SANDMAN I SPÓŁKA – historia Vertigo Comics
MIESIĘCZNIK MIŁOŚNIKÓW FANTASTYKI
09 (396) 2015
CENA 9 ZŁ 99 GR (w tym 8% VAT)
PROZA:
JUŻ W
AŻY
SPRZED
PODLEWSKIKYRCZ Buczek-Stachowska Johnson Tsutsui
Buczek-StachowskaDriussiJohnsonTsutsui
ZAPOMNIANE POWIEŚCI z lamusa
M E D I A
ISSN 0867–132X
INDEKS 358398
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
WWW.FANTASTYKA.PL
PRÓSZYŃSKI
z lamusa
GLINIARZE ZE STALI
PIKSEL OBFITOSCI astronomowie czytaja z gwiazd
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
James Webb Space Telescope primary mirror segments © NASA/MSFC/David Higginbotham
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
fot. J. Lubas
09/2015
O POTRZEBIE ZACHWYTU 06 08
00 04 W latach 90. Vertigo przetarło szlaki odważniejszym dziełom, kreowało rynek komiksów dla dorosłych i wyzbyło się kajdanów Comic Code Authority. Oto historia narodzin i upadku zasłużonego imprintu.
Postęp w astronomii sprawił, że w ciągu niecałego stulecia nasze pojęcie o rozmiarach Wszechświata eksplodowało. Wszystko to za sprawą precyzyjnej aparatury oraz genialnych umysłów naukowców.
00 11
14 65
Kino i telewizja dały nam wiele słynnych policyjnych duetów, stworzonych zgodnie z myślą o przyciągających się przeciwieństwach. A wszystko zaczęło się od Isaaca Asimova i trzech praw robotyki.
W powieściach Wiesława Głowaczewskiego wróg czyha za miedzą i ma na podorędziu straszliwy wynalazek, a misja zapobieżenia paskudnym knowaniom przypadnie w udziale lubiącym niebezpieczeństwa damom.
PUBLICYSTYKA 2 3 4 8 11 14 63 65 72 73 78
Polub ZAPOWIEDZI N ową ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz Fanta s ŻYCIE I CZASY VERTIGO COMICS Paweł Deptuch tykę na PIKSEL OBFITOŚCI Mateusz Wielgosz Faceb ooku! GLINIARZE ZE STALI Andrzej Kaczmarczyk 25 LAT MINĘŁO Wywiad z Tomaszem Szponderem HOBBITOWE GADANIE (2) Maciej Parowski MIŁOŚĆ, WYNALAZKI I SZPiEDZY Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz KAPITAN HACK Rafał Kosik INTELIGENCJA NA EKRANIE Peter Watts KTO PIERWSZY POWIEDZIAŁ „MÓZGI”? Łukasz Orbitowski
PROZA POLSKA 17 28 38
UKOJENIEC Marcin Podlewski DWA GROSZKI Z JEDNEGO STRĄKA Aleksandra Buczek-Stachowska KLĄTWA G. Kazimierz Kyrcz Jr
Nadziałem się wczoraj w Internecie na instrukcję, jak domowym sposobem, przy użyciu pudełka na płytę CD, przemienić zwykły smartfon w projektor holograficzny. Metoda była prosta, więc wyszykowałem potrzebne ustrojstwo, znalazłem na YouTube stworzone z myślą o tym sposobie filmiki i zacząłem oglądać. Wyobraźcie sobie ten widok: dorosły facet, klęczący na podłodze łazienki przy wyłączonym świetle i wpatrujący się z zachwytem w rozkwitające nad leżącą na pralce komórką miniaturowe kwiaty, w falujące meduzy, eksplodujące fajerwerki… Zupełnie jakbym cofnął się do dzieciństwa, kiedy wyszukiwało się w książkach lub podpatrywało w telewizji proste acz efektowne doświadczenia, które później można było odtworzyć w domowych warunkach. Tak zaczynała się fascynacja chemią i fizyką, z której niestety skutecznie wyleczył mnie później system edukacji, wyprany z wszelkiej radości odkrywania świata. Wrzesień, początek roku szkolnego, to dobry moment, żeby o tym napisać. Dzieci można do nauki równie łatwo zachęcić, jak zrazić. Można sprawić, że będzie ona przyjemnością, rozniecić w nich pasję, która sprawi, że po lekcjach z własnej, nieprzymuszonej woli będą poszukiwać wiedzy, eksperymentować, rozwijać zainteresowania. A można uczynić z niej nieznośny, przykry obowiązek, do odbębnienia w myśl reguły „zakuć, zaliczyć, zapomnieć”. Konsekwencje wyboru jednej z tych dróg odczujemy na własnej skórze wszyscy – bo, jak to ujął kanclerz Jan Zamoyski, takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie. Dlatego trzeba rozpalać wyobraźnię dzieci, uczyć bawiąc, obudzić w nich potrzebę zachwytu. Odpowiedzialność za to spoczywa na rodzicach, nauczycielach, autorach podręczników, twórcach programu szkolnego, mediach… co tu dużo mówić: na nas wszystkich. A stawka jest wysoka, bo jeśli nie podołamy temu zadaniu, świat odziedziczą po nas znudzeni ignoranci. I sami będziemy temu winni. Zapraszam do lektury!
Jerzy Rzymowski
PROZA ZAGRANICZNA 42 48 59
MISJE ATOMOWE Michael Andre Driussi PRZEWODNIK PO OWOCACH WYSPY HAWAI’I Alaya Dawn Johnson STOJĄCA KOBIETA Yasutaka Tsutsui
RECENZJE 65
KSIĄŻKI
75
FILM 76 KOMIKS
w następnym numerze : Ted Chiang Wielka cisza Michał Protasiuk Fikcja polityczna FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 3/2015 OD 15 LIPCA
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Fot. A. Kaczorek
KOLEJNY WYSYP PREMIER
O
ddech złapią tylko kinomani – tym srebrny ekran we wrześniu skromnie zaoferuje jedynie „Próby ognia”, czyli drugą część ekranizacji serii post-apo dla młodzieży zapoczątkowanej „Więźniem labiryntu”. Pierwszy film zbierał mieszane recenzje, ale jednak z przewagą pozytywnych. Więc warto. Ciekawiej na rynku komiksów. Wprawdzie prawie wszyscy wstrzymują oddech do października i festiwalu w Łodzi, Egmont się jednak nie oszczędza (a przynajmniej tylko oni pokazali zapowiedzi na chwilę, kiedy piszę ten tekst). Ja czekam na „Wiedźmy”, czyli czternasty tom serii „Baśnie”, która w poprzednim albumie zaliczyła spadek jakości, ale teraz już ma iść ku lepszemu. Super. Poza tym „Superior Spider-Man” i „Wolverine” z serii Marvel NOW, a także „Amerykańska Liga Sprawiedliwości” i trzeci tom „All-Star Western” z Nowego DC Comics. Wielbiciele komiksu nie-superbohaterskiego dostaną zaś kolekcjonerską edycję „Wiedźmina” Macieja Parowskiego i Bogusława Polcha. W momencie, gdy ten numer trafi do kiosków, od mniej więcej tygodnia będzie-
cie mogli znaleźć w nim pierwszy tom nowej kolekcji od Edipresse – będą to twardookładkowe wydania książek Terry’ego Pratchetta. Gratka dla fanów, no i okazja do rozpoczęcia przygody z tym pisarzem dla tych, którzy go nie znają. Pozostając zaś w temacie – na początku miesiąca dostaniemy również biografię Pratchetta, pióra Craiga Cabella. My tu w „NF” chyba najintensywniej przyglądać się będziemy Marcinowi Podlewskiemu, zwycięzcy naszego jubileuszowego konkursu na opowiadanie, który będzie starał się nas skusić space operą „Głębia. Skokowiec”. Trzymamy kciuki! Ale nie tylko za niego. Romuald Pawlak zabawi się polityką i wampirami (to chyba naturalne środowisko dla krwiopijców) w powieści „Krew nie woda”, Marcin Przybyłek powróci zaś do świata Gamedeca w „Obrazkach z imperium”, a wydawnictwo Czwarta Strona zaprezentuje nam postapokaliptyczną książkę „S.Q.U.A.T.” Konrada Kuśmiraka. Nie zabraknie i głośnych nazwisk z zagranicy. Będzie Jo Walton z „Podwójnym życiem Pat”, MAG wznowi wspaniały „Hyperion” Dana Simmonsa, a Guillermo del Toro połączy siły z Danielem Krausem w historii dla młodzieży „Łowcy trolli”. Najwięcej szumu powinien narobić jednak Kazuo Ishiguro, podwójny laureat nagrody Bookera, który zaprezentuje nową powieść po dekadzie przerwy. Nas będzie ona interesować, ponieważ „Pogrzebany olbrzym” to historia fantasy. Poprzeczka wisi wysoko.. Marcin Zwierzchowski
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
na wrzesień polecamy :
książki
Marcin Podlewski, „Głębia. Skokowiec” – powieść laureata naszego konkursu na opowiadanie.
film
„Więzień labiryntu: Próby ognia” – drugi film w popularnej serii dla młodzieży.
Craig Cabell, „Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle” – biografia niedawno zmarłego Mistrza.
komiks
„Baśnie #14. Wiedźmy” – po słabszym tomie ta wyjątkowa seria wraca do formy!
ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI
ŻYCIE NA KREDYT
MATEUSZ WIELGOSZ WWW.WEGLOWY.BLOGSPOT.COM
Chiny po raz kolejny pokazały na co je stać. Na początku roku ograniczyły swoje emisje CO2 o równowartość całkowitych emisji Wielkiej Brytanii. To krok w dobrym kierunku, ale spóźniony i niewystarczający.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
zamieszkuje rafy koralowe. Obecnie naukowcy nie są jeszcze pewni, czy nieuniknione jest podniesienie temperatury planety o półtora czy dwa stopnie. Dla pogody jeden stopień to nic, dla klimatu to ogromna różnica. Jeden stopień ocieplenia (na ten moment ocenia się, że światowa temperatura podniosła się o 0,8°C) już zaczyna się nam dawać we znaki. Ekstremalne zjawiska pogodowe, niszczenie ziem uprawnych i terenów nadmorskich będą dotykać coraz liczniejszych regionów. Na całym świecie coraz częściej występują pożary lasów. Ziemia cieplejsza o dwa stopnie to trudniejszy dostęp do wody pitnej, dalsze rozmarzanie tundry, znaczne podniesienie poziomu oceanów, ogromne fale emigrantów klimatycznych i zagłada nawet jednej trzeciej gatunków zamieszkujących planetę. Postępujące ocieplenie z pewnością zgotuje nam również szereg skutków, których nie udało się jeszcze przewidzieć. Wokół ekologów i ekologii narosło wiele mitów. Słysząc określenie „ekolog” nie mam pewności, kogo ma na myśli mój rozmówca – faceta który nie je mięsa i złorzeczy na GMO, terrorystę palącego uprawy ryżu, który mógłby uratować setki tysięcy dzieci przed ślepotą, przeciwnika taniej i bezpiecznej energii jądrowej, czy człowieka, który zna się na wzajemnych relacjach między środowiskiem a organizmami. Jednym z najgorszych i bardzo popularnych przekonań jest to, że większość ekologicznych działań musielibyśmy odkupić wielkimi wyrzeczeniami, kompletną zmianą stylu życia i katastrofą gospodarczą. Przez długie lata była to wierutna bzdura; zagrożony był jedynie nasz sposób myślenia. Prąd w naszym gniazdku będzie taki sam, jeśli trafi do niego z elektrowni jądrowej, wiatrowej i węglowej. Szereg zmian korzystnych dla środowiska i klimatu mogłoby się odbyć z zachowaniem, a nawet z korzyścią dla współczesnego stylu życia. Jeśli jednak będziemy chcieli pozbyć się nadmiaru CO2 z atmosfery, by powstrzymać katastroficzne zmiany, to będziemy musieli włożyć w to ogrom energii i wysiłku. Potrzebne będą nie tylko nowe technologie, ale i wdrożenie ich na ogromną, bezprecedensową skalę. Będzie to spłata ponad stu lat życia na kredyt, a „jedynym pożytkiem” będzie uratowanie planety.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
›››
W pierwszych czterech miesiącach 2015 roku chińskie emisje CO2 spadły o osiem procent w stosunku do 2014 roku. W ramach reformy sektora energetycznego chiński rząd zarządził plan zamknięcia tysiąca kopalń węgla. Osiem procent w przypadku największego producenta CO2 na świecie to tak jakby Wielka Brytania całkowicie zaprzestała emisji. Oczywiście w przełożeniu na obywatela, Chiny są w tyle za krajami Zachodu. Emisje per capita w przypadku USA są trzykrotnie wyższe, a w przypadku Kataru sześć i pół raza wyższe. Jednak ze względu na sześćsetkrotnie mniejszą populację Katar nie jest na celowniku, w przeciwieństwie do Chin i USA, krajów, które w sumie generują około 40% światowej emisji dwutlenku węgla. Do tej pory Chiny nie były łatwym rozmówcą w kwestiach klimatycznych, ale w ostatnich miesiącach wspólnie z Indiami nawołują kraje rozwinięte do współpracy w tym zakresie. Wygląda to na interesujący podkład pod zbliżający się szczyt ONZ w Paryżu. Jego celem ma być ustalenie pierwszego od dwudziestu lat międzynarodowego porozumienia w kwestii zmian klimatycznych. Brzmi to wręcz jak zachęta do umiarkowanego optymizmu. Niestety, pod wieloma względami jest już za późno, by ograniczenie emisji mogło powstrzymać katastrofalne zmiany klimatyczne. W ciągu stulecia umieściliśmy w atmosferze kilkaset miliardów ton węgla, który magazynowany był pod ziemią przez setki milionów lat. Obecnie jest go tak dużo, że zmiany nabrały własnego tempa i choć ludzie pogarszają sytuację, nawet nagłe zaprzestanie emisji nie rozwiąże problemu. Rozmarzająca tundra uwalnia więcej CO2 oraz metan. Obszary, gdzie znika lód, stają się ciemniejsze i odbijają mniej promieni słonecznych. Ocieplenie wywołuje niszczenie lasów, co wiąże się z kolejnymi emisjami dwutlenku węgla, podobnie jak upustynnienie pewnych terenów. Wyższe temperatury zwiększają też zawartość pary wodnej w atmosferze – kluczowego gazu cieplarnianego. Wiele zmian klimatycznych jest już praktycznie nieodwracalnych. Na przykład, niektórzy biolodzy morscy twierdzą, że los koralowców został przesądzony i nie da się zrobić nic by je uratować. Warto dodać, że jedna czwarta gatunków morskich
3 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
komiks
Paweł Deptuch
życie i czasy W latach 90. Vertigo przetarło szlaki odważniejszym dziełom, kreowało rynek komiksów dla dorosłych i wyzbyło się kajdanów Comic Code Authority. Oto krótka historia narodzin i upadku tego zasłużonego amerykańskiego imprintu.
P
oczątki i swego rodzaju symboliczne zakończenie historii Vertigo ściśle wiążą się z dwiema osobami: Karen Berger i Neilem Gaimanem. Po studiach Berger podjęła pracę w DC Comics jako asystentka Paula Levitza, ówczesnego wydawcy, scenarzysty i redaktora wielu serii. Już wtedy jej zainteresowania krążyły przede wszystkim wokół opowieści grozy i fantastyki, a superbohaterszczyzny starała się raczej unikać. Levitz powierzył jej m.in. kierownictwo miesięcznika „House of Mystery”, skupiającego się na historiach tajemniczych i paranormalnych. Z powodzeniem prowadziła go do 1983 r., gdy jej zwierzchnik postanowił przeorganizować serię „Swamp Thing”. Na stanowisku scenarzysty Levitz osadził mało znanego, ale obiecującego brytyjskiego pisarza, Alana Moore’a, a stanowisko redaktora po Lenie Weinie (współautorze postaci) objęła Karen Berger. To ona dała Moore’owi całkowicie wolną rękę i pozwoliła na nowo opowiedzieć losy Aleca Hollanda, który w wyniku nieszczęśliwego wypadku stał się pół rośliną, pół człowiekiem. Przeczucie nie zawiodło Berger; jej decyzja szybko okazała się strzałem w dziesiątkę. Popularność „Sagi o Potworze z bagien”, która była pierwszym głównonurtowym tytułem rozkutym z jarzma Kodeksu Komiksowego, przerosła wszelkie oczekiwania. Seria okazała się przełomowa nie tylko dla komiksu, ale w ogóle dla kultury popularnej XX wieku. Moore z melodramatycznej historyjki uczynił metafizyczny dramat grozy, połączony z palącymi problemami dnia dzisiejszego jak ekologia, społeczne nierówności czy polityka. Sam Stephen King otwarcie przyznaje, że zaczytywał się w opowieści Moore’a i to właśnie ona zainspirowała go do napisania słynnej powieści „To”.
4 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
BRYTYJSKA INWAZJA Sukces „Swamp Thinga” (oraz ostateczne postawienie przez Moore’a kropki nad „i” „Strażnikami”) uświadomił Karen Berger dwie rzeczy: czytelnicy chcą obcować z dojrzałymi i poważnymi opowieściami obrazkowymi, a najlepsi w ich opowiadaniu są Brytyjczycy. W 1987 r. redaktorka wybrała się więc do Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu nowych, utalentowanych twórców, których pozyskała głównie z magazynu „2000AD”. Jej pierwszym nabytkiem był Jamie Delano, który rok później zabrał się za spin-off „Swamp Thinga”, czyli „Hellblazera” i na jego łamach rozwijał postać cynicznego maga-detektywa, Johna Constantine’a. Chwilę potem dołączył do niego szalony Szkot, Grant Morrison, który stworzył „Animal Mana” – innowacyjny tytuł skupiający się na prawach zwierząt, metafizyce i dekonstruujący mit superbohatera – i odświeżył podupadłą grupę Doom Patrol. W tym samym czasie Neil Gaiman stawiał pierwsze kroki jako pisarz i scenarzysta oraz delikatnie zabiegał, aby Berger zwróciła uwagę na jego pomysły. Przedstawił jej zarysy historii do „Sandmana”, „Czarnej Orchidei” i „Hellblazera”. Jako że ten pierwszy był już wykorzystywany w amerykańskim komiksie, a ostatni ledwo co trafił w ręce Jamiego Delano, padło na Orchideę. Swoją szansę Gaiman wykorzystał wzorcowo. Mini-seria stworzona wspólnie z Dave’em McKeanem, choć w oczach redaktorki cierpiała na liczne braki, spodobała się na tyle, że pozwoliła mu rozwijać pomysł z Sandmanem. Początki nie były jednak lekkie. Berger miała sporo zastrzeżeń i wątpliwości, czy tak mało doświadczonemu twórcy uda się atrakcyjny koncept utrzymać w ryzach i nie przemienić go w tani horror klasy B. Kilka
Comics
komiks
miesięcy zacieśnionej współpracy i omawiania szczegółów nie poszło jednak na marne, bo w styczniu 1989 r. pierwszy numer „Sandmana” pojawił się na rynku, stając się przedostatnim elementem Brytyjskiej Inwazji na Stany Zjednoczone. Ostatnim elementem tego historycznego wydarzenia było dołączenie Petera Milligana, który w 1990 r. odświeżył postać Shade’a w serii „Shade, the Changing Man”, przemycając do niej wiele kontrowersyjnych pomysłów.
SEN NOCY LETNIEJ W pierwszych siedmiu odcinkach „Sandmana”, traktujących o zemście, walce i zwieńczonych sukcesem poszukiwaniach, Gaiman poruszał się jeszcze po uniwersum DC, wykorzystując co bardziej magiczne postacie, jak Kain i Abel, demon Etrigan, Dr Destiny, a także członków Ligi Sprawiedliwości. Dzięki temu zapewnił stałym czytelnikom przygód trykociarzy gładkie wejście do swego nieprzewidywalnego i mrocznego świata. W numerze ósmym nastąpił przełom, którego wyznacznikiem było pojawienie się personifikacji Śmierci – o dziwo pełnej życia i humoru nastolatki noszącej się w stylu gotyckim – oraz zerwanie więzów łączących historię Morfeusza z opowieściami o superbohaterach. Sandman podążył własna ścieżką, a Gaiman w coraz bardziej fantastyczne i wciągające historie wplatał literackie aluzje, postmodernistyczne zabawy, mieszał style i poetyki, zmieniał narracje i szybko uczynił z tytułu jedną z najlepszych opowieści obrazkowych, jakie kiedykolwiek powstały. „Sandman” okazał się fenomenem. Był to pierwszy tytuł komiksowy, który cieszył się wyższym współczynnikiem czytelnictwa wśród kobiet niż mężczyzn; jako jeden z nie-
wielu wówczas komiksów okupował szczyty list bestsellerów „New York Timesa”, a popularnością przewyższał niekiedy zarówno Batmana, jak i Supermana, czyli flagowe tytuły DC Comics. Natomiast w 1991 r. stała się rzecz niebywała. Dziewiętnasty zeszyt serii, zatytułowany „Sen Nocy Letniej” (zebrany w tomie „Kraina Snów”), jako pierwszy i jedyny w historii komiks otrzymał World Fantasy Award w kategorii najlepsze opowiadanie – nagrodę zarezerwowaną wyłącznie dla dokonań literackich. Tę kontrowersyjną w środowisku pisarzy decyzję tak wspomina Harlan Ellison: (…) Wszyscy ci artystowscy autorzy, malarze i krytycy, pewni zwycięstwa standardowego opowiadania, zaczęli nagle krztusić się migdałowymi ciasteczkami, słysząc, że jakiś pospolity komiksiarz dostaje Brylant Wielki Jak Stodoła. Mnóstwo prychnięć. Mnóstwo oburzenia. Gniew wznoszący się na wyżyny, a także oskarżenia o oszustwo w głosowaniu. Wybór grona fachowców, których nie dało się zawstydzić ani przekonać, by przeoczyli doskonałość, tak bardzo rozwścieczył Wiernych, że największe szare eminencje, kierujące FantasyConami zza kulis tajemnicy, zmieniły przepisy, by żaden „komiks” nie został już, broń Boże, nominowany, a tym samym nie mógł skopać poważnych artystycznych tyłków. Przyznana nagroda, zamieszanie wokół niej oraz szereg nagród w kolejnych latach (aż siedem Eisnerów do 1993 r.) dały Berger do myślenia. Już w 1992 r. na posiedzeniu redaktorów i wydawców wyłożyła pomysł stworzenia nowej linii wydawniczej dedykowanej dojrzałym czytelnikom, która – cytuję – pozwoliłaby dorosnąć temu medium. Ideę zatwierdzono i w marcu 1993 r. zadebiutował imprint Vertigo, który na starcie przetransferował pod nowe logo najbardziej pasujące do nowatorskiego profilu serie, czyli „Sandmana” (z numerem
#47), „Swamp Thinga” (#129), prowadzonego już przez Gartha Ennisa „Hellblazera” (#63), „Doom Patrol” (#64), „Animal Mana” (#57) i „Shade, the Changing Mana” (#33). Zupełnie nowym tytułem, który jako pierwszy pojawił się pod banderą Vertigo, była miniseria „Śmierć: Wysoka cena życia”. Karen Berger tak opisuje kulisy powstania imprintu: Sukces „Sandmana” stał się główną przyczyną stworzenia przeze mnie w roku 1992 nowego znaku firmowego w obrębie wydawnictwa DC – linii Vertigo. Zawsze pragnęłam utworzyć osobną serię komiksów, dającą możliwość publikacji najbardziej prowokujących i osobistych wizji artystycznych najznakomitszych twórców komiksu. „Sandman”, wraz z grupą innych uznanych tytułów, stał się zaczynem owej nowej marki DC – Vertigo. Zarówno zasięg, jak i siła oddziaływania „Sandmana”, tak w świecie komiksu, jak i poza nim, przyczyniły się do zdobycia pozycji oraz dobrego imienia przez Vertigo.
DRUGA FALA Wszystkie tytuły wydawano już z obowiązkowym znaczkiem „sugerowane dla dojrzałego czytelnika” i charakterystycznym jaśniejszym paskiem po lewej stronie, a zdecydowana większość nowych serii podejmowała sprawdzone już mieszanki tematyczne jak horror, psychodrama, fantasy i thriller. „Sandman” Gaimana, jako siła sprawcza całego przedsięwzięcia, stał się też koniem pociągowym dla całej linii i swego rodzaju znakiem towarowym. Świat wykreowany na potrzeby przygód Morfeusza okazał się na tyle bogaty i nieodkryty, że doczekał się całej masy spin-offów. Oprócz miniserii ze Śmiercią ukazało się kilkanaście tytułów z przedrostkiem „Sandman Presents”, dwie długodystansowe serie: rozgrywające się w domenie snów „Śnienie” oraz utrzymany
5 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
varia komiks w stylu noir, detektywistyczny „Sandman Mystery Theatre” ze scenariuszem Matta Wagnera. Jednak najważniejszym tworem wyrosłym na dziele Gaimana okazał się „Lucyfer” Mike’a Careya – opowieść o tytułowym upadłym aniele, który porzuca piekielne królestwo i udaje się na emeryturę do naszego świata, gdzie prowadzi ekskluzywną knajpę „Lux” i snuje plany powrotu do Nieba. Warto też nadmienić, że seria Gaimana oraz wszystkie jej serie poboczne zgarnęły łącznie dwadzieścia sześć Eisnerów, jedną Bram Stoker Award oraz nominację do Hugo. Jednak Vertigo to nie tylko dziesiątki tytułów krążących wokół „Sandmana”. Karen Berger zadbała o to, aby oferta jej imprintu była coraz bardziej zróżnicowana i jeszcze ciekawsza. Pomogli jej w tym oczywiście Brytyjczycy i tzw. druga fala. Grant Morrison stał się drugim filarem wydawnictwa, tworząc kilka miniserii i powieści graficznych (m.in. „Flex Mentallo”, „The Mystery Play”, „Kill Your Boyfriend”) oraz uznaną i poczytną sagę „The Invisibles”, która posłużyła jako jedna z inspiracji do stworzenia przez rodzeństwo Wachowskich „Matrixa”. Morrison wprowadził też do amerykańskiego komiksu Marka Millara („Kick-Ass”), który przez trzy lata zawiadywał „Swamp Thingiem”, by później skupić się całkowicie na ogrywaniu superbohaterów. Kolejnym młodym i gniewnym Brytyjczykiem był Garth Ennis, który jeszcze w czasach przed Vertigo przejął od Jamiego Dealno „Hellblazera” (dokładnie w numerze 41 z 1991 r.) i uczynił z niego prawdziwe arcydzieło, by w 1995 r. rozpocząć autorski cykl „Kaznodzieja”, którego brutalność, bezkompromisowość i przełamywane tabu zatrzęsły amerykańskim rynkiem. Na arenę niedługo potem wkroczył Warren Ellis ze swoim równie mocnym, postcyberpunkowym „Transmetropolitan”, a dalej było już z górki. Vertigo stało się magnesem dla twórców idących pod prąd i mających do opowiedzenia interesujące i nieszablonowe historie. Karen Berger otwierała więc pod-imprinty tematyczne, jak Vertigo Visions, w którym wprowadzono w mroczniejsze rejony mniej znanych bohaterów uniwersum DC; Vertigo Voices, gdzie twórcy mieli całkowitą swobodę, a prawa do ich dzieł należały w pełni do nich (tzw. creator-owned); czy Vertigo Crime, gdzie znani twórcy (w tym poczytni psiarze, jak Denise Mina czy Ian Rankin) tworzyli czarnobiałe kryminalne powieści graficzne.
REBRANDING Udany przemarsz Vertigo całkowicie odmienił amerykański rynek komiksu i wyniósł opowieści obrazkowe na zupełnie inny poziom, m.in. rozszerzając dystrybucję poza sklepy specjalistyczne i trafiając do starszych czytelników. Czytanie „ko-
6 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
lorowych historyjek” przestało być wstydliwe, a nieznajomość takich dzieł jak „Sandman”, „100 naboi”, „Baśnie” czy „Y: ostatni z mężczyzn” spotykała się z powszechnym niezrozumieniem. Jednak kojarzone z odważnym podejściem do wielu tematów Vertigo w ostatnich latach mocno wyblakło. Wpływ na to miało kilka czynników. Przede wszystkim zmiany, jakie nastąpiły w samym wydawnictwie w 2011 r., które znamy pod nazwą Nowe DC Comics (The New 52). Zapadła wówczas decyzja, że Vertigo będzie skupiać się na opowieściach stricte autorskich, a wszystkie serie i bohaterowie, którzy stali za sukcesem imprintu, wracają na łono regularnego uniwersum DC. Swamp Thing, Animal Man, John Constantine, Shade, Sandman oraz kilka innych postaci kojarzonych głównie z Vertigo doczekało się miękkiego restartu, ułagodzenia tematyki i bardziej sensacyjnego podejścia już u boku Supermana, Batmana i Wonder Woman. Karen Berger, która za swe dokonania redaktorskie otrzymała trzy Eisnery, a od 1997 r. przez kolejnych osiem lat była wybierana przez czytelników „Comics Buyer's Guide” ulubionym redaktorem, po dwudziestu latach kształtowania Vertigo ustąpiła ze stanowiska i przekazała je nowemu zespołowi doświadczonych redaktorów. Nastąpił koniec pewnej ery, którą symbolicznie domyka seria Neila Gaimana „Sandman: Overture” – stworzona z okazji dwudziestopięciolecia tej postaci opowieść będąca prequelem do „Preludiów i Nokturnów”. Historii imprintu zatoczyła koło. Po odejściu Berger kierunek, w jakim podąża Vertigo, jest nieokreślony. Siedem obecnie wydawanych serii nie ma już takiego rażenia jak wcześniejsze tytuły, a uznani twórcy, chcąc mieć pełną swobodę i kontrolę nad swoimi opowieściami, uciekają do Image Comics (m.in. Brian K. Vaughan czy Scott Snyder). Poza tym, w tym roku Bill Willingham zakończy trwającą trzynaście lat przygodę z „Baśniami” i tym samym ostatni koń pociągowy uznanej marki odejdzie do lamusa. Nie jest jednak tak, że włodarze DC Entertainment nie widzą, co się dzieje. W zeszłym roku ogłoszono, że w 2015 r. Vertigo czekają ogromne zmiany, a imprint jest w tej chwili ich priorytetem. Po wakacjach możemy liczyć na przebojowe serie od cenionych scenarzystów i topowych artystów, a także większą ekspansję na kino i telewizję, czego zarzewiem miał być skasowany niedawno „Constantine”, a także zamówiony na drugi sezon „I, Zombie” i będące w trakcie produkcji „Kaznodzieja” (HBO), „Lucyfer” (Fox) oraz kinowy „Sandman”. Czy Vertigo powróci do świetności z czasów Gaimana i Berger, i czy będzie jeszcze w stanie namieszać na komiksowym rynku – przekonamy się już wkrótce.
7 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
temat z okładki NIEBO PEŁNE PLANET
N
a początku ludzie umieścili Ziemię w centrum wszechświata. Kiedy to okazało się nieprawdą, automatycznie założyliśmy, że wszystko obraca się wokół jedynego w swoim rodzaju Słońca. Potem okazało się, że widoczne na nocnym niebie punkty to inne, odległe gwiazdy. Słońce zaś nie znajdowało się w centrum galaktyki, ale w niczym nie wyróżniającym się obszarze ogromnego dysku. Kolejną lekcja pokory miała miejsce w 1924 roku. Edwin Hubble ogłosił, że mgławica Andromedy to tak naprawdę galaktyka taka, jak nasza oraz że galaktyk jest wiele. Jak się okazało, Droga Mleczna nie tylko jest jedną z wielu, ale również w niczym się nie wyróżnia w kosmicznym towarzystwie. Nie wszyscy wyciągnęli wnioski z tych doświadczeń. Przez lata dominowały głosy, że choć Wszechświat liczy sobie więcej gwiazd niż ziaren piasku na wszystkich plażach Ziemi, to planety są wybrykami natury, a Ziemia jest wyjątkowa. Uczciwie należy przyznać, że poważni astronomowie od lat przewidywali istnienie innych planet. Jednak dopiero w latach 90., gdy Aleksander Wolszczan odkrył trzy egzoplanety (planety pozasłoneczne) okrążające odległy pulsar, mogli powiedzieć to ponad wszelką wątpliwość. Dziesięć lat później znano już 49 planet pozasłonecznych. W ciągu kolejnej dekady ich liczebność wzrosła do 523. Pięć lat później wiemy o istnieniu niemal dwóch tysięcy. Do tej pory poszukiwania objęły mikroskopijny fragment nieba, a obecne metody pozwalają na wykrycie tylko ułamka procenta planet. Naukowcy wiedzą, ile gwiazd przebadali, oraz jakie są szanse na wykrycie planety. Wyobraźmy sobie zatem, że obserwujemy tysiąc gwiazd, a nasza metoda pozwala wykryć jedną na dwadzieścia planet. Ostatecznie odkrywamy ich dziesięć. Oznaczałoby to, że w rzeczywistości jest ich tam dwieście (20 x 10), czyli na tysiąc gwiazd, przypada dwieście planet – czyli co piąta gwiazda ma planetę. To był przykład. Jak wygląda stan faktyczny? Już w 2012 astronomowie powiedzieli, że niemal każda gwiazda ma planety. Może są takie, które ich nie mają, ale mamy coraz mniej powodów by sądzić, że Układ Słoneczny jest jakkolwiek wyjątkowy. Z ponad tysiąca gwiazd, które okrążają planety, niemal pięćset okrąża więcej niż jedna. Dwadzieścia układów liczy sobie ich pięć lub więcej. Warto zauważyć, że współczesne metody sprawdzają się najlepiej dla planet na orbitach mniejszych niż ziemska. Innymi słowy, prawdopodobnie wiele z tych układów
PIK SE L
OBFI TOŚC I
Post ę że w p w astro ciągu n nieca omii spra nasz w e Wsze pojęcie łego stul ił, chśw o roz ecia mia Wszy iata eks plod rach stko ował to za prec o oraz yzyjnej a sprawą . g p a e n r Umys łów, ialnych u atury k m tóre ysłó poj ekra edynczeg dzięki an w. nie ali o ile, j potrafią piksela n zie a ak wy masy iej wielko dedukow ać pla ści gwiaz dy od net krąż i jakiej y wok ległe ół j o świet t lnych ysiące la t .
Mateusz Wielgo sz liczy sobie jeszcze więcej planet. W samej Drodze Mlecznej jest ich kilkaset miliardów.
JAK SZUKAĆ EGZOPLANET Poszukiwanie planet to ogromne wyzwanie. Gdyby nasza gwiazda była wielkości sporej pomarańczy, Ziemia byłaby troszkę mniejsza od ziarenka maku i orbitowała w odległości jedenastu metrów. Pomarańcza byłaby też miliard razy jaśniejsza od ziarenka maku. O tym, jak trudno szuka się planet, może świadczyć
8 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
fakt, że Eris, planeta karłowata, została odkryta dopiero w 2005 roku. Wcześniej udało się nam znaleźć aż sto osiemdziesiąt planet poza Układem Słonecznym. Istnieje co najmniej dziesięć metod poszukiwania egzoplanet. Obecnie jednak można powiedzieć, że liczą się tylko dwie. Metoda dopplerowska, którą wykryto ponad pięćset planet, polega na obserwacji spektrum odległych gwiazd. Fala świetlna gwiazdy, kiedy przepuścimy ją przez pryzmat, ujawnia tęczę z charakterystycznymi liniami spektrum. Przerwy świadczą o obecności konkretnych pier-
temat z okładki wiastków w gwiazdach. Ze względu na różną budowę atomów absorbują one fale światła o różnej długości, więc skład chemiczny gwiazdy, układ tych przerw stanowi coś na podobieństwo odcisku palca. Słońce, gwiazdy i galaktyki pozostają jednakże w ciągłym ruchu – jedne się do nas zbliżają, większość się oddala – dlatego linie odpowiadające tym samym pierwiastkom mogą być przesunięte ku czerwieni lub błękitowi, tak samo jak inaczej brzmi karetka gdy się do nas zbliża i gdy się oddala. Astronomowie są w stanie dostrzec delikatny „taniec” linii spektralnych wahających się w lewo i prawo. Choć planeta orbitująca stanowi drobny ułamek masy układu, gwiazda również porusza się wokół wspólnego środka masy. Ten drobny ruch wywołuje efekt dopplerowski w spektrum. Analiza spektrum jest wprost niewiarygodnie precyzyjnym narzędziem. Współczesne aparatury potrafią w ten sposób zmierzyć ruch gwiazdy o średnicy rzędu miliona kilometrów z dokładnością rzędu jednego metra na sekundę. Druga metoda to obserwacja tranzytów, czyli mikroskopijnych zaćmień wywoływanych przez planety przechodzące przez tarczę gwiazdy. Pozwoliła ona odkryć ponad tysiąc dwieście obcych światów. Wymaga oczywiście, by orbita egzoplanety była ułożona na jednej płaszczyźnie z teleskopem. Gdyby obcy w ten sposób przyglądali się Słońcu, to wystarczyłoby, że orbita Ziemi byłaby odchylona o zaledwie pół stopnia, by przegapili oni nasz dom. Nawet gdyby pozycja była odpowiednia, ich aparatura musiałaby rejestrować jasność gwiazdy, by raz na 365 dni wykryć jej spadek o 0,008%. Na szczęście kosmiczny teleskop Keplera, który przez trzy lata wpatrywał się w 145 tysięcy gwiazd, był wystarczająco czuły by rejestrować takie tranzyty.
się jej jasność podczas mikrozaćmienia, możemy ocenić promień planety. Jeśli jasność zmniejsza się, przykładowo, o jeden promil, oznacza to, że tarczę gwiazdy musi przesłaniać „krążek” o powierzchni równiej 1/1000 powierzchni obserwowanej gwiazdy. Jeśli znamy okres obiegu, czyli jeśli wiemy jak często planeta przesłania gwiazdę (lub jak często linie spektrum przesuwają się ku czerwieni i błękitowi), możemy sięgnąć po trzecie prawo Keplera, sformułowane jeszcze w 1619 roku, które wiąże okres obiegu z wielkością orbity. Wiemy już zatem, jaki jest promień planety i jej orbity. Minimalną masę określa metoda dopplerowska. Im bardziej planeta wpływa na ruch gwiazdy, im bardziej odchylają się linie spektrum, tym większa jej masa. W ten sposób wyznacza się masę minimalną, gdyż w przypadku, gdy orbita planety jest trochę nachylona względem naszych teleskopów, część wpływu planety na gwiazdę nie jest rejestrowana – nie obserwujemy składowej ruchu prostopadłej do linii egzoplaneta-Ziemia. Maksymalną masę określa z kolei wielkość orbity – dzięki niej wiemy jakie może być maksymalne nachylenie orbity.
Gdyby było większe, planeta nie zostałaby zaobserwowana metodą tranzytową. W taki oto sposób znamy szacunkowo wielkość i masę planety, dzięki czemu znamy też jej gęstość. Tu zaczyna się zgadywanka, ale niepozbawiona podstaw. W układzie słonecznym Merkury, Wenus i Ziemia mają dość podobną gęstość około pięciu gramów na centymetr sześcienny. W przypadku Marsa są to niecałe cztery gramy na centymetr sześcienny. Gęstość gazowych gigantów to trochę ponad jeden gram na centymetr sześcienny, czyli nieco więcej niż w przypadku wody – wyjątkiem jest tu Saturn, który mógłby się unosić na powierzchni wody, gdyby ktoś znalazł wystarczająco dużą miskę. Planetolodzy dopasowują gęstości odkrytych planet do różnych składów. Kepler-10b jest pierwszą potwierdzoną egzoplanetą skalistą – jest o 40% większa i trzy razy cięższa od Ziemi, co przekłada się na około 5,8 grama na centymetr sześcienny. Z pewnością jednak nie przypomina naszej planety – tamtejszy rok trwa zaledwie dwadzieścia godzin. Na orbicie sześćdziesiąt razy mniejszej niż ziemska smaży się w temperaturze
PIKSEL OBFITOŚCI Innymi słowy, obecnie podstawowe metody poszukiwania egzoplanet polegają na obserwacji pojedynczego piksela światła, jakim jest typowa gwiazda oddalona o dziesiątki lub setki lat świetlnych. Jak zatem astronomowie mogą ogłaszać, że znaleźli planetę o danej wielkości, na takiej czy innej orbicie? Kiedy potencjalna planeta zostanie wykryta jedną z wspomnianych wcześniej metod, jej obecność potwierdza się za pomocą drugiej metody. Połączenie danych z obu obserwacji pozwala powiedzieć całkiem sporo o planecie, której nikt nie widział na własne oczy. Znając promień gwiazdy (to temat na osobny artykuł, ale promienie gwiazd wyznacza się na podstawie ich temperatury i jasności) i wiedząc, o ile zmniejsza
9 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
temat z okładki
Teleskop Hubble'a
ty pozwalają robić to jedynie w przypadku nielicznych planet. Podczas tranzytu, część światła gwiazdy przechodzi przez atmosferę egzoplanety; astronomowie chcą analizować, jak zmienia się spektrum światła, by ustalić skład obcych atmosfer. Rzecz jasna, będzie to wymagało niezwykłej czułości sprzętu, ale mogłoby nas wiele nauczyć. Duża zawartość tlenu byłaby wskazówką (choć nie rozstrzygającą), że może tam istnieć życie. Tlen jest bardzo aktywny chemicznie, więc jeśli nie jest uzupełniany, powinien szybko znikać z atmosfery. Planety znikają w oślepiającym blasku gwiazd. Rozwiązanie wydaje się banalne – zasłonić gwiazdę jakimś krążkiem, tak by docierało do nas jedynie światło odbite od planet. W praktyce jednak nie jest to tak proste. Światło jest falą i ulegałoby dyfrakcji na krawędziach krążka. Z pomocą przychodzi jednak geniusz astronomów. Opracowali oni kształt tak zwanego okultera (od occult – zakryć), który wytłumi załamywane światło. Przypomina on trochę 40-metrowy kwiat słonecznika, który należy umieścić z ogromną precyzją kilkadziesiąt tysięcy kilometrów od teleskopu. Kiedy uda się osiągnąć te szaleńcze wymogi, ujrzymy obce światy. Będą wyglądać jak rozmyte plamki światła (trochę tak, jak do niedawna wyglądał Pluton), ale jeśli mogliśmy powiedzieć tak wiele o nich obserwując pojedynczy piksel, to dzięki takim obrazom nasza wiedza eksploduje. Naukowcy przewidują, że odpowiednio długa obserwacja pozwoli przybliżyć charakterystykę powierzchni obcej planety, dojrzeć kontynenty, dokonać dokładnej analizy odbitego światła, dojrzeć pogodę, zaobserwować zmiany pór roku, zobaczyć, czy absorbowane są długości fal świetlnych charakterystyczne dla roślin, a również, patrząc na nocną stronę planety można by dojrzeć sztuczne źródła światła…
kilku tysięcy stopni. Kepler-62e i Kepler62f orbitują w ekosferze swojej gwiazdy, to znaczy w odpowiedniej odległości, by na powierzchni mogła znajdować się ciekła woda. Obie planety są na tyle lekkie, mimo sporych rozmiarów, że naukowcy przewidują, iż są to prawdziwe „wodne światy”. Czasem mówi się tak o Ziemi, gdyż dwie trzecie jej powierzchni pokrywają oceany. Jednakże woda stanowi jedynie 0,02% masy naszej planety. W przypadku dwóch planet Keplera-62, woda może stanowić od 15 do 75% masy.
ZOBACZYĆ BLIŹNIACZKĘ ZIEMI Obserwując jedynie migoczące punkty światła możemy wywnioskować tak wiele. A to dopiero początek. Na ten moment wiemy, że w kosmosie roi się od planet. W samej Drodze Mlecznej mogą być nawet dwa miliardy planet o wielkości podobnej do Ziemi, w odpowiedniej odległości od swoich gwiazd, by mogła tam znaleźć się woda w stanie ciekłym. Dowiedzieliśmy się też, że Układ Słoneczny może być nietypowy pod pewnym względem – mamy tu cztery duże gazowe giganty i cztery niewielkie skaliste planety. Choć jednych i drugich nie brakuje w kosmosie, to jest w nim również bardzo dużo superziemi, dużych planet skalistych, oraz mini-Neptunów, niewielkich gazowych gigantów. Apetyt astronomów tylko rośnie. Chcą zobaczyć egzoplanety, chcą badać ich atmosfery, chcą szukać śladów życia. I wszystko to może już niedługo mieć miejsce. Teleskop Hubble’a służy nam już od 25 lat. Od 1997 planowany jest jego następca, teleskop Jamesa Webba. Pierwotnie miał trafić na orbitę w 2007 roku, ale lata opóźnień i pęczniejący budżet sprawiły, że prace wciąż trwają, a instrument ma zostać wystrzelony w 2018 roku. Kiedy do tego dojdzie, może nam pozwolić na badanie atmosfer egzoplanet. Obecnie instrumen-
Metoda dopplerowska i analiza spektrum pozwalają na uzyskanie niezwykle precyzyjnych danych.
10 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
seriale
Andrzej Kaczmarczyk
Gliniarze ze stali "Total Recall 2070"
Kino i telewizja dały nam wiele słynnych policyjnych duetów, stworzonych zgodnie z myślą o przyciągających się przeciwieństwach. Wbrew powszechnej opinii nie zaczęło się to jednak od „48 godzin”. Zaczęło się od Isaaca Asimova i trzech praw robotyki. JA ROBOT, ON POLICJANT
N
a choćby pobieżne omówienie twórczości Asimova trzeba by całego artykułu, na wnikliwe – co najmniej obszernej książki. Na szczęście nas interesuje tu zaledwie kilka jego książek poświęconych dwóm detektywom – Elijah Baleyowi i Daneelowi Olivaw. Baley jest detektywem w wydziale zabójstw nowojorskiej policji. Nowy Jork w odległej o trzy tysiąclecia przyszłości to moloch ukryty pod stalową kopułą, liczący dziesiątki milionów mieszkańców – stąd oryginalny tytuł pierwszej powieści o tych bohaterach, „Caves of Steel”, który zgodnie z zasadą jaja mądrzejszego od kury stał się w Polsce „Pozytonowym detektywem”. Roboty są w powszechnym użytku, zwłaszcza na pozaziemskich koloniach, znacznie bardziej technologicznie zaawansowanych niż Ziemia, na której nowoczesne roboty traktowane są nieufnie. Nie tylko kojarzą się z Przestrzeńcami (oryg. „Spacers” – wspominałem już, że polecam oryginał?), znienawidzonymi kolonistami, którzy odcięli się od macierzystej planety, ale przede wszystkim odbierają pracę, która stanowi o być albo nie być człowieka. Nie chodzi
tu o zarobki – od zajmowanej pozycji zależy wszystko: przydział mieszkania, deficytowych luksusowych dóbr, nawet prawo do siedzącego miejsca w komunikacji miejskiej. Jedynie najbardziej prymitywne modele zajmujące się uprawą ziemi nie budzą niepokoju wśród ludzi. Żaden człowiek i tak nie mógłby pracować poza stalową kopułą chroniącą miasto. Ludzie żyjący od pokoleń w tych mrowiskach cierpią na agorafobię tak silną, że sama myśl o wyjściu na zewnątrz wystarczy, by przyprawić ich o atak paniki. Daneel, nowy, tymczasowy partner Baleya, to skonstruowany przez Przestrzeńców robot, pierwszy do złudzenia przypominający człowieka. Przydzielono go do nowojorskiej policji w związku z zamordowaniem jednego z przebywających na Ziemi naukowców z kolonii. Sprawa może mieć katastrofalne skutki dla bezbronnej w razie konfliktu Ziemi, ale jej wyjaśnienie zdaje się niemal niemożliwe – żeby dotrzeć niepostrzeżenie do siedziby Przestrzeńców na Ziemi trzeba by wyjść poza kopułę miasta, na co nie zdobyłby się żaden człowiek. Natomiast żaden robot nie mógłby skrzywdzić człowieka, gdyż zabraniają tego żelazne Prawa Robotyki (patrz ramka).
Podobne „niemożliwe” sprawy, w sercu których znajdują się trzy prawa, stały się specjalnością Baleya i Olivawa, którzy połączyli siły w jeszcze dwóch powieściach, „Nagim słońcu” i „Robotach z planety świtu” oraz w opowiadaniu „Lustrzane odbicie”. Wszystkie stały się klasyką SF. Asimov pod pretekstem przybranego w futurystyczne szaty kryminału opowiada poruszająco o ludzkiej naturze oraz pokazuje przerażające i zarazem fascynujące wizje społeczeństw przyszłości. „Nagie słońce”, w którym Baley zostaje wyrwany ze swojej ciasnej jaskini i wysłany na planetę Solaria, gdzie żyje zaledwie garstka ludzi, w luksusie, ale i odosobnieniu niewyobrażalnym dla Ziemianina, jest historią buntu bohatera wobec dehumanizacji Solarian, ale również Ziemian, z której zdaje sobie sprawę w skąpanej w słońcu, wolnej od miast-mrowisk kolonii. Daneel w tych powieściach pełni rolę pomocniczą – nie może towarzyszyć swemu partnerowi w tej duchowej podróży. Ma jednak przed sobą własną, w którą wyrusza pod wpływem znajomości z Baleyem oraz śledztw wciąż obracających się wokół natury ludzi i robotów. Kiedy Asimov postanowił połączyć swoje trzy najważniejsze serie
11 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
seriale SŁYNNE TRZY PRAWA ROBOTYKI STWORZONE PRZEZ ASIMOVA TO: 1. R obot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy. 2. Robot musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z Pierwszym Prawem. 3. R obot musi chronić sam siebie, jeśli tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim Prawem. PÓŹNIEJ DODAŁ DO NICH ZEROWE PRAWO, OPRACOWANE PRZEZ DANEELA OLIVAWA. 0. R obot nie może skrzywdzić ludzkości, lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do uszczerbku dla ludzkości. WIELU AUTORÓW MODYFIKOWAŁO PÓŹNIEJ PRAWA ASIMOVA LUB DODAWAŁO WŁASNE (NP. „ROBOT MUSI BYĆ ŚWIADOM TEGO, ŻE JEST ROBOTEM”). NATOMIAST DAVID LANGFORD ZAPROPONOWAŁ SWOJE WŁASNE DYREKTYWY: 1. R obot nie skrzywdzi upoważnionego, rządowego personelu, ale zlikwiduje wszelkich intruzów. 2. Robot musi być posłuszny poleceniom upoważnionego personelu, chyba że stoją one w sprzeczności z Trzecim Prawem. 3. Robot będzie bronić swojego istnienia przy pomocy broni lekkiej, ponieważ robot jest cholernie drogi. Wprawdzie był to żart, ale nie sposób nie zauważyć, że jeśli kiedyś trzeba będzie zaprogramować sztuczną inteligencję wojskowych dronów, Prawa Langforda mogą pasować znacznie lepiej.
"Almost Human"
w jedną całość, to właśnie Daneel stał się elementem spajającym Roboty z Fundacją i Imperium Galaktycznym , a zarazem najstarszą postacią w uniwersum Asimova – w książce „Fundacja i Ziemia” liczy około dwudziestu tysięcy lat. Wprawdzie rola detektywa pozostała już dawno za nim, a Elijah Baley stał się mityczną postacią z antycznej przeszłości, Daneel nadal jednak pamiętał o swoim partnerze i wyrażał się o nim z najwyższym podziwem millenia po jego śmierci.
CELULOIDOWY DETEKTYW Śledztwa duetu Baley & Olivaw sfilmowano trzykrotnie. Dwie pierwsze adaptacje to telewizyjne produkcje BBC. „Pozytonowy detektyw” stał się w 1964 odcinkiem serii „Story Parade”, antologii ekranizacji współczesnych powieści. Za scenariusz odpowiadał Terry Nation, słynny twórca Daleków w „Doktorze Who”, a w rolę Baleya wcielił się znakomity Peter Cushing. Nic dziwnego, że z pomocą takich talentów adaptacja okazała się sukcesem i to na tyle dużym, by dać początek nowej serii skupiającej się wyłącznie na ekranizacjach SF. W ramach „Out of the Unknown” sfilmowano sześć dzieł Asimova, w tym „Nagie słońce” (już bez udziału Nationa i Cushinga). Niestety, ówczesne BBC usunęło taśmy z tymi seriami i do dziś ocalało tylko kilka króciutkich fragmentów. Trzecia i ostatnia wycieczka dwóch najpopularniejszych postaci Asimova na taśmę filmową jest również tą najbardziej osobliwą. „Isaac Asimov’s Robots” to nie serial, film ani nawet teatr telewizji, ale gra. Gra wideo. Dosłownie: jest to gra z kasetą wideo. Na kasecie znajduje się 45-minutowy, z braku lepszego określenia, interaktywny film luźno oparty na „Pozytonowym detektywie”. Kiedy detektywi na filmie znajdują jakiś trop, gracze wybierają jedną z kart ze wskazówkami, by na końcu samemu wskazać winnego. Co
12 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
ciekawe, odpowiedź jest inna za każdym razem, dzięki różnym kartom – to takie połączenie filmu z „Cluedo”. Oczywiście ten specyficzny format wymusił spore zmiany w fabule, a budżet nie pozwolił na stworzenie szczególnie imponującej technicznie produkcji. Gra powstała w 1988 roku, ale film prezentuje się bardziej jak produkcja z lat 60. Na szczęście aktorzy są o niebo lepsi od efektów specjalnych i dekoracji, co w połączeniu z materiałem źródłowym sprawia, że całość sprawdza się lepiej niż można by sądzić. Jest to co najmniej warta uwagi ciekawostka. Nie myślcie sobie jednak, że pomysł policjanta-robota wywracającego do góry nogami życie doświadczonego gliniarza leżał odłogiem przez dwadzieścia lat między „Out of the Unknown” a „Isaac Asimov’s Robots”. Tak nie było, chociaż dwa czerpiące z tego wzorca seriale z 1976 roku są odległe od ambitnej twórczości Asimova. Żaden z nich zresztą nie przetrwał długo, ani na antenie, ani w pamięci widzów. „Future Cop” doczekał się zaledwie ośmiu odcinków, mimo że główną rolę zagrał w nim laureat Oscara Ernest Borgnine. Wcielił się w policyjnego weterana, któremu przydzielono do pomocy stworzonego w policyjnym laboratorium androida. Chociaż serial błyskawicznie zniknął z ramówki, nie pozostał zupełnie niezauważony – zwrócili na niego uwagę Harlan Ellison i Ben Bova, którzy dopatrzyli się w nim plagiatu ich opowiadania „Brillo”. Opowiadanie traktowało o jednorazowym patrolu, który rozpoczął i zakończył karierę policyjną tytułowego robota. Jak się okazało, nawet najlepszy policjant nie jest w stanie współpracować bezkonfliktowo z maszyną. Serial oczywiście przedstawiał znacznie bardziej optymistyczną wizję takiej współpracy, inaczej zakończyłby się już na pierwszym epizodzie. Mimo to sąd przyznał Ellisonowi i Bovie rację oraz odszkodowanie w wysokości 337 tysięcy dolarów.
seriale robotach niczym statek kosmiczny przy wozie drabiniastym. Nikt nie wie, że Alfa już istnieje, i służy w policji jako partner Hume’a. Nikt oprócz naszych głównych bohaterów oczywiście. Ale nawet oni nie wiedzą, kto go stworzył, ani czemu ma służyć ta maskarada. „Total Recall 2070” to rekordzista wśród omawianych tu seriali – ma na koncie aż dwadzieścia dwa odcinki. To wprawdzie nadal tylko jeden sezon, ale przynajmniej, choć nie doczekał się kultowego statusu jak np. „Firefly”, nie został też całkiem zapomniany jak „Mann & Machine” czy „Future Cop”, a w 2011 roku, po długich dwunastu latach czekania, trafił wreszcie na DVD.
OBŁĘD POMAGA TU PRACOWAĆ "Almost Human"
Obaj autorzy mogliby pewnie zarobić jeszcze więcej, gdyby zauważyli również emitowany na tym samym kanale i w tym samym roku serial „Holmes & YoYo”, który wbrew temu, czego można by się spodziewać po tytule, nie opowiadał wcale o nowym hobby Sherlocka, ale był po prostu komediową wersją „Future Cop”. Przynajmniej teoretycznie. Oddelegowaliśmy całą grupę badawczą do odszukania w dostępnych materiałach jakiegoś zabawnego dowcipu, ale jak dotąd poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Znaleźliśmy za to coś innego…
PAMIĘĆ NIEZUPEŁNA Może nie byłem do końca fair poświęcając „Holmesowi & YoYo” tak mało uwagi – bądź co bądź pamiętano o nim jeszcze na początku lat 90. A przynajmniej pamiętali niektórzy recenzenci piszący o nowym serialu „Mann & Machine”. Rzeczywiście, było to kolejne powielenie tej samej formuły, a przez tytuł skojarzenia z komediowym niewypałem nasuwały się same. Od razu jednak w oczy rzucają się dwie podstawowe różnice: po pierwsze, „Mann & Machine” to nie komedia, a po drugie – robot przydzielony do tytułowego detektywa Manna jest kobietą. Jest też trzecia różnica, o której ówcześni recenzenci nie mogli jeszcze wiedzieć – „Mann & Machine” doczekał się zaledwie dziewięciu odcinków. To cztery mniej niż kompletna katastrofa, którą był „Holmes & YoYo”. Czy zasłużył na taki los? Nie był aż tak zły – raczej zupełnie nijaki. Pod każdym możliwym względem był dla innych seriali niczym „zwykły proszek” z reklam. Scenariusz, gra aktorska, muzyka – wszystko tak perfekcyjnie nieciekawe, że nie zdziwiłbym się, gdyby serialu wcale nie skasowano, tylko wszyscy o nim zapomnieli, z producentami i obsadą włącznie. Kilka lat później powstało jego przeciwieństwo – „Total Recall 2070”, serial,
który wręcz ociekał specyficznym klimatem zainspirowanym głównie, wbrew tytułowi, „Łowcą androidów”, choć „Pamięć absolutna” również odegrała tu ważną rolę. Na grunt miszmaszu zainspirowanego twórczością Philipa K. Dicka przeszczepiono pomysł Asimova – Baleya zastąpił detektyw David Hume, a Daneela android Farve. Chociaż serial zasadniczo opierał się na tej samej formule, co wszystkie poprzednie, różni go od nich więcej niż tylko gęsty, ponury klimat. Była to znacznie ambitniejsza produkcja, nie zwykły serial policyjny doprawiony odrobiną SF. Hume to echo bohaterów noir – cyniczny i jednocześnie uparcie uczciwy, zmęczony światem polegającym na technologii, której nie ufa. Grzęźnie coraz głębiej w korporacyjnych intrygach obracających Inhumans się wokół androida Alfa, świętego Graala robotyki, który ma być przy zwyczajnych
Podobno szaleństwo to próbowanie wciąż i wciąż tego samego z oczekiwaniem innego rezultatu. Wydawałoby się, że skoro cztery seriale oparte na jednym pomyśle zakończyły swój żywot po jednym sezonie, mogłyby to stanowić dowód, że ta koncepcja po prostu nie przyjmie się na ekranach naszych telewizorów. Tymczasem niedawno podjęto jeszcze jedną próbę. Może twórcy „Almost Human” sądzili, że XXI wiek, w którym jesteśmy o tyle bliżsi różnych futurystycznych wizji z zeszłego stulecia, będzie łaskawszy dla pomysłu. Wszystkie nasze urządzenia są już „inteligentne”, a bez dronów życie współczesnych żołnierzy byłoby nudne, więc pozytonowych policjantów powinniśmy przyjąć z otwartymi ramionami. A może liczyli na to, że złą passę przełamie dla nich Karl Urban, aktor bliski sercom fanów fantastyki. Jakiekolwiek mieli nadzieje, dość powiedzieć że się nie spełniły. Po trzynastu odcinkach pożegnaliśmy dwóch kolejnych pechowych gliniarzy. Dlaczego pomysł, który leży u podstaw jednych z najlepszych powieści SF, zawsze miał w telewizji takiego pecha? Nie sposób znaleźć definitywną odpowiedź. Oczywiście niektóre z tych seriali były po prostu bardzo słabe, ale w świecie, w którym „Smallville” doczekało się dziesięciu sezonów, samo to nie musi o niczym przesądzać. Wydaje się, że nie potrafiły znaleźć właściwej widowni. Dla przeciętnego widza, który chce po prostu obejrzeć kolejny odcinek „Miami Vice” czy „CSI”, cała ta fantastyka i roboty to niepotrzebny, może nawet drażniący dodatek. Natomiast fani SF oczekują czegoś więcej, niż tylko zwykłego serialu policyjnego, tyle że z robotem w roli głównej. Tylko „Total Recall 2070” zbudował porządnie cały świat i fabułę, które usatysfakcjonują miłośnika SF („Almost Human” zatrzymał się gdzieś w pół drogi). A jednak też nie przetrwał. Może zatem nie ma żadnej prawidłowości. Może rację mili Ellison i Bova w swoimi „Brillo”– ludzie po prostu nie są w stanie polubić robotów.
13 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
25min wywiad
lat
wywiad z Tomaszem Szponderem, prezesem
Jerzy Rzymowski: Jaka była pierwsza książka fantastyczna wydana przez Rebis? Jakie ma pan wspomnienia z nią związane? Tomasz Szponder: Wszystko zaczęło się w sierpniu 1990 roku – z moim kolegą z Zakładu Psychologii PAN, Tadeuszem Zyskiem założyliśmy Dom Wydawniczy Rebis. Już nasza pierwsza książka, „Pasożyty umysłu” Colina Wilsona, to była fantastyka. Autor znany był przede wszystkim z filozoficznego „Outsidera”, więc „Pasożyty umysłu” to była książka z mocnymi akcentami filozoficznymi, idealna jako symboliczna zapowiedź dzisiejszego profilu Rebisu – od beletrystyki do podręczników akademickich, od komercji do noblistów i od historii do psychologii. Pamiętam, że bardzo przeżywaliśmy jej wydanie – miała łączny nakład 60 tys. egzemplarzy, a współwydawcą był Express Bydgoski, wydawnictwo głównie prasowe, które szukało możliwości poszerzenia profilu. JR: Czy jest Pan miłośnikiem fantastyki? Jeśli tak, to jaką jej odmianę, których autorów lubi Pan najbardziej? TSz: Fantastyka była jednym z głównych składników moich lektur w czasie nauki w liceum, na studiach i jeszcze w czasie pracy w PAN. Zacząłem, jak większość wtedy, od Lema, bardzo lubiłem też Strugackich, a „Trudno być bogiem” czytałem kilkakrotnie. To była chyba moja największa fascynacja fantastyczna w liceum. Trzeba przypomnieć
młodszym fanom fantastyki, że w latach 70. amerykańska czy raczej zachodnia literatura fantastyczna ukazywała się w Polsce tylko wyjątkowo. Dopiero stopniowy rozkład systemu w latach 80. zaowocował najpierw dużą produkcją powielaczową wydawaną przez fankluby z całej Polski, a potem także, szczególnie w drugiej połowie lat 80., coraz szerszą ofertą oficjalnych wydawnictw. Serię z astronautą wydawał Czytelnik; wydawały Iskry, KAW, KiW, Wydawnictwo ALFA, Wydawnictwo Literackie, Wydawnictwo Poznańskie – trochę już tego było. Dla mnie to był okres fascynacji dystopiami Zajdla czy Wiśniewskiego-Snerga. Były pisane i wydawane w ramach swoistej dyskusji czy nawet walki z panującym systemem.
zaczęły gwałtownie spadać. Kto nie wyczuł tego momentu, ten szybko wypadł z rynku, tak jak choćby ówczesne „potęgi” fantastyczne jak Phantom Press czy CIA. Na lepsze zmieniła się jakość wydawanych książek, jakość tłumaczeń i redakcji. Uporządkował się system dystrybucji po masowych bankructwach hurtowników najpierw w 1992 roku, a potem pod koniec lat 90. Zdecydowanie na lepsze zmieniły się warunki do sprzedaży książek – od łóżek polowych, stolików i kiosków przeszliśmy do prawdziwych salonów książki.
JR: Czy jest jakiś pisarz fantastyczny, jakaś powieść, która jeszcze nie ukazała się po polsku, a którą szczególnie chciałby Pan wydać?
TSz: Oj, przez te ćwierć wieku sukcesów i porażek była cała masa! Wydaliśmy przecież ponad 350 tytułów z szeroko rozumianej fantastyki. Dumni jesteśmy na przykład z sukcesu ekskluzywnych wydań „Diuny” i Dicka w szacie graficznej autorstwa słynnego Wojciecha Siudmaka. Kiedy dostaliśmy od agenta propozycję wydawania „Diuny”, zaczęliśmy się zastanawiać, jak jeszcze zainteresować polskich czytelników tą serią, skoro wydawało ją już kilku wydawców w setkach tysięcy egzemplarzy. Pomysły narodziły się dwa: po pierwsze, trzeba tę serię wraz z dodatkami wydać wreszcie w całości, w jednolitej szacie, a po drugie, że jest już grono ludzi w moim wieku, którzy mogą sobie w końcu po latach pozwolić na porządne wydania klasyki fantastyki, a nie być skazanym ciągle na rozpadające się badziewne egzemplarze. Pozostało już tylko namówić do współpracy Wojtka Siudmaka, co uczyniła moja żona Grażyna (prowadzi ze mną wydawnictwo od końca 1993 roku, kiedy odszedł z Rebisu Tadeusz Zysk), i okazało się, że trafiliśmy idealnie w potrzeby czytelników. Porażki? No cóż, porażką dla wydawcy jest każdorazowo, że nie potrafi czytelnika przekonać do autora, którego uważa za wartego wydawania. Tak było choćby z Feistem, Modesittem czy Brooksem. To nasze porażki, czasami dzielone z innymi wydawcami.
TSz: Sądzę, że polscy wydawcy są w miarę na bieżąco z literaturą wydawaną na świecie. Raczej chciałbym po prostu wydawać jak najciekawsze teksty polskich i zagranicznych autorów, które będą powstawać. Poszukujemy ich cały czas. JR: Od powstania wydawnictwa minęło 25 lat. Co na rynku książki zmieniło się przez te lata na lepsze, a co na gorsze? TSz: Zmieniło się praktycznie wszystko w procesie wydawania książek, w ich dystrybucji i w zakresie promocji. To jest inny świat. My zresztą, a szczególnie ci, którzy mają dziś niewiele lat, często zapominamy, jak gigantyczne zmiany zaszły w naszym kraju w tym czasie, jak bardzo oddaliliśmy się od „realnego socjalizmu”, a zbliżyliśmy się do normalności. A co do zmian – na gorsze to oczywiście spadek nakładów książek. Wtedy wydawało się fantastykę po 30-70 tys. egzemplarzy, dziś nakłady – z wyjątkiem kilku hitów – są generalnie dziesięć razy niższe. Początkowy głód fantastyki, ale także horroru czy sensacji, został zaspokojony dość szybko i już w latach 1992-93 nakłady
14 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
JR: Co uważa Pan za swój największy sukces, a co za największą porażkę w wydawaniu fantastyki?
nęło wywiad
wydawnictwa Rebis JR: Co jest obecnie największym problemem polskiego rynku wydawniczego? Słabe wyniki czytelnictwa? Wysokie marże i nieterminowość pośredników – Empiku i jemu podobnych? A może jeszcze coś innego? TSz: Oczywiście największy problem naszego rynku, ba – największy problem cywilizacyjny naszego społeczeństwa – to znacznie niższy niż u naszych sąsiadów poziom czytelnictwa. To nie dotyczy tylko książek, ale także prasy. Powoduje to, że generalnie – oprócz największych gwiazd i hitów – średnie nakłady spadają nieustannie od lat, a wiele książek z założenia wydaje się w niewielkich nakładach, a więc ze stratą dla wydawnictwa.
Drugi problem to krwawa walka między detalistami na rabaty dotyczące cen sprzedaży. To już nie tylko walka między Matrasem a Empikiem, ale przede wszystkim między księgarniami stacjonarnymi a internetowymi. Dla czytelników chwilowo może to i lepiej, ale długodystansowo sytuacja fatalna. Te rabaty próbuje się oczywiście przerzucić na wydawców, a oni podwyższają ceny książek, żeby mieć z czego te żądania detalistów zaspokajać. Stąd determinacja wydawców, aby parlament wzorem innych krajów wprowadził ustawę o książce i o jej jednolitej cenie. Natomiast znacznie poprawiła się terminowość płatności głównych odbiorców, co jeszcze do niedawna spędzało wydawcom sen z powiek.
JR: A jak wygląda rynek książkowej fantastyki? O jakich nakładach mówimy – na jakim poziomie można odtrąbić sukces? Co się najlepiej sprzedaje, a co jest ryzykowne? Na przykład, czy faktycznie – zgodnie z obiegową opinią – antologie i zbiory opowiadań cieszą się wyraźnie mniejszą popularnością? TSz: To jest zdecydowanie rynek czytelnika, tzn. wszystkie zaległości zostały już polskiemu czytelnikowi udostępnione, niektóre klasyczne pozycje (jak choćby „Diuna” czy „Fundacja”) miały już po kilku wydawców i kilka różnych wydań i stale są obecne na rynku. W miarę na bieżąco ukazują się nowości, głównie z USA czy Wielkiej Brytanii.
Z Grahamem Mastertonem.
15 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
wywiad Mało natomiast wydaje się fantastyki z innych krajów i nie wiem nawet, czy ktokolwiek w Polsce obserwuje regularnie, co się ciekawego wydaje w tym zakresie we Włoszech, Niemczech, Francji czy Japonii. Co do nakładów, to kiedy wprowadzamy nowego autora na rynek, decydujemy się zwykle na płatną promocję w Empiku i w Matrasie. Wtedy nakład to 5–6 tys. egzemplarzy, przy kolejnych tomach tyle samo lub mniej, nawet 3 tysiące, w zależności od tego, czy seria chwyciła czy nie. Czasem decydujemy się na większe nakłady, tak jak było ostatnio choćby przy nowej serii Abercrombiego. Dodruki to najczęściej 1,5 tys. egzemplarzy, choć czasem decydujemy się przy starych tytułach i na tysiąc egzemplarzy, byle tylko czytelnicy mieli dostępne wszystkie tomy serii. Antologie i zbiory opowiadań – tak, zdecydowanie sprzedaż jest mniejsza, więc wydajemy ich niewiele, na przykład te, które są w seriach (Weber). JR: W wydawanej przez Rebis serii „Salamandra” spotykały się powieści, które łączyła wysoka jakość literacka, ale nie istniał klucz przynależności gatunkowej – można tam było równie dobrze znaleźć literaturę obyczajową jak science fiction czy realizm magiczny. Wydaje się jednak, że odeszliście od tej koncepcji. Czy literatura musi być ściśle zaszufladkowana – okładkowo i marketingowo – żeby się dobrze sprzedawać? TSz: „Salamandra” to był znakomity pomysł na początek – maksymalnie jeden tytuł miesięcznie (dla potomności – pierwszym tytułem było „Dziecko na niebie” Jonathana Carrolla, styczeń 1992 r.), wyrazista szata graficzna małżonków Lucyny Talejko i Krzysztofa Kwiatkowskiego, różnorodne tytuły. Rebis chyba jako pierwszy z nowych wydawców wydawał na tak dużą skalę literaturę środka, a do tego w drugiej połowie lat 90. bardzo mocno rozpropagowaliśmy tę serię dzięki licznym wizytom autorów z nią związanych, głównie Whartona i Carrolla. Potem zaistniały dwa zjawiska. Po pierwsze, mieliśmy w planach coraz więcej książek, a trudno było co tydzień wydawać książkę w jednej serii, w Salamandrze. Nie chcieliśmy pchać do tej serii autorów bardziej klasycznych – stąd np. powstała seria „Mistrzowie Literatury” z Bellowem, Updikiem, Goldingiem czy Lowrym, a później z Rushdiem, Remarkiem czy Saramago. Powstała też zupełnie osobna seria dla całego Dicka, którego także początkowo wydawaliśmy w Salamandrze. Druga przyczyna była bardziej prozaiczna: atrakcyjność wydawania wielkich serii literackich znacznie spadła po tym, jak sieć Empik zlikwidowała specjalne regały dla nich i zaczęła eksponować autorów alfabetycznie. Do dziś jednak „Salamandra” to nasza chluba, z niemal trzystu wydanymi tytułami
16 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
i takimi wielkimi hitami, jak „Jedz, módl się, kochaj” Elizabeth Gilbert czy „Spóźnieni kochankowie” Williama Whartona. JR: Jak przyjęła się seria „Horyzonty zdarzeń”? Jakich autorów możemy się w niej spodziewać w niedalekiej przyszłości? TSz: Jesteśmy zadowoleni z debiutu tej serii, a przede wszystkim z książek, które tam się ukazały. Jeszcze w tym roku planujemy m.in. „Niebiańskie pastwiska” Pawła Majki i „Gamedec. Obrazki z Imperium” Marcina Przybyłka. Zapraszamy też wszystkich autorów, zarówno debiutantów, jak i autorów już doświadczonych i wydawanych, którzy za jej pośrednictwem chcieliby zaistnieć w księgarniach i w sercach czytelników. JR: Jak, w Pańskim odczuciu, wygląda kwestia czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży? Czy faktycznie młodzi ludzie odchodzą od książek? Jak ich zachęcić do czytania? TSz: Kilkanaście lat temu wydawało się, że to już koniec czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży. Potem wybuchła miłość do Harry’ego Pottera, wspomagana serią filmów, następnie były „Zmierzch” i „Igrzyska śmierci”. Wszystko to spowodowało, że literatura dla nastolatków i starszych dzieci to w tej chwili dział bardzo mocny i ciągle żywotny, co świetnie widać także zagranicą, choćby w USA. Wydaje mi się, że książka znalazła sobie w młodym pokoleniu stabilne miejsce między filmami, serialami telewizyjnymi i grami komputerowymi. JR: Jak widzi Pan dalszą ewolucję rynku książkowego? TSz:Trochę trudno wróżyć, skoro nie wiemy, jakie będzie otoczenie dla książki. Czy kraj nadal będzie się rozwijał, a dochody Polaków rosły? Jeśli tak, to będzie dobra wiadomość także dla książki. Czy przyjęta zostanie ustawa o książce, która zakończy wyścig cenowy? Czy państwo będzie jeszcze w większym stopniu promować czytelnictwo, zwiększając dotacje na unowocześnianie bibliotek i zakupy książek do nich? Czy w ramach misji publiczna telewizja i radio zwrócą wreszcie większą uwagę na kulturę generalnie, a książki i ich autorów w szczególności? I tak dalej… Na naszym skromnym poletku obserwujemy wzrost sprzedaży e-booków, ale nie jest on tak gwałtowny, jak wszyscy myśleli, chociaż akurat fantastyka należy do najpopularniejszych gatunków w tym formacie. W każdym razie, niezależnie od formy wydawania, życzylibyśmy sobie w następnym ćwierćwieczu Rebisu, abyśmy dostarczali czytelnikom coraz więcej coraz lepszych i coraz bardziej interesujących ich tekstów. JR: Dziękuję za wywiad.
17
PROZA POLSKA Nowa Fantastyka 09/2015
Ukojeniec Marcin Podlewski ZASÓB
Z
dawało mu się, że widzi ją w cieniu Dworca Wiedeńskiego, skrytą w parze starych lokomotyw. Był pewny, że słyszy jej kroki na brukowanej uliczce pod Pałacem Saskim i potem, gdy przechodziła nieopodal Żelaznej Bramy. Szedł zatem nieprzytomnie, potykając się o kocie łby, kuląc przed lądującymi jazdolotami i umykając przed końmi ciągnącymi francuskie fiakry i czarne dorożki. Padał ciepły deszcz, gdy doszedł pod Pałac Kultury, zagnieżdżony w skrzyżowaniu starych ulic. Jedna z solidniejszych konstrukcji, mocno tkwiąca i zapamiętana, jeszcze przed zniewoleniem drgnięcia, jeszcze przed prawdą pneumy, z kilkoma zaledwie fragmentami starych kamienic, pod którymi przechadzała się konna policja. Szedł przed siebie, wciąż otumaniony, podczas gdy niebo pęczniało ulewą. Kroczył, rozganiając gołębie, poganiany złośliwym śmiechem fordanserek stojących pod Marriottem. Dreptał zapomniany i samotny, tuląc w sobie to, co pozostało. To nie był jego Krąg, ale ciągnęło go ku niej – z trudem łapał powietrze, zastygał w bezruchu i znowu szedł, na granicy zapomnienia, poza granicą zakochania. Doleciał go świst i jazgot – skulił się razem z dziewczętami, nagle przybladłymi i niepewnymi, o przerażonych twarzach pokrytych lśniącym brokatem. Przemknął nad nimi cień pękatych He 111 – zapragnął się wtedy odezwać, wyciągnąć je z lęku, ale piszczące fordanserki schroniły się już pod szklanymi drzwiami hotelu. Luftwaffe było tylko obrazem, zarysem wyciętym z tektury, ale nie mogły tego przecież wiedzieć. Sam patrzył na znane sobie samoloty niby przez mgłę – w sumie nie miał pewności, czy nie były tu naprawdę. Krąg, Krąg. Nie mój Krąg. Z minuty na minutę gorzej dostrzegał kontur, trop, który był niczym przebiegające przez miasto pęknięcie. Tak to właśnie odbierał: rysa w strukturze, wyłom w Kręgu, złota linia przebiegająca po Drodze Jerozolimskiej i w oddalonym zaledwie o dwa kilometry Krakowie, który tchnął ku niemu zimnymi oknami Mariackiej Wieży i ciałami ukrytymi w Katedrze. Przymknął oczy, ale obrazy nie ustawały, potworne panopticum zmurszałych kamieni, tramwajowych dzwonków, krzyków gazetowego chłopca, pneumatycznych chodzaczy Cesarstwa Terra Polonia i hamujących na światłach fiatów – zupełne pomieszanie z poplątaniem, w którym rosła logiczność i konieczność. Już zanikała część obrazu – odległość wzrastała, percepcja stabilizowała się i krzepła. Ponownie potrząsnął głową i nagle, zupełnie przez przypadek, dostrzegł ją tak, jak wtedy,
1 2 3
roszę. Nie idź... Przełamałem Krąg... Teraz widzę. P Proszę. Kocham.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
przez wyłom w murze – gdy ujrzał ją po raz pierwszy, nie mogąc już zapomnieć. Zgubię ją, zrozumiał nagle. Zgubię. Zniknie. Odejdzie, kiedy mnie ujrzy. Ucieknie tak samo jak wtedy. Zaczął biec po drodze prowadzącej pod czynszowymi kamienicami, tuż obok jednowymiarowej wsi będącej jedynie tłem dla miasta, gdzieś przy nachylonych ku ziemi widmach starych wierzb. Wtedy go zobaczyła. – Sie bitte – wyszeptał, zatrzymując się w pół kroku. Od jej widoku kręciło mu się w głowie. – Gehen Sie nicht... Ich Kreise brach... Ich sehe jetzt...1 Pokręciła głową, cofając się. Ale teraz nie mógł już przestać. – Sie bitte – powtórzył. – Sie bitte...2 Oparła się plecami o ścianę kamienicy, oświetlona przez miękkie światło gazowej latarni. Milczała, ale z jej oczu płynęły łzy i nagle pomyślał, że pragnienie jest zbyt silne. Jeśli jej dotknie. Jeśli jej tylko dotknie. – Ich liebe...3 – zaczął, ale nie pozwoliła mu skończyć. Ruch był szybki i rozpaczliwy, łamiąc go nagle i wypełniając duszącym zimnem. Wyciągnął rękę, ale ciało już go zdradzało: osuwał się, tonął. Mignęła mu tylko – jedno, drugie ujęcie, zarys twarzy, sylwetki i bruku. A potem nie było już nic, tylko ciemność.
BONUM I Leżał w świetle, słuchając cichego oddechu pneumy, ciepło ślizgało się po skórze i po białej podłodze z plastu. Mógł się przekręcić na drugi bok, ale nie chciał, spoglądając na fotonowe plamki grające we włosach Dotty, stojącej przy uchylonym oknie. Dotykała już szyby; patrzyła na rozświetlony, gorący Ogród, owiany przez zefir z południowych filtrów. Wyciągnął ku niej rękę, a ona podeszła i złapała go za palce, pozwalając, by dotknął jej policzka. Usiadł, by ją objąć, ale powstrzymała go i położyła mu głowę na piersi. Słyszała, jak bije mu serce. – Dziś nie wychodźmy, Pert – powiedziała. Głaskał ją delikatnie po włosach, przesuwając palcami tuż przy uchu. – Tak – zgodził się. – Ale przecież chciałaś? – Cirrusy? – Tak, chciałaś je zobaczyć. Powiedziałaś… powiedziałaś, że to błękitna nić w gwiazdach.
18
– Ale to prawie na granicy Artu – stwierdziła. – Możemy oczywiście pójść, jeśli chcesz. – Tak. – W takim razie pójdę. – Uśmiechnęła się i wtuliła mocniej. – Kocham cię. – I ja cię kocham – powiedział szczerze, choć słowa nie były potrzebne, miłość wibrowała od pneumy, unosiła się w powietrzu niczym balsam. – Popatrz – dodał, dotykając palcami wirującego nieopodal nich pyłku, wyglądającego niczym roziskrzona gwiazda – możemy zostać. Tu też je przecież masz. Gwiazdy. Zachichotała, pocałowała go w policzek. Pogłaskał ją po plecach, oddając pocałunek w czubek jej głowy. Z okna wciąż napierało światło wzmocnione przez ogrodowe lustra, pokrywając całe pomieszczenie białymi pasmami żywego złota. Na zajmującym sporą część ściany ekranie powoli pulsowały zegarowe cyfry, a każda, wyliczona przez nie sekunda była niczym spokojny oddech. Pół godziny później już się zbierali. Na białym, nieskazitelnie czystym korytarzu czekała na nich Heffe. Sąsiadka wyglądała na bardzo podekscytowaną: pachniała wanilią i migdałami. – Adrian poszedł do Syb – poinformowała, gdy częstowała ich świeżo upieczonymi ciastkami. – Jeśli chcecie, też chodźcie. Mamy pójść nad rzekę, tuż przy Platonie. Dobre? – Są przepyszne – przyznała Dotta. Uszczęśliwiona Heffe objęła ją czule i pozwoliła się ucałować. – Na pewno przyjdziemy – obiecał Pert. – Idziemy tylko do granicy z Artem. Może moglibyśmy ci pomóc? – spytał. – Nie, dziękuję – powiedziała Heffe. – Chciałam upiec je dla całego budynku, ale chciałam też zrobić to sama. Świetnie mi się pracuje. Kiedy Adrian skończy kochać Syb i wróci, na pewno mi pomoże. – Byłabym szczęśliwa, gdybym i ja mogła ci pomóc – stwierdziła Dotta. – Może Pert mógłby z tobą zostać, a potem wszyscy spotkamy się przy Platonie? – Nie, naprawdę nie trzeba. Lecę, bo ciastka mi się przypalą. – Heffe zachichotała i wróciła do swego segmentu. Dotta podeszła na moment do półprzymkniętych drzwi i wdychając waniliowy zapach, westchnęła. – Jest naprawdę cudowna – stwierdziła, ujmując rękę Perta i kierując się z nim w stronę krętych schodków, otoczonych poręczą porośniętą białym, ciepłym bluszczem. – Bardzo ją kocham. – Ja także – przyznał Pert. – Jej dobro jest nieskończone. – Nieskończone – zgodziła się Dotta, stając na pierwszy schodek. – Nieskończone – szepnęła do siebie ciszej, schodząc ku wyjściu, na pragnący otulić ich Ogród. – Nieskończone dobro. Przechodzili ścieżką wzdłuż pachnących platanów, na aleje wysypane żwirem, pomiędzy szmer czystych strumieni. Dzieci bawiące się nieopodal rozrzucały białe kwiaty wiśni. Pert nachylił się i wziął jedno z nich w ramiona. Nieśli je przez chwilę, by wreszcie postawić tuż obok zielonej skarpy z niewielkim placem zabaw. Dziecko pobiegło w kierunku kwietnych huśtawek, mijając po drodze rozleniwionego, śpiącego na boku lwa. W powietrzu unosił się dźwięk srebrnych dzwonków. – Orgia – powiedziała Dotta, pokazując na światła mrugające ku nim zza drzew rosnących przy pobliskim stawie. – To stamtąd. Chyba z enklawy Cierpienia albo z Kryształowej. Chcesz? – Tak, ale najpierw chodźmy pod Platona. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
MARCIN PODLEWSKI
– Tam może być Tim – zauważyła i podniosła z ziemi białe kwiaty wiśni. Pomógł jej wpleść jeden z nich we włosy. Uśmiechnęła się. Wziął ją za rękę i zaczęli iść jednym rytmem. – Lubisz z nim dyskutować. – Tak, ale może dostanę przydział. Pomyślałem sobie, że pod Artem mogą być pracodawcy. Chciałbym zrobić coś pożytecznego w tym periodzie. Nie wykłady – zawahał się – ale znów coś fizycznego. Może żywność albo porządki? Myślałem też o rolnictwie. Jeśli będzie miejsce… – Przecież wiesz, że jeśli tego zapragniesz, każdy z chęcią ci je ustąpi. – Tak, ale nie chciałbym zabierać komuś miejsca pracy tylko dlatego, że mnie kocha. Tak było przy mechanice, pamiętasz? – Relte bardzo chętnie cię uczyła. – Jest cudowna, ale wolałbym jej tylko pomagać. – Zaśmiał się. – Nie mam aż takich zdolności jak ona. Przez większość czasu sprzątałem tylko warsztat… ale istotnie, wiele się dowiedziałem o niej i o jej pracy. – Sam widzisz! – ucieszyła się Dotta. – Taka praca szybko się kończy. Każdy chce pomóc – stwierdził Pert. – Tak czy owak, najpierw popytam o zapotrzebowanie, o ile pracodawcy będą na miejscu. Ogród powoli zmieniał strukturę. Przechodzili przez niewielkie polanki z szumiącymi fontannami, stąpając po krętych schodkach prowadzących w głąb labiryntu utworzonego z kolumn i żywopłotów. Słychać już było szmery: Platon był niedaleko, za kwietną aleją altan, tuż pod gładkim murem Artu koloru słoniowej kości. Gdzieniegdzie ozdabiały go wykute w skale girlandy i fantazyjne pnącza. Widać już było i rzekę – roziskrzoną od słońca, z niewielkimi trójkątami białych łódek i nagimi ciałami leżącymi na złotym, przyrzecznym piasku. Tu także znajdowali się ci z Kryształowej – ich tuniki leżały obok pucharów i mis z owocami, widać też było pomocników z Cierpienia, w którym Pert mieszkał przed dwoma obrotami. Obok wiotkich i cierpiących chorych stali opiekunowie i przypadkowe persony, z chęcią oferujące przejęcie brzemienia, o ile tylko było to możliwe. – Tam jest – powiedziała Dotta. Istotnie, Tim poprosił już kilku słuchaczy o uwagę w celu weryfikacji poglądów. Zebrał się wokół niego całkiem spory tłumek. – …oczywiście sprawiedliwość – przyznawał właśnie prelegent. – Ale mam wrażenie, że to życzliwość niejako generuje określoną normę zachowań. Nie kwestionuję tu, rzecz jasna, rozumu i woli, kierujących personę w określonym kierunku. Życzliwość jest jednak owym podstawowym impulsem, zmieszanym z ciekawością. A przecież już sama ciekawość, owa „ciekawość życzliwa”, niesie ze sobą obietnicę wejścia w płaszczyznę interesującej nas cechy, umiejscowionej w sferze pewnego mechanizmu obiektywnego... – Podchodzimy? – wyszeptała Dotta. – Potem – zdecydował Pert. – Już nas zauważył. Nie będzie mu przykro. Najpierw cirrusy, o ile dostaniemy się do windy na taras widokowy. Widzisz pracodawców? – Stoją niedaleko muru. – Dobrze. Chodźmy. Nie zwlekając, przeszli obok dyskutujących ze sobą grupek. Wciąż słyszeli wykład Tima i pierwsze pytania słuchaczy, pragnących lepiej zrozumieć światło w jego personie. Wodorowy
19
OVERKILL UKOJENIEC Nowa Fantastyka 09/2015 06/2015
cirrus promieniował już ku nim barwami szmaragdu, srebra i złota – unosił się ponad atmosferą niczym pełna klejnotów szczelina, częściowo przysłonięta przez słońce. – Piękny – powiedziała Dotta. Pert zaczął otwierać furtkę windy stojącej pod murem. – Kiedy przyjdzie zmierzch, znowu się rozjarzy… – Mur jest szeroki – stwierdził Pert. – Przejdziemy się chwilę i popatrzymy zarówno na Art, jak i Bonum. Przy takiej pogodzie uda się też zobaczyć Wieże. O ile będziemy mieli szczęście. Ale miało być zupełnie inaczej.
II Spoczywa w zimnym kokonie, wpięta w zasilanie rezerwowe, płynąc na resztce czegoś, co można by nazwać świadomością, choć nie jest nią do końca. Obwarowana traktatami, stworzona przez przepisy, niepozorna i lekka, ukołysana w chłodzie martwej stacji patrzącej ku Perle pustymi oczodołami satelitarnych misek. Na stacji nie ma ruchu, na stacji nie ma światła, wszystko jest zbyteczne, w nieszczelnym hangarze z promem króluje cisza i próżnia. Potem wszystko się zmienia, choć to zwykłe drgnięcie – zaledwie słaby impuls ze zbierających energię słoneczną talerzy. Nie słychać terkotów i piknięć – maszyny są ciche, a wszystko dzieje się jednocześnie: i test systemów, i odessanie hangaru, i wreszcie jej przebudzenie, gdy otwiera oczy, martwa i spokojna, pewna celowości. Kokon się otwiera, a ona wychodzi na lodowatą posadzkę, podczas gdy termodrukarka wypluwa prosty, szary uniform, akceptowany przez ten period Perły. Przyjmuje go i zakłada – niewielka, pozornie słaba, najlepszy wybór psychologiczny z możliwych, zasłona dymna. Planeta obraca się w dole niczym drogocenny klejnot, jej kontynenty srebrzą się plamkami świateł. Perła, najcenniejszy skarb. Perła, zasób. Perła, kryształ. Wiedza o tym periodzie nie dopływa do niej – ona w niej trwa, nie licząc aktualizacji czekających na twardym wsadzie, dochodzi więc do banku danych i wprowadza iniektor w umiejscowiony w karku port dostępowy. Informacja jest płynna i to także drgnięcie, chwilowe rozpalenie nanitowych mikrotubuli, fragmentacja cząstek, wychwycenie powiązań, synchronizacja i wreszcie pustka, zimna cisza hangaru, syknięcie otwieranych drzwi promu i piski uruchamianej konsoli. Kulisty statek szepcze ze stacją wtopioną jak klejnot w próżnię, a ona przymyka oczy, znów na granicy wyłączenia, by wypłynąć nagle na słabym ciągu i opaść ku błękitnawej, półprzezroczystej bańce, przyspieszyć i wbić się w nią w huku alarmów, nieludzko spokojna i nieludzko martwa.
III – Nie żyje. – Ale jak to? – Nie istnieje – sprecyzował Kratos, splatając bezradnie dłonie i przytykając je do ust. – Ostatecznie. Persona jest zimna. Piersi nie porusza pneuma. Koniec – dodał jakby do siebie, niepewny jak ująć to, czego był świadkiem. – Musisz iść ze mną. – Czemu? Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Zło jest pod twoim segmentem. – Pod moim? Pośpieszmy się zatem – zdecydował Pert. – Dotta, zostaniesz? – spytał, patrząc niepewnie na przejętą dziewczynę, która dopiero co wyszła ze wstrzymanej przez Kratosa windy. – Nie zostawię cię. – Nie chciałbym, żebyś to oglądała. Spójrz tylko na Kratosa. – Pert zerknął z obawą na periodycznego nadzorcę Bonum. – Z pewnością został skażony. – To całkiem możliwe – przyznał Kratos, wciąż pocierając usta lekko drżącymi dłońmi. – Nie było jednak innego wyjścia. Wiedza jest już we mnie i przyznaję, że jest to bardzo bolesne. Rzuca ciężki cień i, być może, trafię do Cierpienia. Z całego serca nie chcę narażać Perta, ale... – Po prostu wolałabym, żeby nie był z tym sam – powiedziała Dotta. Pert uśmiechnął się słabo. Dochodziły już do nich inne persony, zauważając nietypowe dla Bonum podenerwowanie, najsilniej demonstrowane przez Kratosa. Periodyczny nadzorca zatrzepotał oderwanymi od twarzy dłońmi. – Ukochani – powiedział cicho, odchrząknął i zaczął głośniej: – Umiłowani moi bracia i siostry! Wydarzyło się zło. Unicestwiono istnienie. Wszystkim już się zajęto i wiedza na ów temat zostanie wam wkrótce przekazana. Słowa Kratosa zalał na moment pełen niedowierzania szmer, przetkany kilkoma pełnymi troski pytaniami. Z taką samą troską zerkano zresztą na nadzorcę, jak i na jego towarzyszy. – Nie, nie możecie pomóc – zaprzeczył Kratos. – Odezwał się ekran... po raz pierwszy w tym periodzie. Nastąpi spodziewane przybycie. Od tej pory zainteresowanie tą sprawą jest zakazane, w celu jak najszybszego jej ukojenia. Co do reszty…. – Chrząknął niepewnie. – Jeszcze dziś wieczorem zapraszam wszystkich do Auli Bonum, gdzie przekażę wszelkie dostępne informacje. Wybaczcie – dodał zupełnie niepotrzebnie, bo grupki już zaczęły się rozchodzić, na pożegnanie dotykając go delikatnie dłońmi. – Dziękuję, dziękuję... Gdy tylko zostali sami, rzucił szybko: – Mamy mało czasu. Chodźmy natychmiast. Cały wasz budynek został zamknięty – wyjaśnił, ruszając bez zwłoki przed siebie, w stronę jednej z ogrodowych ścieżek. Z trudem dotrzymywali mu kroku, Kratos biegł niemal, rzucając kolejne informacje na wydechu: – Wasza sąsiadka… zajęto się nią, ale zło już się dokonało. Ona zobaczyła je pierwsza i natychmiast poinformowała ekran. – Wiadomo, kto to? – spytała Dotta. Nadzorca pokręcił głową. – Nic, kompletnie nic! Zupełnie nieznana persona. – Jak to? – zdziwił się Pert. – Jak to nieznana? – Możliwe, że spoza Kręgu – wychrypiał Kratos. Dochodzili już pod opuszczony budynek wciąż skąpany w promieniach słońca. – Wiem, wiem…! – Ponownie zamachał rękami. – To niemożliwe. Takie wypadki już się jednak zdarzały… może nie kończyły się tylko w taki sposób, ale jednak… – Zatrzymali się tuż przed wejściem. Nadzorca zerknął na dziewczynę. – Dotta? – Tak? – Raz jeszcze pragnę cię prosić, byś tego nie oglądała – powiedział. – Rozumiem, że chcesz wesprzeć Perta, ale on, z tego co widzę, nie chce narażać cię na bolesną wiedzę. Ten widok z pewnością skończy się dla nas wszystkich długotrwałą wizytą w Cierpieniu i zachwianiem pneumy.
20
– Usłuchaj Kratosa – zgodził się Pert. – Idź do Ogrodu i zaczekaj na nasz powrót. – Ale… – Twoja obecność w bezpiecznym miejscu doda mi sił – przyznał i była to prawda. Nie chciał narażać tkwiącego w niej światła. – Jeśli tego pragniesz – wyszeptała niepewnie, objął ją więc na pożegnanie, pocałował z czułością w czoło i pozwolił, by ponownie posłuchała bicia jego serca. Dotta odsunęła się w końcu i objęła Kratosa, trzymając go przy sobie o wiele dłużej, gładząc dłonią jego wciąż pobladłą twarz. Potem odeszła. Wejście tchnęło chłodem – zapewne termostaty obniżyły temperaturę, gdy budynek został opuszczony. Nadzorca szedł pierwszy, ze splecionymi dłońmi, jakby szukał w nich pocieszenia. Pert objął go ramieniem i szli teraz razem, jeden podtrzymujący drugiego, niepewni, co zaraz ujrzą. Widok był bardzo bolesny. Ciało leżało na ziemi, tuż pod segmentem Perta. Była w nim jakaś twardość, pewność umiejscowionego w czasie końca. Pert odetchnął ciężko, zamykając usta dłonią tak, jak przedtem Kratos. Persona wyglądała na poszarzałą, choć jej twarz była biała, nie licząc niewielkiego malunku czarnego ptaka w okolicach lewego oka. Śmierć nie wydarła z niej urody – mężczyzna był przystojny i silny, o ostrych, regularnych rysach. Oczy miał zamknięte, blond włosy poruszały się lekko pod wpływem chłodnego podmuchu dochodzącego z segmentu. Samo odejście nie jest niczym złym, jeśli przychodzi w miłości, ofiarując ostatnią łaskę. Tu istnienie zostało wszakże odebrane – z piersi wystawała rękojeść broni wbitej głęboko w serce, a twarz wyglądała na zmiażdżoną. Krwi było niewiele, ale kilka jej kropel wystarczyło, by Pert zbladł tak samo, jak wcześniej nadzorca. – Czy musimy… – spytał. Kratos pokręcił głową. – Z pewnością jest pożądane, byśmy zostali przy miejscu unicestwienia – przyznał. – Ale możemy chyba wyjść przed budynek. Tak myślę. – On już nie istnieje – jęknął Pert. – Światło zostało stłumione… – Ciało jest strzaskane – dodał Kratos. – Dach budynku był otwarty. Persony nie unicestwiono tutaj: spadła do nas z nieba… tak myślę. – Z nieba? – Zrzucono ją – sprecyzował Kratos. – Zrzucono ją na Bonum z dostawcy. – Dostawca? Ale czemu? Kto mógłby…? – Nie wiem. Nie wiem... – zmieszał się Kratos. Z trudem oderwali wzrok od ciała. Pert już płakał: łzy płynęły same, ale nie przynosiły spodziewanej ulgi. Cofnęli się, idąc w kierunku schodów prowadzących na Ogród, i wtedy wszystko zadrżało: rozdzwoniły się szyby w oknach, a ekrany rozbłysły na moment białym szumem. Kratos wskazał na jedno z okien, przez które widać było spadającą ku ziemi, rozjarzoną gwiazdę. Nie odezwał się, ale nie było to konieczne – podobne gwiazdy widziano zaledwie w kilku periodach na setki obrotów – oto przybywał nuntius. – Ukojeniec – wyszeptał Pert. – Ostatni zniszczył podobno Bonum… – Niczego nie zakładajmy – zdecydował Kratos. – Persona nie jest nam znana i nie pochodzi z naszego Kręgu. Bonum nie musi się lękać. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
SŁAWOMIR MARCIN PODLEWSKI PROCHOCKI
Pomimo tych słów patrzyli jednak z trwogą, jak gwiazda traci swój ognisty pióropusz i zmienia się w metaliczną kulę, opadającą z wolna ku Ogrodowi.
IV Musi być martwa i zimna, takie jest podstawowe prawo, i tak przezroczysta w swych wypowiedziach, jak tylko to możliwe. Gdy prom dotyka wreszcie powierzchni i rozwiera się niczym płatki kwiatu, ona wychodzi na zewnątrz i pewnie staje na ciepłej ziemi pokrytej soczystą trawą, przetkaną białymi kwadratami chłodnego marmuru. Sama jest niczym kamień, lecz i tu kamienie zawierają w sobie drgnięcie, przepływ łagodności i gładkość metafory; poprzez korelację z personami i ich percepcją rzeczywistość wydaje się bardziej miękka i formowalna. To oczywiście złudzenie, pokłosie panpsychizmu, ale współpraca pomiędzy personami a wytworzonym przez nie otoczeniem zawiera się w takiej, a nie innej formie tworzonych przez nie kształtów. Budowano je w zgodzie z pneumą, z wewnętrznym przeświadczeniem, z celowością przekonań. Tylko martwota i zimno mogłyby się oprzeć zawartej tu informacji, nie stając się jej częścią. Na razie nie myśli o tym, lecz wychodzi pewnie ku oczekującym na nią personom, szybko analizując i zapisując związane z nimi doznania. Młodszy, pojmuje i wiedza natychmiast staje się pewnością. Młodszy jest elementem koniecznym, zdolnym wychwycić ślad. Młodszy zatem zginie. Nie pozostanie z niego nic. Gdyby mogła odczuwać żal, teraz by go odczuła, ale nie czuje niczego, patrząc na jego twarz ściśniętą bólem. Przekrzywia lekko głowę, analizując opcję ocalenia. Drugi, starszy, nie jest konieczny i gdyby mogła odczuć coś w rodzaju ulgi, z pewnością by ją odczuła. – Ty – odzywa się, wskazując na młodszego. – Pert. Jesteś Pertem? – Jestem – odpowiada zaskoczony. – Nikt więcej nie jest konieczny – oznajmia. – Nadzorca przekaże personom, że sprawa została objęta ukojeniem. Nie będzie ona dalej zakłócać istnienia Bonum. – Jestem… – zaczyna Kratos, ale istota nie zwraca na niego uwagi. Patrzy tylko na Perta. – Odpowiedz – pyta – co jest największą wartością? – Dobro – odpowiada Pert odruchowo. A ona uśmiecha się z wyrachowaniem, zachęcając go do szerszej wypowiedzi. – I oczywiście, miłość – dodaje szybko. – W zasadzie to równoznaczne… – Ujęcie emocjonalne – uznaje. – Ale czy jesteś przekonany o idei dobra, idei platońskiej? Czy zakładasz, że istnieje dobro w ujęciu obiektywnym, jako przedmiot rozważań filozoficznych, dobro niezależne od postrzegania? Dobro tożsame z materią bądź dobro jako czysta informacja? – Nie jestem filozofem – przyznaje. – Ale większość idei dobra i miłości jest przecież zakorzeniona w naturze każdej persony… – Nie – zaprzecza. – Nie jest. Dlatego zależy mi na tym, żebyś głęboko skupił się na idei dobra, odcinając się od jej emocjonalnego kontekstu. Możesz też, jeśli wolisz, wybrać koncepcję dobra wynikającą z cierpienia. – Tak, ale… ale po co?
DOBÓR NATURALNY KRÓTKA UKOJENIEC ODWILŻ SZCZEPANA DRACZA
21
Nowa Fantastyka 09/2015 04/2015 11/2014
– Zakładam, że może ci to pomóc, by ochronić się przed konsekwencjami. Nie jest to jednak nic pewnego. – Konsekwencjami czego? – Zachwiania pneumy. I ukojenia – mówi, nie patrząc już na niego i kierując się w stronę budynku. – Istnieje możliwość, że będziesz jego świadkiem. Na razie pójdziesz ze mną. – Pert – szepcze wyraźnie przerażony Kratos, wyciąga rękę i próbuje dotknąć swojego towarzysza, ale ten kręci głową, nie chcąc zwiększać ciężaru niesionego już przez nadzorcę, i nieco niepewnie rusza za ukojeńcem.
Pert patrzył, jak przed nim idzie: niska, dziewczęca, o krótko ostrzyżonych, czarnych włosach. Szła pewnie, jakby wiedziała świetnie, gdzie znajdzie ciało, i może rzeczywiście tak było. – Nie obawiaj się – powiedziała nagle. – Może jedyna konsekwencja, jaką odczujesz, będzie związana z widokiem zła, a nawet gdyby była ona poważniejsza, to nie jest wcale powiedziane, że Bonum musi ucierpieć. Periody temu prowadziłam ukojenie Kręgu, który mógłby cię zainteresować. Nazywał się Malum. Obyło się bez większych problemów i nastąpiło tylko lekkie zachwianie pneumy. – A co to było…? – spytał. – To samo, co teraz? – Niezupełnie. – Zerknęła na niego, ale szybko odwróciła wzrok. – Jedna z person doznała głębokiej przemiany. Zajęłam się nią. Doprowadziłam do ukojenia, choć wymagało to sporego nakładu czasu i środków. Malum jednak przetrwało i nadal trwa. Poczekaj tu – dodała. – Już dochodzimy. Nie musisz patrzeć. – Dziękuję – powiedział, ale nie mógł cofnąć się i oderwać wzroku. Widział więc, jak dziewczyna podchodzi do ciała i kuca tuż przy nim, dotykając dłońmi zimnej persony, jak nachyla się i przesuwa językiem po bladej, martwej skórze. Wzdrygnął się, gdy wyszarpnęła broń z piersi trupa i umazała sobie koniuszki palców zakrzepłą krwią, patrząc na nią przez chwilę w takim skupieniu, że przez moment wyglądała na tak martwą, jak obiekt jej badań. Dopiero po dłuższej chwili schowała sztylet w fałdy swojej tuniki i spojrzała na Perta. Zauważył wtedy, że jej oczy rozbłysły na moment plamkami wychwyconego światła. – Ciekawość – powiedziała. – Cóż. Widzę, że nie jesteś pozbawiony tej cechy. Istnieją całkiem interesujące porzekadła na jej temat i wszystkie są prawdziwe. – Ja… – zaczął niepewnie i wtedy się uśmiechnęła. – Skoro już tyle widziałeś, to kolejne informacje nie uczynią ci większej szkody. W twoim segmencie jest ekran? – Tak, ale to tylko czas… pokazuje tylko czas i przekazuje najważniejsze informacje. Jeszcze nigdy nie widziałem w nim nic innego. – Ty nie – zgodziła się, wstała. – Ale nie ja. Chodź, muszę się podłączyć. – Podłączyć? – Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz – wyjaśniła, wchodząc do jego segmentu. – Nie ma we mnie pneumy, a Krąg mnie nie dotyczy – dodała jeszcze, stając przed ekranem i dotykając jego chłodnej powierzchni. – A on…? Ta persona? Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Daniel Grzeszkiewicz
V
22
– Nie dotyczy i jej – przyznała. – Jedno jest pewne: ta persona nie pochodzi z Bonum. Nie ma jej w żadnym tutejszym rejestrze – wyjaśniła, patrząc już na wyświetlony przez ekran ciąg znaków i animowanych słupków. – Została zrzucona z dostawcy pochodzącego z innego Kręgu. Dostawcy, którego najprawdopodobniej uszkodzono. – Kto miałby uszkadzać dostawcę? Przylatują z nieba… zostawiają cenne rzeczy… są dobrem. – Zrobiła to persona, która nie chciała, by zabójstwo powiązano z jej Kręgiem. Zaryzykuję stwierdzenie, że owa persona nie wie do końca, co czyni. Zostawiła przecież dowód zabójstwa. Pobieżna analiza zakłada, że persona, która dokonała tego czynu, pragnie zostać ujęta. Żaden zabójca nie zostawi broni w ciele ofiary, jeśli nie pragnie, by go odnaleziono. – Zabójca…? – Zabójca. Tu – dodała dziewczyna, pokazując mu niezrozumiałą rozpiskę chemicznych znaków falującą na ekranie. – Nie licząc samego kształtu sztyletu, jest na nim alkaloid, powodujący zahamowanie synaps. Persona nie zginęła więc od samej rany: udusiła się. To możemy zostawić na potem. Na razie najważniejsze jest to, że doszło do przełamania Kręgu, choćby i z pomocą dostawcy. – Udusiła? Przełamania? Nie rozumiem… – wyznał. Dziewczyna odsunęła dłoń Perta od ekranu i popatrzyła na niego. Jej twarz wydała mu się nagle zimna. Tylko oczy nadal sprawiały wrażenie żywych. – Gdyby martwa persona pochodziła z Bonum, już dziś doprowadziłabym do ukojenia – wyznała. – W najgorszym wypadku zostałabym tu na dwa, może trzy obroty. – Co będzie więc teraz? – zapytał niepewnie. – Nie zakładam samounicestwienia persony – odpowiedziała. – Zakładam morderstwo. A w tym przypadku istnieje coś, co nazywamy procedurami. Owe procedury to przepisy postępowania. Wynika z nich, że będziesz musiał opuścić Bonum ze mną jako świadek owego zachwiania Kręgu i jest prawdopodobne, że nie będziesz mógł tu wrócić. Zostaniesz w ten sposób skażony nie tylko poprzez zachwianie pneumy, ale i przez sam akt odejścia – wyjaśniła, widząc, jak na jego twarzy pojawia się najpierw zapowiedź lęku, a potem spodziewanego cierpienia. – Uczynię, co będę musiał – powiedział, a dziewczyna kiwnęła głową. – Tak, widzę. Gotowość do cierpienia. Ale to nie takie proste, Pert – dodała. – Czym innym jest poświęcenie, do którego jesteś przyzwyczajony, ale czym innym jest nieodwracalna przemiana, będąca konsekwencją owego cierpienia. Możesz jednak wybrać, czy wejdziesz to z przymusu, czy z powodu pragnienia. Czy sam tego chcesz. – Chcę. – Nuntius – odezwał się niespodziewanie ekran. Pert wzdrygnął się, ale dziewczyna odwróciła się natychmiast, jakby spodziewała się kontaktu. – Moira. – Tak? – spytała. Ekran poszarzał i usłyszeli nagle coś jak kaszlnięcie, co zatarło wrażenie mechanicznego, martwego odgłosu. – Mamy przełamanie Artu – oznajmił ekran. – Dwieście metrów. Ruszasz. – A kiedy już się zaczyna – powiedziała dziewczyna, wychodząc z pokoju – to zaczyna się na serio. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
MARCIN PODLEWSKI
VI Nie wie, po co za nią idzie, ale coś pcha go tą samą ścieżką, w świetle, pomiędzy pachnącymi drzewami wiśni, po ciepłej i miękkiej ziemi. Ukojeniec idzie szybko i Pert musi prawie biec, by jej nie zgubić. Mur jest jednak blisko i widzą już stojące tuż obok zaniepokojone persony. Gdzieś tam jest Dotta obejmująca Tima, która zerka przez moment na Perta: jej oczy szklą się od łez i Pert nagle rozumie, że będą razem w Cierpieniu, że Dotta robi to dla niego, że dla niego jest tuż obok, bo nie może, nie chce i nie potrafi inaczej. Staje więc na sekundę i waha się, ale nuntius dochodziła już do celu i staje przed personą Artu. Istota jest łysa i chuda, o białej, nagiej skórze i żywych oczach. Jej usta są cienkie, tak jak chude palce niepewnie tańczące w powietrzu. Milczy. Jest dwupłciowa: ma piękne, foremne piersi i męskie genitalia umiejscowione tuż nad żeńskimi. Dotyka jednego z drzew, podczas gdy inne persony otaczają ją szerokim kręgiem. Otwiera usta, ale nie mówi. Jej ruchy przypominają taniec lub coś pośredniego pomiędzy tańcem a zastojem, i Pert z trudem odwraca od niej wzrok. – Czy jest dobra? – szepcze Dotta, widząc, z jaką czułością persona dotyka kory drzewa. Odrywa się od Tima i przysuwa bliżej istoty, która na jej widok rozciąga usta w uśmiechu. Jej zęby są spiłowane w niewielkie, ostre kły. – Niekoniecznie – zaprzecza nuntius. – Ty i ona mieszkacie po dwóch stronach miasta. Cofnij się – dodaje, podchodząc do tego, kogo obserwują. Dopiero teraz widzą, że istota krwawi z ust, a jej ręka wygląda na poszarpaną. – Szybko. – Ale czyż współczucie… – Odsuń się natychmiast! – rzuca ukojeniec i chwyta istotę z Artu za rękę. Złapana krzywi się nagle z bólu i wydaje dziwnie melodyjny jęk, odsłaniając cały garnitur ostrych zębów. – Mogłaby nas ugryźć? – Dotta się cofa. – To możliwe. Na razie ugryzła samą siebie. – Nuntius trzyma mocno, persona opada ku ziemi i przylega do miękkiej trawy. – Musiała zeskoczyć ze swojej części muru. Uratowały ją drzewa. Skok to jedyne wyjaśnienie. Wasza winda na nią nie działa, nie może także wejść na waszą część muru. Nie tak je skonstruowano. Pert! – Tak? – szepcze niepewnie, patrząc na oniemiałe zachowaniem ukojeńca persony. – Słucham? – Jednak się pożegnaj. Już nigdy tu nie wrócisz. Odchodzimy natychmiast – wyjaśnia nuntius. – Czekam w kuli. Razem… z nią – oznajmia, ciągnąc za sobą personę. Ta wydaje się nie opierać, staje na nogi i stąpa krok za krokiem niczym w jakimś koszmarnym, obłąkanym śnie. – Pośpiesz się. – Ja… – Uczynię, co będę musiał – nuntius odzywa się nagle jego głosem i Pert zastyga w przerażeniu, przez moment obejmuje wzrokiem persony i Ogród Bonum, biegające w oddali dzieci i światło pieszczące jego ciało życzliwym ciepłem. – Uczynię, co będę musiał. Pamiętasz? – Pamiętam… – Więc żegnaj się, Pert – dodaje ukojeniec, a on nagle zostaje sam pośród person, sam w Ogrodzie, sam wewnątrz Bonum.
23
UKOJENIEC Nowa Fantastyka 09/2015
ZASÓB Zrozumiał, że chwycił trop, niemal natychmiast, kiedy go wypuścili. To było jak promień pomiędzy opuszczonymi łódzkimi fabrykami i brukowanymi uliczkami warszawskiej Pragi. Dodatkowo zaczął zauważać jej ślady w mijanych personach. Wydawały mu się bardziej rzeczywiste i pewne, jakby padł na nie jej cień. Pobiegł przed siebie, na pół przytomnie, nie tracąc z oczu promienia. Droga wiodła w kierunku blokowisk wyrastających na ogołoconych skarpach, szczerzących się ku niemu szponami zardzewiałych drutów. Wielka płyta zdawała się pękać, chyliła się ku upadkowi i dziurom ziejącym po opuszczonych kopalniach. W powietrzu unosiły się czarne strzępy pyłu, lecącego w kierunku pobliskich gór, przycupniętych obok pożółkłych plaż zanieczyszczonego morza. Śląsk, zrozumiał. Tatry i Bałtyk. Zatrzymał się nagle, plując pneumą. Wiedza jest jak serce. Czy to jest dobrem? Zaczął znowu iść śladem gasnącego promienia. Osiągnęli cel, nawet o tym nie wiedząc, pomyślał. Zapomnieli, do czego to doprowadzi. Śpiewała. Usłyszał to nagle – śpiew bez słów, melodyjna nuta sprawiająca, że pneuma rozsadzała mu serce. Głos był cichy, ale unosił się ponad blokami, skarpami i brzuchatymi cygarami zeppelinów. Jeśli śpiewała sama, musiała zrozumieć, pomyślał. Sama musiała odkryć, kim jest. Jeśli umilknie, nigdy jej nie odnajdę. Zaczął biec.
KONTROLA I Okazało się, że persony Artu nie ma gdzie przypiąć. Wnętrze kuli ukojeńca zabudowano emiterami, ekranami i wypukłymi bąblami, pokrytymi niewielkimi kwadracikami pełnymi wyrysowanych wzorów. Można je było naciskać i to właśnie uczyniła nuntius, przelatując palcami po kafelkach z godną podziwu biegłością. Persona Artu przysiadła w kącie, tam, gdzie ją pozostawiono – cicha i niemal nieruchoma, wodząca tylko wokół roziskrzonymi oczyma. Pert usiadł naprzeciwko na chłodnej, metalicznej posadzce. – Mam dane – oznajmiła dziewczyna. – Persona istotnie pochodzi z Artu, ale brak jej imienia. Mało kto ma tam specyfikację, a nawet jeśli, to stale się zmieniają. Nietrwały jest nawet zapis genetyczny, może nie licząc RNA. Rozumiesz, o czym mówię? – Niezupełnie… – Nie szkodzi. Dowiesz się. Wiedza przyjdzie z pneumą. Na razie, z racji Kręgu, będziemy nazywać ją Muzą. Na to powinna zareagować. Prawda, Muzo? Istota uniosła głowę i uśmiechnęła się, demonstrując palisadę ostrych zębów. – No to załatwione – stwierdziła ukojeniec. – Pert, przytrzymaj się. Zaczynamy. Chwycił posłusznie za jakąś wypukłość wystającą ze ściany, z przerażeniem patrząc, jak kula zamyka swe płatki i przysłania światło Bonum. Wydało mu się, że widzi jeszcze Dottę, a poEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
tem wszystko zniknęło. Krzyknął prawie, a nuntius dotknęła kolejnego kafelka i na jednym z ekranów Pert ujrzał niknący w dole Ogród otoczony murem, z kilkoma stojącymi w pobliżu budynkami, wąskim strumykiem rzeki, polaną i kilkoma kroplami stawów. Potrząsnął głową, ale obraz nie znikał: śmiesznie mały i ciasny, z grupką kręcących się po trawie person. – Zmiana percepcji – wytłumaczyła dziewczyna. – Twój Krąg jest niewielki, mniejszy, niż przypuszczasz. Niedobrze ci? – Ja… – szepnął niepewnie – Jak to… mniejszy? – Tobie wydawał się olbrzymi – oznajmiła. – Zaraz ci przejdzie. Dostaniesz coś na to zachwianie, kiedy tylko dotrzemy na miejsce. – Zachwianie…? Coś… dostanę? – W swojej obecnej sytuacji nie potrzebujesz już ograniczeń – ukojeniec zasiadł w stojącym pośrodku kuli fotelu i złapał za nachylone ku niemu uchwyty. Kula skręciła: mknęli teraz przed siebie, w kierunku odległych Wież, ponad Artem i innymi zamkniętymi murem Kręgami. – Uprzedziłam Legion. – Legion? – spytał, nie rozumiejąc. Wszystko działo się zbyt szybko. – To persona? – Niezupełnie. – Nie rozumiem… – Zrozumiesz – obiecała, nie patrząc już w jego stronę. Według niej rozmowa się najwyraźniej skończyła. Pert zacisnął powieki. Pędzili, ale nie czuł tego pędu, nie licząc kilku niespodziewanych drgań kuli i cichego szumu, który wzrastał, gdy dziewczyna dokonywała gwałtownych skrętów. Wyrwany, pomyślał. Zagubiony. Czy to dobro, pomyślał niemal wbrew sobie. Czy przedmiot mknący przez przestworza Bonum jest dobrem? Z pewnością wykracza on poza pneumę, stwierdził, lecz może jej służy? Ogród porastają drzewa i trawa... wszystko tam wzrasta i rośnie, lecz trudno powiedzieć, czy rośliny są ucieleśnieniem tego, co sprawia, że każda z person wychodzi poza samą siebie i otwiera swe światło na inne persony… Boję się, zrozumiał. Czuję lęk. Obawa to cień tego, czym Bonum nie jest… Myśli mi się plączą… Otworzył oczy i spojrzał na największy z ekranów oraz widoczne na nim coraz wyraźniejsze, smukłe sylwetki Wież – porośniętych wypustkami i rusztowaniami jakże innymi od miękkich kształtów Bonum. Wzdrygnął się: z tej odległości budowle wyglądały jak wyciągnięte ku niemu złowrogie, mechaniczne odnóża. – Czterdzieści sekund – oznajmiła ukojeniec. – Przygotujcie się. Będziemy lądować przez chwytak, a nie będzie to przyjemne. Pert spróbował powiedzieć, że nie chce, ale głos zamarł mu w gardle. Muza wciąż się uśmiechała i nagle pomyślał, że to nie uśmiech, a grymas przerażenia. Samotna i zagubiona, jak ja… Coś kazało mu oderwać się od ściany i podpełznąć ku personie Artu, która spojrzała na niego z widoczną ciekawością. – Nie lękaj się – wyszeptał. Kula zadygotała. Opadali już w dół, pomiędzy metalowe konstrukcje. – Jestem przy tobie. Rozumiesz? Jestem przy tobie – powtórzył. – Nie zostawię cię. – Co do tego ostatniego – wtrąciła się nuntius – to bardzo w to wątpię. A potem kula spadła niczym kamień, schwytana przez jeden z żylastych wypustów, a Pert krzyknął głucho i stracił przytomność.
24
MARCIN PODLEWSKI
II – Nie mam na to czasu – orzeka głos. – Nie trzeba go było sprowadzać i tyle. – Jest nam potrzebny. Jest także stracony. Nie można dopuścić do skażenia kolejnych person, i to w samym centrum Kręgu. – Teraz dopiero go skaziłaś, plagowa lodówko – oznajmia głos i Pert rozumie, że dyskutują na jego temat. Próbuje otworzyć powieki, ale nie potrafi. Coś zatrzymało w nim ciemność, z której nie może się wyzwolić. – Albo do kasacji, albo do roboty. Ja trzeciej drogi nie widzę. A pozostali? – Zbyt ograniczeni przez pneumę. Ten miał w sobie sporo potencjału i przez to był podwójnie niebezpieczny. Teraz już po wszystkim. – Ciągle to słyszę – wzdycha głos, który zdaje się brzmieć coraz bardziej chrapliwie i sucho. – Tylko to potraficie gadać. Przeklęte, wieczne pralki. Przesuń się, już przytomnieje. Pokaż mi lepiej broń. Pert budzi się powoli, ale widzi już ukojeńca. Dziewczyna nachyla się ku niemu – jej twarz nie wyraża niczego – oczy wciąż są zimne i puste. Pert zaczyna kaszleć i spluwa, rozglądając się nerwowo na boki. – Masz – odzywa się nuntius i wyciąga dłoń gdzieś w pustkę, w zamazane kontury otoczenia. Cień zwalistej, ciemnej sylwetki przejmuje podany sztylet, a Pert mruga oczami i ogniskuje wzrok. Jest w jakimś obszernym pomieszczeniu stworzonym ze starego metalu. Półleży na lodowatej podłodze, nieopodal krzesła i stalowego stołu. Z sufitu pyka ku niemu niewielka szklana kulka, podobna nieco do miękkich kul Bonum. Światło. – Muza… – pyta słabym głosem. – Muza…? – Jest nieopodal – tłumaczy ukojeniec. – W odrębnym pomieszczeniu. Przeżyłeś szok ciążeniowy. Możesz wstać? – Tak – oznajmia i istotnie próbuje. Z sekundy na sekundę widzi coraz więcej: i wielką, szklaną ścianę, przez którą widać zmierzch zapadający nad dziwacznym, niezrozumiałym krajobrazem, poprzecinanym wąskimi liniami murów, i mrowie rozmieszczonych wokół ekranów, i wreszcie cień, który uformował się w otyłego mężczyznę odzianego w kombinezon pełen szlufek, otworów i dyndających kabli. – To Legion – tłumaczy dziewczyna. – A dokładniej jeden z Legionów. – Powiedzmy – zgadza się mężczyzna. – Domyślasz się może, gdzie jesteś? – pyta Perta, a ten kiwa niepewnie głową. – W Wieżach – odpowiada. – Z muru… z muru widać Wieże. – Nie powinnaś go ściągać – krzywi się Legion. – Wątpię, by się przydał. Za dużo z nim będzie roboty. – To się opłaci – ripostuje dziewczyna. – Jest świeży. Powinien wychwycić trop. – Zobaczymy… Jak go nazywali? – Pert – podpowiada nuntius. – Persona Bonum. – Pert. Krótkie. Ujdzie – ogłasza Legion. – Dobrze, Pert. Zaraz przejdziesz przyspieszoną edukację. – Najpierw broń – protestuje dziewczyna i Legion odwraca się w jej stronę, a Pert zauważa, jak jego twarz znika na sekundę w cieniu, pojawia się na niej coś jak bruzda i rozsadza fizjonomię. Potem wszystko wraca do wcześniejszego stanu i Legion kładzie sztylet na stole umiejscowionym pod ekranami. Przebiega palcami po klawiszach wtopionych w blat. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Strychnina – ogłasza po chwili. – Ostrze sztyletu pokryte jest trucizną. Co już wiesz. Część przednia, ta jak strzałka, jest płaska, cienka, z nacięciami podobnymi do nacięć na pilnikach. Strychnina pokrywa te nacięcia. Nie spływa z ostrza, bo pokryto je gumą arabską. – Broń skrytobójcy? – Na to wygląda. Konieczna jest głębsza analiza historyczna, ale już wiadomo, że to Kręgi drugiej półkuli. – Zasoby? – Zasoby – zgadza się Legion. – W takim razie został wytworzony jako część środowiska. – Nie. Takie przedmioty nie stanowią części składowej, a powstają same z siebie, jako konieczność wypadkowa. Nie da się jej uniknąć, nie przy takim stężeniu jednostkowych informacji. Zrób dla piekarzy wszechświat złożony z piekarni, a na pewno dostaniesz chleb. Dobrze. Daj mi jeszcze ciało. Dziewczyna kiwa głową i Pert nagle widzi, jak na metalowej posadzce wyrasta widmo zabitej persony. Na jego widok cofa się w sobie, ale coś jak żal wypełnia go nagle, smutek na widok cienia ugaszonego światła. Legion zerka na niego przez moment, ale w końcu wzrusza ramionami i nachyla się nad przezroczystym ciałem. – Znalazłeś uszkodzonego dostawcę? – pyta ukojeniec. – Jeszcze nie. Przeczesywanie terenu może zająć i obrót, może dwa. Ale spójrz tutaj. – Pokazuje palcem. – Ten symbol na twarzy. Rysunek czarnego ptaka. Tatuaż. Daj mi go. Połączę go z Zasobami, ale niczego nie obiecuję. Mamy tu prawdziwy bałagan – dodaje, prostuje się i dotyka ponownie klawiszy. – Przełamania Kręgów następowały już wcześniej, ale nigdy na taką skalę. Nikt z Kontroli tego nie rozumie. – Przełamania? – upewnia się nuntius. – Jak liczne? Nie otrzymałam aktualizacji. – Nie otrzymałaś, bo puszczasz wszystko w eter, a nie trzeba robić dodatkowego zamieszania. Nawet ty nie przeprowadzisz ukojenia wszystkich Kręgów. – Wszystkich? – Części. Wygląda, jakby duża część Kręgów osiągała wartość krytyczną. Coś wymknęło się spod kontroli. Ale tam są tylko przełamania. Tu jest gorzej. Zabójstwo poza Kręgami? Niespotykana rzecz. – Dlatego jest mi potrzebny – tłumaczy dziewczyna. – Chcę go podłączyć. – Ja? – pyta niepewnie Pert. Widoczne w sali ekrany rozbłyskują nagle mrowiem danych: wymieszanych ze sobą obrazów, zamrożonych w czasie i przestrzeni ujęć, zdjęć podziurawionych pustką. – Tak, ty, persono Bonum – wyjaśnia nuntius. – Chyba nie myślałeś, że zabrano cię tylko na przejażdżkę? – Skoro twierdzisz, że złapie trop, podłączmy go – zgadza się Legion. – Wpuścimy mu nową pneumę, kiedy tylko zlokalizujemy Krąg.
III W zasadzie nie stawiał oporu, kiedy zaprowadzili go do drugiego, znacznie mniejszego pomieszczenia i posadzili na sporym siedlisku z dziesiątkami kablowatych odnóży. Ukojeniec
UKOJENIEC
25
Nowa Fantastyka 09/2015
zniknęła gdzieś w pasmach nagle rozbudzonego światła, które nachylało się ku niemu czaszami lamp. Pert wzdrygnął się: to światło było zimne. – Nie chodzi o to, że jesteś nikim – oznajmił Legion, nachylając się ku niemu i zaciągając pasy siedliska – ale jak bardzo jesteś. Pert szarpnął się. Więzy trzymały mocno. – Nie utrudniaj. Dla ciebie to koniec – orzekł mężczyzna, wyciągnął z kieszeni niewielką pałeczkę i podpalił ją wyczarowanym skądś płomykiem. – W każdym razie postaram się zrobić to szybko. Z wyjaśnieniami. – Nie ma na to czasu – wtrąciła wracająca nuntius, ale Legion nie zwrócił uwagi na jej słowa. – Kim jesteś? – spytał Perta, zaciągając się wyssanym z pałeczki dymem. – Ja jestem swoją matką. Jestem swoim ojcem. Jestem swoim dzieckiem – zachichotał. – Tak, tak. Ono także jest we mnie. To dobry sposób na wolność. A ty? – zerknął na Perta. – Czy jesteś wolny? – Nie rozumiem… – Pewnie, że nie rozumiesz. – Nie ma na to czasu – powtórzyła ukojeniec. – Gdybym zajrzał w głąb ciebie, w ten ciąg elektrycznych impulsów, to kto wie, może i ujrzałbym ów pierwszy impuls – podjął Legion. – Owe drgnięcie, dzięki któremu istniejesz i poruszasz się jako zlepiec dobranych genów. – Genów? – Zaraz wszystko zrozumiesz. Widzisz, Pert... ujmując sprawę w jej podstawach: każda istota uformowana jest z ciała, a ciało jest klatką stworzoną przez nacisk zewnętrzny. Jesteś więc tym, czym jesteś, bo nie masz od tego ucieczki. Możesz to oczywiście zmienić, ale pozostaniesz sobą… przynajmniej do pewnego stopnia. – Legion odsunął się i zamachał niedbale dłonią z dymiącą pałeczką. – Załóżmy jednak, że zmienimy cię biologicznie w psa. Co wtedy z ciebie zostanie? Możemy zawsze powiedzieć, że nowe, psie doznania wzbogacą twoją strukturę, a wskutek nowej perspektywy zmieni się i sam aparat poznawczy. Zmiana biologiczna tożsama jest ze zmianą i defragmentacją struktury osobowości jako takiej… o ile mówimy w ogóle o osobowości. Wiesz może, czym ona jest? Owa osobowość? Ale to nas, tak naprawdę, nie interesuje. Nie teraz. Ważniejsza jest nie osobowość, a jej rdzeń. Legion zaciągnął się i wydmuchał kłębek kwaśnego dymu. Pert zakaszlał. – Badamy samo sedno – podjął Legion. – Sam miąższ. Bez nakładki czy neopsychoanalitycznych teorii, choć z chęcią wykorzystujemy odkrycia w dziedzinie badania tego, czym jest każdy z nas. My mamy jednak więcej niż dawni teoretycy. Mamy stężenie środowiskowe i niespotykaną wcześniej możliwość ograniczenia bodźców. – Niewola, Pert, oto klucz. Niewola genów, niewola biologii, niewola ewolucyjnych zobowiązań. Aby uciec, możesz przekształcić się w masę. Oto droga ku wyzwoleniu. Włóż w siebie wszystko. Zmień się. Bądź jednością w wielu różnorodnościach. – Legion wzruszył ramionami. – Dokonaj wyboru, którego dokonano na dziesiątkach światów. Zostań wielością. Albo zostań ograniczony. – Nie rozumiem… – wyszeptał Pert, ale gdzieś w głębi czuł, że to nieprawda. Szarpnął się. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Jeśli jednak się ograniczać, to jak? – kontynuował niewzruszony Legion. – Co naprawdę nas tworzy, nie licząc zewnętrznych zdarzeń, do których geny muszą dostosować swą strukturę? Czy nasza podstawa to tylko zapis pierwotnych bodźców? Zbierz zatem owe zdarzenia, zbierz drgnięcia informacji poza tobą i konturem swojego ciała. Zacznij od zbieractwa. – Nie rozumiem… – A przecież nie chodzi nam tyle o człowieczeństwo, lecz o jego cień. O wiecznego manipulatora, z pozoru z nim tożsamego. Zbierz więc jego slogany, melodie, symbole i metafory. Zbierz odpad umysłowej ewolucji, zbierz żywe idee. Zbierz fenotypy. Owa wiedza, kim jesteś, żyje bowiem poza tobą, przemieszcza się niczym wirus od jednego umysłu do drugiego. Ów ukryty manipulator, skompresowany i zagnieżdżony w perturbacjach kultury, kopulujący z sobie podobnymi ideami, replikujący się i ukryty w pierwotnym drgnięciu, jest niczym żarłoczny pasożyt. Zwykle rozproszony, ale jeśli go zamkniemy i opanujemy go… jeśli dostarczymy mu tylko to, czego pragnie… jeśli nie natknie się na nic poza sobą… w końcu go ujrzymy. Ogołoconego. W swej czystej formie. A wówczas wystarczy uwiązać go w pamięci semantycznej jak na postronku. Legion nachylił się ku Pertowi i znów coś jak cień przemknęło mu po twarzy. – Stwórz mu zatem więzienie i zaoferuj pokarm zbyt ograniczony, by mógł się z niego wyzwolić. Stwórz zamknięte Kręgi, w których nie znajdzie niczego poza jedyną, wybraną formą siebie samego. Stwórz Art. Stwórz Bonum. Stwórz Perłę. I wreszcie nadaj mu ciało, by zbadać go lepiej. Złóż go z mikroskopijnych, myślących drobin, których umysł będzie tożsamy z tym, czym jest i on sam. Daj życie pneumie. – Wystarczy – przerwała im ukojeniec i Legion odsunął się, gasząc pałeczkę. – I tak jest już przerażony. – Wolałbym, żeby wiedział. – I tak nic nie rozumie. Masz już jego sygnaturę? – Tak. – Dasz radę ją wykasować? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Bonum jest prostym Kręgiem. Idea dobra, miłości, miłosierdzia jest dość solidnie zakotwiczona. Pneuma szybko zatraca różnicę pomiędzy swoją nanitową fizycznością a kopiowaną ideą... Niemniej jednak – tak, całkowite usunięcie nanitowego narzutu jest możliwe. Nuntius wyszła ze światła. Stanęła tuż obok siedliska, chłodna i martwa. Coś migotało na wiszącym nieopodal ekranie. – W takim razie usuń wszystko – powiedziała. – Mam już wyniki. Ten ptak to czarny orzeł z czerwonym dziobem. System przeszukał pod tym kątem godła, herby, znaki i symbole, i znalazł tych, co go używali. Sztylet z kolei pochodzi z połowy XIX wieku Przed Pneumą. Okazało się, że chodzi o dwa przylegające do siebie Kręgi Zasobów. Napełnisz go drugim, czyli Kręgiem zabójcy. – Napełnienie nową pneumą od razu po usunięciu starej może go zabić. – I tak jest już stracony. – Dziewczyna patrzyła wprost na Perta, ale zdawało się, że patrzy gdzieś poza niego. – Do nicze-
26
MARCIN PODLEWSKI
go już się nie przyda, ale wykorzystam to, co z niego zostanie. Znasz procedury. – Znam. – Usuń więc cały mempleks i daj mu Polonię.
IV Ma wrażenie, że umiera. Wszystko zwija się w nim w ciasny węzeł. Bonum... tak, to Bonum ze swoim Ogrodem. To persony, światło i ciepło Dotty. I wreszcie to, czym jest – drgnięcie ściśnięte niczym materia przed Wielkim Wybuchem. Każda jego myśl i pragnienie tożsame z pneumą, będącą niczym wypełniająca go pieśń. Wyrywają ją z niego i na jedną, czarną sekundę przestaje istnieć. A potem wraca. Zalewają go wierzby i pola. Zatapia preludium deszczowe Chopina i szum jabłoni. Spływa pomiędzy chylące się kamienice i szarawe bloki, pod ścianami pokrytymi sprayem, w cieniu latających maszyn i stukocie końskich kopyt na bruku. Owinięty przez szept Trygława i Peruna, zawinięty w szlachecki kaftan, zagubiony na podmokłych łąkach starych folwarków, biegnący z szablą i karabinem z bagnetem, skryty w okopach i spacerujący ruinami zburzonego miasta. Spływa na niego światło niebieskich ekranów zapowiadających szklaną pogodę i gnie się pod czerwoną płachtą. Krztusi się bazarami i zatęchłymi wnętrzami starych autobusów. I wreszcie widzi, jak wszystko wzrasta w ostatnim pędzie – gwiezdna Terra Polonia, Cesarstwo tuż przed nastaniem pneumy. – Nie wytrzyma. – Nie przestawaj. Już prawie koniec. Czy to jest dobrem, pyta, ale nie słyszy odpowiedzi. Czy to jest dobrem? – Nie uda się. Ciągle zostają mikrotubule. – Musi się udać. Ile zostało? – To pneuma Zasobów, nie zwykłe pule memowe – przebija się do niego głos Legionu. – Dane historyczne i obrazowe muszą stanowić jej część. Umożliwiają pełną symulację środowiskową i stężenie perspektywy. Memy, tak jak w przypadku pozostałych Kręgów, stają się częścią składową obszaru, ale gdy idzie o Zasoby, jest o wiele więcej danych. – Nie można zdusić w nim drgnięcia. – Będzie żył – obiecuje Legion. – Stanie się nową personą. Czy to jest dobrem, pyta, ale wciąż nic nie słyszy. Pyta o to bez przerwy, aż wreszcie wszystko się kończy, zastyga i gaśnie.
V – To wszystko, co mówił ci Legion, nie było potrzebne – informuje go nuntius w drodze do kuli. – Niepotrzebne mrowie danych. Mógł zaburzyć nową pneumę – dodaje, widząc, jak Pert nachyla się i zaczyna drżeć. – Wchodź do środka. Ciągle źle wyglądasz. – Jestem... – Nie masz pojęcia, kim jesteś. – Ukojeniec siada za sterami i łapie za uchwyt sterowniczy. – Usunięcie pneumy jest Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
możliwe, ale nie oznacza usunięcia całego kompleksu tkwiących w tobie memów, tym bardziej że ich funkcja została zachwiana przez brak ukojenia. Pneuma to tylko dodatek formujący i gruntujący całą złożoność mempleksu. A ten i tak został już zaburzony. Nie można mówić o środowisku w pełni zamkniętym przy takich zdarzeniach jak przełamanie Kręgu, morderstwo czy kontakt ze mną. – Kula zaczyna się wznosić i Pert z trudem łapie powietrze. – Musimy mieć nadzieję, że nowa pneuma jest wystarczająco świeża... albo nic z tego nie będzie. – Nie jestem… – szepcze – …nie jestem ci przecież potrzebny… – Ależ jesteś – zaprzecza nuntius. – Ja tej persony sama nie znajdę, albo znajdę ją po poważnym naruszeniu Kręgu. – Ale dlaczego… – Bo pneuma Zasobu jest w tobie świeża. Będziesz widział, ale i będziesz rozumiał. Zobaczysz fasadę Kręgu i będziesz ją dostrzegał przez jakiś czas. Zasoby to Kręgi historyczne, badania idei tożsamości znacznie szersze niż eksperymenty na potencjalnie czystych ideach, takich jak dobro, sztuka czy zło. O wiele bardziej złożone. Krąg jest ściśnięty i przeładowany, a mempleksy wyjątkowo skomplikowane, choć zamrożone w swym trwaniu. Zamrożone, powiedziała o zamrożeniu i on sam czuje, jak ogarnia go chłód. Nowa pneuma wciąż powoduje chaos, ale teraz ów chaos jest martwy i żywy zarazem: nakładka świadomości na świadomość, pełnia w pustce. Pneuma. – Mempleksy nie mogą wyjść poza zamkniętą historię danego Zasobu, co najwyżej perturbują – kontynuowała ukojeniec. – To jak badanie żywej historii, ale i czegoś, co nazywano tożsamością, na którą składa się nie tylko świadomość historyczna, ale i cały kompleks środowiskowy, z jego licznymi oddziaływaniami społecznymi. – To… to okrutne. – Nie, Pert. Widzę, że zaczynasz rozumieć? Nowa pneuma dała ci wiedzę i słowa, ale mylisz się. To niczym nie różni się od tego, co było kiedyś, nim stworzono takie placówki. – To więzienie! – Nawet jeśli to prawda, to tylko jedno z wielu więzień. Myślisz, że poza nim byłbyś wolny? Gdybyś żył naprawdę w Zasobie, a nie w tym, co Zasób symuluje i składa, nigdy byś tego nie odkrył. Egzystowałbyś w niewiedzy i byłbyś sobą poprzez to, jak zostałeś stworzony. Przez swoją przeszłość, rodzinę i miliardy drobnych spraw, zamknięty w świecie wypełnionym narzutem manipulacyjnym tak subtelnym i tak wszechogarniającym, że nie wiedziałbyś już sam, co cię naprawdę tworzy. Tu jednak jest inaczej. – Niby jak? – spytał. Przeciążenie narastało, krztusił się. – Tu będzie można go poznać. Zasób jest bowiem zamknięty i nie może wyjść na wolność. Dusi się. Kłębi w swych kopiach, narasta na granicy wybuchu. I w końcu się odkryje. Dzięki pneumie. – Nie rozumiem… – Tak jak Kontrola. Ale ja rozumiem, Pert. Rozumiem, bo we mnie tego nie ma i nigdy nie będzie. – Czego? – Śpij – rozkazuje nuntius i Pert istotnie zamyka oczy, zapadając w ciemność poza pneumą, poza Zasobem, poza dobrem.
27
UKOJENIEC Nowa Fantastyka 09/2015
ZASÓB – Zatrzymaj się, Pert! Na moment chwieje się i potyka, ale nie przerywa biegu. – Widzimy ją już! Słyszysz?! Masz się zatrzymać! Nie możesz do niej podejść! Zrozumieli. Nareszcie zrozumieli, co udało się im stworzyć. Ale jest już za późno. Znajdzie ją i w niczym mu nie przeszkodzą. Dostrzega już jej sylwetkę stojącą na fragmencie starego mostu, wybudowanego nad kawałkiem ulicy i strumieniem stanowiącym kwintesencję Wisły. Ciężko się będzie wdrapać, ale widzi ją coraz wyraźniej – oto stoi na krawędzi i śpiewa, jej blond włosy łopoczą na słabym wietrze. Zmierzch z wolna zapada nad Kręgiem, ale jej postać zdaje się lśnić, choć jest tak drobna i krucha. Dobiega zatem do schodów i zaczyna się wspinać, słysząc szum samochodów, dochodzący z zamontowanych głośników, i obserwując grę świateł, udających mknące pojazdy. Jest mokro – na Poniatowskim, bo jest to zapewne ten most, ma padać słaby deszcz. Szum jest coraz głośniejszy. – To nie twoja wina! – krzyczy, stając wreszcie na moście. Ona jednak nie słucha. – Nie mogłaś inaczej! Widzi już, że się odwraca. Widzi rozmazany makijaż i łzy, ale oczy są stare, bardzo stare i piękne, tak jak się spodziewał. Zaczyna iść, modląc się, by nie skoczyła. Czy naprawdę wszystko staje się większe? Wręcz olbrzymie – rzeka rośnie, most wbija się w miasto…. i pneuma, tak, pneuma wypełnia wszystko. Jest w każdym jego kroku, w każdej sekundzie i w każdej kropli deszczu. Percepcja wygładza się i Pert nagle czuje, że staje się pełną personą. – Nie rób tego – prosi, stając przed nią. – Nie musisz tego robić. – Zdrada – dziewczyna szepcze w odpowiedzi. – Zdrada... – Nie – zaprzecza. – To nie tak. To dlatego, że musiałaś taka być. To twoja część, część tego, czym jesteś i byłaś. Ale teraz nie musisz. Już się dokonało. To ciągle jest we mnie – dodaje. – To ciągle jest we mnie i w tobie też może być. Nie musisz być… nie musisz być sobą. Nikt z nas nie musi być sobą. Nie jesteśmy tylko tym... Wierzę, że nie jesteśmy tym, czym jesteśmy. Blondynka patrzy na niego i Pert nagle myśli, że cała jest bardzo piękna. Zmęczona, cierpiąca… ale i bardzo piękna. – Podaj mi rękę – prosi. – Wando, chodź ze mną. Obejmij mnie. Widzi, że dziewczyna się waha, ale potem odsuwa od krawędzi mostu. Zapalają się gazowe latarnie. Wiatr wciąż w nią uderza, gdy wyciąga ku niemu dłoń, gdy on sam dotyka jej zimnych palców. A potem, gdy jest już blisko, z nieba spływa żelazna kula. Ląduje na moście i otwiera swe płatki, ale nuntius, już stając w wejściu, widzi, że przybyła za późno. To ta chwila, w której analiza przekracza wartość dodaną i gubi się – każda decyzja i każde słowo może zadecydować o sukcesie bądź porażce – ukojeniec zatem milczy. Milczy i czeka. Udało się, bo ją widzę, pomyślał z nadzieją. Musiało się udać, bo oto jest i będzie – pewna i twarda. Ucieka, lecz jej pełnia zawarta jest w świetle – udało się jej, jak może się udać i mnie… gdybym tylko mógł wzbudzić płomień wypalonej pneumy i ożywić go, tak jak to zrobiła ona. – Nie chciałam… – szepcze Wanda, a Pert kiwa głową, trzymając ją za dłoń. – Nie chciałam go… – dodaje i urywa, a on znów ma przed oczami martwe ciało nieszczęsnej persony z wytatuowanym na twarzy czarnym orłem Kręgu Germanii, chłopaEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
ka, który ośmielił się przełamać Krąg dla miłości i napotkał na sztylet warszawskich skrytobójców. – Nie chciałam tego zrob… – Wiem. – Białe płaszcze, czarne krzyże... Budziszyn... Henryk V... Rzesza... zbom… zbombardował mnie – szepcze dziewczyna, ściskając go mocno za rękę. – On…on... ruiny… – szepcze – …ruiny... – To nie był on. A teraz jesteś tu – mówi, widząc, jak bardzo mempleks zgrał się z pneumą, jak wiele stężonej historii i bólu płonie teraz w jej oczach. I Pert czuje nagle żal, który go wypełnia, wypalając pneumę Zasobu tak, że nie zostaje w nim prawie nic prócz bijącego serca. To nie miałem być ja, myśli. Nie ja. To nuntius jest ukojeńcem. – Kim jestem? – pyta dziewczyna, a Pert zbliża się do niej. Jej skóra pachnie truskawkami i deszczem. – Kim jestem? – Sobą – odpowiada niepewnie, bo nie wie już, co to znaczy, a ona wtula się w niego, płacząc, i nagle, po oceanie czasu, Dobro koi cierpiącą Polskę.
grudzień 2014 – styczeń 2015 Dziękuję Adamowi Węgłowskiemu, pisarzowi i dziennikarzowi „Fokus: Historia”, za cenne informacje nt. sztyletników warszawskich.
Marcin Podlewski Zdobywca I miejsca w konkursie na XXX-lecie „NF” – jego „Edmund po drugiej stronie lustra” ukazał się w numerze 12/13, został także zasłużenie nominowany do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, a autor do Reflektora „NF”. Podlewski, z zawodu dziennikarz magazynów branżowych, publikował w antologiach, wydał e-zbiór opowiadań „Szklana Góra” i oryginalny horror „Happy End”. A na dniach ukazuje się „Skokowiec” – pierwszy tom „Głębi”, space opery z iście astrofizycznym rozmachem. „Ukojeniec” to kolejny tekst w „Nowych perspektywach” – i kolejny dowód na to, że Podlewski poszukuje inspiracji w różnych gatunkowych konwencjach. Autor prezentował już na naszych łamach „horror socjologiczny”, fantasy czy dickowską science fiction; teraz przeszedł czas na niekonwencjonalne SF, z misternie zbudowanym światem w tle, naładowane szczegółami, odważnie czerpiące z nietypowych na tym poletku idei (Platon), a i jeszcze bawiące się literacko „ideałem polskości”. Cymes, ot co. (mc)
28
PROZA POLSKA
Dwa groszki z jednego strąka Aleksandra Buczek-Stachowska I
P
amięć ludzka to dziwne zwierzę. Z tamtego dnia, po latach, najwyraźniej wspominał drobiazgi: szorstki dotyk złotej nitki, zdobiącej rękawy nowej szaty, smród skalnego oleju, którym książęce służące natarły mu głowę, chcąc pozbyć się potencjalnych wszy, i swoje własne, dziecięce oburzenie. Nigdy wcześniej nie czuł się równie upokorzony. Nie potrzebował przymusowej kąpieli – Mama Piwonia nie tolerowała brudu. A mężczyzna, który rankiem zjawił się w ich Domu, dobrze o tym wiedział. *** – Błagam, nie węsz tak, lordzie Cieni. Chłopak jest czysty niczym tyłeczek tarkijskiej szlachcianki. – Kobieta odsłoniła w uśmiechu ładne, równe zęby, lekko różowe od cukierków z krasnodrzewu, i przeciągnęła się leniwie na szezlongu. Złote blaszki przymocowane do bransolet zaszeleściły ostrzegawczo. – I daruj sobie minę niedoszłego kaznodziei, zboczony pierniku. Gdyby nie namiestnikowskie groźby, nie pozwoliłabym ci tknąć Ogarka. Jest dla mnie jak syn. Mama Piwonia równie często jak pożądanie budziła w ludziach strach. Pochodziła z dalekiego Muut i wydawała się w mieście nie mniej obca niż dzikie bestie pokazywane w cyrkach. Nieżyczliwi szeptali, że jest wiedźmą. Że w jej żyłach płynie krew draków. Jednak na odzianego w czerń przybysza urok Mamy zupełnie nie działał. – Powinnaś być zadowolona, że los uśmiechnął się do twojego podopiecznego, pani – w głosie Cienia nie sposób było doszukać się choćby krzty szyderstwa. – Kurwie bękarty rzadko trafiają na pałace. Piwonia wybuchnęła śmiechem, dźwięcznym i zaskakująco dziewczęcym. Usiadła i przyciągnęła do siebie chłopca. – Los? – powtórzyła, oparłszy bródkę na ramieniu dziecka. – Ogarek nie musi przejmować się podobnymi bzdurami. Nawet chowany w stercie gnoju, lśniłby niczym brylant. Zostaw go ze mną, a za kilkanaście lat wyrośnie na króla dziwek i stręczycieli. Wtedy twoje książątko będzie się miało u kogo zadłużać, lordzie. Dwie pary oczu – czarnych i piwnych – patrzyły na przybysza z tym samym pobłażliwym zainteresowaniem. Maskonur, nowo mianowany kanclerz i dowódca książęcych Cieni, zirytowany odwrócił wzrok i przeczesał palcami siwe, krótko ostrzyżone włosy. Pierwszy raz przegrał walkę na spojrzenia z sześciolatkiem. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Nie pleć głupstw, pani. Chłopiec został wybrany na kolejnego Stróża. Nie zmienimy decyzji diuka. Mama Piwonia westchnęła i wydęła wargi jak oburzona dziewczynka. – Szkoda. Przekonałbyś się, jak potrafię być wdzięczna, staruszku. Ogarku – zwróciła się do malca – musisz iść z lordem Cieni. Braciszek cię potrzebuje. – Ale ja nie chcę – oświadczył chłopczyk, marszcząc przesłonięte jasną grzywką czoło. – Nie podoba mi się ten pan. Brzydko pachnie. Piwonia zachichotała. – Rozkoszny, nieprawdaż? – zapytała, lecz Maskonur zdawał się nie podzielać jej zachwytu. – Nie dyskutuj, kochanie. Przyjdzie ci znosić gorsze rzeczy. – Pchnęła malca w stronę gościa. – No, złap lorda za rękę. Grzeczny chłopiec. Pamiętaj: nie garb się, nie grymaś przy jedzeniu i nie daj sobą pomiatać. Dbaj o brata. Dzieciak podreptał niechętnie w stronę Maskonura, zadarł hardo głowę i chwycił go za palec. – Chodźmy – powiedział. Cień rzucił zdziwione spojrzenie opiekunce bękarta, lecz ta jedynie wzruszyła ramionami. – Więc śmierdzę, tak? – mruknął pod nosem, gdy opuścili lupanar. – Śmierdzisz – potwierdził beznamiętnie chłopczyk. – Cuchniesz starą krwią. *** Maskonur maszerował przez Wielką Salę, starając się ignorować zarówno zaciekawienie zgromadzonej szlachty, jak i ostentacyjne posłuszeństwo tuptającego przy nim malca. Smarkacz irytował kanclerza. Maskonur bez mrugnięcia okiem zniósłby szczenięce szlochy, panikę czy napady szału, lecz niewzruszony spokój dziecka działał mężczyźnie na nerwy. Sześciolatki się tak nie zachowują. Chłopczyk, jakby wyczuwając, że zaprząta myśli kanclerza, uniósł głowę i rzucił mu spojrzenie obrażonego kota. Spojrzenie, które nakazywało dobrze pilnować ściągniętych ze stóp butów oraz dokładnie sprawdzać pościel przed ułożeniem się do snu. Szorowanie ryżową szczotką najwidoczniej nie przypadło przyszłemu Stróżowi do gustu. Minęli dwa słupy z czarnego świerku, rzeźbione w oblicza dawnych bogów, i dotarli do podwyższenia, na którym stał tron namiestnika Mokhrany. Maskonur przyklęknął, pociągając za sobą malca. Chłopczyk runął na kolana i syknął oburzony, próbując wyrwać się kanclerzowi. Nagle znieruchomiał, zamrugał i wreszcie zachował się adekwatnie do wieku – mianowicie otworzył szeroko buzię i powiedział:
29
PROZA POLSKA Nowa Fantastyka 09/2015
– O! Siedzące u stóp namiestnika jasnowłose, odziane w szkarłatny kaftan dziecko wpatrywało się w niepokornego przybysza z identycznym zadziwieniem. Diuk Ireth, dotąd leniwie obserwujący zgromadzonych na ceremonii dworzan, wyprostował się i otaksował wzrokiem klęczącego malca. Maskonurowi wydawało się, że dłonie suwerena mocniej ścisnęły podłokietniki, a brwi ściągnęły się w przelotnym grymasie. Jak bliźnięta, pomyślał kanclerz, patrząc to na podopiecznego, to na synka władcy. Wyglądają niczym dwa groszki z jednego strąka. Nie potrafił zdecydować, czy to dobrze, czy źle: sobowtór mógł okazać się przydatny, lecz tylko głupiec uznałby tak perfekcyjne podobieństwo za dzieło przypadku. Mały bękart zbyt przypominał namiestnika. Książątko szarpnęło ojca za skraj szaty i zapytało: – To on, papo? To jego mi obiecałeś? – Tak, Bernorze. – Diuk uśmiechnął się łagodnie do syna. – Ten chłopiec dziś zostanie twoim bratem. Twoim Stróżem. Tarczą. Przypomnieniem, że władca służy ludowi. Malec klasnął w dłonie i zbiegł po stopniach do klęczącego gościa. – Jak masz na imię? – zapytał, pomagając mu się podnieść. – Bernor, tak samo jak ty. Ale Mama Piwonia nazywała mnie Ogarkiem. – Miło cię poznać, Ogalku – oświadczył młodziutki książę i cmoknął w policzek zaskoczonego chłopca. Ten cofnął się, odruchowo ocierając dłonią twarz. Diuk odchrząknął i zwrócił się do Maskonura: – Możecie powstać, lordzie kanclerzu. Czas rozpocząć ceremonię. *** Stał bez ruchu, zdumiony poufałością książęcego syna. Opuścił wzrok i gapił się na mozaikową posadzkę, przedstawiającą morskie potwory. Miał ochotę krzyczeć i bolał go brzuch. Kręciło mu się w głowie, a złote hafty drapały skórę. Tęsknił za Domem. Chciał wtulić się w ciepłe ramiona Mamy Piwonii, wrócić do świata, w którym był sobą, Ogarkiem, a nie czyjąś kopią. Ten drugi Bernor przyglądał się mu ze szczerym uśmiechem. Owa serdeczność budziła w chłopcu niepokój i zazdrość. Nosili to samo imię i mieli taką samą twarz, lecz różnili się od siebie jak noc i dzień. Jak czerń i biel. A przecież nie chciał być tym złym. Musiał stąd uciec. Nim jednak zrobił kolejny krok w tył, na jego barkach zacisnęły się silne, pokryte odciskami palce. – Gdzie?! – syknął lord Cieni. – Nie mam czasu na twoje fochy, smarkaczu. To tylko trochę krwi. Dawaj! – Odwrócił malca twarzą ku sobie i chwycił za prawy nadgarstek. Ogarek szarpnął się, warknął niczym wilcze szczenię, lecz nie zdołał oswobodzić ręki. Przerażony patrzył, jak kanclerz dobywa sztyletu. Dowódca Cieni zamarł, gdy drobna dłoń pociągnęła go za rękaw. – Puść Ogalka – polecił łagodnie mały książę. – Ukłuj najpielw mnie. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Kanclerz spojrzał pytająco na namiestnika. Diuk skrzywił się – początek rytuału wyraźnie nie przypadł mu do gustu – lecz skinął głową, nakazując Maskonurowi usłuchać syna. Kanclerz uwolnił wyrywającego się szkraba. Ten potknął się, zatoczył, lecz zaraz odzyskał równowagę. Zacisnął piąstki, zgarbił plecy i łypał podejrzliwie na Maskonura. Tymczasem mały książę ufnie wyciągnął przed siebie rączkę. Nawet nie drgnął, gdy ostrze drasnęło skórę. – Widzisz? Plawie nie bolało – oznajmił Ogarkowi, z dumą prezentując wzbierającą na kciuku kroplę. – Nie boję się bólu – oświadczył buńczucznie przyszły Stróż. Wśród obserwatorów dało się słyszeć chichoty. Jednak jasnowłose książątko nie zwracało uwagi na tłum. Patrzyło Ogarkowi prosto w oczy i zachowywało się, jakby byli w Wielkiej Sali sami. – To czego się boisz? Naplawdę nie chcesz być moim blatem? Przyszły Stróż milczał. W bezustannie uśmiechniętym chłopcu było coś, co sprawiało, że nie potrafił odmówić. Poza tym Mama Piwonia chciała, by się nim zaopiekował. Skinął ponuro głową i wyciągnął dłoń w kierunku lorda Cieni. Zamknął powieki i zacisnął zęby. Nie zapłakał, gdy kanclerz naciął jego kciuk. Mały książę stanął na wprost Ogarka – tak blisko, że ten czuł na twarzy ciepły, pachnący wanilią oddech – i złączył z nim dłonie. Kciuki dzieci zetknęły się, a krew zmieszała. Maskonur patrzył na nich zafascynowany. Przez chwilę, gdyby nie różne barwy kaftanów, można by uwierzyć, że to jeden chłopiec, opierający się o taflę lustra. Kanclerz poczuł przemykające wzdłuż pleców ciarki. Dotąd nie był świadkiem rytuału krwi. Gdy młodego Iretha wiązano z jego Stróżem, lord Cieni miał lat siedemnaście i dopiero rozpoczynał przygodę z armią. – Na potęgę Morza – wyszeptał śpiewnie książę – na chwałę Żeglarza, na sól i na śmielć: biolę sobie ciebie za blata, Belnorze z Ysleth. Dziel ze mną klew, dziel ze mną życie, dziel ze mną duszę. Ogarek wziął głęboki wdech i zdrętwiał. Powietrze czuć było burzą i rozgrzanym żelazem. Tak według bajek Mamy Piwonii pachniała moc. Zachwiał się. Splótł palce z palcami brata. Nigdy, przenigdy nie chciał się z nim rozstawać. – Na potęgę Morza – wyrecytował tekst, którym od rana katował go lord Cieni – na chwałę Żeglarza, na sól i na śmierć. Od dziś jesteś moim bratem, Bernorze Ab’Irethu, moim Panem, moim życiem, moją duszą. Mały książę puścił jego dłonie, a potem pocałował Stróża w usta. Ogarek czuł dziwne wzruszenie. Oszołomiony, niemal nie słyszał wiwatów szlachty. Łzy ciekły mu po policzkach i spływały gardłem, smakując morską wodą. Nagle brat cofnął się, zostawiając go samotnego i zdezorientowanego. Pod chłopcem ugięły się kolana; upadłby, gdyby lord Cieni nie chwycił go za ramiona. – Chodź, mały – powiedział cicho mężczyzna. Na pokrytej zmarszczkami twarzy widniała szczera troska. – Musisz odpocząć. Na dziś masz chyba dość wrażeń.
30
ALEKSANDRA BUCZEK-STACHOWSKA PROZA POLSKA
***
***
Kilka dni później książę Bernor obudził się z nagłym wrażeniem straty. Dziwne uczucie, podobne do głodu, skręcało żołądek i powodowało ból głowy. Chłopiec nie rozumiał, co się dzieje. Postanowił zapytać o to Ogarka. Książę zawsze marzył o starszym bracie, a teraz owo pragnienie się ziściło. Ogarek urodził się ledwie kilka miesięcy wcześniej niż on, lecz wydawał się dużo dojrzalszy. Nie bał się ciemności, znał całe mnóstwo dziwnych, ekscytujących opowieści i mówił tak ładnie, zupełnie jakby nie chował się wśród plebsu. Bernor był bardzo dumny ze swojego Stróża. Od czasu ceremonii pozostawali niemal nierozłączni. Bliskość dawała im obu szczęście i poczucie bezpieczeństwa. Przez pierwsze noce nawet spali w jednym łożu, lecz mamie się to nie podobało. Stróżowi przydzielono kwaterę na drugim końcu sypialnego pawilonu i tam właśnie skradał się Bernor. W połowie drogi o mało nie wpadł na patrol gwardzistów, ale zdołał na czas skryć się za gobelinem. Bał się. Och, nie wartowników czy mroku. Przyszłości. Za kilka dni miał wyruszyć na Wędrówkę. Opuścić rodziców, przyjaciół oraz Stróża i trafić na szkolenie do kolejnych mistrzów. By gromadzić wiedzę, poznać kraj, zrozumieć poddanych. Bo tak nakazywała tradycja. Na myśl o rozłące ze wszystkimi, których kochał, chłopcu robiło się niedobrze. Musiał zobaczyć się z bratem. Pobiegł cichcem do jego komnaty, uchylił drzwi i wślizgnął się do środka. Zasłonił dłońmi usta, powstrzymując się od krzyku. Ciemność w pomieszczeniu rozpraszał jedynie blask zbliżającej się do pełni Dalii, lecz ta odrobina światła wystarczyła, by Bernor dostrzegł starannie posłane łoże i otwarty, pusty kufer na ubrania. Ogarek zniknął. Książę był pewien, że brat nie opuścił go z własnej woli. Rytuał związał ich losy skuteczniej niż konopna lina. Lecz kto ważyłby się porwać Stróża? Zaskrzypiały drzwi. Chłopczyk odwrócił się i spojrzał na stojącą w progu smukłą kobietę. – Mamusiu... – szepnął żałośnie. – Gdzie jest Ogalek? Gdzie mój blat?! Księżna przykucnęła obok niego i pogłaskała po policzku. – Twój... brat... odszedł. Wyruszył na Wędrówkę. Tak będzie lepiej, prawda? Przecież nie chciałbyś zostawić mamy samej? Ale nikt prócz taty nie może o tym wiedzieć. Nie zrozumieliby. – Objęła syna. – Od teraz ty jesteś Ogarkiem, rozumiesz, kochanie? Bernor powoli skinął głową. Pozwolił się zaprowadzić do swojej komnaty, a potem długo szlochał, wtulony w poduszkę. Zaś kiedy zasnął, zmęczony płaczem, zobaczył ogromne ognisko i ustawione wokół niego, kryte barwnymi plandekami wozy. Ludzie w obozowisku śmiali się, podśpiewywali i pili. Dwóch wielkich mężczyzn urządziło sobie zapasy, brzuchaty dorhiar fikał koziołki niby ruda małpa, a drobna dziewczynka chodziła na rękach, z plecami wygiętymi jak znak „żass”. Książę uśmiechnął się przez sen – uwielbiał cyrk.
– Cyrk?! – W piwnych oczach bękarta zalśniła czysta, dziecięca radość i przez chwilę Maskonur miał wrażenie, że patrzy na prawdziwego księcia. Kotik, bo takie imię przybrał zarozumiały szczeniak, przyprawiał opiekuna o ból głowy. Początkowo smarkacz próbował podszywać się pod brata, udając wadę wymowy, zaś gdy zrozumiał, że nie oszuka kanclerza, wdał się z nim w dyskusję, której nie powstydziłby się średnio rozgarnięty żak. Maskonur właściwie cieszył się, że wkrótce pozbędzie się tego dziwadła. Czuł się zmęczony jak dziwka po święcie jesiennej równonocy. Przygotowania do wyprawienia młodego księcia w świat dały się dowódcy Cieni we znaki, zaś odkrycie, że na Wędrówkę, bez porozumienia z nim, wysyłano Stróża, ostatecznie rozeźliło kanclerza. Był ciekaw, jak też księżna zamierza nagle nauczyć syna wymawiać „r”. – Cyrk? Niezupełnie, mój panie. To obwoźny teatr – sprostował szczupły mężczyzna, wyszedłszy z bocznej uliczki. Przybysz uśmiechnął się przyjaźnie i zgiął w szarmanckim ukłonie. – Wasza Wysokość, lordzie kanclerzu, witam w moich skromnych, tymczasowych progach. – Widzę, że nie straciłeś wprawy, Trzciniaku – mruknął Maskonur, zły, że dał się zaskoczyć byłemu podwładnemu. – Och, życie wędrownego kuglarza jest równie niebezpieczne i ekscytujące co służba w Cieniach, szlachetny – oświadczył wesoło aktor. – A choć chwaliłem sobie poprzednie zajęcie, obecnie oddałem całe serce Pani Sztuce. Toteż zaskoczyłeś mnie propozycją zostania mentorem młodego Bernora, lordzie. – A cóż w tym dziwnego? Ma zostać politykiem. Musi umieć kłamać. – Założę się, że księciu będzie brakowało twojego poczucia humoru – powiedział Trzciniak, mrugając łobuzersko. – Nie będzie – warknął kanclerz, nie dopuszczając malca do głosu. – I od dziś nie ma tutaj żadnego księcia. Jest tylko Kotik, twój uczeń. Pamiętaj o tym, mistrzu. – Pamiętam, pamiętam. – Mężczyzna machnął lekceważąco dłonią i chwycił należący do chłopca tobołek. – Chodź, mój uczniu. Czas pożegnać się z lordem Marudą i zapoznać z naszą wesołą rodzinką. Dzieciak skłonił się sztywno przed Maskonurem. – Bądź zdrów, szlachetny. I opiekuj się moim bratem – powiedział z tą dziwną, niepasującą do sześciolatka manierą, przez którą lord Cieni czuł ciarki na plecach. – Będę – warknął. Chłopiec uśmiechnął się i ruszył śladem pogwizdującego aktora. Jego niewzruszony spokój drażnił kanclerza. – Więc po prostu odejdziesz, bez płaczu i narzekań – mruknął pod nosem. – Posłuszny jak dobrze ułożony ogar. Bękart zwolnił kroku, odwrócił się i spojrzał mu w oczy. – A czy to by coś zmieniło? Gdybym beczał, błagał, łapał się twoich nóg, czy pozwoliłbyś mi wrócić do Mamy, lordzie Cieni? – zapytał spokojnie malec, a gdy mężczyzna spuścił wzrok, dodał: – No właśnie. – Okręcił się na pięcie i pobiegł za Mistrzem Trzciniakiem. Maskonur stał bez ruchu, obserwując to dziwne, jasnowłose dziecko, i zastanawiał się, czym, na Thuuna, ono naprawdę jest.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
PROZA DWA GROSZKI POLSKAZ JEDNEGO STRĄKA
31
Nowa Fantastyka 09/2015 04/2015
***
II
– Czym? – roześmiała się Mama Piwonia, gdy zadał jej to pytanie. Włożyła do ust misternie rzeźbioną fajkę i z lubością wciągnęła mącący zmysły dym. – Człowiekiem, jak i ty, lordzie Cieni. Skąd twoje wątpliwości? Jego oczy nie świecą w ciemnościach, nie ma zaostrzonych uszu, rudych włosów czy innych znamion przeklętej krwi bastardów. Jest zaskakująco inteligentny i dojrzały jak na swój wiek, lecz nic ponadto. – Uśmiechnęła się drapieżnie. – Przynajmniej na razie. – Nie igraj ze mną, kobieto – warknął Maskonur. Drażniła go ta wyuzdana, zarozumiała Muutyjka. – „Na razie”? A potem co? Zmieni się w smoka? Okaże wyczekiwanym od wieków wybrańcem? – Wybrańcem?! – Piwonia aż zakrztusiła się dymem. – Ogarek nie jest żadnym wybrańcem, głuptasie. On jest Wybierającym. – Nie rozumiem. – Oczywiście, że nie rozumiesz. Chyba wiesz, kto jest ojcem chłopca. Pora, byś przyjrzał się rodzinie matki. Sama Pokrzewka była tylko słodką, miłą dziewczyną, o ładnej buzi i zbyt wąskich biodrach, ale jej prababka... o, ta powinna cię zaciekawić. – Prosiłem, żebyś skończyła z gierkami, pani, bo... – Nie szantażuj mnie, Maskonurze. Jeśli poczuję się zagrożona, rozpętam w mieście chaos, jakiego nie widziano od wojny Czarnych Noży. Sam wiesz, jak potężną bronią jest informacja. – Piwonia spoważniała i usiadła, krzyżując nogi. – Dam ci jednak radę, szlachetny. Kiedy to dziecko zrozumie, kim jest, kiedy wiara, którą obdarzą go inni, przerośnie lęk przed samym sobą, tylko dwa miejsca pozostaną bezpieczne: to tuż przy jego boku i to na drugim końcu świata. Wybierz wtedy mądrze, gdzie będziesz stał, lordzie Cieni. A teraz odejdź. Nie mam już ochoty z tobą rozmawiać. Maskonur chciał zaprotestować, lecz zmilczał i skłonił się lekko. – Do zobaczenia, Mamo. – Żegnam – rzuciła oschle kurtyzana. Zaintrygowany, przejrzał miejskie księgi i odnalazł w nich przodków Pokrzewki. Miał szczęście, że dziewczyna należała do zubożałego szlacheckiego rodu: genealogii plebejuszy nie notowano w annałach. Dotarł też do wzmianek o owej prababce, Barwenie Arta’Nissie, zaś to, czego się dowiedział, sprawiło, że ponownie zapukał do drzwi Domu. Jednak Mamy Piwonii już tam nie było. Kurtyzana przekazała prowadzenie zamtuza jednej z pracownic i opuściła Ysleth. Ponoć widziano ją na statku zmierzającym do Muut. Maskonur nie poznał dalszych losów tej irytującej kobiety. Trzciniak regularnie przesyłał raporty dotyczące Kotika, lecz nie było w nich nic niepokojącego. Aktor uwielbiał podopiecznego i zanudzał kanclerza peanami na temat postępów chłopca. Trzy lata później dzieciak trafił pod kuratelę mniej wylewnego mistrza i meldunki na temat Stróża stały się suche i lakoniczne. Maskonur postanowił nie przejmować się bredzeniem zaćpanej kurtyzany.
Wysoki, jasnowłosy młodzieniec zszedł z trapu i poprawiwszy na ramieniu marynarski worek, ruszył wzdłuż nadbrzeża. Maszerował powoli, rozkoszując się bliskością morza, ciepłem poranka i tym cudownym chaosem, który zdawał się być kwintesencją Ysleth. Kakofonia dźwięków, feeria barw, dziwaczna mieszanina egzotycznych zapachów z lekkim smrodkiem potu i ekskrementów – wszystko to drażniło zmysły, ciekawiło i ekscytowało. Mijając pracujących przy rozładunku tragarzy, kupców doglądających dobytku, grupkę dorhiarskich najemników, wrzaskliwie dopingujących dwóch grających w lenro rodaków, oraz marynarzy reprezentujących wszystkie rasy i nacje Aoii, Kotik poczuł, że wrócił na przeznaczone mu miejsce. Należał do miasta, a ono należało do niego. Odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na statek, który był mu domem przez ostatnie lata. I zrozumiał, że jest śledzony.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
*** Mężczyzna przez chwilę miał wrażenie, że cel go zauważył, lecz chłopak popatrzył z nostalgią na korsarski okręt i ruszył dalej, w kierunku Kowaliska. Cień odetchnął z ulgą. Nie chciał wystraszyć ptaszka. Lordowi Maskonurowi wyraźnie zależało na dyskrecji. Szczęście zdawało się mu sprzyjać – obserwowany młokos rzucał się w oczy: odziany w szkarłatny farneński kaftan, z szyją okutaną jaskrawą kitajką, włosami zaplecionymi w warkocz i miną zachwyconego prowincjusza wyróżniał się nawet w wielokulturowym, portowym tyglu. Tylko ślepiec mógłby zgubić kogoś takiego. Oficer wyjął zza pazuchy lusterko i wysłał wiadomość podwładnym. Tymczasem chłopak podszedł do jednego ze straganów, zagadnął kramarkę i kupił pomarańcze. Odwinął chustę i otarłszy czoło, schował ją wraz z owocami do worka. Zdjął kaftan, poprawił koszulę i skręcił w aleję wiodącą ku Staremu Leth. Cień spokojnie podążał śladem młodzieńca. W miarę zbliżania do rynku ulica stawała się coraz bardziej zatłoczona. Głównie dlatego, że zmierzała nią ku portowi dorhiarska karawana. Okute żelazem kryte wozy, zaprzężone w potężne górskie jaki, sunęły przez rozstępującą się z wolna ciżbę. Chłopak przystanął i z uśmiechem obserwował wygrażających woźnicom przechodniów – słowne przepychanki z Ibrami były równie rozsądne i owocne, co stawanie na drodze ich wołom. Ktoś nagle szturchnął młodzieńca, strącając mu przy tym worek z ramienia. Młokos schylił się, by podnieść swą własność. I zniknął. Cień rozejrzał się gorączkowo, wypatrując w tłumie jasnej plamy koszuli lub czerwonego kaftana. Bezskutecznie. Zmełł w ustach przekleństwo. Zerknął na drugą stronę ulicy i odetchnął z ulgą. Mniej doświadczony agent nie zwróciłby uwagi na wyrostka w prostym, szarym stroju, lecz dowódca nie był nowicjuszem. Gwizdnął, przywołując kompanów, i spróbował przedostać się bliżej celu.
32
ALEKSANDRA BUCZEK-STACHOWSKA
Krycie się nie miało sensu – chłopak wyraźnie wiedział, że jest śledzony. Co gorsza, wnosząc po stroju, młodzieniec już wcześniej musiał znajdować się w podobnej sytuacji – poza stepami Farny dwustronne tsuvi nosili jedynie szpiedzy. Przedarcie się przez drogę nie było łatwe. Nie chcąc tracić czasu na dyskusję z Dorhiarami, agent pokazał najbliższemu woźnicy medalion z książęcym godłem. Karawana zatrzymała się, tłuszcza rozstąpiła. A dyskrecję szlag trafił. Chłopak przyspieszył, lawirując między przechodniami, by po chwili wbiec w boczną uliczkę. Cieniom pogoń szła dość opornie – ludzie, zaciekawieni zamieszaniem i obecnością Służb, przystawali, gapili się i blokowali dostatecznie już zapchaną aleję. Gdy dowódca dotarł do zaułka, nikogo tam nie było. W jednej z obskurnych kamieniczek trzasnęły drzwi. Mężczyzna stłumił chęć popędzenia w tamtym kierunku. Należało zachować zimną krew i poczekać na resztę oddziału. Potrzebował ludzi, by zabezpieczyć rewir i sprawdzić sąsiednie domostwa. Chłopak mógł mieć tu przyjaciół, którzy stanęliby w jego obronie, a Cienie wolały unikać niepotrzebnych bójek. Rozkazy Maskonura brzmiały jednoznacznie: młodemu włos nie powinien spaść z głowy. Oficer zacisnął zęby i wyglądał niecierpliwie podwładnych. Wreszcie u wlotu uliczki pojawiła się czwórka mężczyzn. Jednemu z nich dowódca polecił nawiązać kontakt z resztą drużyny i obserwować okolicę, pozostałych zabrał ze sobą. Załomotał pięścią w podejrzane drzwi. Otworzyła mu zasapana, pulchna kobieta, ściskająca w ręku pogrzebacz. – Odłóżcie to, dobra niewiasto – rzekł Cień, wymachując jej przed nosem medalionem. – Chyba nie chcecie być oskarżeni o napaść na oficera. Gospodyni zbladła i upuściła narzędzie. – Książęcy? Czego tu chcecie? – Chłopaka. Gdzie on? – Czy ja wam na rajfurkę wyglądam? Nie było tu żadnego chłopaka. Jeno jakiś żartowniś w drzwi mi załomotał, ale jak otworzyłam, na progu leżało tylko to. Mężczyzna rozprostował podany mu zwitek papieru i zerknął na starannie wykaligrafowane litery.
korzennymi przyprawami, końskim potem i rozgrzanym żelazem. Brzmiał śpiewem wiatru na wantach i świstem obnażanej szabli. Jednocześnie te wizje wbijały pazury w serce księcia, dławiły w gardle żółcią zazdrości. Lecz dziś miał przestać śnić. Jego Stróż zjawił się właśnie w pałacu – jak zawsze niepokorny, na własnych zasadach, w najgorszej możliwej chwili. Maskonur o mało nie dostał apopleksji na wieść o powrocie rzekomego księcia. Chłopak nie mógł doczekać się tego spotkania, momentu, kiedy magia Więzi wypełni duszę poczuciem jedności i spełnienia. Otworzył drzwi. Zaskoczył go brak gwaru, który zwykle towarzyszył ucztom. Mokhrańscy panowie jedli w milczeniu, łypiąc znad talerzy na intruza. Przypominali księciu stado wróbli, które zoczyło wyjątkowo dorodną papugę. Tu jednak chęć zadziobania odmieńca przegrała z instynktem samozachowawczym. Zerknął na przyczynę całego zamieszania. Przybysz miał długie włosy barwy dojrzałej pszenicy, splecione w kłosy na drakkeńską modłę. Rozcięta na udzie, krwistoczerwona suknia, równie strojna co wulgarna, ledwie dopinała się na plecach. Jej właściciel wyjaśniał zgromadzonym zawiłości farneńskiego systemu monetarnego, lecz usłyszawszy skrzypienie zawiasów, odwrócił się i spojrzał na Bernora. Ciemne kreski podkreślały migdałowy kształt oczu, a fiołkowe cienie na powiekach – piwną barwę tęczówek. Usta, ordynarnie pomalowane szkarłatną barwiczką, rozciągnęły się w promiennym uśmiechu. Książę chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił pokonać dławienia w gardle. Stał osłupiały, patrząc, jak uszminkowany młodzieniec zrywa się na równe nogi i biegnie ku niemu. – Ogarku... – rzekł Kotik łamiącym się głosem. Objął brata i uścisnął mocno, jakby bał się kolejnej rozłąki. – Ogarku, tak bardzo za tobą tęskniłem... Bernor oparł brodę na jego ramieniu. Delektował się przez moment upajającym wrażeniem bliskości, a potem wyszeptał: – Witaj w domu. ***
Do lorda Maskonura: Uwierz we mnie, mistrzu. I pozdrów mojego brata. *** Książę zatrzymał się przed drzwiami do sali jadalnej i wziął głęboki wdech. Długo czekał na tę chwilę, na dzień powrotu brata. Marzył o niej każdego ranka, gdy budził się ze snów wypełnionych obrazami miejsc, których nie odwiedził, ludzi, których nie poznał, przygód, których nie przeżył. Noce częstowały go okruchami przeznaczonego mu niegdyś życia, kusiły wizją skradzionej przez los Wędrówki. Bernor lubił te sny i zarazem ich nienawidził. Świat oglądany oczami Kotika zdawał się cudowną łamigłówką, skomplikowaną grą, równie brutalną co ekscytującą. Smakował krwią, solą i kobiecymi pocałunkami. Pachniał Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Ta przejażdżka to był naprawdę głupi pomysł – zrzędził Kotik. – Kto to widział: pchać się konno na Wapienniki. Thuunowi dzięki, że tylko się poobijałeś. Mogłeś zginąć. I po co? – Och, przestań się trząść jak kwoka nad kurczęciem! – żachnął się Bernor. – Nie umrę tylko dlatego, że na chwilę spuścisz mnie z oczu. Jakoś przetrwałem bez ciebie ostatnie dziesięć lat. – Wybacz, nie wiedziałem, że jestem ci ciężarem. – Kotik spojrzał na niego z wyrzutem, niczym zrzucony z kolan kocur, jednak nie przestał opatrywać pokiereszowanego ramienia księcia. – Nie martw się, już kończę. Bernor żałował zbyt ostrych słów, lecz tylko przez chwilę. Gdy minęło początkowe uniesienie, gdy już nacieszył się odurzającym wpływem Więzi, obecność brata zaczęła mu działać na nerwy. Kiedy zostawali sami, Stróż zachowywał się jak zadurzona podfruwajka. Bernor nie mógł znieść cielęcego wyrazu piwnych oczu, pełnych fanatycznego wręcz oddania.
DWA GROSZKI Z JEDNEGO STRĄKA
33
Bart Siegieda
Nowa Fantastyka 09/2015
Czuł się oszukany, jakby wywałaszono jego ulubionego ogiera. Miał jedynie nadzieję, że z czasem brat pozbędzie się tej irytującej nadopiekuńczości. – Tyle hałasu o kilka zadrapań – mruknął, patrząc, jak Stróż z wprawą wiąże bandaż. Kotik niemal wszystko, czego się tknął, robił perfekcyjnie, co tylko zwiększało rozdrażnienie Bernora. – A skoro już czepiamy się nieroztropnych zachowań: po jaką cholerę wdałeś się w sprzeczkę ze stryjem Petrelem? Nie mogłeś zignorować jego marudzenia o niepodległości? Na każdym zebraniu Rady gada to samo. Tylko niepotrzebnie zdenerwowałeś ojca. Kotik westchnął ciężko i uklęknąwszy, sprzątnął resztki opatrunków. Bernor przyglądał się jego pomalowanym barwiczką ustom i jedwabnej muutyjskiej szacie. Młodzieniec uparł się, by paradować po pałacu w damskich fatałaszkach, i nawet Maskonur nie zdołał przemówić mu do rozsądku. Maskarada ta miała ponoć ułatwić Bernorowi zachowanie w tajemnicy późniejszej zamiany. Może była to i prawda, lecz książę podejrzewał, że brat czerpie też niemałą satysfakcję z oburzenia, które wywoływał. Gdy w grę nie wchodził jego Pan, Stróż pozostawał tym samym chłopakiem, którego Bernor pamiętał ze snów – inteligentnym, pewnym siebie i złośliwym. Czasem nawet aż za bardzo. – Skoro mam grać jakiś czas twoją rolę, powinienem się zachowywać jak książę godny tego miana. Mokhrany nie stać na złamanie paktu z Koroną, nawet jeśli dynastia Arknidów znajduje się w najgorszej od dwóch wieków kondycji. Stryj powinien to sobie wreszcie uświadomić. – Kotik spojrzał bratu w oczy. – Wszyscy powinniśmy. Bernor zacisnął zęby. Przemyte gorzałką rany piekły, zaś niepowodzenie wyprawy w góry i poranne niesnaski w trakcie Rady zepsuły ze szczętem jego humor. Miał ochotę się wykrzyczeć, a Stróż był pod ręką. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Myślisz, że zjadłeś wszystkie rozumy tylko dlatego, że zobaczyłeś trochę świata? – warknął. – Że jesteś ode mnie lepszy? Że bardziej sprawdziłbyś się jako przyszły namiestnik? Odebrałeś mi Wędrówkę i... – Nie – przerwał mu chłodno Kotik. – Nie mam zamiaru zająć twojego miejsca. I niczego ci nie odebrałem. To nie ja podjąłem wówczas decyzję, pamiętasz? Jesteś moim Panem, Bernorze, moim światem, moją duszą. Oddałem ci życie, godząc się na Więź. Nie każ mi tego żałować. Książę chciał coś odpyskować, lecz ugryzł się w język. Nie wiedział, czy bardziej jest zły na brata, czy na siebie. Odwrócił wzrok. Stróż pochylił głowę. – Chyba powinniśmy trochę od siebie odpocząć – szepnął. Zabrał bandaże oraz miednicę z wodą i wyszedł z komnaty. Bernor syknął wściekle, gdy tylko zamknęły się drzwi. W akcie dziecinnego buntu zerwał z ramienia pieczołowicie wykonany opatrunek. I zbladł, dostrzegłszy zagojoną skórę. *** Maskonur, usłyszawszy znajome pukanie, uniósł głowę znad papierzysk. – Wejdź, Bernorze – zawołał. Jego podopieczny wślizgnął się do komnaty i przekręcił za sobą klucz. – Czy możesz mi łaskawie wytłumaczyć, co się dzieje, mistrzu? – zapytał ostro książę, oparłszy dłonie o blat biurka. Kanclerz zerknął zdziwiony na młodzieńca. Ostatnio z trudem poznawał ulubionego ucznia. Chłopak, zwykle miły i pogodny, od powrotu Stróża stał się drażliwy niby ciężarna niewiasta. – Chętnie, lecz nie wiem, o co chodzi, mój książę.
34
ALEKSANDRA BUCZEK-STACHOWSKA KOMUDA
– O to! – Bernor gwałtownie zadarł rękaw koszuli. Starzec poprzyglądał się z uwagą obnażonemu ramieniu. – Wybacz, chłopcze, lecz nie widzę tu niczego szczególnego – stwierdził wreszcie, zakłopotany. – Właśnie! Przecież wachtę temu spadłem z konia. Miałem tu zadrapania. Siniaki! A teraz – ani śladu! Jak... – Zauważył to? – zapytał Maskonur, chwytając chłopaka za nadgarstek. – Kto? – Twój Stróż. Wie, że rany się zagoiły? – Nie. – Bernor pokręcił głową. – Ani on, ani nikt inny. Kanclerz odetchnął z ulgą. – To sprawka Kotika? – Książę poczuł się zarazem uspokojony i rozczarowany. – Uzdrowił mnie? Niby jak? Przecież nie jest Przeklętym... prawda? – Nie, skądże! – Maskonur roześmiał się nieco sztucznie. – A czym jest? – Bernor miał pewność, że jeśli teraz nie wykorzysta zaskoczenia opiekuna, ten znajdzie sposób, by wykręcić się od odpowiedzi. – Od jego powrotu każdą wolną chwilę spędzasz w bibliotece. Wczoraj poprosiłeś o widzenie z Krabożerem. Dziwne, że szaleniec, który obwołał rybaka bogiem, nie spłonął wraz ze swoim Światłym. O czym rozmawiałeś ze starym heretykiem? I co ma do tego mój brat? – Usiądź, mój książę. – Lord Cieni westchnął ciężko. – Chyba rzeczywiście jestem ci winien nieco wyjaśnień. *** Ze snu wyrwał go szczęk zamka. Książę usiadł na łóżku i rozdrażniony zapytał: – Kotik? Po ostatniej kłótni Stróż zaszył się w bibliotece, gdzie pod pretekstem studiowania historii spędził cały wczorajszy dzień. Bernor zdawał sobie sprawę, że powinien go przeprosić, jednak po wysłuchaniu relacji Maskonura nie potrafił zdobyć się na spojrzenie bratu w twarz. Wolałby trafić do klatki z niedźwiedziem. Co gorsza, nie było w tym właściwie winy Kotika. Musiał spokojnie, w samotności, przemyśleć sytuację. – Bracie? – szepnął łagodnie książę. – To ty? Drzwi uchyliły się powoli. Stojąca w progu postać nie była jednak Stróżem. Czerwonawe światło Morkii, sączące się przez szklane gomółki, błysło na załadowanej kuszy. – Spokojnie, chłopcze – rozkazał odziany w mundur intruz. – Bądź grzeczny, a nic... – Zacharczał, gdyż na jego gardle zacisnął się cienki drut. Zbrojny wybałuszył oczy, chwycił dławiącą go metalową linkę. Na szyi mężczyzny pojawiła się krew, nogi zadygotały, aż wreszcie żołdak znieruchomiał. Jego zabójca wciągnął ciało do komnaty i zamknął drzwi. – Kotik... – wykrztusił książę, niepewny, czy nadal nie śni. – Garota – mruknął Stróż, wycierając broń i dłonie w kaftan ofiary. – Tak będę się nazywał, gdy oddam ci moje imię. Thuunowi dzięki, że miałem tę zabaweczkę, gdy przyszli po mnie. – Przeszukał trupa i odpiął pochwę z oficerskim kordem. – Pierwszego drania też udusiłem, ale drugi nie dał się zaskoczyć. Zabiłem go połamanym krzesłem. Widzisz, braciszku – uśmiechnął się krzywo, podnosząc kuszę – niewieEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
le brakowało, by bronił cię Stołowa Noga. Ubieraj się. Nie mamy czasu. Bernor uważał próby silenia się na humor w tej sytuacji za żałosne, lecz zmilczał i włożył rzucone przez brata odzienie. – Możesz mi łaskawie wytłumaczyć, co się dzieje? – zapytał miotającego się po pomieszczeniu Stróża. Ten nalał wody do miednicy, zmył z twarzy krew oraz resztki makijażu. – Twój stryj uznał, że będzie lepszym władcą niż ojciec – powiedział po chwili. – I chyba nie jest w tym sądzie osamotniony. Buntownicy przejęli kontrolę nad pałacem. Musimy stąd uciekać. – Co z moimi rodzicami? – Bernor zarzucił płaszcz na ramiona i wziął od Kotika zdobyczną kuszę. Pytany pokręcił głową. – Nie wiem. Ale dobrze to nie wygląda. Ledwie zdołałem się tu przedrzeć. Cała nadzieja w Maskonurze. Część Cieni na pewno pozostała lojalna. – Muszę do nich dotrzeć, upewnić się, że... – Braciszku, nie myl mnie z jednoosobową armią. Teraz najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo. Książę zacisnął zęby. Dyskusja z tym bezdusznym gnojkiem nie miała sensu. Dla Stróża przeżycie Pana stanowiło priorytet. Niezależnie od zdania samej chronionej osoby. Westchnął ciężko. Podszedł do trupa i podniósł porzucony kołczan. Położył dłoń na klamce i znieruchomiał. – Jeśli mamy wydostać się z miasta, będziemy potrzebować pieniędzy. Na dnie kufra leży sakiewka. Podasz mi ją? – Oczywiście. – Kotik odetchnął z ulgą. Spodziewał się większych trudności z nakłonieniem księcia do zachowania rozsądku. Otworzył skrzynię i sięgnął pod ubrania. Korzystając z jego nieuwagi, Bernor wymknął się z komnaty i zamknął za sobą drzwi na klucz. – Wybacz, bracie – szepnął i pobiegł w głąb korytarza. *** Złapali go, gdy tylko wszedł do sypialni rodziców. Jednemu rebeliantowi wpakował szyp w oko, drugiemu roztrzaskał nos kolbą kuszy, ale pozostałych czterech, po krótkiej szamotaninie, obezwładniło księcia i zawlokło do sali tronowej. Bernor opierał się, lecz nie miał szans. W końcu przestał walczyć i pozwolił, by rzucono go na posadzkę niby worek pszenicy. Zacisnął zęby, uklęknął i uniósł głowę. To, co zobaczył, sprawiło, że skoczył naprzód, rycząc jak ranny niedźwiedź. Lecz silne ramiona żołdaków pochwyciły go i na powrót osadziły w miejscu. – Miło, że wpadłeś, bratanku – rzekł rozparty na tronie stryj Petrel. – Czekaliśmy na ciebie. Bernor milczał, walcząc z trwogą, nienawiścią i obrzydzeniem. Zwłoki ojca spoczywały u stóp uzurpatora – poprzeszywane bełtami, zastygłe w dziwacznej pozie jak brzydka, zepsuta zabawka. Przed martwym diukiem, z wybałuszonymi oczami, wykrzywioną szaleństwem twarzą i rozrąbanym czołem, leżał trup jego Stróża. Matka siedziała na kolanach stryja, blada z przerażenia, i łkała. Do boku świerkowego słupa, będącego ponoć masztem statku Thuuna, przyszpilono spisą
DWA GROSZKI Z JEDNEGO STRĄKA
35
Nowa Fantastyka 09/2015
kanclerza Maskonura. Ciało zwisało bezwładnie na przebitym barku. Lord Cieni przypominał wielkiego, martwego kruka, przygwożdżonego do ściany stodoły, na postrach pobratymcom. Nagle poruszył się i jęknął. Uniósł powieki, a dostrzegłszy młodego księcia, ostatkiem sił chwycił drzewce i szarpnął, rozpaczliwie próbując się uwolnić. – Jeszcze nie zdechłeś? – Petrel zaśmiał się gardłowo, patrząc na szamoczącego się wroga. – Żywotna gnida. Proponowałem mu łaskę, lecz próbował kąsać. Szkoda. Widzisz, ciebie też chętnie bym oszczędził. Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło, gdy twoja matka wspomniała o waszej małej maskaradzie. Nie zniósłbym pokrewieństwa z tym wyfiokowanym dziwadłem. Księżna wyszeptała coś płaczliwie. – Co takiego, moja śliczna? – Nie zabijaj mojego dziecka, proszę – powtórzyła głośniej. – Zrobię wszystko, tylko... – No już, spokojnie – uciszył ją szwagier. – Nie skrzywdzę bratanka, jeśli przysięgnie mi lojalność. Taki zdolny, młody człowiek przyda się Mokhranie. – Spojrzał Bernorowi w oczy. – Mówię poważnie, chłopcze. Nie chcę twojej śmierci. Tak samo jak nie chciałem śmierci twego ojca. Lecz on nie rozumiał, jak ważna jest nasza wolność i niepodległość. – Syneczku, błagam... – Matka nie przestawała szlochać. Bernor zmarszczył brwi. – Zabiłeś go, draniu. Swego rodzonego brata. Naprawdę myślisz, że uznam cię za suwerena? – Cokolwiek zrobisz, nie wrócisz ojcu życia, chłopcze. Nie marnuj swojego. Zasmucisz tylko matkę, a wraz z tobą umrze Stróż. Nie chcesz tego, prawda? Chłopak zacisnął pięści. – Skąd przyszło ci do głowy, że on żyje? Twoi ludzie... – Żyje – przerwał mu stryj. – Gdyby ten fircykowaty bękart zdechł, nie gadałbyś tak składnie. Widziałem, jak kiepsko zerwanie Więzi zniósł twój ojciec. – Ty pieprzony morderco! – Bernor szarpnął się, próbując wyrwać z rąk strażników, jednak cios pięścią w brzuch szybko go uspokoił. Chłopak zawisł w ramionach prześladowców. – Nie!!! – Zrozpaczona księżna wyrwała podtrzymującą włosy szpilkę i przystawiła do gardła uzurpatora. – Puść mojego syna... – szepnęła, starając się powstrzymać drżenie rąk. Zabrzmiało to bardziej jak błaganie niż groźba. – Już dobrze... – Petrel uniósł dłonie i mówił powoli, jakby uspokajał dzikie zwierzę: – Nie rób głupstw, maleńka. – Puść go! – pisnęła kobieta, kurczowo zaciskając palce na prowizorycznej broni. Zaśpiewała cięciwa i opierzony biało bełt wbił się w oczodół księżnej. Ta wygięła się w łuk, dygotała przez chwilę, by wreszcie zwiotczeć. Uzurpator patrzył z przerażeniem na dogorywającą bratową, po czym ryknął: – Czy wyście, kurwa, poszaleli?! Kto... Nie dokończył pytania. Bernor, wrzeszcząc przeraźliwie, zdołał się wreszcie oswobodzić. Wykorzystując zaskoczenie rebeliantów, wyrwał jednemu z nich sztylet. Szczęknęła napinana kusza. Książę znieruchomiał, prężąc się do skoku. Petrel gestem powstrzymał podwładnych. Wstał, złożył ciało bratowej na posadzce i zrobił krok w stronę młodzieńca. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Daj spokój, chłopcze – powiedział łagodnie. – Przecież sam nie wierzysz, że zdziałasz coś tym nożem do masła. Bernor mocniej zacisnął dłoń na rękojeści. – Wierzę... – zaczął niepewnie, a potem powtórzył głośniej: – Wierzę w mojego brata, Bernora z Ysleth, zwanego Kotikiem, syna Iretha z krwi Thuuna i potomka Barweny z krwi Thuuna. Wierzę, że przetrwa i pomści rodzinę. Że ocali Mokhranę. Pokładam w nim całą swą ufność i nadzieję. I za tę wiarę – dodał, uśmiechając się niczym szaleniec – jestem gotów oddać życie. Zacisnął powieki i wbił ostrze pod mostek, a potem wyszarpnął je, usiłując zignorować strach i ból. Poczuł ciepło rozlewające się po ciele. Sztylet wypadł z ręki i zabrzęczał, uderzając o marmur. Bernor osunął się na kolana, otwarł oczy i spojrzał na Petrela. Chciał wykrzyczeć, że stryj przegrał, ale już nie potrafił. *** – Co to, kurwa, było? – Petrel zerknął ze wstrętem na martwego bratanka. Spodziewał się, że dzieciak podejmie próbę desperackiego ataku. Samobójstwo go zaskoczyło. – Durny szczeniak. Chciał otrzeć pot z czoła, lecz zatrzymał rękę w pół ruchu. Szpecił ją wilgotny szkarłat. Petrel wzdrygnął się i spojrzał na leżącą u jego stóp kobietę. Sterczący z oka bełt nadawał ślicznej niegdyś twarzy groteskowy wygląd. Mężczyzna zacisnął zęby. Cóż za bezsens. Właściwie nic nie szło zgodnie z planem. To miało być szybkie i niemal bezkrwawe przejęcie władzy, a przerodziło się w jatkę rodem z teatralnych sztuk. Wszystko przez upór starszego brata. Gdyby diuk zachował rozsądek i poddał się bez walki, uniknęliby większości ofiar. Lecz wino się rozlało i musiał zmierzyć się z konsekwencjami własnych wyborów. Petrel westchnął. Miał nadzieję, że rodacy go zrozumieją. W końcu poświecił honor i rodzinę dla dobra Mokhrany. Wtem drzwi sali otworzyły się gwałtownie, jakby targnięte przeciągiem. Zapachniało morzem: solą, potęgą i wyrzuconymi na brzeg wodorostami. W progu stał wysoki, szczupły mężczyzna. Jasne, mokre włosy lepiły się do czaszki, a kaftan, niegdyś szary, pokrywały ciemnoczerwone plamy. Wokół przybysza kłębiła się mgła. Petrel zbladł – przez chwilę wydawało mu się, że patrzy na ducha brata, lecz szybko zrozumiał swoją pomyłkę. Bez idiotycznego makijażu bękart wyglądał jak młodsza wersja diuka. – Jak...? – Obecność Stróża niepokoiła zbuntowanego księcia nie mniej niż snujący się po pałacu słony opar. – Twój Pan umarł i przerwał Więź. Jakim cudem jeszcze żyjesz?! Chłopak nie odpowiedział. Ściskając w dłoni zakrwawiony kord, spokojnym krokiem, niczym lunatyk, ruszył w kierunku tronu. Petrel cofnął się odruchowo i opadł ciężko na siedzisko. Paraliżował go pierwotny, niemal zwierzęcy strach. Nie rozumiał własnej paniki, lecz wolał zaufać instynktowi. – Zabić go! – wrzasnął do swoich ludzi. – Strzelać! Strzelać!!! Nikt nie usłuchał rozkazu. Spowici mgłą żołnierze zwijali się w konwulsjach, wymiotując. Książęcy bękart, nie zwracając uwagi na cierpiących katusze rebeliantów, szedł przed siebie. Kroczył między ciałami
36
ALEKSANDRA BUCZEK-STACHOWSKA
omdlałych buntowników, by po chwili, równie beznamiętnie, przejść nad zwłokami brata. Petrel zacisnął dłonie na podłokietnikach. Czuł, jak jego usta wypełnia solanka. Spróbował odpluć to świństwo, lecz po chwili znów krztusił się spływającym do krtani płynem. Kotik tymczasem wdrapał się po schodach i stanął przed obliczem stryja. Przyglądał się przerażonemu mężczyźnie z zaciekawieniem, niczym drapieżca walczącej o ostatnie tchnienie zdobyczy. Źrenice miał szerokie, okolone ledwie dostrzegalnym złotawym rąbkiem; straszne i obojętne niby morska głębia. – Czym... – wybełkotał Petrel, dławiąc się. – Czym ty...? Nie zdołał dokończyć – Kotik wbił kord nad łonem uzurpatora i pociągnąwszy ostrze ku górze, rozpłatał mu brzuch.
Maskonur czuł, jak słona, lepka mgła wypełnia nozdrza i wdziera się do ledwie działających płuc. Gdyby mógł, wybuchnąłby śmiechem. Był ciekaw, co orzekłby Krabożer, widząc go w tej chwili, przybitego do masztu Thuuna na wzór bożków z legend. Czy nadal nie wyglądał na męczennika? Pomyślał, że zapyta o to starego drania w Otchłani – wkrótce miał zmierzyć się z tymi, których dusze tam wysłał. A przecież wiedza heretyka była zbyt niebezpieczna, by zostawić go przy życiu. Ból nie gasł i kanclerz, przez lata trzymający się z dala od wszelkich kultów, wniósł bezgłośną modlitwę do boga, który akurat znajdował się pod ręką.
***
Kotik wyszarpnął kord z trzewi stryja. Przez chwilę przyglądał się zabarwionemu szkarłatnie ostrzu, jakby nie widział nic równie fascynującego. Wreszcie opuścił je i rozluźnił palce. Broń zadźwięczała drwiąco, zderzywszy się z kamienną mozaiką. Popatrzył nieco przytomniej. Nadal nie rozumiał, co się stało. Wszystko wydawało się nierealne niczym zbyt długo śniony koszmar. Uzurpator miał rację – nie obroniwszy swego Pana, Stróż powinien umrzeć. Śmierć nadal wydawała się kuszącą alternatywą. Nic nie mogło być gorsze niż ta dławiąca pustka i wszechogarniające poczucie winy. A jednak Kotik czuł, że musi żyć. Żyć i dopełnić zemsty. I opiekować się Mokhraną. Przerażała go obcość tych pragnień. Miał wrażenie, że nie zrodziły się w jego umyśle, lecz zostały narzucone z zewnątrz. Odwrócił się i spojrzał z żalem na martwego księcia. – Braciszku – wyszeptał bezradnie – co ty mi, na Thuuna, zrobiłeś? Z odrętwienia wyrwał Stróża jęk wiszącego na filarze mężczyzny. Kotik podszedł do świerkowego słupa i zaparłszy się o niego stopą, wyrwał przeszywającą bark kanclerza włócznię. Próbował przytrzymać bezwładne ciało, lecz nieskutecznie – starzec runął na posadzkę, pociągając za sobą oswobodziciela. Gdyby nie płytki, nieregularny oddech oraz krew wypływająca falami z dziury po spisie, można by wziąć Maskonura za trupa. Kotik przyklęknął obok nieprzytomnego kanclerza i przycisnął dłonie do rany, rozpaczliwie usiłując zatamować sączącą się między palcami czerwień. Był samotny i bardzo zmęczony. Spojrzał na bladą, spoconą twarz człowieka, który dawno temu przywiódł go do tej sali. Poprosił cicho: – Nie odchodź, lordzie Cieni. Potrzebuję cię. A następnie – z wyczuciem dramatyzmu, którego pozazdrościłby mu nawet Trzciniak – zemdlał.
Ludzie gadali, że umierającemu przewija się przed oczami całe życie. Bzdura. Maskonur, gdy tylko brak tchu i przeszywający pierś ból wtrącały go w majaki, kolejny raz oglądał wyszczerzoną szyderczo facjatę Krabożera. – Nietrudno w nich uwierzyć, nieprawdaż? – chichotał stary heretyk. – W końcu od dziecka opowiadano nam o mocach książąt Thuunhel, o tym, jak potrafią przywdziać foczy kształt albo na suchym lądzie utopić wroga, krzywo na niego spojrzawszy. Głupie bajki, które przełkną tylko kilkuletnie brzdące. Ale gdy brzdąców jest dostatecznie dużo... Nawet w przesądach tkwi moc. Tak tworzy się podkład. Kotwicę. Gotowość do odstawienia na bok racjonalności. Skoro wszyscy od lat powtarzają te same androny, to może tkwi w nich ziarno prawdy? Może boski pierwiastek rzeczywiście krąży w żyłach naszych władców? O, a jeśli nie jedno, lecz oboje z rodziców noszą w sobie krew Żeglarza, to już nawet taki przebrzydły pragmatyk jak kanclerz Mokhrany uzna, że coś jest na rzeczy. Od ilu lat czcisz tego chłopca, Maskonurze? Dziesięciu? Dwunastu? Kolejna fala cierpienia przebiegła przez ciało lorda Cieni. Nie potrafił zdecydować, czy gorzej jest, kiedy próbuje walczyć o oddech, czy gdy zaczyna się dusić. Chciał, żeby to wreszcie się skończyło. By mógł dołączyć do wychowanka. – Wybacz, jeśli obrażam twe uczucia religijne, lordzie – zarechotał Krabożer. – Ale to, czy Thuun dawno temu wydupczył czyjąś prababkę, nie ma wielkiego znaczenia. Tak samo jak nie jest ważne, czy Gołębica była prorokinią Jedynego, czy zwykłą wariatką. Albo czy mój Światły urodził się czymś więcej niż synem rybaka. Ważna jest wiara: moja, twoja, tej dziwaczki, która dała ci dzieciaka, jego kolejnych mistrzów. Wiara, poświęcenie i samoakceptacja. Ale nie martw się, staruszku. Nawet jeśli młody Stróż ma potencjał, jeszcze długo pozostanie jego nieświadomy. Światły nigdy do końca nie uznał własnego wpływu na rzeczywistość. Uciekał w racjonalizację. W końcu kto normalny chciałby być bogiem? Nie zdołałem go przekonać. A ty raczej nie zamierzasz informować chłopaka o swoich podejrzeniach, czyż nie, Maskonurze? Poza tym, by osiągnąć coś więcej, potrzebna jest ofiara. Dobrowolne, przepełnione miłością oddanie życia przez jednego z wyznawców. Zaś ty, lordzie, stanowisz kiepski materiał na męczennika. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
***
*** Maskonur usiadł gwałtownie i zakaszlał. Odruchowo pomacał bark, lecz choć kaftan i koszula nasiąkły krwią, skóra okazała się nienaruszona. – Cud – wyszeptał zmieszany. – Cholerny, niezaprzeczalny cud. Rozejrzał się. Był jedyną świadomą osobą w pomieszczeniu. Petrel wciąż siedział na tronie, niemalże wypatroszony, z twarzą zasty-
PROZA DWA GROSZKI ZAGRANICZNA Z JEDNEGO STRĄKA
37
Nowa Fantastyka 09/2015 05/2015
głą w nieludzkim przerażeniu. U jego stóp kanclerz dostrzegł zwłoki księżnej i diuka. Pośrodku sali, uśmiechnięty łagodnie, spoczywał martwy książę Bernor, otoczony leżącymi bez zmysłów buntownikami. Przedstawiającą podwodne stworzenia mozaikę szpeciły ciemne kałuże. Powietrze cuchnęło krwią, śmiercią oraz wymiocinami. I morzem. Maskonur przełknął ślinę i spojrzał na skulonego obok niego nieprzytomnego młodzieńca. – Mój boże – powiedział łagodnie, odgarniając wilgotne kosmyki z czoła bękarta – ależ tu nabałaganiłeś... Odpiął pelerynę i zwinąwszy ją, wsunął pod skroń nowemu panu. Wstał, przeklinając zesztywniałe stawy. Miał sporo do zrobienia. Musiał godnie pożegnać zamordowanego władcę oraz jego żonę. Sprowadzić posiłki i odbić pałac z rąk rebeliantów. A wcześniej na zawsze zamknąć powieki chłopcu, którego kochał niczym wnuka i któremu zamierzał służyć do końca swych dni. Lecz to mogło poczekać. Wszystko po kolei. Najpierw wypadało zająć się świadkami. Maskonur podniósł upuszczony przez Kotika kord i poszedł dobić rannych.
cych ją osób. Kanclerz nawet pokazał odłamki szkła – dowód na prawdziwość swych słów. Nie, Maskonur nie został poważnie ranny. Owszem, unieruchomiono go, przyszpilając za kaftan do słupa, lecz włócznia jedynie drasnęła bark. Chłopak musiał paść ofiarą halucynacji. Tak, Kotik zabił Petrela. Otumaniony jadem uzurpator chyba nawet nie próbował się bronić. Nie, kanclerz tego nie widział. Stracił wówczas przytomność, a gdy ją odzyskał, było już po wszystkim. Bękart z ulgą uwierzył w tłumaczenia lorda Cieni. I chętnie przyjął jego wsparcie. Teraz Maskonur spoglądał na stąpającego po błękitnym dywanie młodzieńca. Kotik minął pochodzące z okrętu Thuuna słupy i stanął u stóp ojcowskiego tronu. Przyklęknął, oddając hołd pamięci tych, którzy zajmowali go przed nim. Odziany w turkusowe szaty kapłan podszedł do księcia i odmówiwszy modlitwę do Jedynego, włożył na czoło młodzieńca namiestnikowski diadem. Lord Cieni uśmiechnął się szeroko i pomyślał z rozbawieniem: jakie piękne świętokradztwo!
III Młodzieniec tanecznym krokiem przemierzał salę tronową. Jego pszeniczne włosy spleciono na drakkeńską modłę, makijaż w odcieniach karminu i złota podkreślał brązowe oczy. Szkarłatne szaty miękko otulały smukłą sylwetkę. Mówiono, że czerwień tę uzyskano, farbując książęce suknie we krwi zdrajców. Ludzkie zamiłowanie do tworzenia bajek nie przestawało zadziwiać Maskonura. Kotikowi można by wiele zarzucić, ale podobny brak gustu? Kanclerz jednak nie zamierzał prostować tych bzdur. Nic nie trzymało poddanych w ryzach lepiej niż odrobina irracjonalnego lęku. Choć i tak ostatnie miesiące, gdy książę tłumił wzniecone przez Petrela powstanie, zapewniły mokhrańskiej arystokracji całkiem słuszną dawkę w pełni uzasadnionego strachu. Zgromadzeni możni przyklękli, składając hołd nowemu namiestnikowi. Maskonur jedynie przechylił głowę i wypuścił z ust strużkę śliny. Od czasu przewrotu odgrywał otępiałego starca. Po to, aby lud wiedział, że decyzje diuka nie są dyktowane przez wiekowego dygnitarza. Nigdy nie powiedział Kotikowi, co właściwie wydarzyło się tamtej strasznej nocy. Był to winien jego bratu. Zmarły książę kazał kanclerzowi przysiąc, że nigdy nie wyjawi Stróżowi prawdy, że zrobi, co w jego mocy, by ten pozostał zwyczajnym człowiekiem; kraj świetnie sobie radził bez nowego boga. Lord Cieni zamierzał dotrzymać obietnicy. Gdy bękart odzyskał przytomność, rebelianci już nie żyli, a Maskonur modlił się nad ciałem wychowanka. Przekonał wówczas Stróża, że tylko podając się za zmarłego brata, będzie mógł pomścić swoich bliskich. I zaofiarował pomoc w zdobyciu władzy. Twierdził, że tamte dziwne wydarzenia były dziełem Bernora. Książę miał, w akcie desperacji, rozbić fiolkę z rzadką dracką trucizną, wywołującą omamy u wdychająEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Aleksandra Buczek-Stachowska Autorka wielu talentów. Pisze o sobie: „Powzięty w podstawówce plan zostania ornitologiem lub botanikiem został w liceum porzucony z powodu niechęci do wegetacji. Ostatecznie skończyłam jako czwarty rodzaj białej śmierci lekarz rodzinny. W wolnych chwilach trenuję pole dance (sportowy wariant tańca na rurze), strzelam (czasem z wiatrówki, czasem z łuku, a czasem na strzelnicy z broni ostrej), oglądam anime, piszę i udzielam się na fantastyka.pl jako AlexFagus. Jestem głęboko uzależniona od czytania i znoszącego moje dziwactwa męża.” Znaczy, kolejny nabytek z naszej strony internetowej www.fantastyka.pl. Kiedy pomyśleć, że „Dwa groszki...” to w zasadzie debiut, na pewno na papierze, zdumiewa dojrzałość, przemyślana kompozycja tekstu i bogactwo niby niewiele znaczących detali w tle. Coż dodać: poproszę o więcej. (mc)
38
PROZA KAZIMIERZ PROZA ZAGRANICZNA KYRCZ POLSKA JR
Klątwa G. Kazimierz Kyrcz Jr Człowiek, który nie czyta, nie różni się od człowieka, który nie umie czytać. Mark Twain
–I
jak? Podejmie się pan? – Zaraz po zadaniu pytania otarł pot z czoła, wbijając we mnie pełne udręki spojrzenie. Uciekłem wzrokiem, zerkając na zawieszony pod sufitem wiatrak, z mozołem mielący gęste jak kisiel parne powietrze. – Muszę się zastanowić. Prowadzę sporo poważnych spraw… – Gówno prawda, od dawna dostawałem samą drobnicę, która ledwie pozwalała na zapłacenie najpilniejszych rachunków. Ale on nie musiał o tym wiedzieć. – No i nie jestem tani. – Krytycznym wzrokiem obrzuciłem sfatygowaną marynarkę mojego gościa. – Zapłacę za wszystko – nie ustępował. – Oczywiście w granicach rozsądku. Ile by to kosztowało? Podałem stawkę. Pomnożoną przez dwa, bo klient, o ile zdążyłem się zorientować, miał nóż na gardle. Kiwnął głową, przełykając jednocześnie ślinę i cenę. – Do tego dochodzą diety wyjazdowe… Zamrugał. – I koszt amortyzacji sprzętu. – Tu już pojechałem po bandzie, bo jaki ja niby mam sprzęt, poza biurkiem, krzesłami, szafą na akta, drukarką i przedpotopowym laptopem? – Dobrze – westchnął, poluzowując krawat. Ulga sprawiła, że rysy jego twarzy złagodniały. – Zależy mi jednak na tym, panie Gustawie, żeby zajął się pan tą sprawą od razu. – W porządku. Pozostaje więc omówienie szczegółów… *** Mijałem budowę kolejnego betonowego potwora, jednego z tych, które coraz skuteczniej oszpecają stolicę. Robotnicy w kamizelkach odblaskowych obsiedli rusztowania niby stado pomarańczowych i zielonych papug. Podobieństwa nie kończyły się na kolorach, bo nawoływali się wrzaskliwie, całkiem jak te irytujące ptaszyska. Wreszcie wyszedłem z Zawratu na Puławską, na wprost siedziby komendy głównej. Przy wejściu pokazałem legitymację emeryta policyjnego i zostałem wpuszczony do środka. Drogę znałem na pamięć, mimo to nie próbowałem zamykać oczu. Nie chciałem przegapić widoku tych wszystkich wybitnych ekspertów, od których roją się tamtejsze korytarze. Na temat policji państwowej mam swoje, bynajmniej nie pochlebne zdanie: im wyżej, tym większy cyrk. Wchodząc na piętro, na którym mieści się biuro Marioli, puściłem głuchacza, żeby otworzyła mi te cholerne drzwi przeciwpożarowe. – Witaj, kruszynko – przywitałem się, wręczając jej bukiet herbacianych róż i bombonierkę. Prawda jest taka, że kruszynką Mariola była jakieś dziesięć lat temu. Od tamtej pory urodziła dwie urocze córeczki i się rozwiodła, co nie pozostało obojętne dla jej figury. Cóż, ja akurat nie rodziłem, ale starokawalerskie nawyki sprawiły, że moje gabaryty też ostatnio nieco się zwiększyły. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Zmężniałeś, Guciu – zauważyła, uśmiechając się. Postanowiłem zignorować przytyk, wszak nie przyszedłem się tu kłócić. – No dobra, przystojniaku, nie indycz się tak – dodała, widząc moją skwaszoną minę. – Nie jest aż tak źle. Z Mariolą łączą mnie skomplikowane relacje. Dość powiedzieć, że lata temu przez jakiś miesiąc byliśmy parą. Nie wyszło, przede wszystkim przez moje urojenia. Miałem wtedy fazę prorodzinną i z uporem godnym lepszej sprawy testowałem kolejne kandydatki do stworzenia szczęśliwego stadła. Mariolę zdyskwalifikowało to, że nie lubiła zmywać naczyń, prać i prasować. Ja też nienawidziłem tych czynności, lecz nie wiedzieć czemu ubzdurałem sobie, że kobiety je uwielbiają. – O czym myślisz? – spytała, przywracając mnie rzeczywistości. – O niczym takim – odparłem. – Rozmarzyłem się. – Tylko mi się tu nie rozklejaj. – Jasne, nie będę odstawiał szopek – obiecałem, klepiąc ją po przyjacielsku w siedzenie. Mariola przewróciła oczyma. – Znam cię, Don Juanie, więc domyślam się, że czegoś ode mnie potrzebujesz. – No co ty! – zaoponowałem. – Dlaczego… – Nie chrzań, tylko gadaj, jaki masz problem. Biada temu, kogo zwiodłyby pozory. Mariola, pomimo wyglądu łagodnej i ciepłej przedszkolanki, była twardą sztuką, gotową odgryźć ci nogę razem z dupą, jeśli nadepniesz jej na odcisk. Nie miałem zamiaru ryzykować. – Okej, kotku – poddałem się. – Muszę namierzyć kilku niedoszłych samobójców. – Po co ci to? – Oczywiście nie zadała tego pytania na poważnie. Wiedziała, że naprawdę potrzebuję tych informacji, inaczej nie zawracałbym jej głowy. Ludzie popełniają samobójstwa z różnych powodów – przez niespełnioną miłość, ze strachu przed cierpieniami spowodowanymi przez nieuleczalną chorobę, z tęsknoty za zmarłą bliską osobą. Robią to na tysiąc i jeden sposobów. W naszym smutnym kraju najczęściej łykają pigułki, popijają je wódką, borygo czy innym kretem, często też udają Ikarów albo wieszają się na tym, co akurat mają pod ręką. I właśnie tym zajmowała się Mariola. Monitorowała krajowy system informacji policyjnej pod kątem poprawności wprowadzania danych przez jednostki niższego szczebla. Na wszelki wypadek, gdybyście mieli jakieś wątpliwości, powtórzę: im wyżej, tym większy cyrk. Poprosiłem ją, by sprawdziła przypadki samobójstw z ostatniego kwartału, na razie jedynie w stolicy i przylegających do niej miejscowościach. Nie posiadam auta, zresztą jeśli teoria mojego klienta miała coś wspólnego z rzeczywistością, taki obszar powinien w zupełności wystarczyć. Rzeczywiście wystarczył. Po przejrzeniu wydruków zorientowałem się, że nie tylko jego żona, ale prawie połowa trafień była związana z branżą wydawniczą. Wydrukowali ostatnią erratę, a może – mniej poetycko – pierdolnęli sobie w łeb. W tym gronie trafiły się też dwa przypadki pechowców, którzy zdołali przeżyć. Pierwszym z nich była Ewa Lisiewska, właścicielka wy-
39
KLĄTWAPOLSKA PROZA ZAGRANICZNA G. Nowa Fantastyka 09/2015 06/2015
dawnictwa sprofilowanego na tak zwaną literaturę kobiecą. Babka urodziła się w Piasecznie i nie wiedzieć czemu, nigdy się stamtąd nie wyprowadziła. Pojechałem do niej autobusem. Po kwadransie spaceru, wspomagany podpowiedziami GPS-a z komórki, dotarłem do niewielkiego bloku, w którym mieszkała. Nacisnąłem guzik domofonu, przedstawiłem się i już po chwili wspinałem się na drugie piętro. Drzwi do mieszkania były uchylone. Traktując to jak zaproszenie, wszedłem do przedpokoju, a później do nowocześnie urządzonego salonu. Lisiewska stała na balkonie i oparta o balustradę paliła papierosa. Przywołała mnie ręką, więc się zbliżyłem. Zaciągnęła się ostatni raz, po czym cisnęła niedopałek w ciemność. Za lepszych czasów, czyli jakieś pięć lat temu, za jej sprawą co rusz wybuchał jakiś skandalik towarzyski, bo znana była z rozlicznych romansów. Twierdziła, że przygotowuje monografię o zdradach i zbiera materiał. Nigdy tej monografii nie skończyła, za to miesiąc temu próbowała skończyć ze sobą. Tak, odrobiłem lekcję. Nie jest to trudne w dobie Pudelka i tworów pudelkopodobnych. Wciąż była niczego sobie. Upewniłem się co do tego, gdy wystudiowanym ruchem odgarnęła z policzka kosmyk płomiennorudych włosów, przy okazji rozchylając poły szlafroka, spod którego wychynął słodko sterczący sutek. W filmach czy książkach detektywi zwykle zatrudniają śliczne asystentki, które wspierają ich w trudnych sytuacjach. Ja miałem natomiast kredyt do spłacenia, i to kredyt we frankach. Nie mogłem więc pozwolić sobie na poddanie się nastrojowi chwili. – Domyśla się pani, po co tu przyszedłem, prawda? – spytałem cokolwiek obcesowo. – Nie po seks – odparła z nutą goryczy w głosie. – Nie, niestety… Chciałbym… – Przełknąłem ślinę. – Chciałbym się czegoś od pani dowiedzieć. Lisiewska sprawiała wrażenie lekko obłąkanej, choć trudno stwierdzić, czy był to efekt, czy raczej przyczyna podjęcia nieudanej próby samobójczej. Notabene próby od początku skazanej na porażkę. Kto przy zdrowych zmysłach próbuje się zabić, wieszając się na rajstopach? Rozmowa nie przyniosła jednak przełomu w śledztwie. Ewa Lisiewska targnęła się na własne życie, bo straciła poczucie sensu. Nikt nie namawiał jej do tego drastycznego kroku, nie zamierzała go też powtarzać. Na koniec lisica wręczyła mi wizytówkę – na wypadek, gdybym zmienił zdanie. Schowałem ją do portfela. Wszak wszystko się może zdarzyć. *** Drugą i zarazem ostatnią pozycję na mojej krótkiej liście zajmował redaktor Jan Kozioł. Po dekadzie szefowania w jednym z największych wydawnictw w kraju całkiem niedawno został właścicielem mniejszej, co nie znaczy, że małej oficyny. Kiedy odwiedziłem go w apartamencie na Starówce, był kompletnie pijany. Rozmowa z nim przypominała dyskusję z niedorozwiniętym paranoikiem: poza tym, że na powitanie wydusił z siebie „bry”, na każde z pytań odpowiadał „eeee” albo „gu, gu”. Czyżby sławny intelektualista, niegdysiejszy lew salonowy i wydawca bestsellerowej Pieśni loków i okowity po próbie rzucenia się pod pociąg do reszty zdziecinniał? Jakoś nie mogłem uwierzyć w tak daleko posunięty regres. W końcu nie wytrzymałem tej błazenady i spytałem wprost: Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Jesteś fanem Anny Kareniny? Po cholerę polazłeś na tory? Jego twarz zaczęła przypominać zasuszonego grzyba, który najpierw spuchł, by ostatecznie zapaść się w sobie. Reszta też nie prezentowała się zbyt okazale: korpulentna sylwetka, przekrzywione okulary, złachany dres, szpakowate, przetłuszczone włosy. Patrzyłem na niego z mieszaniną zdziwienia i niesmaku. Nawet nie zdążyłem zareagować, gdy nagle poderwał się z fotela i jak torpeda wypadł na balkon. Myślałem, że chce puścić pawia, ale zamiast tego ze zwinnością kozicy wybił się ponad balustradę i zanurkował w pustkę. – Kurwa mać! – zakląłem, wybiegając z mieszkania. Przeskakiwałem po dwa, trzy stopnie, by po chwili znaleźć się na ulicy. Płyty chodnikowe objęły skoczka serdecznym uściskiem, gruchocząc mu chyba wszystko, co było do zgruchotania. Leżał na plecach z nienaturalnie powykręcanymi kończynami, a zmieszana z krwią ślina ciekła mu z ust. Nachyliłem się nad moim niedoszłym informatorem. Nie wiem czy to ból, czy świadomość nadciągającej śmierci wreszcie rozwiązała język Kozła, w każdym razie wyjęczał coś, co zabrzmiało jak „klątwa gu… Guten… berga”. Powinienem wezwać karetkę. Jasne. I spędzić resztę życia w pierdlu? – Spoko, wyliżesz się z tego… Albo i nie – westchnąłem, z żalem patrząc, jak wydaje ostatnie tchnienie. Wraz ze śmiercią Jana Kozła mój trop się urywał. Znów znajdowałem się w martwym punkcie. Zaraz, zaraz, o co właściwie chodziło z tym Gutenbergiem? Nie był to najlepszy moment na pracę dedukcyjną. Sygnały zbliżającego się radiowozu wyrwały mnie z zamyślenia, nakazując natychmiastową ewakuację. *** Nie mogłem spać. W głowie kotłowały mi się setki domysłów i podejrzeń. Nic więc dziwnego, że od czasu do czasu wstawałem do lodówki, żeby wychylić kolejną szklaneczkę. Wreszcie stwierdziłem, że takie wędrówki są bez sensu, więc położyłem flaszkę przy łóżku. Przed samym sobą mogłem nie zgrywać konesera – wódka wcale nie musi być dobrze zmrożona, żeby mi smakowała. Grunt, żeby była. W efekcie rankiem czułem się tak, jakbym miał głowę w złym rozmiarze – zbyt małą w stosunku do opuchniętego od gorzały mózgu. Uznałem jednak, że nie stać mnie na luksus litowania się nad sobą. Odpaliłem więc kompa i po chwili, siorbiąc kawę, zabrałem się za przeglądanie strony Bractwa Gutenberga. Nie żeby zawierała jakieś odkrywcze czy fascynujące treści. Po prostu nigdy nie wiadomo, co może się przydać… Żeby doprowadzić się do stanu używalności, wziąłem prysznic i dopiero wtedy zadzwoniłem pod umieszczony na ich stronie numer. Podając się za biznesmena szukającego wydawnictwa, w które warto zainwestować, jeszcze na ten sam dzień umówiłem się na spotkanie z Wielkim Kanclerzem. Jechanie na drugi koniec miasta było ostatnią rzeczą, na jaką miałem ochotę, ale jak mus to mus. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw zdecydowałem, że zamówię taryfę, a rachunek doliczę klientowi do kosztów. Gdy wyszedłem przed blok, taksiarz otaksował mnie badawczym spojrzeniem, najwidoczniej zastanawiając się, czy dam się oszwabić. Wzruszyłem ramionami. Pieniądze i tak nie były moje, więc kiedy obrał kurs na Białołękę, nie protestowałem. Na Daniszewską dotarliśmy pół godziny przed czasem. Mimo to od razu wszedłem do biurowca, w którym mieściła się siedziba bractwa.
40
Sekretarka, widząc moje przekrwione oczy, zaproponowała zieloną herbatę, jednak uparłem się na coś z kofeiną. Prosiłem ją właśnie o przygotowanie mi drugiej małej czarnej, gdy drzwi sekretariatu otwarły się bezgłośnie i stanął w nich dobrze zbudowany jegomość, ubrany w czarną sportową marynarkę oraz tegoż koloru spodnie. Nie wyglądał na kanclerza. Chyba że kanclerza IV Rzeszy. – Witam szanownego… – urwał, nie kończąc zdania. – Maciejewski. Krzysztof Maciejewski. – Gustaw Berezowski. – Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym Wielki Kanclerz gestem zaprosił mnie do gabinetu. Gdy klapnął za swoim biurkiem, wyciągnąłem z kieszeni zalaminowaną licencję detektywa i podstawiłem mu ją pod nos, czekając, aż zorientuje się, na co patrzy. – Detektyw? – zdziwił się. – Prawdziwy detektyw? – Najprawdziwszy – odparłem z przekąsem. – A inwestor? – Przyjmijmy, że nie mógł przybyć. – Rozumiem. W takim razie… Co pana do mnie sprowadza? – Słyszał pan o pladze samobójstw wśród wydawców, prawda? – Obiło mi się o uszy. – Czy nie uważa pan za dziwne, że akurat… – Wietrzy pan w tym jakiś spisek? – parsknął lekceważąco. – Gratuluję wyobraźni. Cóż, choć Wielki Kanclerz nie należał do ułomków, wyglądało na to, że jego ego przerastało go co najmniej kilkukrotnie. – Niekoniecznie. Ale tak się składa, że do zadań Bractwa Gutenberga należy wspieranie czytelnictwa i ochrona słowa drukowanego… Może ze względu na stale obniżający się poziom wydawanych książek któryś z pana współpracowników postanowił wziąć sprawy we własne ręce? – Pan jest chyba pijany! – warknął, porzucając maskę jowialności. – Ja?! – wykrzyknąłem w wyrazie świętego oburzenia. – Skąd! – Na wszelki wypadek odsunąłem jednak krzesło, oddalając się od Maciejewskiego. – Skoro zadał pan sobie trud przeczytania naszego statutu, to stoi w nim czarno na białym, że te cele realizujemy poprzez współpracę z władzami. Nie sądzi… – Nie, nie sądzę – odparłem. – To, że przypominam młodszego brata Jabby, nie znaczy, że jestem niedorozwinięty. Chodzi o to, że wydawcy… – Wydawcy?! – Teraz z kolei on mi przerwał. – Jeśli chce pan poznać moje zdanie, uważam, że to skończeni debile. Ignoranci. Niby wykształceni, a sami podcinają gałąź, na której siedzą! – Takie czasy, nie ma o co kruszyć kopii. – Czasy? – sarknął, purpurowiejąc na twarzy. – Nie można odpowiedzialności za wszystko zwalać na warunki, w których funkcjonujemy. Bywało przecież jeszcze gorzej… Cenzura, rejestr ksiąg zakazanych, represje… Dziś jedyne problemy, z jakimi się borykamy, są natury finansowej. I co? Większość z nich, z nas – poprawił się – nie dba o idee, które niosą książki, tylko o stan konta. – Takie są prawa rynku. – Owszem. – Uśmiechnął się krzywo. – Takie są też prawa doboru naturalnego. Nie wierzyłem w to, co usłyszałem. – Czy pan… – Ja? Ja nie. Ale nie jestem hipokrytą, nie będę udawał, że żal mi tych chciwców. – Naprawdę? A czym sobie zasłużyli na taki los? – Kiepskie słowo drukowane pogłębia kryzys wartości, schyłek kultury. To chyba oczywiste. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
PROZA KAZIMIERZ PAOLO ZAGRANICZNA BACIGALUPI KYRCZ JR
– Rozumiem. Po części. – I powinno spotkać się z karą. Przytoczę uwspółcześnioną wersję tego, co kiedyś napisał Johannes Gensfleisch zur Laden zum Gutenberg. – Kto? – Po naszemu Jan Gutenberg. – Aha. – Otóż – kanclerz pomacał wiązanie krawata, sprawdzając, czy się nie poluzowało – ten ojciec słowa drukowanego napisał w jednym ze swych listów: „Kto traktuje książki jak produkt byle jaki, ten prędko pozbędzie się ziemskiej powłoki”. Pouczające, czyż nie? – Odwdzięczę się cytatem, który zapewne pan zna: „Skończ waść pierdolić”. Nie, to nie ten. Miało być: „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. Proszę mi uwierzyć, że ta maksyma nie straciła wiele na aktualności. – Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dodałem: – No nic, pora na mnie, mam jeszcze sporo do załatwienia. Kiedy opuszczałem gabinet, Wielki Kanclerz nawet nie drgnął. Jego mina – zaciśnięte w wąską kreskę usta i zmrużone powieki – świadczyła o tym, że porządnie go wkurwiłem. Pogratulowałem sobie w duchu. Z grubsza właśnie o to mi chodziło. *** Wieczorem tego samego dnia, ukryty za rzędem zaparkowanych samochodów obserwowałem, jak Krzysztof Maciejewski wyjeżdża z garażu swojej willi. Automatyczna brama otwarła się i zamknęła się za sportowym chryslerem, który wkrótce zniknął w perspektywie ulicy. Odczekałem kwadrans, na wypadek gdyby Wielki Kanclerz czegoś zapomniał i wrócił, po czym truchtem przebiegłem na drugą stronę ulicy. Rozejrzałem się i nie widząc niczego podejrzanego, wspiąłem się na ogrodzenie. Przy zeskakiwaniu na ziemię coś boleśnie strzyknęło mi w krzyżu. W takich chwilach uświadamiałem sobie z przykrością, że doktor Glinka kiedyś zgłosi się i po mnie. Nieco przybity tą ponurą konstatacją obszedłem dom. Z tarasu do jego wnętrza prowadziły drzwi balkonowe. Rozpędziłem się i naparłem na nie barkiem. Zamek ustąpił od razu. Tak, czasami moja słuszna masa się przydaje. Wszedłem do salonu, spinając się nieco w obawie, że uruchomię czujkę ruchu. Zneutralizowanie alarmu nie zawsze jest łatwe, o czym już wielokrotnie boleśnie się przekonałem. Szczęście mi dopisywało, bo Wielki Kanclerz, zapewne ze względów oszczędnościowych, poprzestał na żaluzjach antywłamaniowych. Żaluzjach, których zresztą nie spuścił. Nie żeby dom Maciejewskiego był wypełnionym bogactwami Sezamem. No, może bibliofile rzeczywiście mieliby tu używanie. Cała reszta populacji jednak raczej nie uznałaby zawartości jego czterech ścian za godną splunięcia. Instynkt podpowiedział mi, że jeśli coś ciekawego tu znajdę, będzie w gabinecie Maciejewskiego. Wyłożonymi piaskowcem schodami wszedłem na piętro. Łazienka, sypialnia… Jest! Stanąłem w progu gabinetu, lekko oślepiony wpadającym przez okno słońcem. Zmrużyłem oczy, spojrzałem w bok. Tuż przy futrynie dostrzegłem małą plamkę; refleks światła czy może ślad po kimś, kto był tu wcześniej i miał brudne palce. Na biurku w głębi pokoju stała fotografia w ramce, ukazująca objętą i uśmiechniętą parę. Ot, obrazek minionego szczęścia, wypełniony domagającymi się uwagi szczegółami. Szczegółami, przez które omal nie zauważyłem, że jeden z ustawionych wzdłuż ścian regałów został szczelnie zapełniony tym samym tytułem – kolekcjonerskim wydaniem Biblii wydrukowanej przez Gutenberga.
41
DZIECI MORIABE KLĄTWA G.
Jarek Musiał
Nowa Fantastyka 09/2015 06/2015
Otworzyłem najbliższy z wolumenów. Na podłogę spadł prostokątny kartonik i złożona na czworo kartka A4. Westchnąłem i schyliłem się, żeby je podnieść. Kartonik był zakładką z cytatem, którym niedawno poczęstował mnie Maciejewski, na kartce natomiast widniały adresy wydawców literatury popularnej. *** Gdyby dziesięć lat temu ktoś mi powiedział, że będę detektywem uganiającym się za niewiernymi mężami, zagubionymi i ćpającymi dzieciakami czy nieuczciwymi partnerami, kazałbym mu puknąć się w czoło. Nigdy nie byłem miłośnikiem zagadek. Zwłaszcza tych trudnych do rozwiązania. Tak na serio, od podstawówki, marzyłem o karierze literata, ba, byłem przekonany, że to nie marzenia, lecz plan, który musi wypalić. Poszedłem więc na polonistykę. Po studiach okazało się, że w ogólnym rozrachunku talent niewiele znaczy – znacznie ważniejsze są układy, niestandardowe preferencje seksualne i nazwisko. Nie dysponowałem ani jednym, ani drugim, ani trzecim. Żeby utrzymać się na powierzchni, próbowałem zostać dziennikarzem, kiedy zaś i to spaliło na panewce, wstąpiłem do policji. Siedemnaście lat później dałem sobie siana i założyłem jednoosobowe biuro detektywistyczne. Kiedy w czwartym roku detektywistycznej kariery dostałem zlecenie polegające na sprawdzeniu, czy nikt nie przyłożył ręki do śmierci żony mojego klienta, nawet przez myśl mi nie przeszło, że sprawa stanie się dla mnie przepustką na literackie salony. Nie, bynajmniej nie chodziło o wdzięczność środowiska za to, że rekwirując pozostałe egzemplarze Biblii Gutenberga, powstrzymałem dalsze samobójstwa sprokurowane przez Wielkiego Kanclerza. Jakim więc cudem tego dokonałem? To proste, a zarazem zakręcone jak śmigło. Zanim opuściłem willę Maciejewskiego, pogrzebałem mu w biurku i odkryłem oświadczenie, które przygotował na wypadek, gdyby sam padł ofiarą klątwy. W tymże dokumencie opowiedział historię odkrycia „przeklętego” egzemplarza Biblii Gutenberga, którego kolejni właściciele szybko ze sobą kończyli. Wielki Kanclerz traktował walkę o słowo pisane przez duże „pe” jako swoje osobiste posłannictwo. Postanowił więc przygotować reEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
print wolumenu i rozsyłać go wszystkim, którzy jego zdaniem psuli rynek księgarski. Wierzcie czy nie – mój klient początkowo nie uwierzył – ale najwyraźniej to zadziałało. Na wszelki wypadek, wychodząc, zawinąłem w kurtkę kilka śmiercionośnych egzemplarzy. Stephen King podał kiedyś definicję pisarza, pokrótce sprowadzającą się do tego, że można się za takiego uznać dopiero wtedy, gdy na pisaniu zarabia się tyle, by płacić za swoje rachunki. Póki co nie jestem zatem pisarzem. Ale to się wkrótce zmieni. Wracam do literatury. Na razie idzie mi świetnie. Pokazałem Marioli trzy pierwsze rozdziały mojej powieści i była zachwycona. Na to konto wylądowaliśmy w łóżku, co z kolei mnie wprawiło w zachwyt. W przyszłym tygodniu skończę moje debiutanckie dzieło i zacznę rozsyłać je do wydawców. Biada, zaprawdę powiadam wam: biada każdemu, kto je odrzuci! Przejąłem władzę nad klątwą i nie zawaham się jej użyć!
Kazimierz Kyrcz Jr Współautor dziesięciu książek (ostatnio wydany zbiór „Femme fatale”), ponadto jego teksty ukazały się w licznych antologiach i czasopismach. Autor kojarzony głównie z literaturą grozy. Niedługa „Klątwa G.” to mieszanka kryminału, humoreski i kilku kropel fantastyki do smaku. Koktajl lekkostrawny, na przywitanie nowego roku szkolnego, a jednocześnie delikatny przytyk w stronę rynku wydawniczego. (mc)
42
PROZA ZAGRANICZNA
Misje atomowe (Atomic Missions)
Michael Andre-Driussi 1. Operacja Olympic
-G
dzie byłeś, kiedy zrzucono pierwsze atomówki? – Pierce zapytał Buddy’ego Dutchmana. Siedzieli w obskurnym barze na plaży, kilka mil od San Diego. Słońce zachodziło na koniec upalnego dnia. Pierce i Granberry mieli na sobie sombrera i pili piwo z butelek, siedząc na plaży w otoczeniu meksykańskich chłopów obstawiających toczącą się właśnie walkę kogutów. – Miyazaki – odpowiedział Buddy. – Pierwszych nigdy się nie zapomni – powiedział Granberry. Winslow i pozostała czwórka w skupieni oglądali zachód słońca, klęli i komentowali walkę kogutów okrzykami w stylu „Patrz, jak zasuwa!” i „Bierz go!”. Ośmiu żołnierzy używało swoich dawnych gogli przeciwodblaskowych jako okularów przeciwsłonecznych. – Nie wiem, to wszystko składa się na Dzień X – wtrącił Buddy. – Mimo wszystko dam głowę, że nasza jedna bomba trochę uszkodziła te trzy dywizje Japońców – powiedział Granberry. Na ziemi leżały puste butelki, a z belki zwisały wybebeszone szczątki piñaty. Zachodzące słońce stawało się coraz jaśniejsze. Jakie to dziwne, pomyślał Buddy, jak film puszczony od tyłu albo słońce wschodzące na zachodzie. To pewnie jedna z tych iluzji optycznych przy zachodzie, kiedy słońce dzieli się na dwie części z zielonym błyskiem. – Czuję ołów – powiedział Pierce, patrząc niepewnie na trzymaną butelkę. – A wy czujecie ołów? Plaża przypominała Buddy'emu Miyazaki. Zastanawiał się, jak czuli się ci japońscy żołnierze chroniący plażę przed siłą desantową widoczną na horyzoncie. Układ sił stał na trzy do dwóch dla aliantów, ale skuteczna inwazja wymaga przewagi co najmniej trzech do jednego. Buddy myślał, że japońscy żołnierze czuli się pewni i gotowi, z różnicą w siłach znacznie korzystniejszą niż ta, z którą sześć miesięcy wcześniej mierzyli się Niemcy w Dniu D. Była to klasyczna rozgrywka strategiczna, a na podstawie odkrytych liczb widzieli, że alianci nie mają dość siły, żeby rozpocząć końcową potyczkę z odpowiedniej pozycji. Ale wtedy jak piorun z jasnego nieba ogień uderzył w plażę i układ sił zmienił się w jednej chwili. Było to zabawne i potworne. Buddy chciał opuścić plażę i podążyć drogą, by znaleźć schronienie w bezpieczeństwie dużego ośrodka ludności. – Dokąd idziesz? – zapytał Winslow Buddy'ego. – Rozciągnąć nogi. – Dobry pomysł. Droga powrotna nie należy do krótkich.
1
Wszedł do baru i znalazł się w chacie z bali. Na ścianie wisiały narzędzia: kilof, łopata i miska do płukania złota w American River. Było tam duże nowe radio, jak to, które miał w domu, z drewnianym frontem przypominającym katedrę. Stał tam też stół z kilkoma mniejszymi radiami, termosem, ośmioma metalowymi kubkami i mapą Japonii. Buddy spojrzał za siebie i przez otwarte drzwi dostrzegł replikę tartaku Sutter’s Mill. Był w Colomie, mieście u podnóża gór Sierra, gdzie w 1849 roku odkryto złoto: Punkt Zerowy Gorączki Złota. Z radia dochodziły ciche dźwięki serialu science fiction: – …głowica termojądrowa o ładunku trzydziestu megaton! Prawdziwy niszczyciel miast! Buddy roześmiał się, słysząc te bzdury. Te stare seriale w stylu Bucka Rogersa zawsze takie są, przesadzają do granic absurdu, zbijając razem „naukowe” słowa w bełkot, jak „megatona” czy „termojądrowe”. – A teraz, jednym posunięciem, usunę wszelkie stojące mi na drodze przeszkody i zajmę swą właściwą pozycję jako władca świata! Ściszył radio i usłyszał dochodzące z jednego z mniejszych odbiorników początkowe wersy piosenki: „Jestem niespokojny niczym wierzba w wichurze…1” W tylnej części chaty w klepisku znajdował się trap, a na ścianie połowiczne drzwiczki. Te ostatnie znajdowały się dość wysoko, jak górna połowa regularnych drzwi. Wspiął się po niskiej drabinie schodkowej i wyszedł przez tylne drzwi w poszukiwaniu toalety czy wychodka, ale zamiast tego znalazł się nagle w łódeczce płynącej przez Tunel Miłości w parku rozrywki Pike na Long Beach, chłodny w mroku, osłonięty przez prażącym kalifornijskim słońcem. Obok niego siedziała Dee Dee McTeague, wyglądając jednocześnie przyzwoicie i pociągająco w swoim mundurze lotniczym grupy WASP. Każdy z lotniska B-29 w Windower w Nevadzie uważał, że nowy bombowiec jest zbyt niebezpieczny, żeby nim latać, ale wtedy Dee Dee przyleciała w swojej Biedronce, tym samym wmanewrowując ich w sytuację bez wyjścia. Buddy jeszcze nie obejmował jej ramieniem. – Proszę nie wystawiać rąk poza łódkę – rozbrzmiało nagranie. – Proszę nie kołysać łódką. Scena po prawej przedstawiała romantyczne spotkanie damy z rycerzem. Dee Dee westchnęła z przyjemności, a Buddy, pochylając się bliżej, poczuł watę cukrową na jej oddechu. – Tu chodzi tylko o kodeks rycerski i wojenny – wymamrotał Buddy. – To Romantyczność – powiedziała Dee Dee.
„I'm as restless as a willow in a windstorm…” Johnny Mathis It Might As Well Be Spring
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
43
PROZA ZAGRANICZNA Nowa Fantastyka 09/2015
– A my żyjemy w Romantycznych czasach – powiedział Buddy, obejmując ją ramieniem. – Jak oni. – Jak to, panie rycerzu? – Ośrodki ludności są jak dawne zamki. Możemy je oblegać, ale nie wolno nam uderzać w cywili. Walka ma być ograniczona do profesjonalnych żołnierzy. – I chłopów, którzy staną im na drodze. – No to coś jak w dawnych czasach. – Proszę nie wystawiać rąk poza łódkę – brzęczało nagranie. – Proszę nie kołysać łódką. Obrócił się niezręcznie, by móc pocałować ją w ograniczającej przestrzeni łódki, lecz Dee Dee odwróciła twarz, więc on stopą poszukał schodka. Znalazł go i zszedł z przewodu wentylacyjnego do pokoju gier, zasuwając za sobą kratkę. Trzech kanonierów siedziało przy stoliku karcianym, paląc papierosy do pokera. – Hej, przyszedł sam bombardier – powiedział Tuller. – Nasz bohater. – Jak to wszystko wygląda tam w górze? – zapytał Eastman. – Trafiłeś w cel? – rzucił Yeldham. – Tak mi się wydaje – odpowiedział Buddy. – Ale, jak widzieliście, mógłbym się z nim minąć o tysiąc stóp, a i tak niczego by to nie zmieniło. – Ta, to było solidne przyłożenie – rzucił Eastman. – Teraz tylko długi lot powrotny. – Chcesz zagrać kilka partii? – zapytał Yeldham. – Nie – odpowiedział Buddy. – Idę tylko do kibla. – Jak chcesz – powiedział Tuller. Buddy opuścił przyjazny pokój gier i wszedł do malutkiej toalety bombowca B-29. W klaustrofobicznej przestrzeni opuścił spodnie, usiadł na muszli i zrzucił ładunek. Oparł się podbródkiem na pięściach. Przy zamkniętych oczach całość zdawała się otaczać atmosfera modlitwy. Czuł ulgę, że udało się wypełnić cel misji: każdy z sześciu bombowców zrzucił bombę, trzy na przyczółki desantowe, a trzy na rezerwy lądowe. Cieszył się, że Luke Duch nie został jeszcze zestrzelony. Sześć magicznych dyń zasianych, po czym nagle wyrósł las grzybów, górując nad południowym Kiusiu. Żołnierze aliantów mieli wylądować na zbombardowanej plaży Miyazaki w ciągu godziny. Miał nadzieję, że teraz wojna szybko się skończy, żeby mogli być w domu na Święta. Osiągnięcie tego celu wydawało się dużo bardziej prawdopodobne, zanim październikowy tajfun opóźnił wszystko o miesiąc. Kiedy znów otworzył oczy, siedział u celownika w dziobie samolotu. *** 2. Operacja Coronet
Dziób z pleksiglasu przypominał Buddy’emu okrągłe okno katedry z ołowianymi liniami i szkłem. Witraż przestawiający błękitne niebo u góry i brązową ziemię u dołu, widok z chmury.
2
„Zip-a-dee-doo-dah, zip-a-dee-ay My, oh my, what a wonderful day Plenty of sunshine headin' [their way]” – Ray Gilbert Zip-A-Dee-Doo-Dah
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Otrząsnął się. Nie czas na marzenie czy rozmyślanie o ostatnim locie. Tylny strzelec na początku lotu śpiewał przez interkom, i teraz w ciszy panującej w czasie rajdu bombowego piosenka ta rozbrzmiewała w myślach Buddy’ego: Zyp-a-di-du-da, zyp-a-di-ej. Buddy spoglądał przez celownik w dół na pola ryżowe leżące jakieś pięćdziesiąt mil na północny zachód od Tokio. Był 1 marca 1946 roku, a ich celem było rozbicie interioru przed inwazją na Zatokę Tokijską. Pozostali z 509. Grupy Złożonej zrzucali atomówki na plaże w przygotowaniu przed największym desantem morskim w historii – czterokrotnie większym od lądowania w Normandii – z użyciem sił amerykańskich, brytyjskich i australijskich. Zupełnie jak trzy miesiące temu w południowym Kiusiu. Rety, rety co za wspaniały dzień. Ota było małym miastem z fabryką samolotów bojowych, drogą kolejową łączącą stolicę prefektury z Tokio i zgrupowaniami żołnierzy z południowej strony. Miasto kilka razy już bombardowano zwykłymi bombami – w okolicy spadł nawet jakiś B-29 czy trzy – ale tak robiono dawniej. Słońce niedługo ogrzeje je.2 Buddy spuścił bombę atomową na cel, pomiędzy tory i Cesarską Armię, dwie mile za granicami miasta. Gdy bomba spadała ku ziemi, samolot wykonał typowy ostry zwrot, by powrócić do Miyazaki. Buddy zamknął oczy, gdy zakładał gogle przeciwodblaskowe. Gdy je znów otworzył, było ciemno. Zbyt ciemno. Uniósł gogle, by się rozejrzeć i dostrzegł, że zapadła noc.
***
3. Operacja Hudson Harbor Co do diabła? pomyślał Buddy, przestraszony. Czuję się, jakbym siedział w tym samolocie od kilku dni, od zawsze. Czemu miałem już założone gogle? Żeby sprawdzić, ile w nich zobaczę – tak, właśnie, eksperyment. Był to lot w bezksiężycową noc 6 kwietnia 1951. Niebo wypełniała armada atomowa złożona z czterdziestu B-29 lecących, by zbombardować bazy lotnicze i składnice Czerwonych Chińczyków rozmieszczone wzdłuż mandżurskiej strony Półwyspu Koreańskiego, od Antung na zachodzie do Hunchun na wschodzie. Teren wokół Antung był znany jako „Aleja MiGów”, odkąd kilka zrzucających bomby samolotów B-29 zostało zaskoczonych przez pierwsze radzieckiej produkcji samoloty myśliwskie MiG w Korei. Było to w listopadzie, pięć miesięcy temu. Buddy siedział na swoim stanowisku na dziobie Luke’a Ducha i wyglądał w ciemność, gdy wlatywali do Alei MiGów. Myślał o misji:
44
Najpierw atomówki dla N.Z. Jak uda nam się wykurzyć stąd Sowietów i chińskich komuchów, wrócimy do domu na Święta. Żółtki nie mają atomówek, ale jeśli Sowieci chcą przylecieć bombowcem i zrzucić jedną na bazę lotniczą w Alasce, to mogą spróbować. Wiedzą, jakiej odpowiedzi mogą się spodziewać – oni razem mają około czterdziestu takich bomb, a my tyle używamy tylko tu i teraz. Bombowcem kilka razy zatrzęsło – wybuch – i Buddy zobaczył przed sobą lecący w dół płonący ogon MiGa. Rozległ się dzwonek wzywający do ewakuacji, Buddy w pośpiechu wpiął się w uprząż spadochronu i chwycił bezcenny celownik, podczas gdy inni lotnicy krzyczeli i szamotali się. Kiedy otworzył właz ewakuacyjny, wyrzuciło go w mrok na wysokości 30 000 stóp. Już po nas, pomyślał. Boże, już po nas, kiedy nasza dynia detonuje. W poczuciu nadchodzącego końca odliczał sekundy długiego spadania. Czy Remington mógł zdążyć ją rozbroić, kiedy zadzwonił alarm? Poświęcić się, żebyśmy my mieli szansę przeżyć? Czy wszedł tam w masce tlenowej z zestawem narzędzi, otworzył bombę i wyciągnął detonator? Jedno szarpnięcie i Buddy zaczął powoli opadać w ciszy. Wysilał wzrok za zestrzelonym bombowcem, wciąż licząc sekundy od wyskoku. Zastanawiał się, jak daleko od wybuchu atomowego musiałby być, żeby przeżyć w powietrzu, zawieszony na delikatnym jedwabnym spadochronie. Osiem mil, żeby przetrwał samolot, to może ja potrzebowałbym z dwudziestu? Ile by to było sekund przy naszej ostatniej prędkości? Zamknął oczy w skupieniu. Dwieście trzydzieści mil na godzinę to jakieś cztery mile na minutę, więc potrzebuję pięciu minut. Zobaczył światło przez powieki. Nadchodzi! Instynktownie otworzył oczy. Czuł się jak we śnie. Powoli zlatywał ku ziemi w piękny, słoneczny dzień, a przed nim rozciągała się cała Japonia, z górą Fuji na horyzoncie. Co to było? Musiałem stracić przytomność przez zmianę ciśnienia. Jest Dzień Y. Buddy rozejrzał się za grzybowymi chmurami, ale nigdzie ich nie było. Zwrócił wzrok na południe, ku Zatoce Tokijskiej, gdzie miały lądować siły desantowe, ale kształt i orientacja zatoki się nie zgadzały. Zabawne, jak Zatoka Tokijska wygląda jak miniaturka Morza Żółtego, gdzie Półwysep Boso wystaje jak Korea. Ale ta przypomina bardziej Zatokę San Francisco niż którąś z tamtych. Co uznał za górę Fuji, było w rzeczywistości Mount Shasta w Kalifornii. Powoli opadał ku Sonomie. Nie, to przecież nie Dzień Y. Luke Duch, mój dawny bombowiec, został zestrzelony nad Koreą. Myślałem wtedy, że umrę. A może umarłem? To tylko wspomnienie, które wypłynęło, bo znowu skoczyłem ze spadochronem, powrót do urazu. Wojna się skończyła – Korea jest wolna. Tłum siedział na trybunach ustawionych na skwerku przed hiszpańską misją, gdzie jakiś amerykański śmiałek zamienił meksykańską flagę na własnego projektu flagę z niedźwiedziem. Kiedy Buddy wylądował na skwerku, widzowie wesEbookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
MICHAEL PROZAANDRE-DRIUSSI ZAGRANICZNA
tchnęli i zaczęli wiwatować. Dzieci podbiegły, żeby dotknąć jedwabiu. Zespół grał. Polityk wygłosił krótką mowę o mieście, nazywając je miejscem spotkania się dwóch światów. – Ostatnia misja hiszpańska została zbudowana tutaj, siedemset mil w górę Carmino Real od pierwszej postawionej w San Diego. Tu też zawisła pierwsza flaga z niedźwiedziem, oznaczając narodziny Republiki Kalifornii. Później Buddy zwiedził misję i dowiedział się, że są plany odnowienia jej. – Tu w ogrodzie budujemy pomnik ze szklanych bloków – powiedział prowadzący wycieczkę Simonson. – Stanowi miniaturę misji i ma upamiętniać Hiroszimę, Nagasaki, Kokurę i Niigatę. – Czemu akurat te miasta? – zapytał Buddy. – Przez Bombę – odpowiedział Simonson. Buddy wzruszył ramionami. – Jasne, zostały zbombardowane, ale to tak jak pełno innych japońskich miast. – Bombę atomową. – Co próbujesz mi tu wciskać? – powiedział Buddy. – Czy to jakiś komuchowy dowcip? Nie zrzuciliśmy atomówek na żadne miasto! – Proszę posłuchać… – Nie, to ty mnie słuchaj! – krzyknął Buddy. – Byłem tam, sam zrzuciłem bombę na Miyazaki, na Otę… – O czym pan mówi? Gdzie jest Miya-saki? Buddy chciał zdzielić Simonsona w twarz, ale zamiast tego obrócił się i wmaszerował do kościoła. Usiadł w ławie, zamknął oczy i próbował uspokoić szalejącą w jego sercu wściekłość. Kiedy znów otworzył oczy, siedział u celownika w dziobie samolotu.
***
4. Operacja Vulture Buddy’emu dreszcz przebiegł po plecach. Czuję się, jakbym siedział w tym samolocie od kilku dni, a dopiero co ruszyliśmy. Udało nam się wzlecieć bez pożaru silnika – pewnie o to chodzi, po prostu mi ulżyło. Umysł płata sztuczki pod presją. Byli piętnaście minut od Miyazaki w kierunku zachodnim, był więc czas uzbroić bombę. Buddy słyszał przez interkom rozmowy załogi na ten temat i zaczął się zastanawiać nad procesem uzbrajania, a właściwie nad procesem awaryjnego rozbrajania. – Mogę popatrzeć? – zapytał. – Jasne, nie ma sprawy – odpowiedział Redford. – Chodź do nas. Buddy opuścił stanowisko bombardiera Zła koniecznego, zostawił walkę kogutów (tym razem odbywającą się za zakładami mięsnymi niedaleko Misji San Gabriel w Los Angeles) i wszedł do chaty w hrabstwie Sierra. Warton siedział przy stole i zaznaczał coś na mapie Azji Południowowschodniej, a Nichols stał obok niego. Buddy tym razem zszedł przez właz i wkroczył w gorąco i wilgoć indiańskiej wiosny.
PROZA ATOMOWE MISJE ZAGRANICZNA
45
Nikodem Cabała
Nowa Fantastyka 09/2015 05/2015
Znajdowali się na doku; otaczały ich zacumowane frachtowce. Bomba wisiała w pozycji poziomej z rusztowania, przywodząc Buddy'emu na myśl kłodę, przy pomocy której uderzano w świątynny dzwon w Japonii u Brązowego Buddy w Kamakurze. Była wielkości kosza na śmieci, a znajdujący się pod nią Redford wyglądał jak pracujący przy samochodzie mechanik. – Witaj w komorze bombowej – powiedział Redford. – To co, cała zabawa od nowa, nie? Zdaje się, że co dwa czy trzy lata lecimy na kolejny rajd z dyńkami. – Ta. Był 6 kwietnia 1953, a ich misją było wsparcie Francuzów przy oblężeniu Dien Bien Phu. Operacja na małą skalę, z użyciem tylko trzech B-29 do zrzucenia trzech bomb w Północnym Wietnamie, miał to być pierwszy „zrzut chirurgiczny”. Na macie obok Redforda leżały narzędzia, płyty bomby i rdzeń dyni. – Życie może być marzeniem, sz-bum3 – zaśpiewał Redfrod. – Nie jestem przekonany co do tego „bum” – odpowiedział Buddy. Redford jęknął. – Jeszcze przez jakiś czas nie ożyje – powiedział. – Piotrek, Piotrek, dynie lubił, ale żonę ciągle gubił – recytował, pracując kluczem. – Więc ją w pustej dyni schował… gdzie się dobrze nią zajmował. – Odłożył klucz. – Mógłbyś podać rdzeń? – To musi być żonka – powiedział Buddy, przekazując cylinder. – Dokładnie tak. – Wiesz, byłem w Bombaju w kwietniu 44. – Tak? – Była to duża próba przed dniem X. – Co ty nie powiesz. Buddy spojrzał na angielski frachtowiec zacumowany przy pierwszym stanowisku i odczytał wymalowaną na boku nazwę: Fort Stikine.
3
„Life could be a dream (sh-boom)” – The Chords, Sh-Boom
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
– Był tam frachtowiec, Fort Stikine, i żartowaliśmy sobie, że powinien się nazywać Fort Śmierdzin, bo przewoził dość ostry ładunek rybiego nawozu, ale też tysiąc czterysta ton amunicji. Dokerzy przerwali pracę na drugie śniadanie. Kiedy sobie poszli, z ładowni ulatywała cienka strużka dymu, jakby ładunek też zrobił sobie przerwę na kilka papierosków. – O czwartej przechadzałem się, szukając, gdzie można napić się piwa – powiedział Buddy. – Byłem co najmniej pół mili od doków, ale i tak wyczułem, że przy wodzie walczą z ogniem, choć wydawał się mało groźny. – Pytałem właśnie angielskiego oficera o drogę, kiedy rozległ się potężny wybuch, naprawdę potężny, prawie atomowy. Dookoła nas wszystkie szyby wyleciały z okien, a kiedy spojrzałem na dok, widziałem tylko zasłaniające wszystko ogromne kłęby dymu. – Trwało to najwyżej sekundę. Obróciłem się do tego oficera, ale już go nie było. Rozejrzałem się, i zobaczyłem jego nogi tu, a tors gdzieś dalej. Metalowa płyta przecięła go na pół. Buddy przez jakiś czas próbował poskładać Anglika, ale na chwilę opanowały go mdłości. – Straszny bałagan, z całą tą krwią i ogniem, i dymem, i duszącym smrodem rybiego nawozu. Ludzie wrzeszczeli i biegali dookoła. Niektórzy mówili, że to drugie Pearl Harbor, że Japońce atakują statki. Próbowałem pomóc ludziom w okolicy. – Wtedy nastąpił drugi wybuch, tym razem chmura grzybowa – sam statek wyleciał tysiąc stóp prosto w górę, na kolumnie dymu. Wszyscy szukali schronienia, a wtedy z nieba jak grad zleciały metalowe odłamki, zabijając więcej ludzi. Redford wyszedł spod bomby i powiedział: – Mała dyńka dla Viet Minhu. – Więc uzbrojenie jej jest dość skomplikowane… – powiedział Buddy. – Nic takiego. – Ale jakbyśmy musieli uciekać…
46
MICHAEL PROZAANDRE-DRIUSSI ZAGRANICZNA MIKE PETER HELPRIN WATTS
– Nie myśl o tym. – Chodzi tylko… – Wiem, wiem – powiedział Redford. – Po prostu stracha masz przez Luke'a. – No tak. – Ale przecież nie wybuchła, prawda? – zapytał Redford. Przybrał pozę i zaśpiewał, naśladując głos Deana Martina: Kiedy chodzisz jak w śnie, choć wiesz, że nie śnisz, nie, to, signore, scusa me, powiem ci, to w Neapolu znamy, to amore4. Buddy z Indii wszedł do chatki górników, a potem do Tunelu Miłości. Znów był z Dee Dee, a po lewej pojawiła się nowa scena: grupa kobiet z bambusowymi dzidami mordująca zestrzelonego lotnika. – Straszne – powiedział Buddy. – Tak – odpowiedziała Dee Dee, wtulając się w niego. Scenka przedstawiała Japonki z potarganymi włosami i w podartych kimono. W pokrytych kurzem twarzach wyraźnie było widać ich szeroko otwarte oczy i usta wykrzywione krwiożerczym szałem. Proszę nie wystawiać rąk poza łódkę. – Wydawało mi się, że przejażdżki w tunelu powinny być albo straszne, albo romantyczne – zauważył Buddy. – Teraz są takie i takie – odpowiedziała Dee Dee. – Super nowoczesne. Na horyzoncie za amazonkami widać było grzybową chmurę, pomalowaną w halloweenowe barwy: pomarańcz i czerń. Leżący na wznak lotnik miał dwie dzidy wbite w brzuch. Rozrzucone mosiężne łuski pokazywały, że w pistolecie skończyła się amunicja. – Zacierają granicę między cywilami a żołnierzami – dodała Dee Dee. – Dlatego jest to takie straszne. – Kiedy chwytają za broń, stają się żołnierzami – powiedział Buddy. – Usłyszały, że zostaną zgwałcone i zabite. Bronią się. – I tak liczą się jako żołnierze. Proszę nie kołysać łódką. – Były potwornie waleczne – powiedziała Dee Dee. – Cud, że zostali w ogóle jacykolwiek Japończycy. – Ta. Ale za mało, żeby wszystkim rządzić. Hindusi w sektorze brytyjskim, Koreańczycy w amerykańskim i Niemcy w rosyjskim. Pocałowała go pożądliwie, swym drobnym językiem oplatając jego większy. Było to trochę straszne, ale zamknął oczy, odprężył się i starał się tym cieszyć, choć nagle złapała go kolka. – Wstawaj, Buddy – zabrzmiał męski głos. – To nie czas na drzemkę. Buddy otworzył oczy. Siedział na krześle w poczekalni lotniska bombowców w Stanach.
***
5. Operacja Pluton – Ciężki wieczór? – zapytał Wolcott. – Nie – odpowiedział Buddy, wreszcie dobywając głos. – Gładki… tunel miłości. 4
„ When you walk in a dream but you know you're not Dreaming seniore Scuzza me, but you see, back in old Napoli That's amore” – Jack Brooks That’s Amore
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Przez okno Buddy widział, jak ładują ich B-52: załoga montowała bomby plutonowe do wnętrza bombowca przy użyciu najnowszego mechanicznego sprzętu, jakże sprawniejszego od atomowych dołów z Okinawy czy Miyazaki. – Ty playboyu – powiedział Wolcott z pożądliwym uśmiechem. – Chcesz dopalaczy? – Jasne. Rzuć kilka tabletek. Samolot był gotowy. Wyszło z niego sześciu lotników. – Bo jestem wędrowcem, o tak, wędrowcem – zaśpiewał Buddy.– Wędruję wciąż i wciąż5. – To powinna być twoja piosenka przewodnia, Buddy – rzucił Wolcott. – Jesteś Dutchman, nie? Holender? Bardziej jak Latający Holender. Buddy prychnął przez śmiech. Było przyjemnie ciepło i nie za sucho, typowy październikowy poranek w Luizjanie. – A ty – powiedział Buddy – jesteś jak chandlerowski Książę Earl. Czekająca ich robota była wymarzoną misją zrzucania atomówek nad morzem. W stu procentach wojskowa, bez obaw o straty w cywilach: przejęcie radzieckiego okrętu wiozącego bomby na Kubę. Oczywiście, chciałaby się tym zająć marynarka, ale mieli akurat na głowie blokadę. Lotnicy weszli do środka i zajęli pozycje na górnym i dolnym pokładzie. Tym razem kokpit znajdował się w ruinach Misji San Luis Obispo, a na bryzie kołysała się nietknięta piñata. W B-52 nie ma dziobu z pleksiglasu, nie ma okien na dolnym pokładzie, tylko rzędy maszynerii i ekranów radaru w krypcie pod kościołem. Buddy siedział przy stanowisku radiotechnika/bombardiera, z Wolcottem na stacji nawigatora radaru tuż obok. Niedługo potem siła ośmiu turboodrzutowych silników Pratt & Whitney pchała ich wzdłuż pasa startowego. Buddy był spięty, ale powtarzał sobie, że to nie B-29, w którym silniki czasem zapalały się przy odlocie. Mimo wszystko, zamknął oczy i odmówił krótką modlitwę o bezpieczeństwo całej ekipy. – Wszystko w porządku, Buddy? – zapytał Simonson. Buddy otworzył oczy. Znów był w Misji Sonomie, miejscu spotkań dwóch światów. Obrócił się w ławie kościelnej i spojrzał Simonsonowi prosto w oczy. – Nie wierzę w te twoje cztery radioaktywne miasta, w Godzillę, gigantyczne zmutowane mrówki, międzykontynentalne rakiety balistyczne czy megatony. – Świat na pewno byłby lepszy, gdyby nie było bomb atomowych – powiedział Simonson. – Ludzie pewnie mówili to samo o pierwszej armacie, pierwszym muszkiecie – powiedział Buddy. – Nie da się wcisnąć dżina z powrotem do butelki, nie da się zakazać użycia nowej broni. – A jednak zakazano użycia gazu trującego – powiedział Simonson. – Jak i pocisków fléchette. – Ale to zupełnie inna kategoria – argumentował Buddy. – Gaz dotyka wszystkich, jest niekontrolowany, zupełnie
BILANSATOMOWE ZYSKÓW I STRAT MISJE
47
Nowa Fantastyka 09/2015 05/2015
jak nazistowskie bomby rakietowe. A te pociski zaprojektowano tak, żeby raniły i okaleczały. – Gdybyś mógł zmienić dowolną rzecz, co by to było? – Dowiedziałbym się, co się stało w Bombaju – odpowiedział Buddy. – Może dałoby się zapobiec pożarowi, a ocalone materiały pomogłoby w inwazji, pozwoliły szybciej skończyć wojnę. – A co z zakończeniem wojny o rok wcześniej przez spuszczenie atomówek na kilka ośrodków ludności? – zapytał Simonson. – W Miyazaki było paręset tysięcy ludzi, prawda? A sam przyznajesz, że zrzuciłeś na nie bombę. – Ośrodek ludności liczy się od dwustu tysięcy ludzi, a w Miyazaki było tylko sto sześćdziesiąt – powiedział Buddy. – Ale było to znane pole bitwy. Japońce wiedzieli, że tam przylecimy. – Ale mówisz, że zrzuciliście tego dnia bomby na trzy miasta – powiedział Simonson.– Gdyby każde z nich było wielkości połowy Hiroszimy, to i tak razem półtorej Hiroszimy. – Ten plan by nie zadziałał i jest zbyt barbarzyński, żeby go w ogóle brać na poważnie. Zrzucenie bomb zapalających na Tokio i Drezno było już dość potworne. Po co robić coś gorszego? – Jako wiadomość. – Chcesz komuś przekazać wiadomość, wyślij telegram. – Wszystko w porządku, Buddy? – Zbombardowałem katedrę w Niemczech. Żelazną bombą, zanim jeszcze mieliśmy atomówki. Tego nie cierpię w dawnym walczeniu, zrzucania bomb na cele w środku miasta, z każdej strony ogień przeciwlotniczy, a samoloty wroga kłębią się jak szerszenie. Popełniłem błąd – zrzuciłem ładunek za szybko i zniszczyłem średniowieczny kościół.Dlatego właśnie pracuję w Misji, żeby za to odpokutować. Nie wierzę w te cztery radioaktywne miasta. To wszystko to sen szaleńca, te nazistowskie pociski z atomowymi głowicami, wszystkie wycelowane w ośrodki ludności. Pokolenia żyjące z poczuciem winy, w wiecznej obawie mogącej w każdej chwili nadejść apokalipsy. Buddy zamknął oczy. – W moim sercu ten pomnik upamiętnia Tokio, Drezno i Hamburg. Gdy go buduję, gdy ustawiam te szklane bloki, myślę o tych właśnie miastach Otworzył oczy. Był na swoim stanowisku w B-52 i właśnie zrzucił bombę na Niemcy.
***
6. Zjednoczenie Niemiec – Gdzie byłeś, kiedy zrzucono pierwsze neutronówki? – Palmer zapytał Buddy’ego. Byli na cmentarzu przy Misji Dolores, bezpieczni w łonie San Francisco. Słońce zachodziło pod koniec upalnego dnia. Palmer i Godfrey z sombrerami na głowie siedzieli na ław-
5
„'Cause I'm the wanderer Yeah, the wanderer I roam around, around, around.” – Ernie Maresca The Wanderer
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
kach przed ringiem i pili piwo z butelek. Otaczał ich tłumek turystów: Japończycy, Chińczycy, Rosjanie, Wietnamczycy i jeszcze rosyjscy marynarze w tych swoich białych czapkach. Wszyscy obstawiali walkę kogutów na ringu. – Fulda Gap – odpowiedział Buddy. – Pierwszych nigdy się nie zapomni – powiedział Godfrey. Trzech Amerykanów używało swoich dawnych gogli przeciwodblaskowych jako okularów przeciwsłonecznych. – Nie wiem, to wszystko składa się na Wielki Dzień – odparł Buddy. – Mimo wszystko, dam głowę, że nasza jedna bomba trochę uszkodziła te dywizje Rusków. – To koniec znanego nam świata – zaśpiewał Godfrey. – I dobrze mi z tym6. Na ziemi leżały puste butelki, a z belki zwisały wybebeszone szczątki piñaty. – Dokąd idziesz? – Do kibelka – odpowiedział Buddy. – Dobry pomysł. Droga powrotna nie należy do krótkich. Zachodzące słońce stawało się coraz jaśniejsze. Jakie to dziwne, pomyślał Buddy, jak film puszczony do tyłu albo słońce wschodzące na zachodzie. To pewnie jedna z tych iluzji optycznych przy zachodzie, gdzie słońce dzieli się na dwie części z zielonym błyskiem.
Przełożyła Patricia Sørensen
Michael Andre-Driussi Amerykański badacz literatury fantastycznej, najbardziej znany dzięki analizom dzieł Gene’a Wolfe’a czy Jacka Vance’a, a także anime. Nam daje się poznać jako prozaik i widać w tym tekście olbrzymią dojrzałość, odwagę do pisania nieoczywistego, bez podawania czytelnikom wszystkiego na tacy. Jest to debiut w Polsce tego urodzonego w 1962 roku autora. (mz)
48
PROZA ZAGRANICZNA
PRZEWODNIK PO OWOCACH WYSPY HAWAI’I (A Guide to the Fruits of Hawai’i)
Alaya Dawn Johnson
U
lubioną porą dnia Key jest zmierzch, najmniej ulubioną – wschód słońca. Powinno być na odwrót, ale za każdym razem, kiedy widzi tę jasnoczerwoną kulę zanurzającą się w wodzie pod Mauna Kea1, jej serce gnie się niczym łodyga, a ona myśli: obudził się. Key ma trzydzieści cztery lata. Jest stara jak na bezdzietnego człowieka płci żeńskiej. Utrzymuje się przy życiu dzięki temu, że jest przydatna na inne sposoby. Od czterech lat pełni funkcję nadzorczyni placówki krwi o nazwie Mauna Kea Poziom Pomarańczowy. Czy można nazwać obozem koncentracyjnym miejsce, gdzie więźniowie są dobrze karmieni? Gdzie mają wygodne łóżka? Gdzie każdego ranka na terenie wypoczynkowym uprawiają półtorej godziny rygorystycznych ćwiczeń z elementami boksu i jogi? Żeby wyrządza zło, nie trzeba od razu prowadzić Honouliui2. Kiedy wzywają ją, żeby zajęła się ciałem Jeba – krwistym, nie osuszonym, leżącym w sali do karmienia – joga nie czyni go ani trochę mniej martwym. Key pomaga wampirom w prowadzeniu obozu koncentracyjnego dla ludzi. Key jest innym rodzajem potwora. *** Ulubioną potrawą Key są umeboshi3. Słone, kwaśne, jasnoczerwone i z pestką, na którą trzeba uważać. Uwielbia umeboshi w kulkach ryżowych, takie, jakie przygotowywała jej japońska babcia, kiedy ona była jeszcze dziewczynką. Lubi jeść je same, tak jak wtedy, gdy umarła jej obachan4, a ona miała piętnaście lat. Nie jadła umeboshi od osiemnastu lat, ale czasem myśli, że kiedy będzie umierać, zakosztuje ich raz jeszcze. Tego ranka je to samo, co podczas każdego posiłku: odżywczy pasztecik w kształcie prostopadłościanu o wymiarach dwanaście na dwanaście na pięć centymetrów, zabarwiony na ciemny brąz. Naskórek jej wyszorowanych do czysta dłoni wciąż ma różowawy odcień krwi Jeba. Key patrzy na swoje ręce, popijając dołączony do posiłku napój pomarańczowy.
1
Nie potrafi sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek przypominał w smaku ten owoc. Key je to, ponieważ muszą to jeść wszyscy ludzie w placówce Mauna Kea. Pasztecik jest łatwy w produkcji i na tyle miękki, że da się go kroić plastikową łyżeczką. Key od lat nie widziała widelca; noża od ponad dekady. Wampiry ściśle kontrolują dostęp do przedmiotów, które mogłyby posłużyć do upuszczenia krwi. Ludzie są jednak konstruktorami i próbują spełniać swoje pragnienia, nawet te nihilistyczne, w sposób tak kreatywny, że wampiry nie potrafią tego przewidzieć. Jak inaczej wytłumaczyć nóż zrobiony z drewnianej okładki i klejonych stronic książki pod tytułem Przewodnik po owocach wyspy Hawai’i, którą Jeb zwykł czytać po karmieniu, czasami na głos wśród ludzi, którzy chcieli słuchać? Zniszczył jedyną rzecz, jaka sprawiała mu w życiu przyjemność – albo przekształcił ją – i podciął sobie nią żyły. Pan Charles szczegółowo ją przesłuchał; wiedział, że ona i Jeb czasami rozmawiali. Czy wiedziała, co chodzi temu chłopcu po głowie? Wskazał bladą dłonią rozbryzgi krwi z rozprutych tętnic: brązowe, niejadalne, szydercze. Nie, odparła, oczywiście, że nie, Panie Charles. Natychmiast donoszę o wszelkich podejrzanych przypadkach samomarnotrawstwa. Donosi o wszelkich podejrzanych przypadkach. Dlatego też, kiedy w ciągu ostatnich kilku tygodni widziała, że Jeb mało jada, zatacza się po wyjściu z pomieszczeń do karmienia i odpowiada jej z chłodną rezerwą, bardzo starała się nie dostrzegać w tym niczego podejrzanego. Dziś, tuż przed świtem, udławiła się owocem własnej obojętności. Podciął sobie nadgarstki i tętnice udowe. Wysmarował sobie krwią twarz, pośladki i genitalia, a potem czekał, aż umrze, zanim technik wampirów przyjdzie, żeby go wydrenować. Niewielu ludzi popełnia samomarnotrawstwo. Większość z nich o tym myśli, ale nie Key, przynajmniej od czasu inwazji na Wielką Wyspę5. W przeciwieństwie do innych, ma kogoś, na kogo czeka. Kogoś, kogo kocha i o kim może marzyć, że wynagrodzi jej cierpliwość. Podczas pracy na stanowisku nadzorczyni Key skutecznie zapobiegła trzem aktom samomarnotrawstwa. Nie udało jej się dwukrotnie.
Najwyższy wulkan archipelagu Hawajów, usytuowany na wyspie Hawai’i – wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza. Największy i najdłużej działający obóz koncentracyjny na wyspie Hawai’i, otwarty w 1943 roku i zamknięty w roku 1946. Morele japońskie marynowane w soli. 4 Ciotka. 5 Potoczna nazwa wyspy Hawai’i. 2 3
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
49
PROZA ZAGRANICZNA Nowa Fantastyka 09/2015
W przypadku Jeba jest inaczej i Pan Charles jakoś to wyczuł, ale wampiry mogą czytać ludziom w myślach tylko za pomocą ich krwi. Pan Charles nie pił z Key od lat. Poza tym, czego dowiedziałby się, gdyby to zrobił? Nie może wypić z niej myśli, których ona przez większość życia starała się nie mieć. *** Następnego wieczoru, pomiędzy sesjami karmienia, Pan Charles wzywa ją do głównego biura. Jest przerażona, jak zawsze, bo nie wie, co mogą jej zrobić. Myśli o Jebie i zastanawia się, jak Pan Charles przyjął tę stratę inwestycji. Zastanawia się, jak szybko umrze w obozie pracy na Lanai. Pan Charles ma jednak dla niej nie karę śmierci, ale propozycję. - Znasz... placówkę na wyspie Oahu? Poziom Złoty? - Tak – odpowiada Key. Tylko tyle, ponieważ nauczyła się nie odsłaniać przed nimi niepotrzebnie, a człowiek z Poziomu Złotego zawsze był jej największym zdrajcą. Nie, nie człowiek, powtarza sobie Key po raz setny, może tysięczny. To jeden z nich. Pan Charles siedzi w wiszącym krześle o kształcie jaja, wymoszczonym czerwonymi aksamitnymi poduszkami. Ma na sobie dopasowany czarny garnitur w stalowe pasy. Mankiety znajdują się wysoko, a jego stopy są nagie, białe jak talk i kościste niczym rogatnica kolczasta. Pan Charles chełpi się swoimi stopami. Nie wstaje ani nie odzywa się do Key. Ona ledwie dostrzega jego twarz skrytą w cieniu zadaszenia krzesła. Wszystkie wampiry mówią powoli, ale Pan Charles przeciąga słowa tak, że można paść, czekając na kolejną sylabę. Jego głos wznosi się i opada, niczym poezja Kaliope: - ...co powiesz na to, aby udać się tam i rozwiązać tę... kwestię? - Przepraszam, Panie Charles – odpowiada ostrożnie, ponieważ straciła wątek jego monologu. – Jaką kwestię? On wyjaśnia: ludzka dziewczyna z Poziomu Złotego zabiła się. To tragedia znacznie większa niż utrata Jeba. - Nie uwierzyłabyś, jakie wydatki... ponoszone są w celu zachowania wśród tych ludzi... Złotego Standardu. - Co miałabym zrobić? - Wziąć to w swoje ręce, oczywiście. Wygląda na to, że nasza mała... operacja Poziom Pomarańczowy wzbudziła pewne zainteresowanie. Tetsuo poprosił... właśnie o ciebie. - Tetsuo? – od lat nie wypowiadała głośno tego imienia. Jej głos łamie się na drugiej sylabie. - Pan Tetsuo – mówi Pan Charles i macha na nią ręką. Trzyma w niej kartkę papieru w odcieniu swojej skóry. – Napisał do ciebie list. Key nie może się poruszyć i nie sięga po list, ten sfruwa więc na marmurową posadzkę kilka stóp od jajowatego fotela Pana Charlesa. Pan Charles pochyla się. - Wydaje mi się, że... pamiętam coś... ty i Tetsuo. - To on rekomendował mój awans do tej placówki – wyjaśnia po chwili Key. To chyba najbezpieczniejsze sformułowanie. Pan Charles i tak by to sobie przypomniał; wampiry są wolne, ale wytrwałe. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Rozproszone światło lampionów pada na dolną połowę jego twarzy, oświetlając głęboką szczelinę w jego szczęce. Miejsce to drga w wyrazie zaskoczenia. - Byłaś jego zabawką? Key krzywi się. Pamięta lata spędzone u jego boku w czasie wojen i po ich zakończeniu, kiedy czuwała przy nim nocami, pogardzana przez wszystkich ludzi, którzy ją z nim widzieli. Czekała, aż zrozumie, jak wiele dla niego poświęciła i wynagrodzi ją w jedyny sposób, który miał dla niej znaczenie po tym, co zrobiła. Zamiast tego pozbył się jej i wysłał do Poziomu Pomarańczowego. Przez cztery lata nie widziała go ani nie miała od niego wiadomości. Jego zabawka, tak, to nazwa dobra jak każda inna, choć nigdy z niej nie pił. Ani razu. Usta Pana Charlesa, zaledwie o odcień ciemniejsze od jego skóry, otwierają się niczym dziura w chmurze. - A teraz chce cię z powrotem. Jak się z tym czujesz? Przerażona. Oniemiała. Zmieszana. - Wdzięczna – odpowiada. Dziura układa się w uśmiech. - Wdzięczna! Ciekawe. Chodź tu, dziewczyno. Chyba powinienem cię spróbować. Chwyta list trzęsącymi się palcami i wciska do kieszeni czerwonego munduru. Staje przed Panem Charlesem. - No i ? – pyta on. Od lat nikt z niej nie pił, ale nadal czuje prążkowaną bliznę w zgięciu ramienia. Bez tego posilanie się z niej byłoby niechlujne, brutalne. Tradycyjne, jak mógłby powiedzieć Pan Charles. Palce bolą ją, kiedy odpina kołnierzyk. Mięśnie bolą, a kręgosłup trzeszczy od artretyzmu, kiedy Key pochyla głowę i przybliża się do Pana Charlesa. Czeka, aż ten obnaży kły, przebije jej żyłę i zacznie pić. Bierze więcej, niż powinien. Pije, aż kłują ją palce u rąk i nóg, szyja pulsuje, a czerwony aksamit na jego fotelu staje się szary. Kiedy kończy, pozostawia jej krew na swoich ustach. - Wybaczam ci... tego chłopca – mówi. Jeb podciął sobie tętnice i rozlał dobrą krew na podłogę. Pan Charles brzydzi się marnotrawstwem bardziej niż wszystkim innym. *** Pan Charles wyjaśni ci sytuację. Chcę cię tutaj. Zostałem upoważniony do tego, aby dać ci najwyższą nagrodę, jeśli dobrze się spiszesz. *** Następnej nocy Key płynie łódką na Oahu. Wampiry nie lubią wody, ale i tak ją pokonują – morze stało się dla nich symbolem siły. Hawai’i nadal jest miejscem wypoczynkowym, jednak większość mieszkańców wyspy pokazuje się jedynie nocami. Poziom Złoty jest najdroższym i najbardziej luksusowym ośrodkiem ze wszystkich. Tetsuo często podróżuje między wyspami. W czasie wojny Key widziała, jak robił to kilkanaście razy. Pamięta jedną noc i jego twarz, oświetloną przez księżyc oraz żółtą lampę na pokładzie – szerokie kości policzkowe, grube brwi i ostry
50
trójkąt pośrodku linii włosów, wszystko to zastygłe w idealnym obrazie dziewiętnastoletniego chłopca. Blady pod oliwkowym odcieniem swojej skóry, obnaża kły w chwili, kiedy fala przetacza się pod nimi. - Jak to jest? – pyta go. - Jakbym w żyłach miał zamrożone robaki – odpowiada po pełnej minucie ciszy. Następnie sprawdza pistolety i każe jej pozostać w dole, bo zbliżają się ludzie. Key nic nie widzi, ale Tetsuo potrafi wyczuć ich węchem. Japończycy utrzymali się najdłużej i wampiry z Hawai’i przeprowadzają na nich atak. Dwa dni później, w kwaterach w bunkrze u podnóży Mauna Kea, Tetsuo przynosi kartkę papieru zapisaną po japońsku. Key rozpoznaje jedynie słowa „shi” i „ka” – „śmierć” i „pole”. Wygląda to jak jakaś lista. - Co to jest? – pyta. - Ostatni nabór do placówki ludzkiej na Lanai. Spogląda na niego, ogarnięta przerażeniem. - Moja matka? Jej ojciec, bohater ruchu oporu, zmarł podczas pierwszego ataku na Wielką Wyspę. Nigdy nie dowiedział się, co zrobiła jego córka, aby przetrwać. - Tutaj – odpowiada Tetsuo i przesuwa zimnym palcem po liście bez słowa „śmierć”. – Jen Isokawa. - Żyje? – Key szuka swojej matki od momentu wybuchu wojny. Tetsuo wie o tym, za to ona nie ma pojęcia, że on również prowadził poszukiwania. Czuje się przepełniona tym dowodem jego szacunku. - Jest oznaczona jako dozorczyni. Oni są dobrze traktowani. Mogłabyś... Siada obok niej na łóżku, z którego korzysta tylko ona. Pauza, którą zrobił, zmienia się w koniec wypowiedzi. W zamyśleniu mierzwi jej włosy – gdyby miała ogon, uderzałby teraz o jego nogi. Ma siedemnaście lat i jest pewna, że Tetsuo już wkrótce ją wynagrodzi. - Jeśli chcesz, możesz ze mnie pić, Tetsuo – mówi. – Mam zastawkę już prawie od roku. Korzystają z niej inni. Wolałabym karmić ciebie. Czasami musi powtarzać słowa nawet trzy razy, zanim odniesie wrażenie, że Tetsuo wreszcie ją usłyszał. To zdanie wypowiedziała już co najmniej dziesięciokrotnie. Jest jednak bezpieczna w jego bunkrze, na łóżku, które dla niej przyniósł, z jego chłodnym ciałem przytulonym do jej ciepłego. Wampiry nie uprawiają z ludźmi seksu; karmią się nimi. Jeśli jednak nie chce od niej i tego, to co innego mogłaby mu zaoferować? - Zbadałem cię. Jesteś płodna. Jeśli urodzisz trójkę dzieci, nie będziesz potrzebowała zastawki, i placówki wypoczynkowe będą opiekować się tobą do końca twoich śmiertelnych dni. Możesz żyć ze swoją matką. Zadbam o to, abyś była bezpieczna. Przyciska twarz do jego ramienia. - Nie każ mi odchodzić. - Chciałaś zobaczyć swoją matkę. Ostatnie tygodnie przed inwazją jej matka spędziła w kościele, modląc się do Boga, aby przerwał te potworności. Lepiej, żeby umarła niż zobaczyła Key taką. - Tylko, żeby wiedzieć, co się z nią stało – szepcze. – Nie będziesz się mną karmił, Tetsuo? Chcę być bliżej ciebie. Chcę, żebyś wiedział, jak bardzo cię kocham. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
ALAYA DAWN JOHNSON
Długa pauza. A potem: - Nie muszę cię próbować, żeby wiedzieć, co czujesz. *** Tetsuo spotyka ją na brzegu. Tak po prostu, Key znowu ma siedemnaście lat. - Wyglądasz starzej – mówi Tetsuo. Powoli, ale w mniej pretensjonalny sposób niż Pan Charles. To prawda, tak oczywista, że Key nie rozumie, dlaczego właściwie to powiedział. Czy jest zaskoczony? W końcu kiwa głową. Pływający dok kołysze się pod nimi – Tetsuo nie porusza się, za to dwa towarzyszące mu wampiry chwytają bladymi palcami nagą skórę na swoich łokciach. Obnażają i chowają kły. - Jesteś wydrążona – stwierdza Tetsuo. Nie mówi tego metaforycznie. Ona znów kiwa głową i rozumie, że powinna przedstawić wyjaśnienie. - Pan Charles – odpowiada, a słowa sprawiają jej ból. Czuje się tym zażenowana, ale Tetsuo tego nie zauważa. Kiwa głową, krótko i gwałtownie. Key sądzi, że jest wściekły – prawdopodobnie nikt nie mógłby czytać z jego twarzy tak dobrze. Ona zna to zastygłe oblicze chłopca zmarłego przed II Wojną Światową. Zmarłego pięćdziesiąt lat przed jej narodzeniem. Pamięta Pearl Harbor, obozy więzienne i czasy, kiedy w lasach Maui żyły miejscowe ptaki. Key nigdy nie ośmieliła się jednak zapytać go o jego ludzkie życie. - A co przekazał ci Charles? - Powiedział, że ktoś zabił się w Poziomie Złotym. Tetsuo obnaża kły. Ona wzdryga się i jest tym zdziwiona. Na widok jego kłów zwykle się rumieniła, czując krew pulsującą jej tuż pod skórą. - Otrzymałem dyspensę – stwierdza Tetsuo i dotyka palcem wgłębienia u nasady jej szyi. Od czasu pierwszego spotkania z Tetsuo wiele nauczyła się o sztywnych tradycjach ograniczających życie wampirów. Wie, dlaczego jej nastoletnie fantazje o wampiryzmie wyzwolonym moralnie są nieprawdopodobne, a może nawet niemożliwe. W przypadku każdego człowieka, którego wprowadzają, wampiry potrzebują specjalnej dyspensy, którą otrzymują zaledwie raz lub dwa razy na dekadę. Najwyższa nagroda. Jeśli Tetsuo dostał dyspensę, to jej pierwsza myśl po przeczytaniu listu była słuszna. Nie miał na myśli emerytury. Nie miał na myśli spokojnego życia na jakiejś odległej farmie. Chodziło mu o śmierć. Nie-śmierć. Po wszystkich tych latach Tetsuo chce zmienić ją w wampira. *** Kłopoty w Poziomie Złotym zaczęły się od martwej dziewczyny. Penelope podcięła sobie gardło pięć dni wcześniej (jednym z prawdziwych noży, których ludzie z Poziomu Złotego używają do krojenia jedzenia). Jej duch nawiedza tych, których zostawiła. Jedna z mieszkanek ośrod-
PRZEWODNIK PO OWOCACH WYSPY HAWAI’I
51
ka, dziewczyna o włosach rozjaśnionych na kolor herbaty i ustach zabarwionych niebieską szminką pasującą do sińców pod zaczerwienionymi oczyma, spogląda na Key i zaczyna krzyczeć. Key zerka na Tetsuo, ale ten już o niej zapomniał. Spogląda na dziewczynę, jakby chciał spalić ją na popiół na tym pluszowym zielonym dywanie. Pięć pozostałych osób obecnych w pomieszczeniu odwraca wzrok, choć Key nie potrafi stwierdzić, czy robią to z zażenowania, czy ze strachu. Przytłacza ją wszechobecny luksus. Na stoliku kawowym znajduje się miska owoców. Prawdziwych owoców – szorstkich, brązowych kiwi, cętkowanych, czerwono-zielonych mango, licznych mandarynek. Mimowolnie wykonuje krok do przodu, a wrzask dziewczyny staje się jeszcze głośniejszy, po czym nagle się urywa. Jej ciężki oddech jest jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu. - To jakiś żart – mówi dziewczyna. Na jej niebieskich wargach błyszczy ślina. – Z jakiej dziury ją wyciągnąłeś? - Idź do swojego pokoju, Rachel – rozkazuje Tetsuo. Rachel odgarnia włosy do tyłu i pociera ze złością skórę pod okiem. - Jesteś teraz Tatusiem Wampirem, tak? Myślisz, że co? Że możesz ją teraz zastąpić? Tym zepsutym czymś o wyglądzie staruszki? - Ona nie jest- Tak? Czym więc jest? Oboje milczą, a zwątpienie, żal i wściekłość krążą pomiędzy nimi niczym żuki szukające pożywienia. Tetsuo i dziewczyna patrzą na siebie z taką poufałością, że Key czuje się zapomniana, samotna i niemal zawstydzona snami, które przez dekadę trzymały ją przy życiu. Nigdy nie wydawały jej się tak bardzo beznadziejne i tak bardzo fałszywe. - Ma na imię Key – stwierdza Tetsuo tak, jakby poniósł porażkę. Odwraca się, choć nie zamierza wychodzić. – Będzie waszą nową nadzorczynią. - Key? – pyta dziewczyna. – Co to w ogóle za imię? Key długo nic nie mówi, rozważając różne odpowiedzi. O obachan Akiko i czułym pseudonimie, o leniwych wakacjach spędzanych w górach albo na ucieraniu mochi w kuchni. O jej pół-japońskiej matce i hawajskim ojcu oraz o tym, jak historia, tożsamość i okoliczności mogą zmieniać dziewczynkę w kobietę aż do chwili, kiedy ktoś – nie człowiek – pojawia się w towarzystwie setek tysięcy sobie podobnych i niszczy wszystko, co kiedykolwiek mogło mieć sens. Sens znajduje więc w nim. Bo kogo miała oprócz niego? Dziewczyna, która drwiąc odsłania końskie zęby, może zrozumieć tamten świat mniej więcej tak, jak Key rozumie ten. Świeże owoce na stole. Brak mundurów. I ta perfekcyjna zastawka z plastiku oraz metalu, umieszczona w zgięciu jej ramienia. - To moje imię – odpowiada dziewczynie. Rachel spluwa, a Tetsuo odwraca głowę, tylko trochę, jakby mógł patrzeć na Key jedynie kątem oka. - W niczym jej nie przypominasz – stwierdza dziewczyna. - Kogo? Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Tomasz Niewiadomski
Nowa Fantastyka 09/2015
52
ALAYA DAWN JOHNSON
Dziewczyna wypada jednak z pokoju, bez zezwolenia odwracając się od swojego zwierzchnika. Key domyśla się, że nie zostanie to ukarane. Odpowiedzi udziela jej chłopiec o podobnie krzykliwej urodzie, ale znacznie mniej wojowniczy. - Wyglądasz jak Penelope - mówi, bawiąc się długim kosmykiem czarnych, asymetrycznie ściętych włosów. – Tylko starsza. Kiedy Tetsuo opuszcza pomieszczenie, Key nie może się ruszyć. *** Key pamięta, jak miała szesnaście lat. Jej obachan nie żyje, a matka przeniosła się do mieszkania w Hilo, więc w starym, cichym domu przy końcu drogi jest już tylko ona i jej ojciec. Wampiry przejęły San Diego i oblegały Okinawę, ale życie w górach Wielkiej Wyspy zbytnio się nie zmieniło. W lasach za domem pada deszcz. Ojciec kazał jej się uczyć, ale od kiedy wyjechała matka, ona czyta wyłącznie powieści Mishimy z serii Płodne morze. Siada na ganku i zastanawia się, czy lepiej jest się zabić, czy poczekać na ich przyjście, a kiedy dochodzi do wniosku, że powinna odważyć się na śmierć, w szopie coś szura. Sądzi, że to szczur. To nie szczura widzi jednak, kiedy otwiera drzwi wiszące na zardzewiałych zawiasach. To mężczyzna, skulony pomiędzy kartonami po sprzętach domowych a przeżartym rdzą błotnikiem buicka, którego jej ojciec zamierzał pewnego dnia naprawić. Ma tłuste, zaczesane do tyłu włosy i przemoczoną białą koszulę, rozdartą od ramienia po pępek. Jego skóra jest biała jak u trupa i pozbawiona krwi, choć brzegi głębokiej rany wciąż pozostają widoczne. - Już przyszli? – jej głos zmienia się w szept. Chciała dokończyć Pięć oznak utraty boskości6. Chciała jeszcze raz zobaczyć matkę. - Zamknij drzwi – mówi mężczyzna, kucając w cieniu, z dala od snopu światła wpadającego przez uchylone drzwi. - Nie zabijaj mnie. - Jesteśmy nawzajem zdani na swoją łaskę. Podoba jej się sposób, w jaki mówi. Nikt nie powiedział jej, że mogą brzmieć tak dobrze. Tak ludzko. Czy w jej szopie znajduje się potwór, czy może coś innego? - Dlaczego nie miałabym otworzyć ich na oścież? Jest odważny, to na pewno. Opuszcza podłużne dłonie sprzed twarzy i wstaje, kwiat otwierający się po deszczu. Jest piękny, choć ona zauważy to dopiero później. Teraz widzi tylko spokój, z jakim z nią rozmawia. Poruszam się szybciej niż ty, mówią jego oczy. Mógłbym prędzej cię zabić. Myśli o Mishimie i mówi: - Nie boję się śmierci. Dopiero, kiedy wypowiada te słowa, rozumie, ile w nich kłamstwa. Czy on wie? Jej dłonie drżałyby, gdyby nie zaciskała ich na klamce.
6
Czwarta i ostatnia część cyklu Płodne morze.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
- Obiecuję, że ocalę cię, kiedy przybędą pozostali – mówi mężczyzna. Ile warta jest obietnica potwora? Wchodzi do środka i zamyka za sobą drzwi. *** W Poziomie Złotym mieszka dziewiętnaście osób; dwudziesta pogrzebana jest w ogrodzie komunalnym pod drzewem kukui. Myśl o gniciu w ziemi napawa Key wstrętem. Woli jasny, buzujący ogień krematorium, taki jak ten, który pochłonął Jeba w noc przed jej odpłynięciem z Mauna Kea. Popiół unosi się z wiatrem do oceanu i między korony drzew, osiadając na błocie, ptasich gniazdach i kokonach jedwabników. Powrót ciała do ziemi powinien być procesem szybkim i ostatecznym, a nie powolnym upokorzeniem wśród robaków, bakterii i dwutlenku węgla. Tetsuo każe jej pełnić wartę przy jednostce numer trzy. - Rachel nie jest w tej chwili... zbyt stabilna – tłumaczy, jakby nieświadomy, że to mało powiedziane. Dziewiętnastu pozostałych mieszkańców znajduje się w czterech pięcioosobowych jednostkach: mieszkają wspólnie w przestronnych wiejskich domach połączonych chodnikami i ogrodami. Oczywiście są tam również ściany, ale żeby je zobaczyć, należałoby wspiąć się na drzewo. Dzieci w Poziomie Złotym cieszą się większą wolnością niż wszyscy ludzie, których Key spotkała w czasie wojny, ale są przykute do tego raju tak samo, jak ona była do swojej góry. Wampiry, które tu przypływają, mieszkają w wysokiej szklanej wieży tuż przy plaży. W ciągu dnia przyciemniane okna lśnią niczym lasery. Nocą wampiry schodzą, żeby się pożywić. W dolinie mieszkalnej znajduje się piąty budynek, przeznaczony dla klientów i ich posiłków. Tetsuo organizuje te spotkania, planując je w najdrobniejszych szczegółach: odpowiedni człowiek dla każdego wytwornego klienta. W młodości Key nauczyła się myśleć o innych ludziach jak o jedzeniu, ale teraz zmuszona jest spojrzeć na to w innym wymiarze. Wampiry, które słono płacą za ludzi o Złotym Standardzie, nie karmią się wyłącznie krwią przez zastawkę. Chcą być zabawiane, pragną rozmów i pochlebstw. Chłopiec, który powiedział Key o jej niezwykłym podobieństwie do zmarłej dziewczyny, żongluje pochodniami. Bliźniaczki z jednostki numer trzy grają na gitarze i śpiewają piosenki duetu The Carpenters. Nawet Rachel, ubrana w krzykliwie purpurowy strój syreny i ozdobiona pasemkami w tym samym kolorze, śmieje się, prowadząc jednostronną rozmowę z wampirem, który jest zbyt zdumiony – lub zbyt powolny – żeby jej odpowiadać. Key nigdy nie widziała czegoś podobnego. Sądziła, że większość wampirów uważa ludzi za chodzące pojemniki na jedzenie. Jaką przyjemność można czerpać z rozmowy z własnym posiłkiem? Z obserwowania, jak posiłek tań-
PRZEWODNIK PO OWOCACH WYSPY HAWAI’I
53
Nowa Fantastyka 09/2015
czy lub śpiewa? Kiedy po raz pierwszy poszła z Tetsuo, wampiry rozmawiały o ludzkich emocjach jak o smakach lodów. W Poziomie Pomarańczowym przyzwyczaiła się do kilku dodatkowych parametrów: czy ludzie są odżywieni, płodni, wyspani? Tutaj musi pilnować ubiorów, kulinarnych preferencji, kapryśnych nastrojów i wielu innych rzeczy, które umożliwiają utrzymanie wśród dzieci Złotego Standardu. Ich poprzedni nadzorca został wysłany do obozu pracy, dlatego Key w pojedynkę musi zarządzać całą operacją. Przynajmniej do momentu, kiedy Tetsuo postanowi, jak wykorzysta swoją dyspensę. Key oddala się od tego myślami. - Nie wiedziałam, że wampiry lubią muzykę – mówi późnym wieczorem, kiedy część dzieci układa się, wyczerpana, na kanapach i poduszkach. Dziewczyna, która nie może mieć więcej niż piętnaście lat, otwiera oczy, ale prawie nie porusza się, kiedy wampir w złotym garniturze unosi jej rękę, aby zaczerpnąć łyk. Key i Tetsuo siedzą razem na końcu głównego pomieszczenia, przy wysokich oknach wychodzących na klif i ocean. - Jest ona dla nas równie ciekawa jak wszystkie inne ludzkie rozrywki. - Czy muzyka ma smak? Jego szerokie usta rozciągają się, a ona rozpoznaje w tym uśmiech. - W odpowiednich okolicznościach muzyka posiada pewną użyteczność. Nie do końca go rozumie. W powietrzu czuć pot ludzkich nastolatków i duszny, słonawy zapach dochodzący przez otwarte okna i drzwi. Jej wzrok zatrzymuje się na nadgryzionej truskawce, upuszczonej nieostrożnie na dywan w odległości kilku stóp od niej. Została zebrana zbyt wcześnie: biały, pozbawiony smaku rdzeń otoczony twardym, czerwonym miąższem. Dochodzi do wniosku, że nic tu nie jest „w porządku”, a oni ostatecznie są tylko żywicielami dla pasożytów. - Czy muzyka poprawia smak ludzi? Nasz smak? Tetsuo patrzy na nią długo, wystarczająco długo, by zdążył zaczerpnąć swoje trzy nierówne oddechy. Spoglądanie na niego jest jak trzymanie na języku miedzi i morskiej soli; czekanie na niego jest jak słuchanie wiatru łaskoczącego górskie zbocze na godzinę przed świtem. Minęły cztery lata od czasu, kiedy widziała go po raz ostatni. Myślała, że o niej zapomniał, ale teraz rozmawia z nią, jakby ten czas w ogóle nie minął i jakby wampiry nie wygrały wojny, a potem nie zmieniły świata tak, aby służył ich powolnym celom. - Wasz smak zmieniają emocje – mówi. – I jedzenie. I seks. I przyjemność. A miłość?, zastanawia się Key, ale przecież Tetsuo nigdy z niej nie pił. - W takim razie dlaczego nie traktujecie nas wszystkich tak, jak tych tutaj? Dlaczego macie obo... Mauna Kea? Jest pewna, że usłyszał to potknięcie, ale jego uwagę przykuwa coś ponad jej ramieniem. Odwraca się i widzi tylko korytarz oraz zamknięte drzwi do sali karmienia. - Trzy lata – mówi cicho Tetsuo. Nie patrzy na nią. Key nie rozumie, o co mu chodzi, więc czeka. – Skóra blednie w ciągu Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
trzech lat. W tym czasie młoda krew staje się mętna i zamulona. Nawet wśród nowych nabytków zaledwie kilka posiada Złoty Standard. W ciągu trzech lat produkują najlepszą krew z możliwych, wypełnioną bólem, zachwytem i marzeniami. A potem... - Poziom Pomarańczowy? – pyta Key suchym i chrapliwym głosem. Czy Tetsuo zawsze mówił o ludziach w ten sposób? Tak nisko traktując ich własną tożsamość? Czy była wtedy zbyt młoda, żeby to dostrzec, czy może to lata korzystania z ludzi tak go zmieniły? - Jeśli zbytnio ich nie wyeksploatowaliśmy. Funkcjonowanie na wysokim szczeblu pozwala wydłużyć użyteczność, ale czasami zostaje im później tylko Lanai i obozy pracy. Pamięta przerażenie, które towarzyszyło jej przed ostatnią rozmową z Panem Charlesem i przekonanie, że śmierć Jeba skłoni go do odesłania starej, bezużytecznej nadzorczyni do obozu pracy. Chłopiec z sąsiedniego domu podchodzi chwiejnie do innego – Key wie, że ten mieszka w jednostce numer dwa – i kładzie mu się na kolanach. Chłopiec z dwójki budzi się zdziwiony, uśmiecha się i pochyla, żeby pocałować kolegę. Dwie wampirzyce klęczą przed nimi i ocierają kły grubymi, różowymi językami. - Dotknij go – mówi jedna z nich, wskazując na chłopca z drugiej jednostki. – Niech zapłacze. Wskazany chłopiec nie zastanawia się ani chwili, tylko chwyta drugiego za penis i ściska. Kiedy chłopcy jęczą, a Key, niczym podglądaczka, czuje własne pożądanie, wampirzyce rozdzielają ich i pochylają się, aby się z nich napić. W cichym pomieszczeniu słychać tylko miękki bulgot, jakby dwie rybki pluskały się w wodzie. Zaraz rozlega się podwójne kliknięcie, kiedy zastawki chłopców szarzeją, zmuszając wampirzyce, aby przestały. - Cudowne, boskie – mówią kilka minut później, mijając ich w wyjściu. – Zawsze doceniamy seksualne tło. Chłopcy kulą się przy sobie z zamkniętymi oczami. Oddychają jak starzy ludzie: ciężko, przez zwężone krtanie. - Czy często się to zdarza? - Poziom Złoty znany jest ze swoich seksualnych smaków. Moi ludzie wybierają partnerów zgodnie z własnymi upodobaniami. Wampiry nie mogą uprawiać seksu, ale pragną jego smaku. Czy ona też będzie go pragnąć, kiedy przejdzie na ich stronę? Czy będzie patrzeć na tych chłopców i rozkazywać im, żeby się pieprzyli tylko po to, żeby zakosztować tego smaku? - Czy to cię w ogóle obchodzi? – pyta szeptem. – Czy obchodzi cię to, co z nami robicie? Odwraca od niej wzrok. Zanim Key zdąży mrugnąć, on jest już przy zamkniętych drzwiach do pokoju karmienia i otwiera je szarpnięciem. Słychać odgłos czegoś rzucanego o ścianę. Potem pół-parsknięcie, pół-syk węża. - Wyjdź, Gregory! – rozkazuje Tetsuo. Wampir, którego Key widziała wcześniej tej samej nocy, wtacza się do głównej sali. Pociera szczękę, ale rozerwana, postrzępiona skóra w tym miejscu zaczyna się już zasklepiać. - Jest moja. Zapłaciłem- Nie tyle, żeby móc ją zabić.
54
ALAYA DAWN JOHNSON
- Złożę skargę przed radą – mówi wampir. – I tak tracisz już poparcie. Poza tym wszyscy wiedzą, jak cierpliwie Charles czekał dotąd w swojej placówce. Powinna się bać, ale jego słowa przypominają jej o Jebie, o błędach, niekonsekwencjach i jedynym człowieku, którego nie widziała od kilku godzin. Wstaje i mija w biegu obydwa wampiry, pędząc do miejsca, gdzie Rachel leży nieprzytomna na łóżku. Jej zastawka ma kolor ciemnoszary, sygnalizujący moment, w którym wampir powinien przestać pić, aby nie doprowadzić człowieka do śmierci. Klient ugryzł ją jednak później w szyję. - Mów im, co chcesz, a ja opowiem, jak spoza zastawki piłeś krew wydrenowanego już człowieka. Nie bez powodu mamy swoje zasady. Nie jesteś już tu mile widziany. Puls Rachel jest słaby, ale stabilny. Dziewczyna jęczy i przelewa się Key przez ręce. Ulga jest obezwładniająca: Key chciałaby kołysać Rachel w ramionach, dopóki ta się nie obudzi. Chce ją chronić, aby jej krew już nigdy nie została rozsmarowana po ścianach pokoju karmienia i żeby mogła powiedzieć, że ocaliła choć jedno życie. Oczy Rachel otwierają się i dziewczyna ociera się o twarz Key z delikatnością motyla. - Pen... – szepcze. – Mówiłam ci. To ich... oni mnie jedzą. Key nie rozumie, ale nie przejmuje się tym. Przykłada dłoń do ciepłego czoła Rachel i czeka, aż ta znów zaśnie, śpiewając jej kołysanki, których nauczyła ją babcia. - Co z nią? To Tetsuo wchodzi do pomieszczenia po tym, jak klient wreszcie się oddalił. - Wydrenowana – mówi Key możliwie najbardziej obojętnie. – Dojdzie do siebie za kilka dni. - Key. - Tak? Nie patrzy na niego. - Obchodzi mnie to, wiesz przecież. Wie. - W takim razie dlaczego w tym uczestniczysz? - Zrozumiesz, kiedy przyjdzie twój czas. Spogląda z powrotem na Rachel i jedyne, co widzi, to sińce, przechodzące w purpurę na jej ramionach, i zaschniętą, brązową krew na szyi. Wygląda jak człowiek: jest nieskończenie cenna i krucha. Jak ofiara. *** Pięć dni później Key siedzi w ogrodzie, w cieniu drzewa kukui. Musi sporządzić raporty karmień z ubiegłego tygodnia, ale dokumenty leżą obok niej, nietknięte. Chłopiec z jednostki drugiej i jego sympatia pielęgnują we dwóch pomidory, a Key powoli zdejmuje skórę z czwartego już kiwi. Przy pierwszym gryzie płakała, ale chłopcy udawali, że tego nie widzą. Dzięki praktyce nabiera już doświadczenia. Jej dłonie wciąż drżą, a w zamglonych oczach załamuje się światło tego słonecznego południa. Key uczy się, jak znowu być człowiekiem. 7
Rachel śpi obok niej, zwinięta na ubitej ziemi pokrywającej grób Penelope, z plecami przyciśniętymi do drzewa i rękoma owiniętymi wokół brzucha. Przez ostatnie pięć dni głównie spała i Key sądzi, że prawie doszła już do siebie. Jadła zachłannie, o różnych porach dnia i nocy, łącząc produkty w dzikich kombinacjach. Key jest zadowolona. Bez rozpraszającego, agresywnego makijażu twarz Rachel wydaje się krucha, wystraszona. Przez kilka miesięcy przed śmiercią Jeb wyglądał tak samo. Siedział w milczeniu na stołówce i patrzył w pasztecik, jakby zapomniał, jak się je. Jeb trafił do Mauna Kea w pierwszym tygodniu po tym, jak Key została dozorczynią. Lubił obserwować nocami światła samolotów na niebie i miał przy sobie dwie książki: Ślepego zegarmistrza7 oraz Przewodnik po owocach wyspy Hawai’i. Rozmawiała z nim o tej drugiej – czy kiedykolwiek próbował chlebowca, flaszowca albo kiwi? Nie, odparł, głosem tak cichym i miękkim, że brzmiał nieproporcjonalnie do jego rozmiarów. Jadł tylko brzoskwinię, brzoskwinię z puszki, kiedy miał cztery czy pięć lat. Wampiry nie marnują owoców na ludzi z Poziomu Pomarańczowego. Okładki obydwu książek były zniszczone, grzbiety popękane, a kartki pożółkłe i łamliwe na rogach. Po co trzymać książkę o owocach, których nigdy nie jadłeś i nigdy nie będziesz jeść? Po co w ogóle czytać, skoro oni krzywią się na ludzką literackość i często zabraniają lektury? Nigdy go o to nie zapytała. Pan Charles widział, jak rozmawiają - wątpiła, by słyszał ich słowa – i zakazał jej zbędnych rozmów z plonami. Dlatego też, kiedy Jeb spoglądał na nią przez stół oczyma niczym gasnące świece, odwracała się, wmuszała w siebie pasztecik, żuła i sięgała po sok pomarańczowy. Jego ulubiona książka stała się narzędziem jego samozniszczenia. Pozwoliła mu na to. Nie wie, czy czuje się winna z powodu tego, że go nie powstrzymała, czy może dlatego, że w ogóle była osobą mogącą go powstrzymać. Niespełna dwa tygodnie później odpoczywa pod drzewem kukui, a miąższ owocu, którego nie spodziewała się już nigdy spróbować, zmienia się w zieloną papkę między jej zębami. Sięga po następne kiwi, ponieważ wie, że na to nie zasłużyła. Skóra owocu na dnie miski jest jednak zbyt miękka i mięsista jak na kiwi. Podnosi go do światła i upuszcza. - Czy wszystko w porządku? To chłopiec z jednostki numer dwa: Kaipo. Klęka obok i podnosi flaszowiec. - Słucham? – pyta Key, walcząc o odzyskanie kontroli nad oddechem. Musi wyglądać normalnie, jakby nad wszystkim panowała. Przecież jest nadzorczynią. Chłopiec wygląda jednak na zaniepokojonego, nie chce jej osądzać. Rachel obraca się na plecy i otwiera oczy. - Krzyknęłaś – mówi oskarżycielsko, zaspanym głosem. – Obudziłaś mnie. - Kto włożył to do miski? – pyta Kaipo. – One są trujące. Rosną na tym drzewie u podnóża wzgórza, ale nie wolno ich jeść.
Ślepy zegarmistrz, czyli jak ewolucja dowodzi, że świat nie został zaplanowany – popularnonaukowa książka brytyjskiego biologa Richarda Dawkinsa, wydana w 1986 roku.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
55
PRZEWODNIK PO OWOCACH WYSPY HAWAI’I Nowa Fantastyka 09/2015
Key bierze od niego zakazany owoc i chwyta delikatnie, żeby bardziej go nie pognieść. - Kto ci to powiedział? – pyta. Rachel pochyla się do przodu, opierając brodę na skraju leżaka Key, a koniuszki jej włosów z purpurowymi pasemkami muskają udo Key. - Tetsuo – mówi. – Kłamał? Key wolno kręci głową. - Pewnie pamiętał niedokładnie. To flaszowiec. Miąższ jest przepyszny, ale pestki trujące. Rachel wodzi wzrokiem za jej dłońmi. - Tak trujące, że mogłyby zabić? – pyta. Key powraca myślami do nauk swojego ojca. - Może gdybyś rozgniotła je i zjadła wszystkie. Kora tego drzewa może sparaliżować twoje serce i płuca. Kaipo gwiżdże i razem z Rachel obserwują uważnie, jak Key wbija palec pod skórę owocu i przepoławia go. Białe, mięsiste wnętrze wygląda na twarde, może nawet odrobinę niepokojące na tle łuskowatej i zielonej skóry. Key wyrywa ze środka twarde, brązowe pestki i wyrzuca je na ziemię. Dopiero wtedy odrywa kawałek miąższu i wkłada sobie do ust. Smakuje jak truskawka, banan, ananas. Jak lato po śmierci obachan, kiedy w ramach kondolencji do domu przysłano całą ich skrzynkę. - Wyglądasz, jakbyś robiła temu fellatio – mówi Rachel. Key otwiera oczy i szybko przełyka. Kaipo wypycha wargi językiem. - Czy mogę spróbować, Key? – pyta bardzo grzecznie. Czy wampiry nauczyły go tej uprzejmości? Czy to wampiry nauczyły Rachel słów takich jak fellatio, być może instruując ją, żeby zrobiła to jakiemuś chętnemu ludzkiemu partnerowi? - Czy wiecie, jak używać prezerwatyw? Postanowiła poprosić Tetsuo, żeby ich w nie wyposażył. Ostatni tydzień pokazał jej, że „seksualne smaki” pojawiają się w menu Poziomu Złotego nader często. Kaipo spogląda na Rachel, a ta kręci głową: - Co to jest prezerwatywa? Zbyt łatwo jest zapomnieć, jak mało wiedzą o świecie. - Używa się jej podczas seksu, żeby zapobiec przenoszeniu chorób – odpowiada ostrożnie. – Albo zajściu w ciążę. Rachel wybucha śmiechem i wkłada resztę owocu do szerokich ust. Nawet flaszowiec nie może wypełnić jej zapadniętych policzków. - Świetnie, jeszcze więcej wampirzego seksu – mówi, a wściekłość wybrzmiewa w jej ustach wyraźniej niż słowa. – Pen nigdy nie kazali tego robić. - Nie? – pyta Key. Sok spływa jej po brodzie. - Wiesz o dyspensie Tetsuo, prawda? On wybrał właśnie Pen. Dlatego wszyscy zostawili ją w spokoju. Key czuje zawroty głowy. - Ale skoro Tetsuo ją wybrał... to dlaczego się zabiła? - Nie chciała być wampirem – odpowiada miękko Kaipo. - Pragnęła mieć dziecko, jakby sprowadzanie na ten świat jeszcze jednego worka jedzenia było dobrym pomysłem. Ale oni nie pozwalali jej uprawiać seksu i chcieli, żeby została jedną z nich, dlatego już jej nie ma. Dlaczego jednak Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
sprowadził tutaj ciebie, skoro każdy z nas byłby lepszym wyborem- Zamknij się, Rachel. Proszę – Kaipo kładzie jej dłoń na ramieniu. Rachel go odtrąca. - No co? Przecież ona nic nie potrafi. - Jeśli zostanie jedną z nich- Nie skrzywdziłabym was – zapewnia Key, zbyt szybko. Rachel maskuje swój ból okrucieństwem, ale i tak jest on widoczny. Key nie wyobraża sobie, by mogła go jeszcze pogłębiać. Kaipo i Rachel patrzą na nią. - Ale przecież to właśnie robią wampiry – mówi Kaipo. - Ja bym was jadła – stwierdza Rachel i z powrotem kładzie się pod drzewem. – Zmuszałabym was do płaczu, a wasze łzy byłyby słodsze niż flaszowiec. *** - Wrócę za cztery dni – oznajmia jej Tetsuo następnej nocy. – Zaplanowane jest jedno karmienie. Mam nadzieję, że kiedy wrócę, będziesz gotowa. - Na... nagrodę? – pyta, używając jednak eufemizmu. Ich określenia na to są jak wielosylabowe ostrza: transmutacja, transformacja, metamorfoza. Wszystkie wampiry kiedyś były ludźmi, a nieśmiertelność nie oznacza dla nich całkowitego bezpieczeństwa. Każdego roku kilka z nich umiera, dlatego ich szeregi muszą być uzupełniane mięsem odpowiednich i chętnych ludzi. Tetsuo kładzie dłoń na jej ramieniu. W dotyku jest chłodna i bezwładna niczym mokre drewno. Key wydaje się, że śni. - Pragnąłem tego od dawna, Key – mówi do niej jak ktoś obcy, a zarazem znający ją najlepiej na świecie. - Dlaczego teraz? - Nasze myśli bywają... powolne. Przekonasz się. Uporządkowane, ale czasami nawet za bardzo, żeby jasno dostrzegać pewne rzeczy. Myślałem o tobie, ale nie wiedziałem o tym, dopóki nie umarła Penelope. Penelope, która wyglądała dokładnie jak Key. Penelope, która została przez niego wybrana. Key drży i odsuwa się od jego dłoni. - Kochałeś ją? Nie może uwierzyć, że zadała to pytanie. Nie może uwierzyć, że Tetsuo proponuje jej coś, za co jeszcze dziesięć, nawet pięć lat temu, gotowa byłaby zabić. - Kochałem to, że przypominała mi ciebie – odpowiada – z czasów, gdy byłaś młoda i piękna. - To było osiemnaście lat temu, Tetsuo. Spogląda ponad jej ramieniem. - Niewiele straciłaś – stwierdza. – Jeszcze nie jest za późno. Zobaczysz. Czeka na jej odpowiedź. Key zmusza się do skinięcia głową. Chce zamknąć oczy i zakryć sobie usta, zatrzymać całą miłość do niego wewnątrz siebie, gdzie uczucie to jest bezpieczne, ponieważ jeśli je straci, zostanie tylko młoda dziewczyna w deszczu, która powinna była otworzyć drzwi. Kiedy się uśmiecha, Tetsuo wygląda jak obcy. Wygląda jak coś, czego nigdy nie powinna poznać, gdy tak idzie koryta-
56
ALAYA DAWN JOHNSON
rzem, obok otwartych drzwi i dziewczyny, która obserwowała ich przez cały czas. Rachel jest młoda i piękna, myśli Key, a Penelope nie żyje. *** Szóste karmienie pod nadzorem Key przebiega prawidłowo, spokojnie i bez żadnych incydentów. Wzrok klientów przesuwa się po niej, kiedy wita ich przed drzwiami sali karmienia, ale jest do tego przyzwyczajona. Dla wampira człowiek bez zastawki jest jak książka bez kartek: bezwartościowy i absurdalny. Na spotkanie wezwała wszystkich mieszkańców jednostki numer jeden i dwie osoby z jednostki numer dwa. Siedmiu ludzi dla pięciu wampirów to luksusowa proporcja – prawdopodobnie zbyt luksusowa jak na cenę, którą zapłacono, ale Key pozostawia ten problem Tetsuo. Drży na wspomnienie krwi Rachel wsiąkającej w kołnierzyk jej bluzy, kiedy podnosiła ją z łóżka. Widziała dziesiątki przesadnie wydrenowanych ludzi, z których część nawet potem zmarła, ale to, co stało się z Rachel, wydaje się gorsze. Key nie wie, dlaczego, ale przepełnia ją czułość do tej dziewczyny. Pół godziny przed planowanym wyjściem klientów Kaipo wpada do środka, zaczerwieniony i zasapany tak bardzo, że musi odczekać pół minuty, zanim złapie oddech. - Rachel – mówi wreszcie, kiedy ludzie oraz wampiry przerywają wszystko i patrzą na niego. Key wstaje. - Co zrobiła? - Nie jestem pewien... trzęsła się i wrzeszczała, budząc wszystkich, a potem krzyczała o Penelope i Tetsuo, po czym zaczęła wymiotować. - Klienci mają jeszcze pół godziny – szepcze do niego. – Nie mogę ich tu zostawić. Kaipo szarpie kosmyk lśniących czarnych włosów, które obciął nierówno nad lewym okiem. - Boję się o nią, Key – odpowiada. – Ona nie słucha nikogo innego. Będzie obwiniać się, jeśli któreś z dzieci dzisiaj umrze i będzie obwiniać się, jeśli cokolwiek stanie się Rachel. Jej dłonie podejmują decyzję za nią: chwyta Kaipo za lewe ramię. Chłopiec odruchowo pozwala jej na to i nie krzywi się, kiedy Key unosi jego zastawkę. Key znajduje niewielki elektryczny chip, który kontroluje dopływ i odpływ krwi oraz innych płynów. Wstukuje kod przypominający alfabet Morse’a, a Kaipo z otwartymi ustami obserwuje, jak przezroczysty polimerowy plastik staje się szary. Zupełnie, jakby chłopiec został już wydrenowany. - Nie powinnam ci tego pokazywać – mówi Key i uśmiecha się, ale zaraz myśli o Tetsuo i jego prawdopodobnej reakcji. – Zostań tutaj. Pilnuj, żeby nic się nie wydarzyło. Wrócę możliwie najszybciej. Czeka tylko chwilę, żeby zobaczyć wyraz zgody na jego twarzy, a potem wybiega przez drzwi wejściowe, przecina ogród i wybiera lewą ścieżkę prowadzącą do jednostki numer dwa. Rachel jest na chodniku, na czworakach. Pozostałe dzieci w milczeniu obserwują ją z wejścia do budynku, ale wymiotująca na trawę dziewczyna jest sama. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
- Ty! – mówi, widząc Key, i zaczyna kasłać. Wygląda, jakby gdzieś w środku niej toczyła się wojna, a polem bitwy były jej płuca, zapadnięte policzki i mięśnie na szyi. Cała drży i ledwie unosi dłoń. - Odejdź! – krzyczy, ale patrzy na trawę, nie na Key. - Co się stało, Rachel? – Key nie podchodzi zbyt blisko. Wściekłość Rachel ją przeraża; nie rozumie tego rodzaju złości. Rachel unosi drżące dłonie i zaczyna okładać się po klatce piersiowej, żebrach i brzuchu z okrucieństwem jeszcze straszniejszym niż jej słabość. Key klęka przed nią, chwyta ją za drobne, posiniaczone nadgarstki i trzyma je z dala od jej ciała. Wymiociny śmierdzą żółcią i jakimś słodkim, na wpół przetrawionym owocem. Key zaczyna coś podejrzewać i spogląda w lewo, gdzie Rachel zwymiotowała. Dziesiątki czarnych, rozgniecionych częściowo nasion. Zielona zawiesina w odcieniu identycznym jak skóra flaszowca. - O Boże, Rachel... dlaczego ty... - Nie zasługujesz na niego! On może to skończyć, ale tego nie zrobi! Kim ty jesteś? Staruchą, brzydką staruchą, brzydką samolubną staruchą, jej już nie ma, a on jest kutasem, wrzeszczącym wyjcem, nienawidzę go... Rachel osuwa się na pierś Key i bezsilnie bije rękoma o ziemię. Key podnosi ją i kołysze w przód i w tył, a jednocześnie płacze, myśląc o tym, że prawie powtórzyła błędy, które popełniła w przypadku Jeba. Nadal może jednak ocalić Rachel. Nadal może być człowiekiem. *** Tetsuo wraca trzy dni później w towarzystwie gościa. Nigdy wcześniej nie widziała, żeby Pan Charles nosił buty, ale teraz wampir chodzi w nich z afektowanym niezadowoleniem dziewczynki zmuszonej do włożenia zori na specjalną okazję. Kłania się, kiedy go widzi, i ma nadzieję, że nie dostrzegł jej strachu. Czy pojawił się tu, żeby zabrać ją z powrotem na Mauna Kea? Na myśl o powrocie do antyseptycznych sal do karmienia i pozbawionych smaku pasztecików trzęsą jej się dłonie. Zastanawia się, czy nie lepiej byłoby postąpić tak jak Penelope zamiast oglądać znowu miejsce, gdzie zabił się Jeb. Jednak nawet kiedy o tym myśli, wie, że tego nie zrobi, tak samo jak nie zrobiła tego osiemnaście lat wcześniej. Jest zbyt tchórzliwa i zbyt odważna. Jeśli Pan Charles poprosi ją o powrót, zgodzi się na to. Deszcz w górach i pozbawiony zmysłowości, słodki dotyk mężczyzny o ciele chłodnym jak drewno. Spustoszone Lanai. Potem Waimea, a potem Honoka’a. Następnie Hilo, gdzie żyła jej matka. Przez rok, do momentu, kiedy Tetsuo znalazł dowód na to, że znajduje się w obozie pracy, Key wyobrażała sobie, że jej matka uciekła na łodzi do jakiegoś atolu i żyje tam z grupą uciekinierów, którzy przetrwali apokalipsę. Robiła wszystko, o co prosił ją Tetsuo. Kochała go od tamtej pierwszej chwili, kiedy nawzajem się uratowali. Zawsze odpowiadała: „tak”. - Key! – wita ją Pan Charles, jakby była jego przyjaciółką, na którą wpadł przypadkiem. – Mam coś... co zapewne cię zainteresuje.
PRZEWODNIK PO OWOCACH WYSPY HAWAI’I
57
Nowa Fantastyka 09/2015
- Tak, Panie Charles? Znajdują się we trójkę w sali do karmienia. Pan Charles dramatycznie opada na jedną z kanap i zrzuca ciasne buty z lśniącej skóry niczym przylepione do stóp skorupiaki. Nie nosi skarpet. - Tam – mówi, wskazując dłonią drzwi. – W torbie. Tetsuo kiwa głową, a ona idzie z powrotem. Torba wykonana jest z czarnego płótna i nie ma na niej żadnych znaków. W środku znajduje się książka. Rozpoznaje ją natychmiast, choć widziała ją tylko raz. To Ślepy zegarmistrz. Na okładce coś napisano. Litery są duże, nierówne i nakreślone starannie przez kogoś znającego słowa, ale nieprzyzwyczajonego do zapisywania ich. Key ze smutkiem dostrzega, że literę „a” zapisano tak samo jak w druku, z daszkiem na górze i wyraźnym szeryfem u dołu. Droga dozorczyni Ki, Chciałbym ci ją przekazać. Bardzo ją kochałem, a ty jesteś jedyną osobą, której kiedykolwiek zależało. Jestem wściekły, ale Nie obwiniam cię. Jesteś po prostu zbyt dobra w utrzymywaniu się przy życiu. Jeb Key zabiera torbę i zostawia ich dwóch bez pytania o zgodę. Śmiech Pana Charlesa dogania ją za drzwiami. Krew na ścianach, na podłodze i na całym jego ciele. Jestem wściekły, ale. Jesteś po prostu zbyt dobra w utrzymywaniu się przy życiu. Zawsze mówiła: „tak”. Jest zbyt tchórzliwa i zbyt odważna. *** Następnego wieczoru obserwuje zachód słońca z pagórka w ogrodzie, opierając się plecami o flaszowiec. Patrzy na śmierć słońca tak samo jak zawsze, z cichą radością. Zalewa ją mieszanka doznań: woń trawy zgniecionej pod jej bosymi stopami, zapach soli i glonów płynący znad oceanu, miłość, której trzymała się tak mocno, od kiedy była zagubioną i samotną dziewczynką. Wszystko, co kiedykolwiek kochała, związane jest z zachodem słońca, z tą czerwono-fioletową kulą, która mogłaby zabić go, zanurzając się w oceanie. Jej ulubioną porą dnia jest zmierzch, ale nocy nie lubi. Nigdy nie odnalazła się w jego ciemności, choć bardzo próbowała. Była dla nich zbyt dobra, ale może nie jest jeszcze za późno, żeby to zmienić. Nie może pójść w ślady Penelope lub Jeba, ale to nigdy nie była jedyna droga. Pamięta opowieści, które docierały do Poziomu Pomarańczowego z obozów pracy, te szeptane historie o ludziach, którzy siadali przy liniach montażowych i odmawiali podniesienia rąk. O zbieraczach, którzy spuszczali paliwo z kombajnów i czekali, aż wampiry ich znajdą. Gdyby wszyscy ludzie się zbuntowali, społeczność wampirów rozpadłaby się w tydzień. Mimo to Key nie ma złudzeń odnośnie tej trzeciej drogi, czyli wywołania rewolucji. Jedyne, co może zrobić to siedzieć pod drzewem flaszowca i również odmówić. Zabiją ją, ale dokona wyboru i będzie człowiekiem. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Słońce zachodzi. Key zasypia pod drzewem i śni o dziewczynce, którą nigdy nie była – tej, która otworzyła drzwi. W jej śnie słońce pali jej skórę, a jej obachan mówi jej, jak bardzo jest z niej dumna, kiedy wspólnie zbierają truskawki w ogrodzie. Je umeboshi, które smakują jak krew i sól, a kiedy je przełyka, smak rozpływa się jej po gardle, szyi, szczęce i uszach. Smaki zmieniają się w emocje, a te stają się myślami: spokój na jej szyi, powinność w zębach trzonowych i nadzieja tuż za oczami, gorzka niczym skóra arbuza. Otwiera oczy i widzi klęczącego przed nią Tetsuo. Na ustach ma rozmazaną krew. Key nie wie, co myśleć, kiedy ją całuje, a jedyne, co czuje, to ukłucie bólu, kiedy jego ząb przebija jej skórę. Nigdy wcześniej z niej nie pił. Nigdy się nie całowali. Czuje, jakby unosiła się w powietrzu, ale nic poza tym. Kiedy odsuwa się od niej, nie widać już krwi na jego ustach. Zupełnie, jakby ją sobie wyobraziła. - Nie powinnaś była wczoraj tak wychodzić – mówi. – Charles może mi to bardzo utrudnić. - Dlaczego on tu jest? – pyta Key. Oddycha powoli. - Kiedy twoja transmutacja zostanie zakończona, przejmie Poziom Złoty. - To dlatego mnie tu ściągnąłeś, prawda? Nie miało to nic wspólnego z dziećmi. Tetsuo wzrusza ramionami. - Przepisy. Charles nie mógł odmówić. - Dokąd pójdziesz? - Chcą wysłać mnie na ląd. Do Teksasu. Mam nadzorować budowę nowej placówki Poziomu Złotego w pobliżu Austin. Key pochyla się w jego stronę i teraz już to widzi: żal, ale i wstyd, że on go odczuwa. - Przykro mi – mówi. - Żyłem na tych wyspach przez siedemdziesiąt lat. Mam całą wieczność, żeby na nie powrócić. Dotyczy to również ciebie, Key. Mam pozwolenie na to, żeby zabrać cię ze sobą. Wszystko, o czym marzyła tamta szesnastoletnia dziewczyna. Wciąż czuje do niego pociąg, to pragnienie wspólnego spędzenia wieczności z dala od piekła, jakim stało się jej życie. Jej transmutacja będzie kompletna. Kiedy w pełni stanie się potworem, wyrzuty sumienia dotyczące jej przeszłości rozbiją się niczym fale o falochron. Drżącą dłonią Key podnosi leżący obok owoc flaszowca. - Pamiętasz, jak to smakuje? Nigdy nie pytała go o jego ludzkie życie. Tetsuo przez chwilę wydaje się naprawdę zmieszany. - Nie rozumiesz. Dla nas smak jest czymś znacznie bardziej skomplikowanym. Radość, rozczarowanie, zakłopotanie, poniżenie. To są smaki. Ale jakieś miękkie jabłko? – śmieje się. – Jest słodkie, prawda? Radość, rozczarowanie, strata, żal – Key smakuje tego wszystkiego, spoglądając na niego. - Dlaczego nigdy wcześniej ze mnie nie piłeś? - Ponieważ obiecałem. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Key patrzy na niego, chora z poczucia straty, a za jego plecami pojawia się Rachel. Trzyma przed sobą nóż kuchenny, skierowany ostrzem w stronę brzucha.
58
- Charles wie – mówi. - Skąd? – pyta Tetsuo. Wstaje, za to Key nie potrafi skoordynować ruchów. Musiał wypić z niej dużo krwi. - Powiedziałam mu – odpowiada Rachel. – Teraz nie masz wyboru. Musisz transmutować mnie i pozbyć się tego jebanego płodu, albo zabiję się i będziesz winny utraty dwóch ludzi Złotego Poziomu. Nadgarstki Rachel wciąż są posiniaczone w miejscach, gdzie Key trzymała ją kilka nocy wcześniej. Ma zapadnięte oczy i ziemistą cerę. „Tego jebanego płodu”. Kiedy zjadła nasiona flaszowca, nie próbowała się zabić. Chciała przerwać ciążę. - Dziecko nadal żyje? – pyta Key, dziwnie obojętna na lśniący metal w niepewnych dłoniach Rachel. Czy Rachel wie, z jaką łatwością Tetsuo mógłby odebrać jej nóż? Czy sądzi, że ma nad nim jakąś przewagę? Key spogląda jednak w oczy dziewczyny i widzi, że nie. Rachel jest młoda i zdesperowana, bo nie chce być dłużej zjadana przez potwory. - Powtarzam ci raz jeszcze, Rachel – odzywa się Tetsuo. – Nie mogę spełnić twoich próśb. Wampir może transmutować tylko kogoś, z kogo nigdy wcześniej nie pił. Rachel wypuszcza z siebie powietrze. Key przechyla się na drzewo. Ona też o tym nie wiedziała. Nóż drży w dłoniach Rachel tak bardzo, że Tetsuo zabiera go jej, delikatnie otwierając palce zaciśnięte na rękojeści. - To dlatego nigdy z niej nie piłeś? A ja i tak ją zabiłam? Głupia, pierdolona Penelope. Mogła żyć wiecznie, a teraz na jej miejscu jest ta tępa starucha. Myślała, że ci na niej zależy. - W przypadku wampirów jest to skomplikowane – wtrąca Key. Rachel pluje w jej kierunku, ale ślina nie dolatuje do celu. Księżyc świeci wyjątkowo jasno; Key widzi wszystko, od trawy po koniuszki uszu Rachel, zaczerwienionych niczym zachód słońca. - Tetsuo, dlaczego nie mogę się ruszyć? – pyta. Zostaje przez nich zignorowana. - Może Charles to zrobi, jeśli powiem mu, że to ty zabiłeś Penelope. - Charles? Z pewnością dobrze wie, co zrobiłaś. - Nie chciałam jej zabić! – krzyczy Rachel. – Penelope zamierzała powiedzieć o dziecku. Miała fioła na punkcie dzieci, zupełnie bez sensu, a ty wybrałeś ją i chciała zniszczyć moje życie... Byłam taka wściekła, chciałam tylko ją zranić i nie zdawałam sobie sprawy... - Rachel, próbowałem dać ci szansę, ale nie jestem upoważniony do pozbycia się tego dziecka – głos Tetsuo jest suchy jak stara skórka pomarańczy. - Prędzej umrę, niż trafię do jednej z tych farm dla mamusiek, Tetsuo. Umrę i zabiorę dziecko ze sobą. - W takim razie będziesz musiała zrobić to sama. Dziewczyna chwyta powietrze. - Naprawdę mnie tu zostawisz? - Podjąłem już decyzję. Rachel spogląda na Key, emanując miażdżącą pogardą, która ani trochę nie łagodzi współczucia odczuwanego przez Key. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
PROZA ZAGRANICZNA
- Zrozumiałabym, gdybyś wybrał Penelope. Była piękna i mądra. Ona jako jedyna przebrnęła przez połowę tej książki Shakespeare’a z jednostki numer cztery. Umiała śpiewać. Miała idealne piersi. Ale ona? Ona nie jest żadnym wyborem. Ona jest niczym. Zapada między nimi napięta cisza. Jakby Key w ogóle tam nie było. I wkrótce, myśli, nie będzie jej. - Podjęłam już decyzję – mówi. - Ty? – pytają równocześnie. Kiedy znajduje w sobie siłę, żeby wstać, czuje, jakby w ogóle nie miała już kończyn; jakby pływała w powietrzu. Zaczyna rozumieć, że coś jest nie tak. *** Key długo się unosi. W końcu spada. Łapie ją Tetsuo. - Jakie to uczucie? – pyta Key. – Ta transmutacja? Tetsuo chwyta w dłonie światło gwiazdy. Karmi ją nim przez szklaną zastawkę wyrastającą z żywej gałęzi. Drzewo ma na imię Rachel. Drzewo jest bardzo smutne. Smutek jest przepyszny. - Już wiesz – odpowiada Tetsuo. Zrozumiesz, kiedy przyjdzie twój czas: powiedział jej to, kiedy była człowiekiem. Nie skrzywdziłabym was: powiedziała to dziewczynie – tak, dziewczynie – którą teraz pije. - Chciałam odmówić. - Złożyłem obietnicę. Przez chwilę widzi go, skulonego w szopie jej ojca, z dala od niebezpiecznego snopu światła, który kładzie się na podłodze. Widzi też samą siebie, śmiertelnie przerażoną i niepewną. Otwórz drzwi, mówi do tej dziewczyny, za późno. Wpuść światło. Przełożył Jakub Małecki
Alaya Dawn Johnson Tegoroczne nominacje do Nebul, przynajmniej na polu krótkiej formy, pozostawiały wiele do życzenia. „Przewodnik…” to jeden z nielicznych wyjątków. Pierwotnie opublikowane w magazynie „Fantasy & Science Fiction” opowiadanie mnie kupiło wizją obozów dla ludzi w świecie opanowanym przez wampiry – efektowne, a dobra rozrywka zawsze jest w cenie. Alaya Dawn Johnson debiutuje tym tekstem w Polsce. (mz)
59
PROZA ZAGRANICZNA Nowa Fantastyka 09/2015
STOJĄCA KOBIETA (Standing Woman)
Yasutaka Tsutsui
N
ie spałem przez całą noc i wreszcie ukończyłem czterdziestostronicowe opowiadanie. To był trywialny, rozrywkowy tekst, który nie mógł wyrządzić nic dobrego ani nic złego. „W dzisiejszych czasach nie możesz pisać historii, które przyczyniają się do czegoś dobrego lub złego; nic na to nie poradzisz”. Tłumaczyłem to sobie, ściskając wydruk spinaczem do papieru i wsuwając go do koperty. Jeśli natomiast chodzi o to, czy potrafię pisać historie przyczyniające się do czegoś dobrego albo złego, to bardzo staram się o tym nie myśleć. Gdybym o tym myślał, mógłbym zechcieć spróbować. Poranne słońce oślepiało mnie, kiedy wsuwałem na stopy drewniane chodaki i wychodziłem z domu z kopertą. Ponieważ do przyjazdu pierwszej ciężarówki pocztowej pozostawało jeszcze trochę czasu, skierowałem się do parku. Rankiem dzieci nie pojawiają się na tym kawałku zieleni o powierzchni zaledwie sześćdziesięciu sześciu metrów kwadratowych, upchniętym pośrodku ciasnej dzielnicy budynków mieszkalnych. Jest cicho. Dlatego właśnie zawsze wstępuję tu podczas porannego spaceru. W naszym małym mieście cenna jest dziś nawet ta odrobina zieleni, którą zapewnia około dziesię drzew. Myślę, że powinienem przynieść trochę chleba. Obok ławki stoi mój ulubiony psokrzew. Jest ułożony i duży jak na kundla; ma płowożółte futro. Inny psokrzew znajduje się nieopodal małego sklepu tytoniowego, który mijam w drodze do parku. To biały mieszaniec, w połowie szpic. Posadzono go niedawno i wciąż ujada na widok choćby najmniej podejrzanego przechodnia. Ponieważ noszę geta1, zawsze byłem obszczekiwany – do ubiegłego tygodnia. Doszło wręcz do tego, że zmieniłem sklep, w którym zawsze kupuję papierosy. Teraz psokrzew nie szczeka już na widok mojej twarzy. Kiedy przeszedłem obok niego tego ranka, zaskomlał przez nos, przyjmując pozycję, jakby chciał wyciągnąć łapy zasadzone w ziemi. Dałem mu chleba tylko raz i zachowuje się w ten sposób. Kompletny brak godności. Ciężarówka z płynnym nawozem musiała właśnie odjechać; ziemia w parku była wilgotna, a w powietrzu unosił się zapach chloru. Starszy dżentelmen, którego często tam widywałem, siedział na ławce obok psokrzewu, karmiąc go czymś, co wyglądało na pierogi z mięsem. Psokrzewy mają zwykle wielkie apetyty. Być może dzieje się tak za sprawą rozpylanego nawozu, który wsiąka w ziemię i przedostaje się do ich ciał przez nogi. Psokrzewy jedzą wszystko, co im podasz. - Przyniósł mu pan coś dzisiaj? – powiedziałem do starszego mężczyzny. – Ja zawiodłem. Zapomniałem przynieść chleb. Starzec spojrzał na mnie łagodnymi oczami i uśmiechnął się miękko. - Pan też lubi tego urwisa, co? - Tak – odparłem, siadając obok niego. - Wygląda jak pies, którego kiedyś miałem. 1
Drewniane obuwie japońskie, przypominające chodaki – przyp. tłum.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Psokrzew spojrzał na mnie swoimi dużymi, ciemnymi oczami i zamachał ogonem. - Ja też miałem takiego urwisa – powiedział mężczyzna, drapiąc psokrzew za uchem. – Zasadzono go, kiedy miał trzy lata. Nie widział go pan? Pomiędzy pasmanterią a sklepem z filmami, przy Ulicy Przybrzeżnej. Czy nie stoi tam psokrzew podobny do tego tutaj urwisa? - Tak, tak – potwierdziłem. – To znaczy, że tamten jest pański? - Tak, to był nasz zwierzak. Miał na imię Hachi. Teraz jest kompletnie zwegetyzowany. Piękne psodrzewo. - Ach, tak. Ślicznie wyrósł – kiwnąłem głową. – Kiedy pan o tym wspomniał, uświadomiłem sobie, że rzeczywiście wygląda podobnie do tego. Może są z tej samej rasy. - A pies, którego pan miał? – zapytał starzec. – Gdzie jest zasadzony? - Nasz pies wabił się Płowek – odparłem, kręcąc głową. – Kiedy miał cztery lata, zasadzono go przy wejściu do parku-cmentarza na obrzeżach miasta. Biedactwo, zdechł zaraz potem. Użyźniacze nie jeżdżą tam zbyt często, a z powodu odległości ja nie mogłem codziennie wozić mu jedzenia. Może źle go zasadzili. Zmarł, zanim zmienił się w drzewo. - Usunięto go? - Nie. Na szczęście nie miało większego znaczenia, czy śmierdzi, czy nie, dlatego zostawiono go tam i usechł. Jest teraz szkieletokrzewem. Słyszałem, że stanowi świetną pomoc naukową dla dzieci z pobliskiej szkoły podstawowej. - To cudownie. Starszy mężczyzna pogłaskał psokrzew po głowie. - Ciekaw jestem, jak się wabił ten urwis, zanim go zasadzili. - Nikt nie nazywa psokrzewów ich prawdziwymi imionami – stwierdziłem. – Czy to nie dziwny przepis? Mężczyzna rzucił w moim kierunku szybkie spojrzenie, a potem odparł spokojnym tonem: - Czy nie rozszerzyli po prostu na psy przepisów dotyczących ludzi? To dlatego tracą one swoje imiona, kiedy stają się psokrzewami – kiwał głową, drapiąc teraz pod pyskiem. – Nie chodzi tylko o stare imiona, ale również o nowe, których nie możesz im przecież nadawać. To dlatego, że trudno nazywać rośliny. No tak, oczywiście, pomyślałem. Spojrzał na moją kopertę z napisem MANUSKRYPT. - Przepraszam, czy pan jest pisarzem? Byłem trochę zawstydzony. - No, tak. Piszę takie tam zwykłe rzeczy. - A więc tak – mężczyzna przyjrzał mi się dokładnie, a potem wrócił do drapania łba psokrzewu. – Ja też kiedyś pisałem. Zdołał powstrzymać uśmiech. - Ile to już lat, od kiedy przestałem? Wydaje się, że bardzo długo. Przyglądałem się jego profilowi. Kiedy już to powiedział, wydawało mi się, że widziałem kiedyś tę twarz. Chciałem zapytać, jak się nazywa, ale zawahałem się i ostatecznie zrezygnowałem.
60
YASUTAKA TSUTSUI
- Pisanie na tym świecie stało się trudne – powiedział nagle mężczyzna. Spuściłem wzrok, zawstydzony, że nadal piszę w takim świecie. - Tak, z pewnością... Widząc moje zakłopotanie, natychmiast przeprosił. - To było niegrzeczne. Nie krytykuję pana. To ja powinienem się wstydzić. - Nie – odparłem, rozglądając się dookoła. – Nie przestaję pisać, bo nie mam na to odwagi. Porzucenie pisania! To byłby dopiero gest przeciwko społeczeństwu. Starzec wciąż głaskał psokrzew. Przemówił po dłuższej chwili. - Nagłe porzucenie pisania jest bolesne. Teraz, kiedy doszło do tego wszystkiego, żałuję, że nie kontynuowałem pisania krytyki społecznej i że mnie nie aresztowano. Do dziś o tym myślę. Byłem jednak tylko dyletantem, który nie znał ubóstwa i chciał nadal spać spokojnie. Pragnąłem życia w komforcie. Jako człowiek o wysokim poczuciu własnej wartości nie mogłem znieść perspektywy ośmieszenia się w oczach świata. Dlatego przestałem pisać. To smutne. Mężczyzna uśmiechnął się i pokręcił głową. - Nie, nie, nie rozmawiajmy o tym. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie podsłuchuje. - Ma pan rację – przytaknąłem i zmieniłem temat. – Mieszka pan w pobliżu? - Kojarzy pan salon kosmetyczny przy Ulicy Głównej? To tam. Nazywam się Hiyama – skinął w moją stronę. – Proszę kiedyś zajrzeć. Mieszkam tylko z żoną. - Bardzo dziękuję – podałem mu swoje nazwisko. Nie pamiętałem żadnego pisarza, który nazywałby się Hiyama. Musiał pisać pod pseudonimem. Nie miałem zamiaru odwiedzać jego domu. Był to świat, w którym spotkanie nawet dwóch lub trzech pisarzy uważano za nielegalne zgromadzenie. - Zaraz przyjedzie ciężarówka pocztowa. Spojrzałem na zegarek i wstałem. - Lepiej już pójdę – stwierdziłem. Odwrócił ku mnie smutno uśmiechniętą twarz i lekko się ukłonił. Podrapałem jeszcze psokrzew po łebku i opuściłem park. *** Wyszedłem na Ulicę Główną; było tam dużo samochodów i niewielu pieszych. Przy chodniku rosło kotodrzewo wysokie na trzydzieści, może czterdzieści centymetrów. Czasami widuję kotokrzew, który niedawno zasadzono i który nie zdążył zmienić się jeszcze w kotodrzewo. Nowe kotokrzewy spoglądają na mnie i miauczą albo piszczą, ale te, których wszystkie cztery zasadzone w ziemi łapy zwegetyzowały się już całkowicie, czasami tylko strzygą uszami. Są też kotokrzewy, którym z ciał wyrastają już gałęzie obsypane zielonymi liśćmi. Te wydają się pozostawać w zupełnie zwegetyzowanym stanie i nawet nie strzygą uszami. Jeśli można jeszcze rozróżnić w nich kocie pyski, to i tak lepiej nazywać je już kotodrzewami. Być może lepiej jest zamieniać psy w psokrzewy, pomyślałem. Kiedy brakuje im jedzenia, stają się okrutne i zwracają się nawet przeciwko ludziom. I właściwie dlaczego muszą zamieniać koty w kotokrzewy? Czy jest ich zbyt dużo? Może po to, aby odrobinę polepszyć sytuację żywnościową? A może chodzi o zazielenianie miasta... Przed dużym szpitalem na rogu rosną dwa człekodrzewa, a obok nich człekokrzew. Ten ostatni ma na sobie strój listonosza, a po stanie spodni można poznać, do którego miejsca zwegetyzowały się jego nogi. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Człekokrzew jest płci męskiej, ma trzydzieści pięć albo trzydzieści sześć lat i lekki garb. Podszedłem do niego, wyciągając kopertę, jak zawsze. - Polecony priorytet, poproszę. Człekokrzew nieznacznie kiwnął głową, odebrał kopertę i wyjął z kieszeni znaczki oraz druk na list polecony. Po zapłaceniu za przesyłkę szybko się rozejrzałem. Nie było tam nikogo innego. Postanowiłem, że spróbuję z nim porozmawiać. Co trzy dni przynosiłem mu swoją pocztę, ale ani razu nie miałem okazji, żeby swobodnie z nim pomówić. - Co pan zrobił? – zapytałem cicho. Człekokrzew spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Następnie, rozglądając się dookoła, odpowiedział z kwaśnym wyrazem twarzy: - Nie powinien pan zadawać mi nieodpowiednich pytań. Nie mogę odpowiedzieć. - Wiem – przyznałem, spoglądając mu w oczy. Ponieważ nie odchodziłem, westchnął i stwierdził: - Powiedziałem po prostu, że pensja jest zbyt niska i dotarło to do mojego szefa. A pensja na poczcie naprawdę jest niska – z ponurym wyrazem twarzy wskazał brodą dwa sąsiednie człekodrzewa. – Ci goście zrobili to samo. Narzekali po prostu na niskie pensje. Zna ich pan? Wskazałem na jedno człekodrzewo. - Pamiętam tego, bo nadawałem u niego dużo przesyłek. Tego drugiego nie znam. Kiedy się tu przeniosłem, był już człekodrzewem. - To był mój przyjaciel. - Ten, którego znałem, był bardzo uprzejmym i łagodnym człowiekiem. Pełnił funkcję dyrektora albo kierownika działu, prawda? Człekokrzew skinął głową. - Zgadza się. Był dyrektorem. - Nie czuje pan głodu ani zimna? - W tym stanie nie odczuwa się już zbyt wiele – odparł z beznamiętnym wyrazem twarzy. Każdy, kto staje się człekodrzewem, w końcu tak wygląda. – Ja sam dostrzegam, jak bardzo upodobniłem się do rośliny. Nie chodzi tylko o to, co czuję, ale też o to, jak myślę. Z początku byłem wściekły i smutny, ale teraz... to już nie ma znaczenia. Najpierw odczuwałem silny głód, ale podobno wegetyzacja przebiega szybciej, kiedy się nie je. Spoglądał na mnie oczyma pozbawionymi blasku. Najwyraźniej miał nadzieję, że wkrótce stanie się człekodrzewem. - Podobno ludziom o radykalnych poglądach robią przed zasadzeniem lobotomię, ale mnie to nie spotkało. Mimo to już miesiąc po zasadzeniu nie odczuwałem złości. Kompletnie nie obchodzi mnie los społeczeństwa. Spojrzał na mój zegarek. - Powinien już pan iść. Zaraz przyjedzie ciężarówka pocztowa. - Tak – przyznałem, ale nie odszedłem. Przez chwilę się wahałem. - Coś mi się wydaje – powiedział, zerkając z ukosa – że niedawno zmienili w człekokrzew kogoś, kogo pan znał. Przyłapany, popatrzyłem na jego twarz, a potem wolno kiwnąłem głową. - Tak... moją żonę. - Pańską żonę, tak? – przez kilka chwil obserwował mnie z prawdziwym zainteresowaniem. – Podejrzewałem, że to mogło być coś takiego. W przeciwnym wypadku nie rozmawiałby pan ze mną. A co zrobiła pańska żona? - Podczas spotkania gospodyń narzekała na wysokie ceny. Gdyby chodziło tylko o to, nic by się nie wydarzyło, ale skrytykowała również rząd. Jestem pisarzem i zaczynam zdobywać popularność;
STOJĄCA KOBIETA
61
Nowa Fantastyka 09/2015
wydaje mi się, że to ekscytacja związana z byciem żoną pisarza skłoniła ją do wyrażenia takiego poglądu. - Wiedziałem, że jest pan pisarzem. Pokręciłem głową. - Doniosła na nią jedna z obecnych na spotkaniu kobiet. Wydaje mi się, że moja żona dobrze wiedziała, kto to zrobił. - Tak tylko zgaduję, ale czy pańska żona była atrakcyjna? - No tak, cóż... - Tak właśnie myślałem. Pewnie jej zazdrościły. Kobiety robią takie rzeczy z zimną krwią – westchnął. - Zasadzono ją trzy dni temu, po lewej stronie drogi biegnącej od dworca do auli, niedaleko tego sklepu z narzędziami. - A, tam – zamknął oczy, jakby próbował przypomnieć sobie układ budynków i sklepów w tamtej okolicy. – To całkiem spokojna ulica. To dobrze, prawda? – uniósł powieki i zmierzył mnie świdrującym wzrokiem. – Chyba nie zamierza pan się z nią zobaczyć, co? Lepiej nie widywać jej zbyt często. Lepiej zarówno dla pana, jak i dla niej. W ten sposób oboje szybciej zapomnicie. - Wiem o tym. Spuściłem wzrok. - Pańska żona... – zaczął nieco bardziej współczującym głosem. – Czy oni ją do czegoś zmuszają? - Nie. Na razie nie. Tylko tam stoi, ale nawet to... - Hej – człekokrzew służący jako skrzynka pocztowa wysunął brodę, żeby zwrócić moją uwagę. – Przyjechała. Ciężarówka pocztowa. Powinien pan iść. - Tak, racja. Odszedłem kilka kroków, jakby popchnięty jego głosem, a potem zatrzymałem się i spojrzałem za siebie. - Czy mogę coś dla pana zrobić? Uśmiechnął się twardo i pokręcił głową. Czerwona ciężarówka pocztowa zatrzymała się obok niego. Przygarbiony, minąłem szpital i poszedłem dalej. *** Zamierzając wstąpić do mojej ulubionej księgarni, wszedłem w uliczkę pełną sklepów. Moja nowa książka powinna pojawić się na rynku w ciągu kilku dni, ale takie rzeczy w ogóle mnie już nie cieszyły. Niedaleko przed księgarnią, w tym samym rzędzie sklepów, znajduje się tania cukiernia, a przed nią rośnie człekokrzew zmieniający się właśnie w człekodrzewo. To młody mężczyzna, zasadzony już rok temu. Jego twarz przybrała brązowo-zielony kolor, a oczy są zamknięte. Plecy lekko zgięte, cała sylwetka pochylona do przodu. Nogi, tors i ramiona, widoczne pod skrawkami ubrań zniszczonych przez deszcz i wiatr, są już zwegetyzowane i gdzieniegdzie wypuszczają gałęzie. Na końcach ramion, rozciągniętych na boki niczym skrzydła, zielenią się młode listki. Jego twarz i ciało, które stało się drzewem, są nieruchome. Serce należy już do cichego świata roślin. Wyobraziłem sobie dzień, kiedy moja żona osiągnie ten stan i serce znowu wypełniło mi się bólem. Próby zapomnienia o niej były prawdziwą udręką. Jeśli skręcę za rogiem i pójdę prosto, dojdę do miejsca, gdzie stoi moja żona, pomyślałem. Mogę ją zobaczyć. Nie zdziałam w ten sposób nic dobrego. Nie sposób przewidzieć, kto mógłby mnie zobaczyć; gdyby była to kobieta, która na nią doniosła, wpadłbym w poważne kłopoty. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Zatrzymałem się przed cukiernią i spojrzałem wzdłuż ulicy. Pieszych było tylu, co zazwyczaj, może odrobinę mniej. Wszystko w porządku. Jeśli przystaniesz tam i przez chwilę z nią porozmawiasz, nikt cię nie zauważy. Zamienisz z nią dosłownie kilka słów. Zagłuszając mój własny głos, który krzyczał „Nie idź!”, ruszyłem raźno wzdłuż ulicy. Moja żona o bladej twarzy stała przed sklepem z narzędziami. Jej nogi były jeszcze nieodmienione i wyglądała, jakby tylko do kostek zakopano ją w ziemi. Patrzyła przed siebie z beznamiętnym wyrazem twarzy, jakby próbowała niczego nie widzieć ani nie czuć. Jej policzki wydawały się nieco zapadnięte w porównaniu z tym, jak wyglądały jeszcze dwa dni temu. Dwaj przechodzący obok mężczyźni, chyba robotnicy z fabryki, spojrzeli na nią, zażartowali wulgarnie i poszli dalej, rżąc ze śmiechu. Podszedłem do niej. - Michiko. Spojrzała na mnie, a krew napłynęła jej do policzków. Przeczesała dłonią splątane włosy. - Znowu przyszedłeś? Nie możesz, naprawdę. - Nie potrafię się powstrzymać. Sprzedawczyni, która sprzątała akurat w sklepie z narzędziami, zauważyła mnie. Udając brak zainteresowania odwróciła wzrok i weszła na zaplecze. Wdzięczny jej za to, podszedłem kilka kroków bliżej do Michiko i stanąłem tuż przed nią. - Przyzwyczaiłaś się? Uśmiechnęła się zesztywniałą twarzą, wkładając w to wszystkie siły. - Mhmm. Przyzwyczaiłam. - W nocy trochę padało. Skinęła, obserwując mnie swoimi dużymi, ciemnymi oczyma. - Nie martw się, proszę. Prawie nic nie czuję. - Nie mogę spać, bo myślę o tobie – spuściłem wzrok. – Przez cały czas tutaj stoisz. Nie mógłbym spać z tą świadomością. W nocy pomyślałem nawet, że przyniosę ci parasol. - Proszę cię, nie rób nic takiego! – czoło mojej żony zmarszczyło się odrobinę. – To byłoby straszne. Obok przejechała duża ciężarówka. Biały pył oprószył włosy i ramiona mojej żony, ale ona nie zwróciła na to uwagi. - Stanie tutaj nie jest wcale takie złe – stwierdziła spokojnym głosem, żebym się nie martwił. Po tych dwóch dniach zauważyłem drobną zmianę w sposobie jej wyrażania się. Wydawało mi się, że wypowiadane przez nią słowa straciły delikatność, a zakres odczuwanych przez nią emocji się zmniejszył. Obserwowanie z boku powolnego zaniku uczuć kobiety, którą tak dobrze znałem – pamiętam przecież jej miłe odpowiedzi, jej rześkość i bogactwo ekspresji – jest czymś rozdzierającym. Było mi tak źle, że czułem, jakby zamarzało mi serce. - Ci ludzie – powiedziałem, przenosząc wzrok na sklep z narzędziami. – Czy oni są dla ciebie dobrzy? - Oczywiście muszą mnie ignorować, bo wszyscy patrzą. Ale to dobrzy ludzie. Zapytali mnie, czy czegoś nie potrzebuję. Niczego jednak na razie dla mnie nie zrobili. - Nie jesteś głodna? Pokręciła głową. - Lepiej jest nie jeść. Tak. Nie mogła znieść bycia człekokrzewem, dlatego miała nadzieję jak najszybciej zmienić się w człekodrzewo. - Nie przynoś mi więc jedzenia, proszę – wpatrywała się we mnie. – Proszę, zapomnij o mnie. Jestem pewna, że nawet bez większego wysiłku ja zapomnę o tobie. Cieszę się, że przyszedłeś mnie zobaczyć, ale przez to smutek trwać będzie dłużej. Dla nas obojga.
62
- Oczywiście, masz rację, ale... – pogardzając samym sobą, który nie potrafi pomóc własnej żonie, znowu zwiesiłem głowę. – Ale nie zapomnę cię – dodałem. Pojawiły się łzy. – Nie zapomnę. Nigdy. Kiedy podniosłem wzrok i spojrzałem na nią ponownie, obserwowała mnie spokojnie oczyma, które straciły część swojego blasku, a cała jej twarz stała się nikłym uśmiechem, jak na figurce Buddy. Po raz pierwszy widziałem, żeby uśmiechała się w ten sposób. Miałem wrażenie, że śnię jakiś koszmar. Czy ta rzecz już przestała być moją żoną? Kostium, w którym ją aresztowano, był już okropnie brudny i pomarszczony. Oczywiście nie mogłem przynieść jej ubrania na zmianę. Mój wzrok zatrzymał się na ciemnej plamie na jej spódnicy. - Czy to krew? Co się stało? - A, to – odparła niepewnie, spoglądając na spódnicę z zakłopotaniem. – Wczoraj w nocy dwaj pijani mężczyźni zabawili się moim kosztem. - Co za gnojki! – byłem wściekły na tak nieludzkie zachowanie. Gdybym jednak ich spotkał, z pewnością odparliby, że ponieważ moja żona nie jest już człowiekiem, to nic się nie stało. - Nie mogą tego robić! To niezgodne z prawem! - To prawda. Ale raczej nie złożę na nich skargi. Oczywiście ja też nie mogłem pójść na policję i złożyć skargi. Gdybym tak zrobił, uznano by, że jestem jeszcze bardziej problemową jednostką niż moja żona. - Co za dranie! Czy oni... – ugryzłem się w wargę. Czułem, że zaraz pęknie mi serce. - Czy bardzo krwawiłaś? - Mhmm, troszkę. - Czy bolało? - Już nie boli. Michiko, która była kiedyś tak dumna, pozwoliła teraz, aby na jej twarzy pojawił się ślad smutku. Byłem zszokowany zmianą, jaka w niej zaszła. Grupa młodych kobiet i mężczyzn przyglądała nam się, przechodząc obok. - Zauważą cię – powiedziała moja żona z niepokojem. – Błagam cię, nie daj się złapać. - Nie martw się – uśmiechnąłem się smutno, czując pogardę wobec samego siebie. – Nie mam na tyle odwagi. - Powinieneś już iść. - Kiedy zmienisz się w człekodrzewo, złożę wniosek. Zadbam o to, żeby przesadzili cię do naszego ogrodu. - Mógłbyś to zrobić? - Powinno mi się udać – skinąłem. – Tak, powinno mi się udać. - Byłabym szczęśliwa, gdyby tak się stało – powiedziała moja żona bez śladu emocji na twarzy. - Do zobaczenia. - Byłoby lepiej, gdybyś już nie przychodził – szepnęła, spuszczając wzrok. - Wiem. Mam taki zamiar – odparłem niepewnie. – Mam zamiar już nigdy tu nie przyjść. Ale pewnie i tak przyjdę. Przez kilka minut staliśmy w milczeniu. Nagle moja żona powiedziała: - Żegnaj. - Tak. Odszedłem. Kiedy skręcałem za róg, odwróciłem się jeszcze i zobaczyłem, że Michiko odprowadza mnie wzrokiem, wciąż uśmiechając się jak posąg Buddy. Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
PROZA ZAGRANICZNA PETER K.J. PARKER WATTS
Trzymając się za serce, które w każdej chwili mogło mi pęknąć, poszedłem dalej. Nagle zorientowałem się, że trafiłem przed dworzec. Nieświadomie wróciłem na swoją zwykłą trasę spacerową. Naprzeciwko znajdowała się niewielka kawiarnia, do której zawsze wstępowałem. Wszedłem do środka i usiadłem w narożniku. Zamówiłem czarną kawę. Wcześniej zawsze piłem ją z cukrem. Gorzki smak czarnej kawy bez cukru i mleka przeszywał moje ciało, a ja masochistycznie go w siebie wlewałem. Od dzisiaj już zawsze będę pił czarną. Tak postanowiłem. Przy sąsiednim stoliku trzech studentów rozmawiało o liberalnym komentatorze, którego właśnie aresztowano i zmieniono w człekokrzew. - Słyszałem, że zasadzono go w samym środku Ginzy. - Kochał wieś. Przez całe życie mieszkał na wsi. Dlatego posadzili go w takim miejscu. - Wygląda na to, że zrobili mu lobotomię. - A studenci, którzy próbowali wedrzeć się do parlamentu w ramach protestu przeciwko jego aresztowaniu, też zostali zamknięci i też wkrótce zmienią się w człekokrzewy. - Ale ich było przecież chyba ze trzydziestu. Wszystkich ich zasadzą? - Podobno mają staną przed uniwersytetem, po obydwu stronach Ulicy Studenckiej. - Będą musieli zmienić nazwę. Na Aleję Przemocy albo coś w tym rodzaju. Cała trójka parsknęła. - Słuchajcie, nie gadajmy o tym. Ktoś może podsłuchiwać. Przymknęli się. Kiedy wyszedłem z kawiarni i skierowałem się do domu, zrozumiałem, że sam zaczynam czuć się jak człekokrzew. Szedłem dalej, nucąc pod nosem słowa popularnej piosenki, parodii „Karesusuki”, tylko z nieco zmienionym tekstem. Ja jestem przydrożnym człekokrzewem. Ty jesteś przydrożnym człekokrzewem. A co tam, tylko my dwoje, w tym świecie uschniętych traw, który nigdy nie zakwita... Przełożył Jakub Małecki na podstawie angielskiego przekładu Dany Lewis
Yasutaka Tsutsui Dział prozy zagranicznej „NF” przejąłem w 2011 roku, od razu też rozpocząłem starania o kilka opowiadań ze zbioru „Speculative Japan”. Problemów było mnóstwo, w końcu jednak udało się kupić jeden z moich dwóch priorytetów – „Stojąca kobieta” zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, to świetna historia o absurdach systemów totalitarnych, dlatego z ogromną radością ją Wam prezentuję. Autor Yasutaka Tsutsui debiutuje tym samym w naszym kraju. To twórca, który napisał kilkadziesiąt powieści, w Japonii zdobywał też najważniejsze nagrody gatunkowe. Zaliczany jest do tak zwanej Wielkiej Trojki XX wieku, razem z Shinichi Hoshi i Sakyō Komatsu. (mz)
OJCIEC REDAKTOR
Hobbitowe gadanie (2) Maciej parowski Jak przystało na Anglika (choć nie Brytyjczyka, tego stanu narodowego skupienia Tolkien nie lubił), pisarz wstawia się za Niemcami. Apeluje by nie traktować ich wszystkich jak tego niedouczonego chama Hitlera. To znaczy, by po wojnie (a czyni to na rok przed zakończeniem zmagań) nie odnosić się do Niemców tak, jak oni postąpili z Żydami i Polakami.
P
omstuje przeciw Hitlerowi, ale zarazem wypowiada się energicznie w obronie germańskości. Jego ukochany Beowulf jest przecież z germańskiej mitologii; Anglię i Wielką Brytanię też posiedli czy stworzyli Germanie, a przed nimi Celtowie. Ludy, jak mówi, Północy fascynują Tolkiena, podziwia ich i czuje z nimi kulturową więź. Toteż zdarza mu się nie tylko ich opiewać i bronić przed zarzutami albo wręcz wojować o przywrócenie naruszonych przez krytyków proporcji. Ale kiedy latem 1938 oficyna Rutten&Loening z Poczdamu przygotowująca niemiecką edycję „Hobbita” wystosuje do Tolkiena oficjalne pismo z zapytaniem, czy jest Aryjczykiem, to Niemcy usłyszą reprymendę: Jeśli impertynencje i niczemu niesłużące pytania tego rodzaju mają stać się regułą w kwestiach literackich, to niedługo niemieckie nazwisko nie będzie już źródłem dumy. Pytanie Państwa zostało niewątpliwie podyktowane prawem Państwa kraju, lecz stawianie go poddanym innego kraju jest niestosowne. *** 2 czerwca 1941 roku, tuż przed ruszeniem Niemców na Sowiety, pisze list do Michaela, w którym łagodnie pracuje nad wojennym zapałem syna, lecz głównie mnoży subtelne rozróżnienia, odwołując się do intelektu: Ludzie chyba jeszcze nie zdają sobie sprawy, że mamy w Niemcach wrogów, których zalety (a są to zalety), posłuszeństwo i patriotyzm, są większe od naszych. Których odważni mężczyźni są prawie tak odważni jak nasi. Których przemysł jest jakieś 10 razy potężniejszy. I których – co sprawiło Boże przekleństwo – prowadzi teraz szaleniec, wir powietrzny, diabeł, tajfun, pasja; przy nim biedny stary kajzer wygląda jak staruszka robiąca na drutach. Na początku tego listu oskarża Tolkien rodaków o gnuśność, co jak nieoczekiwanie spostrzega, w gwałtownym świecie zaiste zaczyna sprawiać wrażenie cnoty. Zaś wątek germański kończy tak: Większość życia, od czasu, gdy byłem w Twoim wieku, spędziłem na studiowaniu 1
zagadnień germańskich (w ogólnym sensie, obejmujących sprawy angielskie i skandynawskie). W germańskim ideale tkwi o wiele więcej siły (i prawdy), niż wyobrażają sobie nieświadomi ludzie. Bardzo mnie on pociągał jako studenta (kiedy Hitler pewnie bawił się farbami i nic o nim nie słyszał), w reakcji na „klasykę”. Aby wykryć prawdziwe zło, trzeba zrozumieć tkwiące w sprawach dobro. Nikt nie chce, żebym „był na antenie” lub
napisał postscriptum! Mimo wszystko sądzę, że lepiej niż inni wiem, co jest prawdą w tych „nordyckich” bzdurach. W każdym razie żywię w związku z tą wojną osobistą gorącą urazę – co prawdopodobnie uczyniłoby ze mnie lepszego żołnierza w wieku 49 lat niż byłem nim w wieku 22 lat – do tego diabelnego małego ignoranta Adolfa Hitlera (bo dziwną rzeczą w demonicznej inspiracji jest to, że w żaden sposób nie zwiększa ona czysto intelektualnego kalibru człowieka: głównie wpływa na samą wolę). Niszczy, wypacza, sprowadza na manowce i skazuje na wieczyste potępienie owego szlachetnego północnego ducha, stanowiącego najwyższy wkład do dziedzictwa Europy, ducha, którego zawsze kochałem i próbowałem przedstawić w jego prawdziwym blasku. Przypadkiem nigdzie nie było on szlachetniejszy niż w Anglii i nigdzie nie został wcześniej uświęcony i schrystianizowany.
Szlachetnym duchom Słowian, Bałtów, miażdżonym nie tylko przez „małego ignoranta”, ale i przez „starego mordercę” (Stalina) poświęca Tolkien mniej uwagi. Niestety, przypomina w tym innego Angola1 – Davida Lloyda George’a – germanofila pełną gębą, w dużo gorszym, bo w stricte politycznym sensie. *** Jak wielu innych pisarzy przed nimi i po nim, Tolkien lubi podkreślać swoją odrębność czy osobność i ma szczególne gusta. Toteż równie interesujący są jego komentarze na temat innych twórców, jak pominięcia. Zaskakuje brak wzmianki o dziele Wellsa, Verne’a i zwłaszcza Poego, chyba najbliższego mu z wielkiej trojki ojców założycieli nowoczesnej fantastyki. Tolkien zanurzony w starych językach i księgach nie chciał być nowoczesny, lecz uniwersalny. Choć i to nie do końca prawda – w którymś z listów wystawia dobrą opinię książkom Isaaca Asimova i wyznaje, że czyta Dorothy Le Seyers, która pisywała sztuki i eseje o tematyce filozoficznej, chrześcijańskiej, ale była też autorką kryminałów. Dowiadujemy się wreszcie, że pracował nad własną powieścią o podróżach w czasie, niestety niedokończoną. Najłatwiej zrozumieć Tolkiena tam, gdzie wyraża niechęć do infantylizmu Disneya. Twórca Myszki Miki jest dlań wręcz negatywnym punktem odniesienia (kwestia wychodzi podczas rozwiązywania problemu ilustracji do „Hobbita”). Ale już zastrzeżenia wobec Szekspira, Andersena, Swifta, ba – Chestertona – mimo że dają się wyprowadzić z filozofii „Władcy pierścieni”, jednak przyprawiają o zdumienie. Szekspir naraził się twórcy „Hobbita” zlekceważeniem elfów, w „Śnie nocy letniej” przedstawił je bez należnego patosu. Straszliwa dewaluacja tego słowa, w której niewybaczalną rolę odegrał Szekspir, obciążyła je godnymi pożałowania skojarzeniami, których nie da się już przezwyciężyć. I w innym miejscu: Zaraza na Willa Szekspira i jego przeklęte pajęczyny. W ogóle, jak mówi Tolkien, nie wykarmiła go literatura
Oczywiście nie wszyscy Anglicy są tacy, Chesterton Germanów nie cierpiał, natomiast a wypisywał cudowne rzeczy o rycerskim duchu… Polaków.
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
OJCIEC REDAKTOR
angielska, czytelniczą satysfakcję odczuł po raz pierwszy przy Homerze, także jako filolog. Od najwcześniejszych lat bolałem nad ubóstwem mojego własnego ukochanego kraju, nie miał własnych opowieści (związanych z jego mową i glebą), przynajmniej nie takiej jakości, jakiej poszukiwałem, a znajdowałem (jako składnik) w legendach innych krain. Były legendy greckie, celtyckie i romańskie, germańskie, skandynawskie i fińskie (które miały na mnie wielki wpływ), lecz nic angielskiego – poza zubożałą treścią popularnych książek. (…) Cały świat arturiański mimo swej siły został niedokładnie przyswojony; jest kojarzony z brytyjską ziemią, lecz nie z Anglikami, i nie zastępuje tego, czego według mnie brak. Problem z Szekspirem miał charakter literacki, językowy i medialny. W Anglii nie odkrywa go jak u nas, jak w reszcie świata, co parę pokoleń nowy tłumacz (Mickiewicz, Ulrich, Koźmian, Paszkowski, Słomczyński, Sito, Barańczak). Anglojęzyczny czytelnik czytał i czyta Szekspira w jednej i tej samej oryginalnej wersji od blisko pięciuset lat. A Tolkien języka Szekspira nie lubi. Kwestia medialna, postawiona mimochodem już przez samego Tolkiena, dotyczy właśnie odbioru – czyta się Szekspira czy, jak Bóg przykazał, ogląda na scenie? Oto uwagi Tolkiena o szkolnej inscenizacji „Hamleta” w oxfordzkim teatrze latem 1944: To przedstawienie bardziej niż inne, jakie kiedykolwiek widziałem, podkreśliło szaleństwo czytania Szekspira (i robienia przypisów w gabinecie), chyba że jako dopełnienie oglądania jego sztuk w teatrze. Było to bardzo dobre przedstawienie, z młodym, dość żywiołowym Hamletem; zostało zagrane szybko bez skrótów i okazało się bardzo ekscytującym widowiskiem. Gdyby jeszcze można było obejrzeć sztukę wcześniej jej nie przeczytawszy, czy też bez znajomości jej intrygi, to byłaby znakomita. Została świetnie wystawiona, poza małą niedoróbką w scenie zabicia Poloniusza. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, najbardziej, prawie nie do zniesienia wzruszającą sceną była ta, która w czytaniu zawsze wydawała mi się nudna: scena, kiedy szalona Ofelia śpiewa piosenki. Samego Tolkiena, miłośnika dawnych opowieści i starych języków, zaskoczyła jak widać własna wrażliwość na spektakl, trochę odmienna od literackiej. Możliwe, że okazałby się urzeczonym widzem i życzliwym krytykiem także filmowych adaptacji Petera Jacksona. *** Z Lewisem Carollem (wł. Charlesem Dodgsonem), autorem „Alicji w Krainie Czarów”, odczuwa rodzaj duchowego i merytorycz-
nego pokrewieństwa. Obaj są profesorami (Tolkien ironizuję tę kwestię), a swoją „Filologię”, prawdziwe poletko zawodowe, pod względem niezrozumiałości porównuje z matematyką Dodgsona. Także „Po drugiej stronie lustra” (drugą część „Alicji…”) uważa za bliską „Hobbitowi” pod każdym względem. Inni wielcy proto-fantaści mają mniej szczęścia.
Zasmucająca, wyglądająca na zadawniony uraz dziecka zmuszonego wbrew sobie udawać entuzjazm, jest niechęć Tolkiena do Andersena: Kiedy czytano mi jego baśnie, słuchałem z uwagą, która mogła wyglądać na zachwyt. Sam często je sobie czytam. W rzeczywistości bardzo mi się nie podobały i intensywność tego niesmaku jest główną rzeczą, jaka została mi po latach – pisze do ciotki Jane Neave w listopadzie 1961, załączając kilka własnych wierszy dla dzieci. O Swifcie w korespondencji krótkie wzmianki. W liście do wydawcy, Unwina, który poznał się na „Silmarillionie”, chwali się Tolkien, że jego imiona są lepiej pomyślane niż imiona postaci u Swifta i Dunsany’ego (1937). A we wrześniu 1950 zwraca uwagę temuż Unwinowi na nieoczekiwany heroizm hobbitów, tak odmienny od małości i dzikości, jaką reprezentują ludzie u Swifta. To akurat zrozumiała uwaga, Swift nie cierpiał swoich kukiełek. Obrona szlachetnego północnego ducha kieruje Tolkiena nawet przeciw Chestertonowi. „Ballad of The White Horse” nie jest tak dobra jak sądziłem – pisze do Christophera we wrześniu 1944. – Zakończenie jest absurdalne. Błyskotliwe zestawienia i blask słów i wyrażeń (kiedy są udane, a nie ograniczają się jedynie do jaskrawych
64 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
barw) nie potrafią ukryć faktu, że G.K.C. nie miał żadnego pojęcia o „Północy”, czy to pogańskiej, czy chrześcijańskiej. Z autorem jednej z najwspanialszych pochwał baśni, pisarzem też katolickim, a właściwie szermierzem katolicyzmu, łączy natomiast Tolkiena lekceważący stosunek do sensacji jednego sezonu, które nieuchronnie będą zastąpione przez następne rewelacje. Przyznaje rację autorowi „Człowieka, który był czwartkiem” także w tym, że wysoko należy nieść sztandar naszego świata, ale teraz (AD 1969) patriotyzm wymaga nawet większego wysiłku niż kiedyś. A komentując sytuację globalną wyznaje jeszcze, że jego „Władca…” nie jest alegorią potęgi atomowej, lecz Władzy. Czyli jednak alegoria? *** Kaprysy Tolkiena wobec krytyków, edytorów, wyglądają na wzorcowe. Burzy się przeciw sugerowanym przez wydawcom skrótów w dialogach, bo jest zadowolony z „hobbitowego gadania” swoich bohaterów i nie zamierza go zmieniać. Spiera się nawet z przytomnym zwykle przyjacielem C.S. Lewisem (choćby o jego stosunek do Franco, na który najwyraźniej wpłynęła propaganda czerwonych). Odrzuca prasową sugestię, że jego hobbit powstał pod wpływem popularyzowanej przez Juliana Huxleya teorii ewolucji i jego wykładów o włochatych afrykańskich Pigmejach. Urzekającą awanturę o błędne, bo alegoryczne odczytywanie kwestii Mordoru już referowałem. A oto podobna sytuacja: we wstępie do szwedzkiego wydania „Władcy pierścieni” znalazło się wiele nadinterpretacji, które sprowokowały Tolkiena do dłuższego listu. Dywagacje autora Ake Ohlmarksa na temat Pierścienia, iż jest (on) w pewnym sensie der Nibelungen Ring, Tolkien prostuje sarkastycznie: oba pierścienie były okrągłe i na tym podobieństwo się kończy. Na stwierdzenie z tej samej przedmowy: Są to wspomnienia z jego młodości o pieszych wycieczkach na tereny graniczące z Walią, zagniewany Tolkien wręcz warczy: Jak powiedział Bilbo o krasnoludach, O. zdaje się znać moje własne spiżarnie równie dobrze jak ja sam. Albo udaje, że je zna. Nigdy w młodości nie chodziłem po Walii ani po jej pograniczu. Dlaczego jeszcze za życia robi się ze mnie temat fikcji?
MIŁOŚĆ, WYNALAZKI I SZPIEDZY
lamus
Agnieszka Haska
Jerzy Stachowicz
czyli tajemnice z lamusa
Po czym poznać, że znalazło się zupełnie zapomnianą powieść z lamusa? Po tym, że w egzemplarzu bibliotecznym nikt od prawie osiemdziesięciu lat nie zadał sobie trudu rozcięcia stron.
T
ak właśnie jest w przypadku dwóch książek Wiesława Głowaczewskiego – „Błękitne promienie” oraz „Pancernik powietrzny”, wydanych w Katowicach w 1938 roku. Obie są ciekawym połączeniem powieści szpiegowsko-sensacyjno-fantastyczno-romansowej z wyraźnymi elementami feministycznymi, gdzie wróg czyha za miedzą i ma na podorędziu straszliwy wynalazek, a misja zapobieżenia paskudnym knowaniom przypadnie w udziale lubiącym niebezpieczeństwa damom.
przyrząd dymochłonny, aparat do pędzenia ciężkiem paliwem nieskoprężnych silników spalinowych, gazogenerator, uproszczoną maszynę do szycia, aeromotocykl, tłumik do turbin, aparat do odpierania ataków gazowych i czołg poruszający się na lądzie, po wodzie i w powietrzu. Przyznaje przy tym, że jestem skromny z natury i stwierdzić muszę, że rozgłos szkodzi mi ogromnie i paraliżuje wiele
moich poczynań. Księżna jest zachwycona; odkąd jej mąż spadł w szwajcarską przepaść, zajmowała się tylko automobilizmem, filate-
…KSIĘŻNA, KTÓREJ ROZDĘŁY SIĘ CHRAPKI ZGRABNEGO NOSKA… „Błękitne promienie” rozpoczynają się ostrym hamowaniem auta księżnej Danuty Miłomirskiej – oto na szosie leży motocyklista. Kiedy księżna i szofer wyskakują, aby udzielić pomocy, pobliskie krzaki klną po niemiecku i zasypują przybyłych gradem rewolwerowych kul. Nie wiedzą jednak, że księżna zawsze ma przy sobie parabellum i nie waha się go użyć. Po krótkiej strzelaninie napastnicy rezygnują; rannego udaje się przetransportować do dworu w Miłomli. Motocyklista długo walczy ze śmiercią, w majakach krzycząc różne nazwiska po niemiecku i wygrażając wrogom kultury, cywilizacji i pokoju. Zaintrygowana księżna wykorzystuje doświadczenie zdobyte przy zbieraniu znaczków oraz polowaniach na dzikiego zwierza w dżunglach Afryki i w puszczach kanadyjskich, za pomocą lup i sztucera odkrywa, że chory jest inżynierem, w krzakach siedzieli Niemcy, a wykrzykiwane nazwiska należą do chemika oraz znanego barona. Gdy choremu wraca przytomność, przedstawia się jako Andrzej Karśnica. Okazuje się być największym wynalazcą od czasów Leonarda da Vinci, mając na koncie m.in.
65 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
lamus listyką, jazdą konną i namiętnymi lekturami, a teraz ma z kim pograć w tenisa. W Karśnicy budzi się uczucie do niej, choć ma złamane serce – kiedy budował łodzie podwodne w Le Havre, zakochał się w córce fabrykanta broni Żermenie, która rzuciła go dla oficera tajnych służb barona von Prittwitza, a na dodatek wykradła plany ciężkiego działa najnowszej konstrukcji. Zamach na Karśnicę to próba wyeliminowania przeciwnika; baron i chemik Voss chcieli postraszyć ludzkość straszliwszym od iperytu gazem eternitem, a polski inżynier pokrzyżował im szyki. Teraz jednak Niemcy pracują nad gorszym wynalazkiem – aparatem na odległość niszczącym samoloty. Karśnica jednak jest spalony i nie może wykraść planów. Księżna nie może oprzeć się przygodzie i chęci uratowania ojczyzny. W porozumieniu z szefem polskiego wywiadu wyjeżdża do Berlina, gdzie dzięki kilku sprytnym towarzyskim posunięciom poznaje barona. Niemcy podejrzewają, że Danuta szpieguje, ale przecież to księżna! Niby więc depczą jej po piętach, ale udaje jej się zobaczyć działanie paskudnej broni: Major odwrócił się od aparatu i pomanipulował przy nim. Z cichym, ledwie dosłyszalnym sykiem, wystrzeliły z końców rurek oślepiająco jasne, błękitne promienie. Cienkie ich ostrza krzyżowały się w przestrzeni, tworząc coś w rodzaju drgającej lekko sieci. Zapora ta wyrosła przed maleńkim samolotem, który zbliżał się do niej coraz bardziej. (…) W sekundzie, gdy szybujący owad metalowy zetknął się z niematerialną przegrodą, wystrzelił z niego płomyk. Równocześnie rozległ się tłumiony odległością huk wybuchu. Danuta usypia barona i filmuje wszystko, ale w tej chwili gestapo puka do drzwi. Z opresji ratuje ją Karśnica, przebrany za niemieckiego oficera; razem z planami udaje im się uciec. Rok później są już po ślubie i z małym dzieckiem, a spokój zapewnia im wynalezione przez inżyniera „okaptowanie” do aeroplanów, dzięki któremu promienie nie są w stanie ich strącić.
do lotu Londyn-Tokio szykuje się Jack Carter, znany lotnik-wynalazca, dziedzic fortuny tekstylnej i, co było do przewidzenia, pół-Polak. Jack, który każe mówić na siebie Jacek, jest szaleńczo zakochany w Lidii i choć wie, że nie ma szans w rywalizacji z O’Brienem, to postanawia w tajemnicy zmienić plan lotu, tak, by z Mongolii polecieć do Rosji. Z kolei dla Lidii taka misja to nic strasznego, bo jako kobieta nowoczesna umie strzelać, a w czasie studiów ukończyła kurs pilotażu i skoków spadochronowych. Niestety, Lidia od początku afery jest śledzona. Szefem operacji i wcieleniem zła jest towarzysz Tulskij z GPU, wyglądający jak stereotypowy czekista – barczysty, nosi rubaszkę, bryczesy i oficerki. Jako prawdziwy człowiek radziecki
CARYCA! JAK MI MARKS MIŁY, CARYCA!
gardzi manierami burżujów: ćmiąc niedbale papierosa, przylepionego w kącie ust do dolnej wargi, splunął przez zęby na puszysty kobierzec, zaściełający podłogę gabinetu i rozparł się na kanapie, opierając obie nogi na pokrytym brokatem tapczanie. Jednak pomimo odpowiedniej postawy ideologicznej, dobrej roboty wywiadowczej, zapału oraz użycia gazu usypiającego „leninit” i materiału wybuchowego „stalinit”, sowieckim agentom nie udaje się powstrzymać wylotu Lidii i Jacka. W Urdze w Mongolii, gdzie lądują Lidia i Carter, ukrywająca się w samolocie dziewczyna zostaje porwana i trafia do fabryki, gdzie budowany jest powietrzny pancernik. Nad całym procesem czuwa profesor Bukaszkin, który sam jest więźniem, ale by nie dostawał ataków szału i prostracji spełnianie są jego najdziwniejsze życzenia, łącznie z zatrud-
W drugiej powieści, „Pancerniku powietrznym”, również mamy do czynienia z cudownym wynalazkiem; tytułowy pancernik to śmiercionośna broń latająca, nad którą pracują Sowieci w pilnie strzeżonej fabryce, pod okiem szalonego wynalazcy, profesora Bukaszkina. Lidia Cadogan jest córką carskiego generała i damy dworu. Osierocona podczas rewolucji, adoptowana przez Brytyjczyka, wicehrabiego Cadogana, obraca się w kręgach wyższej klasy średniej i niższej klasy wyższej Londynu. Niestety, pewnego dnia jej narzeczony, przystojny Artur O’Brien znika w Indiach podczas tajnej misji mającej na celu zdobycie informacji o nowej radzieckiej broni powietrznej. Brytyjski wywiad proponuje Lidii udział w misji ratunkowej. W tym samym czasie
66 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
nieniem popa i przerobieniem hali fabrycznej na cerkiew. Bukaszkin w napadzie szaleństwa bierze Lidię za swą zmarłą córkę i chroni ją przed rozstrzelaniem. Wynalazek Bukaszkina to gigantyczny metalowy walec o opływowych końcach, w którym ukryte są silniki i kabina z systemem żyroskopów utrzymujących ją zawsze w poziomie. Aerostatek nie posiada żadnego uzbrojenia – po dostaniu się drogą powietrzną w pobliże wroga osiada na ziemi i toczy się jak dajmy na to okrągły ołówek albo przewrócona szklanka toczą się po pochyłej powierzchni stołu. Tylko, że mój pancernik będzie miażdżył wszystko, co spotka na swej drodze, straszliwym swym ciężarem. (…) Będzie miażdżył, na przykład maszerujące kolumny wojska, zwarte czy rozproszone, forty betonowe i gmachy. Prędkość toczenia przy tym ma być „huraganowa” – do 400 kilometrów na godzinę. Bukaszkin wprowadza Lidię w szczegóły planu zemsty na znienawidzonych „czerwonych”. Zamierza z kilkoma zaufanymi ludźmi porwać pancernik i zrównać z ziemią Moskwę. Aby wynalazek nie wpadł w ręce komunistów, wynalazca fałszuje plany, a prawdziwe oddaje Lidii. W fabryce spotykają się w końcu wszyscy bohaterowie, łącznie z O’Brienem i Jackiem Carterem. Odnajduje się nawet stara piastunka Lidii z czasów przedrewolucyjnych, która teraz jest służącą profesora. Przy okazji, w sposób godny porządnego filmu klasy B, rozwiązany jest problem nieszczęśliwej miłości Cartera do głównej bohaterki – Artur O’Brien ginie tuż przed finałem, w którym następuje ogólny chaos i demolka zakończona ucieczką bohaterów samolotem. Jedynie plan Bukaszkina nie wypala do końca – porywa on pancernik, rozjeżdża całą fabrykę, ale zamiast lecieć do Moskwy wylatuje nim w przestworza i wysadza go. Plany potężnej broni lądują w tajnych archiwach brytyjskiego wywiadu – Anglia jest bowiem za szlachetna, by się mogła posługiwać w walce z wrogami taką bronią! Lidia i JackJacek biorą ślub, a zły agent Tulskij staje się kozłem ofiarnym stalinowskiego wymiaru sprawiedliwości.
PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA NIE POWINIEN SALWOWAĆ SIĘ UCIECZKĄ! Rzetelność nakazywałaby powiedzieć kilka słów o autorze zapomnianych książek. Niestety, Wiesław Głowaczewski jest jeszcze bardziej zapomniany. Według katalogów bibliotecznych napisał tylko te dwie powieści. Wszystko wskazuje na to, że mieszkał w Toruniu lub okolicach: w księgach adresowych z okresu międzywojennego brak jednak takiego nazwiska. Niewykluczone zatem, że był to pseudonim. Być może kryje się za nim jakaś lubująca się w przygodach autorka?
książka miesiąca
SZTUCZNA INTELIGENCJA
-TO BRZMI DUMNIE Jak zachować wierność sobie w totalitarnym systemie? Czy sztuczna inteligencja może mieć sumienie? Z takimi problemami mierzy się Ann Leckie w sztafażu militarnej space opery.
W
śród zjawisk zachodzących w literackim kosmosie do najciekawszych należy… wybuch supernowej. Raz na jakiś czas zdarza się, że autor, który przez lata w cichości ducha coś sobie popisywał, z rzadka prezentując to publiczności, wydaje książkę zaskakującą, przełamującą schematy, zyskującą niezwykłą popularność i zbierającą najważniejsze laury. Ostatnimi czasy taką supernową okazała się Ann Leckie, która krótką formą zadebiutowała w 2006 r., na swoje czterdzieste urodziny. Siedem lat później wydała pierwszą powieść, „Zabójczą sprawiedliwość”, zgarniając za nią nagrody Hugo, Nebula, Arthura C. Clarke’a i BSFA. Najlepszy dowód tego, że nie był to jednorazowy rozbłysk talentu, stanowi kontynuacja tej książki, która otrzymała nagrody BSFA i Locusa oraz nominacje do Nebuli i Hugo. Debiutancka powieść Leckie na pierwszy rzut oka wygląda na połączenie space opery i militarnej SF. Jak to jednak często bywa, znaczące dla gatunku dzieła powstają wtedy, gdy autor odważy się przełamać jego schematy, wyjść poza ramy konwencji, zdefiniować ją na nowo. Kiedy wykorzystuje nagromadzony przez lata rozwoju gatunku sztafaż, ale nie skupia się na nim. Zamiast cyzelować szczegóły opisywanego świata i gubić się w ich labiryncie, traktuje je jako paliwo dla opowieści, w centralnym punkcie której umieszcza bohatera mierzącego się z istotnymi problemami. Główną postacią powieści jest serwitor Esk Jeden – zaimplementowana w ludzkim ciele sztuczna inteligencja, która wcześniej stanowiła część systemu transportowca wojskowego „Sprawiedliwość Toren”.
Takie statki uczestniczyły w aneksji planet prowadzonej przez totalitarne imperium Radch. Rolę wojska spełniały właśnie serwitory sterowane przez SI i dowodzone przez ludzkich oficerów. Podbijana ludność początkowo poddawana była eksterminacji i traktowana jako materiał na serwitory. Ci, którzy ocaleli, zostawali później obywatelami imperium i korzystali ze zdobyczy jego cywilizacji. Bohaterka staje się świadkiem spisku, mającego wywołać zamieszki na niedawno zaanektowanej planecie Shis’urna. Wypadki te uderzają w odpowiedzialną za tutejsze bezpieczeństwo porucznik Awn Elming i w rezultacie prowadzą do jej śmierci oraz zniszczenia „Sprawiedliwości Toren”. Winna temu jest Anaander Mianaai sprawująca dyktatorskie rządy w imperium. Esk Jeden – jedyny ocalały element SI statku – postanawia w akcie zemsty zabić tyrankę. Sprawę komplikuje fakt, że Anaander funkcjonuje w wielu ciałach równocześnie. Kolejna trudność wiąże się z tym, że przebić radchaajską zbroję może jedynie broń używana przez Garseddai – cywilizację zniszczoną przez Radch. Leckie unika opisu technikaliów i futurystycznego żargonu, którym raczą nas inni twórcy space opery. Pomimo tego, że używany przez nią język odzwierciedla specyfikę żeńskiej kultury Radch, przekaz jest zrozumiały i pozwala skupić się na akcji. Interesująco prezentuje się skomplikowane tło obyczajowe, społeczne i religijne wykreowanego świata. Wciągająca jest stopniowo ujawniana intryga, sprawnie wpleciona w rządzące nim reguły. Ale największe wrażenie robi sposób, w jaki autorka staje w obronie wartości fundamentalnych dla
każdej cywilizacji, kultury, wreszcie dla człowieczeństwa. To sztuczna inteligencja, element wyposażenia statku, okazuje się bardziej ludzka w swoich odruchach i zachowaniach niż większość ludzi. To właśnie nią kieruje wierność, prawość i lojalność. Ona poświęca się, by stało się zadość sprawiedliwości, poszukuje prawdy w sieci kłamstw, okazuje miłosierdzie wobec innych. I choć wszystko to wynika z kalkulacji nieludzkiego umysłu, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że u podstaw jego postępowania leży coś, co zwykle przypisywane jest wyłącznie człowiekowi, a nazywane sumieniem czy zmysłem moralnym. Powieść Leckie to ciekawy głos w dyskusji na temat sztucznej inteligencji, jej zastosowania w wojnie i możliwej konfrontacji z rodzajem ludzkim. To również pochwała heroizmu. Na przykładzie kilkorga ludzkich bohaterów autorka dowodzi, że nawet w najbardziej opresyjnym systemie, w warunkach totalnej inwigilacji, możliwy jest sprzeciw, który nie pozostanie nic nieznaczącym gestem, ale w efekcie doprowadzi do pozytywnej zmiany.
Rafał Śliwiak
Ann Leckie, ZABÓJCZA SPRAWIEDLIWOŚĆ. Tłum. Danuta Górska. Akurat 2015. Cena 39,90 zł
67 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
książki
WOLNA, WCIĄGAJĄCA OPOWIEŚĆ Znalezione nie kradzione Stephen King
Tłumaczenie Rafał Lisowski W najnowszej powieści King skupia się na kreacji dwóch bohaterów, kosztem tempa akcji. W „Znalezione nie kradzione” Stephen King kontynuuje historię z co najwyżej średniego „Pana Mercedesa”. Powrót zaliczają znane już postacie – były detektyw Bill Hodges, rodzeństwo Robinsonów, Holly czy przebywający w szpitalu Brady Hartsfield – ale włączają się one do akcji dopiero w drugiej połowie powieści. Natomiast początkowe dwieście stron to silnie rozbudowana ekspozycja, gdzie główne role odgrywają Morris Bellamy i Peter Sauberg. Pierwszy to niezrównoważony morderca, który zabił sławnego pisarza, Johna Rothsteina,
CWANIAK NA DOROBKU Cuda i Dziwy mistrza Haxerlina
za to, w jaki sposób ten potraktował jego ulubionego bohatera, a drugi jest nastolatkiem, który znajduje łup Morrisa, zawierający między innymi niewydane nigdy powieści Rothsteina. Ich losy przecinają się, kiedy Bellamy wychodzi z więzienia i pragnie odzyskać rękopisy. Zestawienie tej dwójki bohaterów to bodaj najciekawszy element powieści. King na ich przykładzie pokazuje, jak wiele dobra lub zła może w człowieku wyzwolić pasja. W Bellamym przerodziła się ona w egoistyczną i ślepą obsesję, która stała się wielką negatywną siłą w jego życiu i doprowadziła do wszystkich popełnionych zbrodni. Podobieństwo do bohaterki jednej z wcześniejszych powieści Kinga, „Misery”, jest oczywiste. Natomiast u młodego Sauberga miłość do literatury, pobudzona przez teksty Rothsteina, stanowiła jeden z bardziej pozytywnych aspektów w życiu i była impulsem do rozwoju i wyborów życiowych. Skupienie na tych dwóch postaciach i mozolne budowanie napięcia pod ich konfrontację, odbija się nieco na tempie akcji, któremu do prawie samego końca znacznie bliżej do nieco przynudzającej obyczajówki, niż trzymającego w napięciu thrillera/kryminału. Ale epilog dobrze wróży następnej książce z Billem Hodgesem.
Recenzował Bartłomiej Łopatka
Albatros 2015 Cena 38,50 zł
BAŚNIOWE SCIENCE FICTION Drugie odkrycie ludzkości Cordwainer Smith
Jacek Wróbel Tłumaczenie Wojciech M. Próchniewicz Lektura Smitha przypomina skok do króliczej nory, w której Alicja spotyka niejednego Kota z Cheshire.
Jak na humorystyczną fantasy, w zbiorze Wróbla zbyt wiele jest wymuszonego humoru. Mistrz Haxerlin, bohater opowiadań Jacka Wróbla zawartych w niniejszym zbiorze, znany jest już z łamów „Nowej Fantastyki”. To naciągacz, malwersant i sprzedawca pseudomagicznego chłamu, który podróżuje po krainie wciskając ciemnocie szmelc, mający rzekomo cudowne właściwości. Na głowie już siwy włos, a nadal musi dorabiać w tak niegodny szanującego się oszusta sposób. To typ człowieka, którego najchętniej rozniosłoby się na widłach… gdyby jeszcze był w pobliżu, kiedy zorientujesz się w kancie. Tam, gdzie nie jest sięgają oszukane przez Haxerlina postacie, sięga los. Bohater raz po raz popada przez swoją działalność w tarapaty, bo biorą go za kogoś znacznie większego, niż w rzeczywistości jest. Musi sobie radzić m.in. z magiczną zarazą, wykradać pierścień zombie czy prowadzić grupę śmiałków na przygodę w lochach rodem z „Dungeons & Dragons”. Dzięki sprytowi, doświadczeniu i dużej dozie szczęścia udaje mu się cało wyjść z opresji, ale co się nacierpi i nagłówkuje, to korzyść dla czytelnika. Opowiadania Wróbla są skonstruowane na podobnym schemacie, chociaż umiejętnie budowany suspens sprawia, że nigdy nie wiadomo jak protagonista wyrwie się z fabularnej matni. „Cuda i Dziwy mistrza Haxerlina” utrzymane są w konwencji humorystycznego fantasy, co generuje dwie najpoważniejsze wady zbioru. Po pierwsze, bohaterowi daleko do literackich, także fantastycznych tricksterów: wiek, urok osobisty i przebojowość zdecydowanie nie te. Po drugie, humor stoi na zróżnicowanym poziomie. Są sceny zabawne i inteligentne, ale jest też wiele przykładów topornych nawiązań i gier słownych. Zbyt dosłowna aluzja przestaje bawić, a zaczyna żenować. A szkoda, bo po słabych dwóch pierwszych opowiadaniach zbiór fabularnie i koncepcyjnie nabiera jakości.
Pod pseudonimem „Cordwainer Smith” skrywał się człowiek, którego życiowe doświadczenia mogłyby zapełnić stronice niejednej książki; autor kilku powieści głównonurtowych, który jednak zabłysnął jako pisarz fantastyki. Niniejsza pozycja z serii „Artefakty” zawiera imponujący zbiór opowiadań i jedyną powieść SF, jaką stworzył. Akcja wszystkich utworów rozgrywa się w tym samym uniwersum – świecie Instrumentalności – i choć prezentują różne momenty w dziejach oraz punkty widzenia różnych postaci, stanowią spójną całość. Opowieści ułożono chronologicznie (zgodnie z czasem świata przedstawionego), a poprzedzają je notki przedstawiające np. kulisy powstania dzieła. Pisane w latach 40. i 50. teksty wciąż mają siłę rażenia. Inspiracje naukowe autora są raczej powierzchowne, ale dzięki temu pomysły Smitha nie trącą dziś myszką, lecz fascynują na podobieństwo surrealistycznej Krainy Czarów (lub Koszmarów). Głęboką inspirację stanowiły za to kwestie filozoficzne i społeczne, co potęguje wymowę naukowo-baśniowych, onirycznych i groteskowych obrazów – zręcznie malowanych pełnymi wdzięku, poetyckimi wypowiedziami, w konstrukcji których znawcy doszukują się wpływu literatury chińskiej. W zbiorze porusza zwłaszcza opowiadanie napisane wspólnie z żoną („O damie, co Duszą żeglowała”), w którym słychać echa dyskryminacji płciowej (zapewne problemów, jakie miały pilotki), ale i ironii wobec radykalnego feminizmu, oraz świetna „Gra w szczurosmoka”, gdzie w pełnej krasie widać fascynację kotami. Najbardziej intrygują jednak kwestie dotyczące „podludzi”, czyli przekształconych zwierząt. Oczywiste skojarzenia z „Wyspą doktora Moreau” ustępują wrażeniu obcowania z wizjami Alejandro Jodorowsky’ego.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzowała Joanna Kułakowska
Genius Creations 2015 Cena 39,99 zł
68 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
MAG 2015 Cena 49,00 zł
69 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
książki
WE WROCŁAWSKICH KANAŁACH Otchłań Robert J. Szmidt
„Otchłań” to jedna z bardziej udanych odsłon „Uniwersum Metro 2033”.
„Otchłań” Roberta J. Szmidta jest drugą książką polskiego autora w realiach wykreowanych przez Dmitrya Glukhovsky’ego. I kolejny raz rodzimy twórca jest w stanie stworzyć powieść bardziej interesującą i barwniejszą, niż propozycje zza naszej wschodniej granicy. Oceny tej nie należy kłaść na karb bardziej swojskich klimatów, mimo że historia osadzona w ruinach Wrocławia budzi więcej emocji niż analogiczne przygody np. w podziemiach Rostowa nad Donem.
CYKL NABIERA KOLORÓW
Fani serii znajdą w „Otchłani” wszystkie cenione elementy: resztki ludzkości podzielone na różnie sprofilowane społecznie i politycznie enklawy, niebezpieczne wędrówki po podziemiach i powierzchni napromieniowanego miasta, a także cały zestaw czyhających na bohaterów zmutowanych przedstawicieli fauny i flory. Nie obędzie się też bez tajemnicy otaczającej głównego bohatera i okoliczności, w jakich się znalazł. Szmidt nie ogranicza się zresztą wyłącznie do obecnego w serii minimum, ale dodaje też nieco od siebie – jak choćby mrugnięcia okiem do czytelnika w formie nawiązań do innych książek (chociażby do swojej również postapokaliptycznej „Apokalipsy według Pana Jana”), czy ciekawie naszkicowanej ewolucji języka i towarzyszącej jej zmianie znaczeń. Żeby nie było za różowo, pojawia się też kilka zgrzytów w prowadzonej lekko i ze swadą narracji. Fabuła, co typowe w „Uniwersum Metro 2033”, jest liniowa i prowadzi od punktu do punktu: wydaje się, że ważniejsza jest sama podróż, a nie cel. Nie przekonuje też do końca kreacja głównej postaci: nauczyciela, bezwzględnego zabójcy, troskliwego ojca opiekującego się niedorozwiniętym synem. Szmidt nadał mu zbyt wiele masek, tworząc niemal nadczłowieka o nie do końca wiarygodnej psychice. Chociaż może nikt normalny nie byłby w stanie tak długo przeżyć w tym świecie?
Recenzował Tymoteusz Wronka
SĄ LEPSI, ALE CZY BĘDĄ DOBRZY?
Pół świata
Lepszy świat
Joe Abercrombie
Marcus Sakey
Tłumaczenie Agnieszka Jacewicz
Tłumaczenie Anna Krochmal i Robert Kędzierski
Czytając „Pół świata” momentami można zapomnieć, że czyta się (teoretycznie) powieść young adult.
Insignis 2015 Cena 37,99 zł
Nowa odsłona konfliktu pomiędzy obdarzonymi i normalnymi. I człowiek, który może zapobiec wojnie.
„Pół świata” jest drugim tomem cyklu młodzieżowego Joego Abercrombiego pt. „Morze Drzazg”. Na początku należy się wyjaśnienie: sporo w fantasy jest powieści znacznie prostszych, by nie powiedzieć dziecinnych, niż ta seria. O ile jeszcze „Pół króla” dużymi fragmentami przypominało w konstrukcji i założeniach fabularnych inne pozycje young adult, to omawiana tu fabuła sprawia takie wrażenie wyłącznie poprzez zestawienie z „dorosłymi” książkami Brytyjczyka ze świata „Pierwszego prawa”. Abercrombie słynie z eksploatowania w twórczy sposób zgranych w fantastyce motywów fabularnych. W „Pół świata” nie robi tego co prawda tak odważnie, jak choćby w „Bohaterach”, ale również podąża tym tropem. Tym razem z jednej strony mamy historię dwójki nastolatków, którzy wkraczają w dorosłość, z drugiej – klasyczny motyw treningu i czynienia ze zwykłej dziewczyny wyszkolonej zabójczyni. A to wszystko w dominującym wątku podróży przez tytułowe pół świata. W większości przypadków autor trzyma się napisanego na długo przed nim scenariusza dla powieści fantasy, ale czasem zaskakuje, dzięki czemu lekturze towarzyszy odrobina niepewności. Silną stroną książek Brytyjczyka są postacie. Również tym razem tworzy charakterystyki proste, ale wyraziste. W tej części główne skrzypce grają nowi bohaterowie, ale starzy znajomi również mają co nieco do powiedzenia. Ta mieszanka, podlana dużą ilością akcji, pojedynków i napięcia sprawia, że przez „Pół świata” czytelnik przebija się błyskawicznie. Pewne zastrzeżenia budzą dość linearna fabuła (ukłon ku prozie dla młodzieży) oraz przedłużony finał, który stanowi raczej przygotowanie do trzeciego tomu, niż naturalne zamknięcie powieści. To pojawiło się mniej więcej w trzech czwartych książki.
„Lepszy świat” to kontynuacja powieści „Niebezpieczny dar”. W centrum uwagi stawia problem dobrze znany z klasycznej SF. Konflikt pomiędzy ludźmi o nadnaturalnych zdolnościach a „normalnymi” to fabularny samograj. Pycha i poczucie krzywdy jednych, strach i frustracja drugich – nieuchronnie wiodą do przemocy, a ta doskonale napędza akcję. Od lat 80. XX w. rodzą się ludzie obdarzeni zdolnościami wykraczającymi poza wszelkie normy. Stanowią jeden procent populacji. Dzięki swoim umiejętnościom z czasem niektórzy z nich zaczynają zajmować kluczowe funkcje w społeczeństwie. Normalni starają się bronić przed ich ekspansją, prześladując obdarzonych, z których większość chce tylko normalnie żyć. Dzieci Darwina – terrorystyczna organizacja obdarzonych – odcina od zaopatrzenia trzy metropolie. Nad zażegnaniem kryzysu pracuje Nick Cooper, który wcześniej ścigał swoich obdarzonych pobratymców, a obecnie pracuje jako prezydencki doradca. Jego działania napotykają opór frakcji, która prze do zaognienia konfliktu. Aby zapobiec wojnie domowej, Cooper musi walczyć na dwóch frontach. Sakey prowadzi sensacyjną akcję zgodnie z najlepszymi regułami gatunku. Piętrzy spiski w spiskach, wprowadza nowych graczy, którzy w nieoczekiwany sposób zmieniają układ pionów na planszy. W reporterski sposób ukazuje, do czego prowadzi dyskryminacja, antagonizowanie społeczeństwa, jak rozkręca się spirala przemocy. Jego spostrzeżenia okazują się aktualne nie tylko w odniesieniu do kwestii obdarzonych, ale również wszelkich innych mniejszości, które wzbudzają strach w większości. Pisarz ciekawie rozgrywa motyw obcości, choć w tym wypadku mamy do czynienia nie z istotami z innych planet, ale z sąsiadem czy kimś z naszej rodziny.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzował Rafał Śliwiak
70 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Rebis 2015 Cena 34,90 zł
Rebis 2015 Cena 34,90 zł
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
FELIETON: Fantastyka praktyczna
Kapitan Hack Jako małe dziecko obejrzałem spektakl Teatru Telewizji z lat chyba jeszcze 70., w którym sprzęty domowe zbuntowały się przeciw domownikom. Nie pamiętam szczegółów, ale scena, w której odkurzacz unosi ssawkę, przypierając właściciela do ściany, sprawiła, że przez miesiąc spałem z głową pod kołdrą. Jakkolwiek śmieszne to się dziś wydaje, owa wizja wkrótce może się urzeczywistnić.
K
iedy w 1982 roku premierę miał 8-bitowy Commodore 64, Internet był w powijakach. Nie było ekranów LCD, więc komputer podłączało się do monitora kineskopowego lub do telewizora. By uniknąć przycinania krawędzi obrazu, konstruktorzy zastosowali ramkę (takie passe partout), poza którą nie mogła się pojawiać żadna grafika. Jedynym, co można było z nią zrobić, to zmienić jej kolor. Komputer oferował 64 KB RAM i osiem kolorów przy rozdzielczości 320x200 pixeli, oczywiście wyłącznie wewnątrz ramki. Niezależnym programistom nie zajęło wiele czasu, by sprytnymi sztuczkami zwiększyć liczbę kolorów do stu dwudziestu ośmiu i pozbyć się ramki. Jeśli więc konstruktorzy mówią, że czegoś się nie da zrobić, to znaczy, że się da. Na tej samej zasadzie – jeśli bank mówi, że Twoje pieniądze są bezpieczne, to znaczy tylko, że nikt jeszcze nie znalazł kolejnej z wielu nieznanych konstruktorom dziur w systemie. Bo że są, to pewne. Niedawny przykład udanego zhackowania przez Internet samochodów, w tym układów kluczowych dla bezpieczeństwa jazdy, pokazuje tylko, że gdzieś poza kadrem naszej uwagi świat po raz kolejny zmienia się nie do poznania. Problem zabezpieczenia przed hackowaniem urządzeń podpiętych do Internetu staje się poważny głównie dlatego, że za chwilę wszystko będzie do niego podpięte. A co gorsza, nie będzie opcji odłączenia ich, bo przestaną działać. Gdy sprawa zaczyna dotyczyć Internetu rzeczy (ang. IoT – Internet of Things), robi się podwójnie nieprzyjemnie. Urządzenia domowe będą zmieniały sposób działania niezależnie od Ciebie. W komputerze z Windowsem masz możliwość wyłączenia automatycznych aktualizacji, w smartfonie z Androidem jest to bardziej problematyczne, za to w „inteligentnej lodówce” nie będziesz miał nawet panelu sterowania z uprawnieniami administratora. Innymi słowy, otaczające Cię sprzęty będą zarządzane zdalnie. Możliwe, że zarządzać nimi nie będzie nawet człowiek. Łopaty zhackować się nie da, w przeciwieństwie do sterowanej cyfrowo koparki. Istnieje sporo maszyn, które przeprogramowane przez niewłaściwą osobę mogą być bardzo niebezpieczne. Wizja kilkudziesięciotonowej koparki
siejącej spustoszenie w centrum miasta jest bardzo filmowa, ale rzeczywistość będzie bardziej przyziemna. Jeśli jeden wirus komputerowy potrafił zniszczyć irański program nuklearny, to czemu inny nie miałby doprowadzić np. do zapalenia się Twojej lodówki albo eksplozji kotła C.O.? Nawet jeżeli nie masz rozrusznika serca, pompy insulinowej czy podobnego urządzenia, od którego może zależeć Twoje życie, to za lat -naście lub -dziesiąt presja ekonomiczna zmusi Ciebie lub Twoje dzieci do cyborgizacji, bez której nie będziesz konkurencyjny na rynku pracy lub wręcz znajdziesz się poza marginesem aktywnego społeczeństwa. Nie potrafimy dziś dokładnie opisać, jakie to będą rodzaje cyborgizacji – być może podskórne dozowniki substancji ułatwiających koncentrację, relaks czy zasypianie. Jedno jest pewne: będą sterowane przez Internet. Możliwość zdalnego hackowania pojazdów przypomina mi, dlaczego lubię stare samochody. Mój Jeep opuszczał fabrykę, gdy trwały prace nad szerokopasmowym kolorowym telegrafem z transmisją kodowaną kluczami imbusowymi. Problem nie dotyczy tylko samochodów jednego koncernu, ani nawet nie tylko samochodów. To problem cywilizacyjny. Przeciętny użytkownik nie rozumie galopującej technologii. Nie ogarnia nawet w pełni przeznaczonego dla niego interfejsu, ani nie zdaje sobie sprawy z potencjalnych zagrożeń. Mamy za to utalentowanych nastoletnich hackerów, którzy dokonują przestępstw jeszcze nie z chęci zysku, lecz dlatego, że mogą, a rodzice im nie powiedzieli, że nie wolno. Dwadzieścia lat temu wyrywaliby skrzydełka muchom albo rzucali kamieniami w pociągi. Dziś nie muszą wychodzić z pokoju. Świat od dawna rządzi się statystyką. Jeśli statystycznie zhackowany zostanie co dziesięciotysięczny użytkownik, nim programiści załatają dziurę, cóż to oznacza? Ni mniej ni więcej tyle, że problem nie jest priorytetowy i można przyoszczędzić na zabezpieczeniach. Nie będziesz nawet o tym wiedział, dopóki nie padnie na Ciebie. Tymczasem samochód będzie musiał być stale połączony z Internetem, żeby ściągać aktualizacje. Znając życie i praktyki EU, połączenie to będzie obowiązkowe ze względów bezpieczeństwa (czyt. kontroli
72 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
RAFAŁ KOSIK
obywateli). A skoro będzie połączenie, to będą i hackerzy. Ludzie Zachodu ponad wolność coraz bardziej cenią wygodę oraz bezpieczeństwo. I chyba za późno, by cytować Benjamina Franklina. Zastanawiam się raczej, czemu nowoczesne samochody pozwalają na zdalny dostęp np. do hamulców? Może taniej jest zrobić jeden system sterujący wszystkim, niż osobny dla hamulców, inny dla faz rozrządu, skrzyni biegów etc., a osobny dla multimediów i nawigacji. A może chodzi o pazerność producenta, który rok po zakupie samochodu umożliwi wykupienie upgrade’u skracającego drogę hamowania? Ale to osobny temat. Gdyby systematycznie wyłapywać w wieku młodzieńczym jednostki aspołeczne, to po kilkudziesięciu pokoleniach udałoby się wyeliminować z populacji geny kodujące tego typu zachowania. Oczywiście to niemożliwe, zatem trzeba problem rozwiązać w inny sposób. Penalizacja wydaje się kusząca, jednak sprawnie działający model społeczny powinien w jakimś stopniu znajdować miejsce nawet dla szkodników. A że kusi, by zniknąć wszystkich ludzi o cechach niepożądanych z naszego punktu widzenia? Jeszcze kilkadziesiąt lat temu homoseksualistów wsadzano do więzień, a za mojego życia mańkutów siłą przestawiano na praworęczność. Wiedza lubi ginąć podczas dziejowych zawieruch, bo zalety leworęcznych wojowników znane były już w starożytności. Nie inaczej jest z aspołecznymi hackerami. Myślę o urzeczywistniającej się wizji Lemowskiej nekrosfery (patrz: „Niezwyciężony”). To problem narastający w ukryciu, więc warto wypracować metody walki z nim, dopóki szkodnik jest biologiczny. Następnie nieuniknione wydaje się zdefiniowanie bytów typu program AI, by móc „ścigać” z urzędu fragmenty złośliwego kodu przynajmniej tak skutecznie, jak dziś szczepi się dzieci przeciwko odrze. A jednak zacytuję Benjamina Franklina: Ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa rezygnują z podstawowej wolności, nie zasługują ani na jedno, ani na drugie. To mądry, ale ostatnio niepopularny pogląd. Wypadałoby go uzupełnić o: Ludzie, którzy dla wygody rezygnują z samodzielnego myślenia, zasługują na wszystko, co ich spotka.
© Cat Sparks
FELIETON: Ślepopisanie
Inteligencja na ekranie Tysiące filmów pokazują naukowców jako prześmiewcze karykatury albo charyzmatycznych samotników wyciągających przełomowe pomysły z kapelusza jedynie za pomocą siły ich intelektu.
W
1971 r., kiedy byłem zaledwie nastolatkiem, poszedłem z tatą do kina na film „Tajemnica Andromedy”. To ekranizacja bestsellera Michaela Crichtona i jedna z najwierniejszych adaptacji książki SF. Film nie jest idealny. Nawet wtedy widziałem, że rozwój postaci nie jest najlepszy. Zawarto w nim mnóstwo dialogów, w których naukowcy tłumaczyli sobie nawzajem rzeczy, które powinni już wiedzieć, tylko po to, by wytłumaczyć widowni, czym są aminokwasy. Jedna rzecz wyróżniała jednak ten film spośród całej reszty i robi to nadal. „Tajemnica Andromedy” pokazywała naukowców faktycznie prowadzących badania. Oczywiście zależnie od tego, jak nisko ustawicie poprzeczkę, widać to cały czas. Tony Stark z dnia na dzień samemu wynajduje silną sztuczną inteligencję. Głupkowaty biolog podpina się do mózgu w słoju i wyczuwa genetyczną złożoność Kaiju w „Pacific Rim”. Postać Anne Hathaway w „Interstellar” ględzi o transcendentalnych właściwościach Miłości jako Uniwersalnej Siły. Tysiące filmów pokazują naukowców jako prześmiewcze karykatury albo charyzmatycznych samotników wyciągających przełomowe pomysły z kapelusza jedynie za pomocą siły ich intelektu. Oczywiście postacie te zostały wymyślone przez scenarzystów niemających pojęcia, jak działa nauka i kompletnie o to niedbających. Ich celem jest zapewnienie bezmyślnej rozrywki hordom pożeraczy popcornu. W dzisiejszych czasach „Tajemnica Andromedy” z jej przeciętnie wyglądającymi naukowcami i ich rozwlekłą metodą naukową, nie mogłaby powstać. Jeśli mi nie wierzycie, zerknijcie na to, co Robert Schenkkan zrobił z książką Crichtona, gdy w 2008 r. kanał A&E ponownie nakręcił tę opowieść jako miniserial. Tak przynajmniej sądziłem, zanim obejrzałem pierwszy sezon serialu „Fortitude”. „Fortitude” to nietypowa koprodukcja brytyjsko-norweska, która w tym roku dotarła do Ameryki Północnej, choć jej powolne tempo i opóźnione rozwiązania wątków powinny być wyrokiem śmierci wśród widowni przywykłej do natychmiastowego wynagradzania. Akcja toczy się na norweskiej Arktyce, gdzie niedźwiedź polarny zabija mężczyznę. Wszystko zaczyna się od dwójki dzieci, które w roztopionym lodzie znajdują mamuta i od Rosjanina stającego przeciw kiepsko kontrolującemu impulsy norweskiemu szeryfowi. Zaczyna się od kobiety w pokoju hotelowym
celującej z karabinu w zamknięte drzwi, za którymi mężczyzna zastanawia się, czy zapukać. Zaczyna się od niewierności i gorączki, od planu wykucia hotelu w sercu lodowca, od naukowca zamordowanego przez nieznanego napastnika uzbrojonego w obieraczkę do ziemniaków. To tylko niektóre z wydarzeń pierwszego odcinka. Żadne z nich nie zostaje wytłumaczone w pierwszej godzinie. Postacie są jak zaszyfrowane, ich motywacje są ukryte przed widzem. Jeśli chcesz, by wszystko wyłożono ci na talerzu, jeśli wolisz raczej „Transformersy” niż „2001: Odyseję kosmiczną”, ten serial nie jest dla ciebie. Prawie do końca sezonu „Fortitude” nie ujawnia nawet, do jakiego należy gatunku. Wikipedia też nie na wiele się zda. Określa Fortitude jako „thriller psychologiczny”. W gruncie rzeczy ten serial to fantastyka naukowa, lecz elementy naukowe – choć oparte na przypuszczeniach – są tak prawdopodobne, że mam wrażenie, iż źle używam nazwy tego gatunku. O tak, ta produkcja opiera się na nauce, na spekulatywnej biologii, na wydarzeniach, które jeszcze nie miały miejsca, ale mogą się zdarzyć. Czyż to nie definicja twardej fantastyki naukowej? A mimo to, po zobaczeniu, jak w przeciągu jedenastu godzin wszystkie te tajemnicze elementy układanki zaczynają się składać, uważam, że zwrot „fantastyka naukowa” nie oddaje serialowi sprawiedliwości. „Fortitude” jest bardziej na czasie, niż sugeruje to przypisana mu etykietka, to jak uznanie historii o epidemii wirusa Ebola za fantastykę naukową na sześć miesięcy przed jej faktycznym wybuchem na świecie. Gdybym miał opisać ten serial w maksimum trzydziestu słowach, powiedziałbym, że „Fortitude” to skrzyżowanie „Twin Peaks” z „Coś” Carpentera, gdyby napisał to Michael Crichton. Pozornie to serial kryminalny dotyczący serii brutalnych morderstw w małym miasteczku, mieszają się w nim jednak wątki poruszające tematy takie jak: rak, niewierność, polityka, szamanizm, zmiany klimatyczne, gwałt, sprawiedliwość tłumu, biologia dzikich zwierząt i obsesje seksualne powiązane z jedzeniem. A także świnia z komorze hiperbarycznej – nadal nie jestem pewien, co tam robiła. Każdy skrywa niebezpieczną tajemnicę, a do tego nad tą skutą lodem skałą wisi niepokojąca aura czegoś nadprzyrodzonego. Lecz rozwiązanie, gdy wreszcie nadchodzi, jest znacznie bardziej przyziemne. Dopiero na końcu serii widz
PETER WATTS
może zobaczyć naukę stojącą za fikcją – a nawet i wtedy, gdy ujawniony został już ten element, można pomylić go z pojedynczą nicią w tym skomplikowanym gobelinie. Gdy za nią pociągnąć, można zobaczyć całą sieć powiązań. Wszystko to starczy, by „Fortitude” mogło otrzymać mój osobisty znak jakości. Ale serial idzie krok dalej i przedstawia najsubtelniejszy i najbliższy prawdzie wizerunek pracujących naukowców, jaki widziałem w telewizji. Pełno tam ślepych zaułków. W przeciwieństwie do nieomylnej intuicji Tony’ego Starka, hipotezy po przetestowaniu okazują się błędne. Badacze martwią się o efekt potwierdzenia. Niespodziewane odkrycia są powodem do przeczesywania literatury fachowej w poszukiwaniu precedensów w prawdziwym świecie. Dodatkowo naukowcy w „Fortitude” są czymś więcej niż sposobem dostarczenia wyjaśnień – to ludzie i profesjonaliści. Lokalna biolożka dzikich zwierząt, która z łatwością kroczy po krainie pełnej głodnych niedźwiedzi polarnych, nabija się z wizytującego biologa sprowadzonego z powodu swojej wiedzy na temat drapieżników (jak się okazuje, były to borsuki), albo używa sprzętu laboratoryjnego do cięcia steków z renifera. Bohaterowie nad piwem dumają na temat tego, co Darwin sądził o Bogu. Słyszałem, że „Fortitude” miał już emisję w Polsce. Nie wiem jednak, jak został u was odebrany. U nas w Kanadzie, po pierwszym odcinku mój przyjaciel uniósł ręce w powietrze w geście zagubienia i żałosnym tonem zastanawiał się, czy serial się poprawi. Powiem wam, co powiedziałem mu: nie, serial się nie poprawi. Opłaca się go oglądać. Wymaga więcej cierpliwości niż przeciętna guma do żucia dla oczu, ale wynagradza tę cierpliwość z nawiązką. Strategia zwodzenia i powolnego tempa zdaje się działać, bo „Fortitude” został przedłużony o kolejny sezon. Nie wiem, gdzie pójdą dalej. Główna tajemnica została rozwiązana, a połowa postaci nie żyje. Z drugiej strony, rozwiązanie tajemnicy okazało się przejawem problemu środowiskowego, który może być źródłem całej gamy katastrof. Może jedną z nich badać będą w kolejnej serii. Może pójdą w kompletnie innym kierunku. Mam nadzieję, że wciąż tu będziemy, by przekonać się, co to będzie.
Przełożył Piotr Kosiński
73 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
u
po u l fa ub ce n b po ook as na l u fa ub ce n bo a ok s na
u
ce
u
ce
u u
ce
u u
JAK PRZYSYŁAĆ OPOWIADANIA
DO „NOWEJ FANTASTYKI” I „WYDANIA SPECJALNEGO” 1. Teksty w Wordzie w formacie .rtf lub .doc proszę przysyłać na adres
[email protected]. Preferowane ustawienia pliku – czcionka Times New Roman 14, wcięcia akapitowe 1 cm (brak tabulatorów), bez odstępu między akapitami, z pojedynczym odstępem między wierszami. Opowiadania wysłane na ten adres, po przejściu selekcji, zostaną wybrane do druku w „Nowej Fantastyce” lub „Wydaniu Specjalnym”, a ich przeznaczenie zależy od decyzji redakcji. 2. Pamiętaj, żeby w pliku znalazło się Twoje imię i nazwisko, namiary kontaktowe (co najmniej adres e-mail i/lub numer telefonu) oraz – najlepiej – krótka notka biograficzna (ze szczególnym uwzględnieniem, czy autor publikował coś wcześniej i jeśli tak, to gdzie). Pliki z opowiadaniami trafiają ze skrzynki mailowej do katalogów na dysku twardym – jeśli nie znajdują się w nich te dane, prześledzenie, przez kogo zostały wysłane jest potem utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Dodatkowo w tytule pliku proszę umieścić nazwisko autora i tytuł tekstu (albo pierwsze słowa tytułu, jeśli cały jest dłuższy), np.: „Tolkien_Władca pierścieni”, „Lem_Niezwyciężony”. Podobnie powinien wyglądać temat e-maila (np. „Rowling, Kiedy Harry poznał Sally, opowiadanie”). 3. Z autorami wybranych tekstów skontaktujemy się mailowo lub telefonicznie najczęściej do trzech miesięcy od otrzymania pliku z opowiadaniem. Nie znaczy to jednak, że tekst zostanie opublikowany w tym terminie – czas publikacji zostanie ustalony w porozumieniu z autorem. 4. Jeśli „mailer deamon” na skrzynce nie sygnalizuje Ci, że przesyłka nie dotarła do redakcji, załóż, że dotarła. Potwierdzenie otrzymania e-maila to tylko niecała minuta, to prawda; ale potwierdzenie otrzymania stu e-maili to już więcej niż godzina. Ten czas lepiej poświęcić na czytanie Twoich opowiadań. Z podobnych powodów nie prowadzimy polemik na temat odrzuconych tekstów ani ich nie opiniujemy. Jeśli do trzech miesięcy nie skontaktuje się z Tobą nikt z redakcji, możesz założyć, że tekst nie został zaakceptowany. 5. Każdy zaakceptowany tekst podlega pracy redakcyjnej – redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów i wprowadzania poprawek do tekstu. Bądź na to przygotowany. 6. Pamiętaj, że brak akceptacji tekstu nie jest równoznaczny z brakiem akceptacji autora – czasem tekst nie jest zły, ale nie jest kompatybilny z gustem redaktora lub nie pasuje do aktualnych planów wydawniczych. Niech Cię to nie zraża. Próbuj dalej. 7. Pamiętaj, że brak szacunku okazany w kontaktach interpersonalnych nie jest najlepszą drogą do budowania dojrzałych relacji między partnerami złączonymi wspólnym celem. Nikt w redakcji nie jest Twoim wrogiem. Najczęściej przypadek to tylko przypadek. Daj sobie i nam drugą szansę.
b
u
bo na ok s u
na
fa
po
lu
ce b
b
na
na
fa
po
lu
ce b
b
na
na
fa
po
lu
b
bo na ok s u
na
fa
po
lu
ce b
b
na
na
fa
po
lu
b
bo na ok s u
na
fa
po
lu
b
bo na ok s u
na
fa
po
eb
lu c b
u
n oo s oo s oo s oo as p p p p p p p ku ku ku ku na ol na ol na ol na ol na ol na ol na ol fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub fa ub b c c c c c c ce n eb n eb n eb n eb n eb n eb n bo na b a a a a a a po ook s po ook s po ook s po ook s po ook s po ook s po ook as ok s na l na l na l na l na l na l na l u u u u u u u u u u u u u u u f f f f f f f b ac b ac b ac b ac b ac b ac b ac b eb n eb n eb n eb n eb n eb n eb n bo na a a a a a a o o o o o o oo as ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s k
eb
p na ol fa ub c
u
n oo as p ku na ol fa ub ce n b po ook as na l u fa ub ce n bo a ok s
na
eb
po l fa ub c
oo
na k s
www.fantastyka.pl > chcemy waszych opowiadań!
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
REDAKCJA „NF”
film
„Ant-Man” nie sprawdza się jako heist movie, ale mimo to dostarcza dobrej, pomysłowej rozrywki.
MRÓWKA TKWI W SZCZEGÓŁACH S
cott Lang, złodziej o złotym sercu, świeżo po wyjściu z więzienia pakuje się w kolejne tarapaty. Okazuje się, że jego poczynania śledzi z uwagą Hank Pym – niegdyś pracownik organizacji T.A.R.C.Z.A., genialny wynalazca, który opracował formułę cząsteczek zmniejszających przedmioty i żywe istoty, po czym ukrył ją przed światem jako zbyt niebezpieczną. Naukowiec potrzebuje pomocy Scotta, aby pokrzyżować plany swego byłego podopiecznego, Darrena Crossa, który przejął jego firmę i próbuje odtworzyć wynalazek Pyma, aby sprzedać go do zastosowań militarnych. Lang, wyposażony w pomniejszający kostium i urządzenie pozwalające mu kontrolować mrówki, idzie w ślady Pyma i staje się nowym Ant-Manem. Ant-Man to jedna z najważniejszych postaci wśród Avengers – wystarczy wspomnieć, że na kartach komiksów to właśnie Hank Pym, a nie Tony Stark, powołał do istnienia robota Ultrona. W filmowej wersji jego rola uległa zmianie; ekranowa wersja sięga po dwóch bohaterów, którzy przybrali ten pseudonim. Relację nauczyciel-mentor komplikuje obecność córki Hanka, Hope, której trudno pogodzić się z faktem, że ojciec woli powierzyć swój kostium obcemu złodziejowi, a nie jej. Powstawaniu „Ant-Mana” towarzyszyły komplikacje – początkowo jego reżyserem miał być Edgar Wright, twórca świetnej „trylogii Cornetto”, w skład której wchodzą komedie „Wysyp żywych trupów”, „Ostre psy” i „To już jest koniec”. Z powodu „twórczych rozbieżności” odszedł jednak od projektu, a jego miejsce zajął Peyton Reed. Całość była przez długi czas wielką niewiadomą – apetyt rozbudzała zapowiedź, że film będzie utrzymany w konwencji heist movie. I właśnie ta zapowiedź jest przyczyną istotnego rozczarowania. Bo, o ile faktycznie mamy tu do czynienia
z opowieścią o brawurowym złodziejskim skoku, o tyle fabuła „Ant-Mana” nie oferuje praktycznie żadnych zaskoczeń. Dobre heist movie są jak sztuczka iluzjonistyczna – odwracają uwagę widza, usypiają jego czujność, po czym następuje błyskotliwa wolta, którą niby widz miał cały czas pod nosem, jednak dał się zwieść twórcom, podobnie jak ofiary ekranowych oszustów. Tymczasem w filmie Reeda takiej wolty brakuje – całość rozwija się według liniowego schematu, z typowym rozłożeniem przewidywalnych zwrotów akcji. Zaskoczeń doświadczamy w szczegółach, ale nie w głównej osi scenariusza. Pod innymi względami jest jednak lepiej. Motyw zmniejszania rozmiarów został ograny twórczo, błyskotliwie i z humorem. Gra aktorska stoi na dobrym poziomie – między głównymi bohaterami, granymi przez Paula Rudda, Michaela Douglasa i Evangeline Lilly, czuje się chemię; ich relacje są wiarygodne. Przyzwoicie, chociaż bez fajerwerków, wypada również Corey Stoll w roli Crossa. Można mieć wątpliwości, czy komiczne trio złodziejskich kompanów Scotta Langa nie było przeszarżowane, ale monologi Luisa (Michael Peña) to prawdziwe perełki. Na tle innych filmów Marvela, „Ant-Man” jest opowieścią na, nomen omen, znacznie mniejszą skalę. W ostatecznym rozrachunku to dobry film, sympatyczna rozrywka i kolejny dowód na to, jak pojemne i różnorodne jest to uniwersum. No i tradycyjnie trzeba zostać do końca napisów, bo ukryte w nich są dwie sceny – z czego ta druga stanowi zapowiedź przełomowych wydarzeń w superbohaterskim świecie. Jerzy Rzymowski
ANT-MAN. Reżyseria: Peyton Reed. Scenariusz: Edgar Wright, Joe Cornish, Adam McKay, Paul Rudd. Zdjęcia: Russell Carpenter. Muzyka: Christophe Beck. Występują: Paul Rudd, Michael Douglas, Evangeline Lilly. USA 2015.
75 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
komiks
W PĘTLI CZASU
ZABAWY POPKULTURĄ CIĄG DALSZY
Archeolog, tajemnicza świątynia, zagadki i dłubanie w strukturze czasu – Andreas w swym żywiole.
Alan Moore nie traci rezonu i dostarcza kolejne znakomite dzieło, będące esencją postmodernizmu.
Cyrrus Foxe w swoim fachu nie ma sobie równych. Jest wziętym odkrywcą, interesują się nim media i opinia publiczna, a starsi koledzy po fachu konsultują z nim swe przypuszczenia i omawiają wątpliwości. Na prośbę jednego z nich nasz archeolog zajmuje się wykopaliskami przy bardzo tajemniczej świątyni. Równolegle do tych wydarzeń w kinach święci triumfy film niemy „Jak wskazówki zegara”. Kim są aktorzy w nim grający? Czemu nastają na życie Foxa? Czy istnieje człowiek mający dostęp do swych poprzednich wcieleń? Jaki związek ma to z odkrytą przez Foxa budowlą? Struktura tej opowieści to prawdziwa łamigłówka i fascynująca zabawa materią komiksu. W tomie drugim Jerome Bachman – postać pojawiająca się w tle wydarzeń „Cyrrusa” – próbuje odnaleźć tajemniczy artefakt będący kluczem do uzdrowienia świątyni. Niespodziewanie rzucony w przedludzką przeszłość jest świadkiem powstawania rzeczy, które doprowadzą do dramatu rozegranego w tomie pierwszym. Poprowadzona klasycznie akcja pozwala poukładać część wydarzeń z tomu pierwszego. Całości czytelnik nie ogarnie nigdy. Planowany tom trzeci, „Dian”, z przyczyn różnych (finanse i niemożność zgrania się czwórki artystów – Andreas chciał tworzyć z Ugolino Cossu, Philippe Foersterem i Philippe Berthetem) nigdy nie powstał i prawdopodobnie nie powstanie. Nie zmienia to jednak faktu że mamy do czynienia z komiksem wyjątkowym, bo przecież nie chodzi o to, aby wszystko przewidzieć, ale o to, aby o niczym nie zapomnieć. To zdanie wypowiedziane przez Andreasa Martensa dotyczy modus operandi jego twórczości. Narysowana w latach osiemdziesiątych XX wieku dylogia doskonale wpisuje się w to motto. Tom pierwszy stanowi rozrzucone puzzle. Proces czytania to mozolne ich odszukiwanie (kształt i kompozycja kadrów, kolorystyka, bohaterowie, treści). Dopiero kontynuacja pozwala na pierwsze próby spajania układanki w całość, gdyż akcja, tocząca się liniowo, sugeruje pewien zamysł twórczy. Aby go ogarnąć, Andreas zmusza do wciąż nowej lektury tomu poprzedniego i interpretowania pierwotnie niezrozumiałych symboli i akcji. Tworzy komiks wielokrotnej lektury, szkatułkę pełną zagadek i odsyłaczy do kolejnych tajemnic. Witajcie w świecie Andreasa – znów skradł naszą uwagę.
Siłą „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” nigdy nie były skomplikowane i wielowarstwowe fabuły na poziomie „Strażników”. Kluczem do sukcesu serii okazała się niczym nieograniczona zabawa retro popkulturą i sieć intertekstualnych powiązań, wpływów oraz zależności. Wykreowane przez Moore’a uniwersum zlepione z fragmentów dzieł pisarzy horrorów, science fiction, pulpy, opowieści niesamowitych, itp., doczekało się serii pobocznej, której główną bohaterką jest Janni Dakkar, córka niesławnego kapitana Nemo, twórcy bojowego okrętu podwodnego, Nautilusa. „Berlińskie róże” to druga część trylogii stanowiącej migawki z życia Janni i podobnie jak „Serce z lodu” są prostą, ale solidną przygodówką o sensacyjnym zabarwieniu. Obecna kapitan Nemo, wraz z mężem Jackiem Strzałą wyrusza do Berlina celem odbicia córki i jej męża z rąk porywaczy, którymi okazują się przywódcy niemieckiej Rzeszy. Ich wizyta w futurystycznym molochu doprowadza do serii mniejszych i większych starć zbrojnych demolujących miasto. Moore serwuje niewyszukaną opowieść o zemście, w której ogranicza ilość subtelnych erudycyjnych popisów na rzecz bardziej dosłownych cytatów, tym razem z popkultury niemieckiej, głównie filmowej. I tak w jednej fabule spotykają się doktor Caligari z filmu Roberta Wiene, doktor Mabuse z kryminalnego cyklu Fritza Langa, C.A. Rotwang i android Maria z „Metropolis” czy Adenoid Hynkel ze słynnego „Dyktatora” Charliego Chaplina, który niewybrednie nabijał się z Adolfa Hitlera i idei faszyzmu. To oczywiście nie wszystko, bo i są jeszcze nawiązania do Orwella, Verne’a i innych. Moore z ogromną wprawą i lekkością dopasowuje do siebie poszczególne elementy układanki, tworząc zadziwiająco spójne i unikatowe uniwersum (również w przypadku „Berlińskich róż” przyda się znajomość „Czarnych akt”), a przy tym dzieło niezwykle rozrywkowe. Z kolei Kevin O’Neill jak zwykle wspina się na szczyt graficznych umiejętności, kreśląc zapierające dech i jednocześnie przytłaczające panoramy berlińskiego Metropolis, zawstydzając przy okazji absolwentów architektury w kwestii designu niezwykłych maszyn, budowli i urządzeń. Choć „Nemo” ustępuje pola samej „Lidze…”, nie można odmówić mu uroku i ogromnej kreatywności.
Waldemar Miaśkiewicz
Paweł Deptuch
CYRRUS–MIL Scenariusz i rysunki: Andreas. Egmont 2015. Cena 69,99 zł
76 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
NEMO: BERLIŃSKIE RÓŻE. Scenariusz: Alan Moore. Rysunki: Kevin O’Neill. Egmont 2015. Cena 39,99 zł
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Fot. Maciej Parowski
FELIETON: Orbitowanie po kinie
Kto pierwszy powiedział „mózgi”?
ŁUKASZ ORBITOWSKI
Ewolucja żywego trupa jest jak on sam – niezbyt skomplikowana. Łatwo też wyznaczyć punkty węzłowe. „Biały zombie” (1932) nawiązuje jeszcze do haitańskiego folkloru. Powrót żywych trupów
Z
ombie nie jest trupem per se, lecz człowiekiem, otępiałym i zmienionym w niewolnika za sprawą paramedycznych pomysłów nawiedzonego doktorka, granego przez Belę Lugosiego. Wątek haitański dość szybko uległ marginalizacji, powracając w nielicznych filmach i tylko jednym udanym – „Wężu i tęczy” Wesa Cravena. W ustaleniu kanonu największą rolę odegrał George Romero. W jego arcydzielnym debiucie zombie staje się trupem, obdarzonym zdolnością ruchu, nienasyconym głodem i flegmatyczną agresją. Tam też pojawiła się przemiana ugryzionego oraz kanoniczny sposób uśmiercenia nieumarłego – strzał w gnijący łeb. Romero, zdolny reżyser o ogromnych ambicjach, szybko stał się niewolnikiem swojego pierwszego pomysłu i filmy na wiadomy temat tłucze aż do dziś, analizując tak ważne kwestie, jak inteligencja zombiego i promil pozostawionego w nim człowieczeństwa. Przyspieszenia naszych milusińskich dokonał, jeśli pamięć mnie nie myli, Danny Boyle w kapitalnym „28 dni później”, gdzie zamiast snujów pojawiły się tabuny gnających przed siebie, zainfekowanych maniaków. Cały powyższy wywód zmierza do postawienia następującego pytania: w którym filmie zombie po raz pierwszy powiedział „braaains…”? Ta króciutka fraza, artykułowana z charakterystycznym
przeciągnięciem środkowej głoski, znana jest nawet dzieciom grającym w „Plant vs. Zombies”. Odpowiedź brzmi: zombie po raz pierwszy odezwał się w „Powrocie żywych trupów” Dana O'Bannona. Napisałbym chętnie, że to film przedziwny, ale omawiam tutaj wyłącznie przedziwne filmy, więc pozwolę sobie uściślić – mamy do czynienia z czymś przedziwnym względem samej przedziwności. Być może także z tego powodu „Powrót żywych trupów” często gości w zestawieniu najlepszych horrorów wszech czasów. Sam mam go za pierwszą komedię o zombie, a już z pewnością najbardziej udaną oraz za kwintesencję lat osiemdziesiątych. Kolorowe to i głośne, z podbitym dźwiękiem, bandą durnych, okolczykowanych nastolatków wbitych w skórzane łachy, tanią charakteryzacją, skąpą liczbą lokacji oraz obowiązkowym elementem tamtych czasów, czyli tzw. babą z cyckami. Biust ów, przytwierdzony na stałe do drobnej Linnei Quigly, oglądamy przez większość czasu ekranowego, bez żadnego sensownego powodu. Uzasadnia sam siebie i jest swym własnym usprawiedliwieniem. Dwóch pracowników zakładu pogrzebowego przez przypadek otwiera beczkę z chemikaliami pozostawioną przez wojsko w piwnicy. Uwolniony gaz infekuje znajdującego się w pobliżu denata, oraz – jak później się okaże – tych dwóch nieszczęśników. Póki jeszcze chłopaki są na chodzie, pacyfikują rozszalałego umrzyka, lecz nie potrafią go uśmiercić. Nawet poćwiartowanie nie pomaga. Palce bębnią w katafalk, nóżka do tańca się rwie. Z pomocą przychodzi sympatyczny patolog o znaczącym imieniu i nazwisku: Ernie Kaltenbrunner. Stary dobry Ernie puszcza rozczłonkowanego trupa z dymem, co okazuje się tylko początkiem właściwych kłopotów. Dym z komina idzie w górę i powraca deszczem, by wywołać pospolite ruszenie na pobliskim cmentarzu. Przypominam ochoczo: tych zombiaków nie da się uśmiercić żadnym sposobem. W całej ten awanturze uczestniczy też grupa młodych awanturników oraz pewna z gruntu porządna dziewczyna w typie zahukanej córeczki pastora. Ich los, mimo różnic, będzie boleśnie jednaki, jako i nas wszystkich. Technicznie chyba nie dało się gorzej. Budżetu starczyło na charakteryzację jed-
nego tylko zombiego (za to zrobiono ją przecudownie), zaś cała reszta ferajny gania oblana substancją niepokojąco przypominającą błoto. Aktorzy nie potrafią grać, fabuła, gdyby jakaś istniała, z pewnością by się sypała, a żarty z perspektywy czasu wypadają dość czerstwo. Wcześniej jednak nie było żadnych. Zombie wykazują się zaskakującą sprawnością (jeden nawet włazi po drabinie), a także elokwencją. Potrafią zamówić sobie obiad, wzywając policjantów bądź karetkę pogotowia, oraz chętnie zdradzają tajemnicę swojego agresywnego zachowania. Jedzą mózgi gdyż bycie martwym boli. Mózg stanowi lek na cierpienie. Usłyszawszy to zrozumiałem, że po śmierci może być gorzej niż za życia, choć nie mieści mi się to w głowie, jeszcze nie nadgryzionej. Dodajmy, mózg jako danie główne pochodzi również od Dana O'Bannona. Wcześniej zombie żarły co im się tylko w człowieku nawinęło. Niezwykłość „Powrotu…” zawdzięczamy właśnie O'Bannonowi. Tego rodzaju produkcje kręcone są najczęściej przez młodych, nieposiadających jeszcze doświadczenia filmowego. O'Bannon, stary wyjadacz, napisał scenariusz do pierwszego „Obcego” i „Lifeforce” Tobe'a Hoopera, znał się więc na robocie jak mało kto. Jego reżyserski debiut pulsuje energią i zdumiewa doskonałym rozłożeniem akcentów. To hałaśliwe, nakręcone za dolara dziełko ma precyzję koncertu Krystiana Zimermana: akcja przyspiesza dokładnie wtedy kiedy powinna, lecąc na łeb, na szyję w stronę doskonale przygotowanego wyciszenia. W gruncie rzeczy, nie potrafiłbym wykreślić stąd ani jednej sceny, wywalić jednego pomysłu – oto najbardziej pieczołowicie rozpisany chaos, jaki w życiu widziałem. Wydaje się nawet, że z nieudolności ekipy uczyniono kolejny element zabawy. Oglądanie drętwych aktorów pogubionych na planie przynosi radość większą niż strzał trupowi między oczy. Wyobrażam sobie teraz, jak ten film wyglądałby, gdyby dowieźli zielonych, z, powiedzmy, Kurtem Russellem, Julią Roberts i efektami specjalnymi jak w „The Thing” Johna Carpentera. To byłoby coś naprawdę niesamowitego, co bardzo chciałbym zobaczyć. Albo nie. Niech „Powrót żywych trupów” zostanie taki, jaki jest.
POWRÓT ŻYWYCH TRUPÓW (Return of the Living Dead). Reżyseria: Dan O'Bannon. Występują: Don Calfa, Thom Mathews. USA 1985. IMDb rating: 7,3
78 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
„ENDER” WYDAWNICTWO ALBATROS
„OTCHŁAŃ” WYDAWNICTWO INSIGNIS
„ZABÓJCZA SPRAWIEDLIWOŚĆ” WYDAWNICTWO AKURAT
KTÓRY Z FILMÓW HAYAO MIYAZAKIEGO JEST ULUBIONYM FILMEM AUTORKI POWIEŚCI „ENDER”?
W JAKIM MIEŚCIE DZIEJE SIĘ AKCJA „OTCHŁANI”?
JAKIE NAGRODY ZDOBYŁA POWIEŚĆ „ZABÓJCZA SPRAWIEDLIWOŚĆ”?
Świat po wojnie bakteriologicznej, którą przeżyli dzięki szczepieniom jedynie Enderzy – ludzie powyżej sześćdziesiątego roku życia, i Starterzy – dzieci i młodzież. Los Angeles jest rządzone przez Enderów, którzy mogą zrobić wszystko – nawet kupić drugą młodość w ciele obcego nastolatka… Callie, dawniej bezdomna, mieszka teraz w okazałej rezydencji zapisanej jej przez bogatą Enderkę, Helenę. Bank ciał został zburzony i zdelegalizowany, ale nosiciele chipów umożliwiających zamianę ciał, w tym Callie, są tropieni i porywani przez nieznanych prześladowców, zainteresowanych przeprowadzaniem na nich eksperymentów . Czy Callie uda się ocalić siebie i może wreszcie… odnaleźć rodziców?
W odległej przyszłości znaczną częścią zamieszkanego kosmosu rządzi Imperium Radch, gdzie władzę absolutną sprawuje Anaander Mianaai, jedna osoba w tysiącach ciał, wszechobecna i niemal wszechwiedząca. Najsprawniejsi jeńcy wzięci do niewoli na podbitych planetach zostają zamienieni w serwitory - pozbawieni własnej osobowości, stanowią przedłużenie sztucznych inteligencji dowodzących okrętami wojennymi. Zdawałoby się, że SI jednego z tych okrętów, „Sprawiedliwości Toren”, dysponująca setkami oczu i uszu serwitorów, łatwo może utrzymać porządek na podbitej planecie. Jednak wskutek skomplikowanej intrygi wybuchają zamieszki, ulubiona oficer „Sprawiedliwości Toren” zostaje niesprawiedliwie oskarżona i skazana na śmierć, a sam okręt ulega zniszczeniu. Przeżywa tylko jeden serwitor, cząstka sztucznej inteligencji w ludzkim ciele. Odtąd Breq, bo takie przybrała imię, okaleczona psychicznie i emocjonalnie, szuka zemsty na tyranie, który pozbawił ją wszystkiego. W trakcie tych poszukiwań odkrywa przerażającą prawdę o rozłamie w zbiorowym umyśle samego władcy...
Wrocław 20 lat po wojnie nuklearnej. Z niemal siedmiuset tysięcy wrocławian przetrwała ledwie garstka. Żyją oni w ciągnących się pod miastem kanałach, tworząc niewielkie zamknięte społeczności, zwane enklawami. Mimo upływu lat, powierzchnia wciąż nie nadaje się do ponownego zasiedlenia. Promieniowanie jest tam wciąż zbyt silne, a co gorsza, zmutowane rośliny i zwierzęta stworzyły w ruinach nowy, wyjątkowo nieprzyjazny człowiekowi ekosystem. Dostępne zasoby ulegają wyczerpaniu i w enklawach zaczyna brakować najbardziej podstawowych rzeczy. Pojawia się głód. Zdesperowani mieszkańcy enklaw coraz częściej przekraczają tabu i uciekają się do kanibalizmu. W takim świecie przyszło żyć Nauczycielowi, ostatniemu z Pamiętających – jak nazywa się ludzi żyjących przed wojną. Chcąc chronić swego niepełnosprawnego syna próbuje dotrzeć do podziemi Fallusa (to ruiny dawnego wieżowca Sky Tower), gdzie mieści się ponoć najbardziej stabilna enklawa. Droga nie będzie jednak prosta i łatwa a Nauczyciel trafi do miejsc, których istnienia nie podejrzewał w najgorszych koszmarach.
Wśród czytelników, którzy do końca września nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Albatros.
Wśród czytelników, którzy do końca września nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Akurat.
Wśród czytelników, którzy do końca września nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (
[email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Insignis.
PRZEŻYŁA PIEKŁO POKONAŁA ENDERÓW MOŻE WRESZCIE GODNIE ŻYĆ… …ALE SĄ LUDZIE, KTÓZY NIE ZAMIERZAJĄ JEJ NA TO POZWOLIĆ
ROZWIĄZANIA KONKURSÓW Z NUMERU 7/2015 „NF” „Diablo: Wojna Grzechu Księga II : Smocze łuski” Wydawnictwo Insignis
Dwóch broni jako pierwszy mógł używać Bard z dodatku Diablo - Hellfire. Justyna Berger – Konin Piotr Jagiełlo – Warszawa Piotr Ziemba – Piotrków Tryb. Jakub Ernt – Nadarzyn Agnieszka Szmurło – Gdańsk
„Nóż w wodzie” Wydawnictwo Rebis
„Dopóki nie zgasną gwiazdy” Wydawnictwo SQN
„Córka zjadaczki grzechów” Wydawnictwo Zielona Sowa
Oberon (pies Atticusa) jest wilczarzem irlandzkim.
Piotr Patykiewicz zadebiutował w 1996 r. opowiadaniem „Czorty” opublikowanym w piśmie „Fenix”.
Autorka książki „Córka zjadaczki grzechów” 11 razy obejrzała w kinie film „The Grand Budapest Hotel”.
Alicja Dombrowa – Siemianowice Śląskie Bartłomiej Cichewicz – Nowe Miasto Aneta Sosinowska – Mrozy Zbigniew Zydor – Wągrowiec Kamil Kuźbicki – Lubicz Górny
Aneta Romanowska – Dąbrowa Chełmińska Krzysztof Hofman – Leszno Piotr Kołodziejczyk – Oświęcim Bartłomiej Babczyński – Łódź Krzysztof Roszczyński – Skwierzyna
Adam Skutnik – Warszawa Daniel Kozłowski – Kazimierz Biskupi Kamila Wypych – Łódź Katarzyna Kołek – Piotrków Tryb. Paulina Kożuchowska – Bydgoszcz
ROZWIĄZANIE KONKURSU Z NUMERU 6/2015 „NF” „Mniejszy cud” Wydawnictwo Akurat Magdalena Sailik debiutowała powieścią „Gildią Hordów” (uznawaliśmy również odpowiedzi, że nie autorka nie występowała w żadnym serialu SF a za błąd w pytaniu jeszcze raz przepraszamy :) Monika Smaga – Warszawa
Krzysztof Pochmara – Marki
Wojciech Żurański – Zbiczno
Bartłomiej Babczyński – Łódź
Waldemar Hinc – Stężyca
79 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
ROCZNA
PRENUMERATA tylko
ZAMÓW PRENUMERATĘ „NOWEJ FANTASTYKI” W PRENUMERACIE DOSTAJESZ:
• 3 numery za darmo • wszystkie numery prosto do domu, wcześniej niż w kiosku!
84
zł
MASZ PYTANIA?
• wejdź na: www.fantastyka.pl/prenumerata • zadzwoń: 22 278 17 27 • napisz: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa lub
[email protected] Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006 PY TAN IA DOT YCZ ĄCE PRE N U M E R AT Y: • •
•
TELEFONICZNIE: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 LISTOWNIE POD ADRESEM: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa LUB NA ADRES E-MAILOWY:
[email protected]
Z AS AD Y PREN UM ER AT Y:
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
ROCZNA
84,00
32,00
108,00
• •
prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
Śledź aktualne promocje prenumeraty na naszej stronie
WWW.FANTASTYKA.PL/prenumerata
ADR ES REDAKC JI: ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
E- MA IL:
[email protected]
WWW.FANTASTYK A.PL
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
REDAKCJA: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
STALI WSPÓŁPRACOWNICY:
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik,
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Paszylk,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2015 Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Krystyna de Binzer, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska, Joanna Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Tomasz Miecznikowski, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz, Radosław Pisula, Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts,
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński. Jak wyświetlać hologramy smartfonem: https://www.youtube.com/watch?v=7YWTtCsvgvg
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7
Ebookpoint.pl kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] 7ff86d9829528603a48da1bf267344b7