzenia, by na tej podstawie wskazać automatycznie, kto jest agresywny i za chwilę może sprawić problem, to czemu w roku 2040 nie miałoby być programów automatycznie wskazujących ludzi o poglądach, które mogą sprawiać problemy? Zapewne w roku 2040 pieniądze będą wyłącznie cyfrowe, podatki ściągane automatycznie, samochody kierowane przez autopilota, ludzie zachipowani lokalizatorami, a przestępstwa wykrywane przed ich popełnieniem. Wszystko w imię bezpieczeństwa. To teoretycznie możliwa przyszłość, która nadejdzie, jeśli jej na to pozwolimy.
© Cat Sparks
felieton: Ślepopisanie
Potrzeby wielu Gdy piszę te słowa, Internet huczy od wieści o śmierci Leonarda Nimoya. To dobry moment na dyskusję o tym, iż prawdziwie etyczne społeczeństwo nieuchronnie zaczęłoby zabijać niewinnych ludzi. Posłuchajcie.
N
ajbardziej znaną rolą Nimoya był oczywiście Spock z serialu „Star Trek”. Grał tam logicznego Wolkanina, który nigdy nie pozwalał, by emocje wpłynęły na podjęcie trudnych decyzji. Powodowało to, że ścierał się z Leonardem McCoyem, naczelnym humanistą „Star Treka”. Jeśli zabicie pięciu osób ocali życie dziesięciu, to mamy okazję nie do przegapienia – szydził pewnego razu doktor, komentując beznamiętną sugestię Spocka, by poświęcić setki kolonistów i tym samym powstrzymać neuropasożyta przed rozprzestrzenieniem się na całą galaktykę. – Czy na tym polega twoja prosta logika? Logika faktycznie była prosta i nie do obalenia, ale my oczywiście musimy ją odrzucić. (Jak można się było spodziewać, ze względu na widownię telewizyjną, która nie potrafi znieść pesymistycznego zakończenia, pod koniec odcinka1 uniknięto brutalnego kompromisu.) Łatwiej było ją przełknąć 16 lat później, gdy w filmie „Gniew Khana” została ona przedstawiona za pomocą zwrotu „potrzeby wielu przeważają potrzeby jednostek”. Tym razem hasło chwyciło i w przeciągu tygodnia stało się wytartą kliszą. To drugi pod względem popularności cytat Spocka. Ten pean na rzecz Większego Dobra jest przecież tak uspokajający. Oczywiście, takie sytuacje prawie się nie zdarzają – w prawdziwym świecie to potrzeby jednostek prawie zawsze przeważają nad potrzebami wielu – ale któż nie popiera tej zasady, nieważne jak gołosłownie? Nie robi tego większość z nas, bo najwyraźniej: ...postęp nie jest bezpośrednio wart życia nawet jednej osoby. Pośrednio – nie ma sprawy. Możesz być nawet Józefem Stalinem, bylebyś nie chciał nikogo zabić. W jakiejś dziurze z Trzeciego Świata możesz zbombardować tamę dostarczającą wodę setkom tysięcy ludzi, w skutek czego tysiąc dzieci umrze z pragnienia, ale przynajmniej nie zrobiłeś tego celowo, prawda? Phillip Morris zabił więcej osób niż Mao, a mimo to wciąż należy do Izby Handlowej. Nikt przecież nie chciał, żeby ci wszyscy ludzie umarli, topiąc się we własnej krwi, ale nawet po tym jak naczelny lekarz wojskowy dał im cynk, wciąż nie byli pewni, że papierosy powodują raka. Porównajcie to z rachunkiem ryzyka w badaniach medycznych. Jeśli zabiję jedną osobę na dziesięć tysięcy, zamykają moje badania, nawet jeśli to, nad czym pracuję, ocali miliony. 1
Nie mogę zabić stu osób, by znaleźć lekarstwo na raka, ale milion umrze wskutek choroby, którą mogłem pokonać. Ukradłem ten dialog, za zgodą, od początkującego autora, który pragnie pozostać anonimowy (jako dodatek do mojej lukratywnej posady jako felietonisty „Nowej Fantastyki” czasami prowadzę takich gości). Postać mówiąca te słowa jest typowym dupkiem: arogancki, pogardliwy wobec współpracowników, pozbawiony odrobiny empatii. A mimo to ma trochę racji. Nie on pierwszy to zauważył. Idea gambitu – relatywna wartość życia porównywana z innym w imię jakiegoś większego dobra – jest stara jak ludzkość (nawet starsza, biorąc pod uwagę przykłady doboru krewniaczego widocznego wśród wielu gatunków). Ten motyw przewija się nawet w moich książkach. Mimo to, nie jestem pewien, czy gdziekolwiek widziałem ideę potrzeb wielu opisaną dobitniej niż w tym jeszcze niewydanym fragmencie fikcji literackiej. Może powodem jest fakt, że nie jest to fikcja. Tytoń zabił około sto milionów osób w XX w. i choć społeczeństwo było czasami w stanie się zorganizować i złożyć pozew zbiorowy, nikt jeszcze nie został oskarżony o morderstwo za pomocą papierosa, nie mówiąc już o skazaniu. Ale jeśli na twoją walkę o wynalezienie leku na raka płuc składają się eksperymenty, o których wiesz, że mogą okazać się śmiertelne dla niektórych badanych, zostajesz seryjnym mordercą. Jakie społeczeństwo demonizuje tych, którzy chcą zabić Jednostki, by ocalić Wielu, zaś zwalnia tych, co zabijają Wielu jedynie na rzecz marży zysku? Czyż aforyzm Spocka nie żąda, by ludziom zabijającym dla większego dobra, morderstwo uchodziło na sucho? Nie kupujecie tego, co? To po prostu wydaje się złe. Nieważne, że tak zwanemu „wyborowi” palenia kłam zadaje przemysł, handlując najbardziej uzależniającym narkotykiem na planecie. Nieważne, że w żadnym z przypadków śmierć nie jest celem, a jedynie skutkiem ubocznym. Nawet jeśli widzicie w tym ekwiwalencję logiczną, po prostu tego nie czujecie. Celowe wstrzyknięcie pięćdziesięciu osobom czegoś, o czym wiecie, że statystycznie zabije pięcioro z nich, wydaje się tak bezlitosne. Tak bezpośrednie. Tak potworne. Coś takiego zrobiłby Josef Mengele.
peter watts
Sądzę, że wszystko sprowadza się do dylematu wagonika. Znacie go, prawda? Klasyczny przypadek to dwa scenariusze, w których odczepiony wagonik pędzi ku zerwanemu mostowi. W jednym scenariuszu pasażerów można uratować jedynie poprzez skierowanie wagonu na inny tor, gdzie przejedzie pracującego tam montera. W drugim przypadku pasażerów można uratować jedynie wpychając grubasa na tory, tuż pod nadjeżdżający wagon. Człowiek ginie, lecz jego masa jest wystarczająca, by zatrzymać pociąg. Etycznie scenariusze te są identyczne: zabij jedno, ocal wielu. Jednakże odpowiedzi ludzi stojących przed tymi hipotetycznymi wyborami są wymownie różne. Większość mówi, że właściwym byłoby zmienić tor, po którym jedzie pociąg, ale nie zepchnęłoby grubasa ku jego zgubie. Sugeruje to, że takie „moralne” wybory odzwierciedlają jedynie wstręt przed zabrudzeniem sobie rąk. Zmienić bieg pociągu: tak, bylebym nie musiał być obecny, gdy kogoś rozjedzie. Niech mój produkt zabije miliony, ale nie zostawiajcie mnie z nimi w pokoju, gdy będą wyciągać kopyta. Pozwólcie mi działać, ale tylko jeśli nie będę musiał widzieć rezultatów. Moralność to nie etyka, nie logika. Moralność to tchórzostwo i choć „Star Trek” może użyć niekończących się zastępów czerwonych koszul (co słusznie zauważyła wasza rodaczka, Beata Marczyńska-Fedorowicz), by służyć potrzebom wielu, w prawdziwym świecie tchórzostwo sprowadza aksjomatyczną mądrość Spocka do nic nie znaczącego frazesu. Dylematy wagonika mogą przyjąć różne formy (choć wszystkie zwykle dają podobne rezultaty). Zostawię was z jednym z moich ulubionych. Chirurg ma pięciu pacjentów, z których każdy potrzebuje natychmiastowego przeszczepu. Niespodziewanie przychodzi do niego szósty pacjent. Nie ma on powiązań z pozostałymi pięcioma, pochodzi z innego miasta, ma tylko złamaną rękę i wystarczającą ilość zdrowych organów, by uratować resztę pacjentów. Potrzeby wielu przeważają potrzeby jednostek. Wszyscy to wiedzą. Spójrzcie, Spock już zaczął kroić. A wy?
Przełożył Piotr Kosiński
Jeśli się zastanawialiście, odcinek nazywa się „Pasożyty!” i napisał go Steven W. Carbatsos.
73 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
film
MIŁOŚĆ NIE WYKLUCZA Arnby używa wilkołactwa do opowiedzenia kameralnej historii o bezwarunkowej, ofiarnej miłości.
N
astoletnia Marie mieszka z ojcem i katatoniczną matką na małej duńskiej wyspie, w społeczności z gatunku tych, gdzie wszyscy wszystkich znają i rozwiązują swoje problemy w obiegu zamkniętym. Gdy z jej ciałem zaczynają się dziać dziwne rzeczy, odkrywa rodzinną tajemnicę i musi stawić czoło wszystkiemu, co się z tym wiąże. W „Wilkołaczych snach” słowo „wilkołak” nie pada ani razu (nie licząc polskiego tytułu – oryginalny brzmi „Gdy zwierzęta śnią”). I jest to w pełni uzasadnione, ponieważ wilkołactwo staje się tutaj tylko symbolem – narzędziem do przedstawienia przypowieści o istocie miłości. I nie chodzi tu o rozhisteryzowane zadurzenia rodem z popularnych
romansów paranormalnych, ale o najgłębszą miłość, która wymaga codziennego ofiarowania siebie ukochanej osobie, bez względu na okoliczności. O bezwarunkową akceptację i miłość bliskich, którzy są niesprawni, chorzy psychicznie, czy z dowolnego innego trudni do kochania, a dla postronnych nawet do tolerowania. Uczucie, którym darzymy nie tylko „za coś”, ale „mimo wszystko”. W tym kontekście na prawdziwych bohaterów filmu wyrastają ojciec Marie (w tej roli Lars Mikkelsen, starszy brat Madsa, znany z seriali „Sherlock” i „House of Cards”) oraz jej chłopak, Daniel. Całą tę historię reżyser Jonas Arnby przedstawia w bardzo kameralny, minimalistyczny sposób – niespiesznie prowadzi akcję, oszczędnie dozuje efekty specjalne związane
z przemianami Marie. Szerokie kadry Nielsa Thastuma eksponują piękno i pozorny spokój miejsca akcji; z drugiej strony dostajemy obrazki – rodzinnego domu dziewczyny, przetwórni ryb, w której pracuje, klubu, gdzie imprezuje – które podkreślają jego zwyczajność, a co za tym idzie uniwersalność opowieści i ludzkich postaw. Przedstawione wydarzenia równie dobrze można by umieścić w polskiej wsi, jak i na amerykańskiej prowincji. Amerykanie mieli już zresztą swoje opowieści, które podobnie narzędziowo traktowały elementy nadprzyrodzone – żeby wspomnieć np. „Carrie” czy mniej znane, a znakomite „Ginger Snaps”.
Jerzy Rzymowski
WILKOŁACZE SNY (Når dyrene drømmer). Reżyseria: Jonas Alexander Arnby. Scenariusz: Rasmus Birch. Zdjęcia: Niels Thastum. Muzyka: Mikkel Hess. Występują: Sonia Suhl, Lars Mikkelsen, Sonja Richter. Dania 2014.
DVD Serial::
Dodatki:
CIĘCIA I ZMIANY Mimo potknięć, w czwartym sezonie „Gra o Tron” to nadal najbardziej widowiskowe fantasy w telewizji.
C
zwarty sezon „Gry o Tron”, produkcji HBO na podstawie „Pieśni lodu i ognia” George’a R.R. Martina, przynosi kilka szczególnie pamiętnych scen, na które miłośnicy
cyklu czekali z niecierpliwością, a które dla widzów serialu nieznających powieści stanowiły nie lada szok. Mamy tu śmierć Joffreya (chyba jedyną, która wzbudziła powszechną radość), mamy spektakularny i wstrząsający zarazem pojedynek Oberyna Martella z Górą, wydarzenia w Orlim Gnieździe, scenę w wychodku i cały odcinek poświęcony Bitwie o Mur. Jest również kontynuowany wątek przemiany zarozumiałego Theona Greyjoya w złamanego, ślepo posłusznego Fetora – w książkach proces ten został jedynie napomknięty, tutaj zaś przedstawiono go w pełnej okazałości, doceniając talent aktorski Alfie’ego Allena. Znakomicie prezentuje się także wspólna wędrówka Aryi i Ogara. Nie znaczy to, że jest idealnie – z drugiej strony wątek Daenerys traci impet, wydarzenia z udziałem Stannisa Baratheona i Davosa wypada nijako, chociaż i tak lepiej niż podróż Brana na północ. Scenę gwałtu z trzeciego odcinka, mocno rozbieżną w wydźwięku względem wydarzeń z powieści, trudno jakkolwiek uzasadnić i sprawia wrażenie zmienionej na siłę, aby podsycić kontrowersyjność serialu. Rozbież-
ności między serialem a powieściami jest zresztą coraz więcej – żeby wspomnieć choćby wycięcie oczekiwanego przez fanów wątku Pani Kamienne Serce. Pozbycie się wielu postaci i wątków pobocznych sprawiło zresztą, że już pod koniec czwartego sezonu w niektórych miejscach produkcja HBO zaczęła doganiać sagę Martina, a w nadchodzącym, piątym sezonie zapewne wyprzedzi fabularnie wyczekiwany szósty tom – widać to już po zwiastunach. Niezależnie od zastrzeżeń, panowie Benioff i Weiss kolejny rok tworzą najbardziej widowiskowy serial w historii telewizji. Wśród dodatków mamy głównie dokumenty – obszerny materiał na temat kręcenia Bitwy o Mur, a także materiały skupiające się na elementach charakterystycznych dla sagi Martina – na roli bękartów oraz na śmierciach ważnych postaci. Są także sceny usunięte – szczęśliwie nie takie, których można by żałować, że nie załapały się do finalnej wersji odcinków.
Jerzy Rzymowski
GRA O TRON – SEZON 4 (Game of Thrones – Season 4). Twórcy serialu: David Benioff, D. B. Weiss. Występują: Peter Dinklage, Lena Headey, Emilia Clarke. USA 2014. Dystrybutor: Galapagos.
74 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
komiks
Dusza Wojownika
Groza z głębin
By zrozumieć polskość należy przeczytać „Trylogię”, by poznać Japonię trzeba znać „47 roninów”.
Intrygująca i rozczarowująca zarazem mieszanka horroru, postapokalipsy i science fiction.
Ta wielokrotnie ekranizowana historia, zajmująca godne miejsce w światowej popkulturze, ożywa ponownie, tym razem na kartach komiksu. Trzej wielcy samurajowie branży komiksowej: Mike Richardson (założyciel wydawnictwa Dark Horse), Stan Sakai („Usagi Yojimbo”) i w charakterze konsultanta Kazuo Koike („Samotny Wilk i Szczenię”) oszczędnie i bez upiększeń opowiadają jedną z najbardziej znanych historii o honorze i poświęceniu. By lepiej wypełniać powierzone przez szoguna Tokugawę zadania, na początku 1701 roku pan Naganori Asano z Akō udaje się do Edo na naukę dworskiej etykiety. Nauczyciel – urzędnik dworski Kira Yoshinaki, okazuje się być skorumpowanym cwaniakiem. Nie dostawszy łapówki od wiernego kodeksowi Bushidō samuraja, doprowadza do jego kompromitacji. Asano popełnia seppuku, majątek ulega konfiskacie, a trzystu samurajów staje się roninami – samurajami bez pana. Przyjaciel i zaufany dowódca Asano, Yoshio Oishi, zawiązuje spisek by pomścić suwerena i przywrócić jego rodowi należną cześć. Do spisku dołącza 46 najwierniejszych wasali. To oni, narażając się na utratę własnego honoru, żyjąc podle i poniżej godności, prawie dwa lata usypiają czujność szoguna i ochroniarzy Yoshinakiego. 14 grudnia 1702 roku ruszają po słuszną zemstę. W tej jednej opowieści zawiera się cała Droga Wojownika – Bushidō. Jest w niej Prawość i Sprawiedliwość, Odwaga i Wytrwałość, Dobroć i Współczucie, Uprzejmość, Prawda i Prawdomówność, Samokontrola i Samodoskonalenie, Wierność, Honor, Cześć dla przodków i tradycji, Pogarda dla pieniądza i w końcu Śmierć. Historia tak bogata w szlachetne uczucia często popada w przerysowanie i śmieszny patos (vide niedawna ekranizacja Carla Erika Rinscha z Keanu Reevesem w roli głównej). Świadomi takich zagrożeń autorzy opowiadają prosto i bez zdobników. Precyzyjnie i fachowo wykładają niuanse feudalnej Japonii, tłumaczą konteksty historyczne. Sakai rysuje detale i stroje nie popadając w nadgorliwość. Nie ma zbędnych kresek, nie ma zbędnych kadrów. Autorzy panują nad materią dzieła od początku do końca. W świecie zdominowanym przez relatywizm moralny kreują bardzo wiarygodnego bohatera tragicznego i wzruszającą opowieść napisaną ku pokrzepieniu serc.
Lee Archer – wybitna biolożka morska – na prośbę rządowego agenta bierze udział w tajemniczej misji. Wraz z innymi prominentnymi naukowcami musi zbadać niecodzienne odkrycie dokonane w podwodnej stacji wydobywczej w okolicach Alaski. Dwieście lat później świat pogrążony pod wodami stopniałych lodowców walczy o ostatnie tchnienie z konsekwencjami szokujących zdarzeń, do których przyczyniła się Archer. Młoda buntowniczka, Leeward, wierzy że wciąż istnieje szansa dla ludzkości, a tajemnica ocalenia kryje się w tępionym przez władze przekazie radiowym. Scott Snyder, scenarzysta m.in. „Batmana” z Nowego DC Comics oraz „Severed – Pożeracza marzeń”, serwuje dzieło z jednej strony intrygujące, a z drugiej mocno rozczarowujące. Opowieść zaczyna z przytupem, wrzucając czytelnika w odciętą od świata bazę, która staje się areną wydarzeń wyjętych wprost z „Obcego” Ridleya Scotta. Pierwszy akt to duszny i trzymający w napięciu horror z ciekawą galerią wyrazistych postaci, tajemnic i zdawkowo podrzucanych tropów. Druga część jak żywo przypomina odbitą w krzywym zwierciadle mieszankę „Wodnego świata” Costnera i „20 000 mil podmorskiej żeglugi” Verne’a. Ciężar intrygi spada na jedną bohaterkę, Leeward, a ze scenariuszem zaczyna dziać się coś niedobrego. Całe napięcie opada, Snyder gubi związki przyczynowo-skutkowe (podając np. informację, że wszystkie lodowce stopniały, a finał rozgrywając w lodowych dekoracjach) i przesadnie komplikuje fabułę, rozciągając ją na miliony lat wstecz. Do tego dorzuca jeszcze sporo bardzo niejasnych motywów, a kilka wątków rozwiązuje zbyt raptownie za pomocą zdania czy dwóch. Pierwsze jak najbardziej pozytywne wrażenie szybko ustępuje zdziwieniu i rozczarowaniu. Nie da się ukryć, że Snyder chciał złapać zbyt wiele srok za ogon, co nie skończyło się dla „Przebudzenia” zbyt dobrze. Największym atutem komiksu, niwelującym uczucie niedosytu, są znakomite rysunki Seana Murphy’ego. Lekka i zarazem ostra kreska, dynamiczne kadrowanie i dbałość o szczegóły tworzą w „Przebudzeniu” bardzo unikalną atmosferę. Być może właśnie ona zadecydowała o przyznaniu temu albumowi Nagrody Eisnera. Ciężko mi bowiem uwierzyć, że miał na to wpływ dziurawy scenariusz Snydera.
Waldemar Miaśkiewicz
Paweł Deptuch
47 Roninów. Scenariusz: Mike Richardson. Rysunki Stan Sakai. Egmont Polska 2015. Cena 69,99 zł
przebudzenie. Scenariusz: Scott Snyder. Rysunki: Sean Murphy. Mucha Comics 2015. Cena 79,00 zł
76 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
77 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Fot. Maciej Parowski
felieton: Orbitowanie po kinie
Klątwa przenoszona drogą płciową
Łukasz Orbitowski
To nie ma przyszłości ani przeszłości. Pozostaje wolne od planów i zamysłów, nie czuje ciepła ani chłodu, nie pije, nie je ani nie śpi. Jeśli kiedyś posiadało imię, już dawno go nie pamięta, bo nie ma żadnych wspomnień. Kadr z filmu „Coś za mną chodzi”
T
o nie jada śniadań i odpuszcza kolację, gdyż żre wyłącznie dusze. Ma wszystkie ciała świata, nie posiadając żadnego. Nie myśli. Nie czuje nic poza głodem. Głód napędza upór tego bezimiennego stworzenia. Głód jest jak ognik pełzający w wypalonym domu, jak stary ptak zatrzaśnięty w labiryncie bez wyjścia. To idzie własnym tempem, nie spowalnia ani nie przyspiesza. Zna swój cel, jego twarz i imię. A celem jest Jay, zamieszkująca bezczas na amerykańskiej prowincji. „Coś za mną chodzi” okrzyknięto objawieniem kina grozy. Nie do końca zasłużenie – wydaje się jednak, że film ma szanse podzielić splendory, które stały się udziałem słynnego już „Babadooka”. Wywodzi się jednak z innej tradycji. Australijska opowieść o upiorze z dziecinnej książeczki osadzała się w bardzo mainstreamowym kinie grozy spod znaku „Egzorcysty”. „Coś za mną chodzi” zrodziło się ze szczerozłotej pulpy kojarzonej z nazwiskiem Johna Carpentera. Z „Halloween” ma wspólną nie tylko małomiasteczkową atmosferę, ale przede wszystkim przekonanie o nieusuwalnej obecności zła w naszym przepięknym świecie. Zła, dodajmy, od którego nie sposób umknąć. Jay wiedzie zwyczajne życie i, jak sądzę, nie przejawia szczególnych ambicji. Nie pragnie wyrwać się ze swojej mieściny, kariera hollywoodzkiej gwiazdy ani jej w głowie, czym budzi moją sympatię. W przypadkowy, choć bardzo konkretny sposób (o tym za chwilę)
zaraża się bardzo szczególną klątwą. Podąża za nią istota, zdolna przybrać dowolną postać – czasem kogoś obcego, czasem bliskiej osoby. Nie sposób jej zabić, przebłagać, przepędzić ani przed nią uciec. To zawsze dopadnie swoją ofiarę, choćby poleciała do Australii na spotkanie z panem Babadookiem. Ukazuje się wyłącznie swojej ofierze, choć pozostaje materialne: zostawia ślady na piasku, możne też zostać nakryte ręcznikiem. To jest powolne, lecz nie jest głupie, mówi jeden z bohaterów filmu, trafnie oddając charakter tej potwornej istoty. Odpowiedzialny za reżyserię i scenariusz David Robert Mitchell próbował, w mojej opinii, dotrzeć do strachu w stanie czystym, destylacji przerażenia. Z tego właśnie zamierzenia wziął się sam pomysł, urzekający w swojej prostocie. To nie jest klasycznym potworem z horroru, choćby dlatego, że nie posiada twarzy jak Freddy Kruger czy clown Pennywise. Próby obezwładnienia tego akurat potwora przypominają strzelanie do roju szarańczy. To nie było nigdy człowiekiem, ani kosmitą. Po prostu jest. Jego nieustępliwość, upór istoty dysponującej całym czasem świata, króla wieków przyszłych, po prostu zamraża serce i budzi autentyczny lęk. Jay – a także ja, śledzący jej przygody – z przerażeniem spogląda na twarze przechodniów. Człowiek to czy diabeł? Od rozstrzygnięcia tej kwestii zależy życie. Fikcyjne sytuacje filmowe zwykłem rozpatrywać tak, jakby przydarzyły się mnie.
COŚ ZA MNĄ CHODZI (It Follows). Reżyseria: David Robert Mitchell. Występują: Maika Monroe, Keir Gilchrist. USA 2014. IMDb rating 7,4
78 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Jasonowi Voorhesowi przywaliłbym sztachetą. Freddy mi nie straszny, bo i tak nie sypiam. Ale spotkanie z istotą z filmu Davida Roberta Mitchella zmieniłoby mnie w zaszczute zwierzę. Wciąż spoglądałbym za siebie, mieszkał w motelach i pociągach, a jeśli to by mnie nie dopadło, zmarłbym od nadmiaru kawy, bezsenności i śmieciowego żarcia. Niebezpieczeństwo jest tym bardziej realne, że klątwa przenosi się, ni mniej, ni więcej, drogą płciową. Pisarze znajdują się więc w grupie niskiego ryzyka, no ale mówimy o kimś innym. Jay odbywa samochodowy stosunek seksualny z nowym chłopakiem. Ów gość wykorzystuje ją podwójnie, sprzedając potwora zamiast choroby wenerycznej. Czyni to zresztą specjalnie. To zmienia obiekt swojego zainteresowania na nieszczęsną dziewczynę. Jeśli Jay umrze, wróci prześladować poprzednią ofiarę. Najlepszym, co mogłaby zrobić, to prędziutko się z kimś przespać, sprzedając monstrum dalej. Rozmyślania o ultrakonserwatywnym wydźwięku kina grozy rozprasza mi zabawna wizja stwora rzuconego w rozwiązłość naszej współczesności. Ledwo uczepił się Kasi, a musi przeskoczyć na Michała. Z Michała prędziutko na Baśkę, a z Basi na Krzysia. Oddechu nie złapie, bo Krzysiowi już rozpinają rozporek. I stoi nasz stwór, skołowany jak na karuzeli, nie wiedząc, kogo prześladować. Tak jednak nie będzie, bo akcja „Coś za mną chodzi” nie dzieje się współcześnie, lecz wszędzie i nigdzie, w domyślnym horrorowym uniwersum. Właśnie konsekwentne odrealnienie przestrzeni czyni „Coś za mną chodzi” filmem bardzo szczególnym. Jay i jej przyjaciele żyją w miasteczku bardzo podobnym do tego z „Halloween”. Jeżdżą wielkimi samochodami i oglądają stare filmy na telewizorach lampowych. Mają jednak telefony komórkowe i czytniki, niekiedy fikuśne, oprawione w muszle. Właścicielka tego aparatu delektuje się Eliotem i Dostojewskim, budując kolejne piętro kontekstów. Warunek twardego realizmu, konieczny w horrorze od czasów debiutu Stephena Kinga, stracił na aktualności i dziś gatunek funkcjonuje w przestrzeni swoich własnych skojarzeń, nie tracąc nic na straszności.
„Futu.re” Wydawnictwo Insignis Media
„Oko Jelenia” Wydawnictwo Fabryka Słów
Jaki jest, oficjalnie odnotowany, rekord długowieczności człowieka? Pokonaliśmy śmierć. I co dalej? Odkrycia naukowe poprzedniego pokolenia zapewniły mojemu nieśmiertelność i wieczną młodość. Ziemię zaludniają piękne, tryskające zdrowiem i nieznające śmierci istoty. Lecz każda utopia ma swoje cienie. Tak… Ktoś musi to robić – czuwać, by ów nowy wspaniały świat nie runął pod ciężarem przeludnienia, dbać, by jego kruchej równowagi nie zniszczyły zwierzęce instynkty człowieka. Ktoś musi troszczyć się o to, by ludzie żyli tak, jak przystoi nieśmiertelnym. Tym kimś jestem ja. Wśród czytelników, którzy do końca kwietnia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Insignis Media.
Jaka katastrofa niszczy Ziemię na początku cyklu „Oko jelenia”? Dwaj ludzie z naszej teraźniejszości Marek Oberech belfer od informatyki i licealista Staszek zostają przeniesieni w czasie do XVI wiecznej Norwegii z zadaniem odnalezienia tytułowego artefaktu. Wraz z przydzieloną im do pomocy XIX wieczną szlachcianką Heleną, pod nadzorem mechanicznej łasicy, podejmują poszukiwania. Bohaterowie trafiają w bardzo zły czas i złe miejsce. W dwu pierwszych tomach poznajemy grozę wojen religijnych - Norwegia po stłumieniu katolickiego powstania, znajduje się pod bezwzględną okupacją luterańskiej Danii. Fabuła tomu trzeciego umiejscowiona została w Bergen zimą 1559r. - w chwili bezwzględnej likwidacji autonomii kantoru hanzeatyckiego. W kolejnych tomach wcale nie jest spokojniej. Bohaterowie wplątani w sieć intryg związku hanzeatyckiego będą musieli stawić czoła zarówno przedstawicielom wymiaru sprawiedliwości, jak też bandzie płatnych morderców. Choć ich misja okaże się całkowicie niewykonalna nie mają żadnej możliwości wycofania się. Los niesie ich przez pokryte śniegiem przełęcze Gór skandynawskich, przez pustkowia szwedzkiej Dalarny, przez taflę zamarzniętego Bałtyku. Ujrzą wspaniałości Gdańska wkraczającego w swój złoty okres oraz ruiny hanzeatyckiego portu Visby który okres świetności ma już za sobą. Wśród czytelników, którzy do końca kwietnia nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 2 laureatów, z których każdy otrzyma komplet siedmiu książek, ufundowany przez Wydawnictwo Fabryka Słów.
RozwiĄzania konkursów z numeru 2/2015 „NF” „Miecz Attyli” Wydawnictwo Rebis
„Królowa Tearlingu” Wydawnictwo Galeria Książki
„Saga Cienia” Wydawnictwo Prószyński Media
Attyla nosił przydomek „Bicz boży”.
Debiutem powieściowym Eriki Johansenn jest „Królowa Teralingu”.
Siostra Endera ukrywała się pod pseudonimem Demostenes.
Ewelina Malik – Nawojowa Góra Aleksandra Szugajew – Warszawa Przemysław Palec – Chełm JOANNA STEFANIAK – OPATÓWEK Norbert Cielecki – Ostrowiec Świętokrzyski
Tomasz Bazylczuk – Ostrów Mazowiecka Joanna Zając – Łaznowska Wola Radosław Śledziowski – Skarżysko-Kamienna Natalia Śledziowska – Starachowice Michał Szyszka – Gdańsk
Aleksandra Janek – Warszawa Karolina Baron – Katowice Przemysław Musiał – Bydgoszcz
79 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
ROCZNA
PRENUMERATA tylko
Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” W prenumeracie dostajesz:
• 3 numery za darmo • wszystkie numery prosto do domu, wcześniej niż w kiosku!
masz pytania?
84
zł
• wejdź na: www.fantastyka.pl/prenumerata • zadzwoń: 22 278 17 27 • napisz: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa lub
[email protected] Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006 py tan ia dot ycz ące pre n u m e r at y: • •
•
telefonicznie: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 listownie pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa lub na adres e-mailowy:
[email protected]
Z as ad y pren um er at y:
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
• •
prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
Śledź aktualne promocje prenumeraty na naszej stronie
WWW.FANTASTYKA.PL/prenumerata P O Z N A J FA N TA S T Y K Ę Z N A J L E P S Z E J S T R O N Y
Adr es redakc ji: ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
e- mail:
[email protected]
www.fantastyk a.pl
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
Stali współpracownicy:
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik, Joanna
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Paszylk, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2014 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Krystyna de Binzer, Wojciech Chmielarz, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska, Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts, Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński.
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
https://www.youtube.com/watch?v=mseG4g2XAFc
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 436009a9189f94fee3796dfe4c70b938