JOE ABERCROMBIE: Oryginalność jest przereklamowana
M E D I A
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
INDEKS 358398
issn 0867–132x
PRÓSZYŃSKI
miesięcznik miłośników fantastyki
10 (397) 2015
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
w sprzedaży od
06.10.
www.fantastyka.pl
PROZA: Chiang pROTASIUK
Nesterowicz Carlson, Ran
wes craven (1939-2015)
sam i max - Niezależni Policjanci
POZDROWIENIA Z MARSA Mars na ekranie
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Silnik Münchausena "The Martian" ™ and © 2015 Twentieth Century Fox Film Corporation. All rights reserved.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
fot. J. Lubas
10/2015
ŻEGNAJ I WITAJ 06 10
00 04 „Marsjanin” Ridleya Scotta, na podstawie powieści Andy’ego Weira, to nie pierwsza wyprawa na Marsa, który fascynuje, napawa strachem, ale także daje nadzieję, że kiedyś ludzkość odnajdzie na nim nowy dom.
Fantastyka pełna jest wzniosłych historii, epickich przygód i mrocznych horrorów. Natomiast Sam i Max, Niezależni Policjanci, od ponad trzech dekad uosabiają to, co absurdalne i komiczne.
00 12
14
Czy historia EmDrive to opowieść o starciu marzeń z rzetelną nauką, czy raczej przykład bylejakości i pragnienia sensacji? Entuzjaści badań kosmosu i fantaści z całego serca marzą o czymś takim.
Czym jest dzisiejsze kino grozy i czy kiedykolwiek, po najbardziej twórczej erupcji, wzbiło się na podobne artystyczne wyżyny? Co dziś zostało ze schedy po wielkich? A może to już tylko żerowanie na tej schedzie?
PUBLICYSTYKA 2 3 4 7 10 12 14 63 72 73 74 78
ZAPOWIEDZI ZASTRZYK PRZYSZŁOŚCI Mateusz Wielgosz FILMOWE OBLICZA MARSA Radosław Pisula ORYGINALNOŚĆ JEST PRZEREKLAMOWANA Wywiad z Joe’em Abercrombiem SAM I MAX PODBIJAJĄ ŚWIAT Andrzej Kaczmarczyk SILNIK MüNCHAUSENA Mateusz Wielgosz POŻEGNANIE MISTRZÓW Robert Ziębiński SZTAFETA (1) Maciej Parowski WIEK TERRORU Rafał Kosik JOGURTOWA REWOLUCJA Peter Watts SUKA Robert Ziębiński O MIŁOŚCI Łukasz Orbitowski
30
46 61
DALEKOWZROCZNOŚĆ Jeff Carlson ETER Zhang Ran WIELKA CISZA Allora, Calzadilla i Ted Chiang
RECENZJE 66
KSIĄŻKI
71
GRA
oku!
P.S. Nasze wydawnictwo, Prószyński Media, obchodzi właśnie 25. urodziny. Z tej pięknej okazji życzymy mnóstwa sukcesów i fantastycznej – a jakże! – przyszłości.
FIKCJA POLITYCZNA Michał Protasiuk RASKOLNICY Piotr Nesterowicz
PROZA ZAGRANICZNA 42
Faceb o
Jerzy Rzymowski
PROZA POLSKA 17
Polub Nową Fanta stykę na
30 sierpnia zmarł Wes Craven – jeden z klasyków horroru. Niedawno pożegnaliśmy również Christophera Lee i Terry’ego Pratchetta. Z każdym odchodzącym twórcą, artystą, aktorem, którego darzymy miłością, narasta w nas poczucie nieodwracalnej straty, zubożenia otaczającego nas świata. Z biegiem lat tego żalu jest coraz więcej, bo też ludzi, z którymi zdążyliśmy się zżyć, ubywa. Jest jednak myśl, którą warto zachować w pamięci, bo może doda nam otuchy przy kolejnych pożegnaniach. Dzisiaj, gdy piszę te słowa, i tak samo w dniu, gdy Ty je czytasz, drogi Czytelniku, gdzieś na świecie urodził się ktoś wyjątkowy. Na razie drze się wniebogłosy i moczy pieluchy, ale przecież każdy zaczynał tak samo. Może wyrośnie z niego aktor, który za jakiś czas porwie miliony widzów swoją grą jak Lee; może reżyser, który szarpnie nasze czułe struny jak Craven; może pisarz, który rozbawi nas i zmusi do myślenia jak Pratchett… Nie znamy jeszcze jego osiągnięć, gdyż z naszym żałośnie liniowym postrzeganiem czasu nie mamy wglądu w przyszłość. Te talenty istnieją na razie w chmurze bytów potencjalnych, ale prędzej czy później dadzą o sobie znać. Nie traćmy na to nadziei. I nie chodzi o to, że „nie ma ludzi niezastąpionych” – to głupi slogan i chyba każdy, kto stracił kiedykolwiek bliską osobę wie, jak bardzo głupi. Chodzi raczej o to, że gdy zamyka się jeden rozdział, zaczyna się kolejny i tylko my nie zawsze jesteśmy tego świadomi. A świat niekoniecznie ubożeje, tylko się zmienia – w miejsce jednych niepowtarzalnych, cudownych talentów pojawiają się inne, równie wyjątkowe, również jedyne w swoim rodzaju. Pozostaje zatem stawić czoło zmianom i powtórzyć za księciem Corwinem z „Kronik Amberu” Zelaznego: Żegnaj i witaj, jak zawsze. Zapraszam do lektury!
75
DVD
76
KOMIKS
w następnym numerze : Elizabeth Bear Ta przypadkowa planeta Adam Przechrzta Adept FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 4/2015 od 14 PAŹDZIERNIKA
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Fot. A. Kaczorek
Październik, tradycyjnie, na bogato
J
ak zwykle: chwila oddechu, a potem: BOOM. Bo targi książki w Krakowie, bo festiwal komiksu w Łodzi, bo brzydka pogoda, to kina będą pełne. Stąd aż za dużo tych premier. Sami zobaczcie: W kinie zaczynamy od „Marsjanina” (Ridley Scott ostatnio zawodzi, ale z drugiej strony powieść Andy’ego Weira to świetna rozrywka i dobry materiał na film) oraz „Wizyty” (tak jakby filmu dokumentalnego o wizycie Obcych na Ziemi). Potem chwila przerwy i 23 października aż trzy premiery: „Piotruś. Wyprawa do Nibylandii” z Hugh Jackmanem w roli Czarnobrodego, „Łowca czarownic”, w którego wcieli się Vin Diesel, a także najbardziej wyczekiwane przeze mnie „Crimson Peak. Wzgórze we krwi” w reżyserii Guillermo del Toro. W świecie komiksu jeszcze lepiej. Od Egmontu: „All New X-Men #02: Tu zostajemy”, „Batman. Narodziny demona”, „Luthor” Azzarello i Bermejo, „Star Wars Legendy #03: Czystka” oraz chyba najbardziej wyczekiwana: „Monografia. Grzegorz Rosiński”. Od Mucha Comics: trzecie tomy serii „Chew”, „Fatale” i „Saga” (jupi!) oraz
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
„Wolverine: Origin II”. Do tego „Black science #2: teraz, nigdzie” i „Lazarus #2” od Taurusa, zbiorczy „Incal” Moebiusa i Jodorowsky’ego, „Storm - I - Świat na dnie. Ostatni zwycięzca” (mariaż space opery i fantasy) oraz „Sklepik z robotami” Roberta Siennickiego i Jakuba Dębskiego. Coś jeszcze zostało w portfelu? No to marszem do księgarń, gdzie na przykład wybitny „Wodny nóż” Paola Bacigalupiego (lepszy od „Nakręcanej dziewczyny”), świetny „Dygot” Jakuba Małeckiego oraz nową powieść Wita Szostaka, „Wróżenie z wnętrzności” i trzeci tom cyklu „Wilkozacy” Rafała Dębskiego. Naczelny ucieszy się zaś z „Rady mniejszości” Kate Griffin (czekał na to, oj czekał) i pewnie z dwóch nowych tomów „Akt Dresdena” Jima Butchera, czyli „Krwawych rytuałów” i „Śmiertelnych masek”. Z murowanych hitów sprzedażowych mamy poza tym „Tron czaszek, księgę 2” Petera V. Bretta, „Miecz lata” Ricka Riordana, z serii „Magnus Chase i bogowie Asgardu”, „Posłańca strachu”, czyli nową powieść Michaela Granta, tego od cyklu „GONE”, oraz rzecz jasna „Anioła burz” Trudi Canavan – drugi tom serii „Prawo Millenium”. Poza tym jeszcze Orson Scott Card i Aaron Johnston w „Przesielniu” dalej będą snuć historię sprzed „Gry Endera”, a w „Nieśmiertelnych z Meluhy” Amisha mamy zagłębić się w świat bogów z Indii. Szkoda tylko, że nikt nie wyda książki „Jak to wszystko kupić, kiedy przeczytać i gdzie potem trzymać, bo na półce miejsca już brak”. Marcin Zwierzchowski
na październik polecamy :
książki
Paolo Bacigalupi, „Wodny nóż”
Trudi Canavan, „Anioł burz”
– nowa, świetna powieść autora „Nakręcanej dziewczyny”.
– murowany hit, nowa powieść bestsellerowej autorki.
film
„Crimson Peak. Wzgórze krwi” – horror od Guillermo del Toro.
komiks
„Luthor” – opowieść o pierwszym spośród przeciwników Supermana.
zastrzyk przyszłości
Kubeł zimnej wody
Mateusz Wielgosz www.weglowy.blogspot.com
Internetowa akcja dała naukowcom swobodę w postaci ponad 220 milionów dolarów. Mogli sobie pozwolić na dużą i niepewną inwestycję, która mogła jednak przynieść duży przełom. I przyniosła.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
eksperymenty opisywane jako łączące wysokie ryzyko z wysokimi zyskami. Innymi słowy, mogli sobie pozwolić na dużą i niepewną inwestycję, która w przypadku sukcesu mogła przynieść duży przełom. I tak też się stało. W naszych komórkach DNA i białka potrzebują się nawzajem. DNA niesie informacje, białka umożliwiają zachodzenie reakcji chemicznych. Białka potrzebują DNA do tego, by powstać; DNA nie może duplikować się bez białek. Dziesięć lat temu zauważono, że w komórkach nerwowych pacjentów cierpiących na stwardnienie zanikowe boczne często występują złogi białka TDP-43. Nie wiadomo było jednak, czy to przyczyna, czy skutek choroby. Badania przeprowadzone nad komórkami nerwowymi myszy pozwoliły opisać, w jaki sposób TDP-43 ulega uszkodzeniu i nie jest w stanie odczytywać DNA, co ostatecznie prowadzi do śmierci komórki. Następnie naukowcy wprowadzili specjalnie przygotowane białko, które miało naśladować funkcję TDP-43. Jak się okazało, komórki zaczęły ponownie działać poprawnie. To przełom, który daje nadzieję na powstrzymanie choroby. Warto podkreślić ostatnie zdanie. Obecnie naukowcy mają jedynie wyniki badań nad mysimi komórkami. Choć jest to przełom, nie oznacza jeszcze, że mamy lek. Następnym krokiem będą próby terapii na myszach jako całych organizmach. Jeśli terapia okaże się skuteczna w spowalnianiu lub zatrzymywaniu objawów choroby, naukowcy będą mogli zacząć planować testy kliniczne na ludziach. Dlatego też ALS Association już planuje powtórkę akcji w nadziei, że stanie się dorocznym zdarzeniem. Biorąc pod uwagę zrywy społeczne, nie liczyłbym na choćby zbliżoną popularność. Obawiam się, że zdobycie uwagi internautów, która pociągnie za sobą pieniądze będzie wymagało nowego i sprytnego marketingowo pomysłu. Jakkolwiek potoczą się dalsze losy, sens akcji z lata zeszłego roku wydaje się niezaprzeczalny. Podniesiono świadomość problemu tej choroby, wykonano krok w kierunku znalezienia terapii, a niżej podpisany może dodać, że przy okazji dowiedział się, co to są omdlenia wazowagalne.
ks i e g a r n i a . p r o s z y n s k i . p l
›››
Elegancki, łysy mężczyzna przy biurku wypisuje czek. Następnie sięga po kubeł lodu. Kleszczykami wrzuca kilka kostek do szklanki i zalewa je dobrą whiskey. Podnosi drinka w kierunku kamery i z satysfakcją pociąga łyk. Tak Patrick Stewart odpowiedział na Ice Bucket Challenge. Typowo jednak w okresie wakacyjnym 2014 roku, celebryci i szarzy ludzie oblewali się kubłami zimnej wody z lodem, by podnieść świadomość o stwardnieniu zanikowym bocznym i zachęcić do przekazywania datków na poszukiwanie leku na chorobę, która na ten moment jest wyrokiem śmierci. Jak to zwykle bywa, pojawiło się sporo słów krytyki. Większość zarzucała ALS Ice Bucket Challenge, że jest zabawą, która pozwala ludziom poprawić swoje samopoczucie, zamiast zaangażować ich w autentyczną działalność charytatywną. Żal miały fundacje dobroczynne, wielbiciele spiskowych teorii twierdzili, że datki zasilą Big Pharmę, czyli złowieszcze korporacje farmaceutyczne, które chcą naszego cierpienia. Wśród krytyków pojawiła się też PETA, twierdząc, że pieniądze umożliwią okrutne testy na zwierzętach; pewien lekarz ostrzegał, że oblewanie się zimną wodą może prowadzić do omdleń wazowagalnych; wreszcie pojawiły się słowa krytyki odnośnie marnowania wody. A jednak, rok później naukowcy ogłosili przełom, który przypisali akcji oblewania się lodowatą wodą. Stwardnienie zanikowe boczne, znane jest również jako choroba Lou Gehriga. Henry Louis Gehrig był legendarnym baseballistą New York Yankees i zmarł 24 miesiące po diagnozie. ALS jest chorobą neurodegeneracyjną, która niszczy neurony ruchowe. Zaczyna się od niedowładu kończyn, w miarę jak postępuje odbiera władzę nad kolejnymi partiami mięśni, zupełnie nie naruszając strefy intelektualnej. Z reguły śmierć nadchodzi w ciągu trzech do pięciu lat poprzez paraliż mięśni oddechowych. Oczywiście istnieją wyjątki. Najsłynniejszym jest Stephen Hawking, który według prognoz miał umrzeć w 1965, tymczasem do dziś prowadzi aktywne życie, działalność naukową i popularyzatorską. Sukces internetowej akcji dał naukowcom swobodę w postaci ponad 220 milionów dolarów. Mogli je przekazać na
3 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
temat numeru
Radosław Pisula
FILMOWE OBLICZA MARSA Wchodzący na ekrany „Marsjanin” Ridleya Scotta, na podstawie powieści Andy’ego Weira, to nie pierwsza wyprawa na surowe tereny Czerwonej Planety, która fascynuje, napawa strachem, ale także daje nadzieję, że kiedyś ludzkość odnajdzie na niej nowy dom.
M
ars interesował uczonych i pisarzy od tykają niezwykłe istoty, przeżywają fascynuniepamiętnych czasów, ale prawdzijące przygody oraz walczą o przeżycie. Ten we zauroczenie tym ciałem niebietrend zapoczątkował Percy Greg w powieści skim rozgorzało na początku XIX wieku, gdy „Across the Zodiac” (1880), a rozwinął Edwin Percival Lowell (astronom, przemysłowiec i Da Lester Arnold kreując porucznika Gullivara Vinci swoich czasów), zafascynowany książką Jonesa (1905). Na dobre rozpropagował go „La planète Mars et ses conditions d'habitabilité” jednak Edgar Rice Burroughs w wielkim cy(1892) Camille’a Flammariona oraz pracami klu o przygodach Johna Cartera z Marsa astronoma Giovanniego Schiaparelliego, za(1912-1964). Właśnie o filmowych wyprawach czął badać planetę na szeroką skalę. Niestety, na tajemniczą planetę opowie ten artykuł. wpadł w translatorską pułapkę związaną ze słowem canali i zaczął traktować odkryte przez Okno na kosmos Schiaparelliego na powierzchni planety naturalne kanały za dzieło rąk istot myślących. Kino od narodzin z nadzieją spoglądało Swoje przemyślenia, oparte w lwiej części na w gwiazdy. One same miały jednak mniej bardzo luźnych domniemaniach, opublikoszczęścia – wielki Georges Méliès w „Podróży wał w trzech książkach „Mars” (1895), „Mars na Księżyc” (1902), pierwszym prawdziwym and Its Canals” (1906) i „Mars As the Abode filmie SF, wbił rakietę prosto w oko Srebrnego of Life” (1908). Rozpalił tym iskrę w sercach Globu, zaznaczając wyraźnie pragnienie podpisarzy związanych z pulpową SF boju filmowego kosmosu. Mars nie musiał – przecież kanały mają za zadługo czekać na swój celuloidowy danie doprowadzać wodę debiut, gdyż już w 1910 roku stuw miejsca jej pozbawione, filmowe Thomasa Edisona Czy ascetyczna diowydało co oznacza, że ktoś lub na świat „Podróż na powierzchnia coś musi zamieszkiwać Marsa” – szaleńczą kilkuminiedostępną planetę. nutówkę w duchu Mélièsa, czerwonego A skoro jest krwistow której pewien naukowiec globu znów czerwona, to najprawznajduje sposób na odwrócetrafi w światła nie grawitacji i przez okno oddopodobniej chyli się ku upadkowi. latuje na rdzawą planetę, gdzie jupiterów? Marsjańska twórczość w trakcie surrealistycznej eskapadzieli się na dwie dosyć wydy spotyka niezwykłych olbrzymów. raźne odmiany: najazdy obcych W przeciwieństwie do literackich fanna Ziemię – jak u ojca fantastyki naukotazji, filmowe widowiska marsjańskie nie bywej, H.G. Wellsa w „Wojnie światów” (1899), ły zbyt popularne w pierwszej połowie XX w której przerażające i bezlitosne trójnogi dewieku, podobnie zresztą jak całe science wastowały ziemskie miasta – oraz podróże na fiction, wypadające poza zainteresowania Czerwoną Planetę, gdzie bohaterowie spohollywoodzkiej machiny kinowej – kreatorki
4 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
popularnych trendów, preferującej gotyckie horrory, opowieści wojenne, melodramaty oraz filmy noir. Co ciekawe, intrygująca wizja Marsa pojawiła się niespodziewanie w ZSRR – „Aelita” (1924) Jakowa Protazanowa, mimo uwikłania w socjalistyczną narrację, całkiem zgrabnie scaliła ideę buntu proletariatu (dzielny młodzieniec walczący z rządzącą diaboliczną Starszyzną) z niezwykłą opowieścią w duchu Burroughsa, gdzie protagonista zdobywa względy kosmicznej księżniczki. Mars musiał jednak czekać na kolejne wyraziste odwiedziny (z małym wyjątkiem w postaci serialu „Flash Gordon” z 1938 roku) aż do zimnowojennego wyścigu kosmicznego pomiędzy USA i ZSRR.
Straszne potwory i super-dziwadła Jeszcze przed rozpoczynającym rywalizację potęg wystrzeleniem na orbitę pierwszego sztucznego satelity – radzieckiego Sputnika 1 (1957), na amerykańskich ekranach pojawiły się trzy produkcje zwiastujące technologiczne starcie. "Rocketship X-M" (1950), reklamowany jako pierwszy filmowy podbój kosmosu, przedstawiał przygody grupy zmierzających na Księżyc amerykańskich astronautów, którzy przypadkowo trafiają na Marsa. Jurij Gagarin miał polecieć w kosmos dopiero za jedenaście lat, dlatego twórcy filmu dosyć luźno podeszli do przedstawienia lotu załogowego – mężczyźni noszą niezastąpione pilotki, a na miejscu poznają niedobitki marsjańskiej cywilizacji, spustoszonej wojną atomową. Z kolei w słabym „Flight to Mars” (1951) podziemia planety zamieszkują wrogo nastawieni tubylcy.
temat numeru
„Pamięć absolutna” „Misja na Marsa”
„Marsjanin”
Kluczowe dla filmowej wizji Marsa jest nazwisko Byrona Haskina. Najpierw w 1953 roku został zaproszony przez legendarnego producenta George’a Pala do wyreżyserowania adaptacji „Wojny światów”, do dziś uważanej za jeden z najlepszych filmów SF lat 50. Dwa lata później Pal powierzył mu „Conquest of Space” – film w założeniach mający przedstawić jak najbardziej realistyczną wizję lotu na Marsa. Widowisko oparte na niebeletrystycznych książkach (m.in. „The Mars Project” Wernhera von Brauna), podporządkowane scenografii i kostiumom, nie miało jeszcze możliwości technicznych, aby wytworzyć przekonującą iluzję. Widownia nie tego oczekiwała
się trochę jak Kolumb – trafiłem do dziwnego, nowego świata pełnego dziewiczych cudów i odkryć), uczy się zdobywać tlen (wyzwalany ze specjalnych skał pod wpływem ciepła), odkrywa pokłady wody, a także musi radzić sobie z własną psychiką. W końcu oczywiście spotyka swojego kosmicznego Piętaszka i odnajduje tubylców, ale pierwsza połowa filmu – oparta na przetrwaniu w niewyobrażalnym terenie i walce z dogłębną izolacją – stanowi o jego ponadczasowości. Nie zaszkodził także większy budżet, pozwalający wyrwać się produkcji z wizualnych uwarunkowań kina klasy B – prym wiodą tutaj zdjęcia na terenie Zabriskie Point w Dolinie Śmierci, który jeszcze nieraz przysłuży się filmowcom poszukującym swojej Czerwonej Planety. Ważnym obrazem jest także „The Angry Red Planet” (1959) Iba Melchiora – niskobudżetowa produkcja wykorzystująca technikę CineMagic, łączącą ręcznie rysowane animacje z aktorami. Dzięki niej astronauci uwięzieni na Marsie mogli spotkać na przykład ogromną nietoperzo-pajęczą bestię. Obcość planety podkreślał czerwony filtr wykorzystywany na wszystkich scenach na jej powierzchni.
Żeglarze, Wikingowie i koniec marzeń od podróży w kosmos. Porażka artystyczna sprawiła, że Pal na pięć lat wycofał się z finansowania science fiction. Na szczęście Haskin pozostał przy gatunku i zaatakował ekrany jednym z najlepszych marsjańskich filmów. „Robinson Crusoe on Mars” (1964) to protoplasta „Marsjanina”, który oryginalnie przetworzył przygody bohatera powieści Daniela Defoe. Astronauta Kit Draper ląduje awaryjnie na Marsie po kolizji z kometą. Na miejscu odkrywa, że jego towarzysz nie żyje, a jedyną żywą istotą na rdzawej planecie jest lecąca z nimi małpka. Bohater powoli, niczym literacki odpowiednik, eksploruje planetę (jak sam mówi: Czuję
Marzenia o spotkaniu życia pozaziemskiego i sprzyjających egzystencji warunkach na Czerwonej Planecie zostały brutalnie rozwiane w 1965 roku, gdy sonda kosmiczna Mariner 4 przeleciała obok Marsa i wykonała pierwsze zdjęcia ukazujące wyraźnie, że kanały były tylko iluzją. W 1971 roku Mariner 9 został pierwszym sztucznym satelitą planety (nieco wcześniej zdeterminowani Sowieci zdążyli jeszcze rozbić o nią swojego Marsa 2) i do czasu dezaktywacji zdążył przesłać 7329 zdjęć. Romantyczne wizje ostatecznie ukróciło lądowanie na powierzchni sondy Viking 1. Okazało się, że zamiast starożytnych ruin obcej cywilizacji na Marsie znajduje się nieskończona kamienna
5 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
temat numeru pustynia, poprzecinana kilkukilometrowymi kraterami i skąpana w burzach piaskowych, niemożliwa do zasiedlenia. Kino musiało porzucić niezwykłe pomysły i powrócić na Ziemię. SF musiała poradzić sobie z nowym obliczem Marsa – popularna stała się tematyka izolacji w szczelnie zamkniętych koloniach, sposobów okiełznania dzikiej planety i prób jej terraformowania. Filmy na chwilę skręciły w stronę drobiazgowego realizmu (ponieważ „2001: Odyseja kosmiczna” Kubricka całkowicie zmieniła krajobraz gatunku), czego przykładem jest „Koziorożec 1” (1977). To odzierająca Marsa z niesamowitości historia grupy astronautów biorących udział w inscenizowanym lądowaniu na Marsie. Była ona pochodną teorii spiskowych związanych z rzekomym sfałszowaniem wyprawy na Księżyc, w które zamieszany miał być wspomniany wcześniej Kubrick. W 1980 roku spróbowano w formie miniserialu przenieść na ekran „Kroniki marsjańskie” Raya Bradbury’ego, ale połączenie ascetycznej scenografii i zabójczo wolnego tempa sprawiło, że sam pisarz określił widowisko mianem po prostu nudnego. Stagnacja w temacie trwała aż do roku 1990, gdy Paul Verhoeven zaadaptował klasyczne opowiadanie Dicka „Przypomnimy to panu hurtowo” w formie „Pamięci absolutnej” z Arnoldem Schwarzennegerem. Holender połączył krwawą estetykę z czarnym humorem i kąśliwym komentarzem społecznym wymierzonym w korporacje oraz monetyzację wszystkiego, co się da – od złóż mineralnych na zaludnionym Marsie, przez ludzkie wspomnienia, aż do powietrza. Efektem był jeden z najbardziej kasowych filmów przełomu lat 80. i 90.
Zmarsowany atak Kolejna dekada zapomniała o wizytach na Marsie, skupiając się na atakowaniu Ziemi coraz to wymyślniejszymi kosmicznymi zagrożeniami. Zmieniło się to z początkiem nowego
„John Carter”
6 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
milenium, gdy rozpoczął się czas rozliczeń ze stanem dotychczasowych kosmicznych badań. Wizja niesamowitości mogących kryć się pod kamienną pustynią uderzyła kina ze wzmożoną siłą. Najpierw Brian De Palma zaprezentował swoją wizję w „Misji na Marsa” (2000). Produkcja świetnie prezentowała brunatne krajobrazy i próbowała twórczo nawią-
„Koziorożec 1”
zać do tematyki „2001: Odysei kosmicznej” (skąd wzięło się życie na Ziemi?, czy ktoś był tu przed nami?), łącząc to z marsjańskimi teoriami spiskowymi („twarz” z Cydonii, jako relikt dawnej cywilizacji). Ostatecznie utonęła jednak w sosie z ckliwości i niedopowiedzeń. Nie lepiej było w przypadku „Czerwonej planety” (2000), w której zespół astronautów prowadzony przez Vala Kilmera umykał z umierającej Ziemi na Marsa, na którym dziwne rzeczy zaczęły się dziać z wystrzelonymi wcześniej algami, które miały produkować tlen umożliwiający kolonizację. Na miejscu bohaterowie trafiają oczywiście na mordercze kosmiczne plugastwa i na dokładkę muszą walczyć ze zbuntowanym robotem bojowym. Film okazał się zupełną klapą. Najlepiej poradził sobie z tematem John Carpenter, który w „Duchach Marsa” (2001) zaprezentował klasyczne niskobudżetowe kino exploitation, gdzie grupa więźniów i stró-
żów prawa musi przetrwać w więzieniu najazd ludzi opętanych przez pradawne upiory. Westernowy schemat znany z „Rio Bravo” sprawdził się poprawnie, ale sam Mars był tu tylko dodatkiem do akcji.
Ostatnia granica? Wspomniana wyżej trójca wypaliła filmowe paliwo. Przez następną dekadę Mars zdołał być jedynie egzotycznym tłem dla ekranizacji gry „Doom” (2005) i podkreślał stan psychiczny oraz wyobcowanie przepotężnego Doktora Manhattana w fenomenalnej sekwencji z „Watchmen. Strażnicy” (2009), gdzie w pyle Czerwonej Planety stanął szklany pałac. Dopiero w 2012 roku Mars znowu stał się głównym bohaterem filmu, a historia jego popkulturowego żywota wróciła do korzeni – pulpowy „John Carter” znowu zaludnił pustynne tereny kosmicznymi wojownikami, barbarzyńskimi stworami i ponętnymi księżniczkami, a niebotyczny budżet miał na nowo rozpalić zainteresowanie fantastyczną stroną Marsa. Niestety, dzieło Andrew Stantona zostało uznane za archaiczne i seria zakończyła się na jednym epizodzie. Mars znowu okazał się toksyczny. Wydawało się, że Mars ponownie na dłużej pójdzie w odstawkę, skazany na niskobudżetowe straszaki w rodzaju „Ostatnich dni na Marsie” (2013). Szczęśliwie dla międzyplanetarnych wojaży, Oskarowa „Grawitacja” oszołomiła widzów ogromem potencjału drzemiącego w przestrzeni kosmicznej, a ogień podsycił Christopher Nolan ze swoim „Interstellar”. Walka o przetrwanie i odpowiedzi na obcych planetach znowu stała się pożądana, a „Marsjanin” Scotta może być wisienką na torcie renesansu kosmicznych odysei. Czy ascetyczna powierzchnia czerwonego globu (którą zagra zapierające w piersiach jordańskie Wadi Rum) znowu trafi w światła jupiterów i odkryje przed nami część swoich tajemnic? Przekonamy się już niebawem wspólnie z Mattem Damonem.
wywiad
Oryginalność
jest przereklamowana Wywiad z Joe’em Abercrombiem Tymoteusz Wronka: Jaka historia kryje się za publikacją twojej debiutanckiej powieści? Zanim ukazało się „Ostrze”, tekst został odrzucony przez wielu wydawców, a jednak książka odniosła sukces. Upór popłaca? Joe Abercrombie: W pewnym okresie życia miałem dużo wolnego czasu pomiędzy kolejnymi zleceniami z branży filmowej i wtedy zabrałem się do pisania. Po dwóch czy trzech latach tej zabawy miałem gotową książkę. Od razu planowałem trylogię, ale zanim zacząłem pisać drugi tom, wolałem się przekonać, czy moje dzieło ma w ogóle szanse zostać wydane. Zrobiłem tak, jak podręcznik debiutanckiego pisarza każe: przygotowałem piękny list motywacyjny, wyszukałem agencje zajmujące się podobnymi książkami, przyłożyłem się do detali i po kolei wysyłałem im swoją propozycję. To były jeszcze czasy, w których nie używało się masowo e-maili, więc nosiłem na pocztę duże paczki z maszynopisem, a następnie po 6-8 tygodniach dostawałem list o odrzuceniu książki. Najbardziej zdziwiła mnie ich bezosobowość. Zamiast notki podnoszącej na duchu i krótkiej argumentacji, były to kserówki z suchą informacją. Nie miałem pojęcia czy napisałem totalnego śmiecia, czy też brakowało mi naprawdę niewiele. Po 6-7 takich listach zniechęciłem się i przerwałem pisanie drugiego tomu. Wtedy uśmiechnęło się do mnie szczęście. Przyjaciel na kursie poznał początkującą redaktorkę fantastyki, która nie była jeszcze zniechęcona licznymi propozycjami debiutujących autorów. Namówił ją, by przeczytała „Ostrze” – spodobało jej się, tydzień później dostałem ofertę. Oczywiście książka wymagała jeszcze dużo pracy, ale oboje mieliśmy zapał i chęci. TW: „Ostrze” było twoim prawdziwym debiutem, nie miałeś kilku innych powieści napisanych wcześniej do szuflady? JA: Tak. Co prawda mniej więcej w wieku dwudziestu lat zacząłem coś pisać, ale była to ta sama opowieść, sceny i bohaterowie. Inne było tylko ujęcie: pełne banału, pompatyczne, pozbawione humoru i indywidualnego rysu. Gdy wróciłem po latach do tego tekstu, zupełnie
mi się nie podobał i napisałem go od nowa – dodałem odrobinę ironii i pozwoliłem, by bohaterowie uzyskali własny głos. Jako przykład podam początkową scenę z Logenem. W pierwszej wersji rozdziera niedźwiedzią skórę, którą nosi, gołymi rękami, z okrzykiem zwycięstwa na ustach; w drugiej próbuje ją rozciąć, zacina się, przewraca itd. Ta sama scena, zupełnie inne podejście. Znacznie bardziej z przymrużeniem oka, jak mi się wydaje. TW: W którym momencie postanowiłeś napisać kolejne trzy książki w tym świecie? JA: Pierwsza książka już się ukazała i zbierała dobre recenzje, druga właśnie miała zostać wydana, kończyłem trzecią i wtedy redaktor zadał mi pytanie: „Co dalej”? Zacząłem szukać inspiracji i wpadłem na pomysł… by ukraść pomysły innym. Wykorzystać to, co zadziałało już wielokrotnie. Kto by chciał testować nowe i niebezpieczne idee, które mogą zakończyć się porażką, kiedy w pewnym zakresie można eksperymentować w ramach tego, co się już sprawdziło? Chciałem też napisać coś krótszego, więc inspiracji poszukałem w filmach. Wybrałem kilka ulubionych, zastanowiłem się, o czym naprawdę są i spróbowałem odtworzyć ich ducha w powieściach. TW: Którymi filmami się inspirowałeś? JA: Najpierw „Zbiegiem z Alcatraz” z Lee Marvinem, gangsterską opowieścią o zemście, którą przeniosłem we włosko-renesansowe realia. Zmieniłem głównemu bohaterowi płeć i tak powstała „Zemsta najlepiej smakuje na zimno”. Przy „Bohaterach” inspiracją był „O jeden most za daleko” – nakręcony z rozmachem, przejmujący film wojenny. Kluczem było pokazanie, że obie strony są takie same: są wśród nich osoby szlachetne i złe, godne podziwu i potępienia. Przy trzeciej książce wykorzystałem westerny, a przede wszystkim „Bez przebaczenia”, w którym Clint Eastwood pokazuje inne spojrzenie na ten gatunek. Dla mnie główną ideą stojącą za westernami jest ukazanie granicy, nieodkrytego jeszcze terytorium, samotności, mozolnego wkraczania cywilizacji w dzicz. Z tego zalążka narodziła się „Czerwona kraina”.
Fot. Lou Abercrombie
TW: W jednym z pierwszych wywiadów mówiłeś, że w pisarstwie dużo zawdzięczasz wpływowi twórczości George’a R.R. Martina. Uwolniłeś się już od jego wpływu? JA: Zdecydowanie. Mogę śmiało powiedzieć, że wkroczyłem na własną ścieżkę i zostawiłem go daleko za sobą, pod każdym względem. Czasem jeszcze jesteśmy porównywani, co z pewnością podnosi Martina na duchu w tych trudnych dla niego czasach… A poważnie – nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Te inspiracje nadal gdzieś we mnie są, wyrosłem z nich. Kiedy w latach 90. czytałem „Grę o tron” czułem, że jest to coś właśnie dla mnie. Uważałem, że fantasy jest sztampowe i przewidywalne, heroiczne i „czyste”. U Martina odnalazłem to, czego mi w tym gatunku przez lata brakowało. Podobało mi się też skoncentrowanie na bohaterach, a nie budowaniu świata. Uświadomiłem sobie, że można zrobić coś interesującego, nieco szokującego nawet w sztywnych ramach gatunkowych. Nic dziwnego, że chciałem pisać jak on.
7 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
wywiad TW: W swoich książkach naginasz sztywne ramy fantastycznych konwencji. Była to świadoma decyzja?
TW: Jednym z wyróżników twojej twórczości są pełnokrwiści bohaterowie. Jaki masz na nich przepis?
JA: Nie, chyba nigdy nie postanowiłem, że właśnie tak będę pisał. Zresztą uważam, że nadal poruszam się w ustalonych ramach i nie sądzę, bym tworzył szalenie oryginalne rzeczy. Ba, oryginalność jest przereklamowana. Jesteśmy przyzwyczajeni, że konkretne wątki będą prowadzić do danych rozwiązań. Nad tym można pracować i dzięki temu zaskakiwać, poprzez wprowadzanie delikatnych zmian do wzorców. „Pierwsze prawo” ma zdecydowanie więcej wspólnego z innymi powieściami fantasy, niż nie ma… ale jak to mówią, diabeł kryje się w szczegółach. Zależy jak piszesz o postaciach, jakie nadajesz im motywacje i czy starasz się nadać im cechy prawdziwych ludzi – a wtedy zaczynają żyć własnym życiem i można z nimi zrobić coś nowego i ekscytującego.
JA: Umiejętność tworzenia interesujących, dobrze skonstruowanych postaci jest według mnie kluczem dla dobrej prozy, niezależnie od gatunku. Gdybym znał gotowy przepis, a chciałbym, to udawałoby mi się to bez wysiłku za każdym razem. Przy „Pierwszym prawie” specjalnie się nad tym nie zastanawiałem, bo ci bohaterowie byli ze mną przez lata i ich powstawanie było długim, ale naturalnym procesem. Jednak gdy zacząłem pisać coś nowego, złapałem się na tym, że nie wiem, jak nadać im indywidualny rys. Część z nich wyszła mi papierowa. Dużo czasu i pracy poświęciłem, by nabrali życia. Nadal jednak nie zawsze mi się to udaje i nie każda nowa postać jest równie barwna i rozpoznawalna co Logen czy Glokta. Oni mają tę iskierkę, której poszukuję, ale nie mam pojęcia, skąd się ona bierze. Są warsztatowe elementy, które można określić z góry. Zdecydować, że ta postać będzie mówiła krótkimi zdaniami, inna nie będzie zauważała kolorów, jeszcze inna będzie opisywana w długich akapitach. Można na wstępie przemyśleć wiele rzeczy, ale póki nie zacznie się pisać, nie ma się pojęcia, czy magia zadziała i spod klawiatury wyjdzie udany protagonista.
TW: Byłeś więc znudzony pojawianiem się ciągle tych samych klisz fabularnych? JA: Oczywiście. Ile można czytać o sierocie z cudownym dziedzictwem, który pod opieką szlachetnego i wszystkowiedzącego mentora zostaje władcą obiecanego w przepowiedni królestwa? Miałem wrażenie, że te historie będą opowiadane wciąż i wciąż i nigdy się to nie skończy. Chciałem zrobić coś innego. Napisałem więc historię, w której co prawda bohater ma mentora, ale ten jest pomyleńcem z kompleksem Boga, a sam heros to dandys i tchórz.
TW: Może pomogło ci studiowanie psychologii? JA: W pewnym zakresie na pewno. Szczególnie w wiedzy dotyczącej reakcji na stres, traumy pourazowej i zachowań ludzkich w przerażających sytuacjach. Fantasy jest nierealistyczne: Aragorn po latach walki, wybiciu setek orków i wycięciu sobie drogi do władzy jest świetnym królem i wrażliwym kochankiem. W prawdziwym życiu nie mamy jednak tego luksusu, że zabijamy orków. Zabijamy innych ludzi, a to pozostawia ślad w psychice. Konsekwencje są znaczące dla wszystkich zaangażowanych. Szukam więc odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę oznacza bycie brutalnym bohaterem w świecie fantasy. I czy po czymś takim nadal można być kimś dobrym?
lubi wykorzystywać więcej niż raz w różnych książkach. Pisząc dla młodzieży chciałem wykorzystać to, co zadziałało już wcześniej w pewnych wariacjach. Na przykład Cosca to udana kreacja, więc w „Pół króla” wprowadziłem jego żeńską wersję w postaci kapitan statku. Tworząc Yarviego zaczerpnąłem trochę z Glokty, a trochę z Bayaza. Używam tego, co dobre i omijam stare błędy. W „Morzu Dreszczy” w wielu aspektach wykorzystałem wcześniejsze motywy, chociaż starałem się je pokazać z nieco innej perspektywy. Jak wspominałem, nie jestem fanem oryginalności za wszelką cenę.
TW: Nie masz wrażenia, że postacie z „Morza Dreszczy” są delikatniejszymi wariacjami bohaterów z „Pierwszego prawa”?
JA: Moją rolą nie jest przyjaźnienie się z nimi. Muszę z nich jak najwięcej wycisnąć, żeby przełożyło się to na emocjonalną reakcję czytelnika. Jeśli ja jestem inkwizytorem, a czytelnik przesłuchiwanym, to bohaterowie są moimi narzędziami. Często dostaję pytanie, czy czuję coś do moich postaci. Prawdę powiedziawszy – nie. Cieszę się, kiedy
JA: Do pewnego stopnia na pewno. Chyba każdy pisarz ma określony zasób wzorców i sytuacji, w których osadza postacie, które
8 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
TW: Nie jesteś zbyt łaskawy dla swoich postaci.
wywiad TW: Faktycznie, czytając „Morze Drzazg” ma się wrażenie, że znacząco ograniczyłeś kreowanie pobocznych wątków. JA: Trochę mnie zaskakuje i frustruje jak potężne, rozbudowane są obecnie cykle fantasy. Kiedyś nie byłem w stanie wyobrazić sobie czegoś większego od „Władcy Pierścieni”, a teraz wydaje się on krótką historyjką w porównaniu na przykład do „Koła Czasu”, gdzie każda z bodajże czternastu książek jest niemal długości dzieła Tolkiena. Mam czasem poczucie, że jeśli nie jesteś w stanie dotrzeć do sedna w trzech grubych powieściach, to prawdopodobnie nie masz żadnego celu, do którego dążysz. Uważam, że powinno być miejsce także dla opowieści prostszych, ale nadal opisujących pełne rozmachu wydarzenia, bez strat w konstrukcji bohaterów czy ilości czarnego humoru. TW: Jakie są następne planowane przez ciebie książki? Jakiś czas temu pojawiła się informacja, że podpisałeś kontrakt na kolejne trzy powieści w świecie „Pierwszego prawa”.
Fot. Lou Abercrombie
działają w zamierzony sposób, co może oznaczać, że umierają w bardzo efektowny i efektywny sposób. Nie zachodzi tu emocjonalna reakcja jak z prawdziwymi ludźmi; chodzi wyłącznie o wywołanie reakcji u odbiorcy. Jest to dla mnie dość sterylne, pozbawione uczuć ćwiczenie. TW: Skąd pomysł na napisanie książek young adult? JA: Były trzy główne powody. Po pierwsze, pieniądze, chociaż wcale nie tak duże. Po drugie, myślenie rynkowe – otworzenie się na nowych czytelników. „Pierwsze prawo” było rzeczą, którą zawsze chciałem napisać. Kolejne trzy książki w tym świecie pojawiły się naturalnie. Przy „Morzu Drzazg” po raz pierwszy zastanowiłem się na spokojnie, co chciałbym i powinienem teraz napisać. Postanowiłem skierować swoją twórczość do nieco innego odbiorcy, ale nie pisać aż tak odmiennie, by starzy czytelnicy nie chcieli za mną podążyć. Chciałem też napisać krótsze książki, które można by wydawać szybciej. Cieszyło mnie też tworzenie czegoś od zera, bez konieczności zwraca-
nia uwagi na coś, co wymyśliłem kilka lat wcześniej. Był jeszcze jeden powód: sam mam dzieci i chciałem, żeby mogły przeczytać coś, co napisał ich ojciec. Widziałem, jak reagują na to, co przeczytają. Przypomniało mi to, jak intensywnie można przeżywać lekturę, kiedy jest się młodym. Sam pamiętam, że książki przeczytane w tym wieku znacznie mocniej mnie naznaczyły, niż te poznane później. TW: Czym różni się według ciebie pisanie dla dorosłych i młodzieży? JA: Różnice są niewielkie. Starałem się pisać zgodnie z nazwą young adult – czyli tworzyć dla nieco młodszych dorosłych. To, co czytałem w wieku 14-16 lat, nie różni się znacząco od tego, co czytam obecnie. Można w tych książkach pisać o seksie, przemocy czy gwałtownych emocjach. Zasadnicza różnica polega na tworzeniu młodszych bohaterów, żeby czytelnicy mogli się z nimi identyfikować. Druga sprawa to krótsze i mniej rozbudowane fabuły, chociaż chciałem zachować epicki rozmach tak typowy dla dorosłego fantasy.
JA: Też o tym słyszałem. Na nieszczęście wydałem już zarobione w ten sposób pieniądze, więc chyba je nawet w końcu napiszę. Najpierw jednak wyjdzie zbiór opowiadań. Potem zabieram się za prace nad tymi trzema książkami, o których wspomniałeś, ale żadnych konkretów nie mogę przekazać. Jeszcze nigdy nie byłem na takim etapie; przez dziesięć lat, gdy wychodziła książka, kończyłem już następną. Teraz nie zacząłem jeszcze na poważnie myśleć o tej trylogii – ale przynajmniej wiem, że to będzie cykl, a nie pojedyncze powieści. Taka forma wymusza też więcej prac wstępnych i koncepcyjnych, żeby się nie obudzić przy trzecim tomie z myślą, że we wcześniejszych mogłem coś zrobić inaczej i lepiej. Zatem prawdopodobnie będzie trzeba na pierwszą część dość długo poczekać. TW: Po sukcesie „Gry o tron” i „Władcy Pierścieni” coraz więcej książek fantasy adaptowanych jest na potrzeby kina i telewizji. Czy zobaczymy twoje utwory przeniesione na ekran? JA: Cóż… Gdybym cokolwiek podpisał, to stosowne oświadczenie już by się pojawiło. Gdyby nic się nie działo, to nic nie mógłbym na ten temat powiedzieć. Gdyby się coś działo, to obowiązywałaby mnie tajemnica, więc nic nie mógłbym na ten temat powiedzieć. Jednym słowem: nic nie mogę powiedzieć.
9 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
varia
Andrzej Kaczmarczyk
SAM I MAX PODBIJAJĄ ŚWIAT Fantastyka pełna jest wzniosłych historii, epickich przygód i mrocznych horrorów. Natomiast Sam i Max, Niezależni Policjanci, uosabiają to, co absurdalne i komiczne.
W
latach 60. dom państwa Purcellów w Kalifornii wypełniony był dziecięcymi rysunkami. Steve i jego młodszy brat uwielbiali rysować, uwielbiali komiksy, więc jak łatwo się domyślić najbardziej kochali tworzenie własnych komiksów. Steve miał jednak jeszcze jedno hobby – dokuczanie Dave’owi. Dave wymyślił parę detektywów, psa Sama i królika Maxa. Ponieważ mali chłopcy nie słyną z długiego okresu skupienia uwagi, wszędzie leżały ich niedokończone przygody. Steve dokańczał dzieła brata, złośliwie parodiując jego styl. Jego Sam i Max uszczy-
10 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
pliwie komentowali kiepskie rysunki, mylili swoje imiona i tłumaczyli fabułę w pogmatwanych dialogach. Dave z czasem stracił zainteresowanie stworzonymi przez siebie postaciami. W drugiej połowie lat 70. podarował Sama i Maxa Steve’owi na urodziny, spisując własnoręcznie kontrakt, w którym przekazał mu wszelkie prawa do szalonego duetu, jakby przewidując, że w rękach brata czeka ich wielka przyszłość.
Przez gryzmoły do gwiazd Szersza publiczność poznała Sama i Maxa w roku 1980, kiedy Steve studiował na California College of Arts and Crafts. Pewnej nocy narysował komiks, w którym Sam i Max ratują miasto przed terrorystami wyposażonymi w domowej roboty bombę atomową. Była to pierwszy z wielu komiksowych pasków z ich udziałem stworzonych dla uniwersyteckiego tygodnika. Na komercyjną publikację Sam i Max musieli poczekać jeszcze siedem lat. Przez ten czas Purcell rysował kilka mało istotnych komiksów dla Marvela i okładki do dawno zapomnianych gier komputerowych. Tak było do czasu, gdy Steven Moncuse, twórca popularnego komiksu „Fish Police”, dostrzegając potencjał Sama i Maxa, zaproponował Purcellowi wydanie ich przygód. Do kiosków trafił pierwszy komiks o Niezależnych Policjantach. Na 32 czarno-białych stronach historii „Monkeys Violating the Heavenly Temple” Sam i Max stawiają czoła obłąkanym kultystom, wściekłemu bogowi wulkanu oraz terrorystom, a wszystko to w gęstych oparach absurdu. Styl Purcella i jego wizja komiksów zdążyły się już do tego czasu skrystalizo-
wać. Główni bohaterowie nabrali ostatecznego kształtu, zobaczyliśmy ich biuro i ulubiony samochód marki DeSoto.
Komu w drogę, temu czas W 1988 roku Ken Macklin, znajomy Purcella pracujący w LucasArts, polecił go szefowi niewielkiego, ale rozrastającego się zespołu zatrudnionych tam artystów. Steve’a przyjęto do pracy i… błyskawicznie zwolniono. Nie z jego winy – zrezygnowano z produkcji gry, do której miał tworzyć postacie. Na szczęście zdążył zrobić na tyle pozytywne wrażenie, że szybko zatrudniono go ponownie i powierzono pracę nad okładką oraz kilkoma gadżetami do gry „Zak McKracken and the Alien Mindbenders”. Później Steve wspominał pracę w LucasArts jako niemal idylliczną. Razem z innymi twórcami legendarnych obecnie gier w wolnym czasie wybierali się na piesze wycieczki, grali w softball i ogólnie cieszyli się życiem. W 1990 roku przygody Niezależnych Policjantów zaczęły pojawiać się w wydawanym przez LucasArts kwartalniku informującym o nadchodzących premierach. Były to pierwsze kolorowe komiksy z ich udziałem, zwykle nawiązujące do filmów i gier spod znaku Lucasa, dzięki czemu brali udział między innymi w ataku na Gwiazdę Śmierci. Najlepsze nadeszło w 1993 roku – szef LucasArts zaproponował stworzenie gry z Samem i Maxem. A trzeba pamiętać, że LucasArts było wtedy królem świata gier. Każda była sukcesem komercyjnym i zdobywała zasłużoną popularność zarówno wśród krytyków jak i graczy. W dodatku LucasArts miało do dyspozycji takie marki jak „Gwiezdne wojny” i „Indiana Jones”. Gdy otrzymali od Purcella licencję na Sama i Maxa, drużyna odpowiedzialna wcześniej za „Indiana Jones and the Fate of Atlantis” przedstawiła światu „Sam & Max Hit the Road”. „Hit the Road” nie było adaptacją konkretnego komiksu, a zupełnie nową przygodą, choć przewodni motyw samochodowej podróży po USA zaczerpnięto z „Sam & Max on the Road”. W komiksie jednak Sam i Max rozbijali się po Ameryce bez konkretnego
varia
celu, natomiast gra potrzebowała spójnej fabuły, którą okazało się śledztwo w sprawie zaginięcia przetrzymywanego w wesołym miasteczku Wielkiej Stopy. Jak na dzieło LucasArts przystało, „Sam & Max Hit the Road” została entuzjastycznie przyjęta i z czasem stała się pozycją kultową. Chwalono poczucie humoru, świetne dialogi, piękną grafikę oraz aktorów, którzy sprawili że Sam i Max przemówili ludzkim głosem. Jak wiele dwuwymiarowych przygodówek, „Hit the Road” nad podziw dobrze zniosła upływ czasu i nawet dziś jest wciąż tytułem więcej niż grywalnym.
Gwiazdy jednego sezonu W 1995 roku Purcell zebrał wszystkie komiksy z Samem i Maxem, od ich podróży po Ameryce po przygody na Księżycu, w albumie „The Collected Sam & Max: Surfin’ the Highway”. Nakład rozszedł się szybko i rok później do księgarń trafiło drugie wydanie. Kolejnych nie było przez ponad dekadę, a cena wśród kolekcjonerów rosła, by pod koniec lat 90. dojść do kilkuset dolarów. Bohaterowie byli u szczytu popularności i w końcu upomniała się o nich również telewizja. Kreskówka „The Adventures of Sam & Max: Freelance Police” emitowana na kanale Fox Kids od października 1997 do kwietnia 1998 stanowiła dla Steve’a Purcella nie lada wyzwanie. Tworzenie serialu było ciągłą walką o to, co jeszcze można pokazać w programie dla dzieci, a czego już nie. Komiksy z Samem i Maxem posługiwały się w dużej mierze na humorem dorosłym i niezbyt poprawnym politycznie. Na całe szczęście nie opierał się on na pokazywaniu wprost rzeczy szokujących i obrazoburczych, ale na dialogach, grach słownych i treściach ukrytych między wierszami. Sporo udało się więc zachować tak, aby nie ucierpiała krucha psychika młodzieży i cenzorów. Oglądalność była wysoka, ale mimo to odgórną decyzją serial zakończono po pierwszym sezonie. Tak dobiegła końca dekada sukcesów Sama i Maxa. Cały czas wydawało się, że kolejny wielki hit z udziałem
Niezależnych Policjantów jest tuż za rogiem, ale były to płonne nadzieje. Prawdziwym ciosem dla fanów była sprawa tworzonego przez LucasArts sequelu „Hit the Road”, zatytułowanego po prostu „Sam & Max: Freelance Police”. Grę oficjalnie zapowiedziano na targach E3 w 2002 roku; zaprezentowano też zwiastun, na którym po raz pierwszy fani mieli okazję zobaczyć Sama i Maxa w wersji trójwymiarowej. Wszystko zdawało się iść jak po maśle aż do marca 2004 roku, kiedy niczym grom z jasnego nieba w pracujący nad grą zespół uderzyła wiadomość o anulowaniu projektu. Oficjalną przyczyną miały być realia współczesnego rynku i leżące u ich podstaw warunki gospodarcze. Michael Stemmle, szef pracującego nad „Freelance Police” zespołu, ironicznie skomentował całą sprawę mówiąc: Wciąż pamiętam zimny dreszcz, który przebiegł mi po plecach, kiedy wydział marketingu poinformował mnie, że cała populacja europejskich fanów przygodówek zmarła w przeciągu niecałych trzech miesięcy. Wydawałoby się, że o takiej masakrze powinno być głośno. Fani nie mogli pogodzić się z decyzją LucasArts. Nie tylko oznaczało to, że gotowa już w trzech czwartych gra nigdy nie ujrzy światła dziennego, ale zdawało się być wyrokiem wydanym na cały gatunek gier przygodowych. Nic nie wskórały protesty i petycje, nie zainteresowały LucasArts propozycje odkupienia gry przez inne studio. Sam i Max zostali pogrzebani żywcem.
Sam i Max wstają z grobu Zmiana kursu LucasArts wiązała się z licznymi zwolnieniami. Zespół Stemmle’a nie przyjął do wiadomości świadectwa zgonu, jakie przygodówkom wystawili ich byli pracodawcy, i założyli nowe studio Telltale Games, teraz świetnie znane graczom na całym świecie. Ich przepustką do sławy byli właśnie Sam i Max. W 2005 roku wygasła licencja LucasArts i Steve Purcell przeniósł swoich bohaterów do Telltale, gdzie rozpoczęto pracę nad „Sam & Max Save the World”. Wkrótce
Steve Purcell
po oficjalnym zapowiedzeniu gry ruszyła poświęcona jej strona internetowa, a na niej, o radości, iskro bogów!, zupełnie nowy komiks z Samem i Maxem. „The Big Sleep” rozpoczyna się na cmentarzu, gdzie Sam i Max wstają z grobów i odkrywają, że kiedy ich przykrywała ziemia, nastał XXI wiek. Ukazywał się on w latach 200507 i został wyróżniony prestiżową nagrodą Eisnera za najlepszy komiks cyfrowy. Z ciepłym przyjęciem spotkała się również sama gra, godnie kontynuująca tradycje z lat 90., a podział na krótkie epizody przybliżył ją do komiksowego pierwowzoru. Jeszcze w tym samym roku zadebiutował kolejny „sezon”, zatytułowany „Sam & Max Beyond Time & Space”. W trzecim sezonie, „The Devil’s Playhouse”, wprowadzono nowe elementy rozgrywki i fabuły, jak psychokinetyczne moce Maxa. Obecnie Telltale zdaje się być zajęte grami opartymi na popularnych serialach, jak „The Walking Dead” czy „Gra o Tron”. Mimo to powrót Sama i Maxa wydaje się być nieunikniony – udowodnili już, że potrafią przetrwać próbę czasu i radzą sobie we właściwie każdym medium. Prędzej czy później, w kosmosie, na Ziemi albo w piekle, Sam i Max znowu rzucą wyzwanie śmierci i zdrowemu rozsądkowi.
11 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
varia
Mateusz Wielgosz
Silnik Münchausena W XVII wieku Izaak Newton rozgryzł prawa dynamiki i sformułował je w jednej z najważniejszych prac naukowych w historii – „Philosophiae naturalis principia mathematica”. Na przełomie XIX i XX wieku Konstanty Ciołkowski opublikował pracę, która stała się kamieniem węgielnym astronautyki. Zawarł w niej równanie opisujące związek prędkości rakiety z jej masą i prędkością gazów wylotowych. Minęło niecałe pół wieku zanim w 1944 – dziewięć lat po śmierci Ciołkowskiego – pierwsza rakieta, niemiecka V-2, osiągnęła przestrzeń kosmiczną, wznosząc się na wysokość 189 kilometrów. Od publikacji wzoru Ciołkowskiego minęło ponad sto lat, a my, w XXI wieku, wciąż jesteśmy jego niewolnikami. Paliwo droższe od złota
B
y unieść ładunek o masie kilograma na wysokość 100 km potrzeba określonej ilości paliwa. By unieść go na wysokość 200 km nie wystarczy dwukrotnie więcej paliwa. Musimy mieć go znacznie więcej, bo najpierw trzeba na wysokość 100 km unieść nie tylko nasz jednokilogramowy ładunek, ale też całe paliwo potrzebne by wypchnąć go o kolejne sto kilometrów wyżej. Współczesne rakiety wypełnia głównie paliwo, a każdy gram ładunku jest na wagę złota (a nawet droższy). Ziemię i Marsa dzielą dziesiątki milionów kilometrów. Połowę paliwa potrzebnego do przebycia tej drogi pochłania pierwsze czterysta kilometrów. W typowym samochodzie paliwo może stanowić 4% masy, w przypadku samolotu będzie to 30%-40%. W przypadku rakiety – co najmniej 85%. W próżni nie sposób poruszać się bez tzw. masy reakcyjnej. Pojazd kosmiczny uzyskuje ciąg, gdy spalane paliwo jest gwałtownie wyrzucane w przeciwnym kierunku. Można to w pewnym stopniu obejść używając żagli słonecznych – wtedy cząsteczki wiatru słonecznego naciskają na żagiel i odpychają go od Słońca. Jak wspaniale byłoby, gdyby można było zbudować silnik pozwalający uzyskać ciąg w próżni jedynie przy użyciu energii elektrycznej. Wystarczyłoby umieścić go na orbicie wraz z odpowiednią ilością baterii słonecznych, baterią z radioaktywnym plutonem albo niewielkim reaktorem nuklearnym, by swobodnie
12 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
poruszać się po całym Układzie Słonecznym. Takim wynalazkiem miałby być EmDrive (Electromagnetic Drive) – napęd elektromagnetyczny, który wywołał euforię w mediach. Wpierw za sprawą inżyniera związanego z Centrum Lotów Kosmicznych Johnsona, który twierdził, że zbudował i przetestował prototyp takiego silnika, później za sprawą niemieckich naukowców, którzy rzekomo potwierdzili wyniki jego testów.
Napęd elektromagnetyczny Ciężko stwierdzić, czy historia EmDrive to opowieść o starciu marzeń z rzetelną nauką, czy raczej przykład bylejakości i pragnienia sensacji. Nie ulega wątpliwości, że entuzjaści badań kosmosu i fantaści z całego serca marzą o czymś takim. Taki silnik pozwoliłby dolecieć na Marsa w kilkadziesiąt dni, na Plutona w kilkanaście miesięcy i do Alfy Centauri w kilkadziesiąt lat. W 1992 narodziła się misja Rosetta. Sondę wystrzelono w 2004 roku. Do komety dotarła w zeszłym roku. Pochłonęła miliard euro. Gdyby istniała możliwość, że możemy wysłać sondę do Alfy Centauri, nawet gdyby miało to zająć więcej niż pokolenie i kosztować wiele miliardów, znalazłyby się pieniądze i dziesiątki chętnych naukowców i inżynierów. Niestety, obecnie nie ma takiej szansy. Media łatwo ulegają pokusie ogłaszania rewolucji. Uwielbiają głosić, że trzeba „na nowo pisać prawa fizyki”. Każdy jest nowym Einsteinem, mały kroczek jest wielkim przełomem. W rzeczywistości przełomy są wynikiem skrupulatnej pracy, setek prób i błędów, wykluczania pomyłek i sceptycznego weryfikowania pracy swojej i cudzej. Harold „Sonny” White w najlepszym przypadku jest marzycielem, w najgorszym skandalistą. Kilka lat temu promował koncept tzw. „napędu Alcubierre’a”, który mógłby zaginać czasoprzestrzeń i rozpędzić statki kosmiczne do prędkości nadświetlnych bez łamania praw fizyki. Jedyny problem – by go zbudować potrzebna jest materia o ujemnej masie (więcej w „NF” 08/2014 – „Napęd warp i smo-
cza krew”). Teraz sięgnął po pomysł na napęd elektromagnetyczny. Jak miałby działać EmDrive? Pomysł jest stosunkowo prosty. Magnetron dostarcza promieniowanie mikrofalowe do rezonatora wyprofilowanego tak, by ciśnienie promieniowania popychało statek w jedną stronę. Magnetron to źródło promieniowania mikrofalowego – znajdziemy go w każdej kuchence mikrofalowej. Rezonator natomiast to miedziany cylinder zwężający się ku jednemu końcowi. Jego wymiary dopasowane są do długości fali tak, by odbijające się fale rozchodziły się szybciej w kierunku szerszego końca i wolniej w kierunku węższego. W ten sposób powinna powstać wypadkowa siła zapewniająca ciąg bez masy reakcyjnej.
Perpetuum mobile? Z punktu widzenia nauki ma to tyle samo sensu, co przyczepienie magnesu na dziobie łódki, zawieszenie drugiego na wędce i trzymanie go przed dziobem. White zbudował swój silnik i poddał go testom, a następnie ogłosił to na forum internetowym NASASpaceFlight. com. Nie w recenzowanym czasopiśmie naukowym. White pracuje w instytucji pod auspicjami NASA. Wspomniane forum, wbrew nazwie, nie jest związane ze sławną agencją, a EmDrive White skonstruował na własną rękę, w czasie wolnym. Media, rzecz jasna, podchwyciły temat „naukowca NASA, który stworzył niemożliwy silnik”. Mało kto wnikał w szczegóły. Za pierwszym razem testy nie były przeprowadzone w próżni i co za tym idzie dane obciążone były ogromnym szumem w porównaniu do drobnego ciągu, jaki miałby generować silnik. Co więcej, wśród różnych warunków testów, ciąg wykryto również w teście z celowo złymi ustawieniami, co dla każdego naukowca byłoby sygnałem, że ma do czynienia z systematycznym błędem. Gdy w 2011 w CERNie dane sugerowały, że neutrina poruszają się szybciej od światła, zespół badaczy prosił o pomoc w odnalezieniu błędu. Nie ogłosili, że cząsteczki przekroczyły nieprzekraczalną prędkość (w ich imieniu zrobiły to media).
varia Teraz silnik przeszedł już testy w próżni i według entuzjastów wciąż zaobserwowano ciąg. Niektóre z tych wyników opublikowano, lecz w żadnym razie nie było to niezależne recenzowane czasopismo. Nie przedstawiono również przekonujących wyjaśnień, jak dochodzi do pozornego łamania zasady zachowania pędu. Sam White twierdzi, że silnik odpycha się od „wirtualnej plazmy kwantowej próżni”, co niestety jest pseudonaukowym bełkotem sklejonym z kilku autentycznych terminów fizycznych. W rzeczywistości wszystkie te badania są krytykowane za małą dokładność i różnego rodzaju potencjalne błędy systematyczne. Sama bliskość ściany komory próżniowej lub pole magnetyczne Ziemi mogą wywoływać wrażenie, że silnik rzeczywiście działa. Najnowszą falę medialnego entuzjazmu ukoronowały przekazy o niezależnych niemieckich naukowcach, którzy „potwierdzili działanie niemożliwego silnika”. Informacje tej treści pojawiły się w Polsce i za granicą. Najkrótszym i najdosadniejszym komentarzem może być cytat z pracy M. Tajmara i G. Fiedlera: Nasze testy nie mogą potwierdzić ani zaprzeczyć twierdzeniom odnośnie EmDrive, zamiast tego mają na celu niezależne oszacowanie potencjalnych błędów dotychczasowych metod pomiarowych.
Podnosząc się za włosy Choć wspomniane badanie jest świeże, już pojawiają się sugestie odnośnie potencjalnych błędów. Eric Davis z Instytutu Zaawansowanych
Badań w Austin komentuje niemieckie wyniki. Zwraca uwagę, że ciąg odnotowano, gdy urządzenie się nagrzało, co źle wpływa na jakość pomiarów. Ponadto, ciąg rejestrowano nawet po wyłączeniu zasilania, co tym mocniej sugeruje, że mamy do czynienia z systematycznym błędem. Rozsądek i nauka mówią, że to bzdura. W najlepszym wypadku może jednak okazać się, że coś w tym jest. Może silnik w jakiś sposób traci masę? Wydaje się, że to próba podniesienia się za włosy, ale moHarold że przypadkiem natrafiono na inne, zgodne ze znanymi nam prawami „Sonny” White fizyki wyjaśnienie, które do tej pory w najlepszym umknęło naukowcom? przypadku jest Placówka w której pracuje Harold głowca przez naWhite, otrzymuje finansowanie ciśnięcie przycimarzycielem, w wysokości 50 tysięcy dolarów sku na manetce. w najgorszym rocznie. Pomijając, że prace nad Produkowany jest skandalistą. EmDrive nie zostały autoryzowane, masowo od ponad trzydziestu lat. Kosztuje ta kwota nie wystarcza na prawdziwe, 60 tysięcy dolarów za szturzetelne badania. Do tego potrzebne są miliony i lata czasu. Kto wie, może taki jest cel kę. W porównaniu z tym budżet inżyniera-marzyciela lub skandalisty-naciągaNASA jest śmieszny. Ułamek centa z każdego cza – zyskać rozgłos w nadziei na finansowadolara wystarcza by odwiedzić Plutona, ponie. Jeśli tak, to choć metoda nie jest godna sadzić ważący tonę łazik na Marsie i wykryć pochwały, można trzymać za niego kciuki. Bo planety odległe o tysiące lat świetlnych. Gra kraj, który wydaje trzydzieści miliardów dolawydaje się warta świeczki, bo ten ułamek rów miesięcznie na wojnę na drugim końcu dolara, nawet wydawany na plany kończąplanety, stać na wydanie milionów na przece się w ślepym zaułku (a taki los można strzeni lat na rozwój nauki. wróżyć EmDrive), każdego roku generuje Pocisk typu powietrze-ziemia „Hellfire” również liczne technologie wykorzystywamoże zostać wystrzelony przez pilota śmine tu, na Ziemi.
Inhumans
13 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
film
Robert Ziębiński
Pożegnanie mistrzów Śmierć Wesa Cravena sprawiła, że zacząłem zastanawiać się nad tym, czym jest dzisiejsze kino grozy i czy kiedykolwiek, po swojej najbardziej twórczej erupcji, wzbiło się na podobne artystyczne wyżyny? Co dziś zostało ze schedy po wielkich? A może to już tylko żerowanie na tej schedzie?
W
es Craven nie żyje. Pierwsza informacja jaką przyswajam rano 31 sierpnia. Nie jest to miła informacja, bo filmy Cravena uwielbiałem. Od kilku dni miałem ogromną ochotę przypomnieć sobie jego „Shockera” – film, który fani kochają nienawidzić. Dlaczego? Z prostego powodu – był dziwny i pokręcony. Na kilka lat zanim do rąk Cravena trafił scenariusz „Krzyku”, reżyser podjął próbę stworzenia horroru, który próbuje z jednej strony być klasycznym straszakiem, z drugiej celową i intencjonalną parodią gatunku. Połączyć strach i śmiech. Wykpić zasady, trzymając się ich przy tym kurczowo. Nie udało się. Lub inaczej – nie zostało to dobrze przyjęte. Po latach, mimo ewidentnych braków budżetowych, „Shocker” znakomicie broni się jak prepostmodernistyczny (jakkolwiek to brzmi) horror bazujący na grze zapożyczeń i cytatów. Następnego takiego podejścia już nie będzie. Rak zabił mistrza, który często w wywiadach podkreślał, że śmierci boi się najbardziej.
Zmierzch tytanów Craven miał 76 lat. Jego ostatnim kinowym filmem był nieudany „Krzyk 4”. W styczniu 72 lata skończył jego przyjaciel Tobe Hooper, niegdyś znakomicie zapowiadający się reżyser. Jego ostatni film, wyprodukowany za pieniądze z Emiratów Arabskich „Dżin”, był tak zły, że z premierą zwlekano dwa lata. W końcu dowód na artystyczną śmierć byłego mistrza po cichu trafił na VOD. Także w styczniu 67 lat skończył najmłodszy z wielkich kina grozy – John Carpenter. W tym roku wydał płytę „Lost Themes”. Z kina wycofał się na dobre w 2011 roku. Powiedział, że się wypalił i już nie potrafi. Podobne oświadczenie złożył w 2012 George A. Romero. W tym roku skończył 75 lat. Z czterech ikon kina grozy jedna zmarła, jedna zamiast odejść na emeryturę próbuje kręcić, zaś dwie złożyły broń. Do tej wyliczanki dorzuciłbym jeszcze młodszego o dwadzieścia lat Sama Raimiego. On też w zasadzie złożył broń i ogranicza się do odcinania kuponów od dawnej popularności. Najlepszym dowodem na to będzie serial „Ash vs. Evil Dead”. Jakkolwiek udany by on był – to tylko cień z przeszłości. Ciągnę tę wyliczankę nie bez powodu. Otóż śmierć Cravena sprawiła, że zacząłem zastanawiać się nad tym, czym dziś jest kino grozy i czy kiedykolwiek, po swojej najbardziej twórczej erupcji (załóżmy umownie od premiery „Dziecka Rosemary po premierę „Martwego zła”) wzbiło się na podobne artystyczne wyżyny? No i najważniejsze – co
„Krzyk”
14 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Wes Craven
dziś ze schedy po wielkich zostało? A może dzisiejsze kino grozy jest niczym innym jak li tylko żerowaniem na schedzie po wielkich?
Groza na salonach Pierwszym i najważniejszym osiągnięciem wielkiej czwórki (Raimi przyszedł już trochę na gotowe) było bezsprzecznie wyciągnięcie filmów grozy z tanich kin i wprowadzenie ich na salony. Owszem, Carpenter, Craven, Hooper czy Romero debiutowali w grindhouse’ach. Owszem, ich pierwsze filmy powstawały za grosze, w niezależnych wytwórniach poza obiegiem Hollywood. Ale formuła, którą zaproponowali, okazała się na tyle atrakcyjna, że Hollywood, które do tej pory patrzyło na grozę z dystansu (oczywiście powstawały horrory, ale traktowano je jako popcornową rozrywkę, którą lepiej się nie chwalić), nagle zdecydowało się podążać właśnie w tę stronę. W stronę strachu, który był zarazem przejawem sztuki i odpowiedzią na społeczne lęki i zapotrzebowania. Najlepszym przykładem na to było uwielbienie, jakim darzono i „Ostatni dom po lewej stronie” Cravena i „Teksańską masakrę piłą łańcuchową” Hoopera – filmy, które nagle uznano za artystyczny manifest obaw społecznych rosnących pośród zwykłych Amerykanów. Co prawda zarzucono im epatowanie okrucieństwem, brutalność, ale też doceniono, że za pełnymi przemocy obrazami szedł przekaz. A jaki był to przekaz? Mroczny i niebywale profetyczny. W sumie każdy debiut reżyserów z wielkiej czwórki (w przypadku Carpentera był to drugi film, czyli „Atak na posterunek 13”) pokazywał Amerykę w rozkładzie. Ideały lata miłości umarły; wolność, równość, braterstwo okazały się tylko pustymi sloganami, a świat zmierzał w stronę chaosu. Jedyny pozytywny bohater
film „Nocy żywych trupów” ginie od przypadkowej kuli. Rodzina kanibali z „Teksańskiej…” ma się dobrze i poza prawem. Rodzice zamordowanej dziewczynki w „Ostatnim domu…” popadają w obłęd, zaś bohaterowie „Ataku…” oblewają egzamin z solidarności. Społeczeństwo się rozpada, a świat, który znamy odchodzi w zapomnienie. Oczywiście zauważmy, że takie było całe kino lat 70. Targane wątpliwościami, rozczarowane upadkiem hippisowskiej rewolty. Wszystko miało się zmienić, świat miał być jedną wielką tęczą, ale nic z tego nie wyszło. Tęcza zamajaczyła na niebie, jednak była w kolorze czerwonym. Każdy może być bestią Świetnie przyjęte debiuty sprawiły, że nowi reformatorzy kina grozy zasypani zostali propozycjami. Carpenter próbował stać w rozkroku i z jednej strony być wiernym zasadom kina niezależnego (czyli trzymać się z dala od Hollywood i producenckiej cenzury), z drugiej powoli dawał się uwieść wielkim budżetom. Tak powstały jego najlepsze dzieła – „Halloween”, „Mgła”, „Ucieczka z Nowego Jorku” i wreszcie genialna „Rzecz” (już w stu procentach zrobiona za pieniądze Hollywood). Craven przez kilka lat po debiucie wolał się kształcić pracując jako
operator i montażysta. Gdy powrócił do kina filmem „Wzgórza mają oczy”, wrócił do niego na dobre – kręcąc wszystko, co zostało mu zlecone. Hooper dokonał wolty i trafił do telewizji, gdzie zrealizował jeden z najlepszych seriali w historii, czyli „Miasteczko Salem”. Romero zaś stworzył jeden z najwybitniejszych horrorów w historii, czyli „Martina” (symultanicznie z najlepszym filmem o zombie, czyli „Świtem żywych trupów”). Świat się zmienia. Do tej pory horrory kręcone w Hollywood były niegroźnymi bajkami dla dzieci o złych kosmitach, monstrum Frankensteina czy wampirach i wilkołakach. Dzięki naszym czterem panom w Fabryce Snów na stałe zagości krew, a zło zejdzie z bajkowego tronu, by wmieszać się w tłum i grasować wszędzie tam, gdzie są ludzie. Wielkie miasta nie będą już bezpieczne, prowincja utraciła niewinność, a bestie zrzuciły kostiumy. Teraz bestią może być każdy – sąsiad, szwagier, wzgardzona kochanka… Zginąć także może każdy. Czasy, gdy dzieci oszczędzano, a żółty psiak był znakiem ocalenia, odeszły w zapomnienie. W zasadzie cały kanon dzisiejszego kina grozy otrzymaliśmy dzięki tym czterem panom (plus Raimi i dorzuciłbym jednak Polańskiego). Nawet Hitchcock ze swoją „Psychozą” nie miał tak wielkiego
„Ash vs. Evil Dead”
„Atak na posterunek 13”
15 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
film
„Ostatni dom po lewej”
wpływu na ukształtowanie się ram gatunkowych jak oni. Dlaczego? To proste – „Psychoza”, mimo przewrotnej konstrukcji (a może właśnie przez nią), pozostawała filmem. Opowieścią rozegraną w określonych i namacalnych dekoracjach. W takiej „Nocy żywych trupów” czy „Ostatnim
„Noc żywych trupów”
„Teksańska masakra piłą łańcuchową”
„Shocker”
16 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
domu…” dekoracji już nie ma. Tu horror trafia wprost do świata, który znamy, który codziennie mijamy. Te filmy przez swoją taniość, to że były kręcone nie w studio, a na żywo w lokalizacjach, zyskały wiarygodność, której brakowało horrorom. Wiarygodność, która sprawiała, że widzowie oglądający „Egzorcystę” Friedkina mieli wrażenie, że nakręcono to u nich w domu, a opętana dziewczynka to ich córka. Tak jest – dzięki swojej programowej taniości wielcy horroru wymogli na producentach dbałość o realia. W końcu boimy się nie tego, co jest z kosmosu, co dzieje się w zamczysku czy w bajecznej wiosce, a tego, co czai się tuż obok nas, w pokoju, pod łóżkiem, w domu sąsiada.
Wyreżyserowana prawda Na początku zadałem sobie (i wam) kilka pytań – pora na nie odpowiedzieć. Wybicie się na wyżyny kina grozy zawdzięczamy temu, że każdy z wymienionych tu twórców, zmęczony horrorem fantastycznym, zaczął zauważać grozę obok siebie. Ponieważ publiczność czuła tak samo, filmy te zaczęły bić rekordy popularności. Ponieważ zaczęły bić rekordy popularności, otworzyły one oczy producentom, którzy docenili łączenie realizmu z grozą. Co zostało? Ano właśnie to, czym dziś jest horror. To, że największe sukcesy odnoszą dziś filmy, które wprowadzają grozę do świata realnego. Które opierają konstrukcję na długim wprowadzeniu w życie bohaterów, a następnie wywracają to życie do góry nogami. Więcej – kult Stephena Kinga i jego wielka międzynarodowa kariera to także efekt rewolucji filmowej. Gdyby nie „Noc żywych trupów”, autor „Lśnienia” zapewne przez lata pisałby kolejne bajeczki o hienach cmen-
tarnych i szalonych naukowcach. Gdyby nie znienawidzony przez niego „Ostatni dom…”, w jego powieściach nie byłoby bohaterów postawionych w ekstremalnych sytuacjach. I tak dalej… Niestety, na ostatnie pytanie nie mam przyjemnej i ładnej odpowiedzi. Dwa miesiące temu w felietonie pisałem o tym, że horror powinien pozostać niezależny i zdania nie zmieniam. Każdy z wymienionych tu wielkich pod koniec kariery odcinał kupony od własnej twórczości. Carpenter dla przykładu przepisał „Duchy Marsa” tak, aby z trzeciej części przygód Snake’a Plissena zamieniły się w horror zombie na Marsie. Niedobrze je przepisał. Craven został niewolnikiem „Krzyku”, Hooper stracił wyczucie grozy, Romero zaś masowo produkował filmy zombie. Hollywood zrobiło to samo. Najpierw pod szyldem torture-porn kręciło takie same filmy, jak kiedyś wielcy dla grindhouseów, tyle że z lepszymi efektami. James Wan, wielbiony i wychwalany za „Obecność”, powiela niemal kard po kadrze filmy z lat 70. A fala horrorów found footage próbowała straszyć prawdą, tyle że wyreżyserowaną. Nie napiszę, że nie ma już dobrych horrorów, bo byłaby to nieprawda. Niemniej jednak od debiutu Raimiego trudno znaleźć reżysera, który potrafiłby tak przestawić klocki w tym gatunku, aby jego filmy zyskały nową jakość. Ostatnia rewolucją gatunkową był „Krzyk” – łabędzi śpiew dawnego mistrza. I niestety tyle. Rewolucji w przyszłości nie widzę. Sprawne operowanie kliszami – tak. Choć może się mylę. Może gdzieś tam na świecie właśnie narodził się nowy geniusz, który znów zmieni oblicze horroru? Kto wie – może reinkarnacja to nie bajki?
17
proza polska Nowa Fantastyka 10/2015
FIKCJA POLITYCZNA Michał Protasiuk +5
#
32B8F5 – oto błękit jego oczu na palecie RGB. Wyselekcjonowany w oparciu o reprezentatywny sondaż przeprowadzony na próbie N=5000 Polaków w wieku 18+. Respondenci oglądali jego podrasowane w Photoshopie fotografie z różnymi odcieniami błękitu na tęczówkach i oceniali (na skali 1–7), czy zaprezentowana na zdjęciu osoba to: polityk godny zaufania prawdziwy mąż stanu polityk, dla którego najważniejsze są sprawy narodu Następnie do danych siedli spece od data science i zbudowali model, opisujący zależność pomiędzy intensywnością błękitu w spojrzeniu a profilem idealnego kandydata na prezydenta. Stąd wiedzieliśmy, że #32B8F5 to strzał w dziesiątkę, lepszy odcień niebieskiego nie istnieje i korekcyjne soczewki zaowocują kilkudziesięcioma tysiącami głosów więcej w dniu wyborów. A te kilkadziesiąt tysięcy mogło mieć decydujące znaczenie. Przecież szli łeb w łeb. Do wyborów tylko dziewięć dni. Siedzimy w salce konferencyjnej i czekamy na niego. Czterdzieści pięć minut temu skończył debatę z kontrkandydatem i rozdawał uściski dłoni przed studiem telewizyjnym. Potem poszedł coś zjeść. Teraz się spóźnia. Nerwowa atmosfera ostatnich dni kampanii udziela się wszystkim. Wreszcie trzaskają drzwi i wchodzi on. Maurycy Marzec – kandydat na prezydenta Rzeczpospolitej Polski, wystawiony przez Socjaldemokratycznych Reformatorów, ale wspierany również przez partię Demokratycznego Postępu. Maurycy uśmiecha się szeroko, odsłaniając równiutką kolumnadę białych zębów, a ja świetnie znam ten uśmiech z innego badania. Wyborcy podłączeni byli do elektroencefalogramu. O nic ich nie pytaliśmy; tym razem nie korzystaliśmy z danych deklaratywnych. Oglądali po prostu zbiór fotografii Maurycego, na których kandydat składał usta w najróżniejszych grymasach i inaczej napinał mięśnie twarzy. Elektrody na powierzchni skóry czaszki rejestrowały elektryczną aktywność mózgu: fale
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
alfa, beta, delta, gamma i theta. Analizując kształty krzywych EEG otrzymaliśmy pełną informację, jakie emocje zostają wzbudzone przez poszczególne miny Maurycego. Na tej podstawie przygotowaliśmy katalog dwudziestu jeden dozwolonych wyrazów twarzy, które Maurycy stosował podczas kampanii prezydenckiej, zamierzając wywrzeć na odbiorcach założony efekt. Zero przypadku. Zero spontaniczności. Sto procent skuteczności. Teraz serwuje nam pozycję numer czternaście z katalogu. Pożądany efekt: pozytywne nastawienie, minimalizacja funkcji poznawczych u odbiorcy, wzbudzenie zaufania i podświadome przekazanie kontroli (niczym się nie martw, dbam o trudne sprawy, wszystko będzie dobrze, zdaj się na mnie). Maurycy luzuje krawat i siada. Ktoś podsuwa mu butelkę wody niegazowanej. Pije łapczywie – widok zarezerwowany tylko dla jego najbliższych współpracowników, politycznego zaplecza. Odrywa butelkę od ust i wodzi po nas spojrzeniem. – Właśnie widziałem sondaż po debacie – mówi i krzywi się, a tym razem jego mina nie mieści się w żadnym z dwudziestu jeden dozwolonych grymasów, przewidzianych przez wytyczne kampanii. W naszym gronie może sobie pozwolić na takie odstępstwo od reguł. Tylko tutaj i tylko z zaufanymi ludźmi. – Jak to się mogło stać? Patrzy w stronę Doroty, głównej koordynatorki kampanii. Dziewczyna odpowiada: – Dwa punkty procentowe w dół. Tak, wiem. Dane właśnie spłynęły. – Ale jak? Dorota dzielnie znosi jego spojrzenie. Pomiędzy otrzymaniem wyników sondażu a przybyciem Maurycego minęło trzynaście minut. Musiała w tym czasie przygotować odpowiedź, mając do dyspozycji sztab statystyków z dostępem do superkomputera. Zdążyła. Była najlepsza w branży. – W trakcie debaty użył pan siedmiokrotnie słowa „postęp”, obiecując... – wodzi palcem po ekranie tabletu – „skokowy postęp w efektywności służby zdrowia”, „postęp w innowacyjności gospodarki”... – Doskonale pamiętam, co powiedziałem, nie musi mi pani przypominać. – Nie odrywa od niej oczu, patrzy
18
stalowym wzrokiem, a kąciki ust drgają niemal niezauważalnie. Bawię się myślami, że gdyby teraz ktoś cyknął mu zdjęcie komórką i to zdjęcie wyciekło by do social media, stało się podstawą memów, kosztowało by go dobre sześć–siedem punktów poparcia. – Proszę zatem spojrzeć na to. – Dorota bluetoothem spina tablet z wielkim ekranem plazmowym zawieszonym na ścianie. Wyświetlają się skomplikowane linie wykresów. – W czasie rzeczywistym analizowaliśmy strumień tweetów, a algorytm klasyfikował ich wydźwięk emocjonalny, nieoczywiste przypadki pozostawiając do oceny żywym ludziom; posadziliśmy do tego większość młodzieżówki, demokraci też pomagali. Tutaj jest absolutny wolumen tweetów negatywnych, a poniżej ich procentowy udział we wszystkich tweetach. Proszę spojrzeć tutaj, tutaj i tutaj. – Laserowym wskaźnikiem pokazuje na wykresie trzy ostre piki. – Dwa z nich pojawiają się w minutowym interwale po tym, jak użył pan właśnie słowa „postęp”. Maurycy milczy. Wyjaśnienia go nie przekonują, czeka na więcej. Dorota jest na to przygotowana. – Dodatkowo na bieżąco monitorowaliśmy zgromadzoną w telewizyjnym studio publiczność. Dwanaście kamer łapało każdego widza mniej więcej raz na dziesięć sekund. Obraz trafiał do ekmanowskiego softu face-recognition, który automatycznie odczytywał emocje na podstawie mimiki twarzy. – Wskazującym palcem przełącza aplikacje na tablecie. – Co ciekawe, zniesmaczenie oraz gniew nasilają się w tych samych momentach co negatywne tweety, które widzieliśmy przed sekundą. Wszystko skorelowane z „postępem”. Teraz jest lepiej. Dorota wreszcie triumfuje. Do Maurycego trafia to wyjaśnienie, jednak cały czas stroi miny spoza dozwolonego katalogu. – Ale przecież mi tak doradzaliście. – Tym razem nieregulaminowe spojrzenie zawiesza na mnie. Dorota jest szefową kampanii, a ja głównym doradcą do spraw public relations. Przełykam ślinę. Na szczęście mam gotową odpowiedź: – Absolutna zgoda. „Postęp” to świetne słowo. Niestety, nie mogliśmy przewidzieć, że On – On: tak nazywamy Witolda Skrzypka, konkurenta Maurycego do tytułu Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, reprezentanta Chrześcijańskich Demokratów, wspieranych przez Zjednoczenie Prawego Skrzydła – będzie się w swoim przemówieniu odwoływał do czasów PRL-u. Mam analizy semiotyków i psychologów społecznych. On porównał Socjaldemokratycznych Reformatorów do komunistów i szło to w parze z częstym używaniem słowa „postęp”, kojarzącego się z komunistyczną propagandą. W efekcie prowokowało to negatywne emocje, które zaprezentowała Dorota. – Tego nie dało się przewidzieć. – Dziewczyna idzie mi w sukurs. To bardzo silna kobieta i Maurycy często
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Michał Protasiuk
nie ma wystarczająco dużo charyzmy, by się jej otwarcie przeciwstawić. Mnie mógłby zniszczyć jednym ruchem ręki, z Dorotą tak łatwo mu nie pójdzie. – Mamy potężne moce obliczeniowe i najlepszych fachowców od psychologii i danych, ale nie przetestujemy a priori każdej kombinacji. Dlatego czasem to jest nieprzewidywalne. Jak czarny łabędź. Tym razem mina katalogowa numer osiem: „Potrzebuję waszej pomocy. Razem zmienimy Polskę”. Kryzys został załagodzony. – Zastanówmy się, co dalej. Finalna debata za cztery dni, a od niej wszystko zależy. Dziś wieczorem spadłem o dwa punkty. Przewaga się kurczy. Mam teraz pięćdziesiąt jeden do czterdziestu dziewięciu. Czekam na pomysły. Kto chce zacząć? Pierwszy odzywa się Borys, fachowiec od big data i modelowania danych, prawdziwy jajogłowy w naszym towarzystwie. Maurycy nie przepada za nim, zwykle nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Borys zbyt szybko grzęźnie w hermetycznym slangu algorytmów, testów A/B i klasyfikatorów bayesowskich. Nie patrzy rozmówcy w oczy, wertuje papiery i sprawdza w nich liczby. – Przeprowadziliśmy analizę korelacji, która pokazuje siłę zależności pomiędzy wynikami dziennych sondaży a tematami poruszanymi w wystąpieniach danego dnia. Na tych wynikach zapuściliśmy później model optymalizacyjny, aby znaleźć kombinację natężenia tematów maksymalizującą poparcie. – I co wyszło? – Maurycy jest dziś zaskakująco cierpliwy i wyrozumiały. Tonący brzytwy się chwyta. – Powinien wzmocnić pan przekaz o liberalizacji ustawy aborcyjnej i wzroście efektywności służby zdrowia, zaś osłabić związki partnerskie, reindustrializację oraz reformę KRUS-u. – Ile? – Aktualny mix tematyczny jest już niemal optymalny. To jedynie korekta. O aborcji wystarczy, że wspomni pan podczas spotkania we Wrocławiu i Lubinie, związki partnerskie wykreśli z agendy briefingu w Gorzowie, reformę... Maurycy twardo wchodzi mu w słowo. Niektórzy aż podskakują na krzesłach. – Pytam się, na ile głosów się to przełoży? – Na koniec bezgłośnie porusza ustami, jakby mielił w nich słowo „idioto”. – Cóż, jak mówiłem, mix jest praktycznie nie do poprawy, jednak model pokazuje możliwość... – Ile? – Siedem do ośmiu tysięcy w skali kraju. – Siedem do ośmiu tysięcy! – Maurycy zanosi się śmiechem i brzmi wówczas naprawdę przerażająco. – W tym kraju jest trzydzieści milionów uprawnionych do głosowania! – wrzeszczy. – Do urn obecnie chce iść połowa z nich. Jeśli optymalizując kontent, zdobędziesz
Overkill FIKCJA POLITYCZNA
19
Nowa Fantastyka 10/2015 06/2015
dla mnie siedem tysięcy dodatkowych głosów, da mi to może pięć setnych punktu procentowego. A ja... – zawiesił głos. Tani teatralny chwyt, ale zawsze zadziwiająco skuteczny. – Ja potrzebuję dwóch–trzech punktów przewagi, żeby spać spokojnie i mieć wygraną w kieszeni. Nie mówię o cholernych ośmiu tysiącach w skali kraju, ale o czterystu tysiącach! Pół miliona, ty wiesz człowieku, ile to jest pół miliona? Borys milczy, wycofuje się, zamyka w sobie. Chciał dobrze, ale tym razem nie wyszło. – Według modelu nie ma takiej możliwości – mruczy pod nosem, żeby całkowicie nie stracić twarzy. – Algorytm rozwiązał zadanie optymalizacyjne. Pozyskując nowych, będzie pan tracił dotychczasowych. Maurycy drze się na całego: – Nie potrzebuję optymalizacji, ale game-changera! Czegoś epickiego, co odmieni losy tej kampanii i zapisze się w podręcznikach marketingu politycznego! Czegoś nieoczekiwanego, nieprzewidywalnego. Mind-blowing… – Przykłada dwa palce do skroni i symuluje wystrzał. – Paff... i pozamiatane. Myślcie! Obracam w głowie pomysł. Zastanawiam się: powiedzieć czy się wstrzymać? Jakie mogą być konsekwencje? Przecież on mnie rozszarpie. Nic ze mnie nie zostanie. Piękna kariera przekreślona w trzy minuty. Nie chcę tak kończyć, jeszcze nie dziś. Spojrzenie zatrzymuje się na Dorocie. Ta wytrzymuje presję, nie odwraca głowy, ale milczy. Maurycy jej odpuszcza i wędruje dalej po stole. Zaciskam powieki. Nie ja, nie ja, powtarzam uporczywie w myślach. Kiedy otwieram oczy na powrót, zderzam się z jego wzrokiem, jakbym rąbnął rowerem w drogowy walec. – Słucham. Każdy pomysł jest na watę złota – cedzi słowo po słowie. Jego oddech staje się coraz cięższy. Zaczynam mówić: – Rozwój technologii i powszechna dostępność wysokiej jakości danych o praktycznie wszystkich obywatelach, ich cyfrowe ślady, które zostawiają każdego dnia, to wszystko doprowadziło do tego, że jesteśmy w stanie poznać kompletne poglądy i preferencje ludzi na dowolny temat. Maurycy przełyka nerwowo ślinę, jabłko Adama podskakuje. Niecierpliwi się. Świetnie, to właśnie chcę osiągnąć – choć przez chwilę władać nad sytuacją, zarządzać jego emocjami. Jest zaintrygowany. – Poznać – i w efekcie dostosować do nich swój komunikat. Oczywiście jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. – Robię kontrolną pauzę i obserwuję jego reakcję na żart. Nie uśmiecha się. Niedobrze. – Dlatego nie jesteśmy w stanie przekonać wszystkich wyborców. Część z nich popiera aborcję, część odrzuca, a my musimy zająć jakieś stanowisko w tej sprawie i zawsze będziemy mieli część obywateli przeciwko sobie. Możemy zatem spojrzeć na to jak na rozwiąza-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
nie matematycznego zadania optymalizacyjnego: jak skonstruować optymalny mix tematyczny, żeby pozyskać przychylność jak największej liczby wyborców. Borys głośno wzdycha. Tak, wiem, gadam oczywistości, referuję, na czym polega jego praca. Ale nikt jeszcze nie wie, do czego zmierzam. – Jeśli cała polityka sprowadza się do rozwiązania zadania optymalizacyjnego, znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Musimy bowiem racjonalnie założyć, że nasi przeciwnicy dysponują identycznymi danymi jak my. Znają te same algorytmy i pracują na identycznym software. Rozwiązują to samo zadanie. Jaki dostaną wynik? Identyczny. Maurycy zaczyna kumać, do czego zmierzam. Kiwa ze zrozumieniem głową. – A zatem wszyscy wysyłają ten same komunikat. Nieważne: socjaldemokraci, liberałowie czy chadecy. Wszyscy dążą do maksymalizacji poparcia. A rozwiązanie równania jest jedno i tylko jedno. Jeśli dostęp do informacji jest pełny, każdy rynek wyborczy nieuchronnie zmierza do dystrybucji poparcia fifty-fifty. Skoro kandydaci przestają się od siebie różnić, wpływ zaczynają mieć czynniki losowe, chwilowe fluktuacje, wahnięcia w górę i w dół, jak ten nieszczęsny „postęp” podczas dzisiejszej debaty. To biały szum, którym nigdy nie będziemy w stanie zarządzać. Prawo powrotu do średniej. Dziś pan znalazł się pod kreską, jutro z równym prawdopodobieństwem może przytrafić się to rywalowi. – Co pan zatem proponuje? Jak przeciągnąć – jak pan to nazwał – biały szum na naszą stronę? – Nie da się. Zostało to udowodnione w wielu eksperymentach. Matematyka chaosu, wrażliwość układu na warunki początkowe, wysokie wykładniki Lapunowa. Kiedy rzucam kostką, nie potrafię obliczyć, ile oczek wyrzucę, choć jest to proces doskonale deterministyczny. Ułożenie kostki w dłoni, napięcie mięśni, siła i kierunek rzutu, powierzchnia, po której toczy się kostka – zmiennych jest zbyt wiele, by dało się włożyć je do modelu i żeby z tego modelu wyszedł wartościowy wynik. Oba sztaby dysponują identycznymi informacjami i identycznymi sposobami, jak przetworzyć te informacje w komunikaty do wyborców. Dlatego o zwycięstwie będą decydowały czynniki losowe. – Więc? – Napięcie sięga zenitu. – Wypatruję konstruktywnych rekomendacji i nie mogę się doczekać. Serwuje mi nad wyraz nieregulaminowy uśmiech. Uśmiech, który mówi: „Jeszcze jedno głupie słowo, a zmiażdżę cię jak karalucha”. Teraz, to jest właśnie ten moment. Kupi albo nie. Ozłoci albo wywali na zbity pysk. Ścieżka kariery wystrzeli pionowo w górę albo skończę pod mostem. – Prosił pan o game-changera i to jest właśnie ten game-changer. Proponuję zapomnieć o wszystkim, czego
20
do tej pory nauczyliśmy się o prowadzeniu kampanii. Zapomnieć o matematyce optymalizacji preferencji, o dopasowywaniu komunikatu do oczekiwań wyborców i żmudnym ciułaniu promili poparcia. Proponuję wymyślić się na nowo, przestać słuchać głosu wyborców. – Ale przecież... – syczy Dorota, jednak Maurycy podnosi do góry dłoń, uciszając koordynatorkę kampanii. Patrzę przelotnie na Borysa, ten przewraca oczami, strojąc dziwne miny, jakby chciał powiedzieć: „Co ten debil wygaduje?”. Wciąż mam kredyt zaufania, jeszcze przez kilka minut. Mówię coraz szybciej: – To jedyne logiczne wyjście, aby uwolnić się ze ślepej uliczki 50/50, do której prowadzi aktualna strategia. Mówimy wyborcom to, co chcą od nas usłyszeć. To, co sami od nich wcześniej usłyszeliśmy i odpowiednio przetworzyliśmy. To, na co wyborcy są przygotowani. Dlatego nigdy nie dowiemy się, jakby zareagowali, gdybyśmy powiedzieli im coś zupełnie innego, nowego, świeżego. Coś, na co przygotowani nie są. Jeśli chcemy wygrać wybory, nie może im pan mówić tego samego, co mówi Witold Skrzypek. – Dla wzmocnienia efektu celowo używam jego pełnego imienia i nazwiska. – Inaczej nigdy nie przerwiemy zaklętego kręgu. W krótkim okresie może się to wiązać ze spadkiem poparcia. Dorocie wyrywa się z piersi krótkie, urwane syknięcie, ale posłusznie nie zabiera głosu, choć widzę, że ciśnienie rozrywa ją od środka. Wierci się, nie może usiedzieć na krześle, pali się, aby coś powiedzieć. – Nawet jednak jeśli wyborcy z nową wizją początkowo się nie zgodzą, musi ich pan przekonać, że to jest dla nich ważne. Wtedy zmienią zdanie i pójdą za panem. Dopiero wtedy możliwe będzie odróżnienie się od Skrzypka i zwycięstwo. Nie przypadkowym pół procenta, ale zwycięstwo zauważalne, siedmioma, ośmioma punktami. Kończę i zamykam oczy. Czekam na gromy, które za moment polecą na moją głowę. Wszyscy wokół stołu milczą. Czekają, aż Maurycy pierwszy zabierze głos, ale jemu się nie śpieszy. – Dorota? – Wyciąga w jej stronę otwartą dłoń. – Moim zdaniem ryzyko jest zbyt wielkie i nie możemy sobie pozwolić na takie działanie. Wszystkie elementy kampanii mamy teraz dokładnie wyliczone, wiemy, jak na każdą obietnicę zareagują wyborcy i ile poparcia przyniesie. Rzucanie się na głęboką wodę to… – Szuka słowa, ale nie potrafi znaleźć. Wszyscy wiedzą, że chce powiedzieć co najmniej „głupota”, ale reguły spotkania jej nie pozwalają. – …działanie nad wyraz nieodpowiedzialne. – Borys? Jajogłowy tylko kręci głową. Więc tak kończy się moja kariera – pogardliwymi uśmiechami i milczeniem.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Sławomir Michał Prochocki Protasiuk
– Mi się podoba. – Maurycy ponownie sięga po butelkę wody. – Doceniam myślenie out of the box. Staram się działać racjonalnie. Jeśli jednak nie zrobię nic, mam w najlepszym razie pięćdziesiąt procent na zwycięstwo. Po dzisiejszej wpadce podczas debaty te szanse są nawet mniejsze. Muszę postawić na jedną kartę. Zaryzykować. – Dziewięć dni. Pierdolone dziewięć dni do wyborów – wyrywa się Dorocie. – Uwzględniając ciszę, to siedem dni efektywnej kampanii. Wymyślić się na nowo. Przedstawić wizję, którą oni odrzucą, ale potem zostaną do niej przekonani. Przecież pan wie, ile czasu zajmie opracowanie nowych modeli i zasilenie ich danymi. Robimy dla pana cuda, ale nie żeby w tydzień przemodelować całą kampanię. Pracowaliśmy nad nią rok. Nie da się! – Ależ to nie jest problem – mówi Maurycy, uśmiecha się uśmiechem katalogowym numer cztery, a ja w tej chwili mam ochotę skoczyć za nim w ogień. Wiem, że z takim człowiekiem zwycięstwo mamy w kieszeni. – Jeśli dobrze zrozumiałem naszego głównego speca od public relations, tym razem powinniśmy się obyć bez modeli. Zaufać intuicji. Wybrać coś, w co ja – ja, a nie moi wyborcy – wierzę naprawdę i tego się trzymać. Uczynić się bardziej podmiotem kampanii, a nie przedmiotem, jak do tej pory. Kiwam głową tak mocno, że zaraz pękną mi kręgi. – Macie noc, aby wymyślić dla mnie ten temat. Ja też przygotuję swoje propozycje. Widzimy się na burzy mózgów jutro o szóstej trzydzieści rano. To będzie historyczna kampania i historyczne zwycięstwo. Wstaje od stołu, w ciszy słychać szum szurającego krzesła i kroki po parkiecie. Znika za drzwiami i wtedy zaczyna się piekło.
+15 Dziewczyna na oko nie ma jeszcze trzydziestki. Nerwowo spogląda na zegarek, nawijając na palec pasmo jasnych włosów. Nie robi tego świadomie. Rozgląda się po pomieszczeniu, ale nie potrafi zawiesić na niczym wzroku – celowy zabieg projektantów. Zburzyć wszelkie poczucie komfortu, odcinać bodźce, aby nie dało się zająć myśli czymś innym. Obserwuję ją zza drugiej strony weneckiego lustra. Jeszcze za wcześnie, jeszcze dam jej pięć minut. Spokojnie popijam kawę, przegryzam drożdżówką. Przeglądam dokumenty sprawy, układam w głowie scenariusz rozmowy, testuję alternatywne warianty konwersacji. Wreszcie wstaję, biorę akta pod pachę i wchodzę do pokoju. Ona wbija we mnie spojrzenie, lecz ja celowo unikam kontaktu wzrokowego. Siadam na krześle, które trzeszczy pod naporem mojego cielska. Otwieram
KrótkaPOLITYCZNA FIKCJA odwilż Szczepana Dracza
21
teczkę, udaję, że czytam papiery, choć wszystkie i tak znam na pamięć. – Imię i nazwisko, wiek – rzucam od niechcenia po obowiązkowych dziewięćdziesięciu sekundach ciszy. – Joanna Zielonka, dwadzieścia dziewięć lat – odpowiada od razu. Głos jej drży, jest przerażona. Nie przypuszczam, żeby sprawiała problemy. – Pracuje gdzieś pani? – Mam licencję detektywa kauzalnego. – Detektywa... Jakiego detektywa? – Kauzalnego. Wzdycham bardzo ciężko, rozkładam ręce i robię minę poczciwca. – Niech pani zrozumie... Mam prawie dwa razy tyle lat co pani. Nie łapię się w nowinkach. Czy mogłaby pani... – Detektyw kauzalny bada przyczynowość zjawisk. – Teraz role się odwróciły. Ona patrzy na stół, zaś ja próbuję schwycić jej spojrzenie, choćby na chwilę. Chcę się upewnić, że zawiązała się między nami nić sympatii. – No, niestety, za głupi jestem. Jakby spróbowała pani wytłumaczyć na przykładzie... – Proszę sobie wyobrazić: firma, wielki międzynarodowy koncern, jest w poważnych tarapatach. Udziały w rynku lecą na łeb, na szyję, tanieją akcje, zespół jest zdemoralizowany. Co się wówczas robi? Otóż za naprawdę grube pieniądze zatrudnia się nowego prezesa, który nie raz z takimi wyzwaniami się mierzył i wygrywał. No i teraz nasz cudotwórca, korporacyjny mesjasz, dostaje zadanie oczyścić z syfu tę stajnię Augiasza i przywrócić dawne dni chwały. Czasem się prezesowi udaje, a czasem nie. – Jak w życiu – wchodzę jej w słowo. Uśmiecha się. Już jest moja. – Jeśli się nie udaje, sprawa jest prosta. Prezes zawiódł na całej linii, rada nadzorcza już pisze wypowiedzenie, szukają nowego zbawiciela. Ale cały dowcip zaczyna się wtedy, kiedy firma rzeczywiście staje na nogi. Krzywe sprzedaży strzelają w górę, inwestorzy znów patrzą przychylnym okiem, wszystko jest cacy. Dzięki komu to się wydarzyło? – To chyba oczywiste. – Jej wywód zaczyna mnie intrygować. Nie potrafię stwierdzić, do czego zmierza; nie wiem, jakiej puenty oczekiwać. – Wcale nie oczywiste. Nasze mózgi są skonstruowane, aby desperacko szukać przyczynowości i znajdywać ją, nawet jeśli jej wcale nie ma. Taką mieliśmy ewolucję i nic nie poradzimy. Chaosu i przypadkowości jest znacznie więcej, niż nam się wydaje. Szczególnie we współczesnym, ciasno zglobalizowanym świecie, gdzie wszystko jest jedną wielką siecią wzajemnych powiązań. Wystarczy delikatnie pociągnąć za jeden koniec, a skutki tego będą nieprzewidywalne. Na co dzień nie widzimy wszystkich głębokich, ukrytych powiązań, dlatego zadowalamy się najprostszymi, zdroworozsądkowy-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Marcin Kułakowski
Nowa Fantastyka 10/2015 11/2014
22
mi interpretacjami. Wracając do mojego przykładu. Do firmy przychodzi nowy szef, szumnie ogłasza program naprawczy, mija pół roku, wyniki finansowe są znacznie lepsze. Zdrowy rozsądek widzi zatem sprawczość, ścisłą przyczynową zależność pomiędzy decyzjami prezesa a wynikami firmy – bo to najprostsze wytłumaczenie. Tymczasem dla detektywa kauzalnego nic nie jest oczywiste, a zdrowy rozsądek to największy wróg. – Bardzo ciekawe. Proszę mówić dalej. – Większość moich projektów miała podobny cel. Zwykle zatrudniały mnie rady nadzorcze, chcąc się upewnić, czy rzeczywiście istnieje przyczynowy związek pomiędzy działaniami prezesa a zyskiem przedsiębiorstwa i czy prezes zasługuje na sutą pensję, jaką z reguły dostaje. Musiałam zgłębiać sieci przyczynowe, zaglądać pod powierzchnię zjawisk, odróżniać korelację od przyczynowości. A może firma ma się lepiej nie dlatego, że zatrudniła właśnie nowego prezesa, ale po prostu w tym samym momencie koniunktura na rynku się poprawiła? Zbankrutował największy konkurent, zmieniły się regulacje rządowe, spadły ceny surowców, odwróciły się konsumenckie trendy? Albo po trochu zadziałała kombinacja tych czynników i prezes równie dobrze mógłby po dziesięć godzin dziennie oglądać pornole, zamknięty w gabinecie, nie podejmując żadnych decyzji, a wyniki firmy byłyby identyczne. Na tym polega moja praca. – Ale przecież chcemy porozmawiać o czymś innym – wślizguję się pomiędzy jej słowa w momencie, kiedy robi pauzę, by zaczerpnąć oddech. W tej samej chwili traci rezon, zamyka się w sobie. – Chyba właśnie w takich okolicznościach poznała pani Maurycego Marca? Kiwa głową. – Proszę opowiedzieć. – To był projekt dla Socjaldemokratycznych Reformatorów. Nic wielkiego, proste analizy, dlaczego nie zadziałał program rozbudowy młodzieżówki partyjnej, który wdrożyli rok wcześniej. Zajmował się tym właśnie Maurycy. – Znała go pani wcześniej? Patrzy na mnie czujnie, wietrzy postęp. – Dziesięć lat temu miałam dziewiętnaście lat. Głosowałam wtedy na niego, uwiódł mnie woltą na finiszu kampanii. Zaproponował coś ważnego, ale trudnego... Jakby to ująć: przestał być przezroczysty, nie wiem, czy pan rozumie... Z przedmiotu stał się podmiotem. Niesamowicie wyraźnie odróżnił się od kontrkandydata. Stał się autentyczny. Ja to kupiłam w całości, choć w pierwszej turze głosowałem na Skrzypka. Sięgam po długopis i coś notuję. Chwila ciszy staje się niezręczna. Wreszcie unoszę głowę i patrzę na nią z życzliwością. – Pani tak. Ponownie się uśmiecha.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Michał Protasiuk
– Chce pan powiedzieć, że byłam młoda i naiwna? – Jeśli dobrze pamiętam, jego notowania nawet wzrosty wśród najmłodszych wyborców. I tylko tam. Jaki był wtedy finalny wynik, pani pamięta? Czterdzieści do sześćdziesięciu? – Trzydzieści osiem do sześćdziesięciu dwóch. – Spektakularne. Zjechał o dziesięć punktów poparcia w tydzień. – O trzynaście punktów w osiem dni. – Jak to zniósł? – Ponoć fatalnie. Wpadł w depresję, wycofał się z polityki, zaczął pracować w biznesie, ale kilka lat temu wrócił do Socjaldemokratów. – Przed czy po reformie ordynacji? – Krótko po. Wszystko zaczyna układać się w spójną całość. Porażka w wyborach była zbyt bolesna, aby zrobić come back ot, tak, po prostu, z powodu zwykłego kaprysu. Musiała wydarzyć się historyczna reforma, która wywracała do góry nogami poprzedni model uprawiania polityki. Wprowadzała losowanie jako podstawowy mechanizm wyłaniania władzy. Ponownie zaglądam do papierów, udaję, że coś sprawdzam, marszczę czoło i mruczę pod nosem. – Ale Maurycy uwiódł panią, że użyję pani własnego słowa – stukam długopisem w notatki – nie tylko dziesięć lat temu, podczas tamtej pamiętnej kampanii, kiedy była pani zapewne uroczą, nieśmiałą nastolatką, zaś on o mały włos został najważniejszą osobą w państwie? Chyba nie tylko wtedy? Mam rację? – Nie rozumiem, o czym pan mówi. – Znów nawija na palec blond pasemko. – Byliście kochankami? Odrywa palce od włosów i sztywnieje. Zmrużone oczy, jak wąskie rany po niezdecydowanym cięciu żyletką. – Czy to ma związek ze śledztwem? – Na razie to ja zadaję pytania. Milczy, a w ciszy powietrze między nami się gotuje. Ale ja przywykłem do podobnych sytuacji, to ona się męczy i chce wreszcie wyjść z tego pokoju, zrzucić ciężar z barków, uciec, zapomnieć. W końcu się poddaje. – Byliśmy. – Chyba spora różnica wieku? Nie przeszkadzało to pani? – Dwadzieścia lat. Maurycy nie miał jeszcze pięćdziesiątki. – Jaki miał stosunek do reformy? Do demokracji statystycznej? Nabiera głęboko powietrza, jakby zanosiło się na dłużą wypowiedź. – Chce pan zapytać, czy podobała mu się idea wyłaniania prezydenta i parlamentu nie poprzez demokratyczne wybory, tylko losowanie? Cóż, to chyba jasne, że traktował lottokrację jako szczyt idiotyzmu. Oczywiście
FIKCJA POLITYCZNA
23
Nowa Fantastyka 10/2015
rozumiał wszystkie racjonalne argumenty i przesłanki, które za tym stały. Coś się popsuło, pękło, i to nie tyle w ostatnich latach, ale dużo, dużo wcześniej. Dopóki politycy nie dysponowali precyzyjnymi narzędziami monitorowania nastrojów społecznych, wszystko działało dość dobrze. Posiadali poglądy, w które wierzyli i którymi się kierowali. Naprawdę mogli zmieniać świat, mieli tę siłę, którą później stracili. Im więcej wiedzieli, tym lepiej rozumieli, że polityka zmienia się w grę, w której wszyscy za wszelką cenę chcą się utrzymać na powierzchni. Nikt nie zamierza podejmować trudnych decyzji, bo trudne decyzje dramatycznie zmniejszają szanse na reelekcję. Wygrywa myślenie krótkowzroczne, a nie długofalowe plany. W dodatku im więcej precyzyjnej wiedzy, czego naprawdę pragną wyborcy, tym nieuchronniej kandydaci upodabniają się do siebie, dawne wizje świata, programy działania, podział na lewicę, prawicę, stają się przestarzałe. Na tym polega prawdziwy koniec historii. Nic się już nigdy nie zmieni, bo aby przyszła zmiana, obywatele muszą jej chcieć. A sami z siebie nie zaczną jej chcieć, dopóki ktoś im nie pokaże, że inna rzeczywistość jest możliwa. Błędne koło. Maurycy próbował stawić opór i dlatego skończył marnie. Przeżył wtedy załamanie nerwowe, ciężką depresję – ponieważ zrozumiał, że taka sytuacja jest nieuchronna i nikt nie ma siły, aby ją powstrzymać. – Ale wreszcie ta siła się znalazła. –Lottokraci w końcu wygrali, choć jeszcze dziesięć temu mało kto o nich słyszał. Ale nikt inny nie potrafił trafnie nazwać problemu i przedstawić rozwiązania. Żeby popychać naprzód całe społeczeństwo, potrzebna jest wizja. Ale tę wizję potrafi wygenerować jedynie ktoś z zewnątrz, konieczne jest spojrzenie z poziomu meta. W szczytowej fazie demokracji medialnej politycy dostosowywali wszystkie komunikaty pod opinie ogółu społeczeństwa. A społeczeństwo jest skupione na zaspokajaniu doraźnych potrzeb, samo z siebie nie potrafi wygenerować strategii na następną dekadę. Potrzebna lidera, przewodnika stada. Nikt nie brał na siebie ryzyka wielkich reform, bo to była najkrótsza ścieżka do końca politycznej kariery. Jeśli natomiast reprezentanci władzy są losowani, nie muszą się niczym przejmować. To w jednej chwili rozbija dotychczasowe koterie i układy. Możesz zrobić wszystko, ponieważ twoja ewentualna reelekcja w żaden sposób nie zależy od bieżących działań i decyzji. To proste jak drut, nikt tutaj nie potrzebuje detektywa kauzalnego. – Śmieje się. – Tego wszystkiego nauczył panią Maurycy? Tym razem na wzmiankę o Maurycym reaguje inaczej niż do tej pory. Nie przestaje się uśmiechać, nie traci dobrego humoru, nie nawija nerwowo włosów na palec. Coś w niej pękło? Pogodziła się z nieuniknionym? Muszę przywalić jeszcze mocniej. – Od razu poszliście do łóżka?
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Lecz to również nie działa. Joanna wie, że ja wiem i nie pozostaje jej nic innego, jak mówić prawdę. Już wygrałem to starcie? Tak szybko? Tak łatwo? – Nie, nie od razu. Kiedy się spotkaliśmy, Maurycy zlecił mi jeszcze jeden projekt. Na początku miałam wrażenie, że nie rozumie i nie szanuje mojej pracy. Wynajął mnie, bym wróciła do wyborów sprzed dziesięciu lat i przeprowadziła analizę przyczynową jego porażki. I powiedziała, co powinien zrobić inaczej, aby wygrać. – Chyba miał obsesję na tym punkcie? Zignorowała moje pytanie. – Efekty pracy zrobił na nim ogromne wrażenie. Powiedział, że gdyby dysponował wówczas takim detektywem kauzalnym, zamiast sztabem bezmózgich statystyków, to by tamte wybory wygrał z palcem w nosie. – I co było dalej? – Zaprosił mnie na kolację. Zaproponował pracę w swoim sztabie. Oczywiście się nie zgodziłam, jako detektyw zarabiałam więcej, niż był w stanie mi zaoferować. – Ale w końcu zaczęła pani dla niego pracować? Niespodziewanie zaczyna drżeć jej głos. Czy wybuchnie za moment płaczem? – Pan tego nie rozumie. Ja też tego nie rozumiałam, dopóki nie poznałam Maurycego. To było silniejsze od niego, ode mnie. Miał plamę w życiorysie i nie potrafił z nią żyć. Kolekcjonował wycięte artykuły z gazet z tamtego okresu, wydrukowane nagłówki z popularnych portali internetowych, analizy politycznych blogerów. Archiwum wstydu. Wszystko uporządkowane alfabetycznie, opisane datami, wpięte w segregatory. W chwilach słabości siadał z butelką whisky i przeglądał te zeszyty. Nie kończył na jednej szklance. Chciałam go odciągnąć, ale nigdy nie potrafiłam. To było silniejsze, gorsze niż alkoholowy ciąg. Pamięta pan tamte tytuły prasowe, jak go wtedy nazywali? „Strateg historycznej porażki”, to było najłagodniejsze. A on siedział w fotelu, przeglądał wycinki i obmyślał plan zemsty. Przez te wszystkie lata. Jakby chciał powiedzieć „jeszcze zobaczycie”. Coś jak szkolna ofiara pobita przez kolegów, która fantazjuje o zemście na prześladowcach. Wszystko układa się w bardzo klarowny obrazek. – Więc dlatego był przeciwnikiem lottokracji? Wprowadzenie losowania uniemożliwiało odegranie się, zajęcie pożądanego stanowiska? – W pierwszej chwili nieomal targnął się na życie. Na szczęście ja byłam obok. Maurycy stracił całą nadzieję, ale to ja mu ją przywróciłam. Jestem detektywem kauzalnym. Analizuję łańcuchy przyczynowo-skutkowe. A, wyłączywszy rzeczywistość na poziomie kwantowym, wszystko jest deterministyczne, wszystko jest jednym gigantyczną paradą przyczyn i następujących po nich skutków. – Także procedura losowania kandydatów? Wyraźnie się ożywia. Stuka kciukiem w blat stołu, jakby nie mogła się doczekać, kiedy przejdziemy do kluczowego etapu rozmowy; do prawdziwego celu spotkania.
24
– Gdyby podeszli do sprawy naprawdę profesjonalnie, powinni wpiąć się bezpośrednio pod warszawski cyklotron, ten uniwersytecki, na Pasteura. Kwantowa losowość by załatwiła nas wszystkich. Ale na szczęście woleli iść na łatwiznę. Skorzystali z software'owego generatora liczb pseudolosowych. Pan wie, na jakiej zasadzie to działa? Bezradnie kręcę głową, głupio się uśmiecham i rozkładał dłonie. – To jest zwykły program komputerowy. Na początek pobiera ziarno, a następnie przekształca je w liczbę pseudolosową za pomocą deterministycznego algorytmu. – Ziarno? – Wartość wejściowa, która inicjuje proces. Trzeba ją w jakiś sposób pozyskać. PKW korzysta z generatora hardware'owego. Nie jestem ekspertem, szczegółów panu nie wytłumaczę, ale generator pracuje na szumie termicznym. Otrzymana w ten sposób wartość jest następnie przekształcana przez komputerowy program. – Wystarczy zatem znać dwa parametry: wartość ziarna oraz algorytm, żeby... – nie kończę, pozwalam jej postawić kropkę nad i. – Żeby wpłynąć na wyniki wyborów, tak, pan rację – niespodziewanie milknie. Huśtawka nastrojów, który to już raz dzisiaj? Pora na cios decydujący, płytkie, ale zdecydowane pchnięcie sztyletem, prosto w serce. – I dlatego zdecydowała się pani pójść do łóżka z panem Żurkowskim? Z miłości do Maurycego? Wbrew obawom znosi atak bardzo dobrze. Unosi głowę, w pierwszej chwili wydaje mi się, że patrzy na mnie, ale nie – jej spojrzenie ogniskuje się gdzieś dalej, na szarej ścianie, na której nie ma punktów zaczepienia. Mówi sama, nie potrzebuje dodatkowych zachęt. – Przetarg PKW wygrała polska firma SOFTEX. Jacek Żurkowski pracował tam na stanowisku głównego programisty, przeprowadzał ostatnie testy tuż przed wyborami. Wszystko było w jego rękach. On znał algorytm. – Ale ziarno nadal pozostawało przypadkowe. Wzrusza ramionami. – To się da obejść w dziecinnie łatwy sposób, wystarczy dopisać trochę kodu. Zaszczepić w sercu programu złośliwego robaka, podmieniającego ziarno. Oprogramowanie, które podczas testów generuje pseudolosowe liczby, podlegające wszelkim statystycznym rozkładom i niebudzące najmniejszych wątpliwości ani podejrzeń. Jeśli jednak dochodzi do właściwego losowania, tego jednego, najważniejszego, od którego wszystko zależy, wówczas robak uaktywnia się i nie generuje liczby losowej, ale wręcz przeciwnie: wartość, która losowa nie jest, magiczną liczbę, gwarantującą nam zwycięstwo. W pojedynczym strzale to nigdy nie zostanie wykryte. Na tym polega losowość, statystyka. Pojedyncza wartość nie znaczy nic. Tym razem jednak będzie znaczyła wszystko.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Michał Protasiuk
– W jaki sposób chciał tego dokonać? Uśmiecha się lodowato. – Właśnie dlatego poszłam z Jackiem do łóżka. Wiedziałam, że jest samotny i rzadko wychodzi z domu. Stereotyp zakompleksionego programisty, z nadwagą, nieśmiałego, może nawet z lekkim autyzmem, który nie wie, jak zagadać dziewczynę, żeby nie wypaść drętwo. Wybiera ucieczkę w wirtualny świat sieciowych gier fabularnych, seriali science-fiction, komiksów. To naprawdę nie był wielki wyczyn. Maurycy wynajął odpowiednich speców. Siedli mu na ogonie i przeprowadzili kilkudniową obserwację. Dostałam dossier, niezbyt obszerne, bo ile ciekawego można o takim człowieku napisać. Raz w tygodniu chodził na uniwerek, na bezpłatne kursy z teorii zarządzania. Zapisałam się na te same zajęcia. Usiadłam obok niego, zaczęliśmy od gadki-szmatki, o zajęciach, wykładowcach, o tym, co studiowaliśmy i kiedy to było... Takie tam. Nie mogłam działać zbyt szybko, żeby nie budzić podejrzeń. Po kilku tygodniach udało mi się po zajęciach wyciągnąć go na kawę. Potem na wino. Musiał cały czas mieć wrażenie, że inicjatywa wychodzi od niego, że wszystko ma pod kontrolą. Wreszcie się udało. Kiedy kilka win szumiało w głowie, dał się namówić, żebym odwiedziła go w domu. Przeczuwał, jak to się może skończyć. – To było konieczne? – Potrzebowałam... to znaczy oni potrzebowali co najmniej kilku godzin. Nie znam się na technice, już o tym wspominałam, nie opowiem panu wszystkich szczegółów. Kiedy Jacek poszedł do łazienki, wsunęłam do USB jego laptopa malutkiego pendrive’a. Tam od razu odpalił się program, który złamał zabezpieczenie i wszedł do systemu. W czasie rzeczywistym pracował nad tym sztab specjalistów. Maurycy opłacił dostęp do kwantowych chmur, dysponowali więc praktycznie nieograniczoną mocą obliczeniową. Kiedy włamali się do komputera Jacka, wyciągnęli stamtąd hasła i procedury dostępu do serwerów PKW, na których uruchamiane było oprogramowanie losujące. Dopisali kilkanaście linijek kodu sprytnie poukrywanego po całym skrypcie, żeby trudno to było namierzyć, i voilà. Sprawa załatwiona. – Ile czasu im to zajęło? – Całość około pięciu godzin, ale ja od początku nie wiedziałam, ile to dokładnie potrwa. Ostrzegali, że najgorszy scenariusz zakłada nawet osiem–dziewięć godzin, wszystko zależy od poziomu zabezpieczeń. W tym czasie pendrive musiał siedzieć w porcie komputera. Zielone miganie diody miało mnie poinformować, że już jest po wszystkim. Nie mogłam wpuścić go do kuchni, gdzie na stole stał komputer. W sumie to nie było wielkie wyzwanie. Nie był zbyt dobry w łóżku. Zero inwencji. Jakby wciąż nie mógł wyjść z szoku, że taka laska jak ja chciała się z nim przespać. Powiedziałam,
25
FIKCJA POLITYCZNA Nowa Fantastyka 10/2015
że mogłabym zostać na noc i zjeść z nim rano śniadanie. Obiecałam grzanki i jajecznicę na szynce. Cieszył się jak dzieciak. Ja nie zmrużyłam oka. Wstawałam co godzinę i sprawdzałam postęp. O trzeciej pendrive mrugał na zielono. Byłam wolna. Pozbierałam rozrzucone ubrania, wsunęłam pendrive do kieszeni dżinsów i chyłkiem wymknęłam się z mieszkania. Jacek spał na plecach i cicho pochrapywał. Nawet zrobiło mi się go żal. Biedak nie doczekał się tego śniadania. – A zatem akcja zakończyła się sukcesem? – Losowanie jest dopiero za dziewięć dni. Wtedy dopiero się przekonamy, czy udało się im zrealizować plan. Ale chyba powinnam użyć trybu niedokonanego. Wtedy dopiero byśmy się przekonali, czy im się udało. Fakt, że siedzę w tym pomieszczeniu i rozmawiam z panem, świadczy, że sukcesu nie osiągniemy. Że zostaliśmy nakryci. O co nas oskarżycie? Fałszowanie wyborów to chyba spore przewinienie? Pójdziemy siedzieć? Na ile? – Kiedy dokładnie to się wydarzyło? Kiedy spała pani z Jackiem Żurkowskim? – Cztery dni temu. – Czy od tamtej pory pani się z nim jakoś kontaktowała? Wzrusza ramionami. – Ale po co? On spełnił swoją rolę. Do niczego więcej go nie potrzebuję. Oddycham trzy razy, chwila przerwy, potem znów trzy razy. – A jeśli on się w pani zakochał? Gwałtownie podrywa głowę i patrzy na mnie nieufnie. Dopiero teraz zaczyna rozumieć, że coś się nie zgadza, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej, niż do tej pory zakładała. Reaguje niedowierzaniem, to normalne. – Co? O co panu chodzi? Co pan... – Pani nie ma serca. Porzucić nowego kochanka we śnie i uciekać, jak złodziej po głuchej nocy. Kto to widział? Może on za panią płacze w poduszkę, może jest w depresji, rozpaczliwie szuka kontaktu? Następna w kolejce jest panika. – Czy możemy zrobić przerwę? Proszę mnie stąd wypuścić. Chciałam skontaktować się z adwokatem i kontynuować przesłuchanie w jego obecności. Nie reaguję. Chcę ciągnąć tę farsę choćby przez chwilę dłużej. – Musi pani do niego wrócić i go pocieszyć. Najlepiej od razu, najszybciej jak się da. – Koniec na dziś – mówi stanowczo. – Chcę zadzwonić do adwokata. Proszę mi oddać telefon. Najwyższa pora wyłożyć karty na stół. – Jakiego adwokata? O czym pani mówi? Sięgam do kieszeni spodni i kładę na stół pendrive’a, niewiele większego niż paznokieć małego palca. – Tym razem, kiedy będzie się pani z nim zabawiała, proszę znów zająć się jego komputerem i czekać na zieloną diodę. Mamy chyba lepszych specjalistów niż
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Maurycy. Ich zdaniem nie zajmie to dłużej niż półtorej godziny. Nie będzie musiała pani zostawać u Jacka na noc. Patrzy na mnie przerażona. Zaczyna wszystko rozumieć. – Więc pan nie jest z... Nie jestem o nic oskarżona? Nie pójdę siedzieć? Kiwam głową. – Dla kogo pan pracuje? Prycham śmiechem. – Przecież się pani dowie. Za dziewięć dni.
+25 Zginam w powietrzu wskazujący palec – jakbym pociągał za spust – i na mój rozkaz pełzacze rozbiegają się po sieci. Komunikują się ze sobą bez przerwy, szukając możliwości arbitrażu. Rynki referendalne nie są w pełni efektywne i dlatego wciąż mogę jechać na gapę. Zarabiać bez ryzyka. Akumulować władzę. To przejściowe, efekt referendalnego boomu, ale póki w sieci nie pojawi się więcej podobnych do mnie cwaniaków i konkurencja się zagęści – do tego momentu nachapię się i wyjdę grzecznie z interesu. Prosta sprawa. Pik, pik, pik – na soczewkach wyświetla się lista możliwych transakcji. Akceptuję je po kolei krótkimi mrugnięciami obu powiek. Mechanizm działa w następujący sposób: Każdy obywatel co miesiąc otrzymuje pulę punktów, popularnie zwanych wotami. Każdy tyle samo, choć niektórzy postulują, aby liczbę wotów uzależnić od wysokości płaconych podatków czy ilorazu inteligencji. Woty są głosami, które można wykorzystywać w referendach. W danym punkcie czasu otwartych głosowań są dziesiątki tysięcy. Począwszy od rzeczy najważniejszych: zmiany konstytucji, nadania praw obywatelskich sztucznym inteligencjom hodowanym w akademickich i korporacyjnych serwerowniach, narodowego programu transparentności informacji genetycznej; skończywszy na głosowaniach na szczeblu mikro-lokalnym: jak wyposażenie osiedlowego placu zabaw czy zainstalowanie domków dla owadów w pobliskim parku. W teorii woty nie są transferowalne pomiędzy rynkami. Mieszkam w Warszawie, na Bielanach, nie mogę więc swoimi głosami wpływać na rozkład jazdy tramwajów w Olsztynie. Ale tak jest tylko w teorii. W praktyce momentalnie wyrósł drugi obieg, wolny rynek transakcji, gdzie obywatele wymieniają się wotami. Kompletnie nie interesuje cię nowelizacja ustawy o podatku VAT, natomiast popierasz propozycję zalegalizowania substancji psychoaktywnych opartych na pochodnych metaamfetaminy? Wystarczy znaleźć odpowiedni rynek
26
i dokonać na nim wymiany. Rynki są doskonale wolne, kurs jest wyłącznie wypadkową popytu i podaży. Proceder nie jest legalny, jednak administracja nie potrafi nic z tym zrobić. Transakcje rozproszone są po sieci, rezydują na różnorakich serwerach, bez przerwy kopiują się, tworzą mirrory, zacierają ślady. Nikt nie potrafi ich namierzyć. Nawet jeśli zamkną jeden serwer, za chwilę otwierają się trzy kolejne. Nikt nie ogarnia całości. I tu kryje się właśnie słabość systemu, którą wykorzystuję. Patrzę na pierwszą pozycję na liście. Pełzacze zestawiają konfiguracje trójkami: wydłużenie wieku emerytalnego / budowa czwartej linii metra – kurs 1:150 wydłużenie wieku emerytalnego / zniesienie senatu – 1:1,5 zniesienie senatu / budowa czwartej linii metra – kurs 1:120 Mam w portfelu sześćset wotów na budowę czwartej linii metra. Wymieniam je zatem po kursie 1:150 na głosy związane z wydłużeniem wieku emerytalnego, dostaję 4 sztuki. Następnie wymieniam wiek emerytalny na zniesienie senatu po kursie 1:1,5 więc po tym ruchu mam 6 wotów na senat. Następnie wymieniam senat z powrotem na budowę metra, po rynkowym kursie 1:120. I kończę całą zabawę, mając siedemset dwadzieścia głosów na budowę metra. A jeszcze minutę temu miałem ich tylko sześćset. I mogę zabawę zaczynać od nowa. Zero kosztów transakcyjnych, zero ryzyka. Często się zastanawiam, dlaczego nikt jeszcze nie wpadł na to przede mną? Może to kwestia trudności kojarzenia transakcji, efektywności przeszukiwania sieci? Nie ma jednego otwartego rynku, gdzie wszystko jest podane na tacy, tylko dziesiątki, jak nie setki tysięcy poukrywanych transakcji. Nawet ja nie widzę całego obrazka. Sesje inwestycyjne są niezwykle intensywne. Pełzacze podrzucają kolejne transakcje, muszę je akceptować lub odrzucać, w ułamkach sekund decydując, na jakich wotach mi szczególnie zależy, w jakim obszarze chcę dzierżyć władzę. W tym żadne automaty mnie nie wyręczą. Potrafię utrzymać skupienie maksymalnie czterdzieści pięć minut. Potem robię przerwę, godzina–dwie. I znów kolejna sesja. Nie więcej niż pięć w ciągu jednego dnia. Mija właśnie trzydziesta dziewiąta minuta drugiej sesji, kiedy dzieje się coś dziwnego. Pełzacze raportują dostępność kolejnych transakcji, ale kiedy próbuję dokonać wymiany, nic się nie dzieje. Przeskakuję na kolejną trójkę, to samo. To samo, to samo, to samo. Pstrykam palcami, powstrzymując wszelką aktywność pełzaczy. Muszę się przyjrzeć temu bliżej, zrozumieć, co się dzieje. Wyświetlam kursy pierwszej trójki, na wizualizacji pojawiają się trzy wykresy liniowe. Odpowiedź staje się oczywista.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Michał Protasiuk
Od momentu, kiedy pełzacz namierza transakcję, do wystawienia zlecenie wymiany mijają około dwie sekundy. Dwie pieprzone sekundy, cały szmat czasu. W tym czasie rynek koryguje kurs wymiany i zaplanowany arbitraż przestaje się opłacać. To się może jednak zdarzyć raz na jakiś czas, kursy fluktuują w czasie rzeczywistym, zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Ale nie pięć razy pod rząd. Taka anomalia wymyka się statystyce. Pięćdziesiąt odchyleń standardowych od wartości centralnej rozkładu. Prędzej małpy wstukają na komputerach całego Szekspira, Biblię i dołożą jeszcze dzieła zebrane Darwina – wszystko bez ani jednej literówki. To nie jest przypadek. Ktoś mnie obserwuje. Serce zaczyna walić w piersi, czuję gulę rosnącą w gardle. Zaczynam się pocić. Ruchem dłoni w dół wygaszam system, zamykam wszystkie otwarte pozycje. Muszę napić się wody. Muszę ochłonąć. Pomyśleć. Nie mam czasu. Ktoś puka do drzwi. Raz, drugi, trzeci. Nie reaguję, a pukanie staję się coraz bardziej natarczywe. – Wpuść mnie – dobiega zza drzwi. – Nie jestem z policji. Chcę porozmawiać. Uchylam drzwi, ale nie zwalniam elektronicznego łańcucha. W progu stoi starszy facet. – Wpuść mnie – powtarza łagodnie, a z jego twarzy emanuje pewność siebie i spokój. Spojrzenie domaga się szacunku, patrzysz mu w oczy i chcesz ten szacunek okazywać. Takiemu człowiekowi możesz ufać bezgranicznie i żałujesz, że twój ojciec nie starzeje się w równie godny sposób. Otwieram drzwi. Nieoczekiwany gość wchodzi do środka i wyciąga do mnie dłoń. – Maurycy Marzec – przedstawia się. – Poznajesz mnie? Kręcę głową. Nie chcę mu sprawiać przykrości, ale patrzę na niego pierwszy raz w życiu. – Ile masz lat? – pyta. – Dwadzieścia jeden. – No tak. To było dwadzieścia lat temu. Nie możesz pamiętać. Byłem kandydatem na prezydenta. Dotarłem do drugiej tury, ale przegrałem. Natomiast dziesięć lat temu brałem udział w losowaniu, ale cóż... Również nie dopisało mi szczęście. – Robi teatralnie smutną minę. – Czego pan ode mnie chce? – Chcę ciebie. – Rozgląda się po pokoju, pewnym ruchem zrzuca z krzesła stertę wygniecionych t-shirtów. Siada. Krzesło trzeszczy i niebezpiecznie się kiwa. Znalazłem je kiedyś na śmietniku. – Jesteś dobry – kontynuuje. – Miałem cię na oku od kilku miesięcy. Chcę, żebyś dla mnie pracował. – Pracował? – powtarzam bezmyślnie, słyszę słowa, ale nie rozumiem ich sensu. To jest za trudne, przerasta mnie. – Pracował dla pana? – Dla mnie pracują najlepsi. – Uśmiecha się. – Buduję właśnie swój polityczny sztab, grono zaufanych osób.
FIKCJA POLITYCZNA
27
Nowa Fantastyka 10/2015
Statystycy, informatycy, specjaliści od analizy technicznej spółek giełdowych. Trochę już umiemy. Właśnie daliśmy ci pokaz naszych możliwości. Zawiesza głos, oczekuje mojego pytania. A ja w pierwszej chwili nie chcę pytać, gdzieś w głębi buntuję się przeciwko takiemu podporządkowaniu, prowadzeniu rozmowy w zgodzie z jego scenariuszem, ale nie potrafię się powstrzymać. – Jak to zrobiliście? – pytam zgodnie z oczekiwaniami. – Trackowaliśmy pełzacze, jakie wypuściłeś w sieć. Zbudowaliśmy model twoich preferencji, z trafnością sięgającą 98% przewidywaliśmy, które konkretnie woty będziesz skupował. Kiedy pełzacz przesyłał ci informację, my składaliśmy kontrzlecenie w odpowiednio dużym wolumenie, aby zachwiać relacją wymiany, wypłaszczyć asymetrię i pozbawić cię możliwości arbitrażu. Chcieliśmy w ten sposób zademonstrować, że masz do czynienia z profesjonalistami. Nie, to nie niemożliwe. Zdecydowanie kręcę głową. – Ale ja nie kupowałem wotów na remont ławeczki w parku, który obchodzi garstkę emerytów, gdzie wolumen transakcji jest znikomy i niewielki dodatkowy popyt wpłynie na kurs wymiany. Ja w większości grałem na ogólnopolskich referendach. Wiek emerytalny! Albo konstytucyjne zniesienie senatu! Maurycy uśmiecha się dobrotliwie. Wie, do czego zmierzam, ale jest na tyle dobrze wychowany, że pozwala mi sam to powiedzieć. A może czerpie z tego satysfakcję? – No i... – Przecież na te referenda w obiegu są setki milionów wotów. To ultra popularne tematy. Żeby zmienić ich kurs wymiany pojedynczym zleceniem, musielibyście dysponować kosmiczną ilością wotów. Żaden człowiek tylu nie ma. Żadna grupa ludzi. Sam to powiedziałem. Taki był jego cel. – Proponuję ci współpracę. Kompletnie nie wiem, co o tym myśleć, co odpowiedzieć. Próbuję coś z siebie wykrztusić. Zaczynam mówić, ale nie mam przemyślanej całości, pozwalam słowom, by się ze mnie wylewały. – Ale... Ale to jest kompletnie sprzeczne z ideą władzy rozproszonej. Demokracją modelu peer-to-peer... – Chyba potrzebujesz, chłopcze krótkiego kursu politologii. Jaki był powód wprowadzenia, jak to przed chwilą pięknie nazwałeś, demokracji peer-to-peer? – Bo ten model jest najbardziej efektywny. Tłum podejmuje znacznie trafniejsze decyzje niż najmądrzejsza nawet jednostka, ponieważ agreguje rozproszoną wiedzę. Było wiele badań na ten temat. – Czuję się lekko rozczarowany. Po osobie twojego pokroju spodziewałem się czegoś więcej, niż cytowania administracyjnego folderu. Coś jeszcze? – Że złożoność współczesnego świata jest zbyt wielka, by ogarnął ją jeden człowiek, jeden polityk. Je-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
go decyzje nigdy nie będą idealne, ponieważ nie jest w stanie uwzględnić wszystkich czynników, posługuje się intuicją, która zwykle zawodzi. Pełna decyzyjność w rękach tłumu rozwiązuje ten problem. Tłum jest sumą jednostek, więc wszystkie punkty widzenia zostają uwzględnione i preferencje uśredniają się. Wzdycha i nawet wypada to wiarygodnie. Jest świetnym aktorem. – Chciałbym przedstawić ci swoją perspektywę. Rozsiada się wygodniej na rozwalonym krześle. Wyciąga nogi, splata dłonie na brzuchu. Jak prawdziwy dziadek, rodzinny senior, wokół którego zbierają się wnukowie, żądni opowieści z dawnych czasów. – Największy problem współczesnych czasów to brak postępu – zaczyna swoją historię. Mówi płynnie, nie zawiesza się, nie szuka słów, jakby całą opowieść miał przećwiczoną wiele razy wcześniej. Nie jestem pierwszym, którego rekrutuje w ten sposób. – Nie protestuj, wiem, co masz na myśli. Mówię o prawdziwym postępie. Że się spontanicznie wyłoniła sztuczna inteligencja na farmach serwerów? I co z tego, skoro nie można się z nią porozumieć, a kryptografowie od trzech lat łamią sobie głowy, jak odkodować wysyłane przez nią sygnały? Zbudowali komputery kwantowe? Świetnie, ale masz z nich coś więcej niż lepszą immersję w interaktywnych grach porno? Bo postęp nie jest kwestią technologii. Jest kwestią polityki. Żeby odpalić ponownie postęp, potrzebna jest nowa wielka wizja, plan na wiele lat, może dekad. Ale żaden polityk tej wizji nie dostarczy. Politycy nie są od wizji, oni są od wygrywania wyborów. A żeby wygrywać, nie trzeba rozumieć złożoności świata, tylko mieć charyzmę i mówić ludziom, co chcą usłyszeć. Dlatego system wjechał w ślepą uliczkę. Myśleliśmy, że rozwiązaniem będzie lottokracja. Że to uwolni polityków od schlebiania wyborcom i zachęci do dokonywania prawdziwych zmian. Kolejne pudło. W wyniku losowań władza trafiała w ręce średniaków, nieudaczników, którzy zamiast być prawdziwymi liderami, woleli zżerać owoce swojego farta, opływać w luksusy, kąpać się w szampanie. Ludzkiej natury nie oszukasz. Skoro od wyborców nic nie zależy, wszystko wolno, pamiętasz tamte skandale? Wtedy narracja po raz kolejny uległa zmianie i powiedzieliśmy, że wielka wizja nie jest potrzebna. Że jest wręcz szkodliwa. Co jeszcze? – Że wizja prowadzi do Gułagów i komór Oświęcimia. – Mam pamięć do szczegółów. – Brawo! Zatem zamiast realizować wielkie wizje i śmiałe projekty, popychać do przodu postęp, skupmy się na administrowaniu. Skoro obywatele i tak są niezadowoleni z polityków, może po prostu pozbędziemy się polityków? Dlatego lottokracja została zastąpiona przez demokrację rozproszoną, demokrację mądrości tłumu. – Do czego pan zmierza? – Czuję suchość w gardle.
28
– Ten system jest niedoskonały, z czego świetnie zdajesz sobie sprawę. Tłum jest głupi. Tłum nie wie, czego chce. Tłum trzeba prowadzić za rękę. Aktualny system jest może dobry, aby sprawiedliwe redystrybuować zasoby, maksymalizować satysfakcję obywateli, podejmujących kolektywną decyzję, czy lepszy jest remont drogi w Pierdziszewie Dolnym czy Górnym. Ale na dłużą metę niczego nie zmieni. Tłum sam z siebie nie przełoży wajchy historii. Nie wykona tygrysiego skoku. Tkwimy w pułapce zamrożonego postępu. Nie potrzeba detektywa kauzalnego, aby zrozumieć mechanizm. Historia umiera na naszych oczach, ale nie wszystko jeszcze stracone. Potrzebna jest iskra, wybitna jednostka, za którą pójdzie cała reszta. Milczy i uważnie mnie obserwuje. Pewnie się zastanawia: czy już mnie przekonał, czy musi brnąć dalej w oratorskie popisy. – Czego pan ode mnie chce? – pytam. – Nadal mi pan nie powiedział. – Obserwowaliśmy cię, ponieważ jesteś sprytny. Wiesz, jak wykorzystywać system do swoich celów. Potrafisz znaleźć luki i się przez nie wślizgnąć. Robisz to samo co ja, tylko na mniejszą skalę, metodami chałupniczymi, jeśli się nie obrazisz za takie określenie. – Cały czas nie rozumiem... – Składam ci ofertę pracy w moim sztabie. Celem jest akumulacja władzy. Zdobywam woty, spekulując na nieformalnych rynkach wymiany. Na razie działam na granicy systemu. Docelowo zgromadzę tak dużo głosów, że to ja, a nie głupi tłum, będę podejmować decyzje. Ale żeby to zrealizować, potrzebuję łebskich gości, takich jak ty, którzy wymyślą, jak te woty pozyskiwać. – Co teraz robicie? – Arbitraż, oczywista sprawa, sam na to wpadłeś. Ale arbitraż ma krótkie nogi. Kiedy rynki się skonsolidują i wzrośnie ich efektywność, arbitraż się skończy. Ale arbitraż to dopiero początek. Pomyśl o innych instrumentach. Opracujemy założenia nowej analizy technicznej do przewidywania kursów, założymy fundusze hedgingowe, napiszemy algorytmy do high frequency trading. Świat stoi przed nami otworem. Nie czujesz tego? Wiatru nowej historii we włosach? – Co ja miałbym robić? – dopytuję, udaję zainteresowanie, choć już świetnie wiem, jaka będzie moja odpowiedź. Maurycy połyka haczyk. – Potrafisz jak nikt pisać sieciowe crawlery. Od tego zaczniesz. A potem się zobaczy. Wstaję i przechadzam się po pokoju. Maurycy cały czas siedzi na krześle, uśmiecha się wyrozumiale. Rozumie, że muszę się zastanowić. Być może to najważniejsza decyzja w całym moim dotychczasowym dwudziestojednoletnim życiu, więc to nie będzie trwało pięciu sekund. Przecież jestem na wskroś racjonalnym
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Michał Protasiuk
człowiekiem. Muszę rozważyć wszystkie za i przeciw. Wykonać mentalny rachunek zysków i strat. Ale Maurycy pozostaje spokojny, bo nie ma możliwości, abym podjął złą decyzję. Polityk odbył wiele podobnych rozmów w przeszłości i wynik zawsze był ten sam – bezwarunkowa zgoda. Dlatego pozostaje pewny siebie. Nawet na mnie nie patrzy, strzepuje paproch z rękawa marynarki. Bonus za zaskoczenie. Mierzę wzrokiem odległość między nami. Półtora metra, nie więcej niż sekunda. Wciąż na mnie nie patrzy, woli kontemplować srebrną spinkę na mankiecie koszuli. Najlepszy moment. Teraz. Długim susem doskakuję do niego i kopię w nogę krzesła. Stare drewno pęka z trzaskiem. Maurycy zwala się na podłogę. – Co robisz?! – krzyczy. Nie odpowiadam. Skaczę z wysuniętymi do przodu kolanami. Uchodzi z niego całe powietrze. Podrywa ręce, odruchowo stawiając gardę. – Co ty robisz? Biorę zamach i biję go w twarz. Uderzenie z łatwością przełamuje słaby opór. Pęka dolna warga, pięść szoruje po zębach, które rwą skórę na moich kostkach. Syczę z bólu, ale nie odpuszczam i uderzam po raz kolejny. – Przestań! – drze się. – Przestań! Próbuje mnie zepchnąć, strącić na podłogę, ale im mocniej wierzga, tym bardziej napieram kolanami na jego klatkę piersiową. Zaczyna mieć problemy z oddychaniem. Rozumie, że jeśli nie odpuszczę, za chwilę straci przytomność. Chcę go uderzyć jeszcze raz. Zaciśnięta dłoń rwie się do ciosu, ale w ostatniej chwili rezygnuję. Jest już jednak za późno, aby zupełnie wyhamować impet. Trę pięścią po jego policzku, zostawiając krwawy ślad. Dyszę, nie mogę złapać oddechu. – Co zrobiłeś? – przerażony Maurycy bada językiem stan swojego uzębienia. Przytyka palec do pękniętej wargi, próbuje zatamować krwawienie. Luzuję nacisk kolan. Teraz moja kolej na przemowę. – Potraktuj to jako odpowiedź odmowną na twoją propozycję. – Wstaję. Maurycy momentalnie się podrywa, ucieka i chowa w kącie pokoju. Otwieram drzwi do łazienki, puszczam zimną wodę z kranu, wkładam pod nią dłoń. Mówię wystarczająco głośno, aby mnie słyszał: – Odmawiam, ponieważ jesteś obłąkany władzą. Psychicznie chory. Być może bardziej nawet powinienem ci współczuć, niż się na tobie wyżywać. To jest pewnie jakiś defekt neurologiczny. Może coś z biochemią mózgu? Neuroprzekaźniki szwankują? Zaburzona gospodarka hormonalna? Nie wiem. – Wzruszam ramionami. – Ale coś ci się definitywnie we łbie zjebało i w efekcie uważasz, że to ty powinieneś mieć władzę.
29
FIKCJA POLITYCZNA Nowa Fantastyka 10/2015
Bo czujesz satysfakcję, że swoimi decyzjami wpływasz na losy innych. Że od ciebie zależy aż tak wiele. To ci daje spełnienie? Dopiero wtedy możesz spokojnie spać? Zakręcam kran i wracam do pokoju. Maurycy stoi w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem. Nie odzywa się. Podchodzę do niego i potrząsam pięścią nad głową. Kuli się w oczekiwaniu na cios, nawet nie próbuje się przeciwstawiać. Wie, że jestem znacznie silniejszy, sprawniejszy i każdy opór skończy się gorszymi razami. Wybucham śmiechem. – To jest całkiem przyjemne uczucie. Mam w tej chwili nad tobą władzę. Twój los jest w moich rękach. Od mojej decyzji zależy tak wiele. – Ponownie podrywam do góry pięść, obserwując jego reakcję. Jest identyczna. Kuli się, znów czeka na uderzenie, które nie nadchodzi. Odruch bezwarunkowy, sygnały nawet nie muszą docierać do mózgu. Próbuję się nie roześmiać, ale mi nie wychodzi. – To jest tak przyjemne, że aż można się uzależnić. Czy osoby chore na władzę statystycznie częściej popadają w inne nałogi? Jest wśród was więcej alkoholików, miłośników koksu? Może macie uszkodzony w mózgu układ nagrody? Odstępuję dwa kroki do tyłu. Maurycy rozluźnia się. Wreszcie czuje się bezpieczny. Rozumie, że nie zamierzam mu zrobić poważnej krzywdy. – Na szczęście wymieracie coraz szybciej i wkrótce zupełnie znikniecie z tego świata. Wypierdalaj. Byle szybko. – Otwieram drzwi wyjściowe i pokazuję mu schody. Maurycy wychodzi bez słowa. Za wszelką cenę unika kontaktu wzrokowego. Kiedy zamykam drzwi, dociera do mnie, że cały się trzęsę. Zaklejam plastrem poranioną skórę na kłykciach. Robię sobie drinka na uspokojenie – dużo wódki, mało coli. Wracam do komputera i intensywnie myślę. Maurycy Marzec na swoich nielegalnych operacjach zgromadził mnóstwo wotów, ma więc znacznie większą władzę ode mnie i może swobodnie destabilizować rynek. Nie wygram z nim siłą. W bezpośredniej konfrontacji jestem skazany na porażkę, połknie mnie jak wieloryb płotkę. Żeby przejąć nad nim kontrolę, muszę być sprytniejszy. Opracuję algorytmy, które zablokują operacje Maurycego, tak jak on zablokował moje. Zacznę grać agresywniej i będę stosował krótką sprzedaż, zarabiając na spadkach kursów. Klaśnięciem w dłonie przywołuję pełzacze. Wyświetlam aktualizowany w czasie rzeczywistym wykres liniowy przedstawiający zasobność mojego portfela wotów. Pełzacze ponownie raportują szanse arbitrażowe, a ja wymieniam wszystko, jak leci. Tym razem nie interesuje mnie, na jakie konkretnie referenda głosy kupuję. Biorę wszystko. Za każdym razem szukam największej dźwigni, maksymalnego przełożenia, które pozwoli mi
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
zarobić więcej. Co trzy minuty przełączam widok na wykres. Linia pnie się systematycznie do góry, kąt nachylenia jest coraz bardziej stromy. Czuję dreszcze podniecenia. Jakby najładniejsza w klasie dziewczyna zgodziła się ze mną umówić na randkę. Jeszcze nic między nami nie zaszło, ale wydarzyć się może wszystko, i właśnie ów stan – cudowna potencjalność, przekonanie, że wszystkie możliwości są wciąż otwarte – jest niezwykle przyjemny. Tego nie da się porównać z niczym innym. Mam w rękach coraz więcej władzy i mogę zrobić z nią wszystko, co będę chciał. Za jakiś czas zmiażdżę Maurycego Marca, tego zadufanego w sobie fanatyka, zmiotę go z powierzchni ziemi. I kolejnych, którzy przyjdą po nim. Potrzebuję tylko więcej czasu. Więcej władzy. Czeka mnie mnóstwo pracy.
Michał Protasiuk Marketingowiec, analityk pracujący na dużych zbiorach danych, pisarz fantastyczny trzymający rękę na pulsie współczesnego świata. Jego ostatnia książka, „Ad infinitum” – o CIA, mistyce i fizyce teoretycznej – była w tym roku nominowana do Nagrody im. Jerzego Żuławskiego. Takie teksty jak „Fikcja polityczna” stanowią sól dobrej science fiction pod każdym słońcem na każdej planecie. Rzecz jest aktualna i wizjonerska zarazem, literacko przemyślana – a jednocześnie nabita pomysłami i futurystycznymi koncepcjami jak kiełbasa wyborcza obietnicami. Opowiadanie publikujemy przed wyborami, i to jeszcze dodaje mu smaku. Protasiuk pisze rzadko, ale za to z fantastyczną mocą; chciałoby się tylko, żeby tworzył częściej. Czy autor mnie słyszy…? (mc)
30
proza polska
Raskolnicy Piotr Nesterowicz Leon
M
ichał Aleksandrowicz Paszkiewicz uniósł gustownie pleciony srebrny koszyczek, w szklance z przedniego szkła zawirował bursztynowy napój, mocny aromat uniósł się w powietrzu. Dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz delektował się herbatą w ulubionej petersburskiej herbaciarni Berga, brakowało mu tamtego smaku, nigdzie naparu tak nie parzono. Nie, nie żałował dekady spędzonej na Podlaszu, bronił Ładu na osobiste polecenie cara Aleksandra, nie tęsknił, ale czasami chwytała go nostalgia. Kazał wtedy grzać tulski samowar, prawdziwe dzieło sztuki, jedyny zbytek, na który tu sobie pozwalał, i wyciągnięty w fotelu delektował się herbatą sprowadzaną z petersburskiego magazynu Berga. Był człowiekiem opanowanym i racjonalnym, jeżeli w środku wrzał, to gruba skorupa skutecznie tłumiła wewnętrzne batalie. Nie pochwalał zbędnych czułości, granicę zbliżenia z innymi wyznaczał szerokością ciężkiego biurka stojącego w gabinecie, kontakty ograniczał do chwili potrzebnej na wypicie szklanki herbaty. Mało kto zresztą chciał dłużej pozostawać w gabinecie tajnego radcy, największych pedantów drażniła nieskazitelność tego wnętrza, osaczała harmonia, gdyby stał tu instrument, powietrze samo grałoby na nim symfonie. Michał Aleksandrowicz powtarzał, że słowo empatia zna ze słownika, a jednak teraz spoglądał na Leona z troską. Zdawałoby się z gruntu niepotrzebną, Leon był doświadczonym śledczym, niezrównanym na całym Podlaszu, choć młodym jeszcze. Postronnego obserwatora zmylić mogły siwe włosy, przygarbione ramiona i zapadnięte policzki na pociągłej twarzy, bo najlepszy podwładny tajnego radcy ledwo przekroczył trzydziestkę. Dla Leona wyjazd w teren, który wspólnie planowali, nie był niczym nadzwyczajnym, nawet jeśli chodziło o ostępy puszczy augustowskiej, nie raz przemierzał lasy pomorskie i prestuńskie, samotnie zapuszczał się w bagna biebrzańskie, a puszczę knyszyńską znał doskonale, i to nie od strony bitych traktów. A jednak Michała Aleksandrowicza gryzł niepokój, niespotykane u niego zmartwienie, choć jego śledczy był bystry, energiczny, a równocześnie rozważny ponad swój wiek. Leon stał przed pryncypałem w stroju podróżnym, nie nowym, lecz zadbanym i sprawdzonym, i patrzył na niego ze zdumieniem. Głowę dałby sobie uciąć, że tajny radca spoglądał z obawą, jakby wysyłał go w ślad za angielskimi podróżnikami na poszukiwania źródeł Nilu, a nie do lasu odległego od Grodna o trzydzieści wiorst. Czyżby tak bardzo poruszył go sceptycyzm, z którym Leon podchodził do tej podróży?
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Trudno mu było jednak przyjąć, że ludzie, których miał odnaleźć, byli warci uwagi tajnego radcy. Wprawdzie służba u Michała Aleksandrowicza nauczyła śledczego wiele i mało co już go zaskakiwało, a w dziwnych miejscach działy się rzeczy przełomowe dla ich sprawy, to w czymże ci fanatycy mieli im pomóc nie rozumiał. Leon był inteligentny, nie lekceważył oczywistych sygnałów, tajny radca rzadko wypowiadał się o kimś z takim naciskiem, poza Bogiem, carem i Przeciwnym niewiele Michała Aleksandrowicza trwożyło. Dlatego waga, jaką przywiązywał do tego wyjazdu i młócone na powrót ostrzeżenia dziwiły. Leon niechętnie się do starowierów zbierał, wątpił, by odstępcy mogli ich wesprzeć w walce z Przeciwnym, skoro sami mieli ogrom problemów ze sobą i z całym światem. A Bieguni, co się w puszczy augustowskiej pojawili, byli najgorszymi spośród nich zaprzańcami, cud, że się tacy dochowali na świecie. Stąd tak go zdumiał wyraz twarzy Michała Aleksandrowicza. Zaskoczył, a potem zafrasował, bo jeżeli sobie tego nie wymyślił, to Michał Aleksandrowicz nie przejął się zadaniem, które mu zlecił, ani nie poruszyły go konsekwencje ewentualnej porażki. Michał Aleksandrowicz martwił się o niego. O Leona. To było niepokojące.
3 maja 1654 – Jesteśmy Trzecim Rzymem, ostoją chrześcijaństwa, tylko my zachowaliśmy wiarę nienaruszoną przez Antychrysta. – Patriarcha Nikon pochylił się nad stołem, wbił pięści w biel grubego bieżnika, złote hafty roślinnych ornamentów z mankietów szaty owinęły się wokół pobladłych od wysiłku knykci. – Rzym! – podniósł głos, choć przecież trzydziestu czterech biskupów zgromadzonych wokół stołu doskonale go słyszało – Rzym poddał się pierwszy. Lubił brzmienie swego głosu i chętnie by krzyknął, powstrzymał się jednak, bo czuł na karku oddech Aleksego. – Sześćset lat temu pyszni biskupi oderwali się od prawdziwego kościoła – ciągnął już ciszej – zgolili brody i oddali Rzym we władanie Szatana. Konstantynopol padł po czterech wiekach. – Nikon pokiwał głową. – Tak, potop niewiernych był okrutną, ale sprawiedliwą karą dla bizantyjskich patriarchów, którzy zaprzedali się, próbując ocalić głowy przed tureckimi mieczami. Jedynie Święta Ruś pozostawała czysta. Patriarcha otworzył ledwo zabliźnioną ranę.
31
proza polska Nowa Fantastyka 10/2015 09/2015
– Antychryst czyhał u naszych granic, pół wieku temu odtrąbił swój ostatni sukces. – Nikon zawiesił głos, potoczył wzrokiem po twarzach, nabrał tchu. – Unią brzeską oderwał od prawowitej wiary cerkiew na Ukrainie i Białorusi. Biskupi zgodnie zamruczeli, pamięć wciąż była świeża, wstydem paliła serca, a jeszcze mocniej gryzła dumę. A najgorszym było, że choć przez wieki pozostawali czujni, Antychryst wślizgnął się nawet tutaj, w samo serce cerkwi. Nikon zapomniał o bojarach stojących pod ścianą, oskarżycielsko wyprostował palec i z rozmachem wbił go w księgę, która leżała otwarta na stole. Aleksy z trudem powstrzymał zniecierpliwienie. Wszystko zostało już powiedziane, niczego nie pominięto, pozostał ostatni krok, uchwała czekała na podpisy. Niepotrzebna była ta przemowa, nie na miejscu nawiązania do Królestwa Bożego na ziemi. Patrzył na zgromadzonych wokół stołu hierarchów z obawą, czy aby motywacyjna mowa patriarchy nie przekonała wahających się. Zaniepokojony nie słyszał ostatnich słów Nikona, wciąż dźgającego palcem otwarty tom, jakby chciał nim wygrzebać z księgi błędy i obce naleciałości, które zagnieździły się w obrządku świętej cerkwi. Ciche chrząknięcie wyrwało go z zamyślenia. Patriarcha skończył, biskupi patrzyli na drugi koniec stołu, gdzie leżał inny foliał, lista dwudziestu sześciu zmian w prawosławnym rycie, one miały uratować Ruś przed Antychrystem. Pustką bieliła się ostatnia strona, niecierpliwie czekała na podpisy. Aleksy nie patrzył na hierarchów, najchętniej wyszedłby z sali, bał się, że jego spojrzenie skruszy resztki nieugiętości u tych, którzy ważyli się sprzeciwić. Jednak nie mógł tego uczynić, trwał więc z beznamiętnym wyrazem twarzy, kiedy biskupi wstawali z krzeseł, pochodzili do końca stołu, ujmowali pióro i skrobali autografy. I kiedy okrągła twarz Nikona rozjaśniała się, a uśmiech szerzej wyłaniał z czarnej, starannie przyciętej brody, Aleksy strzępami woli trzymał dłonie luźno oparte na podłokietnikach krzesła. Czuł obok siebie ciężki oddech Stiefana, jedynie spowiednik znał cały plan, dzielił z nim ciężar tajemnicy, a teraz z przerażeniem patrzył, jak przy końcu stołu ich nadzieje obracały się w proch. Biskupi bez wahania chwytali za pióro, z każdym gestem lata przygotowań szły na marne, pewnie stawiane litery imion kreśliły klęskę niewyobrażalnych rozmiarów. Ostatni podszedł Paweł Kołomienski. Aleksy już nie mógł się powstrzymać, palce zacisnął na lwich łapach oparcia, oczy zmrużył, jakby chciał zajrzeć biskupowi przez ramię, gdy ten pewnie ujął pióro. Pierwszy, drugi ruch, rozpisał się, serce Aleksego drgnęło, po cóż Kołomienski by tak pochylał się nad kartką, co tam skrobał głośno, jakby chciał, by pióro na wylot przebiło księgę uchwały? Skrzypienie umilkło, biskup wyprostował się, oblicze miał blade, ale oczy oślepiające, wszyscy patrzyli ze zgrozą, a Aleksy radośnie. – Kto do podań świętego Kościoła co odejmie albo doda, niech będzie przeklętym! – krzyknął Kołomienski i wybiegł z sali. Cisza ścięła powietrze, ale sił starczyło jej tylko na chwilę, zaraz rozprysła się z wrzaskiem, hierarchowie poderwali się z miejsc, ławy pokryte grubym suknem grzmotnęły o podłogę. Krągła twarz Nikona wy-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
koślawiła się, a za plecami Aleksego Stiefan głośno wypuścił powietrze z ust. Kiedy ucichł już gwar, wyszli biskupi, archimandryci, protopopi, bojarowie, książęta mniejsi i słudzy, a gwardziści zamknęli wysokie drzwi, Aleksy wstał z wyścielanego brokatem krzesła. Wysunął się spod baldachimu zwieńczonego błękitnymi hełmami, zszedł z podwyższenia, szybko okrążył stół i pochylił nad otwartą księgą uchwały. Trzydzieści trzy podpisy za i ten jeden, najcenniejszy, ostatni. Jego wyraźne litery wierzgały przeciw faksymiliom poprzedników, wyryte piórem słowa brzmiały równie głośno, co sam krzyk Kołomienskiego. Wiernie powtarzały jego kontestację. – Tak blisko byliśmy katastrofy… – spowiednik stanął obok. – Jeden człowiek wszystko uratował. Aleksy ciężko skinął głową, tylko jeden, a on liczył na więcej, teraz z jeszcze większą starannością uczynić musieli to, co zaplanowali. Tyle krwi i krzywdy przed nimi, czuł na ramionach ciężar tej chwili, nie ujmowała brzemienia świadomość, że ratował Ład. Chwycił go żal, bo właśnie Paweł Kołomienski, jedyny odważny pośród nich, miał zapłacić najwyższą cenę. Car Aleksy ujął okładkę i zamknął księgę, skórzana oprawa głucho zatrzasnęła się nad uchwałą, która reformowała cerkiew Świętej Rusi.
Leon – Konia zostawisz tutaj, do Rudawki i dalej pod Muły pojedziesz furą. Leon z uwagą słuchał Jana Bohatyrewicza, najlepszego osocznika po tej stronie puszczy, chociaż Jan wolał, by nazywano go szlachcicem. Śledczy nie pierwszy raz korzystał z jego pomocy, w chałupie schowanej w cieniu jabłoni spał już wielokrotnie, chociaż w Bohaterach nie afiszował się ze swoją rolą w carskiej prokuratorii, zbyt dużo krzyży na okolicznych cmentarzach miało daty z sześćdziesiątego trzeciego i czwartego roku, za bardzo szczycili się tu szlachecką przeszłością, chociaż od dawna zaścianek niczym nie różnił się od okolicznych wsi bartnickich i osocznickich. – Patrz teraz uważnie. – Bohatyrewicz pociągnął go za rękaw, brudnym palcem stuknął w mapę. Zazdrościł mu Leon tego planu, pełnego odręcznych nazw brodów, przesiek, paśników i bezpiecznych źródeł. – Muły to dziewięć chat, nikt nie wyjdzie ci naprzeciw, chociaż wszyscy będą się gapić zza kurnych okienek, ale nieważne. Kłopoty zaczynają się za Mułami, ledwo Giedź i Pawlusiaki miniesz. Leon uważnie pochylił się nad mapą, by nazwy uroczysk zakarbować w pamięć, tu każde miano miało swoje znaczenie. Niby blisko tam było do cywilizacji, kilka wiorst do osad nad Hańczą i Szlamicą, ale Wysmały zrobiły się dzikie, od kiedy pożar wybuchł, tłumaczył mu Bohatyrewicz. Rzeczywiście, musiało być tam nieprzyjemnie, skoro osocznik tak palec przyciskał, przesieki zarosły, źródła wyschły, zielsko ostre się rozpleniło. Bór wyrósł niewysoki, ale ciemny, ciasny, trudny do przebycia. – Tych ścieżek już nie ma. – Jan paluchem tarł po mapie, jakby chciał wymazać z niej dukty, które przed laty wykreślił
32
Piotrproza Nesterowicz polska
kartograf. – Kompas masz, na północny wschód musisz iść, aż się z Wysmałów wygrzebiesz. Lepiej, byś tam nie nocował. Na Boga Wszechmogącego przestrzegł go przed noclegiem, a potem przeklął szpetnie, bo palec zsunął mu się dalej, prawie nad kręty brzeg Marychy, gdzie czarna kropka znaczyła dawną osadę węglarzy, co pożaru nie przetrwała. Przeklął powtórnie. – Może jednak lepiej spać w Wysmałach niż zatrzymać u nich… Po co cię tam niesie, chłopcze? – Bohatyrewicz spojrzał na niego z troską. Leon zmarszczył brwi, znamienna zaczynała być ta dbałość wszystkich o niego. – Carski nakaz. – Nie było o czym mówić. Próbował zbyć Bohatyrewicza, choć głos mu zadrżał. Jan patrzył na niego przeciągle, niewygodnie jakoś, aż się Leon żachnął. Nie będzie mówił mu o Ładzie i Chaosie ani o Przeciwnym opowiadał, wystarczało, że Bohatyrewicz wiedział, gdzie i kogo szukał. Tamten wzruszył ramionami, ale tak to uczynił, że śledczy jeszcze bardziej się zdenerwował. Ze służbą jechał, przecież nie w odwiedziny pchał się do odstępców, jakiż miałby mieć inny powód? Jan mruknął coś pod nosem, w ustach wąsa zmielił, ale kiedy Leon czujnie na niego spojrzał, tylko nad mapą się pochylił i jeszcze raz brudny palec do czarnej kropki przyłożył. Szlamy, Leon odczytał litery wystające spod paznokcia.
12 grudnia 1666 – Za to, żeś porzucił święty urząd patriarchy, żeś zbiegł z Moskwy i opuścił cerkiew w najtrudniejszych jej chwilach… – słowa Aleksego chłostały wysuszoną twarz Nikona, z której znikła bujna czarna broda i pełne oblicze. Wszyscy uczestnicy soboru tłoczyli się w kaplicy i słuchali twardej mowy cara. – …za to, że kiedy zamęt narastał, a raskolnicy podnieśli głowy, ty miast ścigać odstępców ze świętą nieustępliwością, z podkulonym ogonem schowałeś się w odległym monasterze… Tego dnia tylko głos cara rozbrzmiewał w kaplicy klasztoru Czudowskiego. Nikon milczał, a przecież mógł zaprzeczyć. Kto jak nie on najzajadlej ścigał zwolenników starego porządku, Pawła Kołomienskiego spalił na stosie w klasztorze na wyspie Onega, Danielowi z Kostromy przed obliczem cara ostrzygł głowę, zgolił brodę i zdarł sutannę, a potem zesłał do Astrachania, by zgnił w lochu? Któż duchowego przywódcę starowierów Awwakuma wywiózł na dalekie Pomorze, by chłód wiecznej zmarzliny naprostował jego wypaczone poglądy? Wszystko na nic, zamiast nagrody spotkało go pohańbienie. Na oczach obcych hierarchów, Makarego z Antiochii i tego parweniusza Paisjusza, który mienił się patriarchą Jerozolimy, a nie był nawet prawowitym ortodoksem, zrywali z niego biskupie szaty. Aleksy nie czuł satysfakcji. Wprawdzie nie lubił ambitnego patriarchy, ale Nikon przez lata pozostawał jego wiernym stronnikiem. Przewodził reformie, chociaż jej prawdziwych celów nawet sobie nie wyobrażał, i z żarliwością krzewił zmiany, które miały na zawsze przeorać Świętą Ruś. Ale patriar-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
cha się wypalił, zapał wygasł, ostrze bezwzględności stępiało, a car nie mógł sobie pozwolić na chwilę słabości. Nie teraz, kiedy szło tak dobrze, płomień buntu zataczał coraz większe kręgi, mnisi w klasztorze Sołowieckim zatrzasnęli wrota przed carskimi żołnierzami, a raskolnicy w suplikach nazywali zwolenników Nikona wściekłymi psami z piekła złej herezji. Samemu Aleksemu przepowiadali, że skuty łańcuchami w pieczarze głębokiej na dwanaście sążni, z ranami nieustannie ropiejącymi, oczekiwać będzie dnia Sądu. Tak, tu Awwakum się nie mylił, hańba i wieczna męka czekała cara, gdyby teraz zawiódł. Dlatego dzisiaj Nikon z trzęsącą się głową, zgarbiony, w bieliźnie samej zataczał się ku wyjściu z Czudowskiego monastyru. Nie tylko tę chwilę, ale i cały sobór car zaplanował uważnie. Sam, bo wierny Stiefan odszedł, ledwie zdołali rozewrzeć otchłań podziału. Aleksy nie miał komu zaufać. Fiodor przejmie od niego misję, ale był jeszcze dzieckiem, dużo czasu miało upłynąć, nim będzie gotowy. Heroiczne było jego osamotnienie i by dodać sobie odwagi, car czasami wyobrażał siebie jako Prometeusza wykradającego bogom ogień. Dzisiaj odnosił kolejny sukces, wiedział, że poniżenie Nikona wzmocni raskolników, podniosą głowy, a gdy za kilka dni runie na nich soborowa klątwa, rzucona połączonymi głosami nowego patriarchy Moskwy i hierarchów Antiochii i Jerozolimy, wówczas spłoną ostatnie mosty. Nie na darmo czekał na rok 1666, ową sumę najgorszych liczb apokaliptycznych, tysiąca i sześciuset sześćdziesięciu sześciu. Gdy w ten rok diabelski anatema spadnie na głowy odstępców, będą mieli ostateczne potwierdzenie, że Antychryst zapanował nad Rusią. Rozłam się dokona, a żaden ze starowierów nigdy nie ułoży się z prawdziwym wrogiem Aleksego, z Przeciwnym. Przygarbiony Nikon stanął w drzwiach, wychudłe ciało zadrżało na mrozie, bielizna błysnęła w świetle ostrego grudniowego słońca. Car uśmiechał się zadowolony.
Leon Leon nie skradał się. Suche patyki głośno trzaskały pod podeszwami, szeleściły konary niskich sosen; on je odgarniał, one na powrót utrudniały przejście. Umiał chodzić po lesie, nieraz zaskakiwał dezerterów w puszczy, pod Białowieżą z leśniczymi kłusowników podchodził, ale na nic tu były jego umiejętności, Wysmały wycisnęły go jak wyżymaczka, skutecznie zniechęciły do uważnego rozglądania się, ostrożnego stawiania stóp, delikatnego odsuwania gałęzi. Już po godzinie odechciało mu się tego bezowocnego wysiłku. Czy się starał, czy nie, las na wiorstę chrzęścił jego krokami. Porzucił daremny trud, jedynie co jakiś czas upewniał się na kompasie, że podąża we właściwym kierunku. Teraz już rozumiał, czemu Bohatyrewicz tak go przed noclegiem w Wysmałach przestrzegał. To był młody las, ale pełen złośliwości trzaskającej za plecami, kłującej w twarz, drapiącej skórę pod spodniami z grubego płótna. Nieważne, czy bór wrogość czerpał z popiołów tysiącletniego poprzednika, wypalonego przed dwudziestu laty, kiedy nieostrożni węglarze ze Szlam
proza polska Raskolnicy
33
Nowa Fantastyka 10/2015 04/2015
zaprószyli ogień, czy może wiatr, który naniósł tu nasiona, był z gatunku tych zimnych i zdradliwych. Leonowi nawet by przez głowę nie przeszło, by tu koc z plecaka rozkładać, o rozpalaniu ogniska nawet nie wspominając. Szedł więc przed siebie, obojętny na wykroty i ostre sosnowe igły, rzucał okiem na wskazówkę kompasu i po raz kolejny roztrząsał słowa Michała Aleksandrowicza. Owszem, może przed tygodniem nadmiernie gwałtownie otworzył drzwi do jego gabinetu, żandarmi na korytarzu z przerażeniem patrzyli, jak bezceremonialnie wkroczył do środka. To była ta chwila, kiedy tajny radca pił herbatę z tulskiego samowara, a wtedy pod żadnym pozorem nie należało mu przeszkadzać. Jednakże Michał Aleksandrowicz nawet nie uniósł brwi w wyrazie dezaprobaty, gdy Leon wpadł do środka. Śledczy dostrzegł szklankę w gustownym koszyczku i srebrny samowar, cicho syczący na stoliku w kącie pokoju, zawahał się i w połowie kroku wykonał ukłon, w którym próbował zawrzeć urzędnicze powitanie, wyraz szacunku i próbę przeprosin. Szybko jednak, nie zrażony tym, że złamał tabu, które sam generał-gubernator Antonowicz bał się naruszyć, zasiadł na krześle po drugiej stronie ciężkiego biurka. – Pojawił się znowu. – Ta wiadomość usprawiedliwiała impertynenckie wtargnięcie. Wyrzucił ją z siebie jednym tchem i podekscytowany przyglądał się pryncypałowi. Zdawało mu się, że przez twarz tamtego przemknął cień, ale gdy teraz wspominał tę chwilę, miał wątpliwości, tak wolno Michał Aleksandrowicz dopił herbatę, odstawił szklankę i czekał. Tajny radca wiedział, że Leon na tej wiadomości nie poprzestanie. Kiedy przed pięcioma laty pojawił się na kamiennych schodach budynku prokuratorii, Michał Aleksandrowicz wiedział, że trafił mu się skarb. Inteligentny, poważny, choć nie pozbawiony ironicznego poczucia humoru, młody śledczy przypominał mu jego samego na początku kariery. Był dociekliwy i nadzwyczaj skuteczny w zdobywaniu informacji, dlatego tajny radca czekał, co jeszcze miał mu do przekazania. Leon przez chwilę ścierał się z milczeniem swego mentora, ale szybko ustąpił, przysunął krzesło bliżej biurka i cicho relacjonował swoje ustalenia, niemal szeptem, jakby się bał, że tutaj, na drugim piętrze gmachu gubernialnej prokuratorii, ktoś podsłucha jego słowa. – Pojawił się. – Leon wyciągnął w stronę Michała Aleksandrowicza zaciśniętą pięć. – Raz – wysunął kciuk – Polacy znowu zbierają się do powstania, w zaściankach huczy, w Grodnie, Suwałkach i Białymstoku więcej jest spiskowców niż naboi do karabinów przetrzymywanych w piwnicach i na strychach. Dwa – palec wskazujący – wzburzenie wśród Żydów, podobno Abramowi Eksztejnowi z Palestyny ktoś syna porwał i w beczce nabitej gwoździami taczał tak, że całą krew upuścił. Trzy – środkowy palec – prorok Eliasz odżył w swojej stolicy, na jego nabożeństwa schodzą się tłumy, jak przed dziesięciu laty. Cztery – serdeczny – Tatarzy rozgoryczeni, najpierw Żydzi zabrali im ziemię pod Malewiczami, teraz prorok rozpycha się w lasach blisko Kruszynian, a de Virionowie zakładają wielki park za Krynkami i chcą przegrodzić drogę wiodącą do tatarskich przysiółków.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
Leonowi wspomnienie urwało się gwałtownie, zaklął siarczyście, bo zagapił się i nogę niemal skręcił w głębokim wykrocie. Ze złością odłamał gałąź sosny, jakby to ona podstępnie pchnęła go w plecy. – Pięć – wrócił w myślach do tamtej rozmowy, przed twarzą tajnego radcy palec najmniejszy wtedy uniósł, choć problem trywialny bynajmniej nie był – niemieccy przemysłowcy planują pod Supraślą puszczę wycinać i manufaktury włókiennicze stawiać, podobno któryś groził, że podłoży miny pod cerkiew Zwiastowania, jeżeli zakonnicy nie przestaną podburzać przeciw nim ludności. No i palców mu wtedy zabrakło, a jeszcze Podlaszucy za Narwią się obudzili, chodzili po wsiach i robili chłopom wodę z mózgu, że byli nie Rusinami tylko Ukraińcami i zamiast prawosławia, unicką wiarę powinni wyznawać. Leon nie zwrócił wtedy uwagi na twarz Michała Aleksandrowicza, taki był dumny ze swojej spostrzegawczości, a umknął mu ten błysk w oku pryncypała, może omamiła go para unosząca się ponad szklanką herbaty z magazynu kupca kolonialnego Berga. Tajny radca milczał, więc Leon mówił dalej: – Dużo czasu upłynęło, od kiedy po raz ostatni skrzyżowaliśmy drogi z Przeciwnym, liczyłem nawet, że może poprzednim razem ostatecznie się z nim rozprawiliśmy, ale chaosu nie da się łatwo zabić, można go zdusić, na chwilę ogarnąć, ale prędzej czy później się wyłoni, zaatakuje ze zdwojoną siłą. Michał Aleksandrowicz ciągle nie odpowiadał i Leon po raz pierwszy poczuł się niepewnie, co jemu w tym gabinecie nigdy się nie zdarzało, w przeciwieństwie do żandarmów, policmajstrów, Kozaków, sędziów i samego generała-gubernatora Antonowicza. Zamilkł więc, poprawił na krześle i odchylił na oparciu, jakby chciał się usunąć z linii milczącego spojrzenia tajnego radcy. – Wśród starowierców odżyła pamięć o gwałcie na Pogorzelcach – powiedział nieoczekiwanie Michał Aleksandrowicz. Leon nerwy miał jak z żelaza, ale na pewno podskoczył wtedy na krześle, czuł to całym sobą, chociaż twarz utrzymał niewzruszoną. Radca ciągnął dalej: – Nastawnik śle petycje do Namiestnika w Warszawie i na sam dwór carski. Wyczuł w słowach pryncypała wyrzut, mógł się tłumaczyć, że o starowiercach zapomniał powiedzieć, że właśnie miał ich do listy dodać, ale tylko zacisnął zęby. Na szczęście jego przełożony nie czekał na usprawiedliwienie, chociaż wciąż przeszywał go spojrzeniem. Leon już bardziej nie mógł się odchylić na krześle, by zejść mu z drogi. Tak, celowo wtedy raskolników przemilczał, nie miał zamiaru wracać do zdarzeń sprzed dziesięciu laty, stara to była historia, ale oczywiście o tym tajnemu radcy nie wspomniał. Zamiast tego zmienił temat. – Czy nie lepiej byłoby stanąć z boku i dać im się w spokoju powyrzynać, Michale Aleksandrowiczu? – zapytał, chociaż przecież znał odpowiedź. Tajny radca pokręcił głową. Wrzało pod pokrywą, gotowało się we wszystkich kotłach naraz, i tylko carscy urzędnicy od specjalnych poruczeń mieli wystarczająco wody, by ugasić drewno pod garami płonące.
34
Piotr Nesterowicz
– Chaos, Leonie, wszyscy przeciw wszystkim, upadek porządku, postępu, krach cywilizacji, tu, na wschodzie, tylko my pozostaliśmy, car, ja, ty. Jeśli nas nie starczy, Ład upadnie, Przeciwny tego tylko pragnie, żeby wrócić do pogaństwa, kiedy on rządził, a Ład skrywał się gdzieś daleko, na południu Europy. A potem Michał Aleksandrowicz powiedział, że w puszczy augustowskiej pojawili się Bieguni.
8 lutego 1676 – Zapomnij o wojnie z Polską, nieważna jest Kurlandia i Inflanty, Ukraina od nas nie odpadnie, niech sobie Doroszenko z Turkami spiskuje, Orda jest słaba, a nawet jeśli, to wszystko jest nieistotne. – Palce chorego zacisnęły się na jego ramieniu, dłoń była blada, pomarszczona, ciemne plamy pokrywały skórę niczym u starca, a nie mężczyzny wciąż czterdziestoletniego. – Ta jedna wojna jest najważniejsza, od niej wszystko zależy. Czy rozumiesz moje słowa, synu? – Oczy pałały z białej pościeli, one jedne się nie zmieniły, nie poddały jak siwe włosy, przerzedzona broda i zapadnięte policzki. Fiodor siedział na skraju łóżka, chwyt ojca go krępował, jakby ten obawiał się, że mu syn zbiegnie w odległy kąt. Spod puchowych kołder i poduch, między ciemnymi słupkami dymu z kopcących świec, mimo aromatu różanych olejków i gryzącej w nos kamfory, dochodził do niego smród śmierci. W korytarzu czuwali patriarcha Joachim i archimandryci moskiewskich klasztorów, monotonne słowa modlitwy sączyły się przez zamknięte drzwi, a wraz z nimi szparą we framudze napływały opary kadzidła, ale nawet jego duszne wyziewy nie tłumiły woni bliskiego końca. Ojciec umierał powoli, lecz nieubłaganie. Od wielu dni leżał w tej komnacie, odurzony nieskutecznymi lekami najlepszych moskiewskich medyków. W krótkich chwilach świadomości mamrotał niezrozumiale polecenia w uszy dworzan, którzy z szacunkiem i starannie skrywaną odrazą pochylali się nad carskim łożem. Dlatego chyba nie zareagowali, gdy pierwszy raz kazał wezwać Fiodora, przeszli do porządku dziennego nad wymiędloną prośbą i struchleli, gdy Aleksy podniósł się nagle i zimnym głosem powtórzył polecenie. Tłoczyli się teraz za drzwiami, w oparach kadzideł mnichów plątali pałacowe plotki ze słowami psalmów, ciekawi, o czym car rozmawiał z najstarszym synem. Fiodor miał zaledwie piętnaście lat, ale mówili o nim, że był bystry i na swój wiek nadzwyczaj mądry. Słyszał to wielokrotnie i już uczył się odsiewać pochlebców od szczerych. Zadbali o jego wykształcenie, znał języki, polskim władał równie dobrze jak rosyjskim. Jego chłodnego umysłu nie powinny poruszać słowa, które teraz gorączkowo wyrzucał z siebie umierający. Na dodatek on nie był tak pobożny jak ojciec. Nie lubił kadzidła, dusił go ten zapach i kręcił w głowie, może przez opary napływające szparami w drzwiach oczy ojca tak się żarzyły, a słowa przykuwały do łóżka mocniej niż palce zaciśnięte na ramieniu Fiodora. Powinien uznać to za majaczenia w malignie, przecież słyszał nieskrywane komentarze dworaków, lecz zamiast od-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
sunąć się od ust, z których wionęło rozkładem, nachylił się, zmrużył oczy i słuchał z uwagą, o której jedynie marzyli jego nauczyciele i doradcy. Prawda go przerażała i uskrzydlała. Był synem cara, następcą tronu, jeszcze dzisiaj, może jutro stanie się władcą Kremla, cóż innego, większego, poważniejszego mogło go spotkać? Drżał pod palącym wzrokiem ojca, na przemian chłódł i rozgrzewał się, kiedy Aleksy odsłaniał przed nim kolejne skrawki tajemnicy. Oni, Romanowowie, nikt inny na wschodzie Europy, żaden ród na północy Azji, stali na straży Ładu. Z naciskiem i z szacunkiem ojciec powtarzał to słowo, wymawiał Ład z namaszczeniem większym niż imię Chrystusa. Jedyni, wybrani, dziedziczyli brzemię rodu Ruryka, od zamierzchłych Waregów, którzy już wówczas stawiali czoła Przeciwnemu. Brzmiało to jak bajania wędrownego dziada, a mimo tego przemawiało mocniej niż nauki preceptorów. To było ich posłannictwo, płacili za nie wielką cenę; od kiedy car Michał, dziadek Fiodora, przejął obowiązek od ostatniego Rurykowicza, żaden z nich więcej niż półwiecza przeżyć nie miał. Fiodor zadrżał, był słabego zdrowia, zawsze książki przedkładał nad ćwiczenia, ale już o tym nie myślał, słowa ojca pędziły dalej. Carska władza była tylko narzędziem, błahym panowaniem absolutnym, które należało zachować i rozwijać po to, by skuteczniej bronić Ładu. Aleksy szarpnął go za rękę, przyciągnął do siebie, twarz Fiodora znalazła się tak blisko oczu ojca, że ich blask palił skórę. Ład był zagrożony, Przeciwny nacierał zewsząd, na nic zdawały się armie, sojusze, bezsilne były modlitwy i złote kopuły moskiewskich cerkwi. Dreszcz przebiegł po plecach Fiodora, ręka zakleszczona palcami ojca zlodowaciała, skąd tyle sił u umierającego, o którym na korytarzach mówili, że tego dnia wyzionie ducha? Wrogowie zewnętrzni, wielkie smuty, chłopskie bunty, butni bojarzy i ich długie brody, wyrzucał z siebie Aleksy, ściąć kiedyś trzeba będzie to wszystko, ale on już nie zdąży, może Fiodor temu sprosta, ale to później, to kiedyś, najważniejszym było skończyć to, co on rozpoczął. – Rozłam musiał się dokonać – Aleksy szeptał – cerkiew jest słaba, niczym się przed Przeciwnym obronić nie umie, stworzyć trzeba nową siłę – gorący oddech ojca owiewał ucho Fiodora – zrodzić lud nieprzejednany, nawiedzony i niezłomny. Aleksy opadł na poduszki, blade, pokryte ciemnymi plamami palce uwolniły rękę syna, młodzieńca przebiegł nieprzyjemny dreszcz krwi dopuszczonej do dłoni. Więcej mówić nie było trzeba, sił carowi zabrakło we właściwym momencie. Chłopiec wstał, odszedł od łoża, przy drzwiach wyprostował się, pewnie ujął klamkę i szarpnął. Rozmowy i modlitwy umilkły, kiedy Fiodor, nowy car Rusi, wyszedł na korytarz.
Leon Chwasty na polanie sięgały do kolan, przykryły to, co kiedyś tu uprawiano. Drzewa po drugiej stronie były zielone, wysokie, gęste, z bujnymi krzewami paproci u stóp, niepodobne do szaro-piaszczystych zasieków niskiego, suche-
Raskolnicy
35
Daniel Grzeszkiewicz
Nowa Fantastyka 10/2015
go jak pieprz boru Wysmałów. Jakby przez środek polany przebiegała granica oddzielająca prawdziwą roślinność od jej ponurej imitacji. Chałupy stały pod ścianą soczystej zieleni, dwie ciemne plamy, gumna bardziej niż domy, strzechy porosły trawą, belki pokrzywiły się, odłamane deski okiennic walały w trawie. Tamci już na niego czekali. Dawno musieli go usłyszeć, może irytujące poczucie świerzbu na karku nie było złudzeniem. Przed drzwiami tkwiło dwóch, nieruchomych niczym drewniane rzeźby, przy ścianie drugiej chaty stały kobiety w białych chustkach, ale jego wzrok przyciągnął ten, który wyszedł naprzeciw. Na co mu były te widły, skoro gnoju ani zwierząt gospodarczych uświadczyć tu nie można było, jedyna zwierzyna dziko biegała po puszczy, a i ona trzymała się daleko od szarpiących skórę zasieków Wysmałów? Leon dobrze widział zaciśnięte na trzonku grube, pełne odcisków palce; ciekawe, że z tej odległości dostrzegał takie szczegóły. Może przez te garbate plecy starowier wydawał się niższy niż w rzeczywistości, długa szara koszula wisiała mu do kolan, przewiązana w pasie sznurkiem luźno spływała na szerokie spodnie. Leon poniewczasie pomyślał, że swoją koszulę też powinien był wypuścić, na to już było jednak za późno, zresztą i tak cały jego strój krzyczał herezją, guzi-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
ki zamiast troczków, wysokie skórzane buty szyte na miarę w miejsce chodaków robionych na jedną stopę, dobrze przynajmniej, że nie miał czapki z daszkiem, od razu by go tymi widłami nadziali za taki pazur diabelski. Wygląd starowiera go nie zaskoczył, tego się spodziewał, podobnie jak długiej, zmierzwionej brody, której szarobrązowe pukle nigdy nie doświadczyły nożyczek. Niepokoiły go widły i spojrzenie, lśniące pod nierówno przyciętą grzywką. Nie spodziewał się tutaj ciepłego przyjęcia, ale milczenie na polanie było tak natarczywe, że mocniej zacisnął dłoń na rewolwerze schowanym w kieszeni kurtki. Niestety, chłodna rękojeść nie dodała otuchy, nieruchome postaci pod chatami zdawały się bliższe i bardziej namacalne, niż dotyk broni. Zaklął już po raz setny, od kiedy przed tygodniem opuścił gabinet Michała Aleksandrowicza na drugim piętrze grodzieńskiej prokuratorii, zaklął na tyle cicho jednak, żeby przypadkiem mężczyzna z widłami nie usłyszał. Powietrze na polanie było wystarczająco toksyczne, by go nieopatrznym słowem podpalać. Cóż to był za pomysł, żeby u starowierców szukać pomocy? Boży szaleńcy, mówili o nich ci przychylniejsi, nawiedzeni zaprzańcy, to dominowało, cóż innego można było myśleć o fanatykach od dwustu lat przekonanych, że Antychryst panuje nad światem? Podszył się
36
Piotr Nesterowicz komuda
pod rzymskich papieży, Watykan zamienił w gniazdo rozpusty, katolickim księżom zgolił brody, potem rzucił się na Ruś, diabelskimi rękami Nikona zamachnął na święty krzyż… Gdyby Leon nie stał dziesięć kroków od starowiera zaciskającego łapę na stylisku wideł, wzruszyłby ramionami, śmieszyły go owe wielkie znaki odstępstwa, jedna mniej deska na krzyżu, trzeci palec złożony do żegnania się, cerkiew w procesji na wschód obchodzona i Alliłuja trzy razy Bogu śpiewana… To miały być symbole zaprzedania się szatanowi? Z ich powodu uciekali w lodowate pustkowia Północy, w dzikie odstępy Syberii bądź tutaj, do matecznika podlaszkiej puszczy? Trudno się było z tego nie śmiać, ale co on w takim razie tu robił, czemu w jaskini zabobonu szukał pomocy w walce z tym, którego, jeżeli już koniecznie miał szukać szatana na ziemi, pierwszego nazwałby Antychrystem? Pięć lat spędzonych w carskiej służbie nauczyły Leona ufać decyzjom Michała Aleksandrowicza, tajny radca miał wybitny umysł, łączył chłodną analizę z intuicją, która nieomylnością niejednego napawała dziwną obawą. Ale nawet on mógł się omylić. Kiedy Leon przed tygodniem wpadł na drugie piętro grodzieńskiej prokuratorii z wieścią o Przeciwnym, radca z początku się zasępił. Wstał zza biurka i krążył po gabinecie, czego Leon wcześniej u niego nie widział, co wyraźnie wskazywało, że sprawa była poważna. Michał Aleksandrowicz mruczał do siebie, jakby jego najlepszy śledczy nie siedział obok, próbując coś z tego zrozumieć. A potem radca stanął, klasnął w dłonie, a Leon podskoczył z przerażenia. Michał Aleksandrowicz klaszczący, tego jeszcze nie widział. Dalej było tylko gorzej. U Biegunów szukać sojuszników, taką tajny radca miał konkluzję, u tej najbardziej zaciekłej ze wszystkich starowierskich wspólnot znajdą pomoc, stwierdził z pełnym przekonaniem. Ale tym razem się mylił, chociaż Przeciwnego znał na wylot, to starowierców najwyraźniej marnie. Inaczej niż Leon, on wiedział o nich zbyt wiele. Dlatego teraz dłoń mocniej zaciskał na rewolwerze, palce ślizgały się po kościanej rękojeści, mokre od potu, chociaż była jesień i dzień chłodny. Znał ich, osobiste doświadczenie czaiło się za wiedzą o starowierskich zwyczajach. Skrzywił się, nie miał zamiaru do tego powracać, nie po to tu przybył. Zapomniał się na chwilę i głośno zaklął, nie należało przeszłości roztrząsać, nie teraz, to już minęło, dawno temu, w innym czasie. Duszny sen, majak miniony, mamrotał do siebie niepomny Bieguna, który uważnie go obserwował. Wreszcie otrząsnął się zły, że w tej chwili dał się rozproszyć nieposłusznymi myślami. Ruszył przez chwasty, jakby chciał zostawić krnąbrne wspomnienie na skraju polany. Co było minęło, misję miał do spełnienia.
14 kwietnia 1682 Płomienie pięły się szybko, już lizały stopy, błyszczały w tumanach białego dymu, który otaczał sylwetki skazanych. Ubrani w czarne szaty zwisali z grubych pali, głowy pochy-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
lali do przodu, wzrokiem próbowali odpędzić nadchodzący ogień. Wiatr rozwiewał im włosy, ale nie przynosił ulgi, tylko podsycał strach, bo podmuchy rozbudzały żar. Rozstawili ich czterech w półokręgu, wystawili na widok gawiedzi, żołnierzy w czerwonych mundurach, bojarów, archimandrytów i biskupów, ubranych w grube kapoty i ciężkie wełniane czapki, bo to Wielkopiątkowe popołudnie było równie mroźne, co ponure. Fiodor stał w środku swej świty i drżał pod płaszczem z najprzedniejszych futer. Przyszedł mimo choroby, którą dopiero co zaleczył, wysoki kołnierz z karakułów nie chronił szczupłej twarzy przed chłodnymi uderzeniami wiatru. Awwakum uniósł głowę, powiew rozwiał długie, jasne włosy, ukazał twarz wyniszczoną więzieniem i torturami. – Odwrócił Pan Bóg sprawiedliwe oblicze swoje od ziemi ruskiej i zapełniła się Moskwa i całe powietrze biesowskimi stworami – słowa protopopa uniosły się ponad płomienie. – Niczym wilczęta skoczyli, zaczęli wyć i rzygać na ojców swoich – przebiły się przez biały dym, poleciały na przekór podmuchom, zawirowały nad zgromadzonymi i dotarły do otulonych wysoką czapką uszu cara. Fiodor szerzej oczy otworzył, nie wiedział, czy rzeczywiście Awwakum przemawiał słowami swoich suplik, czy to w jego głowie zabrzmiały wersy. Tyle razy je czytał, gdy nocą czekał na sen, który nie nadchodził. Spośród skazanych tylko Awwakum przemawiał, wyrzucał z siebie zdania pośpiesznie, jakby ścigał się z płomieniami, które już ogarnęły brązowe słupy i chwytały krańce czarnych szat. Jego trzej towarzysze nic nie mówili, nie krzyczeli nawet, gdy ogień lizał im nogi, nic dziwnego, skoro języki nie były już z nimi, gniły gdzieś na klepisku więzienia w Pustoziersku, dawno odcięte razem z palcami prawych dłoni, by nie mogli się żegnać w wyklętym geście dwóch palców. Spośród nich Awwakum tylko zachował swój głos i wciąż przemawiał donośnie, mimo że końce białej brody i kołyszące się na wietrze kosmyki włosów zajęły się już ogniem. Wówczas Fiodor drgnął wyraźnie, uniósł głowę, nie zważając na kołnierz, który opadł i odsłonił szczupłą szyję, zignorował mróz wpychający się pod płaszcz i obejmujący pierś zimnymi obręczami. – Po to dopuszcza Bóg do zgorszeń, aby byli wybrańcy, aby zostali spaleni, aby zostali wybieleni, ażeby wypróbowani ujawnili się wśród nas. – Głos Awwakuma brzmiał wyraźnie, jakby stał on obok władcy, a nie krzyczał zza płomieni. Słowa padały teraz powoli, a z każdym z nich strużka gorącego potu ciekła po plecach cara, paliła mimo chłodu, który pełzł pod karakułami. Czyżby raskolnik wszystko wiedział, przejrzał plan jego ojca, rozpoznał prawdziwe zamiary Fiodora? Z początku skuł go strach, ale szybko ustąpił nadziei, że nie byli już sami, a ich wysiłki w końcu przyniosły owoce. Nie umiał się powstrzymać, uniósł na palce, by dojrzeć w obłokach dymu twarz starowiera. Spośród wszystkich zgromadzonych pod stosem jedynie Zofia dostrzegła to poruszenie, może usłyszała słowa Awwakuma, które chociaż wykrzyczane głośno, przeznaczone były tylko dla wybranych uszu. Nie przyszłaby tutaj, gdyby poprzedniego wieczoru Fiodor nie zamknął się
Raskolnicy
37
Nowa Fantastyka 10/2015
z nią w pustej sali. Całą noc nie spała, biła się z myślami, wierzyła i zaprzeczała, gryzła z ambicją, przecież od miesięcy planowała, co powinno się wydarzyć po śmierci brata, a nikt słabemu Fiodorowi nie przepowiadał długiego życia. A teraz coś innego stało się ważniejsze, spaść miało na jej barki po śmierci cara. W ostatnich miesiącach podupadł bardzo, dzisiejsze wyjście na zdradliwy północy wiatr nie było mądre. By zmóc Przeciwnego, musieli wykuć broń, której tamten nie mógł ogarnąć, która zawsze miała mu umykać, ciągle w ruchu, w cieniu, równie zmienna i chaotyczna, jak natura samego Przeciwnego. Zrozumiała to rano i dlatego przyszła razem z bratem patrzeć, jak na stosie kształtował się ich oręż. Płomienie ogarnęły Awwakuma. – Bóg zmieścił we mnie niebo i ziemię, i całe stworzenie – dobiegły ich ostatnie słowa męczennika. Zaprawdę był nim, i to podwójnie, choć sam nie wiedział, że nie tylko za wiarę, ale i za obronę Ładu umierał, tak się pocieszał Fiodor, kiedy ogień trawił ciało starowiera. Niewiele to jednak pomogło, podobnie jak dłoń Zofii, która pocieszycielsko ujęła go za ramię. Zamiast się radować, car westchnął ciężko, przygarbił się i ukrył policzki w kołnierzu z karakułów.
Leon Nadszedł czas na pytanie. Może tego momentu bał się Michał Aleksandrowicz, kiedy pod koniec ich spotkania w grodzieńskiej prokuratorii wstał, podszedł do stolika i dolał herbaty, mrucząc, że chyba jego tulski samowar długo będzie stał nieużywany w kącie gabinetu, choć wyraźnie nie o napar się martwił, ale o niego, Leona. Zatroskane spojrzenie tajnego radcy stanęło mu przed oczyma, śledczy zawahał się, ale drugiej okazji mógł nie mieć. Wciąż był zdziwiony, że Matwiej zaprosił go do chaty. Siedzieli teraz w siódemkę w małej kuchni, stary chlebowy piec rozpychał się na połowie powierzchni, ćwiartkę podłogi okupował duży dębowy stół, na reszcie tłoczyli się Leon i Bieguni. Garbaty Matwiej najbliżej niego, dwaj milczący mężczyźni, którzy czekali przed drzwiami chaty, tkwili na ławie jak wyrzeźbieni, a w kącie kobiety przysiadły pod półką starannie przesłoniętą zasłonką. Za nią ukrywały się ikony, a kobiety pilnowały, by nie skalał ich wzrok innowiercy. Leon nie wierzył swojemu szczęściu. Matwiej nie wbił mu wideł w brzuch, przywitał uprzejmie, jakby spotkali się na rynku w Grodnie, przedstawił i jeszcze zaprosił do chaty. W środku pomyślność wciąż dopisywała, chociaż piec i stół niewiele im miejsca pozostawiły, a małe okno nie wpuszczało światła. Matwiej nalał wodę do najlepszego blaszanego kubka, oni pili z drewnianych dłubanek, ale to akurat zaszczytem nie było, dostał pohannoj krużkie, naczynie przeznaczone dla niewiernego, wiedział przecież, że picie i jedzenie z naczyń używanych przez pogan starowierców kalało. Właściwie Bieguni byli splugawieni już za to, że tu z nim siedzieli w ciasnej kuchni, czekało ich oczyszczenie długim postem i trzystoma pokłonami. Może dlatego tam-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
ci dwaj siedzieli sztywni na ławie, napinali mięśnie, jakby z całych sił próbowali się nie zerwać, nie wrzasnąć z obrzydzeniem, nie wykopać obcego w chwasty i czym prędzej pognać nad Marychę, by w wartkich wodach rzeki piachem zetrzeć z siebie brud innowiercy. Nie miał zamiaru wystawiać ich cierpliwości na próbę. Na wszelki jednak wypadek nie wyciągał prawej dłoni z kieszeni i co chwilę poprawiał uchwyt na rewolwerze. Kubek trzymał lewą i teraz wziął pełen łyk. – Gdzie tu w okolicy uroczysko Jaćwingów się znajduje, stare, ale może na nowo odkryte? Gapili się na niego, jakby w obcym języku zapytał, nie w tutejsze gwarze, mieszającej ruski, ukraiński i polski, którą wszyscy Rusini od Białegostoku i Bielska aż po Mińsk gadali. Nie wytrzymał ciszy, ręka w kieszeni mu drgnęła. – Szukam miejsca, w którym Przeciwny może mieszkać – wypalił i zrozumiał, że przed chwilą wcale nie było cicho, dopiero teraz milczenie runęło na stół niczym granitowy głaz. – Jest tutaj. – Ciarki przebiegły go po plecach, dziwny się zrobił głos Matwieja, szeptał, ale słowa rozbrzmiewały głośno, ważył je, ale wcale nie taił, jakby się nie bał, że ktoś może podsłuchać, że wiatr poderwie je i poniesie nad drzewami, prosto w niepowołane uszy. – Jest bardzo blisko, Leonie. – Śledczy zjeżył się, nie pamiętał bowiem, by tamtemu swoje imię podawał, może gdy się witali na polanie, nieważne to już jednak było, bo garbaty rękę uniósł i pokazał za okno. Leon pobiegł wzrokiem za palcami starowiera. Może Mikołaj Aleksandrowicz miał rację i w tej kurnej chacie, na polanie zwanej Szlamami, miał poznać tajemnicę, której od lat odkryć nie umieli? – Jest tutaj – powtórzył tym niezwykłym głosem Matwiej, palce wyciągniętej ręki mu drżały. No pokaż, w którą to stronę, krzyczały myśli w głowie Leona. – Antychryst jest tutaj. – W tym momencie śledczemu coś nie zagrało, ale Biegun ciągnął dalej: – Cały świat jest w odpadnięciu, wszyscy skalani, nawet my, którzy zachowujemy prawdziwą wiarę, jesteśmy w jego zasięgu. Antychryst opanował świat, nie ma gdzie się przed nim schronić, nawet w tej puszczy dziewiczej jest obecny, przeklęci wszyscy, którzy po ziemi chodzą. Głos Matwieja urósł, a podniecenie Leona opadło, bo o szatanie, a nie Przeciwnym starowier mówił. Był tak zawiedzony, że przez chwilę nie słuchał fanatycznego bełkotu garbatego, aż go poderwały kolejnego słowa: – Ty też go ze sobą przyniosłeś, cały nim przesiąknąłeś – Matwiej ciągnął nieubłaganie. – Przeszedłeś powietrzem cuchnącym tytoniem i smakiem wypijanej herbaty, przeklętych, co jako jedyne ze wszystkich roślin zakwitły, gdy Zbawiciel umierał na krzyżu. Słowa garbatego wypychały powietrze z kuchni, ciemne sylwetki Biegunów z ławki przesłoniły okienko, a Leon położył palec na cynglu rewolweru. Drzwi otworzyły się z hukiem, cudem tylko nie szarpnął za spust, a w szarej koszuli Matwieja nie powstała wielka dziura. Do kuchni wszedł niedźwiedź, z trudem zmieścił się pod powałą, ciężki był i szeroki niczym piec, ale ruszał się zwinnie jak tancerka.
38
Piotr Nesterowicz
– Ioannie – rzucił Matwiej niezobowiązująco. Bieguni wyrzeźbieni na ławie pod oknem rozluźnili się, kobiety w kącie uśmiechnęły szeroko. – Gościa mamy, Ioannie. Jeden Leon się nie odprężył, wcale nie cieszyło go, że w niskiej kuchni próbował się wyprostować następny starowier. Napięte jak postronki ciało śledczego ogarnęło przekonanie, że lepiej byłoby, gdyby to niedźwiedź zajrzał do starej chaty węglarzy. Ioann zatrzymał się przy piecu, przysiadł na piętach, w izbie zrobiło się jaśniej, chociaż nie dla Leona. Nowy gapił się na niego w milczeniu, natarczywie, żarłocznie wręcz, wyobraźnia zdenerwowanego śledczego płatała figle, Ioann, potem niedźwiedź, ponownie Ioann kucał przy piecu. Cicho się zrobiło, nie jeden, ale kupa milczących głazów zaległa na podłodze. Leon poruszył ręką, już nie miał zamiaru się kryć, kieszeń kurtki wybrzuszyła się, lufa wyraźnie sterczała pod materiałem. Ale zwalisty Biegun nie zwrócił na to uwagi, wciąż wlepiał oczy w twarz śledczego. – My ciebie znamy – słowa wydobyły się z gęstej, czarnej brody. – Dobrze cię znamy. Leon zerwał się, wyszarpnął rewolwer z kieszeni, woda chlusnęła z przewróconego kubka, kobiety w kącie krzyknęły, dwaj wyrzeźbieni Bieguni podnieśli się z ławy, a Matwiej zmarszczył brwi. Tylko Ioann dalej kucał i mierzył śledczego wzrokiem, niczym niedźwiedź rozleniwiony, pewny swej zdobyczy, a może nawet rozbawiony jej oporem. – My cię znamy, a ty nas, dobrze nas wtedy poznałeś, bliżej już nie można było, pamiętasz dobrze. Śledczy uniósł rękę, rewolwer drżał mu w dłoni. – Zamknij się! – krzyknął, ale słowa Bieguna były głośniejsze. – Czy może być ktoś bliższy od tego, kto nas własnymi rękami morduje… – Zamilcz! – Leon prawie wetknął lufę w czarną brodę, ale Ioanna to nie przestraszyło. – … od tego, kto gwałci i pali? Czy nie mam racji, Leonie? Teraz w chacie krzyczała cisza. Śledczy ręką namacał rygiel, szarpnął drzwi, rewolwerem zatoczył krąg, jakby chciał ich ostrzec. Obrócił się, potknął o wysoki próg i pognał za róg chaty, tam, gdzie gęścił się zielony las. W kuchni Matwiej drgnął za stołem, ale ciężka dłoń Ioanna powstrzymała go. Garbaty skinął głową, rzeczywiście, to nie była jego rola, nawet go to ucieszyło. W milczeniu patrzył, jak wielki niczym niedźwiedź Biegun przeciska się przez drzwi.
6 lipca 1682 Zofia z trudem powstrzymywała łzy. Czy to ona miała zaprzepaścić dzieło dziadka, zrujnować wysiłki ojca, zawieść zaufanie brata? A przecież przed trzema miesiącami święciła z Fiodorem triumf, pewni byli, że wiatr roznoszący popiół Awwakuma na zawsze odepchnie raskolników, wygna ich na obrzeża Rusi, zaklnie serca w zapiekłości takiej, że na wieki nic ich nie skruszy. Ale ledwie wiosna nastała, Fiodor oddał ducha. Kiedyś czekała tego momentu, regentką, a może carycą planowała zostać, liczyła dni do jego śmierci. Tak było do tamtego dnia, kiedy pociągnął ją do odległej
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
komnaty Kremla, wszystkim po drodze wynosić się kazał, wiele drzwi za sobą zamknął, wreszcie w pustej sali posadził na zydlu. Sam usiadł na drugim, innych mebli ani kobierców w tym zakurzonym pokoju nie było, chłód ciągnął od murów, podłoga tak mroziła, że aż nogi na poprzeczce krzesła oparła. I wszystko wyjawił, zrzucił na jej barki ciężar, choć przecież nie była na to przygotowywana, opowiedział i zaraz zmarł sobie, szczęśliwy, że stos z Awwakumem zwieńczył jego misję. On ojca nie zawiódł, umierał z czystym sercem, tylko o niej nie pomyślał, zostawił samą na krawędzi przepaści. W maju starowiercy stanęli pod murami Kremla, w cieniu muszkietów moskiewskich strzelców zażądali porzucenia reform Nikona i powtórnego chrztu w starowierskim obrządku młodszych braci Iwana i Piotra. Cóż mogła zrobić? Musiała się ugiąć, zdawało się, że tylko na chwilę, że wnet się podniesie, rozpędzi buntowników, raskolnikom przypomni temperaturę stosów. Ale zamiast tego siedziała w tej komnacie i słuchała, jak jej prawowierni biskupi chwiali się pod słowami Pustoświata. Skąd się wziął ten przeklęty mnich, podwójny apostata, najpierw przy starej wierze się opowiedział, potem – wystraszony prześladowaniami Nikona – pokornie akt pokutny złożył, a teraz przewodził buntowi strzelców i w jej komnacie, u stóp tronu pod baldachimem na złotych kolumnach, stał w swojej zgrzebnej białej szacie i wymachiwał ośmiokończastym krzyżem, jakby zamierzał wbić patriarchę Joachima w najlepsze tureckie kobierce. Nie, on nie przymierzał się, rzeczywiście to robił. Uderzył raspiatiją biskupa Atanazego, który jako jedyny ze wszystkich prawowiernych hierarchów znajdował argumenty przeciw żarliwym słowom Pustoświata. Atanazy nie uląkł się ostrej jak brzytwa brody mnicha, stanął na wysokości zadania, do czasu jednak. Teraz leżał na podłodze, nogi zaplątał w fioletową sutannę, dłoń przyciskał do policzka, krew ciekła między palcami. Starowier unosił się nad nim, zakrwawiony krzyż wyciągał do góry, grzmiał głośno. Nikt się nie rzucił, nie zawołał oburzony, struchleli duchowni, Joachim milczał, dawno już przestała na niego liczyć, dyskutantem okazał się marnym, ale inni też spoglądali zatrwożeni. Zofia czuła oddech Przeciwnego, dyszał na plecach buntowników, na pewno cieszył się chaosem w Moskwie, a może już przejrzał plan jej ojca, zrozumiał, kogo wykuwali w płomieniach stosów i w mroźnych celach nad Morzem Białym. Dostrzegł szansę, by na zawsze pogrzebać te wysiłki, zasypać otchłań rozłamu, połączyć starą i nową wiarę prawosławną, stępić broń, którą od trzydziestu lat ostrzyli. Tego ścierpieć nie mogła. Zerwała się na nogi, tron stał na podwyższeniu, ona była słusznej postury, górowała nad wszystkimi. Śnieżnobiała suknia i płonący złotem płaszcz zabłysły, przytłumiły na chwilę biel brody i zmierzwionych włosów Pustoświata. – Jeżeli prawdą jest, co krzyczał ten człowiek – uniosła drżącą rękę, tylko krok dzielił ją od zakrwawionego krzyża w dłoni raskolnika – to nie tylko popi, archimandryci i biskupi są samozwańcami, patriarcha uzurpatorem, ale też
proza zagraniczna Raskolnicy
39
Nowa Fantastyka 10/2015 05/2015
carowie Rusi pozostają niczym innym, jak wiarołomnymi przywłaszczycielami. Nie udawała, rozpacz w jej głosie była szczera. – Na nic pamięć mojego ojca Aleksego, w gnój wyrzućcie Fiodora, jego ciało jeszcze nienaruszone przez śmierć z kremlowskich kaplic wywleczcie, skoro im wierzycie, to niegodzien był carskiego pochówku. Czy tego pragniecie?! – Zawyła w twarz bojarom, hierarchom i strzeleckim oficerom. Dopiero teraz rzucili się do przodu, jeden przez drugiego zaprzeczać poczęli, na upadek carskiego tronu pozwolić nie mogli, przecież na nim ich własne fortuny były zawieszone. Nawet Joachim się obudził, wystąpił przed Pustoświata. Starowier nie zląkł się, ale w nawale oburzonych głosów jego słowa grzęzły, nie cięły już powietrza, a i krzyż w ręce zmniejszył się i stępił. Pustoświat pojął, że dalszej dysputy nie będzie. Ręce do góry uniósł, Boga wezwał na świadka, w drzwiach krzyknął jeszcze, że oni dyskurs wygrali. Pobiegł, by zwycięstwo swym zwolennikom obwieścić. Daleko nie dotarł. W końcu znieważył regentkę, taka śmiałość nie mogła pójść płazem. Kat już czekał z toporem, a Zofia układała w głowie dziesięć nakazów. Niech tylko bunt strzelców ucichnie, omami ich obietnicami, przekupi przywódców, niewygodnych wybije, a wtedy zabierze się za raskolników. Nie będzie litości, za tę chwilę upokorzenia zapłacą jej srogo, stosy kaznodziejom, tortury wyznawcom, chłosty pomocnikom, konfiskaty i zesłania łaską zastrzeżoną dla nielicznych, tak sobie przyrzekła, gdy z głębi korytarza dochodził krzyk krępowanego Pustoświata. Niech się rozbiegają, umykają, kryją, wciąż niepewni miejsca i czasu, tak by na zawsze wiara, ruch i niezłomność stopiły się w jedno.
Leon Długie, twarde igły rozcinały twarz, chropowate grudy kory szarpały rękawy kurtki, pnie migotały brązem. Gdzież ta wieś?! Krzyk wskazał drogę. Kobiece głosy unosiły się wysoko, w lewo, tam musiały być budynki. Skąd wieś tutaj, nad bezludnym brzegiem Marychy, przemknęło Leonowi przez głowę, gdy korzenie wykręcały stopy, a drzewa obijały beznamiętnie. Wreszcie zdyszany zobaczył wioskę, szeroko rozkładała się wzdłuż głównej drogi. Duże domy majaczyły w zmroku, na szczęście zapłonął pierwszy stóg, za nim kolejne, wysokie płomienie oświetlały podwórka. Nie, tam biec nie chciał, zatrzymał się w pół kroku. Wtedy usłyszał trzask pędzący ku niemu, obrócił się, w gęstej zieleni niewiele zobaczył, plamę jakąś, ciemną i rozmazaną. – Nie możesz się zatrzymać, Leonie – głos zadźwięczał przy samym uchu. – Kto utyka, jest przeklęty, bowiem to, co stałe, co tkwi na fundamentach, nawet gdy korzenie ma najzdrowsze, usycha, prędzej czy później mu ulega. Zerwał się niczym spłoszony zając. Niska gałąź rozdarła brew, krew spłynęła na oko, świat poczerwieniał, ręce się lepiły, wszystko, co dotknął, płonęło szkarłatem. Znajdował się we wsi, strzaskana czaszka starca, potknął się o nią w progu
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
chaty i zaplątał w długie jelita innego chłopa, tu kosa była bezlitosna. Poderwał rękę, próbował zetrzeć krew, dostrzec coś w bujnym listowiu, ale kroki za plecami nie pozwalały stanąć. Niedźwiedź go gonił i ryczał do ucha. – Zatrzymasz się i zostaniesz rozdeptany, bezlitośnie, jak robak pod ciężkim butem, tak samo nieuważnie, on nie poświęci ci nawet ułamka swojej atencji, tyle tylko, by wiedzieć, gdzie nogę opuścić. W czaszce Leona słowa dudniły nieubłaganie. Roztrącał gałęzie młodych brzóz, gniótł długie liście paproci, ciągle w lesie, ale równocześnie w środku wsi, gdzie kobiety z krzykiem biegły na główny plac, tam było schronienie, nastawnik stał w drzwiach świątyni, wysoko unosił żelazny krzyż, raspiatija błyszczała w płomieniach. Leon nie pobiegł za nimi, skoczył w bok, między grube dęby, jakże zwarty był ten zagajnik w centrum wsi, jak głośno wrzeszczeli ludzie pośrodku lasu. Ziemia umknęła spod nóg, wysoka piaszczysta skarpa otworzyła się przed nim, bezsilnie zakręcił rękami, rozczapierzonym palcami szukał zbawczej gałęzi, ale pochylone nad stromym stokiem drzewa były daleko. – Ruch jest życiem, Leonie, a spoczynek śmiercią, w przemieszczaniu jest nadzieja, wówczas jesteś mgnieniem, błyskiem, którego nie da się rozgnieść ciężkim kciukiem. Głos ścigał go, kiedy turlał się w dół. Z pluskiem wpadł do Marychy, porwał go ostry nurt, woda, woda ugasi pożar, płomienie trawiły już chaty, pędziły dachami stodół, okrążały świątynię, tu macie wodę, krzyczał, ale go nie słyszeli, śpiew tych, którzy zamknęli się w molennie, zagłuszał wszystko. Trafił w pień, uderzenie wyparło powietrze z płuc, krztusił się, szarpał, woda bezlitośnie wciągała go w głąb. Czyjeś palce zacisnęły się na jego ręce, teraz ciągnęli go w drugą stronę, ci z drągami i kosami, tam się zabawimy, chodź z nami, w szopie dziewczyny mamy, wołali. Dłoń na ramieniu wydobyła go spod pnia i holowała na brzeg. – W trwaniu jest źródło porażki, Leonie, on widzi, co nieruchome, tam się wdziera, plugawi wszelkie konstrukcje, ludzkie gmachy porządku, religii, kultury. Słyszał to dobrze, chociaż uszy miał pełne mułu, pluł wodą, mokre rękawy kurtki chlupotały bezradnie. Nad nim unosił się cień, wielki i bezlitosny, nie dawał odetchnąć, przemawiał głosem Ioanna. – Tak nas, Leonie, pokonał przed dwustu laty, przyszpilił, kiedy byliśmy zbyt pewni siebie, bo stanęliśmy przekonani, że jesteśmy Trzecim Rzymem. Nie chciał tego słuchać, wolał pobiec za tymi z drągami, do szopy, gdzie czekały dziewczyny, już słyszał ich krzyki, czemu nie śmiechy, czy swąd spalenizny je przerażał, a może pomazane krwią twarze? Już nie chciał tam wchodzić, wiedział przecież, co zobaczy w środku. Wstał, zakołysał się, niedźwiedzia łapa go nie opuszczała, tak samo jak ten głęboki głos. – Zapłaciliśmy wszyscy za tę arogancję, Królestwem Bożym na ziemi śmieliśmy się nazwać, za późno próbowaliśmy wszystko zmienić, nawet ci, co przy starej wierze pozostali, nawet oni się przed nim nie uchronili.
40
Piotr Nesterowicz
Nie rozumiał, co niedźwiedź-Ioann szeptał, czemu go trzymał przy życiu, dlaczego mówił, a nie zarżnął za spaloną molennę, za zwęgloną rękę nastawnika, który wciąż trzymał rozżarzoną do czerwoności raspiatiję. – Nie możesz stawać, Leonie, jeżeli chcesz mu umknąć, nie, ty przecież pragniesz stawić mu czoła, tak, tylko szaleństwo może go zaskoczyć. Głos go poganiał, popychał, chociaż buty grzęzły po cholewki. Z tej strony brzeg Marychy był niski, otwarty na mokradła, bagno wiązało stopy. Nie chciało go wypuścić z tej stodoły, znowu był w tej wsi i widział ją, rzuconą na siano, sukienka mignęła między nogami tych z drągami, dobrze pamiętał jej wzory, kiedyś założyła ją specjalnie dla niego, gdy jechali na jarmark. Nie chciał na to patrzeć, krzyknął, by przestali, bez wątpienia krzyknął, ale oni tylko rechotali. Wcale nie czekał na swoją kolej, na pewno by się na nich rzucił, gdyby to grzęzawisko stopy mu wiązało. Ręka Ioanna wlokła go dalej. – Tylko wtedy go podejdziesz, Leonie, gdy nie dasz się określić, namierzyć, w szaleństwie jest metoda, w ciągłym drżeniu, wszędzie i nigdzie. Wreszcie płonąca wieś została daleko za nimi, krew przestała ściekać po twarzy, krzyki umilkły, wzrok się wyostrzył, śledczy zobaczył słońce wiszące między drzewami i szeroką ścieżkę pod nogami. Nic go już nie goniło, ciężka ręka puściła ramię, cień niedźwiedzia został w tyłu. – Biegnij, Leonie. A wtedy będziesz jak on nieuchwytny, wieczny i śmiertelnie niebezpieczny.
4 marca 1687 Chrust chrzęścił pod nogami, deski łamały się z pokornym jękiem. Starsza kobieta, czarna chustka ciasno opatulała jej siwe włosy i pomarszczoną twarz, uniosła ku górze ręce, wzrokiem ginęła w niebie zasnutym grubymi chmurami. Może bała się, że zacznie padać i zmoczy drewno, które od wielu dni zwozili łodziami na wyspę Paleostrowską, i rzeczywiście o słońce się modliła, podobnie jak inne kobiety, skupione wokół grubych sosnowych pali wbitych w środek zwału drew. – Wybłagał szatan od Boga Rosję jasną, by ją krwią męczenników zaczerwienić, dobrześ to, diable, wymyślił, a nam miło cierpieć dla Chrystusa naszego kochanego – głos Ignacego unosił się ponad stertami polan. Trzy tysiące dusz tłoczyło się na pagórkach z chrustu, u stóp wbitych w grunt pni sosen i brzóz, które strzelały w ciemne niebo. Byli tacy, co zawodzili głośno, ale większość stała prosto, w końcu zebrali się w miejscu, w którym zginął pierwszy męczennik, tu siepacze Nikona spalili Pawła Kołomienskiego. Modlitwy mieszały się ze słowami Ignacego, który krążył wokół stosów, pocieszał zmartwionych i wzmacniał wahających się. Tam, gdzie przechodził, śpiew się wzmagał, szloch zanikał, ludzie z wiarą spoglądali na diakona. Nie na darmo mówili na niego Sołowiecki, jako jeden z niewielu przeżył rzeź świę-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
tego klasztoru, gdy carscy żołdacy wdarli się do monasteru i wyrżnęli mnichów. Nieliczni uciekli i nieśli teraz przesłanie po całej Rusi. Antychryst nadszedł, zapanował w Moskwie, chwycił w swe szpony cerkiew, uciekać trzeba było od tych, których skaził diabelskimi znakami, a gdy już miejsca świętego nie starczy, w samooczyszczającym ogniu odnieść ostateczne zwycięstwo. Ignacy pozdrawiał ich znakiem krzyża, dwoma palcami złożonymi w świętym geście, a serce rosło mu na widok ogromu poświęcenia. Z dumą patrzył na kobietę, młodą, śliczną, długie jasne włosy uciekały spod białej chustki, tuliła do siebie dwójkę dzieci, pięcioletnich może. Przestraszone nie rozumiały, po co się tu stłoczyli, dlaczego mamę przywiązali do słupa; na szczęście i je do niej ciasno sznurem przytroczyli. – Nie pragniemy przy waszej władzy życia dla siebie, lecz pragniemy śmierci, lepszej niż heretycka pokusa doczesnego żywota – Ignacy już szedł dalej, ale jego głos wciąż brzmiał wyraźnie. Niektórzy wątpili, jak ten wysoki mężczyzna, co się kręcił, rozglądał, nerwowo zagadywał tych, którzy razem z nim wiązali się do pnia. – Jeżeli sprawiedliwy i święty, nie spłonie. – Wzdrygnął się, słysząc słowa Ignacego. Cytaty z pism Awwakuma zamiast wzbudzić u mężczyzny żarliwość, podsyciły strach. Drżącymi rękami szukał węzła, palce próbowały rozplątać supeł, ale już jeden z pomocników Ignacego go dostrzegł, wskoczył na kopiec, gałęzie zachrzęściły, złapał równowagę i był przy nim, rękę położył uspokajająco na ramieniu. Szepnął coś do ucha, a potem chwycił za końce sznura i pociągnął tak, że plecy mężczyzny ciasno przywarły do sosnowej belki. Wreszcie wszystko było gotowe, ci, którzy krępowali innych, sami wkraczali na sterty i wiązali się do słupów. Ignacy wspiął się na najwyższą pryzmę, na chwilę sosnowa gałąź go zatrzymała, wpiła w poły sutanny, jakby sam Antychryst próbował powstrzymać diakona. Szarpnął niecierpliwie, skraj szaty rozerwał się na zdradliwej gałęzi, a on już był na szczycie, na najwyższej kupie, bez belki, do której miałby się przywiązać. Nie potrzebował jej, jego wiara była silniejsza od lin. Uniósł dłonie do góry, na ten znak mężczyźni chwycili pochodnie, które na długich kijach płonęły u szczytu stosów. Śpiew wzbił się, rozgrzmiał potężnie, całkiem przytłumił szloch, który dobiegł z niektórych kopców. Trzy tysiące ust niosło pieśń, którą zaintonował Ignacy. – Chrzest przez ogień – krzyknął jeszcze diakon i opuścił ręce, a dziesiątki pochodni połączonych niewidzialnymi nićmi opadło równocześnie na piramidy wyschniętego drewna. Nie wszyscy jednak śpiewali, modlili się, krzyczeli i płakali na stosach płonących na wyspie Paleostrowskiej. Barczysty mężczyzna podbiegł do łodzi, sprawnie odbił od brzegu, silnymi pchnięciami wioseł podążył na drugą stronę jeziora, gdzie czekał kurier z najlepszymi końmi. Należało się śpieszyć, carówna Zofia czekała w Moskwie na wieści o śmierci raskolników.
Raskolnicy
41
Nowa Fantastyka 10/2015
Leon Ubranie schło powoli, błoto jeszcze lepiło się do spodni, wiatr zamiast osuszać mokre włosy, chłodem wdzierał się pod podartą kurtkę. Leon nie zważał jednak na to, stał nieruchomo na skraju długiej na wiorstę doliny odchodzącej na wschód od zakola Marychy. Niecka nie była głęboka, pod stopami miał porosłe mchami i turzycami torfowisko, które dalej rosło w górę kępami trzciny i pałki. Za nimi błyszczał krąg sucharu, jeziorka niemal idealnie okrągłego. Brunatnej tafli nie marszczyły powiewy wiatru, tak gęsta była woda; gdyby chciał się w niej przejrzeć, nie dostrzegłby płytkiego dna. Na drugim brzegu, za pasem karłowatych sosenek, przebijało uroczysko. Gród Jaćwingów stał opuszczony od wieków, puszcza dawno powinna była go połknąć, przemielić i wypluć w te mokradła. Trwał tam jednak i ciemnym wałem prześwitywał między drzewami. Od lat szukał tego miejsca, wyposażony w specjalne poruczenia tajnego radcy Michała Aleksandrowicza opłacał osoczników, pouczał carskich leśników, wszerz i wzdłuż przemierzył puszcze knyszyńskie, białowieskie i augustowskie. A on ukrywał się tutaj, tak blisko traktu z Suwałk do Grodna, zaledwie kilka wiorst od najbliższej miejscowości. Tu czaił się Przeciwny. Nigdy nie zdołali ustalić, kim naprawdę był ich przeciwnik. Na pewno nie szatanem, tego Leon był pewien, ale skąd, nie pamiętał, może Ioann mu to powiedział podczas pogoni nad skarpą Marychy, wyszeptał, gdy półprzytomnego wyciągał spod zwalonych przez bobry pni i wlekł przez bagna po drugiej stronie rzeki. Nie zabił, chociaż powinien za ten grzech sprzed dziesięciu lat, kiedy Leon na wieś starowierów poprowadził fanatyków proroka Eliasza. Zamiast tego uratował z toni i poprowadził aż tutaj, do dolinki, ciemnobrązowego jeziorka i uroczyska czającego się za sosnami. Antychryst krążył po świecie, Ioann był pewien, jak i tego, że Przeciwny był tylko jego marnym sługą. Kimże więc było to uosobienie Chaosu, które wciąż zagrażało Ładowi? Zapomnianym królem Jaćwingów, jak rzucił niegdyś Michał Aleksandrowicz? Może bogiem tego ludu, z którym walczyli najpierw Waregowie, potem Krzyżacy, Litwini i Polacy, a który wciąż trwał, choć samych Jaćwingów już nie starczyło? Stał się mądrzejszy, przebieglejszy, w porządek zawsze celował tam, gdzie w fundamentach dostrzegał rysy. A może był kimś o wiele starszym. Jakiekolwiek były jego korzenie, wciąż jątrzył, podgryzał, rozpalał i gdyby nie carska powinność, przenoszona z ojca na syna i z brata na siostrę, Ład nigdy by nie wzrósł na wschodzie Europy, dawno obróciłby się z powrotem w zamęt. Tyle lat stawiali czoła jego knowaniom, Podlasze stało się polem największej bitwy, nie na darmo car posłał tutaj Michała Aleksandrowicza. Leon miał go na wyciągnięcie ręki, wystarczyło zawrócić, pobiec do najbliższej osady, do Budwiecia nad brzegiem Marychy, tam zażądać podwodu, w kieszeni kurtki wciąż miał carski glejt, nawet namoknięty zachowywał swoją moc. Następnego dnia stanąłby tu z sotnią Kozaków. Z batalionem
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
żołnierzy z grodzieńskiego garnizonu ciasno otoczyliby grodzisko, nie wymknąłby się. A jednak Leon ciągle tu stał, nie biegł, nie wołał o konia. Wróciły do niego słowa Ioanna, że tylko w ciągłym biegu będzie niewidoczny, w nieustającym poruszeniu odnajdzie broń na Przeciwnego. Teraz zrozumiał pewność Michała Aleksandrowicza odnoście Biegunów, pojął rolę tych starowierców od dwustu lat żyjących w nieustannym przemieszczeniu i nigdzie niezagrzewających miejsca, przekonanych, że tylko ciągły ruch ratował przed piętnem Antychrysta. Ich nie mógł dosięgnąć Przeciwny, on był skuteczny przeciw Ładowi, podważał fundamenty, obalał mury, kruszył uznane zasady Najlepsze frontowe bataliony, policyjne kordony, grube kodeksy były bezsilne, raz pobity za chwilę odradzał się gdzie indziej. Ale pozostawał bezbronny wobec tych, którzy sami byli niestałymi tułaczami, w końcu do Leona dotarło znaczenie słów Ioanna. By go pokonać, trzeba było stać się Biegunem. Odwrócił się plecami do torfowej doliny, wszedł na wąską ścieżkę, nie obejrzał się, bo już wiedział, jak to miejsce odnaleźć. A kiedy się przygotuje, wróci tutaj, obejdzie ciemnobrunatne jeziorko, przekroczy linię karłowatych sosen i stanie przed Przeciwnym. Teraz zaś… Teraz będzie biegł.
Piotr Nesterowicz Rocznik 1971, doktor nauk ekonomicznych, absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Autor esejów, reportaży oraz opowiadań fantastycznych i powieści fantasy „Piasek”. W 2015 roku za reportaż „Cudowna” otrzymał Nagrodę Literacką Prezydenta Białegostoku im. Wiesława Kazaneckiego, nominację do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki oraz nominację do Literackiej Nagrody Nike. (Trzymamy kciuki!). Autor od początku na naszych łamach kroczy swoją, osobną drogą. Najpierw było orientalne fantasy, w którym zajmował się przefiltrowaną fantastycznie dalekowschodnią religią, podaniami, mitologią. Obecnie – jak i w „Dybuku” z „NF” 1/15 – podobny filtr nakłada Nesterowicz na historię szeroko rozumianej Europy Wschodniej. Oryginalna, sugestywna wizja, pisana obok wzorów sarmackich easternów, co nie znaczy, że mniej ciekawa. (mc)
42
proza zagraniczna
Dalekowzroczność Jeff Carlson
S
tatek skręcił, by podjąć badania, a Clara spróbowała się przeciwstawić, nie dlatego, że sama nie czuła ciekawości, ale dlatego, że była wciąż Homo sapiens w każdym liczącym się aspekcie, a utrata kontroli przerażała ją. Ale mężczyźni i kobiety, którzy zgodzili się w nią zainwestować zainwestowali także w najlepszych programistów sztucznych inteligencji. Centralny komputer nie zmienił swych rozkazów. Clara była mocno związana ze statkiem – tak bardzo, że w pewnym sensie stanowiła tylko jedną z jego części, humanoidalnym komponentem w kołysce z żelu i przewodów. Wiązki nerwów jej przedramion i kręgosłupa były połączone z plastikiem, metalem i szkłem. Odczuwała i wpływała na wszystkie systemy bezpośrednio – na wszystkie poza tym jednym oddzielnym umysłem. Bitwa, jaką ze sobą toczyli była cicha i ostrożna, dopóki Clara nie ustaliła, że centralny komputer jest najbardziej odsłonięty podczas impulsów korekcyjnych silnika. Program nawigacyjny był portalem pomiędzy nimi, więc spróbowała go wyłączyć. Potem spróbowała przedłużyć jego działanie. Bez powodzenia. Chłodna pomarańczowa gwiazda klasy K była po prostu zbyt blisko, by statek mógł ją zignorować, i nawet Clara patrzyła z fascynacją na zbliżające się cienie chmury komet tego systemu. Może zbyt wcześnie zaprzestała walki i oddała swe umiejętności statkowi. Przepychanie się przez zewnętrzną część systemu zajęłoby tygodnie szybkich obliczeń. To zadanie stało się nowym konkursem, dającym dużo adrenaliny, ale Clara i tak dodała wulgaryzm do raportu, który statek przesłał wąską wiązką z powrotem do domu.
* Ciemność i zimno były jej przyjaciółmi. Przede wszystkim Clara ceniła zdolność widzenia, a światło i atmosfera to tylko przeszkody – światło oślepiało jej teleskopy, powietrze zniekształcało wizję. Już przed trzecimi imieninami zdała sobie także sprawę, że życie w jednym miejscu miało ograniczenia. Wolała dryfować. Była w tym dobra. Wzbogacało to ją. Była nieudanym eksperymentem, państwowym dzieckiem bez rodziców, wzrastającym poza macicą. Pierwotnie zaprojektowano jej geny na kontrolera doków w przemyśle wydobywczym na asteroidach – by składowała rudę i zbiorniki paliwa na skomplikowanych mikroorbitach, prowadziła wolnostatki do środka i na zewnątrz gromady. Na początku stanowiło to wyzwanie, potem – było tylko rutyną. Opuściła dom sześćset lat wcześniej – sześćset lat bez towarzystwa, skacząc coraz dalej od znanej przestrzeni, zerkając do przodu i na wszystkie strony fantastycznymi oczami. Władze były hojne. Żałowały tego, co z niej zrobiły. Dały jej taki statek-taran, jakiego pragnęła. Oczywiście, zasięg makroskopów sprawiał, że jakikolwiek badacz był niemal zupełnie zbędny, ale w miarę upływu czasu mogła uzyskać nowe perspektywy i od czasu do czasu szansę na bliższą analizę. Jej wolność miała cenę. Cen-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
(Long Eyes)
tralny komputer został zaprogramowany na składanie raportów o spełniających ustalone kryteria systemach, potencjalnie zdolnych do podtrzymania życia gwiazdach typu K i G, bardzo podobnych do siebie. Clara nie miała nic przeciwko temu. Robiła dokładnie to, co chciała, karmiła swój dziwny mózg obrazami tak wielkimi, jak wszystko w zasięgu jej dalekowzrocznych oczu. Nie była nigdy samotna. Jeśli potrzebowała zgiełku, jeśli pragnęła odmiennych myśli, zawsze mogła ściągnąć nadchodzące sygnały. Prawie zawsze. A w tych rzadkich strefach, w których komunikacja była zablokowana, zakrzywiona przez jakieś słońce lub zakłócona przez pył, komputer mógł odtworzyć miliony godzin nagrań radiowych. Przy prędkości będącej ułamkiem prędkości światła Clara nie opuściłaby sfery ludzkich działań przez całe stulecia. Więc spała. Bardzo dużo spała. Statek przeprowadzał własne naprawy, a także pracował nad nią – i za każdym przebudzeniem napotykała nową feerię barw i żywych kształtów, zegarową maszynerię przyciągających się gwiazd, aureole skały i lodu. Chciała tak lecieć na zawsze. Ale uświadomiła sobie – zbyt późno – że nie powinna być tak ufna.
* Znajdowali się 17.7 lat świetlnych od najbliższej zarejestrowanej kolonii. Clara nie mogła sprzedawać informacji w zamian za jedzenie, sprzęt czy seks. Była jednak w stanie otrzymać łatki programowe, które mogły być kluczami do przeprogramowania komputera. Kluczami do wolności. Miała jeszcze jedną okazję do walki podczas podróży statku do środka układu, gdy mijał gazowego supergiganta, dokonując kolejnej poprawki kursu. Ale Clara nie podjęła zmagań. Zamiast tego skupiła swą energię na mapach i symulacjach. Niestety, resztę systemu stanowiły tylko dwie planety wewnętrzne i kilka grup komet, latających tam i sam. Nie było tu nic cennego – poza drugą planetą, brązowo-czarną skałą z prostą atmosferą. Dostosowanie oczu do bliskiej analizy było dla niej zarówno bolesne, jak i rozkoszne. Fizycznie bolesne. Radykalna akomodacja była męcząca i niewygodna, ale w nagrodę Clara stała się półbogiem tego świata, świadomym każdego pyłku, zdolnym oceniać poezję jej wiatrów i jej pokrzywionej skorupy, i gorących, wypełnionych echami pęcherzy pod powierzchnią. Tlen, znaleziony przez statek, był zaledwie smugą. Clara nie zastanawiała się, jak w ogóle został wykryty – jej oczy były tak potężne – ale czy warto go wykorzysta ? Czy istoty ludzkie będą kiedykolwiek w stanie chodzić po tej planecie? Czy gdyby przed odlotem zesłała na dół dziesięć tysięcy komet, zrzucając na powierzchnię planety więcej wody, to zapoczątkowałaby próbę terraformacji, która mogłaby prawie dostosować środowisko do życia, zanim ktokolwiek inny tutaj przyleci?
43
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 10/2015
Taka możliwość mogła dać jej wiele pieniędzy i wpływów, i jeszcze coś, o czym myślała, że tego nie potrzebuje. Odkupienie. Clara była zadowolona z dokonanych wyborów, ale nadal była kobietą, która odwróciła się plecami od wszystkich znanych sobie ludzi. To mogła być ścieżka do ponownego nawiązania kontaktów. W pewnym sensie niemal ścieżka do sprowadzenia ich do niej. Nie myślała, że ten pomysł tak dobrze zabrzmi w jej uszach i nie była pewna, czy podoba jej się to. Dodała cały ciąg przekleństw do następnego przekazu statku, ale jednocześnie się śmiała. - Po pierwsze – powiedziała – możecie ją nazwać moim imieniem.
dzieci. Nawet uparty komputer centralny wiedział, że nie ma sensu marnować czasu na planetę, która kryłaby coś równie zabójczego. Clara poszła na kompromis, chcąc uśpić czujność maszyny. Wprowadziła statek na synchroniczną orbitę nad Zlewem i zaczęła tworzyć małą sondę w nanopiecu, zużywając cenną stal i gumę. W tym samym czasie skierowała wszystkie swe oczy na insekty. Przeprowadzała symulacje, bazujące na obserwacji ich aktywności metabolicznej. Sprawdzała reakcje ludzkiego DNA. Znalazła inny statek. *
*
Trudno było to nawet nazwać wrakiem. Został rozebrany do gołego kadłuba, a i ten został po części zdemontowany. To, co zostało, było w połowie zagrzebane w osuwisku. Clara dostrzegła pozostałości jedynie dlatego, że prowadziła tak dokładną obserwację. Połamana struktura wyglądała na starą, starszą od niej. Obca? Nagroda za takie znalezisko byłaby niewyobrażalna. Ludzkość jeszcze nie spotkała innego inteligentnego gatunku. Nawet bakterie i robaki stanowiły rzadkość. Najprawdopodobniej był to jednak któryś z zaginionych statków siewnych z przełomu tysiącleci. Mógł należeć do jakiejś grupy religijnej albo korsarzy, albo kogokolwiek innego. Przy ogonie leżały szczątki odkształcone przez żar. Wewnętrzna eksplozja? Może zderzyli się z jakimś kosmicznym śmieciem, ale wyglądało na to, że doprowadzili do kontrolowanego lądowania. Wszyscy martwi. Niewiele więcej udało im się osiągnąć, gdyby było inaczej, Clara dostrzegłaby ślady tygodnie wcześniej. Nawet kilku rozbitków zagubionych w jaskiniach wyświetliłoby się w podczerwieni albo w promieniach Roentgena, a co dopiero prawdziwy kwitnący przyczółek. Clara wściekała się na siebie za to, że poczuła ulgę. A gdyby to ona potrzebowała kiedyś ratunku? Czy zasługiwałaby nań?
Clara przeliczyła już setkę orbit i otrzymała przede wszystkim nowe pytania. Powierzchnia planety była jałowa. Pleśń, porosty i chwasty rosły tu i ówdzie, ale nie tak często, by wyjaśnić wrażliwą, wirującą atmosferę ani ślady zwierzęcego metanu. Było tu życie, ale gdzie? Clara wysondowała pęcherze w skorupie planety, ale liczba tych katakumb wywołała jedynie frustrację. Nawet ewidentne wycieki gazów – ciepłe sztormy i wycieki spod powierzchni – nie pomagały; były to jedynie gazy wulkaniczne. Dwukrotnie znalazła kominy, w których utrzymywały się ślady materiału biologicznego, ale korytarze prowadzące od nich w głąb były beznadziejnym labiryntem uskoków i jaskiń. Gdziekolwiek spojrzeć, skorupa planety ulegała wstrząsom. Planeta miała małe jądro i jedynie trzy czwarte ziemskiej grawitacji. Wybrzuszała się. Wzdłuż równika można było zobaczyć grupę pustych pęcherzy o średnicy sześciuset kilometrów. Niektóre z tych pęcherzy były odłączone od innych, na zawsze ciche i pozbawione światła. Inne zawierały lub dzieliły z sąsiednimi komorami małe oceany albo pozostałości po nich. To wydawało się obiecującym symptomem, ale w wielu z nich zawartość siarki osiągała zabójcze poziomy. Większość z bąbli była pusta. Obraz, jaki uzyskiwała Clara, był pełen jaskiń i kropek. Wszystko to odbijało fale na swój sposób, zawierając od kilku milibarów powietrza do kleistych solnych osadów. Niedaleko krawędzi równikowego labiryntu znajdował się olbrzymi krater – czternastokilometrowy bąbel, którego powierzchnia zawaliła się eony temu. Clara nazwała go Zlewem. Miał w środku wszystko poza tym, czego potrzebowała – jednoznacznym dowodem. Ciemne chwasty pokrywały jego chropawe dno, korzystając z wydobywających się gazów i pary wodnej. Ściany zagłębienia chroniły je od wiatrów oraz zatrzymywały ciepło, płynące od słońca. Więc obserwowała. Czekała. W Zlewie były także robaki, twardoskorupe stworzenia nie większe od jej paznokcia. Niektóre jadły liście. Inne jadły siebie nawzajem. Statek chciał wylądować. - Nie – Clara powiedziała na głos to, co mogła wysłać sygnałem. Mięśnie pleców napięła jakby do fizycznej ucieczki. Czy wygrałaby bitwę o kontrolę? Projektanci statku dali mu więcej autonomii, niż chcieli ujawnić Clarze. Statek podniósł argumenty za lądowaniem. Przekonujące argumenty. Potrzebowali próbek. jak inaczej mieli się przekonać, czy skład chemiczny tej planety kryje w sobie niebezpieczeństwa nie do przezwyciężenia? Na przykład na Ceti IV od namnażających się wirusów nie ucierpiało pierwsze pokolenie kolonistów, ale za to z drugiego pokolenia pozostało jedynie osiemset ślepych i upośledzonych
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
* Grała ze statkiem na zwłokę, narzucając mu obowiązki przez dziewiętnaście dni, zanim stało się to podejrzane. Komputer zaczął potrójnie potwierdzać nawet rutynowe zadania takie, jak posiłki czy ćwiczenia, i w końcu Clara dała za wygraną, niewyspana i niespokojna, schwytana w koleiny nieufności. Nie ufać własnemu domowi – to było paskudne. Wylądowali na największej skale, jaką mogła znaleźć, mimo że znajdowała się dwa kilometry od wraku i była pokryta kałużami i lodem. Ważyli jedynie cztery tony, ale Clara obawiała się szczelin i zagłębień na dnie krateru. Wolała martwić się zamarzającym błotem. Nawet na tym granitowym czopie mogli spowodować wstrząsy, więc Clara odżałowała paliwo na ponad minutową jałową pracę silników, gotowa do odlotu w mgnieniu oka. W tym samym czasie pomiędzy robakami wszczął się gorączkowy ruch – nagły i rosnący. Lądując spowodowała wyparowanie większej części sadzawki – gęsta mgła odpłynęła od statku, podnosząc się od wydechu silników, opadając w zimnie. A we mgle robaki kopulowały i żerowały. Chwasty wystrzeliły zarodniki bądź rozpadły się, odsłaniając mocne, językowate kwiaty. Mogła się tego spodziewać. Niemal każde naruszenie równowagi oznaczało tu bogactwo energii, a ekosystem był wygłodniały. Dobrze. Clara nie zamierzała wybierać się na zewnątrz, a jej działania powinny przekonać statek, że zaryzykowała już wystarczająco. Próbowała sobie wyobrazić postawienie kroku poza statkiem. Ruch, dźwięk,
44
najmniejszy wzrost temperatury czy tarcia, a robaki zaroiłyby się wokół. Nawet rośliny mogły zaatakować parzydełkami bądź wystrzelić parzące olejki. Nie była pewna, co zniósłby kombinezon ciśnieniowy. Statek nie odpuszczał priorytetów – ale potrzebował jej. Miał na nią wzgląd, o ile wypełniała jego cele. Pobrali pierwszą próbkę z wraku i nie znaleźli niczego rozstrzygającego. Wystrzelili tuzin samowystarczalnych minilaboratoriów w błoto i w powietrze – pracowite małe pudełeczka, pełne chemicznych testów. Clarze podobała się ta praca. Wszystko było tu nowe i fascynujące – a jednocześnie pozostawało w bezpiecznej odległości. Do wewnątrz statku z laboratoriów przedostawały się jedynie sygnały radiowe. Gremliny pojawiły się drugiej nocy – poruszająca się, niestała masa małych ciał. Ssaki. W podczerwieni żarzyły się na jej ekranach. Clara uśmiechnęła się i wygięła. Jej dłoń była dokładnie tego samego rozmiaru, co jedno ze stworzeń. Poruszyła palcami, imitując ruch ich żylastych kończyn w skalistym kraterze. - Więc tu jesteście – powiedziała. Jak głęboko w systemie jaskiń musieli żyć, że jej wcześniejsze skany ich nie znalazły? I ilu jeszcze ich tam mogło być? Byli padlinożercami, twardymi i paskudnymi, stale sięgającymi pazurami do ust. Wyciągali chwasty i roje robaków w szaleńczy, niesystematyczny sposób, który miał jednak jakiś sens. Przy każdym zachodzie słońca temperatura gwałtownie spadała. Rośliny reagowały pierwsze. Niektóre się zwijały, inne wypuszczały barwnik jako izolator. Robaki uciekały do swoich nor, a powietrze zaczynało się ruszać. Clarze ten widok wydawał się piękny – no ale przebywała bezpiecznie wewnątrz statku. Mroźny taniec przesunął się przez krater. Na powierzchni poza kraterem mróz był jeszcze gorszy – rozrywające wiatry i ostry jak brzytwa pył. Cyklony dosięgały Zlewu, ale tu spotykały się z prądami termalnymi i promieniującym ciepłem – dynamika na wszystkie sześć kierunków. Powietrze nie nadawało się do oddychania, przynajmniej nie poza mgłą, która tworzyła się, gdy atmosfera dzieliła się na warstwy i wypustki. Mgła, którą wygotowała z sadzawki była ciepła i biała. Te prawie niewidzialne powietrzne kanały ochładzały się przy gruncie. Clara przypuszczała, że gremliny widziały w podczerwieni albo przynajmniej były bardzo wrażliwe na chłód. Co jakiś czas zbliżały się do granic kieszeni życiodajnego powietrza, w niektórych miejscach musieli całkiem je opuszczać. W niektórych kieszeniach były przerwy. Gremliny były dwunogami, z szerokimi plecami i obszernymi brzuchami. Wielkie płuca. Wielkie żołądki. Albo się nażarły, albo umierały z głodu. Śledziły ją. Ta myśl przemknęła przez umysł Clary jak konwulsja. Próbują dotrzeć do statku. Robią to od samego początku. Poruszając się w przód i w tył pomiędzy wirami i krańcami burzy, horda dotarła już na odległość dwustu metrów. Krótki skok. Nawet jeśli ta wstęga mgły, z którą podążały, dalej będzie się od niej oddalać, to mogły przetrwać taki dystans. Widziała, że przebiegały większe. Ale co wtedy? Z pewnością nie będą ryzykować zbliżania się do statku, chyba że otoczy go bańka zdatnego do oddychania powietrza, a nawet wtedy co mogą zrobić? Pazury przeciwko stali. Było ich osiemnaście. Kręcili się zbyt szybko dla oczu Clary, ale jej systemy zidentyfikowały i sprofilowały każdego z nich.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
prozaJeff zagraniczna Carlson
Gremliny były jak sprytne, małe, futrzaste kulki. Zorganizowane. Ich przywódca wysyłał zwiadowców na cztery strony grupy, a ci ciągle wysuwali się i wracali. Horda falowała, rozbijała się i formowała na nowo, płynąc wraz z dostępnym powietrzem i pomiędzy nim. Clara przygotowała partię nanitów, ale nie wystrzeliła ich. Jej śledząco-nagrywające boty jedynie ukłują gremliny, wiążąc się ze skórą i mięśniami, ale zaczeka, aż horda będzie blisko swoich nor. W innym wypadku mogą zobaczyć błyski z jej mikrowyrzutni, a nie chciała ich prowokować, nie chciała, by powiązały strzałki z nią. Jak bardzo inteligentne były naprawdę? Jej mikrofony i subsystemy wskazywały, że nie posługują się językiem, używały tylko podstawowych chrząknięć – chociaż ich gesty miały niemal charakter mowy. To miało sens. Żyły na świecie, który nie zawsze zapewniał wystarczająco dużo powietrza do oddychania, a w ciemnościach jaskiń mogły czekać na nie drapieżniki, cierpliwie nasłuchując. Clara wpatrywała się w stopklatkę twarzy przywódcy. Przez chwilę jej umysł był tak nieruchomy i spokojny, jak pustka wokół statku. Potem wszystkie myśli krążące wokół strzaskały się nawzajem, a ona uruchomiła silniki fuzyjne. Wynoś się stąd, pomyślała. Włosy gremlinów zniekształcały kształty, ale nie powiększały ich mózgoczaszek, a radar potwierdził, że ich sierść jest przystrzyżona, wystylizowana oraz zapuszczona dla celów ochrony i ciepła. Ich oczy były przystosowane do światła dziennego. Mieli przeciwstawne kciuki, a w rękach nieśli kawałki granitu. Byli na skraju stworzenia cywilizacji i Clara uświadomiła sobie, że właśnie to przeraża ją najbardziej. Wynoś się. Ale statek skontrował jej decyzję o starcie, nie mniej niż cztery blokady przeciwdziałały jej zamiarom. Clara wzdrygnęła się i spróbowała obejścia awaryjnego. Znowu zablokowana. Nowy prąd powietrzny przemknął po skale i gremliny skoczyły weń, ruszając w stronę statku. Clara wystrzeliła swe nanity w jednej serii, chcąc tylko wystraszyć hordę. Ponad 30 procent jej nanitów chybiło celu bądź zaraportowało nieoptymalne trafienie. Pozostałe zaczęły przesyłać dane, ale ledwie spowolniły atakujące gremliny. A potem horda była już na statku. Clara wrzasnęła: – Aaaaaaa! Jej głos brzmiał tak samotnie. Jakimś cudem pomogło jej się to skupić. Na nikim innym nie mogła polegać. Drgnęła w swoim pojemniku na żel i przewody, włączając wszystkie systemy. Nie miała żadnych środków obrony, ale gdyby przechytrzyła statek, mogłaby wystartować, a to zabiłoby te małe bestie, udusiło lub usmażyło lub rozpękło. No i miała nanopiec. Mogła zbudować koci pazur, potrzebowała tylko trochę czasu. Ale gremliny znalazły już spoinę, z której wysuwały się mikrowyrzutnie, i drugą, na spodzie statku. Zostawiły pierwszą i rzuciły się na nową szczelinę całą zwisającą, kopiącą masą. Wygięły lekki stop aluminium. Zbyt późno statek zdał sobie sprawę z zagrożenia. Zbyt późno odrzucił protokoły i oddał jej kontrolę. Gremliny były już w środku, przeciskając się przez każdą dostępną przestrzeń – panele awaryjne, kanały z przewodami, magazyny. Rozerwały wnętrzności statku niczym wspinający się, wrzeszczący nowotwór.
45
proza zagraniczna Dalekowzroczność Nowa Fantastyka 10/2015 05/2015
Gremliny były ludźmi. - Czy mnie rozumiecie? – Clara w panice przesyłała swe słowa przez radio i sonar. Jeśli nic więcej, to chociaż skanalizuje swój strach. Byli ludźmi. Dane były oczywiste. Clara nie chciała w nie uwierzyć, ale struga informacji z nanitów nie pozwalała na wątpliwości. Pomimo wszelkich adaptacji, te potwory były istotami ludzkimi – a to sprawiało, że będzie łatwiej na nie zapolować. Spróbowała ponownie: - Zatrzymajcie się! Zatrzymajcie! Możemy porozmawiać! – Ale w tym samym czasie szykowała w nanopiecu gaz paraliżujący nerwy. Przebili się przez statek bez celu, omijając sieć diagnostyczną, która pozwalała jej ich śledzić, a koncentrując się w zamian na przewodach makroskopu. To było bezsensowne. To było… Nie. Ich cel tutaj był identyczny, jak na zewnątrz, wśród chwastów. Nie atakowali wroga – plądrowali niespodziewane surowce. - Zatrzymajcie się! – wrzasnęła Clara. Byli dzikusami. Nawet gdyby uciekli z taką ilością sprzętu, jaką mogliby unieść, nawet gdyby rozwalili statek i wyciągnęli jego wnętrzności kawałek po kawałku, metale, przewody i wszystko inne zostałoby użyte do zrobienia jedynie ostrzejszych noży, lepszych lin, czy innych prymitywnych narzędzi, jakie byliby w stanie wytworzyć. - To wasza ostatnia szansa – powiedziała. – Proszę! Proszę. Spięła przewody makroskopu i usmażyła trzech z nich. Zahermetyzowała także swój pojemnik na moment przed wypuszczeniem toksyny, zamknęła obieg powietrza, zalała statek. Miniaturowa burza w otaczającej ich nocy. Rzucając się, gremliny zrobiły jeszcze trochę szkód. A potem ucichły. Clara była zbyt oszalała, by ich opłakiwać, ale zamknęła na chwilę oczy. Osiemnastu martwych – cała grupa łowiecka. Czy właśnie skazała tych, co pozostali w jaskiniach, na śmierć, bo zabiła ich najsilniejszych i najsprytniejszych towarzyszy? Statek pilnie potrzebował botów naprawczych, lecz Clara nie miała problemu z przekonaniem go, by najpierw zbudować koci pazur, czyli szybką stonogę o pilastych członach, zarówno po to, by pozbyć się małych zwłok, jak i po to, by bronić statek i Clarę, dopóki nie będą w stanie ponownie wystartować. Clara upewniła się, że ma władzę nad pazurem. A potem wysłała go, żeby wydrylował ze statku jednostkę centralną komputera.
* Clara pozostała na orbicie jeszcze przez rok, śledząc gremliny sondami i nanitami. Dokonała inwazji na każde plemię, poznała każdy sekret i szybko potwierdziła wcześniejsze raporty. Byli ludźmi w tym samym stopniu, co ona – genetycznie zaprojektowana. Nawet biorąc pod uwagę drastyczne przemiany, jakim zostali poddani, zachowali tyle bazowego DNA, że mogli głosować i przyjąć spadek, o ile te uprawnienia miałyby tutaj jakiekolwiek znaczenie. Trudno było powiedzieć, ile pokoleń musiało przeminąć od momentu, gdy ich przodkowie wprowadzili zmiany. Statek siewny musiał być tak mocno uszkodzony, że nawet częściowo gościnny świat zdawał się darem niebios. Tutejsza biosfera zawierała trochę dziwnych cukrów, ale niczego trującego: kolonista zapewne mógł wyjść na zewnątrz i egzystować. Problem leżał w statystyce
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
– ilu ludzi mogło tu przetrwać. Niedobór powietrza, wody i pożywienia był nieprzekraczalną barierą. Któryś przodek miał wizję tego, co jest niemożliwe, a co możliwe, dalekowzroczność potrzebną do zignorowania ogromu poświęceń i pchnięcia grupy w kierunku tego, co najlepsze. Zanim wyczerpali swoje zasoby, zanim ich jedyna szansa przeminęła, zdołali stworzyć nową rasę synów i córek. Clara miała z tymi ocaleńcami więcej wspólnego, niż można byłoby przypuszczać na pierwszy rzut oka. Tak jak ona, plemiona dysponowały wyobraźnią i wytrwałością. Jak ona, byli oddzieleni i odmienni od reszty gatunku. Tak, gremliny straciły nieco inteligencji wraz ze zmniejszeniem rozmiarów. Clara przypuszczała, że było to wynikiem pomyłki lub nieprzewidzianego efektu ubocznego… ale odzyskiwali ją. Byli jak stado chomików. Wciąż posiadali większość materiałów ze swojego spustoszonego statku głęboko w jaskiniach, chroniąc stal i plastik, kradnąc je sobie nawzajem, handlując nimi, bez świadomości tego, do czego mogłyby być użyte te surowce inaczej niż jako pieniądz lub wspaniałe narzędzia. Lecz na pewnym poziomie pamiętali, czym byli wcześniej. Byli ludźmi w każdym liczącym się aspekcie. Uprawiali pleśń. Stawiali mury z kamieni, by utworzyć zbiorniki tam, gdzie wyciekała woda bądź wydostawała się para. Gremliny żyły, rozmnażały się i umierały, eksplorując, umacniając się, ponosząc porażki i odnosząc sukcesy. Clara nie mogłą się zmusić do tego, by ich zdradzić. Ich świat był wart więcej, niż mogłaby kiedykolwiek wydać, ale potrzebowała bardzo niewiele, no i statek stanowił teraz bezdyskusyjnie jej własność. Nie mogła ich uratować. Mogła ich jedynie zniszczyć. Może i przybycie normalnych ludzi było nieuniknione, ale mogła zyskać dla gremlinów trochę czasu. Stulecia. Czy to wystarczy, by odzyskali inteligencję i spotkali się z normalsami jako równi im, niezależnie od rozmiarów? Może i nie. Może byli zbyt mali, by kiedykolwiek osiągnąć wysoką inteligencję, ale szansa na to istniała. Zatem Clara przez kolejne dwanaście miesięcy tworzyła leki i narzędzia, i książki, i zrzucała je na dno krateru. W tym czasie nadawała starannie uformowane kłamstwa w kierunku znanej przestrzeni. Zagrożenie biologiczne. To niestabilny świat o słabej atmosferze rojącej się od kwasowych bakterii. Clara postawiła na orbicie ostrzegawczą boję, by powtarzała ostrzeżenie przez wieczność. A potem opuściła tę kieszonkową planetę i podążyła ponownie za własną wizją.
Przełożył Michał Kubalski
Jeff Carlson W „NF” 6/15 opublikowałem „Ciśnienie” Carlsona. Teraz zaś prezentuję Wam „Dalekowzroczność” – rzadko tak bardzo zagęszczam, jeżeli chodzi o opowiadania jednego autora. Ale te teksty są bardzo różne, a nowa historia powinna się Wam spodobać: gęste od technologii SF, z akcją umieszczoną w kosmosie. (mz)
46
proza zagraniczna
ETER (Ether)
Zhang Ran 1.
N
agle przypomniał mi się zimowy wieczór z czasów, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata. Po mojej prawej siedziały dwie ładne, szczebiocące bliźniaczki; po lewej miałem grubego chłopaka ściskającego szklankę z wciąż uzupełnianym napojem. Na moim talerzu znajdował się kurczak, ser i sałatka coleslaw. Nie pamiętam, jak to wszystko smakowało – wiem tylko, że nakładając sobie makaron upuściłem kilka nitek na moje nowiutkie spodnie w paski. Przez resztę posiłku ścierałem półksiężycowate plamy ze spodni, podczas gdy nietknięty kurczak stygł na talerzu. Dla niepoznaki próbowałem nawiązać rozmowę z bliźniaczkami, ale nie były one zbytnio zainteresowane życiem chłopaka z college’u, a ja z kolei nie znałem się na technikach wiązania włosów. Kolacja wydawała się trwać wiecznie. Wznoszono toast za toastem, a ja podnosiłem swój wysoki kieliszek razem z innymi stojącymi osobami i piłem sok jabłkowy, doskonale wiedząc, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Co to właściwie było za przyjęcie? Wesele, początek wakacji, dożynki? Nie pamiętam. Zerkałem ukradkiem na mojego ojca, siedzącego cztery stoły dalej. Był zajęty rozmawianiem, piciem i opowiadaniem sprośnych kawałów znajomym w jego wieku, którzy tak samo jak on mieli bujne wąsy oraz nosy czerwone od nadmiaru alkoholu. Nie spojrzał na mnie aż do zakończenia przyjęcia. Skrzypek zmęczonymi ruchami pakował swój instrument, kelnerki zaczęły zbierać brudne talerze i szklanki, a mój pijany ojciec wreszcie mnie zauważył. Podszedł chwiejnie, a jego otyłe ciało kołysało się przy każdym kroku. - Jeszcze tu jesteś? – wybełkotał. – Powiedz mamie, żeby cię odwiozła. - Nie, wrócę sam – wstałem, spoglądając w podłogę. Skrobałem plamę na spodniach, aż zdrętwiały mi palce. - Jak chcesz. Dobrze się bawiłeś, rozmawiając ze swoimi małymi przyjaciółmi? – zapytał, rozglądając się za nimi. Nie odpowiedziałem, tylko zacisnąłem pięści, czując, jak krew uderza mi do głowy. To nie byli moi przyjaciele. To były jakieś dzieciaki, jedenasto- czy dwunastoletnie, a ja kończyłem właśnie college. W mieście miałem swoich przyjaciół i swoje osiągnięcia. Nikt nie traktował mnie jak małego chłopca, sadzając mnie przy stole dla dzieci i nalewając sok jabłkowy do wysokiego kieliszka, przeznaczonego do białego wina. Kiedy wchodziłem do jakiejś restauracji, kelner odbierał ode mnie kurtkę i zwracał się do mnie per „pan”, a jeśli ubrudziłem sobie spodnie makaronem, towarzysząca mi osoba chwytała za serwetkę i delikatnie wycierała zabrudzenie. Byłem dorosły i chciałem, żeby ludzie traktowali mnie jak dorosłego, a nie jak chłopca z podstawówki na jakimś wiejskim przyjęciu.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected]
- Spierdalaj! – powiedziałem w końcu i wyszedłem, nie oglądając się za siebie. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata. Z wysiłkiem otwieram oczy. Niebo jest już całkiem ciemne, a neony znajdującego się po drugiej stronie ulicy klubu ze striptizem wypełniają pokój bladymi kolorami. Miga ekran komputera. Pocieram skronie i wolno podnoszę się z kanapy. Opróżniam pół szklanki burbona, która stoi na stoliku kawowym. Ile razy w tym tygodniu zasnąłem na kanapie? Powinienem sprawdzić to w internecie: jak zaszywanie się w domu, ślęczenie przed komputerem i wspominanie młodości wpływa na zdrowie samotnego, czterdziestopięcioletniego mężczyzny? Ból głowy mówi mi jednak, że nie potrzebuję wyszukiwarki, żeby poznać odpowiedź. Ten bezcelowy styl życia to zabójstwo dla moich szarych komórek.
. Na ekranie LCD pojawiają się słowa Roya. . W popielniczce znajduję pół cygara, strzepuję popiół i zapalam je. . . Wydycham chmurę gęstego dymu z mojego szwajcarskiego cygara. . Roy dodaje emotikona: beznadziejne wzruszenie ramion. . . . . Ron przesyła zbolały uśmieszek. . . . Cygaro wypaliło się do końca. Podnoszę szklankę po whiskey i wypluwam ślinę o paskudnym smaku. . Roy wrzuca naklejkę – wielki przecinek – i rozłącza się. Zamykam okno czata i loguję się do kilku sieci literackich i społecznościowych w nadziei na znalezienie czegoś do poczytania. Ale, jak powiedział mój internetowy kolega, z dnia na dzień wszystko wydaje się coraz bardziej nudne. Za czasów mojej młodości internet pełen był opinii, myśli i pasji. Żywiołowa
proza zagraniczna
47
Nowa Fantastyka 10/2015
młodzież wypełniała wirtualny świat sokratejskimi debatami, podczas gdy bystrzy mizantropi w liryczny sposób przedstawiali swoje marzenia o nowym społecznym porządku. Kiedy hiperlinki zabierały moją duszę na wielkie wyprawy, mogłem do rana siedzieć przed komputerem. Teraz prześlizguję się po stronach głównych i powiadomieniach, nie znajdując choćby jednej rzeczy wartej kliknięcia. To uczucie jest jednocześnie mdlące i znajome. Na portalu społecznościowym, z którego korzystam, klikam w główny artykuł pod tytułem „Mieszkańcy zbierają się przed ratuszem, żeby protestować przeciwko nieludzkiemu traktowaniu robaków przez wędkarzy”. Wyskakuje okienko wideo: zbieranina młodych ludzi w jaskrawych koszulach, z piwami w lewych dłoniach i krzywymi transparentami w prawych, stoi na miejskim rynku. Na transparentach widnieją napisy: „Powiedz NIE przemocy wobec robaków”, „Twoja przynęta jest moim sąsiadem” i „Robaki czują ból tak samo jak twój pies”. Czy ci ludzie nie mają nic innego do roboty? Jeśli naprawdę chcą pikietować i protestować, to czy nie mogli znaleźć sobie czegoś, o co rzeczywiście warto walczyć? Ból głowy powraca, wyłączam więc monitor. Opadam na wysłużoną, brązową kanapę i zamykam zmęczone oczy.
2. W olbrzymich skupiskach takich jak to miasto, czterdziestopięcioletni kawaler jest kimś zupełnie nieistotnym. Pracuję przez trzy dni w tygodniu, po cztery godziny dziennie, a moim głównym obowiązkiem jest czytanie wniosków o dofinansowanie, które spełniają podstawowe wymogi, i wybieranie tych, które moim zdaniem najbardziej na to zasługują. W czasach, kiedy komputery wypchnęły ludzi z większości stanowisk, używanie mojej „intuicji emocjonalnej” do zatwierdzania lub odrzucania wniosków o dofinansowanie to praktycznie idealna praca, nie wymagająca żadnych szkoleń ani konkretnych umiejętności. Ministerstwo Polityki Społecznej uznało, że oprócz sztywnych zasad i regulacji, w procesie wyboru nowych beneficjentów korzystających z pomocy publicznej (selekcjonowanych oczywiście z grupy, która przeszła wstępne kwalifikacje) znaczenie powinien odgrywać również pewien poziom empatii, dlatego też zaangażowało do tego zadania osoby ze wszystkich warstw społecznych, w tym również niedojdy takie jak ja. W poniedziałkowe, środowe i piątkowe poranki jeżdżę metrem z wynajmowanego mieszkania do niewielkiego biura, które dzielę z trzema innymi pracownikami ministerstwa. Siadam przed komputerem i przyklejam elektroniczny znaczek na petycjach, które uważam za słuszne. Liczba wniosków różni się w zależności od dnia, ale średnio kończę pracę po przyklejeniu trzydziestu znaczków. Resztę czasu pozostałą do dzwonka obwieszczającego koniec zmiany spędzam na rozmowach, piciu kawy i jedzeniu bajgli. Dziś jest zwyczajny poniedziałek. Kończę swoje cztery godziny pracy i przeciągam kartę przez czytnik przed wyjściem. Idę na pobliską stację metra, zostawiając za sobą szary, granitowy gmach ministerstwa. Przy wejściu do metra stoi ten sam muzyk co zwykle – to jednoosobowy zespół, którego re-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
pertuar opiera się na rozdzierających uszy dźwiękach trąbki i monotonnym waleniu w bębny. Kiedy się do niego zbliżam, spogląda na mnie złowrogo, jak zawsze, być może dlatego, że przez te kilka lat nie dałem mu ani centa. Czuję się z tym niezręcznie. Rozlega się dźwięk trąbki, przypominający drapanie pazurami o szybę. Wczorajszy ból głowy, który już zanikał, wzmaga się. Postanawiam zawrócić i wsiąść do metra jeden przystanek dalej. Ziemia jest wciąż wilgotna po porannym deszczu. Młodzież z włosami spiętymi w kitki śmiga obok mnie na deskorolkach. Dwa gołębie siedzą na szyldzie kawiarni, gruchając. Odbijam się w sklepowych szybach: chudy, łysiejący mężczyzna w średnim wieku, ubrany w żółtą kurtkę, która kiedyś była modna, i oszpecony pijackim nosem jak mój ojciec. Pocieram nos i bezwiednie myślę o ojcu, którego nie widziałem od tak dawna. Dokładnie od przyjęcia, na które poszedłem w wieku dwudziestu dwóch lat. Mama czasami wspomina o nim, kiedy do mnie dzwoni: wiem, że wciąż mieszka na farmie, że hoduje krowy i zostawił sobie kilka jabłoni, żeby pędzić mocny cydr, choć alkohol zniszczył mu już organy wewnętrzne, a lekarze twierdzą, że nie powinien pić do momentu wynalezienia leku na raka wątroby. Szczerze mówiąc, w ogóle nie jest mi go żal. Odziedziczyłem po nim wprawdzie czerwony nos i wysoką sylwetkę, ale przez całe dorosłe życie próbowałem wyjść z jego cienia i nie zmienić się w takiego samego jak on, tłustego, samolubnego i upartego pijaka. Dziś widzę jednak, że jedyną rzeczą, jakiej udało mi się uniknąć, jest otyłość. Największym osiągnięciem mojego ojca było poślubienie mojej matki. Ja nawet się do tego nie zbliżyłem. - Stać! – krzyk przerywa moje użalanie się nad samym sobą. Kilka osób w czarnych kapturach biegnie w moją stronę, mijając stojące w korku auta. Dwaj policjanci próbują dogonić je, machając pałkami. Jeden dmucha w gwizdek, drugi krzyczy. Kierowcy przeklinają i w powietrze wzbija się dźwięk klaksonów. Przyciskam się do okna kawiarni. Trzymaj się z dala od kłopotów. Oczami wyobraźni widzę żółte od papierosów zęby mojego ojca, odsłaniające się pod wąsami w szerokim uśmiechu. Postaci w czarnych kapturach przewracają stojący przy ulicy kosz na śmieci. Przebiegają obok mnie – jedna, dwie... w sumie cztery osoby. Udaję, że ich nie widzę, ale dostrzegam, że wszyscy mają na sobie tenisówki. To młodzi ludzie. Kto nie nosił za młodu brudnych tenisówek? Spoglądam na własne stopy, wciśnięte w brązowe, skórzane półbuty. Skóra pokryta jest zmarszczkami od długiego użytkowania, podobnymi do zmarszczek na moim czole, które dzielnie próbuję ignorować, kiedy spoglądam w lustro. Nagle czyjaś dłoń zasłania mi buty. Sięga do kieszeni mojej kurtki i wyciąga z niej moją prawą rękę. Czuję łaskotanie, kiedy rysuje mi coś palcem na dłoni. Zaskoczony, podnoszę wzrok. Naprzeciw mnie stoi czwarta osoba w czerni, niska i szczupła, z oczami skrytymi pod kapturem. Szybko rysuje mi coś na dłoni, a potem poklepuje ją. - Rozumiesz? - Szybko! – krzyczą pozostałe trzy osoby w kapturach. Czwarta z nich zerka na zbliżających się policjantów, a potem zostawia mnie i biegnie za resztą. Policjanci, którzy są tuż za nimi, dyszą i rzężą.
48
Zhang Ran
- Stać! – krzyczy jeden z nich ochrypłym głosem. Drugi ledwie dmucha w gwizdek. Jestem przekonany, że odwrócą się w moją stronę, kiedy będą mnie mijać, ale nie odzywają się ani słowem, tylko biegną dalej, machając pałkami. Ścigani i ścigający skręcają za róg przy kwiaciarni i znikają mi z oczu. Na mokrej ulicy samochody wznawiają ruch, a pieszy poruszają się między nimi, jakby nic się nie stało. Wciąż czuję jednak ciepło palca nieznajomego na swojej prawej dłoni.
3. - To co zwykle? – pyta kelnerka w knajpie pod moim mieszkaniem. Jej uśmiech nie obejmuje oczu. - Tak – odpowiadam automatycznie. – Czekaj, poproszę jeszcze wędzonego łososia. Kelnerka, która odwróciła się już i ruszyła z powrotem, wykonuje ponad ramieniem znak OK. - Coś się stało? Zmieniłeś swoje standardowe zamówienie – Slim pracuje ze mną w ministerstwie i spośród wszystkich współpracowników tylko jego mogę nazwać przyjacielem. Potrafi bezbłędnie wyczuwać wydzielane przez ludzi feromony. W ciągu pięciu minut od chwili, kiedy usiadł, zidentyfikował dziewicę w średnim wieku, parę gejów-kochanków, starzejącą się gospodynię domową zdesperowaną na tyle, by pójść do łóżka z chłopakiem rozwożącym pizzę, rozwiązłego nastolatka kupującego piwo na dowód osobisty brata i sparaliżowaną osobę o udanym życiu seksualnym. - Nie no, proszę cię, jak ktoś na wózku inwalidzkim może mieć udane życie seksualne ? – podnoszę kufel z piwem i biorę łyk. - Im wyżej sięga paraliż, tym większe prawdopodobieństwo, że jest impotentem – Slim wskazuje na swój kręgosłup długim, zakrzywionym ramieniem. – Ale powiedz lepiej, co u ciebie. Spotkałeś tę jedyną, co? Blondynka? Oczy błyszczą mu radością, kiedy tak grzebie w moim prywatnym życiu. - Nie żartuj. Wpadłem dziś po południu na jakichś demonstrantów. Wiesz, coś w rodzaju tych chuliganów, którzy wykrzykują apele o prawach robaków – potrząsam głową. – Dzięki – mówię, odbierając talerz od kelnerki. Kanapka z klopsami i piklami z boku: moja niezmienna kolacja. - Dzieciaki, które mają za dużo wolnego czasu – Slim kręci głową. – A propos, wiesz, że... angielskie słowo „potato” pochodzi z jamajskiego języka arawak? Odnoszę wrażenie, że kiedy wymawia drugą część zdania, jego głos brzmi dziwnie, jakby coś utkwiło mu w gardle albo jakby zimne piwo sprawiło, że znowu zaczęło szumieć mi w uszach. - Nie wiedziałem. Nie to, żebym jakoś bardzo interesował się językami, których nikt już nie używa – mówię, wkładając plaster pikla do ust. Zaskoczony Slim patrzy na mnie wielkimi oczami. - Nie obchodzi cię to? Jego głos znowu jest normalny. W takim razie musiał to być szum w uszach – jeśli nie wykorzystałem jeszcze limitu ubezpieczeniowego na ten rok, będę musiał wybrać się do lekarza. - Mam to w dupie – odpowiadam z pełnymi ustami.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
- W porządku – Slim pochyla głowę i bawi się swoim kuflem. Kelnerka przynosi mu jego kolację i podaje mi mojego wędzonego łososia. - Wiecie co? Powinniście wyjść gdzieś i trochę się zabawić. Idźcie do klubu ze striptizem albo coś w tym stylu – kobieta obserwuje wyrazy naszych twarzy, a potem marszczy czoło i odchodzi. Slim i ja bez słowa odwracamy głowy w kierunku jaskrawego szyldu klubu po przeciwnej stronie ulicy. Biorę dwie frytki z talerza kolegi i przesuwam łososia w jego stronę. - Nie masz wrażenia, że od pewnego czasu nie mamy żadnych ciekawych tematów do rozmowy? - Też to czujesz? – wykrzykuje Slim. – Oprócz życia erotycznego, które potrafię wyczuwać, nie mam właściwie o czym gadać. Od kilku lat rozmowy strasznie mnie nudzą. - Może po prostu się starzejemy? – niechętnie odsuwam prawą rękę od talerza z frytkami. Na grzbiecie dłoni widać wyraźną plamę wątrobową. Pojawiła się tam niedawno, dziwaczna jak zabrudzenie na spodniach z czasów, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata. - Ale ja mam dopiero czterdzieści dwa lata! Jeminez miał czterdzieści jeden, kiedy zwyciężył w turnieju Welsh Open! – wykrzyknął Slim, machając wściekle frytką. – To przez to ślęczenie w robocie. Jak przejdziemy na emeryturę, wszystko się zmieni. Co myślisz, stary? - Pewnie tak – odpowiadam nieobecnym głosem.
4. Wypijam dziś jeszcze dwie butelki zimnego piwa. Kiedy znajduję się za drzwiami mojego mieszkania, czuję zawroty głowy. Docieram do sypialni i padam na łóżko, nie przejmując się prysznicem. Pościel dziwnie pachnie ziemią. Nie wiem, czy to dlatego, że tak długo jej nie zmieniałem, ale jest też tego pozytywna strona, bo przypomina mi się zapach farmy z czasów dzieciństwa – nie smrodu zwierząt mojego ojca, ale zapachu z okresu, kiedy ojciec nie pił jeszcze i nie bił mojej matki. Wspominam to ciche i spokojne gospodarstwo, gdzie mieszkałem z mamą i siostrą. Pamiętam, jak bawiłem się z siostrą w nowo wybudowanej stodole, którą wypełniały zapachy ziemi i świeżo ściętego drewna. Słońce wpadało do środka przez okno na poddaszu, a w powietrzu unosił się zapach pieczonych przez mamę ciasteczek. Kiedy mieliśmy już dość biegania, siadaliśmy przy ścianie, opierając się o nią plecami. Moja siostra chwytała mnie za prawą dłoń. - Zamknij oczy – mówiła. Robiłem, o co prosiła, a słońce prześwitywało przez moje powieki czerwonawym blaskiem. Czułem łaskotanie na dłoni. Śmiałem się, próbując wyrwać jej rękę. - Zgadnij, co piszę – mówiła. Ona też się śmiała, przesuwając palcem po mojej dłoni. Zastanawiałem się przez chwilę. - Nie wiem. Pisz wolniej! Napisała słowo raz jeszcze, tym razem wolniej. - „Koń”? – zapytałem niepewnie, spoglądając na nią.
ETER
49
- Tak! – zaśmiała się i zmierzwiła mi włosy. – Zagrajmy jeszcze raz. Jak odgadniesz pięć słów, to będziesz mógł przez dwa dni jeździć na moim źrebaku. - Naprawdę? – podniecony, zamknąłem oczy. Znowu poczułem łaskotanie na skórze. Ledwie powstrzymałem śmiech. - „Lipa”? - „Ulica”, głuptasie! – siostra dała mi prztyczka w nos i śmiejąc się, skoczyła na równe nogi. – Kto pierwszy tam dobiegnie, dostanie największe ciastko. - CzekajWyciągam rękę przed siebie. Otwieram oczy; widzę fluorescencyjne światło i sufit z plamą w narożniku. Mieszkająca nade mną rodzina znowu zapomniała zamknąć kran w łazience. Tym razem powiem administratorom budynku, żeby dali im nauczkę, obiecuję sobie w myślach i zdaję sobie sprawę z tego, że przed chwilą śniłem o dzieciństwie. Koszula śmierdzi alkoholem i potem. Szyja i plecy bolą, bo spałem w niewygodnej pozycji. Potrzebuję aż pięciu minut, żeby usiąść na łóżku, spojrzeć na zegarek i stwierdzić, że jest dopiero pierwsza w nocy. Po wzięciu prysznica i wypiciu kilku szklanek wody czuję się lepiej, ale nadal nie chce mi się spać. Zakładam pidżamę i siadam na kanapie w salonie. Włączam telewizor; jak zwykle o tej porze nie ma nic ciekawego. Przeskakując po kanałach, znowu zwracam uwagę na brzydką plamę na mojej prawej dłoni. Drapię ją lewą ręką, choć wiem, że czegoś takiego nie da się zdrapać. Czuję nagłe swędzenie i przechodzi mnie dreszcz. Co to za uczucie? Ja... ja znam je ze snu, w którym moja siostra rysowała mi na dłoni literkę... Dziś w południe nieznajomy w czarnym kapturze nie kreślił mi na dłoni żadnych gangsterskich symboli ani tajemniczych znaków. On pisał. Nie, ona pisała. Nieznajoma była kobietą. Kaptur skrywał rysy jej twarzy, ale ten smukły palec nie mógł należeć do mężczyzny. Co napisała mi na dłoni? Gorączkowo szukam długopisu i papieru, a potem kładę je na stoliku. Z całych sił próbuję przypomnieć sobie, co czułem. Pierwszym słowem było to samo, które pisała wcześniej moja siostra... tak, „ULICA”. Piszę „ULICA” na kartce papieru. Po tym słowie było jeszcze inne. Ta osoba napisała je szybko, bardzo szybko. Lata zatwierdzania wniosków nauczyły mnie, że ludzie piszą w ten sposób krótkie słowa, które kojarzą im się z czymś pozytywnym, takie jak „uśmiech”, „zawsze”, „wiara” czy „sukces”. Napisała krótkie, dwusylabowe słowo oznaczające coś dobrego... tak! „RAJSKA”. Dokładnie, jak rajski ogród. Za słowem „ULICA” dopisuję „RAJSKA”. Za tymi dwoma słowami był jeszcze jakiś ciąg arabskich cyfr. Napisała je dwa razy, dla podkreślenia. Marszczę brwi, próbując przypomnieć sobie każdy ruch jej palca. 7, 8, 9, 5? Nie, pierwsza cyfra sięgała prawego skraju mojej dłoni, więc u dołu musiała zakrzywiać się raz jeszcze. W takim razie była to dwójka. Raz jeszcze powtarzam to wszystko w pamięci. Tak. Dopisuję „2895”. Na kartce widnieje teraz „ULICA RAJSKA 2895”.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Jarek Musiał
Nowa Fantastyka 10/2015
50
Zhang Ran
Siadam przed komputerem, otwieram mapę i wpisuję ten adres. Okazuje się, że ulica Rajska znajduje się po drugiej stronie miasta, daleko od centrum finansowego i slumsów. Nie ma jednak na niej numeru 2895. Ostatni to 500. Pocieram skroń, tłumacząc z powrotem każdą cyfrę na uczucie, którego doświadczałem: te łaskoczące linie pojawiające się na mojej skórze. Patrzę na dłoń. 2, 8, 9, tak, to się zgadza. 5... ach, oczywiście, to musiało być „S”. Wpisuję „ulica Rajska 289S” i witryna pokazuje mi czteropiętrowy blok położony w połowie długości ulicy Rajskiej. To obrzeża miasta, oddalone od mojego mieszkania o czterdzieści pięć kilometrów. - Mam! Triumfalnie uderzam w klawiaturę i podskakuję, ale zaraz opadam z powrotem na krzesło, bo kręci mi się w głowie. Co mógłbym tam znaleźć? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że przez czterdzieści pięć lat żyłem zgodnie z zasadami i nigdy nie doświadczyłem przygody, w której zakapturzona kobieta w tajemniczy sposób zostawiłaby mi jakiś adres – jeśli chodzi o ścisłość, to w moim żałosnym życiu właściwie w ogóle nie spotykałem kobiet. W tej nudnej i bezcelowej egzystencji pojawiło się w końcu coś ciekawego. Kierowany hormonami, jak powiedziałby wyczulony na tym punkcie Slim, a może po prostu pobudzoną ciekawością, postanawiam założyć na siebie kurtkę i udać się na ulicę Rajską 289S, żeby doświadczyć czegoś nowego. Nie pakuj się w kłopoty, młody. Kiedy przygotowuję się do wyjścia, w lustrze przy drzwiach widzę mojego ojca z wystającym brzuchem i butelką dżinu w dłoni. Pierdol się. Wychodzę, tak samo jak dwadzieścia trzy lata temu.
5. Mam motocykl, na którym dawno nie jeździłem. W college’u fascynowałem się nowoczesnymi gadżetami tak samo jak inni: najnowszy model smartfona, telewizor plazmowy, tenisówki wytwarzające prąd, motocykl o wysokiej mocy i tak dalej. Kto nie miał fioła na punkcie Harleya Davidsona albo Ducati? Nie było mnie jednak stać na drogie motocykle takich marek. Kiedy miałem dwadzieścia sześć lat, trafiłem na japońskiego studenta, który przyjechał tu na wymianę i miał właśnie wracać do domu, bo wygasała mu wiza – kupiłem od niego czarne kawasaki ZXR400R z przebiegiem niecałych 13 000 kilometrów. Motocykl był w doskonałym stanie: tarcze hamulcowe lśniły jak nowe, a z rur wydechowych wydobywał się hipnotyzujący ryk. Nie mogłem się doczekać, aż pojadę nim do znajomych, żeby się pochwalić, ale motocykle dawno już im się znudziły. Moi koledzy jeździli wtedy swoimi nowymi mercedesami i cadillacami do knajp, gdzie rozmawiali o kobietach. Od tamtej pory właściwie nie miałem przyjaciół. Kiedy zawiązywałem pod szyją krawat i jechałem moim kawasaki do pracy, wszyscy patrzyli na mnie podejrzliwie, dostrzegając w moim zachowaniu jakiś młodzieńczy bunt. W końcu dałem sobie spokój i zamknąłem swój ukochany motocykl w garażu. Stał tam, podczas gdy ja starzałem się i ponosiłem kolejne porażki w swojej karierze. W mgnieniu oka zmieniłem się w czterdziestopięcioletniego, samotnego alkoholika. Czasa-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
mi, czyszcząc motocykl w słoneczny dzień, pytałem go: To co, staruszku, kiedy znowu chciałbyś wybrać się na przejażdżkę? Nigdy mi nie odpowiedział. Za każdym razem, kiedy myślałem, że byłbym w stanie zdobyć się na odwagę i wybrać się na przejażdżkę, w głowie pojawiał mi się groteskowy obraz faceta w średnim wieku, z łysiną, zgarbionego nad lśniącym motocyklem, i robiło mi się niedobrze. Obraz ten przypominał mi obrzydliwą pewność siebie, z jaką mój ojciec-pijak usiłował podrywać każdą napotkaną kobietę. Schodzę po zdezelowanych schodach i otwieram zakurzone drzwi prowadzące do wspólnego garażu. Odnajduję mój motocykl, na wpół zasypany pustymi puszkami po piwie, i zdejmuję z niego pokrowiec. Czarny lakier pokrywa warstwa kurzu, ale w kołach nadal jest powietrze, a skrzynia biegów lśni od oleju. Otwieram zapasowy kanister z benzyną i wlewam jego zawartość do zbiornika, a następnie obracam kluczyk w stacyjce. Czterocylindrowy silnik z wyciem i bez wahania budzi się do życia. Mój stary kumpel mnie nie zawodzi. - Wiesz, która jest godzina, jełopie?! Kiedy wyprowadzam motocykl na zewnątrz, butelka po piwie rozbija się u moich stóp. Podnoszę wzrok i widzę właścicielkę budynku, która, ubrana w szlafmycę, wrzeszczy z okna na drugim piętrze. Nie przepraszam, jak zwykle bym to zrobił. Wsiadam po prostu na motocykl i dodaję gazu, a ryk silnika toczy się po ulicy. Zwalniam sprzęgło przy akompaniamencie wrzasków o treści „Zwariowałeś?”. Wśród pisku opon i smrodu palonej gumy krzyczę z radości, a moje mieszkanie i klub ze striptizem z dziką prędkością maleją w lusterku. Wiatr wyje. Nie mam na sobie kasku; czuję, jak opór powietrza ugniata obwisłe mięśnie mojej twarzy w komiczne kształty, a włosy, które zapuszczam dla celów zaczeski, swobodnie łopoczą z tyłu. Nie obchodzi mnie jednak, ilu ludzi może o tej godzinie zauważyć brzydkiego faceta w średnim wieku na motocyklu. W tym momencie nieskończona monotonia mojego życia wreszcie została przerwana pragnieniem znalezienia szczęścia. Przejażdżka kończy się zbyt szybko. Znak ulicy Rajskiej pojawia się, zanim zdążyłem nacieszyć się jazdą po pustych ulicach. Zwalniam, wrzucam drugi bieg i odwracam głowę, czytając numery na drzwiach domów. Z mapy wynikało, że najbliższe stacja metra i przystanek kolejki naziemnej znajdują się dwa kilometry stąd; jest to miejsce zapomniane przez miejskich planistów. Ulica nie jest zbyt szeroka, a po obydwu jej stronach stoją stare i obdrapane samochody. Zniszczone trzy- i czterokondygnacyjne budynki są gęsto ściśnięte, a większość z nich wygląda na jeszcze bardziej zniszczone niż ten, w którym sam mieszkam. Działają tu tylko niektóre latarnie, a światła reflektorów kawasaki 400R oblewają czarną ulicę pomarańczowym blaskiem. Dziki kot wyskakuje ze śmietnika, dostrzega mnie i ucieka. Do tego momentu uspokoiłem się już na tyle, że zastanawiam się, czy przejechanie w nocy całego miasta i szukanie w obcej dzielnicy zakodowanego adresu to racjonalne działanie. Za każdym słupem telefonicznym może kryć się uzbrojony w nóż morderca albo nawet czarnorynkowy lekarz poszukujący organów. Chcę uciec z mojego monotonnego życia, ale na pewno nie chciałbym, żeby ta ucieczka skończyła się zamieszczonym w jutrzejszej gazecie zdjęciem krwawego miejsca zbrodni.
ETER
51
Nowa Fantastyka 10/2015
Jadę tak wolno, jak tylko mogę, ale jest tu tak cicho, że odgłos silnika kawasaki brzmi głośniej niż przywrócony do czynnej służby bombowiec B-52. Na szczęście w świetle reflektorów pojawia się właśnie brązowa plakietka z napisem Ulica Rajska 289A/B/C/D/S. Zatrzymuję się na poboczu, wyłączam silnik i światła. Natychmiast pochłania mnie grobowa cisza. Po obydwu stronach ulicy Rajskiej panuje ciemność. Przed drzwiami bloku numer 289 znajduje się jedyne oświetlenie: słaba żarówka rozkołysana na wietrze i wydająca ciche, metaliczne odgłosy. Cholera, mogłem wziąć latarkę. Po plecach spływa mi zimny pot. Telefon. Właśnie, mój telefon. Obmacuję kurtkę i w końcu w wewnętrznej kieszeni znajduję mój staroświecki telefon. Włączam latarkę, a plama białego światła wielkości piłki do koszykówki daje mi pewne pocieszenie. Podchodzę bliżej i delikatnie otwieram drzwi do klatki schodowej. Nie są zamknięte. Szyba w drzwiach jest rozbita, ale nie widzę szkła na podłodze. W środku jest jeszcze ciemniej. Moja komórka słabo oświetla długo nieużywaną recepcję i schowaną z tyłu pożółkłą księgę gości: kiedyś to był hotel. Po prawej znajdują się schody. Podchodzę bliżej i oświetlam ścianę. Krzywo napisano tam litery od A do D, którym towarzyszy strzałka skierowana ku górze. Nie widzę żadnego „S”. Podnoszę komórkę. Schody prowadzą na skąpane w ciemności piętro, gdzie nic nie widać. Nie pakuj się w kłopoty!, powtarza daremnie mój ojciec. Odganiam to irytujące wspomnienie. Kiedy światło pada na przestrzeń pod schodami, okazuje się, że nie ma tam zejścia w dół. Zwykle w takich miejscach znajduje się trójkątna szafa – dostrzegam jej drzwi, pomalowane na jaskrawą zieleń. Klamka jest dziwnie błyszcząca i kontrastuje z resztą zniszczonego budynku. Podchodzę do drzwi, a moje stare, brązowe skórzane buty stukają o strasznie wytarte lastryko. Mosiężna klamka jest tak gładka i oleista, na jaką wygląda. Próbuję ją przekręcić. W drzwiach nie ma zamka, popycham je więc, odsłaniając długie i wąskie schody. Światło z mojej komórki nie sięga tak daleko, żeby ocenić, jak głęboko prowadzą. Niczego nie słyszę. Jest tu cicho jak w grobie. Czy powinienem tam zejść? Rozważam moje możliwości, spoglądając na ikonkę baterii na wyświetlaczu. Podejmuję decyzję i ruszam w dół. Schody mają szerokość jednej osoby i ściany napierają na mnie. Świecę sobie pod nogi i liczę, że do półpiętra jest około czterdziestu stopni. Idę dalej w kierunku, jak mi się wydaje, środka ziemi. To nie jest przyjemne doświadczenie. Serce bije mi głośno, a w oczach czuję ciśnienie krwi. Dźwięk moich kroków odbija się od ścian, a echo odzywa się czasem przede mną, czasem za mną – kilka razy spoglądam zresztą za siebie. Kolejne czterdzieści stopni niżej światło z komórki pada na drewniane, zielone drzwi, które są lekko uchylone. Widnieje na nich duża, mosiężna litera „S”. Przez szparę nie prześwieca żadne światło. Jestem więc pod adresem „ulica Rajska 289S”. Przez sekundę zastanawiam się, czy powinienem zapukać. Jeśli dziwna wiadomość od tamtej kobiety była prywatnym zaproszeniem, to wizyta o godzinie drugiej w nocy jest niezbyt stosowna, niezależnie od tego, czy zapukam, czy nie. Jeśli wiadomość była
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
zaproszeniem do jakiejś sekretnej organizacji, to jak inaczej miałbym tu wejść? Oblizuję suche wargi. Potrzebuję szklanki whiskey. Zadowoliłbym się nawet piwem. Otwieram szerzej drzwi i wchodzę do środka. Widzę tylko ciemność. Lewą ręką podnoszę telefon, żeby lepiej oświetlić otoczenie. W tej samej chwili po głowie przechodzą mi takie ciarki, jakby ktoś ściskał mi czaszkę. Odruchowo obracam zesztywniałą szyję i oświetlam wszystkie narożniki pomieszczenia. Jest to duża piwnica o gładkich ścianach; wszędzie walają się tu rury i cement, a powietrze jest wilgotne i zatęchłe. Kilkadziesiąt – może kilkaset? – osób w czarnych kapturach siedzi na ziemi po turecku, ramię w ramię. Nikt się nie odzywa. Nawet ich oddechy są ciche jak uderzenia skrzydeł komara. Mają zamknięte oczy. Oświetlam kolejne twarze. Pod kapturami ukrywają się mężczyźni, kobiety, starzy, młodzi, biali, czarni i Azjaci, a każdy z tych ludzi nosi na twarzy ten sam niepokojący uśmiech. Nikt nie reaguje na moje niespodziewane wejście; ich gałki oczne nie poruszają się nawet pod powiekami. Piwniczne powietrze zastyga mi w płucach. Stoję nieruchomo w wejściu, próbując oddychać. Potrzebuję drinka. W moich wspomnieniach ojciec zawsze nosi ze sobą butelkę dżinu; czysty alkohol chlupocze o jej ścianki. Najpierw stąd wyjdę. Potem pojadę motocyklem z powrotem do mieszkania i naleję sobie pełną szklankę whiskey. Przełykam ślinę, czując, jak jabłko Adama gwałtownie podskakuje, i zaczynam wycofywać się z pomieszczenia, powoli, krok za krokiem. Wyciągam rękę, żeby zamknąć drzwi. Chcąc oderwać wzrok od tego dziwacznego zgromadzenia, spoglądam na swoją dłoń i pokrywającą ją brzydką plamę. Postanawiam, że jutro pojadę do szpitala i załatwię sobie tę cholerną operację laserowego usuwania znamion, a przy okazji poproszę lekarza, żeby zajął się moim szumem w uszach. W tej samej chwili na moją rękę opada jakaś inna. Okryta czarną tkaniną, wyłania się ze środka pomieszczenia; palce są smukłe, ale silne. Czuję, jak podnosi się każdy włos na moim ciele. Upuszczam telefon i światło gaśnie. Tkwię w ciemnościach. Nie mogę się ruszyć. Nie mogę myśleć. Palec delikatnie zsuwa się na moją dłoń. Czuję znajome łaskotanie. To ta tajemnicza kobieta z wczoraj; mam wrażenie, że potrafię rozpoznać jej linie papilarne. A może to bioelektryczność? Odczytuję w głowie słowa, które pisze: „Nie bój się. Chodź... podziel się... przekaż”. Nie bój się. Podziel się, ale czym? Przekaż, ale co? Czy ominąłem jakieś słowa? Ręka pociąga mnie, a ja ruszam za nią i stawiając nieporadne kroki wchodzę z powrotem do pomieszczenia. Powietrze jest gęste jak farba. Tajemnicza kobieta prowadzi mnie powoli przez mrok. Boję się, że nadepnę na któregoś człowieka w czerni, ale na naszej krętej drodze nie pojawiają się żadne przeszkody. W końcu kobieta zatrzymuje się i pisze: „Usiądź”. Szukam po omacku wokół siebie, ale nic tam nie ma. Siadam na lodowatym betonie i nadal nic nie widzę, mimo szeroko otwartych oczu. Ledwie wychwytuję słuchem oddech kobiety. Jej chłodna i gładka lewa ręka wciąż dotyka mojej dłoni. Palec znowu się porusza. Zamykam oczy i odczytuję kształty, które rysuje mi na skórze: „Przepraszam. Myślałam. Wiesz. Nie. Bój. Przyjaciele”.
52
„Przepraszam, myślałam, że już wiesz, o co tu chodzi. Nie bój się. Jesteśmy przyjaciółmi. Wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi”. Przy odrobinie wyobraźni jej słowa można przetłumaczyć na pełne zdania. Nadal nie rozumiem, dlaczego nie może mi tego po prostu powiedzieć, ale tak też nie jest źle. Mój strach topnieje jak grad w słońcu. Powoli przyzwyczajam się do oślepiającej ciemności i dotyku na mojej dłoni. Kobieta przysuwa się bliżej i przyciska mój palec do swojej prawej dłoni. Od razu rozumiem. Piszę na jej skórze: „Czuję się dobrze. To cholernie ciekawe doświadczenie”. „Wolniej”, odpisuje. Zwalniam i piszę po jednym słowie naraz. „Czuję. Dobrze. Fascynujące”. „Szybko się uczysz”. Rysuje płytki, zakrzywiony kształt, w którym rozpoznaję uśmiech. „Spotykacie. Tutaj”, piszę, dodając znak zapytania. „Tak, społeczność spotyka się codziennie”, odpowiada. „Po co? Co to za organizacja? Dlaczego mnie zaprosiłaś?”. „Prowadzimy dyskusje przy pomocy palców. Spodoba ci się to. Zobaczyłam cię na ulicy, jak patrzyłeś w okno, zagubiony w myślach, i zrozumiałam, że jesteś tak samo samotny jak ja. Musisz uważać świat za bardzo nudny”. „Ja? Tak, chyba tak. Szczerze mówiąc, uważam, że życie jest duszne. Przed spotkaniem z tobą nigdy nie pomyślałem jednak, żeby coś z tym zrobić”. „Zacznij więc teraz”. Rysuje kolejny uśmieszek. W tym samym momencie myślę, że zakochałem się w niej, choć nie widziałem jej twarzy i ani razu nie wyczułem od niej damskich perfum. „Co powinienem teraz zrobić?”, pytam. „Członkowie siadają w okręgu, a każdy połączony jest z dwoma innymi. Piszesz lewą dłonią, a ktoś inny pisze na twojej prawej. Sam decydujesz, co chcesz powiedzieć i o czym chciałbyś usłyszeć. Wyszłam właśnie z okręgu, żeby spotkać się z tobą”. „Chyba rozumiem”, odpowiadam i zastanawiam się przez chwilę. „Ale to znaczy, że nie będę mógł rozmawiać z kimś tak jak teraz? Mogę mówić tylko do osoby po mojej lewej i słuchać tylko osoby z mojej prawej”. „Podczas ogólnego zgromadzenia tak to właśnie wygląda. Ale prywatnie... co tylko chcesz”. „Tak z ciekawości: gdybym był zainteresowany osobą po mojej prawej i gdybyśmy zamienili funkcje naszych dłoni, to przecież moglibyśmy prowadzić prywatną rozmowę, tak?”. „To zabronione. Zasady zebrań wymagają swobodnego przepływu informacji. Możesz jednak wybrać temat i przekazać go dalej, aby osoba, którą jesteś zainteresowany, przyłączyła się do niego”. „Nie rozumiem”. „Powiedzmy, że chcesz porozmawiać o prezydencie z osobą po twojej prawej. Przekaż osobie z lewej strony temat o treści »Co myślicie o polityce prezydenta w kwestii zagranicznych rezerw walutowych?«. Kolejne osoby mogą dodać swój punkt widzenia albo przekazać temat w niezmienionej postaci. Kiedy wątek okrąży wszystkich i dotrze do osoby po twojej lewej, będzie ona mogła przekazać ci swoje zdanie. Celem zgromadzeń, podczas których rozmawiamy palcami, nie jest prowadzenie dialogów. Cała zabawa polega na dzieleniu się myślami i przekazywaniu opinii. Podobno przypomina to starą, wymarłą strukturę internetu”.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Zhang Ran
„Brzmi skomplikowanie”. Nie rozumiem, po co ktoś miałby wymyślać tak dziwne mechanizmy rozmowy. W internecie istnieje mnóstwo forów i grup dyskusyjnych, a pogawędki w knajpie przy piwie są jeszcze przyjemniejsze. Skoro jednak moja dziwaczna przygoda doprowadziła mnie do tego tajemniczego miejsca, spróbuję przynajmniej wziąć udział w zgromadzeniu. „Czy mogę przyłączyć się teraz?”. „Przekazujemy sobie zbyt dużo informacji jak dla początkującego. Twoje wolne tempo przekazu zablokowałoby cały okrąg. Aby zwiększyć płynność rozmowy używamy wielu skrótów i odwołań. Potrzebujesz czasu, żeby się ich nauczyć”. Przez następne pięć minut pokazuje mi te specjalne skróty. „Nie wyglądasz na nowicjusza”, mówi, zaskoczona szybkością, z jaką to chwytam. Rysuje duże „P”, które symbolizuje wytknięty język. Moja siostra i ja mieliśmy swój mały sekret, myślę. „Nie martw się, daj mi spróbować”. „Okej”, odpowiada w końcu. „Usiądę po twojej lewej. Przejdziemy trzy kroki do przodu, do jednego z węzłów okręgu. Poklep w ramię osobę po twojej prawej, a ta przerwie połączenie. Weź jej lewą dłoń w swoją prawą. Pamiętaj, musisz zrobić to szybko”. Zamieniamy się miejscami. Kobieta trzyma moją lewą rękę w swojej prawej i prowadzi mnie do przodu, aż w pewnym momencie wyczuwam ciepło osoby znajdującej się tuż przede mną. Kucam, odnajduję czyjeś ramię i klepię w nie. Osoba natychmiast przesuwa się w prawo, pozostawiając mi wolne miejsce. Siadam, wciąż trzymając kobietę za rękę, a osoba po mojej prawej odnajduje moją prawą dłoń i zamyka ją w swojej. To męska, twarda i muskularna ręka, ale palec jest zadziwiająco zwinny. Na mojej dłoni natychmiast pojawiają się szybko wypisywane słowa. Mężczyzna robi to tak błyskawicznie, że nie rozpoznaję wszystkich liter. Skupiam się na odczytywaniu kluczowych słów oraz skrótów i od tego momentu próbuję odgadywać sens poszczególnych zdań. Zanim mój mózg zdąży przetrawić jedną wiadomość, atakowany jest kolejną – moja skóra najwyraźniej nie jest wystarczająco wrażliwa, żeby przyjmować taki zalew informacji. Gorączkowo próbuję rozszyfrowywać słowa i przekazuję je kobiecie po mojej lewej. „Partia opozycyjna... skandal... kryzys... rezygnacja... tajna policja... pościg...”. Jestem w stanie przekazywać tylko niektóre słowa, ale zaczynam to łapać. W moich internetowych grupach dyskusyjnych nikt nie podejmuje już tematów politycznych. Chcę dodać własny punkt widzenia, ale pojawia się następna wiadomość. „Wrak pojazdu kosmicznego. Jamajka. Skandal. Wyciek paliwa. Utrata wsparcia rządowego przez NASA? Atak Rosjan”. Pierwsza część to zawsze temat, dalej pojawiają się opinie innych. Chyba przyzwyczajam się do tego sposobu otrzymywania informacji. Kobieta miała rację, nie jestem nowicjuszem. Palce mojej lewej dłoni nie potrafią jednak szybko i klarownie przekazywać informacji, choćbym nie wiem, jak próbował. Po kilku próbach piszę ze smutkiem: „Przepraszam”. Jej dłoń jest chłodna i gładka jak nowa tablica w klasie mojej podstawówki. W odpowiedzi prostuje palec i ukradkiem pisze na mojej lewej dłoni: „Wybaczam ci”. Czuję, jak podnoszą mi się kąciki ust. „Przed chwilą mówiłaś, że to niedozwolone”.
53
ETER Nowa Fantastyka 10/2015
„Idzie ci coraz lepiej”, pisze, po raz kolejny łamiąc zasady, i dodaje uśmiech.
6. Budzi mnie pukanie do drzwi. Nakrywam głowę poduszką w nadziei, że ten, kto stoi za drzwiami, zaraz sobie pójdzie. Pięć minut później nie mam jednak wyboru: zakładam szlafrok, wsuwam kapcie i przechodzę do salonu. Intruz jest wytrwały, ale nie natarczywy. Spoglądam przez wizjer, ale widok blokuje mi daszek policyjnej czapki. - Cholera – szepczę do siebie. Przekręcam klucz i otwieram drzwi. - W czym mogę pomóc? - Dzień dobry – policjant opierający się o ścianę zdejmuje czapkę i pokazuje mi odznakę. – Czy mogę zająć panu pięć minut? – pyta apatycznie. – To rutynowa sprawa. - Pięć minut? Oczywiście – wracam do salonu i opadam na kanapę. Nalewam sobie pół szklanki burbona. Na zegarku widnieje: „Wtorek, 13:30”; bezsenna noc reaktywowała mój ból głowy. Wlewam w siebie bursztynowy płyn i powoli wydycham powietrze. Rozjaśnia się ekran komputera: Roy zostawił wiadomość. Jednak przyłączyłem się do tej grupy dyskusyjnej. Jest trochę ciekawsza, niż sądziłem. Gliniarz ma jakieś trzydzieści lat, jest niski i nosi staroświeckie wąsy. Siada wygodnie w moim fotelu. Rozgląda się po mieszkaniu. - Ładnie tutaj. - Było ładniej dwadzieścia lat temu. Policjant kładzie czapkę na stoliku i wyjmuje z kieszeni tablet z rysikiem. Po chwili zastanowienia odkłada je na bok i wyciąga się w fotelu. - Nawet ja wiem, że to całkowicie bezcelowe – wzdycha. - Wykonuje pan tylko swoją pracę, zgadza się? – mówię ze współczuciem. - Tak, pracę – marszczy czoło i niechętnie podnosi tablet. – No właśnie, zobaczmy... pracuje pan w Ministerstwie Polityki Społecznej. W poniedziałki, środy i piątki – wylicza. - Zgadza się – odpowiadam. - Ma pan czterdzieści pięć lat i mieszka sam. W ubiegłym roku za wyłudzenie pieniędzy z ubezpieczenia zdrowotnego został pan skazany na dwa tygodnie pracy społecznej – mówi z lekkim zaskoczeniem. - Szpital źle wyliczył mój limit! – wyjaśniam, zdenerwowany. – Później mnie za to przeprosili. - Dziś w nocy o godzinie 1:12 otrzymaliśmy skargę, z której wynika, że zakłócał pan ciszę nocną – mówiąc to, policjant pociera wąsy rysikiem. - Ach... – przypominam sobie wydarzenia minionej nocy i czuję nagły lęk. Czy wizyta policjanta jest w jakiś sposób związana z tamtym zgromadzeniem? Nie wydaje mi się, żeby siedzenie w ciemnościach i pisanie innym ludziom na dłoniach było nielegalne, ale instynkt nakazuje mi trzymać to w tajemnicy. Nie pakuj się w kłopoty, jak zwykł mawiać mój ojciec. - Wypiłem wczoraj wieczorem kilka piw. Kiedy się obudziłem, pomyślałem, że wyprowadzę motocykl i wybiorę się na przejażdżkę. Przykro mi, jeśli obudziłem któregoś z sąsiadów.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
- Rozumiem. Wybrał się pan motocyklem na przejażdżkę – policjant ospale pisze coś na tablecie. – Męska potrzeba zaznania przygody, to zrozumiałe. W takim razie to tyle. Wie pan, że nie bierzemy skarg tych neurotycznych staruszek zbyt poważnie, ale regulamin to regulamin. Wstaje i wsuwa czapkę pod rękę, a tablet i rysik chowa z powrotem do kieszeni. - To wszystko? – pytam z niedowierzaniem, również wstając. - Dziękuję za współpracę – recytuje niski policjant i odwraca się do wyjścia. Idę za nim z moją szklanką whiskey. Kiedy zamierzam już zamknąć drzwi, odwraca się i spogląda na mnie swoimi ciemnymi oczyma. - Mam nadzieję, że nie pojechał pan tym motocyklem w żadne nieodpowiednie miejsce. - W nieodpowiednie miejsce? Oczywiście, że nie – odpowiadam szybko. - Udał się pan na południowy wschód miasta, poza zasięg kamer monitorujących. Musiał pan trafić do bardzo specyficznych małych dzielnic. Wskaźnik przestępczości mamy wprawdzie najniższy od pięćdziesięciu lat, ale w mojej pracy człowiek uczy się, że na świecie wciąż jest mnóstwo złoczyńców. Miłego dnia. Poklepuje mnie po ramieniu z niezbyt wesołym uśmiechem, a potem zakłada czapkę, kiwa na pożegnanie i schodzi po skrzypiących drewnianych schodach. Zasuwam rygiel i opieram się o drzwi, z trudem łapiąc powietrze. Czy ten gliniarz ma coś na mnie? Czy tamta kobieta i członkowie nocnego zgromadzenia robią coś niezgodnego z prawem? Oczywiście. Ty idioto! Uderzam się w czoło i przypominam sobie, że kiedy spotkałem ją wczoraj, uciekała razem ze znajomymi przed policją. Muszę znowu się z nią zobaczyć. Dziwne i dziwnie fascynujące rozmowy palcami skończyły się o trzeciej nad ranem. Ludzie w czarnych kapturach w milczeniu wyłonili się z piwnicy domu przy ulicy Rajskiej 289S i zgubiłem ją w tłumie. Przestrzegając zasad spotkania, nie wołałem jej. Później zorientowałem się, że przecież nie znam jej imienia. Muszę znowu się z nią zobaczyć.
7. Kiedy loguję się na stronie, Roya już tam nie ma. Wzdycham i wyłączam komputer. Zgromadzenie osób rozmawiających palcami rozpoczyna się o północy. Nigdy nie czekałem na zachód słońca z takim zniecierpliwieniem. Wstaję, siadam, przełączam kanały telewizyjne, siedzę na sedesie i gapię się przed siebie. Co chwilę spoglądam na zegarek. Żeby zabić czas, wyjmuję z humidora cygaro Bolivar No. 2, które trzymałem tam bardzo długo. Otwieram kosztowną aluminiową tubę, ostrożnie odcinam końcówkę i zapalam cygaro zapałką. Zaciągam się głęboko i powoli wypuszczam dym. Bogaty i intensywny smak luksusowego kubańskiego cygara przyprawia mnie o przyjemny zawrót głowy, ale zaraz pojawiają się też wyrzuty sumienia. Cygaro za trzydzieści dolarów? Nie zasługuję na nie. Tak wspaniały przedmiot powinien na zawsze pozostać w moim humidorze, aby można było podziwiać go z daleka, podobnie jak piękne kawasaki.
54
Mój motocykl... w drodze powrotnej do domu nie sprawował się już tak dobrze, a silnik lekko się dusił. Myślę, że pod wpływem czasu gaźnik stracił moc; mój stary druh posunął się jednak w latach. Powinienem udać się na ulicę Rajską jakimś bezpieczniejszym i trudniejszym do namierzenia środkiem transportu. Zastanawiam się nad tym, bezmyślnie skacząc po kanałach. Programy telewizyjne są równie nudne jak internet. Nie pojawia się w nich żaden z tematów poruszanych na wczorajszym zgromadzeniu, nie mówiąc o towarzyszących im dyskusjach czy śmiałej krytyce. Zniecierpliwiony i niespokojny, palę cygaro do momentu, kiedy żar parzy mi palce – wtedy przechodzę do sypialni i szperam w szafie tak długo, aż znajduję granatową bluzę z kapturem z czasów szkolnych. Zakładam ją, nasuwam kaptur na głowę i podchodzę do lustra. Na pogniecionym kapturze widnieje czarnobiała twarz Steve’a Jobsa, o którym młode pokolenie mogło nigdy nie słyszeć. Bluza pasuje na mnie – od ukończenia college’u nie przytyłem ani kilograma. Z głębi kaptura wyłania się blada, zapadnięta twarz mężczyzny w średnim wieku z workami pod oczami. Próbuje się uśmiechnąć, ale w połączeniu z wielkim pijackim nosem grymas ten wygląda komicznie. To dlatego tak niecierpliwie czekam na nocne zgromadzenie. W ciemnościach nikt nie widzi twojej brzydkiej twarzy. Wystarczy tylko dotyk palca na skórze i myśl zamieniona w pismo. Zdejmuję kaptur i starannie zaczesuję włosy na prawo, ale niezależnie od moich wysiłków łysina na czubku głowy pozostaje widoczna. Na zewnątrz w końcu się ściemnia. Przekładam krakersy serem i podgrzewam je w piekarniku. Następnie otwieram butelkę piwa i zjadam prostą kolację. Od sera mam zgagę. Serce bije mi bardzo szybko. Przechadzam się po salonie w mojej bluzie z kapturem. W telewizji pokazują jakiegoś faceta, który ma za dużo czasu i sterczy pod ratuszem z wielkim transparentem. Otacza go liczna grupa gapiów, ale nikt się do niego nie przyłącza. Wydaje mi się, że w tłumie widzę kilka osób w czarnych kapturach. Czy to oni? Odkładam pilota i zakładam kaptur na głowę: postanawiam pójść tam i przekonać się na własne oczy. W metrze nie ma zbyt wielu ludzi. Niektórzy udają, że oglądają reklamy wyświetlane na ekranach i ukradkiem zerkają w moją stronę. Dwaj nastolatkowie z modnymi fryzurami na grzybka cicho rozmawiają na mój temat. - Co to za koleś na bluzie tego starucha? - Pewnie jakiś religijny przywódca. Jakiś Luc Jouret albo ktoś taki. - Hmm, a kto to? Po części macie rację, mali ignoranci. Naciągam kaptur niżej na twarz. Za moich czasów Steve Jobs rzeczywiście był kimś w rodzaju religijnego przywódcy; było to, zanim internet stał się tym bezsensownym miejscem, a ludzie zastąpili swoje skomplikowane smartfony prostymi aparatami służącymi wyłącznie do dzwonienia. Pół godziny później docieram na rynek. Demonstrant stoi pośrodku równo przyciętego trawnika. Jego transparent jest absurdalnie wielki i pokryty kilkoma rzędami jaskrawych liter. Mam słaby wzrok i nie widzę, co jest tam napisane. Czy to efekt nadmiernego picia, jak szum w uszach? Moja mama
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Zhang Ran
twierdzi, że ojciec jest już ślepy jak kret. Nie potrafię wyobrazić sobie, jak dziś wygląda i co pozostało z jego bujnej brody, czerwonej twarzy, krzepkich ramion oraz wielkiego brzucha, ale nie mam ochoty się tego dowiadywać. Tłum zebrał się, aby z daleka obserwować demonstranta. Dwaj policjanci żują gumy, opierając się o maskę radiowozu. Na schodach deskorolkarze pokazują swoje triki. Przed vanem stacji telewizyjnej gawędzą ze sobą dziennikarka i kamerzysta. Demonstrant jest z kolei zupełnie sam. Podchodzę bliżej i mrużę oczy, wpatrując się w transparent. Na samej górze widnieje czerwony napis o treści „Kominki na drewno powodują globalne ocieplenie”. Niżej niebieskimi literami dopisano: „Z każdym kominkiem, który niszczysz, Matka Ziemia żyje o jeden dzień dłużej”. Marszczę brwi. Pierwszą Poprawkę wprowadzono nie dla takich bzdur. Gdzie są ostre opinie ze zgromadzenia ludzi mówiących palcami? Podchodzę do gapiów, próbując znaleźć osoby w czarnych kapturach, ale w tym samym momencie policjanci proszą demonstranta o zejście z trawnika i tłum również się rozprasza. Nie widzę nikogo znajomego. Policjanci spoglądają na mnie pytająco. Jeden z nich wskazuje na wizerunek na moim kapturze, a drugi śmieje się na ten widok. Szybko odwracam się i odchodzę. Bez namysłu jadę metrem na wschód i wysiadam na końcowej stacji. Zatrzymuję taksówkę i mówię kierowcy: - Ulica Rajska 289. - Rajska? – narzeka taksówkarz. – Mam nadzieję, że zamierzasz dać mi spory napiwek. Samochód skręca w boczną uliczkę. Miasto wokół nas staje się coraz bardziej zniszczone, a uliczne latarnie stopniowo znikają. Kiedy taksówka zatrzymuje się na środku pogrążonej w mroku ulicy Rajskiej, odczuwam nagły przypływ strachu i nadziei. - Może chcesz pojechać gdzieś indziej? – pyta kierowca, odbierając pieniądze i otwierając mi drzwi. – Znam parę dobrych hoteli. - Nie, wszystko w porządku. Lubię ciszę. Wysiadam, zamykam drzwi i macham taksówkarzowi. Tylne światła samochodu zmniejszają się i znikają w oddali. Jest 21:00, a mimo to ulica Rajska wygląda już na zupełnie opustoszałą. Podchodzę do drzwi budynku numer 289, w których brakuje szyby. Po chwili zastanowienia wchodzę do środka. Wiem, że jestem zbyt wcześnie, pomyślałem jednak, że oczekiwanie spotęguje wrażenia związane z dzisiejszym zgromadzeniem. Podobnie jak wczoraj serce szybko wali mi w piersi, ale tym razem bardziej z podniecenia niż ze strachu. Dzięki światłu pojedynczej żarówki odnajduję drzwi pod schodami i przekręcam mosiężną klamkę. Przede mną pojawiają się wąskie, pogrążone w mroku schody. Zgubiłem telefon, nie mam też latarki. Poprawiam kaptur, zamykam oczy i wkraczam w ciemność. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... trzydzieści dziewięć, czterdzieści. Przede mną znajduje się ściana. To półpiętro. Odwracam się i szukam stopą kolejnego stopnia w dół. Raz, dwa, trzy... trzydzieści dziewięć, czterdzieści. Stoję obydwiema stopami na płaskim podłożu. Zielone drzwi z mosiężną literą S powinny być dokładnie przede mną. Przepełniony nadzieją, wyciągam przed siebie rękę.
55
ETER Nowa Fantastyka 10/2015
Moje palce dotykają chłodnego betonu. Czy pamięć mnie myli? Wracam myślami do wydarzeń poprzedniej nocy. Na końcu schodów były tylko te drzwi. Drzwi i nic więcej. Jestem tego pewien. Doskonale pamiętam blask mosiężnej litery „S”. Przesuwam dłonią w prawo i w lewo, ale dotykam tylko betonu. Na końcu schodów, gdzie powinny znajdować się drzwi, jest goła ściana. Trafiłem do ślepego zaułka. Czuję szum krwi w skroniach. Uszy mnie pieką, ból głowy powraca. Tylko spokojnie, mówię do siebie. Musisz się uspokoić. Oddychaj głęboko. Oddychaj głęboko. Zdejmuję kaptur i powoli biorę oddech. Zimne, wilgotne powietrze wypełnia moje płuca, a przegrzany mózg odrobinę się schładza. Po kilku minutach, kiedy jestem już spokojniejszy, zaczynam ponownie szukać drzwi, które zniknęły, ale nie znajduję żadnych znaków, że kiedykolwiek mogło znajdować się tam coś innego niż ściana. Drapię palcami o mur. Siadam, zrozpaczony. I gdzie są teraz twoi przyjaciele? W ciemności pojawia się drwiąca twarz mojego ojca. Zamknij się!, krzyczę. Chowam głowę w zgięciu ramienia i zakrywam uszy. Mówiłem ci, żebyś nie pakował się w kłopoty. Mój ojciec ociera usta z piwa. Jego oddech jest ciepły i śmierdzący. Otacza ramieniem moją siostrę, której błękitne oczy wypełnione są łzami. Mama stoi obok i płacze. Zamknij się!, krzyczę. Masz już osiemnaście lat. Wynoś się z mojego domu. Znajdź sobie jakąś pracę albo idź na cholerne studia, bo nie muszę dłużej trzymać cię pod moim dachem, wrzeszczy ojciec, rzucając mi walizkę pod nogi. Moja siostra ucieka do kuchni i patrzy na mnie, a po jej twarzy płyną łzy. Mama trzyma garnek; jej twarz jest bez wyrazu. Zamknij się!, krzyczę histerycznie. Nie wiem, ile czasu upłynęło. W ciemności nie sposób dokładnie go mierzyć. Możliwe, że miałem koszmar, a może w ogóle nie spałem. Wstaję powoli, opierając się o ścianę. Zbyt długo siedziałem w zwiniętej pozycji i teraz każdy mięsień odzywa się bólem. Pragnę jedynie wrócić do mojego małego mieszkania, wypić dużą szklankę whiskey bez lodu i włączyć telewizor. Zapomnieć o moim absurdalnym śnie z poprzedniej nocy. Zapomnieć o łaskotaniu na dłoni. Zapomnieć, że kiedykolwiek było coś tak dziwacznego jak zgromadzenie osób mówiących palcami. Ruszam przed siebie. Trącam coś lewą stopą. Przedmiot obraca się i zaczyna świecić: w wąskiej przestrzeni pojawia się biała plamka. To mój jedyny w swoim rodzaju, staromodny smartfon, którego zgubiłem przy drzwiach poprzedniej nocy. To nie był sen. Natychmiast wstępują we mnie nowe siły. Podnoszę telefon; bateria prawie całkiem już się wyczerpała, ale wystarczy, żeby dokładnie zbadać ścianę przede mną. Tak. Ta część muru jest zupełnie nowa; wygładzono ją w pośpiechu szybkoschnącym cementem. W miejscu, gdzie ściana łączy się z podłogą, widzę fragment zabetonowanego progu. Drzwi są tutaj, ukryte przez ludzi, którzy próbują utrzymać ich istnienie w tajemnicy. Stukam w ścianę i dochodzę do wniosku, że warstwa betonu jest zbyt gruba, żebym mógł ją przebić. Ludzie w czarnych kapturach nie byli żadną halucynacją. Zmienili po pro-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
stu miejsce spotkania i zapomnieli mi o tym powiedzieć. Ta myśl dodaje mi otuchy. Czekam do drugiej w nocy, ale nikt się nie pojawia. Wchodzę schodami z powrotem do góry, idę na stację metra oddaloną o dwa kilometry i łapię stamtąd taksówkę, która dowozi mnie do mojego mieszkania. Wspinam się po skrzypiących schodach. Mam mętlik w głowie, ale w środę rano muszę iść do pracy. Kiedy otwieram drzwi do mieszkania, planuję wypić szklankę whiskey, wziąć prysznic i położyć się spać. Zamieram w bezruchu. Postać w czarnym kapturze siedzi u mnie na kanapie.
8. Naklejam elektroniczny znaczek na wniosek o dofinansowanie, który widnieje na ekranie; złożyło go nowe małżeństwo imigrantów z szóstką dzieci. Zielony wskaźnik na znaczku zamienia się w czerwony, informując mnie, że wykorzystałem już dziś limit zatwierdzeń. Wyciągam się na krześle i rozmasowuję nadgarstki. Do końca mojej zmiany pozostaje jeszcze pół godziny. Ładna blondynka, która pracuje ze mną w boksie, wstaje, żeby zaprosić wszystkich na swoją imprezę urodzinową. - Jeśli masz czas... też możesz przyjść – mówi do mnie chwilę później, wyłącznie z grzeczności. - Przykro mi. Następnego dnia rano mam randkę. Ale wszystkiego najlepszego! – odpowiadam. Wzdycha z wyraźną ulgą i przykłada dłoń do piersi. - Dzięki. Szkoda. Mam nadzieję, że randka się uda. Dla dziewczyny w jej wieku jestem przedstawicielem innego pokolenia – dobrze wiem, że człowiek z zupełnie innej bajki może oznaczać katastrofę na imprezie. Randka nie jest jednak całkowitym wymysłem. Nadal czuję dotyk jej palca na mojej dłoni: „przyjdź jutro na rynek o 6 rano”. Nie wiem, jak mnie znalazła, w jaki sposób dostała się do mojego mieszkania i jak długo tam na mnie czekała. Po chwili podszedłem do niej i wziąłem ją za rękę. Neony klubu ze striptizem przeświecały przez okno, oblewając czarny kaptur jaskrawymi kolorami. Nadal nie widziałem dobrze jej twarzy. „Przepraszam, zmieniliśmy miejsce spotkania”, napisała. „Nie zdążyliśmy się z tobą skontaktować”. „Czy przysporzyłem wam jakichś problemów?”, zapytałem. „Nie. Sytuacja jest skomplikowana. Zaledwie kilku głównych członków zgromadzenia spotyka się właśnie w tej chwili. Doszło do pewnych wewnętrznych nieporozumień”. Po zakończeniu zdania jej palec zatoczył kilka niepewnych elips. „Odnośnie czego?”. „Odnośnie zrobienia czegoś głupiego”. Słowo „głupi” podkreśliła dwoma falistymi liniami. „Nie rozumiem”, napisałem. „Jeśli chcesz posłuchać, mogę opowiedzieć ci o powstaniu zgromadzenia ludzi mówiących palcami, o naszej strukturze, o sporach pomiędzy odłamami i o naszym nadrzędnym celu”, odparła długim zdaniem. „Nie chcę tego wiedzieć. Nie chcę zmieniać tych ciekawych spotkań w politykę”.
56
„Nie rozumiesz”. Rysuje coś większego niż literę: to westchnięcie. Dochodzę do wniosku, że przy pomocy pisma wyraża też podstawowe emocje. „Na pewno zauważyłeś, że internet, telewizja i książki stały się jałowe”. „Tak!”, czuję falę ekscytacji. „Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale zniknęły wszystkie tematy warte dyskusji. Zostały tylko bezsensowne bzdury. Kilka razy podnosiłem kontrowersyjne kwestie na forach dyskusyjnych, ale nikt mi nie odpowiadał. Wszystkich bardziej interesują robaki i sushi. Zauważyłem to już kilka lat temu, ale nikt mi nie wierzył. Lekarz zapisał mi tabletki na halucynacje. Ale ja wiem, że to nie są halucynacje!”. „To jeszcze nie wszystko. Rozmowy ze znajomymi i wydarzenia na ulicach stają się równie błahe jak media i internet”. „Skąd wiesz?”, zapytałem, prawie podnosząc się na równe nogi. „To spisek”. Napisała to, mocno naciskając palcem. Tak mocno, że zabolało. „Spisek? Jak lądowanie na księżycu?”. „Jak Watergate”. Litery stawały się niewyraźne i trudne do odczytania. „Chyba musisz mi wszystko opowiedzieć”. „W takim razie zacznijmy od polityki”. „Poczekaj... kiedy jest kolejne zgromadzenie? Mogę się przyłączyć?”. „O to właśnie się spieramy. Zwolennicy działania uważają, że następnym razem powinniśmy spotkać się w miejscu publicznym, na przykład na rynku. Że nie powinniśmy się ukrywać i uciekać. Powinniśmy pokazywać to, w co wierzymy, i nie iść na kompromis”. „Domyślam się, że policja za wami nie przepada”. Po raz kolejny przypomniałem sobie nasze pierwsze spotkanie, kiedy gonili ją zdyszani policjanci. „Nie mają nic na organizację jako całość. Kartoteki kryminalne posiadają tylko pojedynczy członkowie, głównie aktywiści”, odpowiada wprost. „A ty masz kartotekę?”, spytałem z ciekawości. „To długa historia”. Nie powiedziała nic więcej. Zebrałem się na odwagę i zapytałem w końcu: „Jak masz na imię?”. Jej palec znieruchomiał. Próbowałem dostrzec jej twarz pod kapturem, ale była całkowicie skryta w cieniu. Nie potrafiłem nawet stwierdzić jej płci. Nagle uzmysłowiłem sobie, że uznałem ją za kobietę wyłącznie na podstawie jej szczupłych palców. Równie dobrze może być młodym mężczyzną, pomyślałem, ale moje serce natychmiast odrzuciło tę możliwość. Chciałem, żeby to była kobieta taka jak moja starsza siostra: z płowymi włosami, delikatnym głosem, niecnymi pomysłami i piegami rozsypanymi wokół nosa. Kobieta, jakiej szukałem przez całe życie. „Dowiesz się w odpowiednim czasie”, powiedziała w końcu, unikając odpowiedzi na moje pytanie. „Właściwie, to jestem bardziej ciekaw-” przyjemne uczucie przesuwania palcem po jej prawej dłoni zostało przerwane nagłym dźwiękiem zbliżającej się syreny policyjnej. Kobieta wyprostowała się, zaalarmowana, i naciągnęła kaptur niżej na twarz. „Muszę iść”, napisała szybko. „Jeśli chcesz, przyjdź jutro na rynek o 6 rano. Pamiętaj, to twój wybór. Możesz zmienić
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Zhang Ran
świat albo, co bardziej prawdopodobne, żałować tego do końca życia. W każdym razie nie obwiniaj za swoją decyzję nikogo innego, a zwłaszcza mnie. Dodam jeszcze tylko, że moim zdaniem łysi mężczyźni są bardziej seksowni”. Ścisnęła moją prawą rękę swoimi smukłymi, ale silnymi palcami, a potem wstała z kanapy i wyskoczyła przez okno w salonie. Podbiegłem do niego i spojrzałem w dół. Zręcznie zbiegła po schodach pożarowych i zniknęła za rogiem. Lekko oszołomiony, dotknąłem mojej łysiejącej głowy.
9. Kilka powodów złożyło się na to, że w wieku trzydziestu siedmiu lat wpadłem w głęboką depresję. Właścicielka budynku, w którym mieszkam, nakłoniła mnie do wizyty u psychiatry, grożąc, że jeśli nie pójdę na terapię, wykopie mnie z lokalu. Wiem, że chodziło jej tylko o to, żebym nie przedawkował i nie zostawił ją z trupem w mieszkaniu, ale z perspektywy czasu i tak jestem jej wdzięczny. Lekarz był Szwedem i nosił brodę jak Freud. - Nie jestem psychologiem – powiedział po krótkiej wymianie zdań. – Jestem psychiatrą. Nie odbywamy tu konsultacji. Naprawiamy problemy. Jeśli nie chce pan każdej nocy śnić o grobie swojej siostry, musi pan zacząć brać leki. - Nie boję się tabletek, panie doktorze – odparłem. – Pod warunkiem, że pokryje je ubezpieczenie. Nie boję się też śnić o siostrze, którą kocham, nawet jeśli za każdym razem miałaby wychodzić z grobu. Boję się tego, co dzieje się wokół mnie. Nie czuje pan tego? Tik-tak, tik-tak, jak sekundnik zegarka. Wszędzie to słychać. Psychiatra pochylił się, zainteresowany. - Proszę mi powiedzieć, co pan czuje. - Coś umiera – odparłem cicho, rozglądając się dokoła. – Nie czuje pan tego odoru zgnilizny? Komentarze w wiadomościach, artykuły w gazetach, fora internetowe i duch wolności: to wszystko umiera. Umiera niczym komary spryskane środkiem owadobójczym. - Widzę jedynie postęp osiągany przez społeczeństwo i demokrację. Czy zastanawiał się pan nad tym, że być może u źródeł pana podejrzeń względem wszystkiego, również harmonijnej atmosfery w społeczeństwie, leży po prostu zaburzenie psychiczne wywołane paranoją? – psychiatra odchylił się do tyłu, splatając dłonie. - Pan też był kiedyś młody. Pan też miał kiedyś odwagę wszystko kwestionować – podniosłem głos. – W czasach, kiedy nie wiedzieliśmy, kim zostaniemy, ale mieliśmy pojęcie, kim nie chcemy się stać. W czasach, kiedy otaczały nas bitwy i bohaterowie. - Ja też czasami wspominam swoją młodość. Każdy powinien. Jesteśmy jednak dorosłymi ludźmi i mamy obowiązki wobec naszych rodzin i społeczeństwa, a także wobec całej cywilizacji i przyszłych pokoleń. Zalecam zażywanie tabletek, które umożliwią panu pozbycie się tych bezsensownych halucynacji. Niech pan znajdzie sobie miłą dziewczynę, kiedy przyjdzie na to pora – wiem, że nie poruszyliśmy jeszcze kwestii pańskiej orientacji seksualnej, proszę nie odebrać tego niewłaściwie – i założyć rodzinę.
57
ETER Nowa Fantastyka 10/2015
Po tych słowach psychiatra założył okulary, przewrócił kartkę w notesie i uciszył ręką mój sprzeciw, zanim zdążyłem go wypowiedzieć. - A teraz porozmawiajmy o problemach związanych z pańskim ojcem i z pańską siostrą. Traumy z dzieciństwa będą miały istotny wpływ na rodzaj wybranych dla pana lekarstw. Czy nie ma pan nic przeciwko? Terapia okazała się skuteczna. Stopniowo przyzwyczaiłem się do nudnych programów telewizyjnych i forów internetowych. Przyzwyczaiłem się do spokojnego, miłego i obojętnego społeczeństwa. Przyzwyczaiłem się do widywania cienia mojego ojca i nauczyłem się nie rozpamiętywać przeszłości. Aż tu nagle zakapturzona postać przerywa monotonię mojego kawalerskiego życia i daje mi wybór, którego znaczenia nie rozumiem. Wiem natomiast, że rozmowy palcami dały mi poczucie sensu, którego nie czułem już od dawna, i sprawiły, że rzeczy, które osiem lat temu powoli obumarły, wróciły niczym chrząszcze wydostające się wiosną ze swoich kokonów. Nie wiem, co oznaczać mogą dla mnie słowa „przyjdź jutro na rynek o 6 rano”. Zazwyczaj, kiedy staję przed jakimś wyborem, rzucam monetą. Odpowiedź pojawia się sama, kiedy moneta obraca się w powietrzu: wystarczy uświadomić sobie, na jaki wynik mam nadzieję. Tym razem nie rzucam jednak monetą: kiedy wychodzę z pracy i zostawiam za sobą budynek ministerstwa, bez zastanowienia udaję się w kierunku przeciwnym do stacji metra. Otwieram szklane drzwi. Przy lustrze stoi gruby facet. - Hej – mówię. - Hej. Kopę lat – Grubas zaprasza mnie gestem. – Tak, jak zwykle? - Nie – uśmiecham się. – Ogol mnie na łyso. Na seksowne łyso.
10. Budzę się o 3:40 nad ranem i nie mogę już zasnąć. Biorę gorącą kąpiel, przebieram się w bluzę ze Steve’em Jobsem i spodnie khaki, na stopy zakładam tenisówki, a na głowę słuchawki, z których płynie muzyka metalowa z dawnych czasów. Dokładnie o 5:00 zostawiam Royowi wiadomość, dopijam kawę i wychodzę z mieszkania. Słońce jeszcze nie wzeszło. Poranny wietrzyk pieści moją świeżo ogoloną głowę i chłodzi rozpalony mózg. Wsiadam do pierwszego pociągu metra, który nadjeżdża, nie przejmując się podejrzliwymi spojrzeniami garstki współpasażerów. O 5:40 docieram na rynek. Staję wśród zieleni. Uliczne latarnie świecą jasno, a w powietrzu unosi się poranna mgła. O 5:50 latarnie się wyłączają. Rzadką mgiełkę rozświetlają pierwsze promienie dnia. Na rynku powoli zbierają się ludzie. Ktoś w czarnym kapturze chwyta mnie za prawą rękę, a ja sięgam po dłoń osoby po mojej lewej. „Dzień dobry” wędruje od ręki do ręki. Na rynku pojawia się coraz więcej osób w milczeniu formujących coraz większy okrąg. O 6:10 okrąg składa się już z ponad stu osób. Uczestnicy zgromadzenia zaczynają szybko przekazywać sobie informacje. Zamykam oczy. Ze skraju mojego kaptura odrywa się kropla rosy. Na podstawie obwisłej skóry na rękach i wyrafinowanej konstrukcji wypisywanych zdań stwierdzam, że mężczyzna po mojej prawej to starszy dżentelmen, z kolei po mojej lewej stoi dobrze trzymająca się kobieta o pulchnej i gładkiej dło-
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
ni, z dużym diamentowym pierścieniem na palcu. Pojawia się temat: „Jakie dawne zespoły powinny zostać zapamiętane na zawsze w tych czasach muzyki pozbawionej jaj?”. „Metal. U2. I rock’n’roll, oczywiście”, natychmiast wyrażam swoją opinię. „The Velvet Underground”. „Sex Pistols”. „Green Day. Queen. Nirvana”. „NOFX”. „Rage Against the Machine”. „Anti-Flag”. „Joy Division” „The Clash.”. „Oczywiście The Cranberries”. „Massive Attack”. “Czekajcie, a dance też się liczy? Jeśli tak, to jeszcze Pussycat Dolls”. Uśmiecham się ze zrozumieniem. Pojawia się drugi temat, a potem trzeci. Tęskniłem za takimi prostymi, instynktownymi rozmowami, i nie przeszkadza mi nawet, że sposób przekazywania informacji przypomina dziecięcą grę. Pojawia się czwarty i piąty temat. Mój palec i moja dłoń mają mnóstwo roboty, kiedy próbuję unikać literówek i używać tak wielu skrótów, jak to tylko możliwe. Wydaje mi się, że powoli opanowuję umiejętność rozmowy palcami. Dyskutujemy już o sześciu, a później o siedmiu kwestiach. Najwyraźniej jest to maksymalna przepustowość informacyjna takiego zgromadzenia. Liczba komentarzy dotyczących każdego z tych tematów będzie powoli wzrastać do momentu, aż wszyscy zainteresowani przestaną się wypowiadać. Twórca tematu ma prawo i obowiązek zakończenia go w odpowiednim momencie, aby zrobić miejsce na kolejny. Pierwszy i trzeci temat już zniknęły. Drugi, dotyczący kwestii Pierwszej Poprawki, wciąż zbiera komentarze. Twórcy pozostałych wątków niezależnie od siebie postanawiają wstrzymać się z przekazami. W okręgu pozostaje już tylko drugi temat, a żeby oszczędzić miejsce, uczestnicy w milczeniu podejmują decyzję o wyłączeniu samego tytułu i przekazywaniu dalej tylko komentarzy. Przekazywanie tylko jednego pakietu danych na raz jest mało wydajnym sposobem wykorzystania takiej sieci. Ktoś zdaje sobie z tego sprawę i w przerwie rozpoczyna nowy wątek. Sieć znowu jest zajęta, ale wkrótce w jednym z węzłów informacje znowu zostają zatamowane. Nagle nawiedza mnie wspomnienie z odległych czasów college’u. „Przyjrzyjmy się teraz archaicznej strukturze typologii sieci na przykładzie metody token ring, wymyślonej przez IBM w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku”, powiedział z mównicy profesor od systemów sieciowych. Zgromadzenia ludzi rozmawiających palcami są więc tak naprawdę sieciami typu token ring, uzależnionymi od odpowiedzialności uczestników. Szybko kończę wysyłać olbrzymi pakiet danych z drugiego tematu i wykorzystuję chwilę wolnego czasu na zastanowienie się nad możliwościami ulepszenia systemu. Otrzymuję bardzo krótką wiadomość. Nie jest związana z ekonomią, ale jej treść wprawia mnie w osłupienie. „Do seksownego łysego faceta: mam na imię Daisy”. Czuję, jak serotonina wytwarza się w każdym z setek miliardów moich neuronów, a ATP rozpędza mi serce do wściekłego
58
Zhang Ran
łomotu. Każda cząstka mnie podskakuje i wykrzykuje z radości. W miejscu tej wiadomości piszę: „Cześć, Daisy”. Rozmiar drugiego tematu spowolnił dyskusję tak bardzo, że pakiet danych odbieram znowu dopiero po dziesięciu minutach. Widać, że ktoś okroił komentarze z drugiego tematu do minimum. Po skondensowanym wątku znajduje się mój temat pod tytułem „Cześć, Daisy” i mnóstwo towarzyszących mu komentarzy. „Kochamy cię, Daisy”. „Nasza stokrotka1”. „Laleczka”. A potem „Cześć, Wujku Łysolku!”. Przypominam sobie, jak wyglądałem w lustrze przed wyjściem z domu: chude ciało, obwisłe policzki, czerwony nos i komiczna łysina, a do tego stara bluza. Wyglądam jak klaun. Uśmiecham się. Kiedy piszę odpowiedź, słychać jakieś zamieszanie. Otwieram oczy. Słońce dawno już wstało, a mgła zniknęła bez śladu. Każde źdźbło trawy na miejskim trawniku lśni od rosy. Członkowie zgromadzenia uformowali nieregularny okrąg, łącząc się rękoma w milczący mur. Wielu ludzi obserwuje nas z oddali: poranni biegacze, osoby jadące do pracy, dziennikarze, policjanci. Patrzą na nas z zakłopotaniem, ponieważ nie mamy żadnych transparentów, sloganów ani innych rzeczy, które kojarzą z demonstracjami. Na skraju trawnika zaparkowany jest radiowóz, którego rura wydechowa wypluwa biały dym. Drzwi auta otwierają się i ze środka wychodzą policjanci. Rozpoznaję ich dowódcę: to niski mężczyzna, który mnie przesłuchiwał. Nadal ma ten sam apatyczny wyraz twarzy i porusza się z tą samą pewnością siebie. Głaszcze swój cienki wąsik, przyglądając się nam, a następnie staje przede mną. - Dzień dobry panu – zdejmuje czapkę i przyciska ją sobie do piersi. Patrzę na niego i nie odpowiadam. - Obawiam się, że jest pan aresztowany – mówi beznamiętnie. Sześć pękatych wozów policyjnych wjeżdża w milczeniu na rynek. Antyterroryści w pełnym umundurowaniu wysypują się z nich i zbliżają do nas z uniesionymi pałkami oraz tarczami. Członkowie zgromadzenia w ogóle nie reagują. Nikt nie krzyczy, nikt się nie porusza, nikt nie patrzy nawet w kierunku maszerującego ku nam oddziału antyterrorystów. Wiem, że ludzie obok mnie są zdenerwowani, ponieważ pocą im się dłonie. Pakiet danych z drugiego tematu zniknął. Zastąpiła go pojedyncza, krótka wiadomość, przechodząca z rąk do rąk z maksymalną prędkością. „Wolność”, pisze w pośpiechu wiele palców na wielu dłoniach. „Wolność”. Nasze oczy są otwarte. Nasze usta są zamknięte. „Wolność”. Krzyczymy w stronę czarnej machiny rządowej najgłośniejszą formą ciszy. „Kocham cię, Daisy”, wysyłam ostatnią wiadomość przed tym, jak antyterroryści rzucają mnie na ziemię. Sieć została zerwana. Nie wiem, czy wiadomość dotrze do Daisy. W którym miejscu sieci się znajdowała? Nie wiem. Czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczę? Nie wiem. Tak właściwie nigdy jej nie widziałem, ale czuję, że rozumiem ją lepiej niż kogokolwiek innego. 1
W języku angielskim „daisy” oznacza stokrotkę – przyp. tłum.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Nie pakuj się w kłopoty. Mój ojciec patrzy na moją zmasakrowaną twarz. Antyterrorysta robi, co może, żeby wprasować mnie w trawnik. Pierdol się. Wypluwam ślinę o smaku trawy.
11. Mam do wykorzystania dziesięć minut rozmowy telefonicznej i nie chcę tego czasu zmarnować. Nie mam jednak pojęcia, do kogo oprócz Slima i Roya mógłbym zadzwonić. Co dziwne, Slim spędza rozmowę na opowiadaniu o jamajskim języku arawak. Roy nie odbiera. Z poczuciem porażki odkładam słuchawkę. - Hej, staruszku, ile jeszcze czasu masz do zmarnowania? – ludzie ustawieni za mną w kolejce zaczynają się niecierpliwić. Bez zastanowienia wybieram znajomy numer. Jak zawsze, sygnał odzywa się trzy razy. - Halo? - Co słychać, mamo? - Wszystko dobrze. A co u ciebie? Wciąż masz te bóle głowy? – słyszę zgrzyt przysuwanego krzesła. Moja mama siada. - Ostatnio czuję się znacznie lepiej. A... jak tam u niego? - Nigdy o niego nie pytasz – moja mama wydaje się zaskoczona. - Aaa, tak się tylko zastanawiałem... - Zmarł miesiąc temu – odpowiada spokojnie. - Naprawdę? - Tak. - Czy ktoś dotrzymuje ci towarzystwa? - Twoja ciocia jest przy mnie. Nie martw się. - A jego grób... - Na kościelnym cmentarzu. Daleko od twojej siostry. -To dobrze, tylko to chciałem wiedzieć. W takim razie... miłego weekendu, mamo. - Dziękuję, wzajemnie. To cześć. - Cześć. Rozłącza się. Pocieram plamę wątrobową na mojej prawej ręce, jakbym próbował wymazać wspomnienia. Mój ojciec wionący alkoholem. Moja zapłakana siostra i mama, która wycofała się i zobojętniała. Wspomnienia z przerw lekcyjnych w college’u są już tak odległe, że nie wydają się już nie do zniesienia. - Staruszku, czas to pieniądz. Tik-tak, tik-tak! – stojący za mną mężczyzna stuka się w nadgarstek, imitując tykanie zegarka. Odwieszam słuchawkę i odchodzę. Podczas obiadu siedzę obok rudego faceta z męskim imieniem wytatuowanym na twarzy. Jego ramiona pokrywają jaskrawe wzory, jakby miał na sobie hawajską koszulę. - Ten koleś to gej! Nie siadaj koło niego. I nie pozwól, żeby złapał cię za rękę – ostrzegał mnie Meksykanin, z którym dzielę celę; podejrzewam, że chciał dobrze mi doradzić. Podnoszę tackę i odsuwam się kawałek. Rudzielec przysuwa się do mnie z głupawym uśmieszkiem. - Chcesz trochę mojego budyniu z koziego mleka? Nie jestem wielkim fanem laktozy. - Nie, dziękuję – odpowiadam tak uprzejmie, jak to możliwe. Rudy sięga ponad stołem. Gwałtownie cofam rękę, jakbym właśnie dotknął przewodu elektrycznego, ale i tak uda-
ETER
59
Nowa Fantastyka 10/2015
je mu się ją chwycić. Mocno ściska moją prawą dłoń i łaskocze ją palcem. Czuję, jak podnoszą mi się wszystkie włoski na ciele. - Nie mam zamiaru zawierać tego rodzaju znajomości. Dlatego, jeśli możesz... – na próżno próbuję mu się wyrwać. Obserwujący to więźniowie śmieją się hałaśliwie, uderzając w stoły jak w bębny. Znam to uczucie. To jest szybka i precyzyjna mowa palcami, z wykorzystaniem tych samych skrótów, których używaliśmy podczas zgromadzeń. „Daj znać, jeśli to rozumiesz”. Uspokajam się i uważnie obserwuję Rudego. Wciąż ma ten lubieżny, obleśny wyraz twarzy. Zakrzywiam palec i odpowiadam: „Odebrałem”. „Dzięki Bogu!”. Wyraz jego twarzy się nie zmienia, ale palec rysuje symbol głośnego okrzyku. „Wreszcie kogoś znalazłem. Idź po obiedzie do czytelni. Dział filozofii jest przy wschodniej ścianie. Nikt nigdy tam nie chodzi. Na dole drugiego regału, pomiędzy Heglem a Novalisem, znajduje się egzemplarz Historii filozofii z 2009 roku. Przeczytaj to. Jeśli nie będziesz rozumiał, na stronach 149 i 150 znajduje się wyjaśnienie podstaw. Skontaktuję się z tobą później. Ze względów bezpieczeństwa... sugeruję, żebyś przygotował się na to, że będziesz uważany za geja. A teraz mnie uderz”. - Co? – pytam, zbity z tropu. Rudy pochyla się w bardzo lubieżny sposób, a potem łapie mnie za tyłek. Zaciskam pięść i uderzam go w nos. - Aj! – Gapie wybuchają śmiechem tak głośnym, że strażnik spogląda w naszą stronę. Rudy podnosi się z podłogi, z ręką na zakrwawionym nosie, i zabiera swoją tacę, przeklinając. - I co ja ci mówiłem? – mój współlokator pojawia się obok z tacą w dłoni, i pokazuje uniesiony kciuk. – Ale trzeba przyznać, że masz jaja! Ignoruję go i wpycham jedzenie do ust. Po obiedzie idę sam do czytelni. Na dole regału z filozofią, pomiędzy Heglem a Novalisem, znajduję oprawioną w płótno książkę Historia filozofii z 2009 roku. Wypożyczam ją u bibliotekarza i zabieram do celi. Meksykanin jeszcze nie wrócił. Kładę się na pryczy i otwieram ciężką okładkę. Nie widzę tu nic szczególnego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to tylko nudna zbieranina cytatów i odnośników. Otwieram na stronie 149 i widzę, że ktoś zamienił tę kartkę. Pośród filozoficznych, zdolnych wywołać ból głowy terminów, znajduje się pożółkła kartka wydarta najwyraźniej z innej książki. Pierwszą stronę pokrywają nieistotne informacje dotyczące ochrony stawów, natomiast na drugiej znajdują się głównie metody masażu głowy i towarzyszące im diagramy. Na dole widnieje prosty, złożony z trzystu słów opis wymyślonego niedawno, bardzo wydajnego i skutecznego sposobu komunikacji alfabetem Braille’a. Z książki wynika jednak, że postępy w dziedzinie operacji okulistycznych doprowadziły do zaniku wykorzystania Braille’a. Nowy rodzaj tego języka stał się zbędny, zanim na dobre go wdrożono. Ach, oczywiście. Braille. Zamykam książkę i zamykam oczy. Na zewnętrznej części okładki znajdują się tylko duże, wypukłe litery, natomiast wewnątrz można wyczuć małe wypustki ułożone w jakiś gęsty wzór. Nieuważne oko uznałoby je za
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
nierówności papieru. Stosuję się do instrukcji i powoli odszyfrowuję zapis. Informacje są bardzo zagęszczone; odczytanie tekstu umieszczonego na wewnętrznej stronie okładki zajmuje mi prawie dwie godziny. „Zgromadzenie osób rozmawiających palcami wita cię, przyjacielu”, przemawia do mnie nieznany autor. „Z pewnością odczułeś już zmiany, ale ich nie rozumiesz. Jesteś zagubiony i wściekły, a inni uważają cię za szaleńca. Być może ugiąłeś się przed zaistniałym porządkiem rzeczy. Może wciąż szukasz prawdy. Zasługujesz na nią”. Kiwam głową. „To był program zakrojony na olbrzymią skalę. Ratyfikowana w tajemnicy 33. Poprawka umożliwiła utworzenie Federalnej Komisji Bezpieczeństwa Informacji, której zadaniem miało być wyszukiwanie i zastępowanie informacji potencjalnie niebezpiecznych dla społeczeństwa oraz kraju. Po długotrwałych testach uruchomiono w końcu skuteczny system o nazwie Eter. Początkowo automatycznie monitorował on internet za pomocą sieci i urządzeń Wi-Fi. Wszystkie dane tekstowe, wideo i audio, które uznał za wywrotowe, były hackowane, testowane i poddawane analizie semantycznej. Po znalezieniu witryny, na której zostały one opublikowane, Eter infiltrował wszystkie rozmowy prowadzone na ten temat na określonym serwerze. Wszyscy oprócz osoby zamieszczającej dany post widzieli jego zamiennik. Poza tym, osoba publikująca trafiała do naszej bazy. Jeśli na przykład otworzyłbyś wątek pod tytułem „Obiad z senatorem”, zostałby on oznaczony jako szkodliwy. Superkomputery systemu Eter miały pełne prawo do przekraczania wszelkich firewalli, dzięki czemu mogły przechwycić pakiet danych i zastąpić go innym. Wszyscy użytkownicy zobaczyliby twój temat w nieciekawej wersji: „Super obiad w restauracji KFC”. W ten sposób rząd zdobył całkowitą kontrolę nad internetem. Największa tragedia polega na tym, że większość ludzi nie zorientowała się, co się stało. Uwierzyli po prostu, że liberalny duch w internecie stopniowo zanika – a tego właśnie chciał rząd”. Czuję, jak po plecach przebiega mi dreszcz. W tej samej chwili do celi wchodzi Meksykanin i rzuca mi na brzuch brudny ręcznik. - Powinieneś raz na jakiś czas wziąć udział w zajęciach grupowych, kolego. - Zamknij się! – krzyczę na cały głos. Meksykanin patrzy na mnie tępo. Na jego twarzy zaskoczenie i złość zamieniają się w strach. Odwraca wzrok, bojąc się patrzeć mi w przekrwione oczy. Moje drżące palce poruszają się po wnętrzu okładki Historii filozofii. „Po sukcesie systemu Eter oczywiste było rozszerzenie jego kontroli na radio, telewizję i publikacje ukazujące się drukiem. Kilku przedstawicieli mediów, którzy odmówili współpracy i zastosowania się do przepisów ustawy o bezpieczeństwie informacji, odizolowano przy użyciu tej samej technologii, na której oparty został Eter. Ludzie u władzy szybko zorientowali się, że nanotechnologię, wykorzystywaną wcześniej do fałszowania wymiany danych, można zastosować również do modyfikacji informacji w postaci fizycznej. Siedem lat po wprowadzeniu 33. Poprawki postanowiono wypuścić nanoboty do atmosfery. Miniaturowe maszyny mogły dryfować w powietrzu
60
i rozmnażać się dzięki materiałom budowlanym i zawartemu w ziemi krzemowi, do momentu osiągnięcia pożądanej gęstości. Były to proste urządzenia, które aktywowały się pod wpływem odpowiedniej liczebności. Wykrywały wywrotowe teksty – informacje zawarte w falach świetlnych – oraz wywrotowe wypowiedzi – informacje w falach dźwiękowych – a następnie zastępowały je nieszkodliwymi danymi i blokowały ich źródła. Mogły przylegać do drukowanych tekstów i znaków, zmieniając ich wygląd w taki sposób, żeby wszyscy obserwatorzy odbierali fałszywe dane optyczne; mogły też modyfikować zakresy fal dźwiękowych, aby wszyscy odbiorcy słyszeli fałszywe dźwięki. Dzięki temu, że dźwięk wędruje w ludzkich kościach, tylko osoba będąca źródłem wiadomości słyszała ją w prawdziwej formie. Te małe demony latające w powietrzu sprawiły, że Eter stał się wszechmocny i wszechobecny, niczym tajemnicza, niewykrywalna przez ludzi substancja, która zdaniem filozofów wypełniała cały kosmos, czyli eter”. Pamiętam słowa psychiatry, który powiedział: „Widzę jedynie postęp osiągany przez społeczeństwo i demokrację”. Zaciskam pięści i głośno zgrzytam zębami. „W takich właśnie czasach żyjemy, przyjaciele. Wszystko jest kłamstwem. Fora internetowe kłamią. Telewizja kłamie. Osoba, z którą rozmawiasz, kłamie. Transparenty podnoszone podczas demonstracji kłamią. Twoje życie tonie w kłamstwie. To złote czasy dla hedonistów: żadnych konfliktów, wojen i skandali. Kiedy konspiracyjni terroryści zamknięci są w szpitalach psychiatrycznych, a ostatni rewolucjoniści miękną w samotności przed ekranami swoich komputerów, czeka nas już jedynie kruche i idealne jutro. Na skraju przepaści będziemy tańczyć dostojnego i wytwornego walca, a na piaskach wzniesiemy nasze wspaniałe zamki. Kim jestem? Jestem bezimiennym żołnierzem, jednym z przestępców, których stworzył Eter. Jestem nieistotny. Ważne, abyś dostrzegł zmiany. Abyś poznał prawdę. Teraz prawda należy już do ciebie i tylko ty możesz zadecydować, którą ścieżką dalej podążysz. Nasze palce są naszym najcenniejszym zasobem, ponieważ zgodnie z przewidywaniami w ciągu najbliższych dwudziestu lat nanoboty nie zdołają zaburzyć wrażliwego ludzkiego zmysłu dotyku. Jeśli dokonasz wyboru, za pośrednictwem swojego mentora w każdej chwili będziesz mógł wziąć udział w zgromadzeniach osób piszących palcami i dołączyć do ostatniej, a zarazem jedynej grupy oporu przeciwko wszechobecnej kontroli Eteru. Zdobędziesz jedyną prawdę w tym świecie kłamstwa. Zgromadzenie osób rozmawiających palcami wita cię, przyjacielu”. Zamykam ciężką okładkę. Myśli i obrazy łączą się w mojej głowie. Dostrzegłem prawdę, ale teraz mam jeszcze więcej pytań, a ten, kto napisał te słowa, zna na nie odpowiedzi. Przesuwam dłonią po siwej szczecinie na mojej głowie i wiem, że dokonałem już wyboru. Podczas kolacji dostrzegam Rudego, siadam obok niego i chwytam go za rękę. Stołówka rozbrzmiewa krzykami. Od tej chwili będziemy obiektami wszystkich możliwych żartów, ale nie dbam o to. „Wchodzę w to”, piszę mu na dłoni. Jego uśmiech jest obietnicą wielu opowieści.
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
proza zagraniczna
„Witamy. Pierwsze zebranie odbywa się za dwa dni podczas ćwiczeń grupowych, w północnowschodnim rogu tartaku. Nasze wewnętrzne publikacje znajdują się w dziale filozofii, na drugiej półce, na wewnętrznych częściach okładek prac zebranych Nietzschego. A właśnie, w żeńskim skrzydle jest płowowłosa dziewczyna, która prosiła mnie, żebym zapytał, jak się miewa seksowny stary łysol. Rozmawiam chyba z właściwą osobą”. Oniemiałem. W tej chwili myślę o wielu rzeczach. Nie o tym, jak zmienić świat przy pomocy naszej prymitywnej formy komunikacji, ale o tym wszystkim, co zostawił mi ojciec. Myślałem, że jego wyzwiska i ciosy uczyniły mnie niezdolnym do miłości, ale teraz rozumiem już, że miłość to nie tylko szał hormonów, ale również część ludzkiej duszy, której nie można wyciąć. Nienawidziłem swojego ojca i próbowałem stłumić wszystkie związane z nim wspomnienia, ale wiem już, że dziecko agresywnego rodzica nie musi pozostać złamane na zawsze. Mój ból jest przynajmniej prawdziwy. Nienawidzę kłamstw, również tych wynikających ze szlachetnych pobudek. Muszę zrobić to, co zrobiłem dwadzieścia trzy lata temu. Muszę możliwie głośno krzyknąć „Pierdol się!” do tego, kto kontroluje moje życie. Płowowłosa, niebieskooka kobieta daje mi odwagę. Mocno ściskam dłoń Rudego, jakbym przez jego skórę mógł poczuć ciepło jej ciała. Na naszych dłoniach gorącymi literami wypisana jest miłość i wolność. Miłość i wolność, przesiąkająca przez skórę i rozpalająca kości. „Kocham cię, Daisy – to znaczy, nie ciebie”, piszę na dłoni Rudego na oczach niezliczonych par oczu. „Oczywiście”, odpowiada Rudy ze znajomym, szelmowskim uśmiechem. Przełożył Jakub Małecki
Zhang Ran Dzięki tytanowi pracy, Kenowi Liu, tym razem we współpracy z Carmen Yiling Yan, możemy poznać kolejną historię zza Wielkiego Muru. Historię SF, bardzo bliskiego zasięgu. Jej autorem jest urodzony w 1981 roku Zhang Ran, kiedyś uznany i nagradzany dziennikarz, który w 2011 roku postanowił poświęcić się posaniu. Rok później ukazał się „Eter”, jego debiutancji tekst, który uhonorowano chińską Nebulą i nagrodą Galaxy. Ta opowieśc rozkręca się powoli, ale czas z nią spędzony nie będzie stracony – niesamowita wizja. (mz)
61
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 10/2015
WIELKA CISZA (The Great Silence)
Allora, Calzadilla i Ted Chiang
L
udzie używają obserwatorium Arecibo do poszukiwania obcych cywilizacji. Pragnienie nawiązania kontaktu jest u nich tak silne, że zbudowali tę wielką stworzyli ucho zdolne do podsłuchiwania drugiej strony kosmosu umożliwiającą podsłuchiwanie odległych zakątków kosmosu. Ja i inne papugi jesteśmy jednak tutaj. Dlaczego nie słuchają naszych głosów? Reprezentujemy przecież obcy gatunek, który potrafi się z nimi komunikować. Czy nie tego właśnie szukają? *** Wszechświat jest tak ogromny, że inteligentne życie musiało rozwinąć się w wielu miejscach. Jest też tak stary, że nawetjeden rozwinięty technologicznie gatunek miałby czas na rozprzestrzenienie się i zapełnienie całej galaktyki. A jednak nigdzie oprócz Ziemi nie znaleziono śladów życia. Ludzie nazywają to paradoksem Fermiego. Jednym z jego wytłumaczeń jest to, że inteligentne rasy ukrywają swoje istnienie, aby uniknąć ataku wrogo nastawionych cywilizacji. Przemawiając w imieniu gatunku, który ludzie doprowadzili prawie do wyginięcia, mogę powiedzieć, że to rozsądna strategia. Siedzenie cicho i unikanie kontaktu jest sensowne. *** Paradoks Fermiego nazywany jest niekiedy Wielką Ciszą. Wszechświat powinien rozbrzmiewać kakofonią głosów, a zamiast tego panuje w nim niepokojące milczenie. Niektórzy ludzie twierdzą, że być może inteligentne rasy wymierają, zanim udaje im się rozprzestrzenić w kosmosie. Jeśli mają rację, to milczenie nocnego nieba jest po prostu cmentarną ciszą. Kilkaset lat temu mój gatunek był tak liczny, że las w Rio Abajo tętnił naszymi głosami. Dziś prawie nie istniejemy. Wkrótce ta tropikalna dżungla może stać się równie cicha jak reszta wszechświata. *** Żyła kiedyś afrykańska szara papuga o imieniu Alex. Była znana ze swoich zdolności kognitywnych. To znaczy: znana wśród ludzi. Ludzka badaczka nazwiskiem Irene Pepperberg przez trzydzieści lat analizowała inteligencję Alexa. Wykazała, że Alex nie tylko znał nazwy kształtów i kolorów, ale również rozumiał ich koncepcje. Wielu naukowców sceptycznie podchodziło do teorii, że ptak rozumie abstrakcyjne problemy. Ludzie lubią myśleć, że są wyjątkowi. W końcu jednak Pepperberg przekonała innych, że Alex nie tylko powtarza słowa, ale też rozumie, co mówi. Ze wszystkich moich kuzynów to właśnie Alex miał największe szanse zostać potraktowanym przez ludzi jako poważny partner do rozmowy. Zmarł nagle, w stosunkowo młodym wieku. Wieczorem, w dniu przed śmiercią, powiedział do Pepperberg: „Bądź grzeczna. Kocham
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
cię”. Jeśli ludzie szukają kontaktu z inną, inteligentną rasą, to czego więcej mogliby chcieć? *** Każda papuga posiada swój unikalny odgłos, który służy jej do identyfikacji; biolodzy nazywają go „odgłosem kontaktowym”. W 1974 roku astronomowie wykorzystali Arecibo do wysłania w kosmos wiadomości na temat ludzkiej rasy. Był to odgłos kontaktowy ludzkości. W naturalnych warunkach papugi zwracają się do siebie po imieniu. Jeden ptak imituje odgłos kontaktowy innego, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Jeśli ludzie wychwycą kiedyś wiadomość Arecibo wysłaną z powrotem w kierunku Ziemi, będą wiedzieć, że ktoś próbuje zwrócić na siebie ich uwagę. *** Papugi uczą się dźwięków: potrafimy naśladować nowe odgłosy, które słyszymy. Umiejętność tę posiada bardzo niewiele gatunków zwierząt. Pies może reagować na kilkadziesiąt różnych komend, ale nigdy nie wyda z siebie innego odgłosu niż szczekanie. Ludzie też uczą się dźwięków. To nasza wspólna cecha. Ludzie i papugi łączy więc to samo podejście do dźwięków. My nie krzyczymy. My wymawiamy słowa. Wypowiadamy je. Być może dlatego ludzie zbudowali Arecibo w taki sposób. Obserwatorium nie musi być równocześnie stacją nadawczą, ale Arecibo spełnia obydwie te funkcje. Jest zarówno uchem, jak i ustami. *** Ludzie żyją obok papug od tysięcy lat i dopiero ostatnio wzięli pod uwagę możliwość, że jesteśmy inteligentną rasą. Chyba nie można ich za to winić. My, papugi, uważałyśmy kiedyś ludzi za niezbyt rozgarniętych. Trudno znaleźć jakiś sens w zachowaniu, które jest tak różne od naszego. Papugi są jednak bardziej podobne do ludzi niż jakakolwiek obca rasa z kosmosu, a na dodatek ludzie mogą przyglądać nam się z bliska i spoglądać nam prosto w oczy. Jak zamierzają odnaleźć obcą cywilizację, jeśli jedyne, co potrafią zrobić, to podsłuchiwać z odległości setek lat świetlnych? *** To nie przypadek, że „aspiracja” oznacza zarówno nadzieję, jak i proces oddychania. Kiedy się odzywamy, używamy zgromadzonego w płucach powietrza, aby nadać naszym myślom fizyczną formę. W dźwiękach, które wydajemy, zawierają się nasze zamiary i nasza życiowa siła.
62
Nikodem Cabała
proza zagraniczna
Mówię, więc jestem. Gatunki takie jak ludzie i papugi są być może jedynymi, które w pełni pojmują prawdziwość tego stwierdzenia. *** Kształtowanie dźwięków ustami jest przyjemne. To czynność tak pierwotna i podskórna, że ludzie uznali ją za drogę do boskości. Pitagorejscy mistycy wierzyli, że samogłoski to muzyka niebios, i śpiewali, aby czerpać z nich siłę. Zielonoświątkowcy uważają, że kiedy mówią językami, używają tak naprawdę mowy aniołów. Hinduscy bramini wierzą, że recytując mantry, wzmacniają fundamenty rzeczywistości. Tylko gatunki, które rozpoznają i naśladują dźwięki, mogą nadawać im tak dużą wagę w swoich mitologiach. My, papugi, potrafimy to zrozumieć. *** Hinduizm zakłada, że świat został stworzony przy pomocy jednego dźwięku: „Om”. W tej sylabie zawiera się wszystko, co było i wszystko, co będzie. Kiedy Arecibo wycelowany jest w przestrzeń pomiędzy gwiazdami, odbiera tylko cichy szum. Astronomowie nazywają to „mikrofalowym promieniowaniem tła”. To resztki promieniowania pozostałe po Wielkim Wybuchu, który dał początek światu czternaście miliardów lat temu. Można jednak uznać to za ledwie słyszalny pogłos początkowego „Om”. Sylaba ta była tak potężna, że nocne niebo wibrować będzie pod jej wpływem tak długo, jak długo istnieć będzie wszechświat. Kiedy Arecibo nie podsłuchuje niczego konkretnego, słyszy odgłos stworzenia. *** My, portorykańskie papugi, mamy własne mity. Są nieco prostsze niż ludzkie, ale myślę, że ludziom by się spodobały. Mity te przepadną ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
jednak wraz z wyginięciem mojego gatunku. Wątpię, by ludzie zdążyli rozszyfrować nasz język, zanim wszyscy wymrzemy. Zagłada naszego gatunku nie oznacza więc tylko utraty pewnej grupy ptaków. To również utrata naszego języka, rytuałów i tradycji. To uciszenie naszego głosu. *** Ludzie doprowadzili mój gatunek na skraj wymarcia, ale nie obwiniam ich za to. Nie zrobili tego złośliwie. Po prostu nie zwracali na nas uwagi. Ludzie tworzą przepiękne mity; posiadają wspaniałą wyobraźnię. Być może właśnie dlatego ich aspiracje są tak wielkie. Spójrzcie choćby na obserwatorium Arecibo. Rasa, która potrafi zbudować coś takiego, musi być wielka. Mój gatunek prawdopodobnie nie przetrwa już zbyt długo; całkiem możliwe, że wymrzemy przedwcześnie i dołączymy do Wielkiej Ciszy. Ale zanim odejdziemy, wysyłamy jednak wiadomość do ludzkości. Mamy tylko nadzieję, że teleskop w Arecibo zdoła ją wychwycić. Wiadomość brzmi: „Bądźcie grzeczni. Kochamy was.” Przełożył Jakub Małecki
Ted Chiang Jennifer Allora i Guillermo Calzadilla to artyści, którzy w 2014 roku przygotowali wideo-instalację „The Great Silence”, na temat umieszczonego w Esperanzie w Puerto Rico radioteleskopu. Największa tego typu maszyna na Ziemi sąsiaduje z domem zagrożonych papug Amazona vittata. Skąd w tym Ted Chiang? Ten wybitny pisarz został poproszony o stworzenie scenariusza do ich filmu-instalacji. Oto on – świetne opowiadanie SF. (mz)
OJCIEC REDAKTOR
Maciej parowski Rok 1982 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Dwa lata wcześniej powstała Solidarność, rok później w Watykanie strzelano do polskiego papieża, a w Polsce PZPR z Solidarnością na krótką chwilę, gdy odchodził interrex, kardynał Stefan Wyszyński, przestały się targać po szczękach. Tuż przed końcem AD 1981 ogłoszono stan wojenny.
Sztafeta (1)
W
marcu 1982 zmarł Philip K. Dick, dla Polaków pierwszy mistrz SF, a u schyłku lata Antoni Smuszkiewicz, młody doktor Polonistyki UAM opublikował „Zaczarowaną grę” o dwóch stuleciach polskiej literatury wyobraźni, doprowadzoną do schyłku lat siedemdziesiątych XX wieku. Wtedy też ukazała się powieść Janusza A. Zajdla „Limes inferior”, punktująca niedorzeczności PRL-owskiej ekonomii i polityki społecznej oraz zjawił się w kioskach pierwszy numer „Fantastyki”. Z projektem podobnego pisma środowisko fantastów stukało do władz od co najmniej siedmiu lat, tzn. od powstania Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Fantastyki i Science Fiction. Oprócz ogólnopolskiego ruszał też lokalny ruch klubowy – katowicki ŚKF powstał rok przed „Fantastyką”, trochę młodsza zielonogórska Ad Astra jest naszym rówieśnikiem. Wszystko to łącznie oznaczało początek nowej epoki. *** „Cztery dekady polskiej fantastyki” to temat jednego z paneli tegorocznego Polconu. Leszek Jęczmyk miał referować lata 80., ja – 90., a Jacek Inglot i Michał Cetnarowski następne. Na szczęście szybko wyszliśmy z założonych ról, wszyscy mieli coś do powiedzenia o każdej z dekad. W niezręcznej sytuacji znalazł się Jęczmyk, w 1992 roku przestał być naczelnym „NF”, stery w piśmie objęli jego uczniowie (Oramus, Parowski), a na fantastycznym literackim rynku zaczynali brylować wychowankowie jego wychowanków. Za to lata 80. faktycznie w dużej mierze należały do Lecha i w dodatku była to magiczna dekada. Eksplodowało pismo, konwenty, fanziny (m.in. znakomity „Kwazar”), wylewała się na Polskę fantastyczna fala wideo, która szybko wymusiła zmianę oficjalnej polityki repertuarowej. Naród zmiażdżony stanem wojennym odnajdywał się (między innymi) w popkulturze, która komplikacje walki dobra i zła potrafiła pokazać atrakcyjnie, ale ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
alegorycznie, by nadmiernie nie prowokować cenzora. To dzięki filmom wideo (oglądanym na konwentach i chałupniczo), również do kin, które musiały na siebie zarabiać, szybko docierały „Terminatory”, „Ucieczki z Nowego Jorku”, „Imperium kontratakuje”, a za nimi „Seksmisja” i czarne wizje Szulkina. Nie wiedzieć czemu na „Blade Runnera” w kinie trzeba poczekać do 1991 roku, ale fani znali film z małych ekranów. Jedynie Janusz A. Zajdel nie zdołał filmu obejrzeć na pokazie w Staszowie AD 1984, bo salka wideo pełna była aktywnych palaczy, a tego już nie tolerowały jego płuca po niedawnej operacji. W prozie zamilkły stare nazwiska i zjawiły się nowe – gniewne, młodzieńcze teksty Kochańskiego, Piekary, Ziemkiewicza, także dziwna, ale ciekawa proza z konkursów. „Fantastyka” odkrywała trochę inny niż dotychczas typ prozy (nowego paradygmatu?) trochę starszych autorów, jaki proponował Baraniecki, potem Oramus, następnie Sapkowski, Huberath. Tu i tam zjawił się dziwny bohater – nie naukowiec, nie pilot, no i świat bardziej surrealny i metafizyczny niż realny, poddany działaniu sił wziętych raczej z horroru niż z klasycznej SF. Sapkowski oferował coś jeszcze innego – postmodernistyczną, literacko wysmakowaną, erudycyjną fantasy. Przed nim dotknęli tego bodaj tylko Grzędowicz i Kres oraz krótko po nim Anna Borkowska, autorka prekursorskiej powieści „Gar’Ingawi wyspa szczęśliwa” (1988). Tak było w prasie, w opowiadaniu, natomiast na rynek książki runęły ławą buntownicze tomiki fantastyki socjologicznej (Zajdla, Oramusa, Żwikiewicza, Wolskiego, Wójcika i Krzepkowskiego, Białczyńskiego, Parowskiego). Powieści reagujące na niegodziwości i śmieszności epoki Gierka, podpisane do druku dopiero po Sierpniu ’80, przetrzymane zrazu przez stan wojenny, wylały się w inny czas, w którym władzy opadły maski, ukazując nagą siłę. Realia Polski AD 1982 potwierdzały konkluzje tych powieści. W dodatku mistrz Lem dołączył z podobnym rozpoznaniem „Wizją lokalną”,
Praga 1986. Pavel Weigel (tłumacz polskiej SF), Maciej Makowski, Andrzej Szatkowski (Studencka Oficyna Wydawnicza „ALMA – PRESS”), Andrzej Wójcik.
w której zimną wojnę Wschodu z Zachodem (ZSRR z USA) rozpisano na absurdalne figury Luzańczyków kontrolowanych przez bystry oraz wyznawców idei Miastochodu, żyjących w trzewiach olbrzymich kurdli (sic!). *** Krótko o wspomnianym klasyfikacyjnym kłopocie z Jęczmykiem – wiele z tego, co kalendarzowo wygląda na specjalność lat osiemdziesiątych było owocem jego roboty z poprzedniej dekady. A o tym mówić by mu nie wypadało. Pilotował większość socjologicznych powieści, nawet jeśli – jak „Druga jesień” Żwikiewicza – nie ukazywały się w Iskrach czy Czytelniku, w których pracował. Pomógł „Wirowi pamięci”, bodaj jedynej książce tego typu, wydanej przed Sierpniem. We wspomnieniach Edmunda Wnuka-Lipińskiego jest zabawny fragmencik pokazujący, jak Lech broni „Wiru…” przed nierozgarniętą redaktorką. Od 1970 roku robił w Iskrach brawurową antologię „Kroki w nieznane”, która ukształtowała wielu autorów i fanów z paru generacji (drugiej – choćby Zajdla czy Snerga; trzeciej – Oramusa powiedzmy, Żwikiewicza, Czechowskiego, a nawet czwartej – Ziemkiewicza, Piekary). Wydawał te antologie do 1976 roku (6 tomów), aż uznano, że za mało w tomach autorów radzieckich i skończyła się seria. To Lech przyłożył rękę do „Kryształowego sześcianu Wenus” (1966), niesamowitego jak na owe czasy zbioru opowiadań amerykańskich, choć nie tytułowy tekst jest tam akurat najlepszy. To on przetłumaczył „Człowieka z Wysokiego Zamku” i wydał „Słoneczną Loterię” (oba tytuły AD 1981) i selekcjonował (po Fiałkowskim) prozę do „Problemów”. To Leszek zaproszony w 1984 przez Jacka Rodka i Adama Hollanka objął w „Fantastyce” dział zagraniczny. To on wraz z Maćkiem Makowskim brawurowo ograli Komisję Likwidacyjną RSW, która chciała odebrać redakcji pismo
OJCIEC REDAKTOR
W Soundtrack Józefa Skrzeka do filmu „Wojna światów” Piotra Szulkina. Wiktor Żwikiewicz, Darosław T. Toruń, Lech Jęczmyk - na pizzy u Parowskiego. AD 1984. Piąty, „dickowski” numer „Fantastyki” („F” 2(5) 1983).
i puścić „Fantastykę” w inne zblatowane ręce. Ocalili nas trikiem polegającym na założeniu „Nowej Fantastyki”. Tylko że mieliśmy już wtedy rok i lata 90. *** Aktywność Jęczmyka jako redaktora, tłumacza i antologisty to nie jedyny fundament pod fantastyczną budowlę lat osiemdziesiątych. Niektórzy nazywają je złotym wiekiem „Fantastyki” i polskiej fantastyki, z czym można dyskutować, jeśli zważyć, że Dukaj, Żerdziński, Białołęcka, Brzezińska, Orbitowski, Twardoch, Komuda wystartowali w następnej dekadzie, a Ziemkiewicz, Lewandowski, Inglot, czy choćby Sobota bądź Kołodziejczak, w parę lat po debiucie, dopiero w latach 90. pokazali, na co ich stać. Owszem, lata 80. są pierwszą Złotą Dekadą, ale złote były (są) również dwie dekady następne. Skoro tak, wypada pokazać innych ojców założycieli sukcesu lat 80. Oczywiście, wszyscyśmy wtedy terminowali u Lema, ale im młodszy autor, tym szybciej zaczynał się z tego wyzwalać. Zachwycał Snergowy „Robot”, ale Adam nie znalazł naśladowców. Przed Sierpniem wszyscy słuchali w Trójce „60 minut na godzinę”, emitowane tam fantastyczne słuchowiska Wolskiego wpłynęły na polskich autorów, a „Neomatriarchat” wręcz zwiastował „Seksmisję”. Dobrze – źle, ale głęboko przeorała grunt pod ten sukces aktywność Andrzeja Wójcika. Seria „z glizdą” była mnie udana, natomiast już zestawione przezeń u schyłku lat 70. cztery tomy „Spotkań w przestworzach” dobrze pokazują niemałe możliwości i aspiracje nowej polskiej SF. Wiem to, bom teksty do pierwszych „Fantastyk” (Lipki, Drzewińskiego, Ziemiańskiego, Zimniaka) wybierał z maszynopisu tej książki, udostępnionego mi przez Andrzeja. Wójcik pisał i wydawał w KAW krytykę gatunku, współtworzył, jeśli nie wręcz założył „Fantastykę” – potem przegrał rywalizację 1
o władzę z Adamem Hollankiem1 i z pisma odszedł. Ale tego, co dla gatunku zrobił, odebrać mu nie można. W Poznaniu wydawał swoją serię Bronek Kleidzik, to on podpisał ze Smuszkiewiczem umowę na wspomnianą „Zaczarowaną grę”. Nową polską prozę drukowała w serii „Stało się jutro” Naszej Księgarni Ewa Troszczyńska (m.in. Filara, Żwikiewicza, Sawaszkiewicza). Zbigniew Przyrowski w „Młodym Techniku” i potem w antologiach „Naszej Księgarni” pokazywał przeszłość i przyszłość polskiej SF, organizował konkursy na opowiadania. Dość rzec, że wśród autorów, którzy zwrócili jego uwagę byli i Lem, i Zajdel, i Żwikiewicz, i Boruń, i Czechowski i – pardon – niżej podpisany. Przyrowski zląkł się natomiast emocjonalnego (i politycznego) napięcia fragmentu „Sennych zwycięzców” proponowanego przez Oramusa, ale nie robiłbym mu z tego powodu wymówek, była to bowiem proza ostra, hałaśliwa, niegrzeczna, ewidentnie z innej czasoprzestrzeni. Jak się ma za komuny na głowie pismo i młodzieżowe wydawnictwo, człowiek robi się ostrożny, co mówię bez szyderstwa, jako dziecko tamtej epoki. *** Wiele rzeczy zaczęło się w latach 80. i skończyło; gadaliśmy o tym podczas wielkich redakcyjnych dyskusji w czasie Dni „Fantastyki” w Dzierżoniowie i Staszowie, przywołanych w moim „Czasie Fantastyki” (Glob 1990, Solaris 2014). Inna książka uczestnika opisująca tamten czas, też od wewnątrz, to Oramusowe „Wyposażenie osobiste” (Iskry 1987, Solaris 2014). Warto pamiętać, że te trzy prace krytyczne (Smuszkiewicza, Oramusa i moja), podobnie jak cała proza lat 80., powstawały pod czujnym okiem towarzysza cenzora. Ale im bliżej końca dekady, tym bardziej był to funkcjonariusz wyalienowany i pozbawiony pewności.
To w połowie latach 80. zaczął się spór o fantastykę rozrywkową, a właściwie już w 1985 ruszyła inwazja jej apologetów podczas jesiennych Dni „Fantastyki” w Warszawie. Także w tej dekadzie pojawiły się więcej niż przyzwoite zwiastuny fantastyki religijnej – „Arsenał” Oramusa, „Jeruzalem” Cyrana, „Agent Dołu” Wolskiego. „Złota Galera” Dukaja przyszła do redakcji jesienią 1989, ale ukazała się w druku, podobnie jak „Jawnogrzesznica” Ziemkiewicza, już w roku 1990. Trwał proces zmiany skóry fantastyki, odkrywanie nowego paradygmatu, zaczęło się też nieśmiałe redefiniowanie istoty i powinności gatunku. Tak czy owak fantastyka uciekała z pól naukowej ścisłości i kosmicznego marzenia, na tereny bliższe natury człowieka, na poszukiwania filozoficzne, metafizyczne, artystyczne, co oczywiście w różnych formach istniało w SF wcześniej. Odkrywaliśmy też fantastykę, jako modelowe zjawisko literackie. To była przecież fala, potop. Zdobywała rynek nowa poetyka, nowa tematyka, wyroiła się plejada nowych nazwisk, a wszyscy poczęliśmy funkcjonować w nieznanym wcześniej w Polsce nowym modelu życia literackiego (kluby, konwenty). Nie wszystko w tej przemianie, zwłaszcza w odchodzeniu od racjonalności podobało się Zajdlowi. W wywiadzie z 1983 roku sarkał wręcz na czary, telepatie, duchy, sakiewki bez dna czy kije-samobije. Mogłoby się wydawać, że dwa lata przed śmiercią staje się staroświecki, ale wyszło z czasem, że trzeźwo patrzył na świat poza horyzont dekady. Dowodem wydrukowane pośmiertnie konspekty trzech powieści Janusza – „Residuum”, „Macki” i „Enklawa” – w których zwiastował rzeczywistość nie jednego totalitaryzmu, lecz wielu. Chodziło o idące z różnych stron wpływy i naciski na małą społeczność, mającą kłopoty ze zdefiniowaniem sytuacji i wyborem metod obrony.
artowaliśmy z siebie nawzajem z Hollankiem, że on, że ja, jesteśmy „ludźmi Wójcika”. Z Andrzejem współpracowałem wcześniej, drukowałem w „Razem” teksty Ż klubowiczów OKMFiSF. I to Wójcik, wspólnie z Tadeuszem Markowskim, kumplem z „Politechnika”, wciągnęli mnie do redakcji „F” i przedstawili Hollankowi.
64 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
65 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
książka miesiąca
Homer i Szekspir w odległej przyszłości Dan Simmons
Udany konglomerat pomysłów, z których każdy mógłby stanowić kanwę odrębnej interesującej powieści.
„I
lion”, wydany przez Amber w 2004 r., a teraz wznowiony przez Maga w nowym tłumaczeniu, to opowieść zaskakująca i pełna specyficznego humoru, złożona z obrazów rodem z narkotycznych wizji przeżywanych wspólnie przez archeologa, fizyka kwantowego i teoretyka literatury. Oto bowiem grecka mitologia łączy się z nanotechnologią i kwantowymi sztuczkami; Osobliwość niczym boska Trójca zarządza zdegenerowaną, odciętą od kulturowych korzeni ludzkością, a hen, daleko na księżycach Jowisza trwa intelektualna spuścizna cywilizacji człowieka w osobach biorobotów, dla których sensem egzystencji są dyskusje o twórczości Szekspira i Prousta. Nad całą zaprezentowaną tu historią unoszą się duchy Homera i Szekspira, gdyż
autor buduje swą fabułę sięgając głównie do dwóch dzieł – eposu „Iliada” i sztuki „Burza”. Simmons przetwarza zawarte tam wątki i postacie, lecz chętnie stosuje także inne literackie odniesienia, z których najbardziej czytelnym jest „Wehikuł czasu” Wellsa. Nieraz puszcza perskie oko, przewrotnie traktując kulturowe klisze, jak w przypadku kwestii Całunu Turyńskiego i wariacji na temat legendy o Żydzie Wiecznym Tułaczu. Powieść opiera się na trzech, pozornie odległych i powoli zmierzających ku spotkaniu, ale od początku przeplatających się wątkach. Autor rozpoczyna mocnym, konfudującym odbiorcę uderzeniem – swoistą inwokacją bohatera do Muzy, której jednakże ów nie ceni, choć trzęsie portkami ze strachu przed jej gniewem. Owe portki należą do doktora Thomasa Hockenberry’ego, dwudziestowiecznego wykładowcy, którego DNA zostało odtworzone przez homeryckie bóstwa, by mógł obserwować, czy słynna trojańska wojna rozgrywa się zgodnie z „Iliadą”. Niedługo jednak zostanie wmanewrowany w rozgrywki pomiędzy czeredą bogów i bogiń, co doprowadzi do iście antycznej tragedii, choć po raz pierwszy nie dla ludzi. Simmons opisał to sprytnie; przez pewien czas gra z czytelnikami, którzy mogą jedynie mozolnie zbierać dane, każące zastanawiać się, z kim tak naprawdę mamy do czynienia, gdzie i kiedy odbywa się owa wojna i czym jest w rzeczywistości. Tak więc, jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie przeczytał starej bądź nowej notki wydawniczej, niech tego nie robi, bo – podobnie jak niektóre recenzje niniejszej książki – kojarzą się one z ewentualną recenzją filmu „Szósty zmysł”, która zaczynałaby się od słów „Martwy psychiatra…”. Drugi wątek rozgrywa się na Ziemi, zasiedlonej przez kontrolowaną populację swoistych Elojów – ludzi, którzy zatracili wiedzę o swej przeszłości i otaczającym ich świecie, nie rozumieją działania techniki, nie potrafią już tworzyć sztuki, zapomnieli
Dan Simmons, Ilion. Tłum. Grzegorz Komerski. MAG 2015. Cena 69,00 zł
66 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
nawet, jakie właściwie funkcje zostały wbudowane w ich zmodyfikowane ciała. Cały czas spędzają na zabawach i przyjęciach. Niewielka grupka zaczyna interesować się czymś więcej i rusza na wyprawę, której pokłosiem będzie odmiana losu ludzkości. Trzecim wątkiem jest inna wyprawa – tym razem na poły biologicznych, na poły mechanicznych tworów, niegdyś wysłanych przez postludzi na eksplorację Układu Słonecznego, a teraz paradoksalnie będących najbardziej ludzkimi istotami poza scholiastami wskrzeszonymi przez grecki panteon. Wyruszają z księżyców Jowisza, by sprawdzić niepokojące kwantowe fluktuacje na jednej z planet. Przy okazji owego wątku co młodsi czytelnicy zyskają więcej wiedzy na temat sonetów Szekspira i „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta, niż mieli możność w szkole. Nic w tej historii nie dzieje się przypadkiem, a większość jej elementów stanowi nie ozdobnik, lecz pretekst prowadzący ku kolejnym fragmentom fabularnej układanki, zawierając przy tym informacje, które są interesujące same w sobie. To pierwsza część dylogii, ale zarazem skończona całość wieńczącą etap kosmicznego dramatu. Niewiele jest intertekstualnych utworów, które tak wnikliwie zagłębiają się w obszary teorii literatury i filozofii, a także procesów społecznych, pozostając atrakcyjną dla odbiorcy powieścią SF. Pesymistyczna wizja społecznego i jednostkowego rozwoju skutkującego później degeneracją gatunku idąca w parze z optymistycznym przekonaniem, że boską iskrę prawdziwego człowieczeństwa i tak zawsze da się rozdmuchać, składa się na opowieść, która na swój sposób jest równie epicka, co epos Homera. Niestety, „Ilion” ma też ten sam mankament, co „Iliada” – postacie są niezbyt niewiarygodne psychologicznie.
Joanna Kułakowska
książki
Skrawki Arrakis Droga do Diuny Frank Herbert, Brian Herbert, Kevin J. Anderson Tłumaczenie Marek Michowski
Dokumentacja pracy Herberta nad „Diuną” to gratka, choć nie do końca spełnia pokładane nadzieje.
Nigdy nie kryłem, że nie jestem zachwycony decyzją syna Franka Herberta, Briana o kontynuacji kultowej serii o Diunie. Nie ruszały mnie zapewnienia o tworzeniu zgodnie z duchem oryginału i na podstawie niezliczonych notatek zostawionych przez autora. Jednak „Droga do Diuny” zaintrygowała mnie, bo zdaje się wyłamywać ze strategii przyjętej przez autorski duet Brian Herbert/Kevin J. Anderson. To nie jest kolejna powieść z cyklu, lecz raczej podróż za kulisy warsztatu pisarskiego zmarłego mistrza, dokumentacja jego pracy nad „Diuną”. Gratka dla każdego fana „Kronik Diuny”, choć niestety nie do końca spełniająca pokładane w niej nadzieje. Tom jest nieco chaotycznym konglomeratem tekstów – wspomnień przyjaciół, fragmentów, które nie weszły do ostatecznych wersji powieści, rekonstrukcji
Recenzował Jerzy Stachowicz
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
niepowstałych tekstów i nowych opowiadań. Wszystko jest zorganizowane wokół tytułowego tematu – procesu powstawania kultowej serii SF. „Droga do Diuny” ma przede wszystkim wymiar historyczny, jako unaocznienie procesu twórczego – możemy przeczytać korespondencję Herberta z agentem, w której widzimy jak krystalizują się pomysły na powieść. Jest też szkic słynnego artykułu „Powstrzymali ruchome piaski”, od którego wszystko się zaczęło. Ten nieopublikowany w żadnym czasopiśmie tekst był zresztą niesłychanie przyziemny – miał opowiadać o projekcie Departamentu Rolnictwa USA polegającym na obsadzaniu wydm wyselekcjonowaną roślinnością w celu powstrzymania zasypywania piaskiem miejscowości Florence w Oregonie. Wrażenie robi też „Planeta Przyprawy” – zrekonstruowana przez Briana Herberta i Andersona pierwotna wersja „Diuny”, a właściwie szkic, który wyewoluował w wielki cykl. To wrażenie jest negatywne – gdyby Frank Herbert nie dał się porwać twórczej pasji i, jak sugerują autorzy, nie skorzystał z dobrych rad wydawców, otrzymalibyśmy niezłą, ale sztampową powieść, która niczym nie wyróżniałaby się spośród setek podobnych historii. To jednak tylko atrakcyjna formalnie gra z czytelnikiem w „co, by było, gdyby” – przecież to nawet nie jest oryginalny tekst Herberta. Taka rekonstrukcja nie ma charakteru stricte filologicznego, przeprowadzona jest, nie da się ukryć, przez amatorów i właściwie tylko sprawia wrażenie, że poznajemy tajemnicę warsztatową autora. Najsmakowitszym kąskiem dla fanów są niepublikowane fragmenty „Diuny” i „Mesjasza Diuny”, które domagałyby się jednak więcej komentarzy, ba, nawet konkretnych przypisów. Do tego zbioru tekstów, który powinien być, moim zdaniem, czytany jako dodatek do niewydanej w Polsce biografii Franka Herberta, zupełnie nie pasują dołączone na końcu opowiadania Briana Herberta i Kevina J. Andersona. Nie wnoszą nic do obrazu powstawania oryginalnej „Diuny” i chyba są tylko wypełniaczem, dzięki któremu obydwaj panowie figurują jako współautorzy książki, a nie jedynie redaktorzy zbioru.
Rebis 2015 Cena 54,90 zł
książki
POLSKIE KORZENIE Wybrana Naomi Novik Tłumaczenie Zbigniew A. Królicki Inspirowana polskimi baśniami „Wybrana” zaskakuje kierunkiem, w którym podąża historia. Początek „Wybranej” jest zwodniczo banalny. Na pograniczu królestw Polnii i Rusji raz na dziesięć lat Smok – czarodziej strzegący krainy przed mrocznym i groźnym Borem – zabiera do służby w swej wieży jedną siedemnastoletnią dziewczynę. Tym razem niespodziewanie wybór pada na Agnieszkę – wcielenie niezdarności. Okazuje się, że dysponuje ona talentem magicznym, który musi rozwijać, a jednocześnie nie dopuścić, by opanował ją Bór. Zazwyczaj po takim otwarciu dostajemy sztampową historię relacji mistrz-uczennica, a na pierwszy plan wysuwa się wątek romansu z komplikacjami.
Spisek Peruna
U Naomi Novik sprawy mają się inaczej, a kierunki, w których zmierza opowieść, z jednej strony zaskakują, z drugiej zaś pięknie wpisują się w baśniową konwencję. Szczególnie magia ma tu bardzo baśniowy charakter – za jej pomocą można czynić istne cuda – ale również Bór stanowi kwintesencję mrocznych puszczy z klasycznych podań i legend. Polnia nie jest przypadkowym miejscem akcji – autorka jest polskiego pochodzenia, a na jej twórczość istotny wpływ wywarły baśnie czytane przez matkę. W tym „Agnieszka – Skrawek Nieba” Natalii Gałczyńskiej, od której zaczerpnięte zostało między innymi imię głównej bohaterki (w tym brzmieniu również w anglojęzycznym oryginale). Pod wieloma względami „Wybrana” przywodzi na myśl „Trylogię Skrytobójcy” Robin Hobb, chociaż warto zaznaczyć, że książka Novik (nota bene pierwsza powieść jej autorstwa nienależąca do cyklu „Temeraire”) stanowi zamkniętą, pięciusetstronicową całość, z której, jak na baśń przystało, można wyciągnąć mądry morał. Oryginalny tytuł książki to „Uprooted”, co można przetłumaczyć jako „wykorzeniona”. Pozostaje mieć nadzieję, że Novik będzie pamiętała o polskich korzeniach w kolejnych świetnych powieściach.
Recenzował Jerzy Rzymowski
Rebis 2015 Cena 39,90 zł
Literacki wehikuł czasu
Droga do Nawi
Imperium hiacyntów
Tomasz Duszyński
Maciej Żerdziński
Po latach milczenia Żerdziński powraca zbiorem zremasterowanych opowiadań i fragmentem nowej powieści.
Duszyński naśladuje popularne serie, ale robi to w nieciekawy sposób. „Droga do Nawi” Tomasza Duszyńskiego jest powieścią sensacyjną wykorzystującą elementy słowiańskiej urban fantasy. Pozornie wszystko się zgadza: akcja prowadzona jest dynamicznie, przed bohaterami stawiane są liczne wyzwania, intryga długo pozostaje niejasna, a w fabule aż tłoczno od istot ze słowiańskiego panteonu. Jest tylko jeden problem: wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Niemal każdy z aspektów powieści rozczarowuje; w najlepszym przypadku i tak jest do poprawy. Duszyński czerpał z niezłych wzorców, a przynajmniej takie skojarzenia pojawiają się podczas lektury. Można w powieści doszukać się licznych inspiracji „Amerykańskimi bogami” Neila Gaimana czy serią „Patrole” Siergieja Łukjanienki w zakresie przenikania się świata realnego i magiczno-boskiego. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że tam gdzie wyżej wymienieni autorzy tworzą interesujące konstrukcje koncepcyjne i fabularne, polski pisarz stawia jedynie makietę. Chociaż w książce pojawia się wiele istot z folkloru i mitologii słowiańskiej, to są one takie tylko z nazwy. Wykorzystanie innego systemu wierzeń czy wprowadzenie autorskiego pomysłu wymagałoby tylko kosmetycznych zmian w ich charakterystyce. „Droga do Nawi” w założeniach jest przede wszystkim powieścią akcji. Widoczne są pewne elementy wspólne chociażby z „Nocarzem” Magdy Kozak, chociaż Duszyński stara się nakreślić nieco szersze tło. Sporo akcyjnych scen i skacząca narracja nie tworzą jednak spodziewanego efektu: więcej jest chaosu niż dynamiki. Pomijając wymienione aspekty, jest to pozycja zwyczajnie nieciekawa: nie potrafi przykuć uwagi ani wyrazistymi postaciami, ani interesującą fabułą. Nawet zagadka polegająca na roli trójki bohaterów w enigmatycznym spisku Peruna w żaden sposób nie jest w stanie zainteresować.
Maciej Żerdziński dał się poznać w latach 90. XX wieku jako jeden z najciekawszych twórców tzw. „fantastyki religijnej”: autor wybornych opowiadań zebranych w tomie „Korporacja Wars’n’Guns” i powieści „Opuścić Los Raques”, w której na Ziemię dokonują inwazji Obcy w postaci potężnego narkotyku. Dziś część z tych opowiadań – zremasterowana i przepisana, żeby układały się zasadniczo w spójną całość – wraca w „Imperium hiacyntów”. Zbiór został wzbogacony o inne publikowane uprzednio opowiadania i ponad dwieście stron „Hiperforma” – najnowszej powieści, która ponoć czeka na ukończenie. Żerdziński przez lata, gdy nie było o nim słychać w fantastyce, wsiąkł w psychiatrę i pracę kliniczną na pełen etat. Dziś to uznany fachowiec w swojej dziedzinie, specjalista od natręctw z obronionym doktoratem. A jednocześnie – czynny muzyk rockowy (zespół Insynuos), gitarzysta, autor muzyki i tekstów. Oraz grafik. Znaczy: człowiek renesansu. Czegóż to nie ma w jego tekstach. Szeroko pojmowane zaburzenia psychiczne sąsiadują z międzygwiezdnymi handlarzami broni, ostatni przedstawiciele obcej rasy toczą obcoplanetarne zmagania, dawni i nowi bogowie rodzą się na obrzeżach poznanego świata… Znakiem rozpoznawczym Żerdzińskiego od zawsze był miks żelaznych motywów SF i najróżniejszych spekulacji metafizyczno-teologicznych; podobnie kombinowali w latach 90. m.in. Dukaj, Huberath, Cyran, a z fantasy – Sobota. Kiedy dodać do tego rozmach wizji i to, że Żerdziński ma ucho do jednych z najlepszych tytułów w polskiej fantastyce – „Załóż swoje łyżwy, bracie” czy „Pancerniki siedzące w granatowej wodzie” znalazłyby się pewnie na podium – wychodzi, że wehikuł czasu, choćby literacki, to wciąż nienajgorszy wynalazek.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzował Michał Cetnarowski
68 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Czwarta Strona 2015 Cena 36,90 zł
Solaris 2015 Cena 39,55 zł
69 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
książki
Dżungla idzie! Dżungla Dariusz Sypeń
Niezłe pomysły, nużąca konstrukcja i bohaterowie, którzy dobrze rokują, ale niestety niewiele ponadto.
W polskiej fantastyce kolonizacja Marsa z reguły średnio się udaje: terraformowanie zawsze jest koślawe, polityka i pieniądze górują nad eksploracyjnym idealizmem, a utopia szybko zmienia się w dystopię. Nie inaczej jest w przypadku debiutu książkowego Dariusza Sypnia – „Dżungli”, gdzie najpierw Mars pokłócił się z Ziemią, a potem za łby wzięły się konkurencyjne zony, mieszkańcy pogrążają się w dekadencji i fantastycznych teoriach na temat życia, wszechświata i całej reszty, a na dodatek za oknem widać zbliżającą się
Życie to dygot
tytułową dżunglę. Nikt nie wie, czym ona jest, ale roślinkom raczej bliżej do tryfidów Wyndhama niż do Tolkienowskich entów. Jeszcze jeden powód, żeby sobie nielegalnie zdjąć nanoblokadę przeciwdziałającą używkom i pójść w tango. Zanim jednak dwójka głównych bohaterów – mnemonista Daniel i uczona Francesca – równolegle dotrze do odkrycia, co chcą ukryć sąsiedzi, liderzy nowych ruchów religijnych, wojsko i dżungla, czytelnik musi przebrnąć przez czterysta stron opowieści. I tu pojawia się problem. Bo o ile bowiem pomysłów Sypniowi nie brakuje i to czasami niezłych, za to po prostu zabrakło tej książce porządnego redaktora. Schemat „trochę akcji – przemyślenia filozoficzne – technologiczne wstawki – trochę akcji” niestety szybko nudzi, choć trzeba przyznać, że autor nie tworzy wielopoziomowych konstrukcji i nie przesadza ani z technologią, ani z filozofią. Najgorzej jest z bohaterami; wszyscy zapowiadają się nieźle i na tym się, niestety, kończy. Ich rozterki ani ziębią ani grzeją, a jedyną postacią zapadającą na dłużej w pamięć jest kozokrowa Budda. Jednym słowem – nie jest źle, ale mogło być zdecydowanie lepiej.
Recenzowała Agnieszka Haska
Czwarta Strona 2015 cena 34,90 zł
W kosmosie i innoświecie
Dygot
Niebiańskie pastwiska
Jakub Małecki
Paweł Majka
Rozmachem wizji Majka wykracza poza standardy militarnej SF, a bogactwo jego wyobraźni zadziwia.
„Dygot” to zdecydowanie najlepsza do tej pory powieść Jakuba Małeckiego.
Jakub Małecki przeszedł daleką drogę od abstrakcyjnych i przerysowanych historii z pierwszych książek. Od dłuższego czasu w jego twórczości nie dominują już także obsesje związane z traumami korporacyjno-bankowymi. Jedno tylko pozostaje niezmienne: nadal ma niesamowity talent do tworzenia wpadających w ucho metafor, chwytliwych fraz i łapiących za wnętrzności opisów. Dodać należy, że to talent, który przez lata dojrzewał i się rozwijał, czego przejawem jest właśnie „Dygot”. Powieść ta to kilkupokoleniowa saga rodzinna dziejąca się w okolicach Koła, która rozpoczyna się w podczas II wojny światowej, a kończy niemal współcześnie. Historia dwóch rodów się splata, a nad ich losami wydaje się ciążyć klątwa. Małecki świetnie kreuje warstwę obyczajową, koncentrując się przede wszystkim na postaciach, chociaż, gdy zachodzi potrzeba, potrafi też plastycznie zarysować tło. Całość spięta jest zgrabną klamrą fabularną: być może nieco przewidywalną, ale samonarzucającą się przy tak poprowadzonych wątkach. Minusy? Jeśli się pojawiają, to są nieliczne i dotyczą detali. Z punktu widzenia czytelników „Nowej Fantastyki” najpoważniejszym zarzutem będzie, że Małecki – wzorem kilku innych pisarzy wywodzących się ze środowiska fantastycznego – coraz mniej wykorzystuje elementów nadnaturalnych, co było już widoczne na przykład w poprzedniej powieści tego autora, czyli „Odwrotniaku”. W „Dygocie” mamy do czynienia prędzej z realizmem magicznym na polskiej prowincji, niż fantastyką pełną gębą. Wiele zależy od interpretacji i chęci odczytania poszczególnych fragmentów. Nie powinno to jednak zasłaniać najważniejszego: jest to przede wszystkim bardzo dobra powieść, wybitna w warstwie językowej oraz w zakresie emocji płynących z śledzenia losów świetnie nakreślonych postaci.
Przez lata Majka znany był z intrygujących opowiadań i mikropowieści. W 2014 r. ukazała się jego debiutancka powieść „Pokój światów”, łącząca wellsowską SF z fantasy, oraz „Dzielnica obiecana”, osadzona w uniwersum „Metra 2033”. Rok później autor opublikował „Niebiańskie pastwiska”, wzbogacając formułę militarnej SF o motywy metafizyczne. Wszystko to dowodzi wszechstronności i pracowitości pisarza, a rosnące objętości tomów każą się spodziewać, że kolejne dzieło będzie liczyć co najmniej 1000 stron. W trzeciej powieści splatają się wątki wojny domowej, politycznych intryg, medialnych przekrętów, prywatnych śledztw, sporów religijnych i obcowania z innoświatowymi bogami. Ludzie współistnieją z tymi obcymi istotami – oddają im cześć i zbierają kredyt zasług, za który po śmierci mają otrzymać poczesne miejsce w ich świecie. Za życia korzystają z dobrodziejstw pochodzącej stamtąd innergii, umożliwiającej m.in. podróże międzygwiezdne. Właśnie one legły u podstaw potęgi cesarstwa, które wyewoluowało z dawnych kompanii eksploracyjnych. Wieki rozwoju nie zmieniły jednak ułomnej natury człowieka. W stosunkach międzyludzkich prym nadal wiodą żądza władzy, chciwość i pycha. W ich imię wywołano wojnę domową, zdradzani są sojusznicy, a własnym żołnierzom strzela się w plecy. Majka rozgrywa akcję wielotorowo, śledząc losy kilku wyrazistych postaci. Spowalnia to jej bieg, ale pozwala na poznanie wykreowanego świata z różnych perspektyw. Autor rzuca bohaterów w wir wydarzeń, na które mają ograniczony wpływ, analizuje działanie machiny dziejów, przygodową fabułę wzbogaca refleksją polityczną i socjologiczną. Epickością wizji wykracza poza standardy militarnej SF. Choć czasem ów rozmach wiedzie go na narracyjne mielizny, to bogactwo wyobraźni nieustannie zadziwia.
Recenzował Tymoteusz Wronka
Recenzował Rafał Śliwiak
70 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Sine Qua Non 2015
Rebis 2015 Cena 42,90 zł
gra
M O N S T ER
„Boss Monster” to szybka karcianka odwołująca się do nostalgii za 8-bitowymi grami komputerowymi. Współczesne gry komputerowe potrafią oszołomić realistyczną grafiką, rozbudowanym światem i złożonością fabuł, jednak sentyment do starych, 8-bitowych gier pozostaje silny. Niedawno na ekranach kin oglądaliśmy komedię „Piksele”, której bohaterowie stawiali czoło Obcym przyjmującym formę postaci z gier takich jak Pacman czy Donkey Kong. Teraz do Polski trafia „Boss Monster” – karcianka odwołująca się do tych samych tęsknot. Gracze wcielają się tutaj w tytułowych „bossów”, czyli potwory czekające na śmiałków na końcu naszpikowanego zasadzkami podziemia. Ich zadaniem jest skonstruowanie z dobieranych kart takiego ciągu komnat, aby zwabić do siebie skarbami i wyeliminować przed rywalami określoną liczbę bohaterów. Uczestnicy rozgrywki przeszkadzają sobie nawzajem, a poszukiwacze przygód mogą zabić nieostrożnego bossa, jeśli w porę nie obwaruje się odpowiednio groźnymi lochami. Zasady są dość łatwe do opanowania – po jednym, dwóch rozdaniach gra toczy się płynnie, zaś sama rozgrywka zajmuje około pół godziny (z poprawką na liczbę graczy). Szczęście w kartach się przydaje, ale trzeba również nieustannie kombinować i reagować na to, co
dzieje się na stole: modyfikować swoje podziemia, rzucać czary, psuć szyki rywalom. Pod koniec rozgrywki, gdy lochy czekające na śmiałków są już solidnie rozbudowane, poprzeczka idzie w górę, gdyż do akcji wkraczają bohaterowie legendarni – trudniejsi do pokonania, ale też więcej warci w wyścigu do zwycięstwa. Szczególnie istotny dla „Boss Monster” jest wygląd całości. Warto bowiem podkreślić, że cała oprawa graficzna – logotyp gry, ilustracje, ikonki, a także nazwy kart – wykonana jest właśnie w kanciastym, pikselowym stylu 8-bitowych gier komputerowych. I właśnie w tym tkwi największy urok, jej sympatyczny klimat retro. Wydawać by się mogło, że wraz z postępem technologii komputerowych tradycyjne gry towarzyskie – karciane, planszowe etc. – zostaną zmarginalizowane i odejdą do lamusa. Na szczęście to mylne wrażenie; rynek ma się doskonale, a nawet, co pokazuje przykład „Boss Monster”, ale również takie planszówki jak „Civilization”, „StarCraft” czy „Doom”, przetwarza komputerowe dobrodziejstwa na własną modłę.
Jerzy Rzymowski
BOSS MONSTER. Twórcy gry: Johnny O’Neal, Chris O’Neal. Liczba graczy: 2-4 osób. Wiek: 13+. Trefl 2015.
71 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
© fot. K. Sienkiewicz-Kosik
felieton: Fantastyka praktyczna
Wiek terroru Dawniej magister czy profesor wzbudzali o wiele większy szacunek niż dziś. Jeszcze kilkanaście lat temu proces zdobywania wykształcenia był powolny i żmudny. I jakkolwiek RAFAŁ KOSIK w głowach studentów lądowała masa niepotrzebnej wiedzy, to jednak by ukończyć studia, trzeba było wiedzę wtłoczyć do głowy, choćby zaraz po egzaminie miała z niej wyparować. Nie muszę chyba mówić, jak wygląda to dziś na niektórych „uczelniach”.
O
d dziesięcioleci mamy w cywilizacji zachodniej postępujący kryzys opiniotwórczych elit i nic nie wskazuje na to, by się to miało zmienić. Egalitaryzm w połączeniu z powszechnie dostępnym Internetem, a szczególnie mediami społecznościowymi, o całe rzędy wielkości przyspieszył wymianę informacji, a tempo powstawania i propagacji idei jest nieporównywalne do niczego, z czym mieliśmy do czynienia wcześniej. Każdy może się wypowiadać w dowolnym temacie i dodać coś do zbiorowej mądrości. Expert mode on. Oczywiście coś za coś. Wraz z rozwojem Internetu problem trudności z dotarciem do informacji został zastąpiony nadmiarem informacji. Od umiejętności wyszukiwania informacji bardziej wartościowa stała się umiejętność filtrowania szumu. Wydawałoby się, że rolę autorytetów z encyklopedią w głowie powinni zatem zająć ludzie o umiejętnościach dziennikarzy śledczych, którzy z tego chaosu będą potrafili wyłowić prawdę i poskładać dla nas wiarygodny model rzeczywistości. Nic z tego – miejsce ekspertów zajęli ci, którzy potrafią informację podać w jak najatrakcyjniejszej formie i zarobić na jej sprzedaży. W myśl zasady, że model nie musi odzwierciedlać rzeczywistości, tylko być użyteczny, można ludziom wcisnąć dowolny kit, byle potwierdzał on ich poglądy, bo wtedy łatwiej łykną. Stąd między innymi biorą się skrajnie odmienne opinie na ten sam temat. Jeśli na początku byłeś ciut na lewo od wyimaginowanego środka, to prawdopodobnie będziesz chętniej sięgał po lewicowe gazety, więc i będziesz dryfował coraz bardziej na lewo. I będziesz szczęśliwy, że kolejne wiadomości potwierdzają pogląd, w którego stronę się toczysz. Odpowiednio duża liczba ludzi potrafi dokonać cudu szacunkowego. Popularny niedawno i powtarzany w kolejnych krajach eksperyment społeczny polegał na pokazywaniu przypadkowym przechodniom słoika z cukierkami. Przechodnie mie-
72 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
li powiedzieć, ile tych cukierków jest. No i okazało się, że średnia z odpowiedzi kilkudziesięciu osób jest bliższa prawdy niż odpowiedź jakiegoś tam mistrza cukiernika. Czego to dowodzi? Ano tego, że ludzie są dobrzy w szacowaniu. Znacznie gorzej wygląda sytuacja w przypadku podejmowania decyzji. Ale, OK, załóżmy, że masa ludzi jest dobra w szacowaniu. Warunkiem poprawnego wyniku jest jednak poprawność danych wejściowych. Niestety, dzisiejsza wiedza jest zazwyczaj powierzchowna, źródła niesprawdzone, a wnioski pochopne. Jeśli chodzi o proces wyrabiania sobie poglądów na dany temat, cofnęliśmy się do średniowiecza – polegamy na plotkach i rozmywamy granicę między faktem a opinią. Tak więc zamiast naukowców wyuczonych w metodologii poznawczej, mamy miliony użytkowników Facebooka czy innego medium. To grupa, której nie potrzeba lat ślęczenia nad księgami, dłubania w bazach danych. Nie, oni przeczytają jeden wpis na czyimś blogu i uważają, że poznali największą tajemnicę wszechświata. A skoro ją poznali, to kim Ty jesteś, by ich pouczać? To zjawisko dobrze obrazuje proces wydawania książki. Kiedyś autor słał powieść do wydawnictwa, gdzie oceniał ją fachowiec, lub kilku fachowców; potem rozpoczynał się proces redakcji merytorycznej i językowej. Znakomita większość tekstów była odrzucana. Dziś uparty autor może całkowicie ten proces pominąć i wydać swoją powieść samemu. Plusem takiej sytuacji jest to, że może w ten sposób objawić się nowa jakość, której nie umieli dostrzec skostniali w swoich poglądach redaktorzy; minusem zaś jest to, że większość tak wydanych powieści jest zwyczajnie fatalnej jakości. Dobór naturalny eliminuje więc twórców dobrego kontentu na rzecz marketingowców sprzedających coś chwytliwego. Większy wpływ na kształtowanie opinii społecznej mają dziś celebryci niż eksperci, bo i poziom dyskusji publicznej jest niski i rzadko pojawiają się tam argumenty merytoryczne.
Spróbujmy sobie wyobrazić przebieg debaty na temat dofinansowania odnawialnych źródeł energii między profesorem Politechniki Warszawskiej a, powiedzmy… OK, bez nazwisk, niech to będzie dowolna celebrytka z takim pojęciem o technologiach energetycznych, jakie ja mam o malowaniu tipsów. Jestem pewien, że celebrytka przekona więcej osób niż profesor. Innymi słowy, na świecie jest sporo ludzi, którzy są przekonani, że mają monopol na prawdę. Wiedzą, co Ty powinieneś jeść, jakiemu bóstwu oddawać cześć, co nazywać dobrem, a co złem, za co przepraszać, na co się oburzać i jak się ubierać. Ale nawet gdybyś chciał się dostosować i spełnić ich żądania, to na niewiele się to zda, bo zaraz w kolejce do naprawiania świata są następni, którzy wymagają od Ciebie rzeczy dokładnie odwrotnych. No i wszyscy ci sprzeczni prorocy mają Cię na celowniku, bo nie stosujesz się do ich konkretnych zasad. Nie masz dokąd uciec. Tak naprawdę problem pojawia się w momencie, gdy któraś grupa odklejonych od rzeczywistości wyznawców egzotycznych zasad, o których pewnie nawet nigdy nie słyszałeś, dochodzi do wniosku, że grzeszysz nie jedząc co środę rzeżuchy albo nie poszcząc w czwartek lub w piątek. Wprawdzie być może nie miałeś nawet szansy dowiedzieć się o tych zasadach, ale przecież nie zwalnia Cię to od ich stosowania. Właśnie stałeś się potencjalnym celem. Jest poniekąd prawdą, że kiedyś nie było terrorystów z powodów ograniczeń technologicznych. No bo co? Jak dużym kamieniem zdołasz rzucić w mury zamku możnowładcy? I czy on w ogóle usłyszy odgłos uderzenia? To się zmieniło i współczesny świat staje się rajem dla terrorystów i terror musimy zaakceptować jako taki element życia, jakim w średniowieczu był krztusiec albo inne nieuleczalne wtedy choroby. Nadal masz większą szansę na przeżycie dziś niż w czasach szalejącej czarnej ospy. A że czasem coś wybuchnie w metrze? Los tak chciał.
© Cat Sparks
felieton: Ślepopisanie
Jogurtowa rewolucja Wasze jelita mają własny rozum: niezależną sieć neuronową o złożoności obliczeniowej podobnej do mózgu kota. Wasza flora bakteryjna jelit pociąga za jej sznurki, karmiąc ją złożonym koktajlem hormonów i neuroprzekaźników.
W
ybierzcie sobie coś, czego nienawidzicie. Jakiś rząd, a może Kościół. Jakąś międzynarodową korporację traktującą swoich klientów jak śmieci. Dowolną instytucję wystarczająco potężną, by trzymać ludzi pod obcasem oraz zgniatać konkurencję, żebyście nie mieli gdzie pójść, nieważne jak źle was traktują. Wyobraźcie sobie coś, co naprawdę chcielibyście zobaczyć w płomieniach, choć wiecie, że i tak się to nie stanie. Tutaj w Toronto dobrym przykładem byłby telekomunikacyjny olbrzym o nazwie Bell. A oto jeden z moich ulubionych scenariuszy: Gustav prowadzi punkt sprzedaży dla Bella. Kiedy pewnego wieczora wraca z pracy do domu, mijający go nieznajomy zauważa radosne logo na firmowej koszulce Gustava… i uderza go w twarz. Gustav upada. – Pierdolony Bell – warczy napastnik, kopiąc go w żebra. Gustav nie jest kretynem. Wie, że wszyscy nienawidzą Bella. Doskonale wie o wahaniach przesyłu danych, o niebotycznych cenach połączeń, pełnej pogardy obsłudze klienta i rutynowej inwigilacji klientów na rzecz każdej służby rządowej, która tylko o to poprosi. Ale… – To nie ja! – krzyczy pomimo wybitych zębów. – Nie ja podejmuję decyzje! Ja tylko sprzedaję telefony! – Nieważne! – wypluwa napastnik, podkreślając każde słowo kolejnym wściekłym kopniakiem. – Wiedziałeś. Sam… wybrałeś… tę… pracę. – Wreszcie się męczy i odchodzi, zostawiając Gustava, by ten wykrwawił się na chodniku. Gdybyście czytali o tym wydarzeniu następnego dnia w gazecie, na miejscu prezesa Bella pomyślelibyście, że to tylko jakiś świr z problemami i z temperamentem. Przecież wy nie macie się czego obawiać, nawet jeśli właśnie obcięliście budżet działu wsparcia technicznego o kolejne 10%, bo chcecie mieć większą premię na koniec roku. Plebs nigdy się do was nie dostanie; na pięćdziesiątym piętrze jesteście przecież bezpieczni. Szkoda tylko starego Gustava. Ale to samo przydarza się Shirley. A potem Piotrowi. I Mahmudowi i George’owi. Wszyscy ci kiepsko opłacani robole handlujący waszym towarem w centrach handlowych nagle dostają wpierdol od przypadkowych ludzi. To naprawdę dziwne. Żaden z napastników nie był nawet wcześniej notowany.
Teraz nikt nie chce dla was pracować. Robole stadami rzucają pracę, bo boją się, że ktoś zabije ich jak psy na ulicy, a nawet obietnica godnego wynagrodzenia nie przyciąga nikogo na zastępstwo. Zarząd jest bezpieczny – w końcu nie mają kontaktu z klientami – ale jak szczyt piramidy może się utrzymać, skoro podstawa sobie poszła? Bell ma teraz dwie opcje: zbankrutować, albo przestać wkurzać klientów. Dla reszty z nas każda z tych możliwości jest dobra. Czyż to nie wspaniały scenariusz? Nazywam go „Zarazą sprawiedliwości” i zamierzam o nim napisać, jak tylko wymyślę jakąś prawdziwą historię. Jak na razie to tylko pozbawione fabuły założenie. Nawet jako założenie jest jednak wspaniałe. Wszystko opiera się o jogurt, a właściwie o sposób, w jaki flora bakteryjna jelita wpływa na nasze zachowanie. O tym, że jelita wpływają na nasz nastrój, wiedzieliśmy od zawsze. Od niedawna jednak na światło dzienne wychodzi skala oraz złożoność tego wpływu i nie ogranicza się ona do skurczy powodowanych zatruciem salmonellą czy spowodowanej tryptofanem senności po tym, jak objemy się indykiem. Nie przesadzam mówiąc, że flora bakteryjna waszych jelit jest w dużej części tym, co psychologicznie czyni was tym, kim jesteście. Przenieście bakterie jelita z jednego zwierzęcia do innego, a tym samym przenosicie też cechy osobowości. Pomyślcie o tym: za pomocą odchodów możecie dosłownie przenosić sposób, w jaki się zachowujemy. I tak, w pewnym stopniu wszyscy mamy gównianą osobowość. Jak to działa? Po pierwsze, wasze jelita mają własny rozum: niezależną sieć neuronową o złożoności obliczeniowej podobnej do mózgu kota (nic dziwnego: koty to właściwie pokryte futrem żołądki). Wasza flora bakteryjna jelit pociąga za jej sznurki, karmiąc ją złożonym koktajlem hormonów i neuroprzekaźników, zaś sieć jelitowa manipuluje mózgiem za pomocą nerwu błędnego. (Flora bakteryjna jelit ma też bardziej bezpośredni kanał do komunikacji z mózgiem, jakim jest układ hormonalny. Większość neuroprzekaźników mózgu – połowa dopaminy i większość serotoniny – produkowana jest jelitach.) Takimi kanałami flora bakteryjna waszych jelit ma wpływ na powstawanie wspomnień, szczególnie tych o silnym ładunku emocjonalnym. Wpływając na neuro-
peter watts inhibitory w korze przedczołowej i ciele migdałowatym (które odpowiedzialne są za strach, agresję i intensywność reakcji na naruszenie przestrzeni osobistej), bakterie sterują reakcjami agresji i lęku. Zmieniając florę jelit szczurów można zrobić je mniej lub bardziej agresywnymi. Widzicie już, do czego zmierzam. Modyfikowane bakterie jelitowe: rozrzucone wśród dostaw poprawionego jogurtu, przerobione tak, by zwiększać agresję i niekontrolowaną złość u swoich żywicieli. To nawet nie spekulacja; robi tak wścieklizna, a nikt jej nie modyfikował. Największym problemem jest oczywiście wycelowanie: jak wywołać odruchową agresję na widok logo konkretnej firmy. Korporacje bardzo nam w tym pomagają. Wydają miliony na projekty prostych, uderzających i natychmiastowo rozpoznawalnych logotypów. Można więc pozmieniać reakcje w obszarach V1 i V2 kory wzrokowej, czyli tych częściach mózgu, które odpowiadają za rozpoznanie wzorów i identyfikują kształty oraz krawędzie. Jeśli udałoby się nagiąć takie obwody do naszej woli, można byłoby wywołać dowolną reakcję u każdego, kto zobaczy dany kształt. Łatwiej byłoby jednak, gdyby to mózg wykonywał całą ciężką pracę i zamiast tego celował w obwody łączące ogólnie pojęte „rozpoznanie” z emocjonalną reakcją, jaką czuje się na widok danej marki. Aby taka reakcja mogła zaistnieć, trzeba najpierw znać docelową markę – w końcu zachowanie to opiera się na uczuciu rozpoznania, a nie konkretnej geometrii bodźca. Kto jednak w dzisiejszych czasach nie zna logotypów największych korporacji? Najfajniejsze jest to, że wszystkie te makra rozpoznania i odpowiedzi znajdują się w grzbietowo-bocznej korze przedczołowej oraz… uwaga… W ciele migdałowatym. W układzie limbicznym, gdzie bakterie jelitowe już od dawna mają wpływ na agresję. I w ten sposób może nam się to wszystko udać bez wychodzenia z piwnicy. Nie musimy nawet tworzyć reakcji, a jedynie zwiększyć istniejącą już niechęć i zdjąć smycz. Tysiące, miliony wściekłych klientów zmienionych z pomocą przemysłu mleczarskiego w broń korporacyjnego zniszczenia. Jakże chwalebna i krwawa byłaby to rewolucja.
Przełożył Piotr Kosiński
73 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
felieton: Wszystko się zepsuło
Suka, czyli ratunek przed obłędem
Robert Ziębiński
Nie łażę po forach i nie czytam komentarzy. Fundamentalna zasada zachowania zdrowia psychicznego i dbanie o higienę psychiczną. A po co mi się dowiadywać nowych rzeczy o swoim pochodzeniu, zawodzie wykonywanym przez moją matkę, tudzież o tym jak bardzo mylę się w każdym temacie, na który się wypowiem. Niestety czasami opinie do mnie docierają. Kochani znajomi dbają o to, żebym się dobrze bawił i podsyłają co ciekawsze linki. Kilka tygodni temu przysłali jeden, gdzie internauta zauważył, że bredzę, a nawet jakbym nie bredził, to nie rozumie, dlaczego piszę o psie. Znaczy suce. A zatem, skoro ktoś czegoś nie rozumie – należy wytłumaczyć. A zatem będzie to felieton o suce. W całości. Z ciepłymi pozdrowieniami dla jej fanów.
S
uka w październiku skończy dwa lata. Obecnie (dokładnie w chwili kiedy pisze te słowa) śpi na swoim posłaniu. Posłanie wykorzystuje tylko wtedy, gdy jej pan (czyli ja) pisze w swoim kąciku pracy. Zanim nie przeniosłem jej poduchy, Peppa (bo tak się suka nazywa – i tak wiem, gdyby dowiedziała się, że ma imię po śwince, musiałbym pewnie chodzić z nią do psiego psychologa) próbowała siadać mi na kolanach. Abstrahując od jej Peppa wagi (jakieś szesnaście kilogramów) i gabarytów (nie jest najmniejszym pieskiem świata) jakakolwiek próba pisania na laptopie z psem na kolanach była skazana na porażkę. A to nie podobało jej się to, że ruszam rękami, a to nie mogła się umościć i cały czas wierciła… Na szczęście było pod ręką posłanie. Posłanie, na którym w sumie spać nie chciała, póki nie trafiło pod moje nogi. Teraz stanowimy duet nierozerwalny. Póki pracuję, pies śpi obok i czasami (ponieważ jest wychowana przez dwa koty) mruczy przez sen. Odkąd Peppa skończyła trzy miesiące codziennie wychodzimy na pięć spacerów. Pierwszy około siódmej rano. Ostatni około dwudziestej drugiej. Zazwyczaj nie dzieje się podczas nich nic szczególnego. Chyba, że spotkamy po drodze jakiegoś owczarka niemieckiego. Wtedy zwyczajny spacer zamienia się w piekło, albowiem z bliżej nieznanych mi przyczyn Peppa nienawidzi owczarków. I kiedy piszę nienawidzi, naprawdę myślę: nienawidzi. Nie jest w stanie z nimi funkcjonować. Atakuje nie dla zabawy. Atakuje, żeby skrzywdzić. To jeden jedyny raz, kiedy mam możliwość zobaczenia instynktów, jakich w codziennym życiu nie ujawnia. Przeciwnie. Jest najbardziej pokojowym psem, jakiego miałem. Śpi z moją córką, a kiedy młoda zaczyna kopać (bo kopie strasznie, w zasa-
74 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
dzie trudno obok niej spać), suka przenosi się do mojego łóżka. Od dwóch lat żyjemy w psio-ludzkiej symbiozie. Wielu znajomych, na wieść że przygarnąłem psa, waliło się w głowy. Dwa koty i szczeniak – po co ci to? Szczerze? Nie wiem, co mną kierowało. Albo wiem, tylko nie chciałem mówić tego głośno, bo nie lubię obrażać ludzi. A prawda jest taka, że po
dokonaniu w swoim życiu rewolucji (rok odwyku, zerwanie niemal wszystkich znajomości), obudziłem się pewnego ranka z wielką dziurą w sercu. Kiedyś dookoła mnie był tłum. Fajnie było latać od imprezy do imprezy, otaczać się głośnymi znajomymi, którzy wiedzą wszystko o wszystkim i znają odpowiedzi na każde ważne pytanie. Tfu… Nie. Dziś wiem, że było to warte mniej więcej tyle co splunięcie. Albo setka wódki. W zasadzie stwierdzenie „odciąłem się” jest błędne – po prostu kiedy wyjąłem z życiowej układanki jeden element (alkohol) okazało się, że spajał on ze sobą całą resztę. Kiedy go zabrakło zwyczajnie wszystko się rozpadło. Z międzyludzkich relacji zostały tylko te, które były autentycznie coś warte. Te, które nie były oparte na zasadach hałasu, imprez i wygadywania głupot. A że było ich może sześć (no dobra – z osiem), siłą rozpędu zrobiła się dziura. Przez rok sobie trwała, a potem uznałem, że warto w końcu ją zakleić.
I tak pojawiła się suka. Lekarstwo na głupotę własną, hałas i głupotę ludzką. I tak trwamy sobie. Wypracowaliśmy nawet pewien system pracy. Otóż kiedy mam iść na spotkanie, które wiem, że będzie nudne i długie – zabieram sukę. Po kwadransie zaczyna wyć z nudów i spotkanie się kończy. Suka wymaga od kontrahentów zwięzłości. A my mamy więcej czasu na spacer. Lubi filmy przyrodnicze, których ja nienawidzę. Kiedy słyszy mnie w radiu – wyje. Kiedy widzi w telewizji – szczeka i szuka za telewizorem. Kiedy wracam do domu, słyszę jak skacze po parapecie i szczeka z radości. Ma dość specyficzny wyraz pyska, kiedy się uśmiecha. A uśmiecha się dużo i często. Uświadomił mi to weterynarz. – Pan patrzy jak ona się uśmiecha na pana widok. – To szczerzenie kłów to uśmiech? – Najszczerszy. Po co mi była suka? Żeby egotycznie naprawić samego siebie. Już na zawszę zachowam dystans do ludzi. Wyleczyłem się z bezwarunkowej miłości do bliźniego, bo ludzie są rozkosznie rozczarowujący. Suka była antidotum na szaleństwo samotności. A teraz jest po prostu najlepszym przyjacielem, jakiego mam. Szanuje moją przestrzeń, wie, kiedy się wycofać, żyjemy sobie razem, a kiedy chcemy żyjemy osobno. I pewnie dlatego o niej piszę. Jeśli ktoś nie jest w stanie tego zrozumieć – trudno. Ani przepraszać nie będę, ani bić się w pierś. Mogę dodać tylko jedno: obejrzeliśmy w nocy z suką ostatnio „Łowców wampirów” Johna Carpentera. Bardzo nam się podobało. Kiedyś nie lubiłem tego filmu. Teraz doceniłem jego westernową prostotę i bluesowy riff, który ciągnie akcję. Nic wielkiego, a cieszy. Podobnie jak pies. Nic wielkiego, a ratuje od obłędu.
DVD
CIĘŻKA RĘKA SPRAWIEDLIWOŚCI Prowokująca wizja alternatywnej Ligi Sprawiedliwości. Szkoda, że potencjału nie wykorzystano w pełni. FILM:
DODATKI:
Bruce Timm to człowiek-instytucja. Bez stworzonego przez niego kultowego serialu „Batman: The Animated Series” z 1992 roku, bez jego charakterystycznego, oszczędnego stylu, animowane uniwersum DC prawdopodobnie nie istniałoby w znanej nam obecnie formie. Tym razem, wspólnie z Alanem Burnettem, powołał do istnienia alternatywne wersje Supermana, Batmana i Wonder Woman, w „Bogach i potworach” – opowieści spod znaku „co by było, gdyby…”. Co by było, gdyby ojcem Kal-Ela/Supermana był generał Zod, a on sam zamiast przez małżeństwo Kentów został wychowany w rodzinie nielegalnych meksykańskich imigrantów? Co by było, gdyby Batmanem został Kirk Langstrom (w oryginalnym uniwersum znany jako Man-Bat) – naukowiec, który eksperymentując z lekiem na swoją chorobę nowotworową, przemienił się w istotę podobną do wampira? Co by było, gdyby Wonder Woman, zamiast Amazonką, była wdową po synu Darkseida i uciekinierką z Apokolips? Co by było, gdyby Lex Luthor był dobroczyńcą ludzkości, genialnym filantropem przykutym do wózka trochę na podobieństwo Stephena Hawkinga? W tym uniwersum Liga Sprawiedliwości nie ma oporów przed brutalnymi, krwawymi metodami działania, a jej modus operandi budzi duże wątpliwości opinii publicznej, wyrażane szczególnie głośno przez nieufną wobec nich dziennikarkę Lois Lane. Gdy ktoś zaczyna mordować wybitnych naukowców powiązanych z Luthorem, wszystkie poszlaki wskazują na trójkę superbohaterów. Co się za tym kryje? Potencjał tkwiący w wyjściowym pomyśle jest ogromny. Dlatego szkoda, że nie został w pełni wykorzystany, gdyż finał sprawia, że ciężko byłoby do tej koncepcji wrócić. Chciałoby się, żeby „Bogowie i potwory” zaistnieli na dłużej, aby tę prowokującą wizję pociągnąć dalej i w kolejnych filmach utrzymywać widzów w niepewności, czy bohaterowie będą trwali po dobrej stronie, a jeśli nawet tak, to czy sama ludzkość chciałaby mieć takich obrońców. Jedynym dodatkiem na DVD jest zapowiedź kolejnego filmu z animowanego uniwersum DC – „Batman: Bad Blood”. Szkoda, że brakuje tutaj trzech animacji „Gods and Monsters Chronicles”, stanowiących krótkie poboczne fabuły do „Bogów i potworów”.
Jerzy Rzymowski LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI: BOGOWIE I POTWORY (Justice League: Gods and Monsters). Reżyseria: Sam Liu. Scenariusz: Alan Burnett, Bruce Timm. Muzyka: Frederik Wiedemann. Głosów użyczyli: Benjamin Bratt, Michael C. Hall, Tamara Taylor. USA 2015
75 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
komiks
Pomnik pewnej epoki „Yans” to klasyka – czasami lepsza, czasami gorsza, ale jednak klasyka.
J
est rok 2027. Świat został spustoszony wojnami nuklearnymi. Na rubieżach jedynego ocalałego miasta pojawia się człowiek, jak mantrę powtarzający „Nazywam się Yans”. Chwilę później przejmują go siły bezpieczeństwa wysłane z miasta celem przesłuchania. Tak zaczyna się historia agenta do spraw historycznych, który uległ wypadkowi w jednej z misji czasoprzestrzennych. Wrzucony w obcą mu rzeczywistość, próbując przeżyć w czasach po zagładzie, pomoc otrzymuje od koczującej poza murami enklawy Orchidei. Tych dwoje połączy więź zdolna pokonać czas i przestrzeń. Poszukując siebie będą zmieniać czasy, planety, obalać władze i promować wartości rodzinne (w trakcie rozwoju akcji bohaterowie zostaną rodzicami córki Machoni). Komiks wyrosły z bolączek i lęków pokolenia lat 80. (zagłada nuklearna, totalitaryzm), mimo powielania ogranych klisz fabularnych (utrata pamięci przez głównego bohatera) szybko zyskał sławę i stał się hitem. Historia Yansa i Orchidei, obliczona na pojedynczy album, szybko doczekała się kontynuacji. Po dwudziestu latach zamknęła się w 12 albumach i w chwili obecnej doczekała się pomnikowego trzytomowego wydania zbiorczego, wzbogaconego o nigdy niepublikowaną historyjkę i obszerne dossier twórców. Materiały dodatkowe zawierają ciekawostki, historię serii i tłumaczą (pośrednio) powody nieścisłości scenariuszowych. Jeżeli
chodzi o rysowników – dla obydwu seria była polem doświadczalnym, a finalnie trampoliną do dzisiejszej sławy. Swój trwały ślad odcisnął Yans również w historii naszego pisma. Po polsku zadebiutował jako „Jan – Przybysz znikąd” w gazecie młodzieżowej „Świat Młodych” już w roku 1984. Była to wersja okrojona i z błędami w tłumaczeniu. Pełną wersję czytelnicy zobaczyli dopiero na łamach pisma (wtedy jeszcze) „Fantastyka”. W czerni i bieli wypełnił lukę po zakończeniu odcinkowego „Funky’ego Kovala”. To również redakcja „Fantastyki” na trzy dekady dała czytelnikom „Yansa”, a nie „Hansa”, jak stało w oryginale. Patriotyczna redakcja zadecydowała, że Hans kojarzy się zbyt okupacyjnie, a Yans brzmi futurystycznie i oryginalnie (nikt nie wiedział wtedy, że istnieje byt zwany poprawnością polityczną). Inną ciekawostką związaną z komiksem jest zmiana rysowników. Gdy się to dokonywało i Kasprzak polecony przez Rosińskiego przejął funkcję grafika serii, w polskiej rzeczywistości taka decyzja wydawnicza była nowością. Ba – rzadką rzeczą była nawet na rynku frankofońskim, gdzie dominował komiks autorski. Nikt nie przypuszczał, że zapowiada to ogólną tendencję rynkową i zmianę polityki edytorskiej dosyć powszechną w XXI wieku. Czytelnicy – już za sprawą wydań albumowych Egmontu – pilnie obserwowali, jak poradzi sobie Kasprzak. W końcu był to jego bilet na mityczny „Zachód”. Po latach, dzięki obfitemu
dossier wiemy, że rysownik, aby jak najmniej dotkliwie wejść w cudze buty, zawierzył scenarzyście. A ten, chcąc stworzyć mu pole do popisu i nowe światy, w których odnalazłby się szybko ze swoją kreską, skierował dzieje Yansa na inne tory. Po w miarę spójnym pięcioksięgu zaczął się czas twórczych poszukiwań. „Planeta czarów” to wpuszczenie Kasprzaka w roślinne klimaty tak, by rozrysował się w postaciach. W kolejnym tomie osadzonym czasowo kilka lat później, Yans z rodziną wraca do odmienionego miasta – rysownik może tworzyć swoje tła. O ile Kasprzak się rozwija, to scenariuszowo komiks wydaje się tworzony na kolanie. Tracąc Valsary'ego – główny schwarzcharakter – Duchâteau pozbawił serię napędu. Totalitaryzm modny w latach 80. i spajający tomy Rosińskiego ustępuje scenariuszowej biegunce. Pisarz nie potrafi już znaleźć wiarygodnego spoiwa dla kolejnych albumów. Porzuca ciekawe wątki (chociażby motyw ojca Yansa) i pcha akcję w coraz to nowe, niespójne wątki, przez co komiks wydaje się powierzchowny i niedopracowany. Mimo tych wad, wydanie zbiorcze sprawdza się jako pomnik minionej, fantastycznej epoki, a dzięki ciekawym dodatkom jako świadectwo spotkania kilku twórczych ludzi. Siła serii tkwi też w podróżach sentymentalnych jakim lubi oddawać się pokolenie niżej podpisanego. Waldemar Miaśkiewicz
Yans. Wydanie zbiorcze tom 1,2,3. Scenariusz: Andre Paul Duchâteau. Rysunki: Grzegorz Rosiński i Zbigniew Kasprzak. Egmont Polska 2014 tom 1 2015 tom 2 i 3. Cena: 3 x 99,99 zł
76 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
komiks
SIŁY PIERWOTNE
Finał kultowej space opery
Mushishi to badacz mushi. Proste, prawda? Ale czym są te „mushi”?
Alexandro Jodorowsky z klasą i w charakterystyczny dla siebie sposób zamyka uniwersum Incala.
Gdzieś daleko w Japonii, w nieokreślonym bliżej czasie, mały hłopiec, rysując lewą ręką, sprawia, że byty z tuszu ożywają (jak Tytus u Papcia Chmiela). Inne dziecko traci słuch, ale zyskuje rogi. Mężczyzna w snach kreuje rzeczywistość. Problem polega na tym, że śni o klęskach żywiołowych i śmierci najbliższych. Te i inne przypadki w naszej kulturze zakwalifikowalibyśmy jako zjawiska nadprzyrodzone. W świecie przedstawionym przez panią Yuki Urushibara za powyższe anomalie odpowiadają mushi – dziwne, niewidzialne byty, obecne w świecie od jego powstania. Nie są roślinami, nie są zwierzętami, nie mają świadomości, obce są im dylematy moralne, mają różną wielkość i właściwości. Są niczym bakterie – nie widzimy ich, ale wiemy, że są. Również jak bakterie można podzielić je na pożyteczne i takie, z którymi kontakt wywołuje paskudne konsekwencje. Co bardziej zorientowani wzywają w takich przypadkach mushishi – łowcę i badacza mushi w jednym. Ginko – nasz bohater – przede wszystkim widzi mushi. Ma ogromną wiedzę o gatunkach tych żyjątek i wykorzystuje ją, by uwalniać ludzi od ich problemów – każdy, z którym się styka jest jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny. Tak jak nasz Wiedźmin, oczekuje za swe usługi zapłaty. Nie są to jednak pieniądze, a pozostałości po „uzdrowieniach” – przedmioty mające bezpośredni kontakt z mushi – posiadające magiczne właściwości. Gdzie kryje się siła komiksu? Przede wszystkim w oryginalności przekazu i kreacji świata. Komiks opowiada o tak obcych stworkach, że nie sposób przewidzieć końcowego rozwiązania fabularnego. Wybory mushishi i nosicieli są dosyć nieoczekiwane i obce naszej kulturze. To atut podstawowy. Komiks uwodzi nieśpieszną, senną narracją. Choć Ginko to łowca, nigdy nie poluje w klasycznym znaczeniu tego słowa – w omawianej mandze nie ma przemocy. Każda historia to śledztwo duchowe, mushishi znajduje przyczynę, wyjaśnia tajemnicę, a to często prowadzi do nieoczekiwanej reakcji nosiciela. Hanami dobrze konstruuje ofertę dla dorosłego miłośnika mangi, wybierając serie wymagające, ciekawe i zamknięte. „Mushishi” dobrze wpisuje się w ten model biznesowy, co za tym idzie jest wart uwagi i czasu czytelnika.
Inspirowany „Gwiezdnymi wojnami”, „Diuną”, mistycyzmem i wschodnią filozofią „Incal” Jodorowsky’ego i Moebiusa należy do żelaznej klasyki SF. Ta wielopoziomowa opowieść o ratowaniu wszechświata doczekała się wielu serii pobocznych, prequela oraz sequela, do którego scenarzysta podchodził aż dwukrotnie. Za pierwszym razem w 2000 r. wraz z Moebiusem stworzyli album „Po Incalu: Nowy sen”, który miał rozpocząć finalną trylogię o losach podrzędnego detektywa Johna DiFoola. Niestety twórcom z różnych powodów nie udało się dokończyć tej historii i dopiero po ośmiu latach Jodorowsky zdecydował się opowiedzieć ją na nowo, ale już z nowym rysownikiem na pokładzie i pod innym tytułem. Tak narodził się „Final Incal”, w którym niezdarny bohater ponownie znajdzie się w centrum wielowymiarowego konfliktu oraz stawi czoła elektronicznemu wampirowi, chcącemu zniszczyć całe biologiczne życie we wszechświecie. Efekt ostatniej współpracy dwóch wielkich mistrzów komiksu, czyli „Po Incalu”, okazał się ciekawym, ale jednak nieporozumieniem. Można odnieść wrażenie, że obaj czuli zmęczenie tym światem. Jodorowsky napisał prosty, uciekający w stronę surrealistycznej komedii epizod, ozdobiony szkolnymi dialogami, który bardzo odstawał od poprzednich jego dokonań w uniwersum Incala. Moebius z kolei swój precyzyjny, szczegółowy styl zastąpił maksymalnie prostą kreską, często uciekał się do karykatury i zagrywek charakterystycznych z komiksów humorystycznych. Natomiast „Final Incal” to twór w pełni świadomy i dojrzały, który twórczo rozwija wątki z „Incala” i „Przed Incalem”, a przy tym stanowi autonomiczną całość. Jodorowsky przepisał na nowo „Po Incalu”, rozbudował, przemyślał i uatrakcyjnił, tworząc dzieło jakościowo bliskie duchowi oryginału. Rysunki Jose Ladrönna – bardzo realistyczne, piękne wręcz, dopracowane i pełne szczegółów na drugim planie, przydają całości efektu niespotykanej wyjątkowości. A samo kartkowanie albumu sprawia mnóstwo przyjemności. „Final Incal” oraz „Po Incalu” to definitywne i bardzo dobre zamknięcie najsłynniejszej komiksowej space opery. Na tyle interesujące, że i zupełnie nowi czytelnicy, nieznający pierwowzoru, z powodzeniem się w nim odnajdą.
Paweł Deptuch FINAL INCAL ORAZ PO INCALU. Scenariusz: Alexandro Jodorowsky. Rysunki: Jose Ladrönn, Moebius. Scream Comics 2015. Cena 139,00 zł
Waldemar Miaśkiewicz Mushishi tom 1 i 2. Scenariusz i rysunki: Yuki Urushibara. Hanami 2015. Cena 2 x 34,90 zł
77 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Fot. Maciej Parowski
felieton: Orbitowanie po kinie
O miłości
Łukasz Orbitowski
Lubię filmy o dezerterach. Nie o tych z wojska, rzecz jasna. Pociągają mnie opowieści o ludziach, którzy porzucają swoje życia, zwracając się ku czemuś nowemu, groźnemu i nieznanemu. Coś takiego – taka ucieczka, exodus, prywatna wędrówka do Ziemi Obiecanej – musi wyzwalać wielką energię, porównywalnej do wybuchy bomby nuklearnej. Rozbity atom, rozbite życie, jaka różnica? Wydaje mi się nawet, że skala wyzwolonej energii pozostaje proporcjonalna do złożoności i bogactwa życia, które ulega rozpieprzeniu. Bankier porzucający wszystko poczuje się lepiej niż robotnik. Jak poczułbym się ja? Tego niestety się nie dowiem, gdyż uciekać nie będę, w odróżnieniu od Josha, zagubionego chłopaka z filmu „Spring” duetu reżyserskiego Justin Benson/Aaron Moorhead. „Spring”
E
wangelista pisze: Kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. Nasz Josh ma bardzo mało i rzeczywiście traci i tę odrobinę. Najpierw umiera mu matka, którą się opiekował. Niedługo później wylatuje z roboty i jeszcze jakieś zbiry go gonią. Dziewczyna chce z nim sypiać tylko z litości, a i tak zmienia zdanie. Josh, namawiany przez kumpla, decyduje się na podróż do Europy celem posklejania serca oraz duszy. Włóczy się. Pije. Poznaje nowych ludzi. Wreszcie, trafia do miasteczka w rozgrzanych słońcem Włoszech. Tam spotyka Louise, zjawiskową dziewczynę zajmującą się historią sztuki. Spędzają ze sobą noc, a Josh zakochuje się od kopa. Więcej nawet, całe swoje cierpienie, ten ciąg niepowodzeń życiowych i rodzinną tragedię roztapia w tej miłości. Zostaje we Włoszech. Podejmuje pracę na farmie i próbuje cieszyć się życiem. Nie wie (ale się dowie!), że Louise jest depozytariuszką straszliwego sekretu. Jej tajemnica ujawnia się stopniowo, w kolejnych odsłonach aż do interesującego finału; wyjaśnia też sens niedopasowanego z pozoru tytułu. Nie wolno więc mi jej zdradzić. Powiem tylko, że dziewczyna jest stara. Bardzo stara. Fantastyka ma problem z długowiecznością. Nie potrafimy jej opisywać. Sam kiedyś chciałem napisać opowiadanie o ludziach, którzy uzyskali nadmiernie długie życie i poległem na
etapie notatek. Nie potrafiłem wyobrazić sobie zmian w ich psychice. Złożoność tego problemu rozumiał już Bram Stoker. Jego pięćsetletni wampir jest cieniem dawnego, mocnego Vlada Palownika – zredukował się do strzępków wspomnień i instynktów. Dalszy etap tej drogi wspaniale pokazał Bob Leman w cudownym opowiadaniu „Pielgrzymka Clifforda M.”, gdzie młody wampir wyrusza na poszukiwanie starszych pobratymców (Louise nie jest wampirem, nic z tych rzeczy). Zastaje zwierzęta o ludzkich kształtach, zdegenerowane wskutek własnej nieśmiertelności, brudne, wstrętne, zainteresowane jedynie żarciem i kompulsywną kopulacją. Ucieka w śmierć, przerażony taką perspektywą. Tymczasem, w większości książek i filmów człowiek długowieczny, liczący sobie setki, jeśli nie tysiące lat, niewiele różni się od zwykłych śmiertelników. Śmieje się i ma zainteresowania. Wydaje mi się to potwornie naiwne. Louise pozornie jest zwyczajną dziewczyną. Cieszy ją wino wypite na murku, ciepła woda i miłe towarzystwo. Jej oczy widziały Rzym Cezarów, Huna Atyllę i Garibaldiego z Mussolinim. Spacerowała wśród zadżumionych szczurów i podziwiała płomienie trawiące Savonarolę. Mijała słońca i trwa, jak śpiewał klasyk polskiego metalu. Z zachwytem zrozumiałem, że jej radosna twarz, błyskotliwe odpowiedzi, empatia, ale i bezbłędna zdolność
Spring. Reżyseria: Justin Benson, Aaron Moorhead. Występują: Lou Taylor Pucci, Nadia Hiker. USA 2015. IMDb rating 6,6
78 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
uwodzenia są niczym więcej jak maską nałożoną celem przetrwania wśród swoich byłych pobratymców, ludzi. Jest taka, żeby się nie odróżniać. Skrywa coś więcej niż tajemnicę własnej długowieczności, mianowicie swoją własną niepoznawalność. Prawdy o niej nie odkryje Josh, nie mówiąc już o niżej podpisanym. Przypuszczam, że nie wynika to ze złej woli. Po prostu, nie umiałaby nam o sobie opowiedzieć. Wartość dodaną „Spring” stanowi sceneria. Dla Amerykanina Europa musi wydawać się kontynentem umieszczonym na innej planecie. Za Atlantykiem najstarszy budynek ma trzysta lat, tymczasem Josh włóczy się wśród ruin liczących siedem razy tyle. Przysiada na tym samym murku, co rzymscy legioniści i spogląda na morze Tyberiusza. Drzewa w sadzie, gdzie wylądował, rodzą owoce od początku świata. Dziewczyna spogląda z rzymskiej mozaiki, a jednak stoi tuż obok i ma ochotę na wino. Wszystko – przyroda, fale trzaskające o skały, wąskie uliczki i słońce nad nimi – tworzy atmosferę bezczasu, gdzie wylegują się potwory. „Spring” obejrzałem w wielkim napięciu, nie tylko ze względu na trudną sytuację Josha i powolne, sekwencyjne odsłanianie się tajemnicy skrywanej przez Louise. Nawet nie dlatego, że dobrze życzyłem tym dwojgu. Film korzysta ze środków wygospodarowanych przez horror, pozostając historią miłosną, niczym więcej. To romans paranormalny z prawdziwego zdarzenia, wolny od naiwności „Zmierzchu” i rozlicznych epigonów. Gdyby na świecie istniały potwory i pozwalały się kochać, tak by to mniej więcej wyglądało. Bałem się więc, że twórcy nie wytrwają w przyjętych założeniach, że w finale zdarzy się krwawa jatka, albo Josh zostanie zmuszony do konfrontacji ze swoją ukochaną, słowem, że „Spring” skręci w stronę horroru. Nie doszło do niczego takiego. Zdarzyło się parę mocniejszych scen, lecz finał tego pięknego filmu wybrzmiewa w ciszy.
„Miecze cesarza” Wydawnictwo Rebis
„Trollhunters” Wydawnictwo Galeria Książki
„Dżungla”, „Droga do Nawi” Wydawnictwo Czwarta Strona
„Marsjanin. Audiobook” CDP
Który z autorów „Czwartej Strony” poszukuje najlepszego rytmu drabble? Gdzie mieszka autor książki „Miecze cesarza”?
Kaden, dziedzic Nieciosanego Tronu, spędził osiem lat w odległym górskim klasztorze, poznając tajemne nauki mnichów służących Niememu Bogu. Ich rytuały zawierają klucz do starożytnej mocy, nad którą musi on zapanować. Za morzem jego brat Valyn odbywa brutalny trening w Kettralu, elitarnej jednostce, której członkowie dosiadają gigantycznych czarnych ptaków. Przed nim ostatnia, śmiertelnie niebezpieczna Próba Hulla. W stolicy zaś minister finansów Adare, wyniesiona na to stanowisko jednym z ostatnich zarządzeń cesarza, próbuje wykazać się przed swoim ludem. Jest także przekonana, że wie, kto zamordował jej ojca. Nie cofnie się przed niczym i uczyni wszystko, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Wśród czytelników, którzy do końca października nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy ([email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Rebis.
Jaka jest wartość energetyczna ludzkiego serca?
JESTEŚ JEDZENIEM. Mięśnie, które napinasz, by chodzić, podnosić, mówić? To płaty mięsa pokryte twardszymi ścięgnami. Skóra, której tyle uwagi poświęcasz przed lustrem? To dla wyrobionego podniebienia smakowita zapiekanka o mięsnym smaku. A kości, które dają ci siłę do przemierzania świata? Grzechoczą między zębami, kiedy wysysany szpik ścieka do zaślinionych gardeł. Bo gdzieś czają się potwory – o potwornych apetytach.
Wśród czytelników, którzy do końca października nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy ([email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Galeria Książki.
XXIII wiek. Ludzie skolonizowali Marsa, mało kto jednak nazywa go swoim domem. Terraformacja udała się tylko do pewnego stopnia, mieszkańców nękają choroby i problemy psychiczne, relacje społeczne zaczynają przypominać te z czasów średniowiecza, a dawne jednostki administracyjne zamieniły się we wrogo nastawione do siebie zony, szykujące się do wojny. Polak – Alek Bielski, weteran z Afganistanu. Rosjanie – Misza Asieniewicz, moskiewski milicjant, i Ksenia Morozowa, (nie)zwykła dziewczyna. Losy tej trójki, początkowo wydawałoby się ze sobą niezwiązane, łączą się za sprawą intrygi tajemniczego świata, z którego istnienia zwykli ludzie nie zdają sobie sprawy. Ksenia, Misza i Alek stają się zabawkami w rękach bogów, od wieków planujących intrygę mającą na celu doprowadzenie do zmiany dominacji w istniejącym świecie. Czy Perunowi uda się zawładnąć światem bogów i ludzi? Po czyjej stronie jest Światowid? A może wszyscy spotkają się w Nawii, podziemnym królestwie Welesa? Wśród czytelników, którzy do końca października nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy ([email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma dwie książki ufundowane przez Wydawnictwo Czwarta Strona.
Jaka sonda jako pierwsza sfotografowała Marsa?
Mark Watney kilka dni temu był jednym z pierwszych ludzi, którzy stanęli na Marsie. Teraz jest pewien, że będzie pierwszym, który tam umrze! Straszliwa burza piaskowa sprawia, że marsjańska ekspedycja, w której skład wchodzi Mark Watney, musi ratować się ucieczką z Czerwonej Planety. Kiedy ciężko ranny Mark odzyskuje przytomność, stwierdza, że został na Marsie sam w zdewastowanym przez wichurę obozie, z minimalnymi zapasami powietrza i żywności, a na dodatek bez łączności z Ziemią.
Wśród czytelników, którzy do końca października nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy ([email protected]), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma audiobook ufundowany przez CDP.
RozwiĄzania konkursów z numeru 8/2015 „NF” Cykl „Wieże Bois-Maury” Wydawnictwo Komiksowe
Seria „Pax” Wydawnictwo Media Rodzina
Autor serii „Wieże BoisMaury” zadebiutował w magazynie „Spirou”.
Asa Larsson przed rozpoczęciem kariery pisarskiej była prawniczką zajmującą się podatkami.
Piotr Zajczyk – Przemyśl Aleksandra Kischka – Racibórz Patryk Tomala – Żyrowa
Paweł Rzymski – Gdańsk Wojciech Cholewa – Kraków Tomasz Plotniok – Sieradz
79 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
ROCZNA
PRENUMERATA tylko
Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” W prenumeracie dostajesz:
• 3 numery za darmo • wszystkie numery prosto do domu, wcześniej niż w kiosku!
84
zł
masz pytania?
• wejdź na: www.fantastyka.pl/prenumerata • zadzwoń: 22 278 17 27 • napisz: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa lub [email protected] Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006 py tan ia dot ycz ące pre n u m e r at y: • •
•
telefonicznie: (w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 listownie pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa lub na adres e-mailowy: [email protected]
Z as ad y pren um er at y:
•
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
• •
prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego zamawianego numeru na okres 12 miesięcy reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający.
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
Śledź aktualne promocje prenumeraty na naszej stronie
WWW.FANTASTYKA.PL/prenumerata
Adr es redakc ji: ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
e- mail: [email protected]
www.fantastyk a.pl
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717 [email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej [email protected]
Stali współpracownicy:
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej [email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik,
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny [email protected]
Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Paszylk,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Maciej Parowski ojciec redaktor [email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2015 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
Krystyna de Binzer, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska, Joanna Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Tomasz Miecznikowski, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz, Radosław Pisula, Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts,
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński. Fantastyczna lektura okolicznościowa: Clive Cussler, „Skarb”
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
JAK PRZYSYŁAĆ OPOWIADANIA
DO „NOWEJ FANTASTYKI” I „WYDANIA SPECJALNEGO” 1. Teksty w Wordzie w formacie .rtf lub .doc proszę przysyłać na adres [email protected]. Preferowane ustawienia pliku – czcionka Times New Roman 14, wcięcia akapitowe 1 cm (brak tabulatorów), bez odstępu między akapitami, z pojedynczym odstępem między wierszami. Opowiadania wysłane na ten adres, po przejściu selekcji, zostaną wybrane do druku w „Nowej Fantastyce” lub „Wydaniu Specjalnym”, a ich przeznaczenie zależy od decyzji redakcji. 2. Pamiętaj, żeby w pliku znalazło się Twoje imię i nazwisko, namiary kontaktowe (co najmniej adres e-mail i/lub numer telefonu) oraz – najlepiej – krótka notka biograficzna (ze szczególnym uwzględnieniem, czy autor publikował coś wcześniej i jeśli tak, to gdzie). Pliki z opowiadaniami trafiają ze skrzynki mailowej do katalogów na dysku twardym – jeśli nie znajdują się w nich te dane, prześledzenie, przez kogo zostały wysłane jest potem utrudnione, jeśli nie niemożliwe. Dodatkowo w tytule pliku proszę umieścić nazwisko autora i tytuł tekstu (albo pierwsze słowa tytułu, jeśli cały jest dłuższy), np.: „Tolkien_Władca pierścieni”, „Lem_Niezwyciężony”. Podobnie powinien wyglądać temat e-maila (np. „Rowling, Kiedy Harry poznał Sally, opowiadanie”).
4. Jeśli „mailer deamon” na skrzynce nie sygnalizuje Ci, że przesyłka nie dotarła do redakcji, załóż, że dotarła. Potwierdzenie otrzymania e-maila to tylko niecała minuta, to prawda; ale potwierdzenie otrzymania stu e-maili to już więcej niż godzina. Ten czas lepiej poświęcić na czytanie Twoich opowiadań. Z podobnych powodów nie prowadzimy polemik na temat odrzuconych tekstów ani ich nie opiniujemy. Jeśli do trzech miesięcy nie skontaktuje się z Tobą nikt z redakcji, możesz założyć, że tekst nie został zaakceptowany. 5. Każdy zaakceptowany tekst podlega pracy redakcyjnej – redakcja zastrzega sobie prawo do dokonywania skrótów i wprowadzania poprawek do tekstu. Bądź na to przygotowany.
bo na ok s u
b
b
bo na ok s u
b
bo na ok s u
na
po
po
p na ol f u
3. Z autorami wybranych tekstów skontaktujemy się mailowo lub telefonicznie najczęściej do trzech miesięcy od otrzymania pliku z opowiadaniem. Nie znaczy to jednak, że tekst zostanie opublikowany w tym terminie – czas publikacji zostanie ustalony w porozumieniu z autorem.
po
po
po
po
p na ol fa ub c
na
po l fa ub c
na l na l na l na l na l l u u fa ub fa ub fa ub f f fa ub ac b ac b ac b eb n ce n ce n ce n ce n eb n eb n eb n eb n oo as bo a bo a bo a b a a a a a p oo s oo s oo s oo s oo s ku o o o s s s p p p p p p p p na ol ku ku ku ku ku ku ku ku na ol na ol na ol na ol na ol na ol na ol na ol u fa b fa ub fa ub fa ub f a ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a p po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s po ok s na ol oku s na l na l na l na l na l na l na l na l u u u u u u u u fa ub fa ub fa ub fa ub f a ub fa ub fa ub fa ub fa ub ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n ce n bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a bo a ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s ok s u u u u u u u u u
www.fantastyka.pl > chcemy waszych opowiadań!
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]
6. Pamiętaj, że brak akceptacji tekstu nie jest równoznaczny z brakiem akceptacji autora – czasem tekst nie jest zły, ale nie jest kompatybilny z gustem redaktora lub nie pasuje do aktualnych planów wydawniczych. Niech Cię to nie zraża. Próbuj dalej. 7. Pamiętaj, że brak szacunku okazany w kontaktach interpersonalnych nie jest najlepszą drogą do budowania dojrzałych relacji między partnerami złączonymi wspólnym celem. Nikt w redakcji nie jest Twoim wrogiem. Najczęściej przypadek to tylko przypadek. Daj sobie i nam drugą szansę.
redakcja „NF”
ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka [email protected]