Wspomnienie o TERRYM PRATCHETCIE (1948-2015)
05 (392) 2015
miesięcznik miłośników fantastyki
Cena 9 zŁ 99 gr (w tym 8% VAT)
ży od 5
www.fantastyka.pl
P RÓS ZYŃSKI M E D I A
maja
INDEKS 358398
issn 0867–132x
eda w sprz
PRÓSZYŃSKI
M E D I A
Nowa gwardia
Marvela mulder i scully
znowu na tropie
PROZA:
GAIMAN opowiadanie ze świata „NIGDZIEBĄDŹ” WATTS KOMUDA � Pławska Moraine Vizvary � � w MAJu PREMIERA juz © Wydawnictwo SQN
NF_05_2015_okladki.indd 1 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:12:29
NF_05_2015_okladki.indd 2 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:12:30
fot. J. Lubas
05/2015
WIEK NIEUFNOŚCI 06
00 04 W latach 90. dobry duch natchnął redakcję „NF” do wydania „Koloru magii” w odcinkach. Czemu książka trafiła do mnie? Przypadek, ale brzemienny w skutki, bo na lata związał mnie ze Światem Dysku.
Błyskotliwym ruchem Cartera było postawienie w głównych rolach agentów FBI. Jak nie uwierzyć w to, że rząd spiskuje z kosmitami, jeśli nawet jego pracownicy podważają dobre zamiary mocodawców?
00 11
14 65
Marvel Studios zaplanowało rozwój filmowego uniwersum aż do 2028 roku. Wraz z premierą „Avengers: Czas Ultrona” warto pochylić się nad nowymi superbohaterskimi twarzami, które niebawem ujrzymy na ekranie.
Mania hipnotyzowania zaczęła się przy okazji mody na różne mesmeryczne teorie. Mesmer, skończył w niesławie, jednak jego idee pewnej soboty natchnęły szkockiego chirurga Jamesa Braida do badań nad hipnozą.
PUBLICYSTYKA 2 4 6 9 11 14 63 65 72 74 78
ZAPOWIEDZI SIR TERRY I JA Piotr W. Cholewa MULDER I SCULLY ZNOWU NA TROPIE Radosław Pisula CHCĘ WIERZYĆ Wywiad z Frankiem Spotnitzem NOWA GWARDIA MARVELA Radosław Pisula CZUJĘ SIĘ W ZONIE, JAK W DRUGIM DOMU Wywiad z Michałem Gołkowskim GŁUCHY SAPER, ŚLEPY SNAJPER Maciej Parowski RAZ, DWA, TRZY... Agnieszka Haska, Jerzy Stachowicz POWSTANIE MASZYN Peter Watts DAVID LYNCH KONTRA WIELKANOC Robert Ziębiński CIEMNOŚĆ I PUSTKA Łukasz Orbitowski
PROZA POLSKA 17 27 37
ŚWIADECTWO ISTNIENIA Istvan Vizvary WIZGUN Jacek Komuda WIEDŹMA Barbara Pławska
Polub Nową Fanta stykę na
44 55
KSIĘŻYCOWY CHŁÓD Sunny Moraine BILANS ZYSKÓW I STRAT Peter Watts O TYM, JAK MARKIZ ODZYSKAŁ SWÓJ PŁASZCZ Neil Gaiman
RECENZJE 67
KSIĄŻKI
75
FILM
76
KOMIKS
Jerzy Rzymowski
Faceb o
PROZA ZAGRANICZNA 40
Sytuacja pierwsza: ogłaszamy na Facebooku reguły konkursu „Moda na Nową Fantastykę”. Błyskawicznie pojawiają się wpisy, że metoda nagradzania jest zła, bo ludzie będą oszukiwać i kupować „lajki”, aby ich zdjęcie wygrało. Niedługo później Michał Cetnarowski wspomina na Facebooku o niepokojącej zbieżności między marcową katastrofą samolotu Germanwings, a treścią opowiadania „Akt” z kwietniowej „NF”. Natychmiast padają zarzuty, że żerujemy na tragedii. Te i inne przypadki, które zbiegły się w czasie, doprowadziły mnie do niepokojącej refleksji. Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy z tego, że żyjemy w epoce, w której brak zaufania tak mocno determinuje nasz sposób myślenia, zachowania, relacje międzyludzkie. Nie ufamy politykom ani duchownym, mediom ani korporacjom – wszyscy kłamią i działają tylko we własnym interesie. Jeśli coś jest reklamowane, to na pewno ktoś nam próbuje wcisnąć kit. Wszędzie węszymy oszustwo – zwłaszcza, że marketingowcy faktycznie robią się coraz sprytniejsi i działają subtelniej, żebyśmy się nie zorientowali, że ktoś nami manipuluje. Chętnie za to przyswajamy teorie spiskowe, które podsycają w nas przekonanie, że wszystkie paranoje są uzasadnione i wynikają z rozsądku, a nie skrzywionego spojrzenia na świat. Władze odpłacają zresztą obywatelom tą samą monetą, czego efektem jest narastająca, wszechobecna inwigilacja społeczeństw. Czy na dłuższą metę da się tak funkcjonować i nie oszaleć? W tym kontekście zapowiadany powrót serialu „Z Archiwum X”, który ponad dwadzieścia lat temu zapoczątkował w telewizji modę na teorie spiskowe i zostawił nam w spadku hasło „Nie ufaj nikomu!” wydaje się nie tylko sentymentem, ale znakiem naszych czasów. Pamiętajmy jednak, że serial zostawił nam też dwa inne hasła: „Chcę wierzyć” i „Prawda gdzieś tam jest”. Lepiej trzymać się tego. Mam nadzieję, że w środowisku fantastów wzajemne zaufanie zwycięży. Zapraszam do lektury!
oku!
w następnym numerze : Paolo Bacigalupi Dzieci Moriabe Piotr Patykiewicz Parch FANTASTYKA WYDANIE SPECJALNE 2/2015 od 15 kwietnia
01_16_NF_05_2015.indd 1 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:16
Fot. A. Kaczorek
L
edwie człowiek wróci z Pyrkonu, a tu czekać będzie na niego maj. Maj zły, maj pełen premier, Maj-OpróżniającyKieszenie, Maj-Druzgoczący-Skarbonki. Jedna świnka poświęci się dla biletów do kina, zaczynając od „Avengers: Czasu Ultrona”, czyli kolejnego kluczowego filmu w niesamowitym świecie Marvela. Potem Mad Max powróci z twarzą Toma Hardy’ego w „Na drodze gniewu”, a następnie dostaniemy tajemniczą „Krainę jutra” z Georgem Clooney’em, oraz „Poltergeista”, który ma nas straszyć tak jak klasyczny „Duch”. Druga świnka zostanie strzaskana dla funduszy na komiksy. Komiksy są drogie, a wydatków trochę będzie. Pozycja obowiązkowa to „Superman. Czerwony syn”, czyli opowieść o tym, jak wyglądałaby historia Człowieka ze Stali, gdyby jego kapsuła rozbiła się nie w Stanach, a na terenie ZSSR. W co Supermana zamieniłby Stalin? Odpowiedź podał Mark Millar, który nie tylko udźwignął jej ciężar, ale dał nam jedną z lepszych fabuł o pierwszym spośród herosów.
Superman to komunista! Kolega Supka, Batman (który zresztą w „Czerwonym synu” zalicza świetny występ) powróci w „Gniewie”, czyli kolejnej odsłonie serii „Detective Comics”. Wprawdzie ten cykl szczęścia dotychczas nie miał, ale za scenariusz odpowiada John Layman, który dał nam „Chew”, więc warto pozostać optymistami. Egmont wznowi też „Amerykańskiego wampira”, od razu premierowo prezentując nam trzeci tom serii – a fabuły Scotta Snydera zawsze są warte uwagi. Nie można również przemilczeć nowego, zbiorczego wydania „Ekspedycji” z rysunkami Bogusława Polcha. Wśród książek premierą miesiąca jest „Pamięć wszystkich słów” Roberta M. Wegnera (recenzujemy w tym numerze), choć najgłośniej będzie pewnie o powieści „Nadchodzi ogień”, czyli debiucie znanej ze „Z Archiwum X” Gillian Anderson. Poza tym doczekamy się „Lorda Niedzieli”, czyli finału cyklu Gartha Nixa, nowej edycji „Illionu” Dana Simmonsa, a także „Rozłąki” od Christophera Priesta („Prestiż”). Znajdzie się także coś non-fiction. „Kiksy klawiatury” to zestaw felietonów i esejów Terry’ego Pratchetta, od wspomnień pratchettowej babci po spekulacje na temat intymnego życia Gandalfa, oraz namiętną obronę spraw, które są dla niego istotne.
01_16_NF_05_2015.indd 2 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Marcin Zwierzchowski
na maj polecamy :
książki
Robert M. Wegner, „Pamięć wszystkich słów” – powrót do „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”.
film
Terry Pratchett, „Kiksy klawiatury” – publicystyka niedawno zmarłego pisarza.
komiks
„Avengers: Czas Ultrona”
„Superman. Czerwony syn”
– kolejny film w ramach kinowego uniwersum Marvela.
– a gdyby Człowiek ze Stali wychował się w Związku Radzieckim?
2015-04-13 10:08:19
3 01_16_NF_05_2015.indd 3 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:21
temat z okładki
Sir Terry i ja Piotr W. Cholewa
Mój pierwszy kontakt z Pratchettem nastąpił drogą pośrednią – pewien znajomy poprosił, żeby przywieźć mu z Anglii jakąś jego książkę, bo słyszał, że dobrze pisze. Potem się rozczarował, a ja przeczytałem „Kolor magii” jakby przy okazji. Rzeczywiście, miał pewne braki fabularne i stanowił ciąg anegdot, luźno połączonych akcją i postaciami bohaterów – ale były to świetne anegdoty.
C
zas mijał i w latach 90. dobry duch natchnął redakcję „Nowej Fantastyki” do wydania „Koloru magii” jako powieści w odcinkach. Czemu książka trafiła do mnie? Nie jestem pewien, minęło już tyle lat. Mam wrażenie, że kogoś ona nie śmieszyła, ktoś inny był zajęty… Przypadek, ale – jak często przypadki – brzemienny w skutki, bo na dwadzieścia kilka lat związał mnie ze Światem Dysku.. Wydaje mi się, że wtedy nikt nie zdawał sobie sprawy, jak popularny stanie się Pratchett. Nikt nie przewidywał, w jakim kierunku rozwinie się cykl Świata Dysku. Pratchetta traktowaliśmy jak kolejnego autora piszącego humorystyczne fantasy – owszem, lepsze niż większość, ale nie aż tak wyjątkowe.
To się zmieniało powoli, chyba mniej więcej od „Morta”. Sam Pratchett powiedział na którymś spotkaniu, że gdzieś około „Morta” odkrył coś takiego jak fabuła. I spodobało mu się. Mniej więcej po „Morcie” pierwszy raz przyjechał do Polski. Był tylko kilka dni, na Międzynarodowych Targach Książki. Towarzyszyłem mu jako tłumacz i wtedy pierwszy raz z podziwem patrzyłem, jak wielki szacunek ma dla swoich czytelników. Po podpisaniu książek gigantycznej kolejce, kiedy obsługa stoiska robiła kawę i szykowała własne książki do podpisu, Pratchett zauważył jakąś nastoletnią dziewczynkę, spóźnioną pewnie o ponad godzinę, nieśmiałą i z książką. Powiedział Przepraszam bardzo, ale to czytelnik, który zapłacił za książkę, więc ma pierwszeństwo. I narysował jej obrazek, podpisał, zapozował do zdjęcia. Zawsze też był technicznie przygotowany do podpisywania: miał z dziesięć różnych długopisów, ze trzy pisaki, w tym przynajmniej jeden srebrny, do pisania na plakatach z ciemnym tłem. Poza tym na spotkaniach był dowcipny, swobodny – i cierpliwie znosił (niestety) często się powtarzające pytania dziennikarzy. Było mi trochę głupio, kiedy je przekładałem; pocieszył mnie: Piotr, nie masz pojęcia, ile razy już odpowiadałem na te same pytania. Druga wizyta w Polsce była długa, pracowita i długodystansowa. Razem z Arkiem Nakoniecznikiem jeździliśmy po kraju, bywaliśmy w księgarniach i bibliotekach (to znaczy Pratchett bywał), by zakończyć wizytę
w Białymstoku, gdzie na Polconie pisarz był gościem honorowym. Z podziwem słuchałem jego wystąpień na spotkaniach – opowiadał całkiem inne żarty niż dwa lata wcześniej, całkiem jakby wymienił sobie dysk w głowie (oczywiście anegdoty z życia zostały te same). Podczas tej wizyty zresztą zjadł pierogi i widząc, jak pływają w tłuszczu, wymyślił teorię kopalni smalcu (podziemne pokłady tłuszczu to oczywiście zasypane dinozaury). Wykorzystał ją w „Piątym elefancie”. Wtedy też podpisywał książki w warszawskim Empiku jeszcze po „formalnym” zamknięciu sklepu, bo uznał, że nikt ze stojących w kolejce nie powinien stać na próżno. Trzecia wizyta Pratchetta to rok 2002; stacjonował wtedy w Warszawie, codziennie rano wyjeżdżał do innego miasta, wracał wieczorem (późnym). W dni wolne obsługiwał stacje telewizyjne i radiowe; byliśmy też na przyjęciu w ambasadzie brytyjskiej. W Krakowie, gdzie kolejka po autografy (Empik na Rynku) kończyła się za pomnikiem Mickiewicza, dostał skurczu dłoni od podpisywania. Jako prawdziwy twardziel, poprosił obsługę o miskę kostek lodu, włożył do niej rękę, odczekał chwilę i wrócił do pracy. W 2006 pierwszy raz pojechaliśmy na Discworldcon i mogliśmy zobaczyć Pratchetta w jego „naturalnym” środowisku brytyjskich fanów. Wrażenie? Byli o wiele starsi niż w Polsce. Byli chyba dojrzalsi niż w Polsce. I najwyraźniej potrafili w książkach o Świecie Dysku zajrzeć pod zewnętrzną warstwę żartu i groteski. Niestety,
4 01_16_NF_05_2015.indd 4 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:22
bardzo często książki Pratchetta były klasyfikowane jako zwariowane błazenady – nie tylko przez krytyków, ale i przez fanów. Czytałem na forach opinie, że jakaś nowa książka jest słaba, bo nie taka śmieszna jak poprzednia. Albo że ktoś kiedyś lubił Pratchetta, ale potem przeszedł do poważniejszej literatury. To wszystko było dla mnie zaskakujące, bo książki Pratchetta są bardzo poważne. Są smutne, bywa, że ponure – choć na ogół dobrze się kończą. Bywają zabawne, bo są w nich żarty, nawiązania, anegdoty. Dlatego przyjemnie się je czyta i morał nie jest podawany na siłę. To ważne. Pratchett, kiedy poproszono go, by krótko scharakteryzował swoją prozę, powiedział: Czytalna. Wtedy, w Hinckley, na Discworldconie, widziałem go ostatni raz. Ostatni raz z nim rozmawiałem. Pod koniec roku dowiedzieliśmy się, że cierpi na chorobę Alzheimera – a dokładniej na PCA, jej dość rzadką odmianę. To był wstrząs; Pratchett podjął walkę. Pamiętam, że kiedy wpłacił na fundację badań Alzheimera milion funtów, fani postanowili wyrównać tę kwotę i zebrać tyle samo. Uczestniczyliśmy w tej akcji, kupowaliśmy gałązki bzu na rocznicę Wspaniałej Rewolucji 25 maja (kto czytał, ten wie). Pratchett walczył też o prawo do godnej śmierci dla osób nieuleczalnie chorych jak on. Jego zrealizowany dla BBC dokument „Choosing to Die” ze
szwajcarskiej kliniki Dignitas wzbudził wiele kontrowersji. A przy tym cały czas pisał. Wydawało się, że rozpaczliwie chce dokończyć pewne książki, zrealizować pewne pomysły. Sprawiał też wrażenie, jakby żegnał się ze swoim światem. W 2014 kolejny Discworldcon odbył się w Manchesterze i Pratchett nie przyjechał. Obejrzeliśmy nagraną rozmowę, w której odpowiadał na pytania – umysłowo wydawał się sprawny jak zawsze. Wysłuchaliśmy pierwszego rozdziału jego nowej książki („Shepherd’s Crown” o Tiffany Obolałej). I choć wszyscy bawili się jak na Dyskowym konwencie wypada, nastrój był dość smutny.
Wszyscy wiedzieliśmy, że zbliża się koniec, jednak wiadomość z 12 marca była wstrząsem. Kim był Pratchett? Niewątpliwie bestsellerowym autorem, także humorystą. Ale też filozofem, moralistą, aforystą… Pozostawił kilkadziesiąt książek, mnóstwo cudownych cytatów, wspaniałych postaci, wzruszających i zabawnych scen. Smutek tych, którzy mieli okazję poznać go osobiście. Pozostał (jak napisał w zakończeniu „Panów i dam”) Z zamku [...] cichy śmiech i brzęk srebrnych dzwoneczków. A na pustym zboczu tylko milczenie elfów.
5 01_16_NF_05_2015.indd 5 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:25
temat z okładki
Radosław Pisula
MULDER I SCULLY ZNOWU NA TROPIE „Z Archiwum X” to kulturowy fenomen, który zrewidował współczesne postrzeganie telewizji i pokazał, że wielkie kino można robić także na małym ekranie.
N
ietrudno przerazić młokosa przyklejonego do telewizora, ale wirtuozerią jest zrobić to tak, żeby w wieku produkcyjnym serce nadal zatrzymywało mu się na wspomnienie jakiejś wyrazistej sceny. Dla mnie przodują w tym losy dwójki agentów FBI – pozbawiły mnie niewinności już swoją czołówką, a niezniszczalne ziarno strachu zasiały wraz z pojawieniem się rozciągniętego ciała demonicznego Eugene’a Victora Toomsa w trzecim odcinku serii. Od tego czasu tak naprawdę nigdy nie opuściłem dusznego Archiwum X, ponieważ cały czas w nie wierzę.
Teoria spisku Twórcą serialu jest Chris Carter, który nie sprawiał wrażenia osoby z głową pełną przerażających pomysłów – po studiach przez trzynaście lat pracował w „Surfing Magazine”, a potem dorabiał przy telewizyjnych produkcjach Disneya. Do czasu premiery „Z Archiwum X” najważniejszą pozycją w jego CV były rozśpiewane „Córeczki milionera”. W 1992 roku, za sprawą widzącego w nim spory potencjał producenta Petera Rotha, trafił do telewizji Fox, gdzie dostał szansę stworzenia projektu inspirowanego ulubionymi serialami z dzieciństwa, które skodyfikowały złote lata telewizyjnej grozy. Zuchwały twórca połączył ze sobą gatunkowe szaleństwo „Strefy mroku” i „Po tamtej stronie”, suspens „Alfred Hitchcock przedstawia” oraz klimat „Night Gallery”. Najwięcej jednak „Z Archiwum X” zawdzięcza serii „Kolchak: The Night Stalker”, gdzie tytułowy Carl Kolchak,
dziennikarz chicagowskiej gazety, zajmuje się tropieniem nadnaturalnych spraw, które pozornie nie mają wyjaśnienia. Błyskotliwym ruchem Cartera było postawienie w głównych rolach agentów FBI – zamiast człowieka z zewnątrz, za brudnymi sprawami ukrywanymi przez tajne służby ganiała dwójka agentów wywodzących się prosto z systemu. Jak nie uwierzyć w to, że rząd spiskuje z kosmitami, jeśli nawet jego pracownicy podważają uczciwość oraz dobre zamiary mocodawców? Serial wystartował w 1993 roku, powoli zbierając grono stałych fanów. Już wspomniana wcześniej czołówka zapowiadała jakość nieznaną dotąd w telewizji – seria surrealistycznych obrazów, przystrojona psychodelicznym tematem muzycznym autorstwa Marka Snowa (który potrafi zagwizdać prawie każda osoba posiadająca telewizor w drugiej połowie lat 90.), idealnie wprowadzała w klimat widowiska. W pierwszym odcinku poznajemy agentkę Danę Scully, twardo stąpającą po ziemi fizyk i doktor medycyny, oddelegowaną do pracy w Archiwum X – komórce FBI, do której trafiają sprawy niewyjaśnione i po prostu dziwne, zamiatane przez rząd pod dywan. Tam urzęduje już Fox Mulder, błyskotliwy analityk i psycholog. Mężczyzna, mimo dezaprobaty przełożonych, nie chce zrezygnować z pracy nad dziwacznymi przypadkami i głęboko wierzy w istnienie kosmitów oraz wszelkiej maści zjawisk nadprzyrodzonych, co jest pochodną domniemanego porwania przez Obcych jego siostry. Scully początkowo miała za zadanie racjonalnie wyjaśniać fantastyczne teorie Muldera, jednak dosyć szybko urok i zapał mężczyzny sprawił, że oboje stali się dobrymi przyjaciółmi, a wrodzony sceptycyzm kobiety temperował rozbuchane pomysły Muldera.
Na wariackich papierach Carter oparł relacje między wyrazistymi agentami na dychotomii – Mulder miał niezachwianą pewność, że na świecie istnieją rzeczy wymykające się ludzkiemu rozumowaniu (co podkreśla kultowy plakat, zdobiący jego biuro, na którym widać rozmazany spodek kosmiczny i podpis „Chcę uwierzyć”), a Scully przez długi czas podchodziła do każdej sprawy z chłodnym, naukowym zacięciem – nawet jeśli na ich drodze stawały wampiry, arktyczne robactwo czy zmiennokształtne isto-
ty. Przez połowę serialu twórcy starali się też nie rozwijać między nimi żadnego romansu, ponieważ głęboka, przyjacielska relacja wyróżniała bohaterów na tle innych produkcji i pozwalała przenieść ciężar emocjonalny na prezentowane sprawy. Za sukces odpowiada także idealne obsadzenie głównych ról. David Duchovny, w życiu prywatnym uroczy i wygadany seksoholik, wypełniał swoją postać ironicznym humorem oraz w naturalny sposób sprawiał, że zaczynaliśmy wierzyć we wszystkie dziwne rzeczy odwiedzające szklany ekran. Z kolei Gillian Anderson, odznaczająca się oryginalną urodą (początkowo chciano zestawić Muldera z jakąś konwencjonalną blond pięknością), idealnie odnalazła się w roli bezkompromisowej pani naukowiec, trzymającej partnera w ryzach. Analityczna i twarda Scully była telewizyjnym ewenementem – w czasach, gdy w ramówce królowali „Renegat”, „Cobra” czy „Herkules”, Anderson była równorzędną partnerką dla Duchovnego, zagarniając dla siebie odpowiednią ilość miejsca i nie dając się sprowadzić do roli żeńskiego dodatku czy obiektu westchnień, a dodatkowo z wyczuciem torowała drogę nadchodzącym sukcesom heroin małego ekranu – bohaterek „Agentki o stu twarzach”, „Mrocznego anioła”, „Buffy: Postrachu wampirów” czy „Firefly”. Tę dwójkę uzupełniała cała plejada postaci pobocznych, które najczęściej miały pojawić się w jednym, góra dwóch odcinkach, ale ich złożona konstrukcja sprawiała, że wracały jak bumerang. Najbardziej rozpoznawalną z nich jest Palacz – członek tajemniczego Syndykatu, grupy odpowiedzialnej za kontakty z kosmitami – który wydawał się pociągać z cienia za wszystkie sznurki, na których trzymał się szkielet fabularny serialu (jedną ręką, ponieważ w drugiej zawsze trzymał tlącego się papierosa). Równie ważne miejsce zajmowali nadzorujący prace Archiwum dyrektor Walter Skinner, czy mój absolutny ulubieniec, agent Alex Krycek, zmieniający strony niczym rękawiczki.
Potwory i dziwadła Na poziomie fabularnym serial skonstruowany był dwutorowo, przez co zawsze potrafił utrzymać świeżość. Główną oś stanowiły tak zwane odcinki mitologiczne, rozwijające nadrzędne wątki serialu związane z działaniami tajemniczego Syndykatu i spotkaniami z istotami
6 01_16_NF_05_2015.indd 6 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:26
temat z okładki pozaziemskimi, które za kulisami nieustannie przygotowywały jakieś diaboliczne i skomplikowane plany (szczególnie te dotyczące substancji zwanej „czarnym olejem”). Epizody te, stanowiące konspiracyjny budulec sukcesu serialu, były przeplatane odcinkami zwanymi potocznie „potworami tygodnia” – najczęściej samodzielnymi historiami niezwiązanymi z główną opowieścią, w których agenci musieli rozwiązać sprawę jakiejś zagadkowej kreatury. To właśnie za te momenty najbardziej lubię serial, ponieważ wyobraźnia twórców wydawała się być niczym nieograniczona. Carter czerpał pełnymi garściami z historii kina oraz telewizji i nie bał się uciekać przed gatunkową spójnością, żonglując konwencjami w postmodernistycznym stylu. Dostawaliśmy klasyczne monstra, przewrotnie doprawiane humorem i konstrukcją odcinka przypominającą „Rashōmona” Akiry Kurosawy (wampiryczny odcinek „Bad Blood”); absolutnie przerażające horrory cielesne w duchu Cronenberga, spędzające przez lata sen z powiek wielu młodym ludziom (ludzka pijawka z „The Host” lub pokraczny człowiek-guma ze „Squeeze” i „Tooms”); legendy miejskie („The Jersey Devil”); duchy („Shadows”); mordercze komputery („Ghost in the Machine”); czy głęboko niepokojącą dewastację amerykańskich tradycji rodzinnych („Home”). A to tylko wierzchołek góry lodowej, ponieważ prawie każdy z „potwornych” odcinków do dnia dzisiejszego zachował unikalną jakość i można je oglądać bez znajomości podstawowych wątków, niczym
porażającą różnorodnością antologię grozy. W latach 1993-2002 powstały 202 odcinki serialu, zamknięte w dziewięciu sezonach. Najlepszym okresem dla całego projektu był środek serii, gdy wyrobiona marka i wysoka oglądalność pozwoliły na realizację pierwszego filmu kinowego, „Z Archiwum X: Pokonać przyszłość” (1998), stanowiącego pomost między piątym i szóstym sezonem, a także doprowadziła do powstania serii komiksowej pod szyldem Topps Comics (41 numerów w latach 1995-1998), która pojawiła się także w naszym kraju za sprawą nieodżałowanego TM-Semic. Znaczenie serialu zaczęło spadać po siódmym sezonie, gdy Duchovny ograniczył swój udział do minimum, ze względu na finansowe boje ze studiem. Jego miejsce zajął agent John Doggett (Robert Patrick); do serialu wprowadzono także postać Moniki Reyes (Annabeth Gish), która miała zająć miejsce Anderson, rozważającej dalszy udział. Nowe postacie nie potrafiły przekonać do siebie widzów, oglądalność dziewiątego sezonu poleciała na głowę i postanowiono zakończyć serię, pozostawiając mitologiczną fabułę otwartą. Carter cały czas marzył o rozwiązywaniu wątków w filmach kinowych. Niestety, udało mu się zrealizować tylko jedną odsłonę, „Z Archiwum X: Chcę wierzyć” (1998), w której ponownie połączył Duchovnego i Anderson, a skromny budżet pozwolił jedynie na realizację niedającego żadnych odpowiedzi thrillera. W czasie prac nad swoim opus magnum Carter próbował zabły-
snąć kilkoma innymi projektami, ale niestety oglądalność zrewidowała jego plany, dlatego „Samotni Strzelcy” (spin-off „Z Archiwum X”, opowiadający o grupie badaczy teorii spiskowych) i „Ryzykowna Gra” skończyły się w mgnieniu oka. Jedynie „Millennium” (19961999) z niezawodnym Lance’em Henriksenem zdołało przetrwać trzy sezony i zostało ostatecznie zakończone podczas jednej z przygód Muldera i Scully.
BLISKIE SPOTKANIA KOMIKSOWEGO STOPNIA Wydawało się, że drzwi Archiwum X, prawdziwego dziecka lat 90. oraz jednego z najważniejszych dokonań w historii telewizji, zostały zamknięte już na dobre. Na szczęście z pomocą Carterowi przyszło medium komiksowe. W 2013 roku za sprawą wydawnictwa IDW wystartowała seria „Z Archiwum X – Sezon 10”, której koordynato-
7 01_16_NF_05_2015.indd 7 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:27
temat z okładki
rem stał się sam pomysłodawca oryginału, a całość zyskała status oficjalnej kontynuacji (podobnie jak wcześniej zrobił Joss Whedon z „Buffy: Postrachem wampirów”, „Angelem” i ostatnio „Firefly”). Na łamach komiksu, którego pierwszy tom opublikował niedawno w Polsce SQN, a kolejne części ukażą się u nas jeszcze w tym roku, Carter dostał w końcu szansę rozwinięcia swoich pomysłów. Projekt, będący kontynuacją drugiego filmu, na nowo wprowadza ulubionych, już byłych agentów FBI w struktury Archiwum X. Powracają także dawno niewidziane postacie, nawet te, których już nie spodziewalibyśmy się ujrzeć. Fabuła, mimo że na pierwszy rzut oka hermetyczna i zaplątana w meandry serialu, szybko okazuje się przystępna, uaktualnia problematykę kontaktów z życiem pozaziemskim w epoce rozwiniętych technologii oraz pozwala bezboleśnie kontynuować przygodę z marką. Na kolorowych kartach Mulder i Scully znów pokazują pazury i biorą się za knujących kosmitów (chociaż pierwotna data rozwiązania konfliktu, apokaliptyczny grudzień roku 2012, już minęła). Drugi pełnometrażowy film z agentami przepadł w kinach, widzowie płynęli z prądem nowych produkcji kontynuujących jakościowy skok rozpoczęty przez dzieło Cartera, a najwierniejsi fani zaczęli śledzić zawoalowaną opowieść w serii komiksowej, gdy nagle media
obiegła wiadomość o planowanym powrocie. W pierwszej chwili informacja miała charakter bardzo życzeniowy, ale 24 marca oficjalnie ogłoszono kontynuację, cementując telewizyjne odrodzenie marki. Na początku największym problemem było dogadanie się Cartera z Foxem co do formy kontynuacji, ponieważ autor pragnął dokończyć kanoniczną opowieść. Równocześnie próbowano dopasować do siebie terminarze pracy Duchovnego (który zakończył niedawno siedmioletnią przygodę z odświeżającym jego karierę „Californication”) i Anderson (występującej obecnie w serialu „Hannibal”). Wszystkie te sprawy jednak rozwiązano, a Fox zamówił sześć nowych odcinków (nieprzeciągane sezony, na szczęście, chyba na dobre stały się nowym modelem w telewizyjnej ramówce). Sam Carter oznajmił: Uznaję to za trzynastoletnią przerwę reklamową. Dobra wiadomość jest także taka, że świat stał się dużo dziwniejszy. Nadszedł idealny czas, aby opowiedzieć tę sześć historii. Nie wiadomo, jak całość wpisze się w komiksowy sezon 10., który cały czas trwa, jest poszerzany o kolejne serie poboczne i stanowi kanon, ale jego konstrukcja pozwala na bezbolesną adaptację lub nawet współistnienie z telewizyjną produkcją. „Z Archiwum X” to kulturowy fenomen znany na całym świecie, który zrewidował
współczesne postrzeganie telewizji i pokazał, że wielkie kino można robić także na małym ekranie. W drugiej połowie lat 90. serial stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek popkulturowych, czego pochodną była pełna gama gadżetów – od komiksów i gier, przez figurki, po filmy oraz nieprzebraną ilość książek. Przygody charakternych agentów FBI były też w pewnym momencie najdłuższym po brytyjskim „Doktorze Who” serialem science fiction w historii telewizji, wyprzedzonym dopiero przez „Gwiezdne wrota” (1997) i „Tajemnice Smallville” (2001). Żadna z tych produkcji nie miała jednak tak wielkiego wpływu na dzisiejszą telewizję, a przygody nastoletniego Supermana otwarcie inspirowały się formułą „potwora tygodnia”. „Roswell: W kręgu tajemnic”, „Supernatural”, „Fringe – Na granicy światów” i dziesiątki innych konspiracyjno-fantastycznych projektów czerpią pełnymi garściami z przepastnych zasobów Archiwum X, ale już niedługo będą musiały zwolnić, ponieważ Fox Mulder ponownie otwiera drzwi podziemnego biura, żeby odkurzyć jeszcze kilka niedokończonych spraw. Czy kultowi agenci i Chris Carter zdołają wciągnąć w kosmiczną intrygę nową generację widzów? Na szczęście, będziemy mogli się o tym przekonać już wkrótce.
8 01_16_NF_05_2015.indd 8 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:32
temat z okładki
CHCĘ WIERZYĆ Wywiad z Frankiem Spotnitzem W ciągu ośmiu lat scenarzysta Frank Spotnitz pracował przy każdym odcinku „Z Archiwum X”. Nam opowiada o tym, czego go to nauczyło i o meandrach scenopisarskiego warsztatu. Michał Hernes: Jak rozpoczęła się twoja przygoda ze „Z Archiwum X”? Frank Spotnitz: To była moja pierwsza praca w telewizji. Chrisa Cartera poznałem kilka lat wcześniej. Byliśmy w tej samej grupie na zajęciach z literatury. Chris pisał wtedy scenariusze filmów telewizyjnych dla Disneya. Kiedy zajęcia się skończyły, urwał się kontakt między nami. Rok później trafiłem w telewizji na „Z Archiwum X”. Zacząłem je oglądać i uświadomiłem sobie, że znam autora tej produkcji. Serial bardzo mi się spodobał, oglądałem wszystkie odcinki. Pod koniec pierwszego sezonu odezwał się do mnie przyjaciel z dziecięcych lat. Poprosił mnie o pomoc w dotarciu do Chrisa. Chciał pisać scenariusze do „Z Archiwum X”. Poczułem się niezręcznie, ale postanowiłem, że dla dobrego przyjaciela zrobię wyjątek. Zadzwoniłem do Cartera, który odparł, że go nie zatrudni, ale chętnie zapozna się z moimi pomysłami, jeśli jakieś mam. Mówiąc szczerze, nigdy nie przypuszczałem, że zacznę pracować dla telewizji. Marzyła mi się kariera w filmach. Pomyślałem jednak: czemu nie? Przedstawiłem Chrisowi trzy pomysły, ale nie kupił żadnego z nich. Po kilku tygodniach zadzwonił do mnie i powiedział o moich propozycjach, że są bardzo dobre. Dodał, że właśnie stracił dwóch scenarzystów ze swojej ekipy. Ot tak zaproponował mi, bym dołączył do zespołu. MH: Pierwszy odcinek, do którego napisałeś scenariusz, to „End Game”. To bardzo skomplikowana historia, która powstała w połowie drugiego sezonu. FS: Napisałem go przez przypadek. W czasie mojego pierwszego lunchu z Chrisem i producentem, Howardem Gordonem, zapytali mnie, jakie mam pomysły na ten odcinek. Zapytałem, co by było, gdyby powróciła siostra Muldera. Skąd by wiedział, że ta kobieta naprawdę nią jest? Chrisowi bardzo się to spodobało. Na ścianie miał obraz przedstawiający łódź podwodną, zderzającą się z pokrywą lodową. Te dwa obrazy złożyły mi się w jedną całość. Uczestniczyłem w pracach zarówno nad „End Game”, jak i nad wcześniejszym od-
cinkiem, „Colony”. To David Duchovny wpadł na koncepcję złego kosmity, łowcy nagród. Wprowadzenie do tych odcinków Obcych było bardzo kontrowersyjnym ruchem. Na szczęście wypadli świetnie i zebraliśmy znakomite recenzje. Ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, ale od kiedy dołączyłem do serialu, przez osiem lat pracowałem nad każdym odcinkiem. Bliskie są mi zwłaszcza mitologiczne części. MH: W jaki sposób wszedłeś w ten świat i jak radziłeś sobie z opisywaniem postaci i fabuł zapoczątkowanych przez Chrisa Cartera?
MH: Czy Obcy nie mają krwi, o czym opowiadają odcinki „Nisei” i „731”? FS: Na początkowym etapie pracy nad tym, co później zyskało miano mitologii „Z Archiwum X”, nie byłem świadomy tego, że tworzymy mitologię i że to się ułoży w jedną, spójną historię. To dość zabawne. To była moja pierwsza fucha w telewizji, a seriale nie miały wówczas czegoś takiego jak własna mitologia. Gdy przy okazji czwartego albo piątego sezonu ktoś użył tego sformułowania, uznałem je za pretensjonalne, że mówi w ten sposób o serialu. Wracając do czarnego oleju – przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Był to wirus przekazywany innym w ramach kolonizacji. Rozwinęliśmy tę koncepcję w trakcie piątego sezonu, kiedy powstał pełnometrażowy film. MH: Czy podobne korzenie ma pomysł na eksperymenty z udziałem Obcych i ludzi polegające na łączeniu ich?
FS: To było bardzo trudne i zajęło mi trochę czasu. Chris był wymagającym szefem; miał bardzo konkretne podejście do tego, co pasuje do serialu, a co nie. Pouczał nas, co bohaterowie mogą powiedzieć, a czego nie. Wielki sukces „Z Archiwum X” polega na tym, że Carter nie godził się na obniżenie poprzeczki. Dzięki jego pedantyczności i etyce pracy powstały najlepsze odcinki, napisane przez utalentowanych ludzi takich jak Glen Morgan czy James Wong. MH: Opowiedz, proszę, o zbieraniu materiałów do scenariuszy. FS: Na początkowym etapie każdy z nas musiał je wyszukiwać na własną rękę. Zagłębiałem się w książki i artykuły. Przygotowując mój drugi odcinek, „Our Town”, wybrałem się do biblioteki uniwersytetu UCLA w Los Angeles. Poszukiwałem w książkach informacji na temat kanibalizmu. Większość z nich skradziono, zamalowano, albo wyrwano z nich kartki. MH: Czy kanibalizm naprawdę może dawać życie wieczne? FS: (śmiech) To mit pochodzący z południowego Pacyfiku. Połączyłem go z chorobą wściekłych krów, o której dowiedziałem się od mojego brata, neurobiologa. Tak narodził się pomysł na opowieść o zarażeniu się tą chorobą po zjedzeniu mózgów innych ludzi.
9 01_16_NF_05_2015.indd 9 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:33
temat z okładki MH: Rozwiń, proszę, tę myśl.
FS: Jeśli na wczesnym etapie naszej historii zostaliśmy zainfekowani przez kosmitów, może to wyjaśnić wiele dziwnych wydarzeń, mających miejsce w „Z Archiwum X”. Chodzi o mnóstwo nadprzyrodzonych ludzkich zachowań. MH: Wierzysz, że amerykański rząd coś ukrywa? FS: Dowcip polega na tym, że nie jestem zbyt wielkim zwolennikiem teorii spiskowych. Pewnie mają jakieś sekrety, ale jeśli chodzi o Obcych, należę do pokornych sceptyków. Mój sceptycyzm bierze się z braku dowodów na ich istnienie. Z kolei moja pokora wynika z tego, że sporo osób opowiada historie, których nie mogę zlekceważyć. Chcę wierzyć, że kosmici istnieją, ale póki co w nich nie wierzę. MH: Wielu przedstawicieli amerykańskiego rządu zaprzecza i tłumaczy, że za UFO brano samoloty i balony.
FS: Często zaczynaliśmy pracę nad odcinkiem od naukowego faktu, który przemienialiśmy w coś nadprzyrodzonego, w klimacie „Z Archiwum X”. Zdarzało się, że punktem wyjścia był jakiś niewiarygodny, absurdalny pomysł, do którego poszukiwaliśmy naukowych faktów i teorii, które byłby wsparciem dla tej szalonej koncepcji. Dobrym przykładem jest odcinek „Leonard Betts”, w którym tytułowy bohater żywi się nowotworami. Wtedy Scully dowiaduje się, że choruje na raka. Wspólna praca nad tym serialem była niesamowita i bardzo inspirująca. Zdarzało się, że pracowaliśmy nad nim w ósemkę, zamknięci w pokoju. W czasie tych wspaniałych rozmów i sporów narodziło się wiele świetnych pomysłów. Poza tym Chris Carter miał dostęp do każdego miejsca na planie. W czasie mojego pierwszego dnia pracy odwiedziłem montażownie, gdzie pracowano nad rozwiązaniem jakiegoś problemu. Wizyty w miejscach, gdzie powstawały dźwięk czy efekty specjalne, nauczyły mnie wszystkiego o pracy w telewizji. Dzięki temu stałem się lepszym pisarzem. Uświadomiło mi to, że scenariusze powstają z myślą o aktorach, o całej ekipie i że musimy się trzymać określonego budżetu. To była dla mnie druga szkoła filmowa. MH: Co się działo, gdy pomysły były zbyt kontrowersyjne? FS: Pamiętam dwa takie przypadki. Glen Morgan i James Wong napisali odcinek „Home”, jeden z najbardziej przerażających w historii. Opowiada o trzech braciach, którzy sypiali ze swoją matką. Kontrowersje wzbudził też epizod zaty-
tułowany „Irresistable”. Jego wyjątkowość polega na tym, że to jedyny odcinek tego serialu, w którym nie ma niczego nadprzyrodzonego. Jego bohaterem jest seryjny morderca i nekrofil, Donnie Pfaster. Kiedy szefowie stacji przeczytali scenariusz, otrzymaliśmy list od departamentu dbającego o odpowiednie standardy, czyli cenzorów. Zablokowali nam ten odcinek. Chris postanowił zmienić opis seryjnego mordercy w scenariuszu, określając go mianem „fetyszysty śmierci”. Dzięki temu dostaliśmy zielone światło. MH: Serial zmieniał się z biegiem lat, prawda? FS: Tak i dzięki temu stawał się lepszy. Duża w tym zasługa ambicji Chrisa. Po tylu odcinkach istniało ryzyko, że będziemy się powtarzać. Utrata Davida Duchovny’ego zmusiła nas do zmian. Dwa ostatnie lata serialu, już bez niego, były dla scenarzystów największym i najbardziej interesującym wyzwaniem. Jestem bardzo dumny z powstałych wtedy odcinków, nawet jeśli większość osób za nimi nie przepada. Sam również wyreżyserowałem dwa odcinki. MH: W „End Game” pada zdanie o wierze i nieustannych poszukiwaniach, które są kwintesencją tego serialu. FS: To prawda. „Z Archiwum X” opowiada o tajemnicach wszechświata. Nawet jeśli jesteś ateistą, musisz przyznać, że są sprawy, których nie rozumiemy. Nasza produkcja jest pełna nadziei. Prawda jest osiągalna, a Mulder i Scully to bardzo romantyczni bohaterowie. Nigdy się nie poddają. Choć są przeciwieństwami, szanują się i kochają. Są sercem tego serialu.
FS: Jedni mówią o rządowych samolotach, balonach i testach na pustyni. Inni opowiadają, że było to połączenie technologii Obcych i amerykańskiego rządu. Kto wie, może coś jest na rzeczy? MH: Czy „Z Archiwum X” to serial antyamerykański? FS: Nie. Ciekawe jest w nim to, że w każdej wielkiej instytucji są zarówno dobrzy, jak i źli. FBI to bardzo złożona organizacja. Z jednej strony są w niej ludzie z zasadami, tacy jak Mulder, Scully i Skinner. Są też osoby pokroju Kurta, które nie zawsze działają w interesie Ameryki. Na przykładzie Syndykatu i Palacza chcieliśmy pokazać, że nawet czarne charaktery robią to, co wydaje im się właściwe. Złożoność tego serialu jest jego atutem.
10 01_16_NF_05_2015.indd 10 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:38
film
NOWA GWARDIA
MARVELA Radosław Pisula
Quicksilver i Scarlet Witch
Marvel Studios zaplanowało rozwój filmowego uniwersum aż do 2028 roku. Nowe produkcje oznaczają debiuty wielu postaci z przepastnych archiwów komiksowych. Wraz z premierą „Avengers: Czas Ultrona” warto pochylić się na chwilę nad nowymi superbohaterskimi twarzami, które już niebawem ujrzymy na ekranie. Wszystko zostaje w rodzinie
W
nowych przygodach Mścicieli pojawi się trójka powiązanych ze sobą postaci. Rodzeństwo Maximoff – Pietro (Quicksilver) i Wanda (Scarlet Witch) – stanowili trzon zespołu już od szesnastego numeru „Avengers” z 1965 roku, gdy Kapitan Ameryka zaprezentował nowy skład, złożony ze zreformowanych przestępców (wtedy identyfikator otrzymał również Hawkeye). Wcześniej należeli do Bractwa Złych Mutantów, pod wodzą Magneto (do niedawna uznawanego za ich ojca). Przez lata Wanda dumnie wspierała Avengers (choć doprowadziła też do destrukcji kolektywu) i powracała na łamy miesięcznika jak bumerang, stając się jedną z najważniejszych kobiecych bohaterek w historii wydawnictwa. W filmie moc zadufanego w sobie Pietra – superszybkość – pozostanie nienaruszona. Jego siostra zamieni natomiast manipulację rzeczywistością i prawdopodobieństwem na telekinezę i kontrolę umysłów. Pochodzące z Bałkanów rodzeństwo z przyczyn licencyjnych straci także status mutantów, a ich moce będą powiązane z jednym z Kamieni Nieskończoności, które przewijają się w filmach już od pewnego czasu. Jeszcze ciekawszą personą jest Vision – syntezoid (rodzaj androida) w komiksie stworzony przez morderczego robota Ultrona w celu zniszczenia Mścicieli. Barwny sztuczny człowiek ostatecznie zwrócił się przeciwko swemu stwórcy i na lata stał się podstawowym herosem w drużynowej talii. W pewnym momencie odwzajemnione uczucie połączyło go z Wandą Maximoff – efektem były burzliwy romans, małżeństwo i… dwójka dzieci (niestety okazały się manifestacją niekontrolowanych mocy matki, a nie cudem technonatury). Motyw ludzko-elektronicznej miłości zapewne powróci na ekranie, szczególnie
że filmowy Vision tym razem zostanie „dzieckiem” Tony’ego Starka, a jego niezniszczalne ciało napędzać będzie J.A.R.V.I.S. – znana nam już sztuczna inteligencja wspierająca genialnego miliardera. Syntezoid posiada wachlarz umiejętności podobny do Supermana (supersiła, superszybkość, umiejętność latania, niezwykła wytrzymałość, emitowanie promieni z oczu i kryształu kumulującego energię słoneczną), a dodatkowo może zmieniać swoją gęstość, co umożliwia mu przenikanie przez przedmioty i stawanie się twardym niczym diament.
Mrówcza robota Chwilę po Avengers na ekranach pojawi się Ant-Man – CzłowiekMrówka, którego przygody zamkną Drugą Fazę. Pseudonim ten nosiło kilku bohaterów; w filmie zobaczymy dwóch z nich. Grany przez Michaela Douglasa Hank Pym w komiksach należał do pierwszego składu Avengers i był jedną z najważniejszych, a zarazem najbardziej zwichrowanych emocjonalnie (i dzięki temu ludzkich) postaci wydawnictwa. Genialny naukowiec opracował cząsteczki umożliwiające zmianę rozmiarów ciała/przedmiotów oraz, a także, działając w dobrej wierze, stworzył zabójczego Ultrona. Do dzisiaj czynnie udziela się w świecie Marvela – w przeciwieństwie do swej filmowej inkarnacji, która chwile (utajnionej) chwały przeżywała w latach 60., jako część S.H.I.E.L.D. rozwijanego przez serialową agentkę Peggy Carter. W filmie pierwsze skrzypce zagra drugi Ant-Man, Scott Lang (Paul Rudd), genialny inżynier i złodziej, który ukradł wynalazki Pyma, aby uratować życie swojej chorej córki. Właściciel gadżetów – widząc zaangażowanie Langa i pragnienie odkupienia win – pozwolił mu zatrzymać tytuł Ant-Mana wraz z całym niezwykłym sprzętem.
11 01_16_NF_05_2015.indd 11 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:41
film Dzięki temu uroczy kanciarz miał szansę dołączyć do Fantastycznej Czwórki i Avengers. Filmowa historia najprawdopodobniej pójdzie podobną drogą, ponieważ formuła „od zera do bohatera” zawsze łapie za serducho.
Hokus pokus, czary mary Największą nowinką Trzeciej Fazy będzie jednak wprowadzenie do uniwersum długo oczekiwanej magii (jeśli nie liczyć kosmiczno-technologicznej otoczki Thora), wraz z filmowym debiutem Doktora Stephena Strange’a – ziemskiego Najwyższego Czarnoksiężnika, który stanowi pierwszą linię obrony naszego wymiaru przed nadprzyrodzonymi katastrofami i demonicznymi poczwarami. Strange był genialnym neurochirurgiem, obdarzonym jednak niestety podłym charakterem. Wszystko zmieniło się, gdy padł ofiarą poważnego wypadku samochodowego, podczas którego jego ręce zostały zmasakrowane, a kariera medyczna momentalnie legła w gruzach. Dumny mężczyzna wszędzie szukał pomocy, co doprowadziło go do finansowej ruiny. W ostatnim zrywie nadziei udał się w Himalaje na poszukiwanie tajemniczego Starożytnego – władającego magią wiekowego mędrca. Styl bycia Stephena odrzucił mistrza, ale gdy lekarz udaremnił zamach na życie Starożytnego, zorganizowany przez innego podopiecznego – Mordo – mag postanowił przekazać krnąbrnemu doktorowi swoją wiedzę i wpłynął na jego charakter. Odrodzony Doktor Strange wrócił do Nowego Jorku i od tej pory umiejętnie odpiera ataki kolejnych potężnych istot. Przygody czarodzieja, zazwyczaj rozgrywające się w absolutnie fantastycznych wymiarach, największą popularnością cieszyły się w narkotycznych latach 70., gdyż przypominały mistyczne odloty na LSD. Młodzi ludzie tłumaczyli, że lubią sobie przypalić, puścić płytę Pink Floyd i poczytać nowy numer „Doktora Strange’a”. Nic dziwnego, że w tak barwnego i potężnego bohatera (ciężko wymienić jego Ant-Man Vision
Doctor Strange
możliwości, gdyż zazwyczaj może robić to, czego wymaga od niego historia – oto cały urok magii) wcieli się niesamowicie popularny Brytyjczyk, Benedict Cumberbatch, a na stołku reżyserskim zasiądzie zaprzyjaźniony z nadnaturalnym horrorem Scott Derrickson.
Król technologicznej utopii Przed brodatym magiem zadebiutuje jednak ważniejsza postać, która pojawi się przelotem już w „Captain America: Civil War” (2016), a swoją solową produkcję otrzyma w 2018 roku, po sequelach Strażników Galaktyki, Thora i Avengers. Black Panther, bo on nim mowa, był pierwszym czarnoskórym bohaterem w amerykańskich komiksach głównego nurtu. T’Challa jest królem Wakandy – niesamowicie rozwiniętego technologicznie afrykańskiego państwa, hermetycznie zamkniętego na zewnętrzne wpływy i szczycącego się tym, że nigdy nie zostało podbite. Kultywuje się tam jednocześnie tradycyjne, plemienne wartości, przez co debiut monarchy wprowadzał do świata Marvela niespotykane wcześniej połączenie mitów starożytnych cywilizacji i futurystycznej technologii. Black Panther odznacza się niesamowitą inteligencją, którą zaimponował nawet liderowi Fantastycznej Czwórki, Reedowi Richardsowi, i zalicza się do największych geniuszy uniwersum Marvela. Posiada także ciało doprowadzone do granicy ludzkich możliwości, wzmocnione dzięki specjalnym ziołom, a także kostium pokryty vibranium – specjalnym metalem absorbującym energię kinetyczną; tym samym, z którego wykonana jest tarcza Kapitana Ameryki. Vibranium wydobywa się tylko w Wakandzie, dzięki czemu państwo jest finansowo niezależne od reszty świata. T’Challa, błyskotliwy polityk i władca z immunitetem dyplomatycznym, dołączył do Avengers by szpiegować rozrastającą się społeczność amerykańskich superbohaterów i przygotować się na wynikające z tego zagrożenia (nic dziwnego, że tak często jest kreowany na marvelowskiego Batmana). Zaskarbił sobie jednak zaufanie zespołu i ostatecznie ofiarował im swoją lojalność. W ostatnich latach zrzekł się tronu na rzecz siostry, Shuri, która również przywdziała czarny kostium, a także ożenił się (po czym dosyć szybko rozstał) z należącą do X-Men Storm. Tak ważną czarnoskórą ikonę wywodzącą się z lat 60. zagra Chadwick Boseman, posiadający już w dorobku role baseballisty Jackiego Robinsona i muzyka Jamesa Browna. Nawiązania do Wakandy pojawią się już w „Czasie Ultrona”, gdzie swoje pięć minut dostanie Ulysses Klaw – jeden z największych wrogów T’Challi.
Kosmiczna komandoska Dwudziestym pełnometrażowym filmem Marvel Studios zostanie Kapitan Marvel – pierwszy solowy film z kobiecą superbohaterką. Początkowo to wyróżnienie miało przypaść Black Widow, jednak ta regularnie pojawia się w innych produkcjach i musiała przekazać palmę pierwszeństwa swojej „młodszej” przyjaciółce. Carol Danvers na kartach komiksów zadebiutowała w „Marvel Super-Heroes” #13 (1968), jako oficer Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, a rok później znalazła się na miejscu eksplozji, która połączyła jej komórki z DNA kosmicznego wojownika – Kapitana Marvela z rasy Kree (pojawiają-
Black Panther
12 01_16_NF_05_2015.indd 12 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:45
cej się już w serialu „Agenci T.A.R.C.Z.Y.”). Kobieta została przykuta do szpitalnego łóżka, ale powróciła po prawie dekadzie, w 1977 roku, na łamach własnego solowego komiksu, przejawiając moce podobne do wspomnianego galaktycznego herosa. Wtedy znana jeszcze pod pseudonimem Ms. Marvel, Danvers była jednym z pierwszych przykładów figury distaff counterpart, czyli kopii istniejącego już bohatera ze zmienioną płcią. Na przestrzeni lat zyskała wyrazisty charakter, stała się członkinią Avengers, a kilka lat temu przejęła w końcu pseudonim zmarłego w 1982 roku Kapitana Marvela, co jest całkiem logicznym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę jej karierę wojskową. Nie wiadomo jeszcze, kto wcieli się supersilną, emitującą energię z rąk bohaterkę, ale podobno ma się ona pojawić już w „Captain America: Civil War”.
Niemy krzyk Trzecią fazę zamkną wojaże Inhumans. Będzie to wielkie wydarzenie, w którego promocję studio wkłada wiele starań (ostatnie wydarzenia komiksowe oraz fabuła „Agentów T.A.R.C.Z.Y.” w znacznym stopniu poświęcone są rewitalizacji tego konceptu). Inhumans mają zastąpić w filmowym uniwersum grupę X-Men, do której prawa posiada wytwórnia Fox. Rasa ta po raz pierwszy pojawiła się w 1965 roku, a w świecie przedstawionym powstała przed milionami lat, jako eksperyment genetyczny na Ziemianach przeprowadzony przez Kree, którzy chcieli przerwać genetyczną stagnację swojego gatunku i jednocześnie stworzyć armię super-istot. Kosmici porzucili jednak projekt, obawiając się własnej zagłady. Pozostawieni sami sobie, rozwinięci genetycznie ludzie stworzyli społeczeństwo i zaczęli żyć w odosobnieniu, równocześnie wyprzedzając ewolucyjnie resztę ziemskich pobratymców. Opracowali także rytuał rozbudzania ukrytych w DNA mocy, zwany terrigenezą, dzięki czemu przedstawiciele tej rasy dorastając mają szansę posiąść niezwykłe zdolności (chociaż istnieje też prawdopodobieństwo makabrycznej deformacji ciała). Na czele wspólnoty stoi niemy z wyboru król Black Bolt (jego najmniejszy szept potrafi kruszyć skały) wraz z żoną Medusą (posiadającą bujne, „żywe” włosy, którymi może dowolnie manipulować). Losowość nabywania umiejętności i struktura społeczna przywodzą na myśl komiksy o mutantach Marvela, dlatego nie dziwi fakt, że scenarzyści zaczęli wprowadzać pomniejszych przedstawicieli rasy w „Agentach T.A.R.C.Z.Y.” i właśnie w ten sposób włodarze studia chcą zakończyć Trzecią Fazę, otwierając całkiem nowy rozdział w historii. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Na swoje debiuty czekają jeszcze całe zastępy ciekawych indywiduów, jak na przykład Moon Knight – brutalny mściciel w stylu Batmana, Ka-Zar – władca krainy dinozaurów, Hercules, czy zwierzęca wersja Avengers, która ma w składzie żabią wersję Thora oraz superkota. Marvel zapowiada solidną reorganizację Mścicieli i wietrzenie popularnych marek na przestrzeni kolejnych lat, a po „Strażnikach Galaktyki” chyba możemy na dobre zaufać studiu i jego szalonemu oraz pełnemu miłości podejściu do materiału źródłowego. Bo kto tak naprawdę jeszcze niedawno wierzył, że widzów uwiodą kosmiczne drzewo i gadający szop z pistoletem?
Inhumans
13 01_16_NF_05_2015.indd 13 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:47
wywiad
Wywiad z Michałem Gołkowskim
Czuję się w Z o jak w drugim d o Michał Cetnarowski: Zadebiutowałeś jako autor „Ołowianego świtu”, powieści umieszczonej w świecie gry „S.t.a.l.k.e.r.”, nawiązującej do „Pikniku na skraju drogi” Strugackich. Skąd taka decyzja? To była twoja inicjatywa czy wydawnictwa? Michał Gołkowski: Fabryka Słów była równie zaskoczona, gdy do nich przyszedłem, jak wcześniej GSC, do których zwróciłem się o przyznanie licencji. To był tylko i wyłącznie mój pomysł, inicjatywa oddolna – w odróżnieniu od innych wiodących serii, gdzie to wydawnictwo dzwoni po autorach i pyta, kto by napisał dla nich książkę. Skąd pomysł? Nie wiem. „S.T.A.L.K.E.R.-em” fascynowałem się od dawna, już w 2010 natrafiłem na książki po rosyjsku. Długi czas miałem nadzieję, że ktoś je wyda po polsku, ale czas leciał, a nikt się tym nie intere-
sował… W końcu doszedłem do wniosku, że skoro nikt nie zrobi tego dla mnie ani za mnie, to muszę sam. MC: Dobrze się czułeś autorsko w świecie cudzej kreacji? Wydaje się, że ten klimat – militarystyka, sceneria postapo – bardzo Ci leży. MG: To nie jest i nie była cudza kreacja. „S.T.A.L.K.E.R.” jest częścią duszy zarówno gracza, jak i czytelnika tego uniwersum, więc musiałem po prostu nieco głębiej wleźć w samego siebie i uwypuklić to, co i tak już tam było. Nie ukrywam, że militaria, „ruskość” i przaśna wschodniość to duża część mojego jestestwa, więc… tak – czuję się w Zonie jak w drugim domu. MC: Sam jesteś graczem. Co preferujesz, FFS, RTS, RPG? Składanki, strategie, platfomówki na odprężenie? A może zarywanie nocy w sieciówkach MMO…? MG: RPG klasyczne papierowe od 1994, od 1999 z moją śliczną Muzą, od 2001 jedna i ta sama kronika w „Vampire: the Dark Ages”. Poza tym komputerowe FPS („S.T.A.L.K.E.R.”), strategie („Total War”), taktyki, gry ekonomiczne… sporo tego jest. Ostatnio „Minecraft” z moją ośmioletnią Zosią. Sieciówki – nieszczególnie. Ja jestem starej szkoły single-player, który nie używa małych frymuśnych głośniczków dolby 6.8 surround max dupax. Mam wzmacniacz Unitry i dwie kolumny po 90W. Wystarczy.
Grając w „Zew Prypeci” miałem autentycznego kaca moralnego, gdy zginął mi Wano. Lubiłem tego gościa, bardzo charakterystyczny bohater – a tu w napisach końcowych mi piszą, że stalkerom z Janowa będzie brakować jego wesołych opowieści i tańców… Naprawdę zrobiło mi się kwaśno na duszy wtedy. Znalazłem stary save, przeszedłem jeszcze raz całe podziemia tak, żeby go uratować. MC: Ładne. A czytelnikiem „Pikniku na skraju drogi” byłeś przed czy po kontakcie z grą? MG: Przyznaję się bez bicia – po. W ogóle z całym „S.T.A.L.K.E.R.-em” uprawiam poniekąd inżynierię wsteczną – zacząłem od gry, potem był film, potem książka, następnie „Stalky i spółka” Kiplinga, postać generała Dunsterville’a i pierwsza wojna światowa… Im głębiej w to idę, tym bardziej mi się podoba i tym więcej możliwości widzę, bo patrzę na świat uniwersum gry przez pryzmat wcześniejszych dzieł. To pomaga też znajdować easter eggs, których jest tam niemało. MC: A inny rodzaj inspiracji pisarskich? Kto cię zainspirował do pisania – jeśli masz takiego Mistrza – i jaką literaturę czytasz? Sam piszesz malowniczo, plastycznie, z inklinacją do rozbudowanych zdań i klimatycznych opisów; normalnie „Márquez militarysta”.
MC: Na chwilę jeszcze zostańmy przy „S.t.a.l.k.e.r.-ze”. Jak daleko zaszedłeś w grze? Pamiętasz najciekawsze lub najbardziej poruszające chwile, jakie Ci się w niej przytrafiły? Jak myślisz, co takiego jest w tej produkcji, że przyciągnęła tak dużo tak oddanych graczy?
MG: Do „S.T.A.L.K.E.R.-a” namówiła mnie Asia, moja żona i muza. W ogóle do pisania – Siergiej Loznica, ukraiński reżyser, pierwowzór Pirsinga z „Drogi donikąd” [trzecia część stalkerskiej trylogii autora – przyp. red.]. Jaką literaturę czytam… ech. Ostatnio żadną, bo piszę, a jak nie piszę, to tłumaczę. W ogóle sporo literatury faktu, książki historyczne, ale nie pogardzę też dobrą SF albo fantasy.
MG: Szczerze? Skończyłem „S.T.A.L.K.E.R.-a” tylko raz. Powaga. Doszedłem do końca, wypowiedziałem życzenie i… i byłem cholernie zawiedziony, że to już koniec. Nie lubię końcówki, bo wiem, że po niej nic już nie ma – natomiast moim ulubionym fragmentem jest sam początek. Wchodzisz na Kordon, w ręku tylko dziadowski Makarow, za każVincent D'Onofrio dym rogiem czyha śmierć… Zdecydowanie jako Kingpin najlepszy moment.
MC: Najnowsza odsłona twojej twórczości to tegoroczne „Błoto”, pierwszy tom „Stalowych szczurów”, w zamierzeniach trylogii rozgrywającej się na polach bitew I wojny światowej. Tylko że u ciebie ta wojna nie skończyła się w 1918 roku. Powiedz coś więcej o tym uniwersum. Skąd inspiracja? Czytałeś tomy „Wielkiej Wojny” duetu Brzezińska– Wiśniewski?
14 01_16_NF_05_2015.indd 14 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:48
wywiad
Z onie d omu MG: Inspiracja wzięła się od samego kapitana Reinhardta – gdy stworzyłem bohatera, okazało się, że jego naturalnym środowiskiem jest właśnie Wielka Wojna. Poza tym o wojnie w zasadzie nikt wcześniej nie pisał w takim ujęciu, to temat prawie zupełnie dziewiczy. Miło jest być tym pierwszym, kto stawia stopę na nieodkrytej ziemi. MC: Wzorowałeś bohatera na jakiejś postaci historycznej? Facet ma za sobą dość traumatyczne przejścia – pokazujesz go, kiedy dowodzi oddziałem szturmowym armijnych wyrzutków, ale coś podejrzanie często spogląda w niebo… MG: Nie. Reinhardt jest postacią stworzoną zupełnie od zera, chociaż patrząc na niego, sam mam trudności, żeby w to uwierzyć. Oczywiście złożyło się pewnie na niego kilku-kilkunastu innych bohaterów, postaci i charakterów; dał mi możliwość bezkarnego pisania o całym niemieckim etosie oficerskim, nie wchodząc jednocześnie na śliski temat nazistowskich Niemiec. MC: Na czym zasadza się fantastyczność opisanego przez ciebie świata? MG: Wojna nie skończyła się w 1918 roku i wedle wszelkich znaków na niebie
i ziemi nie skończy się w przewidywalnej przyszłości. Technologia wykonała nie tyle skok naprzód, ile po prostu poszła tym torem, na jakim już była – powstają gigantyczne czołgi, rozwija się broń strzelecka, wynajdowane są nowe, jeszcze bardziej zabójcze związki chemiczne. To nie tyle fantastyka, ile „faktastyka” – rzeczywistość alternatywna, która skręciła nieco w bok względem znanej nam wersji historii. MC: Sam strzelasz? Ćwiczysz sztuki walki? Z tekstów widać, że lubisz wrzucać bohaterów w nieliche opresje. MG: Strzelam, fechtuję, biegam, generalnie lubię wszystko, co robi krzywdę bliźniemu i spełnia kryteria fallicznego atrybutu władzy. Wojna jest ukoronowaniem rozwoju cywilizacyjnego, więc ciężko jest nie poruszać sytuacji konfliktowych, jeśli chcemy pokazać świat w całej jego rozciągłości. MC: Jakbym słyszał Clausewitza… Bohaterami „Stalowych szczurów” także są Niemcy. Czy jesteś germanofilem, czy z literackiego punktu widzenia zmiana najczęstszej perspektywy w ukazywaniu tamtych wydarzeń pozwoliła ci powiedzieć więcej? A może to raczej przypadek, bo, na przykład, miałeś głównie dostęp do takich źródeł? MG: Absolutnie nie jestem germanofilem – jeśli już to rusofilem – ale dla każdego z nas tutaj, w Polsce, Rosja i Niemcy określają dwa bieguny naszej myśli wojskowej. Niemcy podczas Wielkiej Wojny są mocno niedopieszczeni, raczej stygmatyzowani za jej rzekome rozpoczęcie,
podczas gdy to Rosja pierwsza wypowiedziała im wojnę! Źródła wynajdowałem na bieżąco, a priori nie miałem dostępu do niczego. To zawsze ogromny, absolutnie pasjonujący proces (od)twórczy. MC: Jakich Twoich książek możemy się spodziewać w najbliższej przyszłości? MG: 24 kwietnia – ukazuje się „Sztywny”, powieść bandycko-dresiarska w realiach „S.T.A.L.K.E.R.-a”. Jesienią – „Chwała”, drugi tom „Stalowych szczurów”. Dalej będzie „Konigsberg”, potem pewnie „Czarno-Biała”, „Otto”, „Niebieskie noce”, „Marlene”, „Czerwone pióro”… Trochę tego będzie. MC: Zdradziłbyś trochę więcej, o czym będą te teksty? MG: „Konigsberg” to powieść szpiegowska, 1917 rok w Królewcu. „Czarno-Biała” to książka o czasach dzieciństwa moich teściów w ich rodzimym miasteczku w byłych Prusach Wschodnich, rodzaj wesołego paszkwilu na nasze postrzeganie przeszłości. „Otto” – opowieść okopowo-szturmowa o tym, jak nie skończyła się wojna. „Niebieskie noce” to thriller detektywistyczny z rosyjskim węglem w tle, „Marlene” z kolei będzie historią wcześniejszych dziejów kapitana Reinhardta i tego, w jaki sposób stał się tym, kim jest. „Czerwone pióro” – hmmm, jak by to opisać… Thriller mafijny o degeneracji człowieka, który wkracza na drogę sukcesu. Aha – i jeszcze „Festung 72”, survival horror. Kto czytał „Stalowe szczury”, ten wie. MC: Dzięki za rozmowę.
15 01_16_NF_05_2015.indd 15 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:48
powergraph
16 01_16_NF_05_2015.indd 16 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:08:49
17
proza polska Nowa Fantastyka 05/2015
Świadectwo istnienia Istvan Vizvary
D
ziewczyna ma najwyżej trzynaście lat. Próbuje wyrwać się mężczyznom, którzy przygnietli ją do ziemi, przydepnęli ciężkimi buciorami, jeden nawet usiadł okrakiem na nogach i trzyma mocno za kostki. Ktoś związał jej nadgarstki grubym sznurem. Jego drugi koniec trzyma, ciągnąc z całych sił, tłuścioch w brudnym podkoszulku. Ceglany pył osiada na przerażonej, dziecięcej twarzy. Hebanowa, gładka skóra spływa potem i strachem. Z tłumu biednie ubranych, zahipnotyzowanych sceną gapiów wysuwa się wysoki, barczysty mężczyzna w czarnym mundurze z demobilu. Najwyraźniej przypadła mu do zagrania pierwszoplanowa rola. Staje nad dziewczyną i unosi wysoko ręce. Coś błyszczy oślepiająco w słońcu. Maczeta, jak z filmu o wojnie w Sudanie. Statyści wstrzymują oddech. Dziewczyna zaciska oczy i przygryza wargę, aż krew cienką strużką płynie na brodę. Kiedy tłumek w tle zaczyna już przytupywać z emocji i oczekiwania, ostrze opada. Mężczyzna w podkoszulku przewraca się na plecy, pozbawiony nagle oparcia, a para czarnych dłoni ląduje pod jego stopami. Z kikutów ramion dziewczyny tryska pulsująca fontanna. Zmienia się w strugę, potem w wątły strumyk, aż wreszcie wysycha. Spastyczny dreszcz przebiega jeszcze bezwładne ciało. To wszystko. Koniec przedstawienia. – Donna, zrób mi herbaty – rzucam i wracam do początku nagrania. Lincz na czarnej dziewczynie w Chicago AD 2060. Co tu się, kurwa, wyprawia? Czarno-biały zapis z przedpotopowej przemysłowej kamery, która uchowała się gdzieś w dokach rewitalizowanych i przeznaczonych na mieszkania komunalne trzydzieści lat temu. Czy miasta naprawdę nie stać na wypuszczenie kilkudziesięciu trzmieli w tak newralgicznym miejscu? – Kto to przysłał? – pytam Donny. – Kapitan McRae. Z zapytaniem, na kiedy możesz przygotować analizę. I czekiem na pięćset dolarów. Cofam zapis i gapię się na trzynastolatkę, która za chwilę z rozkwitającej piękności ma zmienić się w wykrwawione, okaleczone ciało. – Powiedział, skąd to ma? Czego konkretnie chce? – dopytuję, usiłując przypomnieć sobie, czy wiem coś o tym całym McRae. Donna nie odpowiada, ale powstrzymuję się przed zamówieniem szperania. Czemu miałbym płacić za coś, co tak naprawdę w ogóle mnie nie obchodzi? I tak dowiem się wkrótce, czy nagranie jest oryginalne, czy może raczej jakiś spryciarz dopasował je do własnej wizji. Sprawny redaktor bez trudu zmieni kalmara wyrzuconego na brzeg w nowe audi na plaży, więc może tak naprawdę to nie szczupła nastolatka tylko grubaska po czterdziestce, i nie skatowali ją, tylko to ona zrobiła każdemu dobrze, kolejno albo naraz? – Potrzebuję taksówkę na dziewiątą – wołam, rozbierając się. Od ciśnięcia ciuchów przez pokój powstrzymuje mnie tylko świadomość, że nikt ich za mnie nie pozbiera. – I z tym McRae mnie umów, jakoś wczesnym popołudniem.
17_64_NF_05_2015.indd 17 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
– Idziesz spać? – pyta Donna. Kiwam głową w odpowiedzi. Ściana projekcyjna gaśnie. Zasypiam z nadzieją, że moje sny nie będą dziś czarno-białe. *** – Będę z panem szczery – kłamie na powitanie McRae, wskazując mi dłonią wyliniałe krzesło. Rudy, gruby, spocony, siada w starym fotelu za wielkim biurkiem i sięga po papierosa. – Ta sprawa nie ma najwyższego priorytetu, ale i tak musimy dorwać ludzi, którzy za tym stoją. – Taka chyba wasza rola, łapanie złodziei i sadystów? – Podejmuję grę w udawanie, że wcale nie chodzi o wskaźniki wykrywalność i premie. – W przypadku samosądu nie zawsze udaje się schwytać prawdziwego sprawcę – rzuca ktoś zza moich pleców. Obracam się: jakiś Filipińczyk albo Malajczyk siedzi pod oknem. – Zazwyczaj lincz ma prowodyra lub grupę liderów, którzy prowokują i podburzają tłum do przemocy. – To są jakieś normy linczu? – wyrywa mi się, choć nie mam powodu być dla niego niemiłym. – Tak, historyczne – odpowiada niezrażony. – W USA ostatni lincz miał miejsce w 1959 roku. Czasem przywództwo sprawowali z cienia sędziowie albo kongresmeni i wtedy ograniczano się do skazania bezpośrednich sprawców. W naszym przypadku schwytano ich już następnego dnia. Prawda, kapitanie? – Istotnie. – McRae oczyszcza gardło, nieudolnie udając zakłopotanie. – Nie przedstawiłem panu naszego kolegi z komendy głównej, porucznika Juana Binay. Komenda główna. Ktoś musiał poczuł się czymś naprawdę zaniepokojony. Czarną nastolatką? Naprawdę? – Po konsultacjach z kolegami zasugerowałem sięgnięcie po pana pomoc – kontynuuje McRae, ewidentnie przywłaszczając sobie czyjś pomysł. Nie wierzę, by przyszło mu do głowy pytać o zdanie kogoś o moim statusie. – Porucznik był ciekaw wyników. – A także metod pana pracy. – Binay wydaje się szczerze zainteresowany, muszę więc przywołać stałą bajeczkę dla klientów, którzy kruche zaufanie do mnie potrzebują podeprzeć czymś racjonalnym, nie tylko czystą desperacją. Przywołuję na twarz firmowy uśmiech i zaczynam opowieść. – Kiedy otrzymuję materiał do analizy, wchodzę w niego wielokrotnie we wszystkich kanałach: zapach, wizja, dźwięk, co tylko jest dostępne. Następnie, razem z asystentką, przeprowadzamy proces zwany pogłębianiem, który polega na umieszczeniu szczegółów nagrania w mojej podświadomości. Ta obrabia materiał przez dłuższy czas, bez absorbowania mojej uwagi i koncentracji, muszę jedynie oddać się wysiłkowi fizycznemu. Po pewnym czasie mam już w głowie listę nieścisłości. Cieni, zapachów, odgłosów czegoś lub kogoś usuniętego z materiału. Drobnych niedociągnięć w lustrzanych odbiciach elementów, które dołożono lub przesunięto. To oczywiście najprostsze przykłady. Z reguły chodzi o bardziej subtelne sygnały i często moją główną rolą jest ustalenie później, jakich zmian tak naprawdę dotyczą.
2015-04-13 10:09:19
18
Sławomir Istvan Prochocki Vizvary
Nabieram powietrza, bo całość wyrzuciłem na jednym wydechu. McRae przestaje powstrzymywać obleśny uśmiech i wypala z doskonale pasującym do jego fizjonomii wyszukaniem: – Myślałem, że asystentki raczej się pieprzy, a nie dopuszcza do tak delikatnych miejsc jak podświadomość. Z trudem powstrzymuję się od przyznania mu racji, bo mimo całej swej głupoty trafił w sedno. Unoszę tylko kąciki warg, na wypadek, gdyby od mojego uśmiechu zależała jego dalsza życzliwość. – Sami panowie widzą, trudno to nazwać metodą naukową – dodaję z nadzieją, że potraktują to jako podsumowanie mojej przydługiej wypowiedzi i nie będą wnikać głębiej. – Czy dobrze rozumiem, że nie potrzebuje pan oryginalnego nagrania ani innego wzorca do porównania z analizowanym materiałem? – pyta Binay. – To podstawowa zaleta moich usług – odpowiadam zgodnie z prawdą. – A czy pana metoda pozwala dostrzec podmianę wyglądu osób? Albo usunięcie całych sylwetek? – Oczywiście. To jedna z najczęstszych modyfikacji. – Jakie są wnioski z pana analizy nagrania, które panu wysłałem? Jakich zmian dokonano? – pytanie McRae trąci absurdem w świetle raportu, który przesłałem mu godzinę temu. Pewnie to jakaś gra między nim a śniadoskórym, nie wnikam, nie moje sprawy. – Absolutnie żadnych ingerencji – odpowiadam. – Poza usunięciem przez waszych techników tabliczki z nazwą placu, oczywiście. Nieudolnym zresztą, ale po co się wywyższać? – Cóż, przepisy, ochrona danych i podobne – McRae tłumaczy się, ni to mnie, ni to Filipińczykowi. – Jak wiele czasu zajęłaby panu analiza ośmiu innych nagrań? – Też z kamer przemysłowych? – udaję, że to ważne. – Nie wiem, co dokładnie pan sobie pomyślał, ale owszem, chodzi o inne zdarzenia w podobnym kontekście. – Pałeczkę przejmuje Binay. – Obcinanie rąk przez żądny krwi tłum kojarzy się raczej z Arabią Saudyjską niż z USA i wolelibyśmy, żeby tak pozostało. Jeden przypadek można potraktować jako wyjątek od reguły, ale kilka już niepokoi. Skoro mi mówią o dziewięciu, to ile takich przypadków musiało się zdarzyć naprawdę? Dwadzieścia? Sto? Więcej? Może Donna powinna jednak trochę poszperać, żebym z głupiej chciwości nie wdepnął w jakiejś wielkie, śmierdzące gówno? – Podejrzewacie, że ktoś usiłuje wprowadzić w Illinois szariat? – pytam Binaya, usiłując brzmieć rezolutnie. – Skoro mogli w Szwecji, to czemu nie tu? Zakłopotana cisza na dłuższą chwilę zawisa w pokoju. – Sześć tygodni – oznajmiam w końcu. Twarz Binaya wydłuża się. – Za sto dolarów dziennie trudno się utrzymać. – Rozkładam ręce. – Muszę zajmować się też mniej poważnymi sprawami, jeśli chcę mieć co jeść. Większość klientów dużo wyżej ceni efekty mojej pracy. – Skontaktujemy się z panem. – McRae wzdycha ciężko, notuje coś i wstaje z fotela. Audiencja najwyraźniej dobiegła końca. Dobrze, że jeszcze wcześnie. Potrzebuję spaceru i rozmowy z Donną. *** – Podasz mi trasę do miejsca z nagrania? – pytam, mrużąc oczy. Plac przed komendą ocieniają wysokie drzewa, ale ostre światło słońca i tak przedziera się przez korony. Soczewki uznały
17_64_NF_05_2015.indd 18 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
najwyraźniej, że kontrast reklam jest ważniejszy niż komfort mojego wzroku. – Chcesz iść na piechotę? – upewnia się Donna. – I zjeść coś po drodze. – Jest promocja na smażone tofu, ale musiałbyś trochę nadłożyć – sugeruje drewnianym głosem, którym zawsze przekazuje reklamy. To nawet uczciwe z jej strony. – Proszę cię, kochanie. Tofu uszczelnia się rury. Ja potrzebuję jedzenia. – A stek? Dwadzieścia procent zniżki, jeśli weźmiesz też piwo, warzone tradycyjnie. Knajpa nazywa się „Bulls & Cows”. – Nie brzmi najgorzej – przyznaję niechętnie. Błękitne strzałki rozbłyskują na chodniku, żeby z przystankiem w „Bulls & Cows” poprowadzić mnie na Longham Square, pokryty ceglanym gruzem placyk, gdzie cztery dni temu obcięto dłonie czarnej trzynastolatce. Podążam za nimi do pierwszej przecznicy, tam jednak skręcam przeciwnie do drogowskazów, które zaczynają pulsować alarmująco, namawiając mnie, abym zawrócił do lokalu. – Fable dołoży dychę do zniżki, jeśli jednak pójdziesz – informuje Donna posłusznie. Ignoruję ją. Jakieś dwieście stóp dalej zauważam szyld „Bieługa”. Rosyjska knajpa retro. Menu na dziś: barszcz, strogonoff, na deser słodkie placuszki. Otwieram drzwi, w twarz uderza mnie strumień ciepłego powietrza. Strzałki nawigacji blakną w urażony niebyt. Jestem dychę do tyłu – znowu nie skorzystałem z oferty – ale przynajmniej znów przechytrzyłem Fable i zjem to, co sam postanowię. „Najszybciej do celu, najtaniej do szczęścia ”, niech się wypchają. Złośliwa satysfakcja doprawi mi bliny lepiej niż najsłodsza śmietanka. *** Mdłe wspomnienia o zapitym doskonałą rosyjską herbatą, najdroższym w życiu gulaszu z syntetyku, udającym strogonoffa, pierzchają, kiedy docieram wreszcie na Longham Square. Jestem zmęczony upałem i reklamami. Nawet bez przywoływania zapisu mam pewność, że wyszukiwarka prawidłowo zidentyfikowała placyk. Chociaż nie pierwszy raz odwiedzam scenę znaną mi wcześniej z nagrania, nigdy dotąd nie byłem na miejscu sam, bez gospodarza, bohatera oryginalnego zapisu czy, co również się zdarzało, prokuratora. Zawsze też miałem coś konkretnego do roboty, wskazując usunięte z nagrania przedmioty lub miejsca, w które na nagraniu coś wstawiono. Te same, które w mojej wizji zapłonęły ognistą czerwienią, ogłuszającym, piskliwym oranżem lub zgniłocuchnącym fioletem. Punkty zaczepienia, drobne dowody, czasami zaledwie poszlaki. W zapis linczu nikt jednak nie ingerował, wszystkie ślady i dowody zebrano na miejscu zdarzenia tradycyjnymi metodami i zabezpieczono; po policyjnych taśmach ograniczających dostęp do miejsca zbrodni nie został nawet strzęp. Dlatego tylko stoję i chłonę widok, już nie płaski, już nie czarno-biały. Pachnie ceglanym pyłem, kurzem nigdy nie mytych, najbiedniejszych ulic i czymś jeszcze, kwaśnym i cierpkim. W romantycznym filmidle okazałoby się to zapewne wonią strachu i śmierci, ale myślę, że to zwykłe szczyny, trawione właśnie przez jakiś miejski szczep bakterii odpadowych. Wysoko coś szumi, bezdusznie i mechanicznie. Zadzieram głowę: dron na czterech śmigłach zawisł dwadzieścia stóp nade
2015-04-13 10:09:20
19
Dobór Naturalny Świadectwo istnienia Nowa Fantastyka 05/2015 04/2015
mną. Nieoznakowany, czyli policyjny udający prywatny. Odganiam wyświetloną przez soczewki listę parametrów technicznych, dziękuję za reklamy amatorskich dronów akrobacyjnych i sprzętu do podglądania sąsiadek. McRae pewnie już widzi moją głupią minę i zastanawia się, co knuję. Ja też nie mam pojęcia, po co tak naprawdę tu przylazłem, ale wygląda na to, że pomysł nie był najmądrzejszy. Wprost pod moje stopy, poprzedzony metalicznym odgłosem, jakby ktoś kopnął w stalową beczkę po oleju, upada kamień. Nieduży, ale wystarczający, by rozłupać czaszkę. Musiał się odbić od drona. Rozglądam się, kto go rzucił. Czterech wyrostków stoi w tej samej uliczce, którą tu dotarłem. – Zabierzesz mnie stąd? – pytam Donny. Strzałki wykwitają po drugiej stronie placyku, rozwidlając się na skrzyżowaniu kilkadziesiąt kroków dalej. – Którą droga lepsza? – Ruszam, udając spokój. Nie żebym przesadnie bał się o siebie, mam w końcu nad głową policyjnego drona. Nie jestem tylko pewien, czy ma prawo reagować, zanim ktoś mnie zaatakuje, choćby i tylko kamieniem. – Rozejrzysz się na skrzyżowaniu. Zielona, w lewo, do bulwaru. Żółta, prosto, do szpitala; to bezpieczne miejsce. Oby nie był mi potrzebny, myślę i już jestem przy przecznicy. Raczej pusto, kobieta prowadzi wózek, dwoje dzieci niesie drobne zakupy, miny mają przejęte, jakby im kto skarby powierzył, a nie siatkę jedzenia. Niepokoi mnie tylko warkot nad moją głową. Powinien uspokajać, ale mam wrażenie, że raczej przyciąga uwagę. Na przykład czterech kolesi, przed którymi zwiewam. Bez odwracania się wiem, że poszli za mną. Wystawowa szyba odbija ich sylwetki. – No dobrze, Donna, zamówisz mi taksówkę? – Którędy pójdziesz? – W prawo. Wbrew podpowiedziom. Nazwij to jak chcesz, Donna, buntem albo głupotą. Możesz nawet intuicją. – OK, wyznaczam trasę. Idź po błękitnych znakach – odpowiada po chwili, którą zajmuje jej złożenie zamówienia. – Będzie na miejscu za trzy minuty, ty za minutę pięćdziesiąt, w dotychczasowym tempie Nigdzie bliżej nie można lądować, a z powodu bandziorów czekamy na opancerzoną. Strzałki pulsują lazurem, fluorescencyjne okruszki ścieżki przez miejską knieję. Przy dziesiątym znaku (jeszcze półtorej minuty, według prognozy, trochę spuściłem z tempa), tuż obok mojej głowy przelatuje kamień. Najwyraźniej dla drona to żaden niepokojący sygnał, bo dalej tylko spokojnie powarkuje, sięgam więc pod pachę, ale raczej żeby się upewnić, że broń tam dalej jest, niż żeby ją wyjąć. To tylko wydrukowany z jakiegoś średnio legalnego wzorca rewolwer. Zaczynam biec, dron nie zostaje w tyle. Czemu ich nie odgoni, nie ostrzela albo chociaż pouczy? A może to jednak prywatny? Może kręcą vivo, ci czterej kolesie w glanach, i jutro będę już w Tkance, jednodniowa gwiazda kanałów o zabawnych śmierciach? Adrenalina wypiera paranoiczne myśli, kiedy kolejne kamienie świszczą tuż przy uszach, a echa tupotu podkutych buciorów ogłuszają mnie, stokrotnie pomnożone przez kamienne ściany. Minutę i dwanaście sekund przed celem (prognoza skorygowana, bo złapała mnie kolka i ledwo kuśtykam), tuż przy płytkim zaułku, strzałki rozbłyskują na przemian błękitem i alarmującą czerwienią. Coś jest nie tak. Przystaję. Drogę blokuje trzech wyrostków, ubranych tak samo nijako jak ci, którzy mnie gonią. Najwyraźniej Donna dostrzegła ich przede mną.
17_64_NF_05_2015.indd 19 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
– Zamów jakąś inną trasę, co? – proponuję naiwnie, rozglądając się. – Nie ma innej, Josh. Po prawej są dwie kamienice. Może ktoś ci otworzy. Wzywamy policję? Zanim przyjadą, będę w najlepszym przypadku zdrowo obity. Dopadam pierwszych drzwi i wciskam po kolei wszystkie dzwonki. – Raczej przekonaj taksówkę, niech tu przyleci! – rzucam, odliczając sekundy, i sporządzam w myślach spis widowisk, które obejrzę w czasie rehabilitacji, o ile będzie co rehabilitować. A jednak zamek rozbrzmiewa charakterystycznym brzęczeniem, jak w domu mojej babci, tysiąc lat temu, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Ktoś mnie wpuścił. *** Hala fabryczna ma chyba z pół hektara. Jest zupełnie pusta, nie licząc kilku skrzyń i ćwierci cala kurzu na podłodze. Dach podtrzymują potężne, betonowe słupy. Przez okna, zasnute zaciekami stu lat deszczów, światła wpada tak mało, że w cieniu filarów panuje ciemność. Nie trzeba geniusza, żeby zorientować się, że ktoś nielegalnie wyrenderował całe poddasze. Najwyraźniej zarządca domu nie dbał o to, czy ktoś się połamie lub zabije, łażąc po omacku po zhakowanym strychu. Było nie włazić bez pozwolenia. Ja dotarłem aż na piąte piętro, na próżno wypatrując zapraszająco uchylonych drzwi na czterech poniżej. – Możesz mnie poprowadzić? – proszę Donnę. – Nie chcę cię wyłączać, a nie rozumiem tego miejsca. – Poddasze ma jakieś trzydzieści na pięćdziesiąt stóp, skrzynie są tu naprawdę, stoją pod ścianami. Jeśli będziesz szedł powoli, nie powinieneś się zabić – tłumaczy, obserwując niezrenderowany obraz jeszcze sprzed mojej siatkówki. – Oba najbliższe filary mieszczą się w obrębie poddasza, ale stoją tak naprawdę jakieś dziesięć stóp od ciebie. Daję mały krok do przodu, a świat przesuwa się o trzy. Przystaję i czekam, aż miną zawroty głowy, a potem stawiam kolejny krok i jeszcze jeden. Cały czas nasłuchuję odgłosów zza drzwi, ale najwyraźniej nikt mnie już nie goni. Czyżby nie wiedzieli, gdzie się schowałem? Sprawdzają po kolei mieszkania? Odpuścili i nie weszli na klatkę schodową? Wreszcie docieram do miejsca, w którym zrenderowano filar. Wykończony, bezmyślnie próbuję oprzeć się o niego plecami, tracę równowagę i upadam, wywijając rękami. Oczy zamykają się bezwiednie, zaskoczone widokiem wnętrza żelbetowego słupa. Trwam tak, bojąc się ruszyć. Zresztą teraz mnie na pewno nie zobaczą, zanurzonego w betonowym bloku. Chyba że nie są podłączeni. Łomot, który wypełnia nagle halę ogłuszającym echem, identyfikuję jako walenie pięścią w drzwi. Nawet nie sięgam po rewolwer. Niezły straszak na opryszka, ale jako broń przeciwko całemu zastępowi bandytów raczej się nie sprawdzi. – Jest taksówka. Za sto dolarów więcej, ale opadnie tuż pod budynkiem, kiedy tylko wyjdziesz. – Donna szepcze mi do ucha. –Musisz ich tylko przeczekać. Trwam zatem zdrętwiały, bez ruchu, ledwo oddychając, a kiedy zza drzwi dochodzą wytłumione, cichnące odgłosy kroków, nie mam pewności, czy to napędzane strachem halucynacje, wygenerowane
2015-04-13 10:09:20
20
Sławomir Istvan Prochocki Vizvary
przez Fable odgłosy czy rzeczywiste dźwięki z klatki schodowej. I jeszcze westchnienie, urwane spazmatycznie. Tuż nad moim uchem. Boję się spytać Donny, czy ktoś oprócz mnie tu się kryje. Wierzę tylko, że sama dałaby mi znać. – Już wszyscy – mówi wreszcie. – Rozpoznałam pięciu wychodzących, wszystkich, którzy weszli. Na czworakach, jak pod ciężkim ostrzałem, ruszam w kierunku drzwi. Zdaje mi się, że znowu ktoś wzdycha, ale interesuje mnie chwilowo wyłącznie los własnego tyłka. Chcę do domu. Po schodach już zbiegam, nie zważając na hałas. Taksówka z uniesionymi drzwiami czeka przy wyjściu z klatki schodowej. – Napije się pan czegoś? – pyta miękkim, ciepłym głosem. Biorę bourbona i zastanawiam się, czy starczy mi silnej woli, żeby zapomnieć o całej tej sprawie. *** – Skąd ja znam tamto miejsce? – pękam pół godziny po wejściu do domu. – Z materiału powierzonego ci pół roku temu przez niejakiego Ulfa Janssona. – Donna jak zwykle jest trzy kroki przede mną. – Przypomnieć ci? Zanurzam się. Jansson stoi nagi na środku fabrycznej hali. Rudo owłosiony na całej, papierowo białej skórze olbrzym. Brzuch opada w dół luźną fałdą, jak wymięty fartuszek. Na podłogę upada pusty pojemnik, z którego dopiero co wylał na siebie litr albo więcej lepkiego płynu. Gęste krople skapują leniwie z rudych, tłustych strąków, porastających nieproporcjonalnie małą głowę. – Niech pan patrzy uważnie! – krzyczy w moim kierunku. Prosto w kałużę cieczy, którą się zrosił, pada iskra. Płomienie błyskawicznie obejmują potężną sylwetkę. Wynurzam się. Nie muszę patrzeć, słyszeć i czuć kolejny raz. „Nie potrafię umrzeć” – powiedział Jansson, kiedy zwęglone ciało podniosło się, zrzuciło płaty spalonej skóry i zmieniło z powrotem w żywego człowieka. Podchodzę do okna, ale płonące szkarłatami marcowego zachodu słońca budynki podsycają tylko wspomnienia. Nie udało mi się wtedy odnaleźć nikogo o twarzy Janssona, choć miałem kilka razy wrażenie, że dostrzegłem ją gdzieś w tłumie na ulicy. Mieliśmy jedynie adres zwrotny, żadnego repa, żeby choćby pogadać z klientem. Wydałem nawet trochę kasy na przetrząsanie komercyjnych, a nie tylko darmowych, wzorców wnętrz i twarzy. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że ktoś usiłuje mnie sprawdzić lub oszukać w tak prymitywny sposób. W końcu zignorowałem to zlecenie: ewidentną, szytą grubymi nićmi prowokację. Wisiało sobie w kolejce „do realizacji”, a czek na pięć stów, podstawową gażę z cennika, był jeszcze pewnie aktualny. Teraz, czystym przypadkiem, wszystko do mnie wróciło. Wróciło i domagało się uwagi. – Umówisz mnie z Bess na jutro? Chcę wiedzieć, co jest nie tak z tym nagraniem. I zanurz mnie jeszcze raz, aż do końca. Muszę mieć świeże wspomnienia. *** – Stęskniłeś się za mną? Tak szybko?– pyta Bess. Półleży, przykryta naciągniętą aż na ramiona cienką kołdrą. Ja siedzę w fo-
17_64_NF_05_2015.indd 20 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
telu pod oknem. „Stęskniłem się” to bardzo mało precyzyjne określenie powodu, dla którego znów ją odwiedzam. Potakuję, żeby nie robić jej przykrości. Na podłodze o fakturze dębowego parkietu leżą rozsypane grafitowe kule: korale, w które dziewczyna była ubrana, kiedy wszedłem. Teraz ma już na sobie tylko karminową szminkę, podkreślającą kredową białość skóry, i gorące rumieńce, sięgające aż po ukryty pod cienką bawełną dekolt. Lśniące, czarne włosy spływają po wielkiej poduszce, jak z widowiska o jakimś wschodnioeuropejskim kraju przed wojną. Brak tylko gorsetu i koronek. – Czemu mówisz do mnie „Donna”? – moja zaduma pryska pod słowami Bess. Psychoanalityk miałby coś pewnie do powiedzenia w tym temacie, ale jedyny, którego kiedykolwiek widziałem, był głównym bohaterem raczej odrażających nagrań ze swojego gabinetu. Jego żona złożyła zlecenie w naiwnej wierze, że są fałszywką i nie musi myśleć rozwodzie. Facet zraził mnie do profesji. – Nie moja sprawa oczywiście – dziewczyna ciągnie szczebiotliwie, choć z narastającą chrypką. – Możesz mi mówić nawet „Mamusiu”. Ale tak czule to wymawiasz, tak pięknie. Nikt do mnie nigdy tak nie mówił. Odwraca wzrok i przygryza wygięte w podkówkę, dziecinne usta. Przez chwilę ma osiem lat, a nie swoje czternaście, i nagle czuję się wstrętnie, jakbym dał jej i zaraz potem odebrał coś, czego potrzebuje, a nigdy nie miała. Zawsze myślałem, że wystarczy zapłacić. Hamuję odruch pogłaskania jej po głowie. Musiałbym wstać i podejść. Prysłoby skupienie, z jakim próbuję zapamiętać widok, który wykwitł przed moimi oczami, gdy doprowadziła mnie, sprawnie jak mało która, na sam szczyt i przytrzymała tam tak długo, jak nie potrafiła żadna inna. A kiedy krótko obcięte paznokietki usiłowały orać moje plecy w zupełnie niezamierzonej przeze mnie rozkoszy, przed oczami miałem halę fabryczna, całą w purpurach i szkarłatach. Jansson po prostu płonął, zupełnie jak na zapisie. – Przyjdziesz jeszcze? – pyta Bess, pozwalając kołdrze opaść aż do płaskiego, delikatnego brzucha. Wspomnienie jej zapachu powinno przyprawiać mnie o dreszcze rozkoszy, wstydu i wyrzutów sumienia. Ale ja czuję tylko swąd przypalanej skóry i dopalającego się węglowodoru. Wzruszam ramionami, raczej z bezsilności niż z lekceważeniem, i sięgam do kieszeni po prepajd. Kładę go na stoliku i jeszcze raz powstrzymuje się od pogłaskania jej po głowie. *** – Jansson naprawdę zmartwychwstaje – oznajmiam, sadowiąc się w rattanowym fotelu niemodnej kafejki przy bulwarze. Dobry stąd widok na jezioro i piwo nawet smaczne, o ile się nic nie zmieniło. – Halę wyrenderowano, ale jego samego z całą pewnością nie. Albo dziś właśnie straciłem mój, pożal się Boże, dar. – W dodatku nie mieszka sam – odpowiada Donna beznamiętnie, jak gdyby potwierdzała zamówienie na sushi. – Wynajęłam trzy muchy. Powiedzmy, że w promocji. Jedna dostała się na poddasze, pozostałe kręcą się po klatce schodowej. Zauważyły, jak dziewczyna w wieku około trzydziestu lat wymyka się na klatkę schodową. Kelner stawia przede mną wysoką szklankę na nóżce. – Kto to? Wiesz już? – Pociągam długi, kojący łyk. Piwo jest pyszne, mętne w barwie, ale klarowne w smaku.
2015-04-13 10:09:20
Dobór Naturalny Krótka Świadectwo odwilż istnienia Szczepana Dracza
21
Jarek Musiał
Nowa Fantastyka 05/2015 04/2015 11/2014
– Musimy poczekać na więcej nagrań. – A Jansson? – Jego nie widać, ale minęło dopiero dwanaście godzin. – Umiemy to wszystko jakoś poskładać? – pytam, gładząc brzeg stópki szklanki. – Fable będzie miał z tym trochę roboty. Dasz mi dziesięć minut? Daję jej nawet piętnaście. W tym czasie zbyt dużymi łykami opróżniam szklankę i jeszcze jedną, którą kelner przynosi błyskawicznie, jak gdyby już czekał z nią za moimi plecami. Bezmyślnie gapię się na parkę flirtującą przy wejściu na molo, ona pomalowana jak klasyczny wampir, z białą twarzą i zupełnie czarnymi oczami, on wieśniak, jakiś cotton albo ktoś podobny. Nie wróżę im łatwej przyszłości, ale kto to może wiedzieć? W Chicago nie takie rzeczy uchodziły płazem. Kiedy dziewczyna ma właśnie dotknąć palcem ust chłopaka, w moim polu widzenia wykwitają scenariusze zamówione przez Donnę. Żaden wielki las, po prostu jedno wielkie, główne drzewo, wokół młodniak wariacji. Do nawigacji wystarczą więc drobne ruchy palców i nie muszę robić z siebie pajaca nadmierną gestykulacją. Najpierw jednak reklamy, nie mam jak ich obejść. Niewidzialne drzwi otwierają się, wpuszczając pomiędzy mnie a zamówioną analizę niewysoką, szczupłą postać. Znam ją całkiem nieźle, z widzenia, oczywiście. To rep pana Dodge’a, prezesa i osobowości Fable – najpopularniejszej wyszukiwarki, najczęściej wybieranego socjalizatora i największego dostawcy treści, zakupów grupowych i długoterminowych umów hurtowych za reklamę. I cholera wie, czego jeszcze największego, najczęstszego i najbardziej na świecie naj. – Sukces Fable opiera się na głębokiej, zażyłej znajomości z klientami – oznajmia Dodge z profesjonalnym, szczerym uśmiechem. – Moją pracą jest bowiem kojarzenie: dostawców z odbiorcami, klientów z usługodawcami, kobiet z mężczyznami i psów z nowymi właścicielami. Ludzi myślących podobnie ze sobą wza-
17_64_NF_05_2015.indd 21 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
jemnie. Fable synchronizuje świat, który jest zbyt bogaty i różnorodny, żeby tracić czas na ogarnianie go w samotności i po omacku. Tworzymy tkankę ludzkości. Następnie radośnie wyszczerzony, przedstawia nowe wzory morfu na ściany (od jakiegoś tygodnia chodzi mi po głowie redekoracja, jakoś się domyślił), zachęca do odwiedzenia jednego z nowo otwartych ośrodków wczasowych na zachodzie Afryki (nic wielkiego, co jakiś czas jeżdżę w tamte strony), proponuje kupno zwierzaka z syntetyku (nie wiem, skąd taki pomysł, ale naprawdę niezły). Wreszcie, zadowolony z siebie, znika powoli, niczym parodia kota z Cheshire. – Pamiętaj – dodaje jeszcze, choć nawet uśmiech już zniknął. – Tworzymy tkankę ludzkości. Krąży mi po głowie jeszcze myśl o syntetycznym kocie, ale przeganiam ją, przysuwam bliżej główny scenariusz i zagłębiam się. Najgrubsze, seledynowe włókno to ja. U jego podstawy moja pierwsza, przypadkowa wizja. Dziewczyna, z którą wtedy sypiałem, w try miga zwinęła manatki, zanim jeszcze przestałem trząść się z przerażenia. Nie obejrzała się nawet, wychodząc, nie opowiedziałem jej więc o płonącym oranżami obrazie obcinania palców jakiejś Meksykance, który w najmniej właściwej chwili zastąpił widok doskonałych pośladków i niewiarygodnie wciętej talii mojej dziewczyny. Dopiero kilka dni później zorientowałem się, że wybarwione pomarańczowo miejsca odpowiadały sfałszowanym fragmentom nagrania, nad którym akurat pracowałem w policyjnym laboratorium. Wyżej purpurowa, chropowata nić dotyka mojej. Śledzę wzrokiem jej bieg w przeszłość. To iluzjonista Jansson, ćwiczy magiczne sztuki, nie tylko zmartwychwstanie po bardzo atrakcyjnym wizualnie samospaleniu, ale i przenikanie przez ściany czy bilokację, co z tego, że na niewielką odległość. Ode mnie oczekuje potwierdzenia autentyczności nagrań, dlatego wysłał mi swoje vivo. Szukam poddasza, którego wstęga barwy kurzu i betonu owija się wokół mojej, ale i Janssona również. Wczytuję się w komentarz („Nie odnaleziono żadnego innego wystąpienia scenografii
2015-04-13 10:09:21
22
Istvan Vizvary
użytej na poddaszu, należy zatem założyć, że jest unikalna albo prywatna”). Magik miałby mieszkać na poddaszu i nagrywać tam swoje przedstawienia? Nigdzie śladu jego jakichkolwiek danych: numeru ubezpieczenia, karty bibliotecznej czy choćby wpisu w rejestrze zwolnionych z psychiatryka. Kim pan jest, panie Jansson? Podążam za szarością poddasza aż do szmaragdowej, połyskującej nici, splatającej się z nim na dobre jakiś rok temu. Dziewczyna, którą zauważyły muchy. Jej twarz ledwo rozpoznawalna na ziarnistym nagraniu z ich fasetkowych oczu. Rozumiem już, czemu były w promocji. Blondynka, szczupła, trudno cokolwiek więcej powiedzieć. Jej przeszłość rozpływa się w przejrzysty niebyt. Odnajduję McRae, ale jego nić nie dotyka mojej ani razu od czasu wizyty na komendzie. Amarantowa witka okaleczonej dziewczyny nawet nie próbuje się uwypuklić w kierunku głównego pnia. Nie ma najmniejszego związku. Dron jest własnością czterech kolesi z kamieniami albo ich szefa. W każdym razie błyszczą tym samym bursztynem. Głowa zaczyna mi łupać pod skroniami. – Zabierz to – proszę Donnę. – Ktoś tu bredzi. Albo Fable, syntezując scenariusz, albo my, podając założenia. Magik, który chce ode mnie certyfikatu wiarygodności? Bzdura. Potem jeszcze przejrzę wariacje, może któraś będzie miała więcej sensu. Kelner proponuje jeszcze jedno piwo, ale kręcę odmownie głową. Chcę tylko wstać i przejść się bulwarem. To takie staroświeckie, ale może sam coś wymyślę? *** Następne trzy dni biegam po sawannach Kenii, wspinam się w Hindukusz i nurkuję po rafach, w Egipcie, Australii, na Bahamach. W tym czasie Donna i jej muchy próbują się czegoś dowiedzieć. Na dziewięćdziesiąt trzy procent, według wspólnych szacunków Donny i Fable’a, dziewczyna to Gwendolyn Jefferson z Albuquerque w stanie Nowy Meksyk, domniemana ofiara katastrofy AmTraka z 2054, spowodowanej bombą anihilacyjną. Ją i ponad sto innych osób uznano wtedy za zaginione, wybuch odparował do szczętu dwa wagony. Najwyraźniej jednak nie było jej w żadnym z nich, dotarła jakoś do Chicago i tutaj egzystuje, bezdomna i odłączona. Co rano wymyka się z poddasza, wraca po zmroku z czymś do jedzenia i przy świetle ledowej latarki czyta książki, które trzyma pod deską podłogi. Muchy rzecz jasna nie widzą tam hali, pokazują surową rzeczywistość. Dziewczyna sypia w dużej skrzyni wypełnionej starymi szmatami. Ma paskudną ranę na łydce lewej nogi, zadaną w trakcie nieudanego samosądu gromadki klientów sklepu, w którym usiłowała ukraść batonik. Nie wiadomo, gdzie się myje, gdzie załatwia inne potrzeby. W jakimś schronisku? U osoby, która mnie wpuściła do budynku? Janssona nie widać, może się wyniósł na dobre, może jest na urlopie. Może go tam nie nigdy było, bo kto mu zabroni wyrenderować halę w jakimkolwiek innym miejscu? – O co mi chodzi, Donna? Za czym ja w ogóle gonię? – Próbujesz nie dać sobą manipulować – przypomina mi usłużnie. – I intryguje cię bezdomna dziewczyna, która obserwowała ze swojej skrzyni, jak opierasz się o nieistniejący filar, a potem chowasz się w nim przed kilkoma obwiesiami. – To nie jest śmieszne. Co jest nie tak z jej nogą? – Gronkowiec, sądząc po markerach dostępnych muchom. Lekooporny.
17_64_NF_05_2015.indd 22 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
– Poważne to? – pytam, chyba dla zagadania wstydu, że bezczelnie szpieguję dziewczynę, niczym jeden z moich własnych klientów. – O kadzi może tylko pomarzyć, nie wygląda na ubezpieczoną. Zwłaszcza że od sześciu lat uchodzi za martwą. – Wkrótce może być martwa naprawdę, jeśli nie zaleczy tej rany, ale przez muchę diagnozę postawić trudno. Mam spróbować jakąś zamówić? – Bez przesady, to nie moja siostra. Staje mi przed oczami obraz Bess, nie wiem czemu. Każdą inną zapominam, jak tylko od niej wyjdę, a nawet jeśli przychodzę drugi raz, znów muszę pytać o imię. A ta sama powróciła. Może dlatego, że taka młodziutka? A może przypomina mi kogoś, kogo zapomniałem tak dawno, że nawet nie wiem już, kim był i czy w ogóle istniał? – Jansson się nie znalazł? – Nie, ale wzorce dalej szukają dopasowań w Tkance. Może się uda, choć mało prawdopodobne, skoro od pół roku nic się nie złapało… – Pojadę tam jutro – oznajmiam, zaskakując sam siebie. – Na poddasze. – Do Gwen? – Do Janssona. Albo żeby o niego popytać, jeśli go nie spotkam. Taką mam właśnie nadzieję, że wcale go tam nie będzie i nikt nigdy o nim nie słyszał. Rzucę wtedy monetą. Jeśli wypadnie orzeł, odeślę Janssonowi opinię, zainkasuje moje pięć stów i zapomnę o nim na zawsze. Jeśli reszka, po prostu zapomnę. Kiedy właśnie mam poprosić Donnę o rezerwację taksówki i zmianę planu taryfowego, bo wygląda na to, że sto mil z abonamentu wyjeżdżę w trzy dni, na ścianę wypadają zajawki materiałów od McRae i czek na cztery tysiące. Pieniądze rzadko kiedy same wskakują do kieszeni, dlatego się waham. W końcu jednak wyłączam ścianę, sprawdziwszy termin ważności czeku. Sprawiedliwość, prawda i to, o co tam jeszcze walczą policja wraz z burmistrzem i szeryfami, poczekają ten jeden dzień dłużej, jestem pewien. Potrzebuję zasnąć. *** Tym razem schody nie wydają mi się już tak wysokie. Dostać się do środka musiałem tak, jak poprzednio, dzwoniąc do wszystkich. I znów nie wiem, kto mi otworzył, ale nie zastanawiam się, po prostu szybko wdrapuję się na samo poddasze i pukam do drzwi. Nie słyszę żadnego „proszę wejść” ani „zajęte”, odpowiada wyłącznie głucha cisza. Wchodzę. Choć to dopiero poranek, mrok lęgnie się pod ścianami i w cieniu filarów. Jeśli Gwendolyn gdzieś tutaj jest, i tak jej nie dostrzegę, ukrytej pod złudzeniem pofabrycznego wnętrza. Już, już mam poprosić Donnę, żeby znikła na trochę, razem z renderem i całą Tkanką, ale w tej samej chwili najciemniejsza z plam drga delikatnie i rozpoznaję w niej ludzką sylwetkę, nagle czytelną pośród cieni i zdecydowanie niedziewczęcą. – To jego rep – szept Donny kłuje mnie w ucho. – Czyj? – Janssona, nie poznajesz? Miałem nadzieję, że pozostanie tylko wspomnieniem. Nazwiskiem na niezrealizowanym czeku. Etykietą na nagraniu i kilku notatkach w archiwum. Jednak według Donny stoi przede mną. Jako reprezentant, rzecz jasna, sam chowa się gdzieś w ukryciu, ale i tak nie wymigam się od rozmowy.
2015-04-13 10:09:21
23
Świadectwo istnienia Nowa Fantastyka 05/2015
– Myślałem już, że nie przyjął pan mojego zlecenia – głos ma zbyt wysoki jak na swoją posturę. Dokładnie taki, jak na nagraniu. – Uwierzył pan? Wychodzi z cienia i zdaję sobie sprawę, że bałem się ujrzeć jego twarz, spodziewając się, że będzie w strupach, ranach albo bliznach. „Nie mogę umrzeć!” – echo krzyku z jego nagrania powraca jak wyrzut sumienia. „Niech to się wreszcie skończy!”. – Nagranie nie było w żaden sposób retuszowane ani renderowane – próbuję dyplomacji. – Pomijając halę, rzecz jasna. Nie potrafię oczywiście wyjaśnić... – Nieważne, jak mało zostanie z mojego ciała – przerywa mi i podchodzi bliżej, nie straszne repom zaburzenia równowagi, wszak widzą wyłącznie rzeczywistość, w której żyją. – Zaraz i tak staję na nogi, żeby cierpieć od nowa. Widział pan, prawda? – Widziałem, choć nie mam pewności, co to było – oznajmiam w nagłym przypływie śmiałości. Jeśli nawet chciał usłyszeć coś innego, nie zastrzeli mnie przecież, nie ma go na poddaszu. Jest jedynie w hali. To tylko rep. – Pewnie Houdini potrafiłby to wyjaśnić. – Śmierć i zmartwychwstanie?! Podciąłem sobie żyły z dwudziestowiecznym, analogowym elektrokardiografem na piersi! Zapis był płaski przez osiem minut! Mogę chociażby i teraz... – Czemu chce pan umrzeć? – wchodzę mu słowo, wiedziony nagłym zrozumieniem, że w końcu Fable się pomylił. Wariat czy iluzjonista, dla mnie to żadna różnica, ale za to jaka satysfakcja! – Nie mam już siły żyć. – Pada banalna odpowiedź, ale trudno zapewne o lepszą. – I umierać. – Był pan u psychologa? Psychiatry? – Co oni mogą wiedzieć o takim życiu? – Wzrusza ramionami. – Który z nich śpi w opuszczonej fabryce? Który musiał obciągać po zaułkach za najtańszego prepajda? Wszystko przestaje się nagle trzymać kupy. Jaki bezdomny? Jakie prepajdy? Którego bezdomnego stać w ogóle na repa i porządną sesję vivo, jak ta teraz? Czepiam się nadziei, że Donna podpowie mi, co robić, że scenariusze wyklarowały się nagle, że Fable zrozumiał już i skorygował pomyłki. Że zaraz i ja będę mądrzejszy. Jansson najwyraźniej jednak moje milczenie bierze za przyznanie mu racji i znowu zaczyna mówić, szybciej teraz i głośniej. – Wegetuję tu jak szczur! Jem to, co zdołam ukraść w sklepach, o ile mnie ludzie nie złapią. A jeśli złapią, zawsze zabijają. Zawsze! Kto chciałby tak żyć?! Do tego te wszystkiego duchy! Wchodzą tamtędy. – Wskazuje gdzieś za moje plecy. – Śmieją się, płaczą. Czasami mamroczą coś albo krzyczą. – Bardzo mi przykro – ze wstydem wyduszam półprawdę, bo to raczej mojego czasu mi żal, a nie jego kłopotów z duchami, cokolwiek mogące tak naprawdę oznaczać. – Mam nadzieję, że moja analiza jakoś panu pomoże. Otrzyma ją pan najpóźniej jutro. Na adres zwrotny zlecenia. Przekonując sam siebie, że te słowa wystarczą za pożegnanie, odwracam się na pięcie i otwieram drzwi. Ze schodów dochodzi głośny, kobiecy śmiech. – Znowu, słyszy pan!? Idą tu! – krzyczy Jansson. Rzuca się do ucieczki w głąb hali, a ja bezmyślnie ruszam za nim. Po trzech krokach dopadają mnie zawroty głowy, zwalniam więc, zaciskam zęby i najostrożniej, jak tylko potrafię, brnę przed siebie jak ślepiec, z wyciągniętymi rękami, mimo że kroków Janssona już nie słychać. Pewnie wynurzył się już, pieprzony spirytysta. Kiedy dłońmi uderzam o ścianę, choć przede mną wydaje się jeszcze rozciągać dobre trzydzieści stóp pustej przestrzeni, dociera
17_64_NF_05_2015.indd 23 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
do mnie, że w pomieszczeniu nie ma nawet jednej kamery. Dlatego Donna załatwiła muchy. Soczewki Janssona nie mają z czego stworzyć obrazu osoby niepodłączonej, na przykład mieszkającego na strychu bezdomnego. Zostaje mu tylko kanał audio. Jeśli przesiaduje w tym vivo całym godzinami, cholera wie po co, taka Gwendolyn mogła mu nie raz napędzić niezłego stracha. – Gdzie on jest? – pytam Donnę. – Jansson? Wyszedł. – Wynurzył się? – Nie, wyszedł. Przez drzwi, tam, w końcu hali. – Gwen tu nie ma, prawda? – Nie. – Zanurz mnie tutaj, proszę. I obudź, kiedy przyjdzie, albo za dwadzieścia minut. Siadam po turecku pod ścianą, a Donna bombarduje peryferia mojego pola widzenia kaskadą szmaragdowych i fioletowych błysków. Wszystko wokół rozmywa się na moment w nieostre, barwne plamy. Zanurzam się. *** Kiedy odzyskuję ostrość wzroku, dostrzegam w głębi hali smugę dziennego światła. Drzwi, rozwarte na nie więcej niż cal. Uchylam je i widzę Chicago. Ludzi wokół niewielu, typowy miejski poranek, ale Janssona nie widać. Pewnie opamiętał się w końcu i wynurzył. Haker, który nielegalnie wyrenderował poddasze, najwyraźniej postanowił nie ograniczać się do fabryki. Pewnie jednak używał darmowych albo kradzionych skanów miasta i nie chciało mu się odłączać hali od reszty przestrzeni, choć oznaczało to połączenie rzeczywistego piątego piętra z wirtualnym poziomem ulicy. Rozglądam się i nad dachami dostrzegam starą wieżę ciśnień. Znam ten widok doskonale. Nie dalej niż trzysta stóp od wieży pracują Bess i jej koleżanki. Gdybym dotarł tam i zapamiętał drogę, mógłbym odnaleźć potem oryginalną fabryczną halę na mapie albo i w rzeczywistości. Z wieżą jako punktem orientacyjnym przez pierwsze trzy przecznice, a potem wąskimi uliczkami, które znam na pamięć, trafiam na miejsce w dziesięć minut. Pchnięty impulsem, wchodzę do środka. Na piętrze Bess panuje półmrok, w którym czerwony dywan zdaje się mieć barwę czekolady. Ktoś włożył sporo pracy w odtworzenie tego miejsca, tak samo jak całej dzielnicy, więc może dotarł też do jej pokoju? Podchodzę do drzwi i ostrożnie naciskam klamkę. Jest otwarte. Ze środka dochodzi monotonne, głośne brzęczenie i bucha charakterystyczny smród pozostawionego w upale mięsa. Dopóki nie otworzę drzwi na oścież, wmawiam sobie jeszcze, że Bess na pewno zostawiła na stole niedojedzonego burgera i poszła w tango na trzy upalne, marcowe dni. Potem nie mam już jednak wątpliwości, dokąd się udała: na fotel, na którym jeszcze niedawno ja siedziałem. Głowa na brodzie, nagie ramiona bezwładnie zwieszone, prawy nadgarstek otwarty na oścież, ukazuje zupełnie nieestetyczne wnętrze niegdyś najpiękniejszej czternastolatki na świecie. Na podłodze zakrzepła bezkształtna plama, teraz czarna i matowa, jakiś czas temu zapewne karminowa i połyskująca w świetle poranka. Biedna mała Bess. Czemu nikt jej nie powiedział, że takie rzeczy robi się w wannie pełnej ciepłej wody?
2015-04-13 10:09:21
24
Istvan Vizvary
Sam nie rozumiem, czemu teraz nie mam oporów przed pogłaskaniem jej po głowie. Mogę głaskać ją tak długo, aż świat wokół zgaśnie. Aż Donna mnie obudzi. *** – Znowu przed kimś uciekałeś? – odzywa się nad moją głową zmęczony, słaby głos. – Bo jeśli masz zamiar się tu wprowadzić, z góry uprzedzam, że chrapię. Gwen. Stoi nade mną, choć właściwiej byłoby powiedzieć, że trzyma się na nogach, i to ledwo. Zanim zdążę jej odpowiedzieć, puszcza przyniesiony w dłoni pakunek i, jakby ostatecznie zabrakło jej sił, osuwa się na podłogę obok mnie. – Choć ty raczej masz gdzie mieszkać – dodaje, z trudem otwierając usta. – Nie musisz się gnieździć w nawiedzonych... – Ostatniego słowa mogę się tylko domyślać. – Jest tu szpital, pamiętasz? Całkiem niedaleko – szepce Donna, kiedy wyczuwa bezwład Gwen, zemdlonej z powodu choroby lub bólu. – Przykościelny. Tradycyjny. Przyjmą ją, pytałam. Nie wezmą nawet centa, od ciebie ani od niej. – Będę ją musiał nieść. – Dasz radę. Nie waży nawet czterdziestu kilo. – Spróbuję. Palce dziewczyny zaciskają się spazmatycznie na moich, nie powinienem już dłużej zwlekać. Wysuwam dłoń z jej dłoni i oddycham z zawstydzoną ulgą. Czemu bardziej się boję chorób bezdomnej, która unika ludzi, niż kobiety, która dotyka, liże i co tam jeszcze od niej chcą stu mężczyzn albo i więcej tygodniowo? Zresztą nie na długo starcza ta ulga, bo przecież mam dźwignąć ją zaraz i znów zabraknie mi tchu. – Jak to daleko? – pytam. – Pół mili, fioletowe strzałki. Kucam, biorę głęboki oddech i wsuwam ręce pod Gwendolyn. Unoszę ją z zadziwiającą łatwością. Ten jeden raz w życiu znienawidzona siłownia przydaje się do czegoś więcej niż punkty w ubezpieczalni. Z drugiej strony dziewczyna jest szczuplejsza nawet od tych oszalałych na punkcie wystających obojczyków Masajek, które czasami odwiedzam, żeby nie zanudzić limfocytów na śmierć. Niezgrabnie, usiłując nie upuścić przelewającej mi się przez ręce dziewczyny, otwieram drzwi. Strzałki prowadzą w dół schodów cyklamenowym, słodko pachnącym szeregiem. – Czekają na ciebie przy drzwiach szpitala – informuje mnie Donna i wyobrażam sobie wstęgę na mecie i setkę ciekawskich oczu. – Chyba że nie dasz rady jej donieść. Wtedy przyjdą ci pomóc. Wychodzę na ulicę i zaczynam liczyć kroki. *** Nie wiem właściwie, po co przyszedłem dziś do szpitala. Domniemana Gwendolyn Jefferson to przecież tak naprawdę jakaś NN, której zwłok i tak nie ma sensu rozpoznawać. Umarła cztery dni po tym, jak ją tu przyniosłem. Spędziłem ten czas, głównie włócząc się po mieście w poszukiwaniu fabryki, którą wyrenderowano na poddaszu.
17_64_NF_05_2015.indd 24 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Niczego nie znalazłem. To, że odwiedzałem Gwen do tej pory, wydawało się lekarzom i pielęgniarkom zupełnie naturalne. „Trudno nie czuć się odpowiedzialnym” – skomentował któryś. Nie czuję się odpowiedzialny. Siedząc te godzinę czy dwie dziennie przy jej łóżku, pełen byłem wygodnej łaski niezrozumienia. Chyba wiedziałem, kim naprawdę jest, kim dawniej była w każdym razie. A może to przez te ostatnie lata w Chicago była sobą naprawdę? Nigdy się tego nie dowiem i zupełnie nie mam pojęcia, czemu się dobrze z tym czuję. Knajpę wskazali mi pielęgniarze. Piję już trzeci gin, szklanki z tonikiem stoją zignorowane w karnym, równym rzędzie. Coś we mnie wzbiera, coś głośnego i agresywnego. Krzyk jakiś, zarys buntu, sam nie wiem przeciwko czemu. Wygodny barowy fotel nalega, abym pozostał w nim i poszukał spokoju na dnie szklanki, ale widok z okna też kusi: kościół, na tyłach którego wzniesiono szpital. Ech, wejść tam i wykrzyczeć wszystkie moje pytania! Może ktoś by mi odpowiedział. Albo chociaż uważnie wysłuchał? W końcu decyduję się na kompromis. Dopijam ostatni gin i przełamuję go jednym tonikiem. Powoli, bez pośpiechu. Barman unosi głowę znad szkła, kiedy wstaję, ale zaraz wraca do swoich zajęć. Przekraczając ulicę, zastanawiam się, czy wolno przy takim stężeniu jałowca we krwi wchodzić do jakiejkolwiek świątyni, ale Donna się nie wtrąca, więc chyba zakazu brak. O ile nie będę rozrabiał. *** Kiedy milkną echa grzmotu zatrzaskiwanych drzwi, otacza mnie cisza, o jaką podejrzewałbym wyłącznie komory deprywacyjne. Bajecznie barwne witraże, słupy słonecznego światła, głębokie cienie bocznych naw hipnotyzują i wyrywają z rzeczywistości, cofają w przeszłość do czasu, kiedy bogowie we własnej osobie stąpali po ziemi, ale za to wszystko było wyłącznie tym, czym się wydawało. Gdybym zdjął teraz soczewki, nic w mojej percepcji by się nie zmieniło, czułbym się tak samo bezpiecznie i tak samo bezczasowo. Tylko ja, cisza i człowiek na krzyżu. Niczego ode mnie nie chce. Nie usiłuje nic sprzedać, do niczego przekonać czy choćby zachęcić. Po prostu jest. – Jaki to ma wszystko sens? – pytam naiwnie. – Skoro wszystko wokół kwitnie, skąd cała ta zgnilizna? Bezdomna Gwen? Trzynastolatka z obciętymi rękami? Milczy, bo jak miałby cokolwiek odpowiedzieć? – A Jansson? Czego on ode mnie chce? – Powstrzymuję się od uderzenia w ławkę przede mną, cisza wydaje się zbyt cenna. – Co mnie w ogóle obchodzą jego zmartwychwstania, jakieś kuglarskie sztuczki? – Być może nie powinny? Wiem, że głos nie dochodzi z krzyża, ale i tak wzdrygam się lodowatym dreszczem. Odwracam głowę. Na oparciu ławki obok kuca człowiek, na oko szczerozłoty. Piękny jak grecki bóg: oblicze gładkie, kości policzkowe wydatne, a nos doskonale szlachetny. Włosy gęste, kędzierzawe. Czyjś rep, przesadnie wyidealizowany. Skąd ja znam tę twarz? – Przepraszam, powinienem był się przedstawić. – Wyciągnięta serdecznie dłoń przechodzi na wylot przez oparcie. – M.P. Dodge. Trzeci. Naprawdę tak bardzo przejąłeś się Janssonem? Dodge, w vivo pan mniej błyszczy, myślę i nie ściskam mu ręki. – Skąd pan wie o Janssonie? – pytam, choć domyślam się, że wie tak naprawdę o wszystkim.
2015-04-13 10:09:21
Świadectwo istnienia
25
Nowa Fantastyka 05/2015
Na złotej twarzy zakwita zawstydzony uśmiech. Przez krótki moment mam wrażenie, że zamiast prezesa Fable widzę Janssona, a faktura kościelnych filarów bardziej przypomina surowy, drukowany beton niż złoto żyłkowany marmur. Dzieło mojego przemęczonego umysłu czy zakłócenie pracy soczewek, przypadkowe lub najzupełniej celowe? – Jansson to ja – oznajmia Dodge z patosem i zeskakuje delikatnie na posadzkę. – A ja to Jansson. Przyznaję, spodziewałem się czegoś bombastycznego, ale to już spora przesada. Myślałem, że szefowie korporacji co najmniej od kilkunastu lat nie bywają ludźmi, a już zwłaszcza kompletnymi wariatami, którym się wydaje, że zmartwychstają co parę dni. – To mój ekspiator – dodaje Dodge. Rozkładam bezradnie ręce. Ekspiator? Czyli kto? – Ktoś, poprzez kogo odczuwam ból. Dzięki komu cierpię. Bo widzisz, Josh, ja czuję wszystko to, co on. – Po co miałby pan cierpieć? – Żeby dowiedzieć się, jaki los gotuję ludziom. Bo przecież nie tylko szczęście osiągają dzięki Fable. Chcę wiedzieć, czym jest cierpienie. Jak to jest chorować i umierać. Jak to jest być człowiekiem! Zamykam oczy i widzę twarz Bess. I matkę dziewczyny z obciętymi rękami, domalowaną sobie przeze mnie, ale przecież realną i być może nadal cierpiącą, jeśli i jej jeszcze ktoś nie zatłukł. – Jeśli chce pan wiedzieć – gardło mam nagle szorstkie i suche – jak to jest cierpieć, niech pan podłączy się do kogoś, kto żyje w tęsknocie za kimś bliskim, kto już nie wróci albo kogo w ogóle nie było. Nie do wariata, któremu się wydaje, że zmartwychwstaje. Ja nie wiem, jak on to robił, nic tam nikt nie retuszował, więc musiał to zainscenizować. – To nie żaden wariat, Josh. On to robi naprawdę. Jak to naprawdę? Boję się zapytać, bo to prawie tak, jakbym mu uwierzył. – Wyglądasz na zagubionego, pozwól więc, że ci objaśnię. – Dodge kłania się lekko. – Jeśli czytasz nasze biuletyny, wiesz, że Fable zawdzięcza sukces dokładnemu modelowaniu wszystkich ludzi i relacji pomiędzy nimi. Model osoby budujemy na podstawie ogłaszanych przez nią treści, nabywanych towarów, rytmu i charakteru usług zamawianych w Tkance. I nieustannie korygujemy, porównując przewidywania z rzeczywistymi zachowaniami klienta. – Żeby wyświetlić jeszcze lepsze reklamy. – Żeby zaoferować naszym klientom usługi, które są lub będą im naprawdę potrzebne. – Uśmiecha się ekstatycznie, jak gdyby dopiero uświadomił sobie to, o czym opowiada. – Jeśli przewidujemy, że za miesiąc nasz klient rozwiedzie się, podsuńmy mu oferty mieszkań. Gdy ktoś produkuje ręcznie malowane figurki słoni z dwoma trąbami, skontaktujmy go z osobami, których matkom i ciotkom te ozdoby się spodobają. – Co ma do tego Jansson? – Jest bezdomny. A z nimi jest pewien problem. – Nie korzystają z Tkanki? – Otóż to. – I dlatego potajemnie jednemu z nich funduje pan co jakiś czas pobyt w kadzi regeneracyjnej, a potem porównuje jego relacje z modelem? – rzucam idiotycznym scenariuszem, jedynym, który potrafię sam wymyślić. – Nie – Dodge zawiesza dramatycznie głos i wystawia ku mnie złoty palec wskazujący. – To Jansson jest modelem. Wyjątkowym, przyznaję, bo bez odpowiednika w świecie rzeczywistym. Oryginał zmarł, zlinczowany za kradzież latarki i jabłka jakiś czas temu.
17_64_NF_05_2015.indd 25 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
– Ale... – pytanie więźnie mi w gardle, bo jeśli to nie żart, mój czas właśnie minął. – Tak, zaświadczyłeś, że jego śmierć to żaden retusz. I życie również. Choć to model, jest jak żywy. Potwierdzenia tego właśnie od ciebie oczekiwałem! – Uśmiech niemal odrywa żuchwę od reszty twarzy Dodge’a. – Jedyna osoba, która potrafi odróżnić dowolnie doskonałą symulację od rzeczywistości, nie potrafiła wskazać różnicy. To dla mnie osobisty sukces! Wstaję. Chcę wyjść i w samotności delektować się smakiem osobistej, życiowej porażki. Wszystko inne chwilowo nie wydaje się mieć większego znaczenia. – Pozostaje nam sprawa twojego honorarium. – Dodge wyciąga dłoń, jak gdyby chciał posadzić mnie z powrotem. – W końcu ta sprawa kosztowała cię sporo zachodu. I stresu. Faceci z kamieniami byli naprawdę niebezpieczni. – To pan ich wysłał? – pytam, serce zaczyna bić żwawiej. – Josh, demonizujesz mnie – strofuje mnie Dodge tonem niesprawiedliwie nienawidzonej ciotki. – Nie mogę i nie mam zamiaru nikogo na ciebie nasyłać. Jedyne, co robię, to pozwalam ludziom wymieniać myśli, poglądy i informacje bez pośrednictwa polityków, dziennikarzy czy celebrytów. – Synchronizuje pan tkankę, pamiętam. Zsynchronizował pan zatem też kilku obwiesi, żeby zagonili mnie na pewne poddasze. Tamtych, co obcięli dłonie dziewczynie, również. I tych, którzy rzucili nożem w Gwen. Po co? – A po co są upadki ze schodów? – Po nic. Ludzie czasem spadają – odpowiadam banałem, zbity nagle z pantałyku. Bo co to niby za pytanie? – Właśnie. To tylko smutny skutek uboczny istnienia schodów. – I te samosądy też miałyby być skutkiem ubocznym? Czego niby? – Przede wszystkim potrzeby sprawiedliwości nieuchronności kary, idealnej, nieskrępowanej swobody komunikacji. – Dodge odlicza na palcach. – Na pewno są jakieś ograniczenia tej swobody – szamocę się ostatkiem sił. – Nie wolno nawoływać do morderstwa. – Wierz mi, znam treść zupełnie wszystkich rozmów. Zapewniam cię, że nikt nikogo nie nawołuje. – To w jaki sposób prowodyr zwołuje bandę? Chodzi po domach? Rozsyła papierowe liściki? – Uwierz, proszę. Nikt tu nikogo nie zwołuje. I nie chodzi tylko o lincze, wierz mi. Odkąd istnieję, to samo dzieje się w sztuce, gastronomii czy nauce. Spontanicznie rodzą się zjawiska, które na pierwszy rzut oka potrzebują lidera, a jednak go nie mają. Ludzie zyskali wreszcie wspólny głos. – Samosąd to nie wspólne malowanie kredą po chodniku. To zło, nikt mi nie wmówi inaczej. Na pewno można coś zrobić, żeby tego uniknąć, nałożyć jakieś ograniczenia, czegoś zabronić. – Upadki ze schodów również są złem. I rzeczywiście, jest na nie rada. Zabrońmy budować schody. Będzie po kłopocie. Uratujemy jakieś dwa tysiące dusz rocznie w skali świata, uwierzyłbyś? Rozumiem i nie chcę słyszeć więcej. – Wracając do wynagrodzenia. Pięćdziesiąt tysięcy wystarczy? – Dodge wstaje, poprawia nieskazitelne złote kanty. – Choć nie, uczciwsze będzie raczej sto. Naprawdę wiele przeszedłeś. – Żałuję, że cię nie posłuchałem – cedzę przez zaciśnięte zęby. – Tam, przy placyku, że poszedłem na poddasze. – I tak byśmy się spotkali, Josh. Naprawdę zależało mi na twojej opinii.
2015-04-13 10:09:21
26
proza polska
Przeżuwam w milczeniu bańkową mydlaność złudzenia wolnej woli, a złoty człowiek rozpływa się w tym czasie w powietrzu, zupełnie jak po reklamach. – Przelał – Donna niemal głaszcze mnie po głowie. – Sto tysięcy. Widocznie Dodge uznał, że milcząco mu na to przyzwoliłem. Albo i tak wiedział, że nie będę się z nim targował. Zna mnie przecież całkiem nieźle. Jak to Dodge. Jak to Fable. Rozglądam się jeszcze po kościele i moje spojrzenie trafia na człowieka na krzyżu, z gwoździami w nadgarstkach. W mojej głowie budzi się wspomnienie i lekceważąc ciszę doskonałą, rzucam się do wyjścia. *** Droga z kościoła zajmuje mi dobre dwadzieścia minut. Przy wejściu do kamienicy Bess stoją trzy hovery policyjne, jedna karetka pogotowia i wóz koronera. Przeciskam się do pierwszego rzędu gapiów, akurat otwierają się drzwi wejściowe. Moim oczom ukazuje się stary kumpel McRae. Rozpoznaje mnie i macha radośnie. Nastolatek w mundurze funkcjonariusza zastępuje mi drogę, ale wskazuję mu kapitana i już po chwili ściskam tłustą, spoconą dłoń. – Dzisiaj zamknięte. – Mruży prawe oko. – Personel zaprotestował przeciwko warunkom pracy. – Strajk? – Gorzej. – Wskazuje za siebie, na dwóch funkcjonariuszy z noszami. Nawet jej nie przykryli, trzmiele będą miały co transmitować. Ustępuję mężczyznom miejsca w drzwiach i przez chwilę chwytam puste spojrzenie oczu Bess, cały czas pięknej, choć jeszcze bledszej niż zwykle. – Nie miała więcej niż piętnaście lat. Podcięła sobie żyły. – McRae rozkłada ręce, jak gdyby podkreślał, że naprawdę stara się zapobiegać takim zdarzeniom, osobiście i z niesłabnącym zaangażowaniem, ale cóż, nie jest wszechmocny i czasem sprawy wymykają się spod kontroli. – Za to technicy twierdzą, że jej flora bakteryjna, jeśli wie pan, co mam na myśli, ma naprawdę fascynujący skład. Będziemy musieli to opublikować, żeby kadzie jej klientów miały szansę zapobiec nowej epidemii. Ledwo go słucham. Zastanawiam się, czy Bess nie jest jeszcze lepszym świadectwem doskonałości modelu Fable niż jakiś tam wymyślony Jansson. I czy Dodge specjalnie zostawił mi furtkę do swojego Chicago, żebym mógł naocznie przekonać się o doskonałości jego przewidywań. Nawet wzięli pod uwagę, że była leworęczna. Ciekawe, jak wiele jeszcze Fable wie o swoich klientach. Kto popełni wkrótce samobójstwo, kto zapadnie na chorobę Lewy’ego, komu teściowa napluje do zupy. – Niestety nie mogę przyjąć waszego zlecenia – oznajmiam kapitanowi, który nawet nie usiłuje ukrywać sastysfakcji. Będzie mógł wreszcie powiedzieć „a nie mówiłem?”. – Co stoi na przeszkodzie? – Znajomy znajomego opowiadał, że sprawie linczów i tak już niedługo ktoś ukręci głowę. Podobno ci prowodyrzy, których szukacie, mają cholernie szerokie plecy. Dlatego postanowiłem przeznaczyć swój czas na mniej beznadziejne sprawy. Są ludzie, którzy naprawdę potrzebują pomocy. Szkoda pieniędzy podatników, prawda? Trochę to egzaltowane, ale przecież nie mijam się z prawdą zbyt mocno. Po co mam tracić czas na jakieś lincze, skoro sprawcy
17_64_NF_05_2015.indd 26 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
nie da się nawet aresztować, a co dopiero skazać? Zamiast tego pomogę jakiemuś zrozpaczonemu rozwodnikowi in spe, który nie ma pojęcia, skąd wzięło się nagranie, na którym baraszkuje z trzema siedmioletnimi chłopcami z Kamerunu, skoro zawsze korzystał wyłącznie z usług nastolatek płci przeciwnej. Do takich spraw jeszcze przez jakiś czas się przydam, pomimo wszystkiego, co dziś usłyszałem. – No cóż, gdyby się pan zdecydował w ciągu tygodnia czy dwóch, proszę dać nam znać. – McRae nieudolnie udaje zawiedzionego, za jego plecami pojawia się bowiem Binay. Czyżby i oni powiązali obydwie sprawy? – Teraz przepraszam, ale mam tu trochę obowiązków. Próbuję zdławić podejrzenie, że pod ponurą maską służbisty śmieje się z mojego złudzenia, że dokonałem wyboru. Skąd miałby wiedzieć, że sam nie wiem, które decyzje są jeszcze moje? A może jakąś mogę podjąć? Jakąkolwiek. Sam, z własnej, ponoć wolnej woli. – Chciałbym się napić herbaty – informuję Donnę, przeciskając się z powrotem przez podniecony tłum. – Są trzy promocje w promieniu ćwierci mili. – Potrzebuję prawdziwej, rosyjskiej, z samowaru. – Wyznaczyć ci trasę do „Bieługi”? – Spróbuję trafić sam – rzucam odważnie lub może po prostu nieodpowiedzialnie. – Uważaj na siebie, Josh. Będę. Tak myślę, że będę uważał.
Istvan Vizvary Rocznik 1975, pochodzi z rodziny węgiersko-polskiej. Z wykształcenia matematyk i informatyk, z zawodu architekt oprogramowania. Debiutował w „SFFiH” 12/10, potem pojawiał się m.in. i w „NF”, i w sieciowym Szortalu, związany także z naszym portalem www.fantastyka.pl. „Świadectwo istnienia”, publikowane w ramach „Nowych perpektyw”, opowiada o świecie nieodległej przyszłości, który w znacznej części zdaje się już naszym światem, nawet jeśli jeszcze nie nadajemy imion swoim systemom operacyjnym. Zresztą, kto to tam tak naprawdę wie… (mc)
2015-04-13 10:09:22
27
proza polska Nowa Fantastyka 05/2015 04/2015
Wizgun Jacek Komuda 1. Powrót o brzasku
P
rzywieźli go jasnym świtaniem, zanim znikło trzaskające szkliwo lodu na kałużach, z zielonej trawy zszedł szron, a opary znad Senny podniosły się, odsłaniając pozłocisty kobierzec bukowych lasów na zboczach Bukowiny. Wyjechał dumny i ponury, z włócznią w garści i kordem przy boku, wracał na zwykłym wasągu ciągniętym przez parę kosmatych wołów w jarzmie. Tylko zamiast rogów żelazne głowy przy osiach oznajmiały skrzypieniem powrót włodarza Turzy. Sobek na wieży dojrzał wóz poprzez mgłę, okrzyknął, zsunął się, obejmując rękami bal, a w następnej chwili walił już pięścią w szare, okute drzwi dworzyszcza. Wkrótce cała rodzina wypadła na dwór – zerwana ze snu, zbudzona jesiennym świtem. Na przedzie siostrzeniec Drogosz, za nim służebne, rataje, chromy sługa. Z obory razem z wonią gnoju wychynął wolarz i pastusi, świniarczyk wolno wygrzebywał się ze słomy. W chałupach po drugiej stronie traktu skrzypiały już okiennice i drzwi, a psy szczekały jak na obcego. Na progi wychodzili wieśniacy w świtach, siermięgach przepasanych krajką, brunatnych płaszczach spiętych na ramionach, niewiasty w giezłach, w szarych sukniach i chustach. Sioło wylegało z chat; wkrótce tłum zgromadził się wokół wozu. Bernat leżał na sianie, na kobiercu. Blady jak trup. Obojętny niczym głaz z Senny. Ale kiedy Drogosz, dociągający jeszcze pas, pochylił się nad nim, myśląc, że stryj nie żyje, poczuł na nadgarstku uścisk ręki. Mocny jak słowa, pięści i gniew starego włodarza. – Za...biłem – wycharczał Bernat – Tuduna... Własnymi rękoma. Nie będzie szkodził. Okół się stawił... Zarąbaliśmy cały auł, zabiliśmy ujgurskie szczenięta, jak dzikie zdeby, wytrzebiliśmy suczy pomiot... – A wy? Słabiście? – Mnie już do Wołosta, ciągną Dole do Nawii. Na Dziadach... oblatę mi złożycie. – Weźcie go do izby! – zakrzyknął Drogosz. – Pomału, ostrożnie! Podnieśli starego razem z kobiercem, nieśli spowici oparami zmieszanymi z kwaśnym, ostrym dymem z chałup. Wkroczyli do dworzyszcza wielkiego jak łódź, o ścianach z ociosanych bali, wspartych dębowymi słupami. Przez sień wnieśli rannego do izby, złożyli na łożu, blisko paleniska. Służebna Morachwa dmuchała w żar, wachlowała płaską deszczułką; podniósł się dym i swąd mokrego drewna. Z tyłu do drzwi cisnęli się sąsiedzi: Wolni i słudzy, za nimi cała wieś. Tylko Gryfin, jedyny syn starego, siedział przy ogniu. Kiwał przerośniętą głową w przód i w tył i jak to zwykle bezumny – mrugał skośnymi oczyma, mlaskał, mówił coś do siebie. – Wszyscy... – wycharczał włodarz – wyjdźcie. Powiem ostatnie słowo... Ty zostań – rzucił do Drogosza. – I ty Chober. I ty... Cieszek. Tłum Wolnych zaszumiał, zamruczał, ale że nawet umierający Bernat budził większy lęk niż żywy strzygoń, więc wyszli, pozostawiając wskazanych. I Gryfina, który i tak niczego nie rozumiał, a teraz, dla odmiany, walił polanem w węgle na krawędzi paleniska, dmuchał w żar, wydymając policzki. Ogień trzeszczał i syczał – z mokrych, bukowych szczap skapywały soki.
17_64_NF_05_2015.indd 27 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
– Chodź tu, Drogosz – wystękał włodarz – nie będę karał. A kiedy siostrzeniec pochylił się nad łożem, Bernat przytrzymał jego rękę dygocącą zimną dłonią. – Drogosz, byłem ci ciężki – powiedział, jakby zrzucając z ramion wielki głaz. – Tobie i innym... – Eeee, co tam... Stryku. Trzeba wam guślarza. – Nic nie pomoże, na Piorona! Ujgur trafił strzałą w płuco. Stokrotnie mu za to podziękowałem. Uczyniłem... Pewnie się jeszcze wije. Cóż z tego – miał rozpiłowany grot. Skończę... jak zacząłem. Zacharczał, rozkaszlał się, na wargach pojawiły się pęcherzyki krwi. – Cały mój majątek, mój źreb, ziemia na sześć wołów, dwadzieścia grzywien zamkniętych w skrzyni. Dworzyszcze, obejście, trzydzieści korcy pszenicy i pięćdziesiąt żyta... Pług koleśny, konie, dwa radła z żelaznymi radlicami... Chwycił amulet – kaptorgę pod brodą, jakby chciał uwolnić się od złych uroków albo Dole szarpały go do otchłani. – …wszystko daję Gryfinowi, jedynemu synowi. Was biorę na świadki. Gryfin popychał polano, śliniąc się jak dziecko. – A że on bezdurny, nie jego wina. Każdy, kto powie, że to bękart, przeklęty niech będzie po trzykroć mocą Piorona, Wiły niech jego ciało drą w strzępy, bo on kłamca. Gryfin mój syn, mój jedyny. A że narodził się podobny do Ujgura, to z przestrachu... mojej żony, kiedy przyszła tu horda, po Rabym Polu. – Zapamiętamy wolę twoją – powiedział Cieszek. – A że Gryfin bezdurny, jego opiekunem... będzie Drogosz. Mój siostrzeniec.. Wolni kiwali głowami. – Drogosz – wycharczał razem z krwią Bernat. – Broń majątku i Gryfina. Broń przed braćmi stryjami. Niech nie wydrą dziedziny biednemu. Oni go nienawidzą. Zwą ujgurskim bęsiem! Szkalują, że nie mój syn. Łeż to parszywa! Chober, podaj włócznię. Tę moją, com nią bił Wagrów, chadzał na Dragowiczów... Wezwany zdjął broń z haków, zważył w ręku, podał Drogoszwi. – Trzymaj się starych bogów. Nie puszczaj tu jedynowierców, diakonów, minorytów, nie dawaj im posłuchu... Drogosz słuchał i nie dawał nic znać. Za pasem, ukrytą w woreczku, nosił Orlicę, znak jedynego Boga. W ukryciu przed starym. Na wszelki wypadek, od wielkiego złego. – Pamiętaj, tylko z mocą Piorona, wzrokiem i myślą Swantewita i z miłością Mokszy będziesz wolny. Wolnego nie przykują panowie Lędzice do ziemi nawet żelaznym łańcuchem. Nie będziesz giął karku przez żupanem, padał plackiem na głos kasztelana, nie będzie królewski poborca wsiadał po tobie na koń. Będziesz... jak ja, co zrobiłem... Umilkł i już nie powiedział, co takiego zrobił, bo zeszła dola jego życia. Drogosz przysunął mu rękę do ust, położył na czole, szukając oddechu i ciepła. Odetchnął i wyprostował się. Kiedy otworzył drzwi do sieni, tłum, w którym były dwie córki Bernata, służebnice oraz wąsaci i brodaci sąsiedzi ze wsi, omal nie wepchnął go znowu do izby. – Oto skończył – rzekł Drogosz. – Smućcie się i płaczcie, bo nie ma włodarza!
2015-04-13 10:09:22
28
jacek komuda
Wybuchł płacz, krzyk, jęki. Jewna i Hanża, dwie podrastające córki Bernata, wpadły do izby, rzuciły się na łoże, poczęły szlochać, rozdrapywać oblicza, szarpać giezła z żalu, a może i złości, bo odwiecznym prawem nie liczyły się do źrebu. Sąsiedzi, służebni i cała reszta chłopów waliła za nimi tłumnie. Drogosz szukał wzrokiem żony, Milli. Stała przy stępie, bijąc jęczmień na kaszę, i wyglądało na to, że śmierć obchodziła ją tyle co zeszłoroczny śnieg. – Bernat odszedł. Zostawił wszystko Gryfinowi. – Poszedł do Wołosta, knur śmierdzący! – Waliła stęporem z taką zaciekłością, jakby chciała rozetrzeć pamięć o Bernacie na miazgę. – Nie będzie łajał, nie będzie mnie szarpał gwałtem do łoża... Niewolił śmierdzącym kusiem, gnoił prawem rodzica, włodarza, silniejszego. A ty... nie będziesz patrzył bezsilny. Wmawiał sobie, że trudno. Zębów nigdyś nie zagryzał! – Co tam gadasz babo, warto było pocierpieć – wymamrotał. – Dziedzictwo – Gryfina, ale to mnie zrobił opiekunem. Źreb jest nasz! Nareszcie! – Na coś Znak Orlicy nosił, skoro dałeś mnie wziąć! – Ciszej, na miłość Mokszy. Jeszcze kto usłyszy. Tu wszystko poganie – westchnął. – Jednak Jessa, jedyny, nam sprzyjał. – Za to jedliśmy tłukno z wodą tyle lat – a stary dziad kołacze. Wszystko – za poniżanie, za bicie. Za bękarty po nim, co je zostawiałam w lesie na potercza... Na wlasów, dla Wołosta. Takie i twoje bogactwo. Dziś, jutro – ziemia nasza. Pojutrze wydrą ją stryjowie. Chciał ją objąć, ale go odtrąciła. – Perkunie, dobry panie, nie bij w Lędzica, bij w Ujgura, jak w rudego psa, a we Bernata – jak w bydlę! – wyszeptała. – Łajał, bił obuchem, a teraz leży do góry brzuchem. Nie kuś Losu. Dole wzięły, skończone. I właśnie wtedy Drożko usłyszał zew. Głos. Wizg. Stłumiony, prawie niewyczuwalny, cichutki, jak ostatni dech umierającego, a jednak płynący z izby, gdzie spoczywał zmarły. Był niewyraźny, prawie bez sensu, bez woli, jak bełkot szaleńca. Ale trwał. – Cieeee...mno, panie... Panie mój... straszno... Z oka... z oka płyyy...nie krwa...krwa...krwawa rosa... płyyyynąć be...be...będą. Samojedź... krzyyyy…wousta.
2. Lament umarłej duszy – Wstanie z grobu i przyjdzie – powiedział Zorian, najstarszy guślarz z okołu, wstając się znad ciała Bernata, obstawionego już łzawnicami i misami z oblatami. – Wróci po nasze dusze, zawyje na Turzę, aż będziemy tańczyć w korowodach. Przemieni się do wieczora w wieszczego wizguna. Musiał urodzić się z podwójnymi zębami, że przeklął go Wołost i nie dany mu spokój Nawii. Ot, masz. Nakreślił coś w powietrzu i rzucił jak zaklęcie: Trup, klątwą uderzon, dotąd cały stoi, Nawia go przyjąć nie chce, robactwo się boi! Guślarz, choć nie w był w gaju czy świątyni, roztaczał zapach lasu, mokrych liści i wilgoci. Okryty brązowawym płaszczem z postrzępionej wełny wyglądał jak wielki niedźwiedź albo wilk, tylko przez przypadek wyciągnięty z puszczy. – Wejdzie na wieżę albo kalenicę. Jego głos zamąci ludziom w głowach. Syn ojca zabije brzeszczotem, brat bratu ręce odrąbie toporem. Matka podpali dzieci w skrzyni, dziecko wyłupi oczy piastowi. Rzecz
17_64_NF_05_2015.indd 28 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
pewna jak to, że nieboskłon obraca Wielki Wół, a świat utkały przedwieczne Żmije z łusek, kości i krwi, jak przędzie się i wełnę w zimowe dni. – Ratuj nas, na wszystkich bogów – jęknął Drogosz. – Nie idzie o mnie, ale o niego. – Wskazał Gryfina, którzy z tępym wzrokiem zaglądał do łzawnicy. – Stryjowie odbiorą mu ziemię, źreb. Już teraz mówią, że syn Bernata jest opętany przez biesa ze stepów. Bękart – poczęty, kiedy zimowali tu Ujgurzy. Nie mówi ludzkim głosem, zmieniony na obliczu. Znaczy – on nie Bernatowy. Do lasu go oddać. A jak dowiedzą się, że ojciec będzie wieszczył, zwołają wiec i… – Rozłożył bezradnie ręce. – Musisz pochować Bernata zaraz. I zgubić ciało z kretesem. – Oddać go Mokszy bez tryzny i strawy? Czuwania i opłakiwania? Stryjowie będą coś podejrzewać. – Czekaj, jeśli chcesz mieć tu pustą noc, a z rana pustą wieś. I zrujnowany źreb, na którym, jak widzę, ty będziesz prawowitym panem – Nie można tego jakoś... ukryć? Żeby nie mówił? Nikt jeszcze nie wie, tylko ja, ty, moja Milla. – Odrąb mu głowę albo ręce zwiąż za plecami, a zamilknie. Ale tylko do czasu. – Kiedy przyjadą bracia, będą chcieli obejrzeć ciało! Poznają po ranach. Radź, guślarzu, ratuj mnie! Nie poskąpię denarów. Dlaczego go to spotkało?! Nie można by... naprawić? – U bogów nic się nie dzieje bez przyczyny i winy. Jakąż zbrodnię popełnił Bernat, że staje się wieszczym? Swantewid to jeden wie, bo patrzy w cztery strony świata. Ja mogę tylko się domyślać. Za życia rządził – bił córki, ciebie, niewolnych, brał ich żony po niewoli. Kłaniał się tylko Pioronowi. Czy dziwne, że chce nami rządzić i po śmierci? Musiał uczynić straszną rzecz. Pomógł zejść ojcu? Krewnemu? Mógłbyś naprawić zło, aby dusza spoczęła w spokoju. Ale – nie ma na to czasu. Posłuchaj! Budzi się! Drogosz poczuł, jak włosy stają mi dęba. Kiedy zbliżył ucho do ciała, usłyszał, a raczej poczuł głos. Ciągle cichy, chrapliwy, ale mocniejszy niż rano. Wwiercał się w głowę, przenikał duszę i ciało, choć zmarły nawet nie poruszał ustami. – Deyyy me siłę, paniiie... bym zabiiijał mooocno.... Jak biłem Draaaażka, do krwi... kańczugiem... żonę mi wpraaaasał... posiadłem... na gumno pociągnąłem, krew na łonie... A sam mi ją dawał. Źrebu chciał. – Chcesz słuchać dalej? Drogosz zacisnął dłonie w pięści, krew odpłynęła mu z oblicza. – Kłamiesz! – rzucił do martwego ciała. – Łżesz, przeklęty staruchu! Nie było w tym mojej woli. Usta Bernata ścięły się, a oczy zawarły się, podmalowując sinymi plamami. Coś trzasnęło, cicho, jakby kości i ścięgna rozciągały się na łożu. – Zabijmy go raz na zawsze – jęknął Drogosz. – Do końca świata. Zrobisz to? – Nie za darmo, drogi włodarzu. Daję ci, abyś ty mi dał – mówią bogowie. – Jakiej chcesz zapłaty? – Nie jestem diakonem, aby brać daniny. Ocalę źreb, abyś pomógł mi inaczej. – Jak? – Nadejdzie dzień, kiedy znowu zjawi się tutaj kapłan jedynowierców albo minoryta. Przyjdzie sam, na chudych nogach, we włosienicy. To będzie znak, że świat lasu odchodzi. Za nim wejdą Lędzice, spalą święte drzewa, urządzą łowy na zwierzynę. Z idoli bogów rozpalą stos ku chwale jedynego Jessy. Wytną święte gaje, a was
2015-04-13 10:09:22
29
Wizgun Nowa Fantastyka 05/2015
zamienią w niewolnych od pługa i sochy. Tam, gdzie dziś przechadzają się święte zwierzęta, postawią zamki, grody, palacja. Wtedy, Drogosz, będę potrzebował ciebie, jak ty dziś mnie! Drogosz milczał. Poczuł, że Znak Orlicy, którego nie pokazał guślarzowi, ciąży jak głaz. Usłyszał własne, drewniane słowa: – Po...pomogę ci. Ślubuję i przysięgam. – Dobrze. Zniszczę dla ciebie wieszczego. – Jak? Zorian wydobył zza pasa wielki żelazny bretnal. Położył ze stukiem na ławie. – Strzygoniowi wystarczy wbić w serce albo w głowę. Odrąbać łeb toporem. Ale to nie na wieszczego. Więzy przegniją w grobie, ziemia wypluje, bretnal ktoś wyciągnie, głowa może się zrosnąć. Zwiążemy mu ręce i spalimy – na żglisku. – A jeśli dowie się diakon... – Macie jakiegoś? – Był, przed ujgurską falą. Potem w zborze zamieszkały ptaki. I zwierzęta. – Więc nikt się nie dowie. Nie gadaj nic służebnym, nie zdradzaj przemiany. Ty tutaj teraz pan i władca. Jak chciał stary. Drogosz wstał, ale właśnie w tej chwili przed dworzyszczem załomotały końskie kopyta, rozległy się jakieś głosy. – Przyjechał Przesław ze Żdańca i reszta stryjów – jęknął Drogosz. – Za długo gadaliśmy! – Zlatują się kruki do ścierwa! Idź, ja będę czuwam przy zmarłym.
3. Przyjechał samoczwór To nie był Przesław. Przed dworem stali zbrojni. Czterech, jak kamienne pomniki. Na czele człowiek na dzielnym koniu, który od razu wyróżniał się z chłopskich chmyzów. Nie był to wprawdzie smukły, wielkooki badew z królewskich linii kuhajlanów albo rumelców, ale dumny śreniawita. Wierzchowiec kary, ale szpakowaty, posrebrzany siwizną, z suchym, zaokrąglonym łbem, łabędzią szyją. Z nabitym, mocnym zadem, na którym mięśnie schodziły się jakby w trójkąt, z okrągłymi kopytami. W kulbace siedział mężczyzna. Wysoki, chudy, podgolony – jakby ktoś przyłożył mu donicę do łba; jeszcze młody. W kolczej zbroi, z narzuconą na pierś czerwoną jaką. Na niej, jak i na migdałowej tarczy, widniał ten sam herb: wijąca się wstęga wyszyta srebrzystą nicią w czerwonym polu. Drogosz rozpoznał herb: Drużyna. Biodra tamtego opinał pozłocisty segmentowy pas jak z łusek żmija. Pasowany rycerz, pomyślał piast. Pochylił się w ukłonie, bo czuł się niepewnie i... co tu dużo gadać – biednie przy ciężkozbrojnym i dostojnym przybyszu. – Sława bogom – powiedział. – Kogo uważacie? – Chwała. – Rycerz uderzył się pięścią po jace z herbem. Ciekawe, ale klejnot był wyszczerbiony: wstęga urywała się nagle, jakby zabrakło srebrnej nici. Odjemek? Znak hańby? – Nie ciebie, kmieciu. Chcę mówić z Bernatem! – Nie zechce rozmawiać. – Coś kręcisz, chłopie! – warknął nowo przybyły. Zeskoczył z konia, aż zabrzęczały ostrogi, rzucił wodze towarzyszowi. Ten też nie był byle chłystkiem, choć siedział na srokatym mierzynie. Spod osłony oczu prostego, lśniącego hełmu z kolczym czepcem spoglądały na Drogosza bystre, błękitne źrenice. Broda i włosy skręcone w warkocze były jak biel śniegu na szczytach Korony Wenedii, ale na ramieniu, którym ujmował wodze, ciemniała obręcz niewolnego.
17_64_NF_05_2015.indd 29 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Bogowie! Skanding! Niewolny dziki człowiek północy?! To jakby trzymać na stole w chałupie wilka-ludojada. Kto był tak mocny, by wziąć go żywcem w niewolę?! Z całym szacunkiem, ale rycerz nie wyglądał na pogromcę stolemów. – Za przyzwoleniem – rzekł Drogosz – nie jestem waszym sługą, ale Wolnym. Nie rozkazujcie, ale proście. Rycerz uderzył jak tur. Po prostu złapał Drogosza pod szyję, pchnął, aż chłopak uderzył plecami w drzwi. – Słuchaj, kabanie, na świńskiej gnojowicy poczęty! – ryknął mu w twarz. – Ja, Jaksa z Drużyców, nie proszę, nawet kiedy się modlę. Gdzie włodarz? – Nie wysłucha was! – wykrztusił Drogosz. – Więc moje pokorne zapytanie wypiszę mu kańczugiem na rzyci! – On nie żyje! – wystękał Drożko. Trzymające go pancerne ramię zadrżało. – Gdzie leży? – W izbie na marach. Jednym ruchem rycerz odtrącił Drogosza, szarpnął za drugie skrzydło drzwi i wpadł do dworzyszcza. Ruszył wprost do łoża, na którym spoczywał okryty skórami Bernat. Na ławach płonęły kaganki, Jewna i Hanża popłakiwały cicho przy wezgłowiu. Jaksa wparował z taką furią, że niewiasty aż podskoczyły. Zorian zerwał się z ławy, odstąpił aż pod ścianę. Rycerz przystąpił do martwego, spoglądał na jego bladoszare oblicze. I nagle, zupełnie niespodziewanie, chwycił za skóry, odrzucił je, odsłaniając trupa, spojrzał na krwawą ranę w boku. – Jak to się stało? – Ujgurska strzała – mruknął Drogosz. – Nie naruszajcie jego spokoju! – Strzała?! – Rycerz wskazał szeroką, siną szramę na lewym boku. – Wygląda jak od korda, włóczni, od kindżału! Drogosz chwycił skóry i okrył zmarłego. Ręce mu dygotały. – Strzały ujgurów mają różne groty. – Co ty wiesz, chłopie! – jęknął Jaksa. – Odpowiadaj tylko, kiedy pytam, albo sam będziesz tu leżał. Co mówił przed śmiercią? Drogosz drgnął, córki Bernata krzyknęły, gdy rycerz położył dłoń na rękojeści miecza. – Wespół z ludźmi z okołu zabił Tuduna i cały jego auł – rzekł Drogosz. – Przed śmiercią oznajmił ostatnią wolę, i tyle. – Mówił, jak ubijali Ujgurów? – Nie było czasu. Idźcie, panie, nie dręczcie nas, na wszystkich bogów. Mam wieś zwołać? Mam się z wami szarpać?! I wtedy zmarły przemówił. Cicho, nie otwierając ust. Słyszeli wyraźnie ten szept, coraz głośniejszy, dobywający się z ciała. – Mam morzyć.... żyyywych wiele... jimę się z ostrzem plęsać. Tysiące chcę jich pokęsać! Błysk zrozumienia pojawił się w oczach Jaksy. Pochylił się nad trupem, a Milla uprzedziła męża, bo Drogosz postąpił krok w stronę rycerza. Jego żona szarpnęła Jaksę za jakę, odciągnęła od łoża, aż wyprostował się, dumny i zły. – Panie, błagam, dajcie pokój. – To taka sprawa – skwitował Lędzic. – Ukrywacie potępieńca!? Przeklęci poganie! – Jaśnie wielmożny! – krzyknęła Milla z rozpaczą. – Przestań nas szarpać! Daj pokój domowi! Zostaw nas z naszym nieszczęściem. Rycerz uchwycił ją za ramię. Szamotali się... – Chcecie bić białogłowę?! – krzyknęła z rozpaczą Milla. – Proszę, jesteście silniejsi od nas – nieboraków. Bijcie, krzyczcie, łeb odrąbcie, ale ja nie odstąpię! Dajcie nam pokój.
2015-04-13 10:09:22
30
Daniel Grzeszkiewicz
jacek komuda
I nagle Jaksa oprzytomniał. Rozluźnił uścisk. Wpatrywał się w oblicze żony Drogosza, jakby czegoś w nim szukał. Uchwycił jej dłoń, skłonił się, ucałował. – Wybacz, pani. Masz rację. Pokój temu domowi. Chwała! Myśleli, że wyjdzie z izby, nie oglądając się na nikogo, ale on zatrzymał się na progu, wpatrzył się w Drogosza. – Stanąłbyś mi twarzą twarz czy wsadził twój śmierdzący kozik w plecy, waszym chamskim zwyczajem?! – wypalił, Drogosz zadrżał. Ręka, którą trzymał za plecami, opadła, ujawniając ostrze cienkiego, tarczkowego sztyletu zaciskanego w dłoni. – Król pozbawił nas prawa noszenia mieczy, więc bijemy kozikami. Myślicie, że miałbym szansę? – Ten król jest też twoim królem, kmieciu. – Każdej równonocy, kiedy zbiera daniny, pamiętam o jego władzy mocno i boleśnie. Zostawisz nas, panie? Przelana krew pod dachem zmarłego – to zły znak nawet dla szlachetnie urodzonych. Jaksa wzruszył ramionami, ale wymaszerował z izby. Po chwili rozległ się łoskot kopyt. – Wszyscy już wiedzą – jęknął Drogosz, bo ciągle raczej czuł, niż słyszał narastające mamrotanie wizguna. – A jeśli nie, to zaraz usłyszą! – Daj topór – mruknął Zorian. – Tylko nie głowę! Zobaczą! Wszyscy zobaczą! – jęknął Drogosz. – Błagam, będą mówić... Guślarz pokręcił głową, a potem podniósł żelazny bretnal i odrzucił skóry, którymi przykryto starego. – Daj wreszcie ten topór! Kiedy go dostał, wbił bretnal pod serce. Raz, dwa, trzy szybkie ruchy – metaliczne stuknięcia. I wreszcie... cisza i ulga. Zasłonił ranę szarpiami. Drogosz otarł lnianą chustą krew i pot z oblicza. Dochodziło południe. – Zwołam ludzi. Czas zaczynać.
4. Ucieczka do zboru Wszyscy go znaliście i pamiętacie – przemówił Drogosz do tłumu zgromadzonego przed dworzyszczem. – Surowy, ale sprawiedliwy, nie wymawiajmy jego przywar. Niech nie będą strawą dla Weli. Po-
17_64_NF_05_2015.indd 30 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
święcimy jego ciało na ofiarę. Złożymy go na żglisku starym obyczajem. Dziś będzie tryzna, obiata i korowody. Zdumione spojrzenia. Tak szybko?! Bez krewnych? Bez czuwania? Bez żali i łez? Drogosz odetchnął i przymknął oczy. – Na przebłagalną ofiarę i jako opiekun Bernatowego syna, dam Pioronowi najlepszego byka ze stada. Ofiaruję Wołostowi czarnego barana, aby nasz ojciec przeszedł żywo i bezpiecznie do Nawii. Dam Swantewitowi cztery białe owce, by bystro patrzył w cztery strony świata i dawał nam ostrzeżenie przed wrogiem. Dam Trigławowi po trzykroć błogosławionemu trzy koźlęta, aby sprawiedliwie rządził królestwami Ziemi, Nieba i Nawii. A wam, moi zacni sąsiedzi – tryznę; tańczcie, bo oto odszedł wielki mąż. Ruszamy! Pachołkowie nieśli już ciało Bernata, składali na wozie okrytym skórami, zaprzężonym w dwa woły. Szybko uformował się korowód. Z Zorianem w drzewiennej koronie na czele. Za nim postępowali chwistowie w drewnianych maskach zwierząt, zwieńczonych rogami jeleni i łosi. Prowadzili byka przystrojonego w złote runo lasu. Dalej dziewczęta wiodły owce i kozy, baby z wioski dźwigały dzbany, z miodem, kołacze, płaskie, rumiane chleby, sól i zioła. Przed samym wozem symbole niesiono potęgi i znaczenia Bernata. Chłopcy bili w topory – uderzali jednym o drugi – płazem, czasem krzesząc iskry, dobywając niski, dźwięczny głos. Zbrojni walili w tarcze zdobione skośnymi krzyżami, wizerunkami rysiów, dzików, łosi, czaszkami szablastych wilków z zębami zdolnymi zmiażdżyć głowę człowieka, okrutnych skalnych niedźwiedzi i podstępnych bukowych zdebów. Na wozie wieziono dobytek Bernata – część łupów z wypraw, wojen, rzezi, wyniesionych z pól bitew, potyczek, skandińskich rejz i allgemańskich wojen. Srebrne i złote pasy z wijącymi się żmijami z północy, złote bransolety Dragowiczów, brosze i rycerskie ostrogi po wojownikach ubitych przez Bernata, ujgurskie strzemiona, pozłociste rzędy i końskie buńczuki, łuk i strzały z wypraw ze stepów, połamane miecze wrogów. Na końcu wielka, okrągła tarcza i wszystkie włócznie starego. Córki płakały, ale bez rozdzierania policzków. Niewiasty niosły łzawnice i wielką urnę na prochy, zamiast całunu czy trumny. Drogosz jechał w czerwonej, najlepszej tunice zmarłego, na siwku z Bernatowej stajni. Sam już nie wiedział, czy Zorian źle wbił
2015-04-13 10:09:23
Wizgun
31
Nowa Fantastyka 05/2015
żelaznego ćwieka, czy też w głowie mieszało mu się od tego wszystkiego, bo ciągle słyszał w uszach słowa wieszczego. Coraz mocniejsze, prawie składające się w zdania: „Żaaadny nie ujdzie śmiertelnej szkody; kogoli wizgun zdusi, kożdy w mej mocy być musiii...”. Po drodze do świętego gaju i żgliska stał zbór. Wysoki, kamienny, niczym smukła wieża, do której jak jaskółcze gniazda przywarły kaplice. Zrujnowany w czasie najazdu Ujgurów, wciąż nieodnowiony po odbudowie Starej i Młodszej Lendii i koronacji Gedeona Wskrzesiciela. Spoglądał na korowód wypalonymi oczodołami okien, ale wciąż trwał, nietknięty gromem Piorona, potężny, choć opuszczony. – Viggo – powiedział ukryty przed korowodem Jaksa do Skandinga. – Jesteś wolny. – Mój ród nie da okupu.. – Uratowałeś mi życie tyle razy, że przez sam wzgląd na honor daję ci wolną wolę. – Mój honor nie pozwala, abym odszedł bez wykupu. Masz mnie za kogoś bez wartości? Cenię siebie samego o wiele drożej niż najgodniejsze słowa lędzickiego pana. Jaksa uśmiechnął się smutno. – Idę w otchłań, a ty nie musisz mi towarzyszyć. – Woden mnie poprowadzi. Uchroni, albo i nie! – Tu nie będzie szło tylko o życie, ale i twoją duszę, bracie. – Jakso z Drużyców, moja dusza należy tylko do Tiwaza. On mnie powoła na ucztę poległych. – Masz łańcuch? – Na podorędziu. Jaksa obrócił się do pachołków. – Jesteście gotowi na śmierć? – W imię Jessy i honoru! – odrzekli jednogłośnie. Sambor pobladł, Nawojowi drżały ręce. – Chwała! Jaksa poprawił skórzany czepiec na ciemnych włosach, narzucił kolczy kaptur, sięgnął do przedniego łęku, podniósł i założył na głowę szłom z prostym, grubo kutym nosalem. Wyciągnął długi miecz z obłą, spłaszczoną głowicą, przycisnął do czoła, ucałował ostrze. Viggo sięgnął po swój – krótszy, szerszy, zdobiony runicznym wzorem na spłaszczonej głowicy, nabijany srebrem i złotem. – Ślubowałem cię dobyć – Skanding wyszeptał sam do siebie, jakby się modlił – w ostatniej godzinie, w największej bitwie. Ale to jeszcze nie dziś. Nie teraz. Dziś nie umrę. Puścił głowicę i sięgnął po zwykły topór. – Uderzać płazem. Oszczędzać – zakomenderował Jaksa. – To Wolni, królewscy poddani, choć poganie. Za mną! Szpakowaty koń poszedł galopem, skokiem, wyciągając kształtną głowę. Miecze i kordy zabłysły w rękach, załomotały kopyta... – Bij w imię Jessy! Wicher, grom, burza! Wpadli w pogrzebowy kondukt z boku, z najmniej oczekiwanej strony, niewidoczni, bo idący spod zboru, od zachodu, ze słońcem za plecami. Pieśń pogrzebowa nagle zerwała się jak struna gęśli, kondukt rozsypał się, wybuchły wrzaski, jęki, złorzeczenia. Jadący z przodu Jaksa roztrącił baby z kołaczami, odrzucił rękę w bok i z siłą powiększaną przez koński galop zdzielił płazem w przelocie kapłana w drzewiennej koronie, zbił go z nóg. Wpadł w korowód niewiast i bab, na ziemię posypały się podpłomyki, placki, trzasnęły druzgotane dzbany z miodem, zaryczał wół. Siedzący na siwku Drogosz jednym ruchem wyrwał idącemu obok pachołkowi włócznię, desperacko uderzył konia łydkami, pochylił się, odpuszczając na wodzach; ale zanim koń ruszył skokiem,
17_64_NF_05_2015.indd 31 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
śreniawita Jaksy wpadł na niego z całym impetem. Rycerz zasłonił się tarczą, ostrze uderzyło w herb, żłobiąc w Drużynie poziomą rysę, poszło bokiem, drzewce pękło, rozsypało się w deszczu drzazg. Lędzic, nie siląc się na cios, w przelocie rąbnął młodzieńca rękojeścią miecza w łeb, zwalił z siodła, aż jęknęło. Drogosz padł z okrwawioną gębą i wykrzywionym, zakrwawionym nosem. Wył, dyszał, nie mogąc złapać dechu. Nawój i Sambor szli śladem rycerza – jeden walił kordem, drugi ujgurskim nahajem, pędząc ciżbę Wolnych i poddanych jak bydło, smagając, najeżdżając. – Precz, chamy! Waraaa! Tłum został złamany, napad niespodziewany – każdy uciekał w opłotki, krył się za chruścianymi płotami, rzucał wota i obiaty. Niewiasty łkały, otroki się darły, mężczyźni krzyczeli. Wóz z ciałem stanął. – Sambor! – rozdarł się Jaksa. – Do wołów! Pachołek zeskoczył z konia, przypadł do jarzma, chwycił sznur, szukając wzrokiem pana. – Do zboru – wskazał Jaksa. – Szybciej! Sambor poganiał zwierzęta nahajem, Viggo i Nawój krążyli dokoła na koniach. Z tyłu narastała wrzawa – Wolni zbierali się, złorzeczyli, oglądali na leżącego bez ducha Drogosza. Zabrakło przewodnika. Nie było włodarza. Jaksa i jego ludzie bez tchu dopadli niskiego, półokrągłego wejścia do zboru. Rycerz zeskoczył z konia, chwycił róg wilczej skóry, na której leżał trup Bernata, pomogli mu pachołkowie, dźwignęli zmarłego, Viggo przytrzymywał niespokojne konie. – Dajcie go tutaj! – popędzał Jaksa. Wnętrze zarastały krzewy i trawa, na górze, pod zmurszalymi krokwiami, łopotały skrzydła ptaków. Kamienny zbór nie był całkiem wypalony – jak sądzili – po prostu zrujnowany i opuszczony, kiedy nie stało diakona. Ofiarny głaz przetrwał – pociemniały, przekrzywiony. Szybko złożyli na nim ciało, poderwali się zdyszani, drżący. – Sambor, Nawój! – rozkazał Jaksa bez cienia strachu. – Zabierzcie konie i w las! Czekajcie tam, gdzie ustalaliśmy! Nie trzeba było powtarzać im tego dwa razy – skoczyli do wyjścia, Nawój potknął się o osmalony bal, omal nie wyrżnął łbem o kamienną framugę. – Viggo – mruknął cicho Jaksa. – Ty też... Skanding skoczył do wejścia. Ale nie wyszedł. Chwycił i przyciągnął oba skrzydła porąbanych, nadkruszonych wrót. Wyrwał zza pasa topór i z trzaskiem wsunął między żelazne okucia. Odwrócił się i pokręcił głową z zimnym uśmiechem. – Robiłem z tobą rzeczy godne opisania w sagach – zagrzmiał. – Porywałem kagana Szirę spomiędzy kosza Ujgurów. Rąbałem dumnych Allgemanów jak dęby, obalałem krwawe bałwany Swarnów, gwałciłem bojowskie dziewki, ratowałem króla Gedeona w zamian za wątpliwą łaskę jechania przy jego lewym strzemieniu... Broniłem nawet archiepiskopa Gniazda w zamian za przywilej ucałowana go w paluchy i epokowy wpis do ksiąg mistrza Kontryma. Udawałem ujgurskiego eunucha i bezmyślnego mankurta. Ale... porywać upiora ze środka wioski?! Toż to prawdziwy berserk! Nie mogłeś tylko zamiast tego truchła złapać jakiejś cycastej dziewoi, mój panie Lędzicu? Przynajmniej byłbym drugi w kolejce. Jaksa nie słuchał. Oglądał ciało Bernata, rozchylał szubę, szukał czegoś na ciele. I znalazł. Nabiegły krwią ślad, żelazny bretnal wbity między żebra. Dobył sztyletu, podważył, męczył się, stękał i wreszcie – jednym rozpaczliwym ruchem wyrwał okrwawione żelazo z rany.
2015-04-13 10:09:23
32
Jacek komuda
– On wszystko pamięta. – Wskazał wzrokiem ciało wieszczego. – Zanim się zmieni, odpowie na moje pytania. – Tylko czy będzie to odpowiedź, której oczekujesz? – Muszę wiedzieć, co wydarzyło się w aule Tuduna. Za każdą cenę. Masz łańcuch? – Tak jest. – Przywiąż go do ołtarza. Z całej mocy, bez tchu! Viggo zwijał się jak w ukropie. Jaksa zdjął szłom, odrzucił w tył kolczy kaptur, potem ukląkł. Wpatrzył się we wschodnią ścianę, w miejsce, gdzie były kiedyś potrzaskane płyty praw. – Jesso, Królu-Duchu – zaintonował. – Oddałeś nam swoją krew, byśmy mogli żyć wolni od grzechu. Tyś swoje Ja wywiódł na Jaw, objawił Istnienie, Byt, dając początek świata i stwarzając zwierza, stworzenie, człowieka. Wspomóż nas i wesprzyj! Łańcuch zachrzęścił. Viggo odskoczył, złapał za czekan. Zmarły poruszył się, a może tylko drgał. – Jakso Drużycu! – rozległ się coraz mocniejszy, charkotliwy głos, niczym z grobu. – Otom jest. Czekałem na cię. Czego chcesz?
5. Zjeżdżają stryjowie Drogosz wpadł do dworzyszcza jak ranny dzik. Skoczył do ściany, na której wisiała włócznia Bernata – długa, czarna, z szerokim liściastym ostrzem. Sięgnął do drzewca i zamarł, bo ktoś był w izbie. Ktoś, kto miał czelność zasiąść u szczytu stołu, pod drewnianymi figurami Piorona i Swantowita, na stolicy włodarza. Za Bernata takie świętokradztwo kosztowałoby dziesięć odlewanych. Człowiekiem zasiadającym na skórach był gruby, brodaty mąż w brązowej przeszywanicy obszytej czerwoną krajką. Szeroki w barach – kałdun kładł mu się niemal na kolanach. Brodaty, o wygolonym łbie. Futrzaną czapkę trzymał jeden z dwóch sług. – Czemu nie witasz nas imieniem bogów, siestrzanie – zapytał Przesław ze Żdańca – i nie prowadzisz do ciała mego brata, a twego stryka? Nie żałowaliśmy koni, gdy tylko doszła wieść... – Bernat przemienił się w wieszczego wizguna! – wypalił Drogosz. – Zginiemy, jeśli go nie zatrzymamy! Oczy Przesława zrobiły się jak dwa miesiące. Poderwał się z ławy, aż czapka spadła na podłogę, złapał za głowę, potem przypadł do Drogosza. Kręcił się na środku izby, jakby szukał kogoś wzrokiem. I wreszcie znalazł. – Wiedziałem, że tak skończy! – wycharczał. – Tu jest przyczyna jego szaleństwa. Ujgurski bękart, którego tulił do piersi jak wściekłe szczenię. Po co zostawił go przy życiu?! Wskazał Gryfina, który nie zdając sobie sprawy z burzy, jaka rozpętywała się wokół jego osoby, chodził na klęczkach wokół paleniska i żłobił w glinianej polepie głęboki rowek drewnianą zabawką konika. Syczał przy tym zabawnie i wydymał usta. Przesław przyskoczył do niego i – jakby postradał zmysły – kopnął niedojdę w bok. Gryfin poleciał w tył, uderzył głową o okopcone kamienie, wydał przeciągły pisk, a potem rozszlochał się, popełzł – w brudnej koszulinie, jak wielki dzieciak – prosto do nóg Drogosza. – Przeklęty, suczy pomiot Czarnoboga! – zagrzmiał Przesław. – Było go oddać lasowi, Wołost by zdecydował, czy ma prawo żyć, wziął albo nie! To nie jest żaden Bernatowic, a już na pewno mój synowiec! Poświęćmy go, a brat odzyska spokój. I wtedy w Drogoszu coś pękło. Zobaczył zalane łzami oczy Gryfina, usłyszał jego szloch, jak dziecka szukającego pomocy ojca.
17_64_NF_05_2015.indd 32 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
– Bernat zrobił mnie jego piastunem! – krzyknął. – Nie krzywdź sieroty! – Niedojda i bękart! – syknął Przesław. – Dobraliście się w korcu maku. Ale od źrebu wara! Drogosz bez słów rzucił się na stryja. Zaprawił go bykiem, z rozpędu, aż Przesław rąbnął plecami w stół, zwalił gliniane miski i dzbany, ale pozbierał się szybko. Raz, drugi zdzielił krewniaka kułakiem, złapał za kudły, chciał gruchnąć już zakrwawioną głową o blat z desek, ale w tej samej chwili ktoś zdzielił go po ciemieniu twardym drągiem. Zorian rozdzielił walczących bez czarów, bez klątwy, wzywania na pomoc Piorona. Zamiast mocy Swantewita i gromów starczyła drewniana laga guślarza. Walił nią, aż furczało, okładał, aż pobici, posiniaczeni zaczęli krzyczeć, wzywać na ratunek Mokszę, osłaniać się rękoma. – Stać, głupcy! – krzyczał. – Czyja ziemia rozstrzygnie wiec. Do broni, szturmować zbór. Już wieczór! Wizgun zabije! Co wam po pustym źrebie, po wymarłej Turzy?! Oprzytomnieli, i Przesław, i Drogosz. – Na zbór! – krzyczał guślarz. – Zwołajcie gromadę, skrzyknijcie służebnych! Spalcie wizguna albo gorze nam! – To ja – stęknął Przesław – poczekam. Tutaj. Aż zjadą bracia i postanowią... – Więc ty – Drogosz szarpnął za rękę płaczącego Gryfina – pójdziesz z nami. Nie zostawię cię z nim samego!
6. Niebezpieczny jest wieszczy, kiedy się przeobraża Wizgun szarpnął się na ołtarzu. Gdyby nie zardzewiałe łańcuchy, wstałby albo podskoczył przynajmniej kilka stóp w górę. Jaksa poderwał głowę, bo siła upiora była niezwykła: żelazne kółka więzów zadrgały, zamazały się na chwilę, pokazując, z jaką siłą napierał na okowy. – Jam jest Jessa, pan gwiazd, światła i ziemi. Król-Duch – zaintonował rycerz. – Oddałem wam krew, zatem przeszyto mnie ostrzem, byście ją wysączyli do dna. Wzniosłem rękę, by bronić wybranych. Odcięto mi ramię, aby wznieść je w wielkie imię Praojca. – Jaksa! – zadudnił przeszywający głos, jak świst, jak wizg; dopiero teraz Lędzic zrozumiał, dlaczego wieszczego zwano wizgunem. – Jam jest, który byyyył. Czego chcesz, zanim oddaasz mi pokłony? – Chcę wiedzieć, co się stało w aule Tuduna. Musisz to jeszcze pamiętać! Ktoś przeżył, uciekł? Wszystkich nie zdołaliście zabić! – Nie bywałem Bernatem. To tylko powłoka – głos przeszedł w gwizd, Jaksa poczuł, że słabnie. – Uwolnij mnie, a powiem wszyyyyystko. – Powiesz tu i teraz. Wtedy uwolnię cię, ale od dalszych cierpień. – Za późno, człowieku. Noc już nadchodzi. – Jeszcze jest kawał czasu. Zdążę znów wbić ci bretnal, rzucić ciało na stos. Mów... – A co innego zrobisz, jeśli powiem? Ja nie głuuuupi. – Jeśli powiesz wszystko przed zachodem, zostawię cię tutaj i odjadę. – Ooooni przyyyjdą... Wtedy... Taaak! – Będziesz miał szansę. Trzask metalu – Viggo znalazł w załomie muru zieloną ze starości lampę. Skrzesał ognia, zapalił wątłe światełko. Na zewnątrz trwał wieczór; dzikie gęsi ciągnęły na południe, przemykając kluczami nad pozbawionym dachu zborem. – Jak mam wierzyć – zadźwięczał znowu mocny głos wizguna – synowi podstępnego zdrajcy? Tak, Jaksa, jesteś synem Miłosza z Drużycyyy, tego co lata temu zabił na Rabym Polu kagana Barach-Tura. Nie w waaalce. Ale – bez honoru. Udał, że chce oddać
2015-04-13 10:09:23
Wizgun
33
Nowa Fantastyka 05/2015
hołd, i wbił sztylet w plecy wodza Ujgurów. To cię tak dręczy, Jaksa. Król cię pasował, ale są tacy, co uważają, że niegodny jesteś ostróg, pasa i klejnotu. Jak mam ci wierzyć? – Mów w imię Jessy, przeklęty biesie! Kogo zabiłeś w aule? Tuduna? Jego dzieci? Kogo jeszcze? – Vigggo, tyyyy jeden mnie rozumiesz. – Wieszczy poruszył się, aż zadźwięczały łańcuchy. Wyglądał strasznie z siną, napuchniętą gębą. Otwierał i zamykał oczy, a jego źrenice były czarne jak węgle. Poruszył wyschniętymi dłońmi, wykrzywionymi jak szpony. Jaksie włos się zjeżył na karku. Zagrali w niebezpieczną grę. – Vigggooo – ty wiesz, komu służysz? Słyyyszałeś o Rabym Polu? – Sam mi o tym powiedział! – Ale on nie słyszał – głos wieszczego przeszedł w syk. – O twoim okupie. Mówiłeś – ród z Venlo nie chce zapłacić za ciebie, a ty sam cenisz się wysoko. A nie mówiłeś, co ci przykazał brat twój, co uradzili na tingu?! Masz wrócić jak prawdziwy Skanding: z głową Jaksy i jego swaków na tarczy. Stałeś się miękki jak nieprzekute żelazo. Nie będąc na siłach zrobić tego, za co kupiłbyś wolność, wymyśliłeś bajkę, że ród nie chce dać okupu. Jaksa podniósł zdumione oczy na Viggo. Ten kiwnął głową. – Tak, to prawda – powiedział. – Wiele wiesz, mówisz to w nadziei, że przeciągniesz nas do wieczora. – Nie musisz sam go zaaaaabijać – wystękał wizgun. – Uwolnij mnie, ja to zrobię. Wrócisz do swoich z głową Lędzica. W chwale i sławie... I nie tkniesz pana nawet palcem. – Duchu nieczysty, mów, co ci każę! – wykrzyknął Jaksa. – W imię Jessy, co przywrócił prawa Praojca, wywiódł nas z niewoli żmijów i stolemów. I przelał krew, abyśmy silni byli duchem waleczności! – Nie jestem upiorem, rycerzu. – W czarnych ślepiach wizguna jakby zapaliły się światełka. Cały czas poruszał się, jakby badał siłę i moc łańcucha. Jaksa zobaczył z przerażeniem, że wydłużył się, zmienił, skóra opadła, oklapła na kościach. To już nie był Bernat, ale okrutny, chudy upiór. – Zgadnij, kto do ciebie mówi! – Jeśli nie jesteś Bernatem, to idź, przeklęty Wołoście, do otchłani! – Mylisz mnie z moim pierworodnym synem. Jak to, nie poznajesz? To ja – twój ojciec. Synu, pozwól mi wstać, uwolnij... Wtedy ci powiem, co stało się na Rabym Polu, co było naprawdę... Rzeknę ci, jak żyć. Głos upiora zmienił się – teraz był władczy, smutny, piękny! – Idź precz, duchu nieczysty! – Tak mnie też nazywają – syknął wieszczy i podniósł głowę, jakby chciał przyjrzeć się Jaksie. – Nie poznajesz? Ja jestem Pierwszym. – Jeśliś jest nawet Czarnobogiem, odejdź w imię Króla-Ducha! – Jestem pierwszym człowiekiem, którego Praojciec ulepił z gliny, śniegu, żelaza i własnej krwi. Uczynił równym sobie. – Zbuntowałeś się, więc strącił cię do otchłani, przykuł do słupa świata... – Jestem twoim ojcem i bratem. Pierwszym człowiekiem, skazanym, bo nie chciał bić pokłonów Praojcu! A kim ty jesteś? – Mów w imię Jessy, kogo zabiłeś w aule Tuduna?! – Jesteś ranny na sercu, mój Jakso. Jesteś skrwawiony. Przez miłowanie silniejsze niż żelazo, honor i chwała. Ty, prawy rycerz, dziedzic Drużyców, wielki pan lędzicki, umiłowałeś Selengę, stepową pannę, dziecię wiatru, słońca i koni. Wbrew całemu światu. Za to nosisz Odjemek. Sąd rycerski odebrał ci kawałek klejnotu za niegodną miłość do Ujgurki. – Gdzie ona jest?! Była w aule. Żyje? Zabiłeś ją? – Żyje, tak, czuję na pewno. Ale za późno na ratunek. Nie zdążysz. Czuję krew. Bój będzie okrutny i nie ostatni...
17_64_NF_05_2015.indd 33 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Viggo uchwycił tarczę Jaksy, rzucił ją rycerzowi, a zaskoczony Lędzic zgiął się w pół, chwytając ją w ostatniej chwili. – Wieś wstała! – rzucił wściekle. – Idą na nas! Cała horda! Jaksa nie słuchał. Stanął nad wizgunem, spojrzał prosto w czarne ślepia. – Gdzie ona jest? Coście jej zrobili? Taran uderzył w drzwi, aż posypało się próchno. Słyszeli kroki, nawoływania, potem mocny, drżący głos. – Panie Jaksa, wychodź z dobrej woli! Chcemy tylko wizguna! – Odstąpcie, chamy! – ryknął z rozpaczą rycerz. – Zarąbię! – Na zbór! – rozległy się głosy. – Rrrrazeeeem! Równo! Już! Trzask rozwalanych drzwi, chrzęst krzaków za murami. Zaatakowali ze wszystkich stron. Drzwi nie puściły – zatem runęli przez okna. W tej jednej chwili z nagiego, okopconego otworu spadł pierwszy cień, po nim, drugi, trzeci... Ostatni prosto na Vigga. Skanding to przeczuł, podrzucił tarczę na lewe ramię. Spadający wojownik spadł prosto na nią, obalił pachołka na kolana. Zawył, kiedy zaśpiewał miecz Jaksy, który ciął go po rękach. Rycerz uderzył tarczą, odrzucił napastnika aż pod kamienną ścianę, doskoczył. Broń sama przekręciła się w ręku – wbił ostrze w brzuch okryty pikowaną przeszywanicą, przebił materiał i ciało, aż poczuł na ręku krew. Ranny darł się, wypuścił topór, skulił wpół, kiedy Jaksa wyrwał miecz. Drużyc dostał w plecy – aż się zgiął, kolczuga nie przepuściła. Czując piekielny ból pleców, obrócił się przez lewe ramię do napastników. Wpadli na niego we trzech, dobrze wiedząc, że pojedynczo nie przemogą męża w pancerzu. Cios topora przyjął na migdałową tarczę, aż usłyszał trzask żelaznego umba na środku. Mieczem wyłapał cięcie krzywą, ujgurską szablą. I wtedy trzeci z wrogów przemknął łukiem, za plecy rycerza, biorąc zamach toporkiem... – Viggg... – głos uwiązł mu w gardle. Czyżby? Świst, furkot, Skanding rzucił toporem. Wbił się w bok głowy, zbijając z nóg wojownika w tunice. Viggo przyskoczył, wyrwał topór, uderzył pionowo w dół okutym na ostro, zwężającym się na końcu styliskiem, przyszpilił jęczącego przeciwnika. – Wodenie! – zagrzmiał – Jak ja to lubię... Runął na pomoc Jaksie, ale z pozostałych wrogów ten z szablą zwiał do wrót, drugi cofał się, osłaniając mu plecy, krzyczał, darł się, wywijając toporem. Szanse miał jak gołąb przy stadzie jastrzębi. Jaksa zblokował cios tarczą, Skanding wbił topór w okrągły puklerz przeciwnika, przytrzymał, a wówczas Lędzic wzniósł rękę... Ostrze opadło jak piorun, wprost na prawe ramię przeciwnika, prawie przy szyi. Przecięło przeszywanicę, bark, kości, rozchlastało ciało głęboko. – Kreeew – ryczał wieszczy, miotając się i poluzowując łańcuchy. – Teeego chcę. Więcej! Jaksa i Viggo runęli do drzwi, gdzie ostatni przeciwnik szamotał się z toporem, który trzymał w kupie oba skrzydła wrót. Słysząc wrzask umierającego kompana, wojownik odwrócił się ze strachem w oczach, świsnął szablą, raz, drugi, ale Skanding zbił cios tarczą, rąbnął po ręku, potem od spodu, ciął lekkim, bojowym toporkiem w krocze, poprawił w pierś, aż chrupnęły żebra. Zdyszany, pochylił się nad rannym, jęczącym przeciwnikiem, wsparł stopę na brzuchu, szarpnął, wyciągnął nie bez trudu zakrwawioną broń. – Jessa! – krzyknął rycerz. I wtedy nadwątlone przez czas skrzydło drzwi przebiło ostrze włóczni, przechodząc tuż obok oka Jaksy.
2015-04-13 10:09:23
34
Jacek komuda
Opadł miecz, przeciął jesionowe drzewce, odciął grot. Wtedy rozległ się trzask kruszonego drewna. Drzewce topora tkwiące między skrzydłami drzwi pękło, wrota rozwarły się na obie strony, wpuszczając blask czerwonego słońca. Dostrzegli wyciągnięte włócznie, szydła i rohatyny, zmierzwione głowy chłopów i lśniące hełmy wojowników. Mur tarcz pochylił się, kiedy gromada uzbrojonych ludzi runęła w drzwi zboru. Lecz wcześniej łańcuch pękł z metalicznym brzękiem. Nagły wizg, głos, poraził nacierających i obrońców – odbierał siłę, wolę, wwiercał się jak lodowy sopel w czaszkę, rozchodził falą bólu po uszach, oczach, trzewiach. Posępna, koścista, wysoka postać wzniosła się za plecami Jaksy i Skandinga. Poszarpane poły szuby Bernata załopotały, kiedy rozłożyły się kościste dłonie, na których spod skóry przebijały już szpony. – Otom jest! – zagrzmiał wieszczy.
7. W górę do dzwonu – Nigdym i nigdziem nie miłował – zabrzmiał głos, miękki, spokojny, jak ojca karcącego dziecię, a nie wizguna. – I ty nie będziesz Jakso z Drużyców. Czego szukasz, najdziesz w dolinie Białej Sarbii, przy rozstajach, pod trzema bukami. Najdziesz żywe, ale z pomocą nie zdążysz. Bo mnie się będziesz kłaniał! – Powstał! – krzyknął Zorian. – Za późno, uchodźcie! Na Piorona. – Zabić go! – ryczał Drogosz. – Zabij – słyszał głos guślarza, który prowadził go jak munsztuk i ostrogi rozbuchanego rumaka – bij Lędzica! Pomścij! On to wszystko sprawił... I Drogosz biegł, odepchnął Zoriana, zostawił bez opieki przygłupiego Gryfina. Nie wiedział sam, jak łatwo dał się opętać, bo... pędził z włócznią na Jaksę, przygotowanego na opór! Znienacka rycerz obrócił się plecami, jakby w ogóle nie zauważył szarżującego wroga. Miecz świsnął w świetle lampy, płasko, z lewej, nad tarczą. Ciął wieszczego, ale wizgun odbił cios trupią ręką, jakby się bronił przed dzieckiem, uderzył w przelocie w tarczę, odepchnął Lędzica, aż Jaksa rąbnął prawym ramieniem i gołą głową o ścianę, osunął się na kolana, nie wypuszczając jednak miecza. Drogosz wpadł na niego z krzykiem. Wbiłby grot włóczni w bok, przeszył ogniwa kolczugi jak szmatę, ale w ostatniej chwili między śmiertelnym ostrzem a pancerzem znalazła się okrągła, czerwona tarcza. Przyjęła impet, zbiła go w bok, aż drzewce zadrżało w ręku. Skanding. I wtedy młody piastun usłyszał słowa, które wstrząsnęły jego duszą. – Gryfin! Broń go! Jak zginie – przepadnie wszystko! – Ubij bękarta ujgurskiego! – syknął wizgun do ucha Przesława. – Teraz, nikt nie obroni – powiedzą: zabity przypadkiem. Idź! Biegnij pod zbór. Tam on jest! Drogosz obrócił się, bo wokół trwał chaos – zbrojni, którzy wpadli z nim do zboru, bili się między sobą, do krwi, w szale, słowa wizguna cięły ich jak rozszalały nahaj. Tak zaczynał się obłęd; wieszczy szeptał każdemu polecenia szaleństwa, rzezi, obłędu. Młodzieniec obejrzał się na Bernatowego syna. Zobaczył Przesława – wznosił się jak dębowy pniak nad skulonym, dygocącym Gryfinem. Topór w rękach, zamach aż za plecy. Zanim cios opadł, Drogosz cisnął włócznią. Chybił; otarła się o policzek stryja niczym strzała; pozostawiła ślad niby cierń. Drogosz zmacał za pasem kord, już biegnąc wyrywał go z pochwy, przerzucił tarczę do przodu, aby osłonić...
17_64_NF_05_2015.indd 34 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Gryfin uderzył na niego jak dziki ryś. Z siłą, o jaką Drogosz nie podejrzewałby śliniącego się, roztrzęsionego przygłupa. Zbił go z nóg i sięgnął – oboma rękoma, rozczapierzonymi palcami – prosto do oczu młodzieńca. Wbił paluchy prawie w oczodoły, piast upadł, chciał się osłonić rękawem. W Gryfina wstąpił bies albo wola wizguna. Skoczył na leżącego Drogosza, złapał za głowę rękoma, wcisnął kciuki w oczodoły... Nie zdążył! Ostrze topora zatoczyło łuk, wznosząc się do góry. Opadło na skołtuniony łeb, rozłupało jak stary pieniek, uniosło się, spadło jeszcze raz... A razem z nim przeminęło Bernatowe dziedzictwo i Drogoszowy majątek. – Pioronie! – zaryczał Drogosz. – Pomścij! Na wszystkich bogów... Nic już nie widział, oczy bolały go okrutnie, ledwie rozpoznawał zamazane sylwetki wokół siebie. Ktoś pochwycił go za ramię, potrząsnął, popchnął w stronę wsi, wskazywał kosturem za plecy... Zorian! Krzyczał, płazował, popychał walczących. – Uchodźcie! Na wieżę wejdzie – gorze nam! Jego głos dźwięczał mocniej niż mamrotanie wieszczego. Był jak ceber zimnej wody, jak piorun. Guślarz porwał ich do ucieczki, zmusił do przerwania walki, opamiętania się. – Tańcujcie, jak gram – krzyczał gromowym głosem wieszczy. – Tańcujcie, póki do dzwonu nie pójdę! Wtedy mi pokłon oddacie. I poszedł, płynął raczej wśród burzanów, które porosły środek zboru. Wstąpił na zmurszały stopień, który zatrzeszczał, posypało się próchno. – Nie znajcie litości! – szedł i krzyczał. – Szarpajcie ciało na sztuki, do nagich kości! – Precz stąd, na lasy, na rzeki! – ryknął Zorian. – Idź, zgiń, przepadnij na wieki! I wieszczy poszedł w krzyku, w zamęcie, ale swoją drogą. Doszedłby, gdyby nie Viggo. Zabiłby w dzwon, a wtedy zarosłaby trawą, ostem i burzanem Turza. Skanding poderwał się zza tarczy, którą osłaniał siebie i rycerza. Chwycił lampę, chlusnął oliwą na wyschnięte burzany i chwasty porastające wnętrze zboru. A potem pochylił się i przytknął do nich tlący się knot z pełgającym na końcu żółtawym płomykiem ognia. Susza była tak wielka, że chwasty od razu zajęły się ogniem. Płomień strzelił w górę, zatrzeszczał, zahuczał, obejmując powykręcane jak żmije łodygi. Przeniósł się na zmurszałe deski, objął bale, wzniósł w stronę skrzyżowanych belek nad kamieniem ofiarnym. A potem, jakby podsycany wolą nieobecnego od lat w zborze Jessy, objął spróchniałe, sypiące się stopnie, poszedł w górę, okopcił ściany, strzelił kolumną w górę. Viggo otoczył ramieniem zwiotczałego Jaksę, wywlókł go na świat. Stęknął, zarzucając ciało na plecy, i pochylony, zgarbiony pod ciężarem, dał nura w las. Zbór stał się jedną wielką pochodnią. Łukowe wrota i okna zmieniły się w paszcze plujące ogniem płomieni, górą czerwona łuna strzeliła jak z kruszcowego pieca, pionowym słupem, wielką kolumną pełną iskier. Świątynia stała się nawią, otchłanią, zgubą, w której jak w ogniu potępienia oczyściła się skamieniała dusza Bernata. Schody i drewniane sklepienie bocznej kaplicy zapadły się pod wieszczym, płomienie spowiły trupią postać, spopieliły na węgiel dokładniej niż ofiarny stos. Wizgun zaryczał. Uchwycił sznur od dzwonu, ale ten zajął się płomieniem, przepalił w jednej chwili. Wizg przeszył powietrze, pomknął między chaty wioski, gdy przeklęte ciało Bernata obróciło się w popiół i garść poczerniałych kości. Razem z ostatnim krzykiem wizguna słońce schowało się za puszczę Bukowiny.
2015-04-13 10:09:23
35
Wizgun Nowa Fantastyka 05/2015
Zapadła ciemność, pora upiorów i beregyń, które przy zborze czekały na udręczoną duszę włodarza. Chwyciwszy ją – rozszarpały na strzępy.
8. Bogowie porastają w gajach Błękitny zmierzch prześwitywał między koronami siwych dębów. Kiedy guślarze przystawiali ucho do ich pni, słyszeli głos przyszłości. Dziś jednak szeptały pieśń dawnej chwały i śmierci. Bór był pełen świateł. Żarzyły się skrawki próchna w karpach obalonych drzew, okrytych kobiercem mchów i porostów. Polatywały świetliki, a między ogromnymi liśćmi paproci przemykały niewidoczne wele – duchy umarłych, którzy okazali się zbyt słabi, aby otworzyć skaliste wrota Nawii. Teraz, kiedy zapadła noc, krążyły w pobliżu żywych, szukając słów pociechy i okruchów strawy. Drogosz minął żglisko, wypaloną polanę wśród złotej gęstwiny liści. Drzewa na jej krańcach powykrzywiane były od żaru i dymu, skręcały się niczym żmija, jak gdyby pnie buków i jesionów uciekały od miejsca, w którym składano zmarłych. Dalej święty gaj ciągnął się bez końca, pełen głogu i jarzębin, rozległy, oświetlony i ruchliwy. Drogosz szedł; minął się z wielkim bykiem jelenia dźwigającym na łbie rosochaty wieniec rogów, zwierz przystanął o krok, skubał źdźbła trawy. Dalej lisy przemykały w trawie, bez żadnego lęku; koło krzaku głogu niedźwiedź czochrał się o stary pniak. Piast wszedł w stadko saren i koziołków. Widział, jak polne węże sunęły ku czarkom z mlekiem, czasem wplątywały się w długie włosy guślarek, jaźwce i łasice ocierały o ludzkie stopy. Tutaj, w świecie bogów, bez trwogi przychodziły do ludzkiej ręki. Mało zostało takich lasów w Młodszej, a prawie nic w Starszej Lendii. Lędzice wyrąbali bory w Weregoście i Gnieździe, by wznieść w ich miejscu zamki i zbory, wybili święte zwierzęta, spalili posągi bogów, zakładając królestwo – tak bliskie szlachetnie urodzonym, pasowanym i wielmożnym, a tak odległe od zwykłego wolnego jak Gwiazda Przewodnia daleko jest od ziemi. Bogowie wyrastali z ziemi. Młodsi objawiali się w drewnie. Starzy w kamieniu. Najpierw Drogosz napotkał milczący wzrok Swantewita. Idol odbijał wprost z konarów dębu, tak wielkiego, że jego korona sięgała wieczornych gwiazd, jako graniasty słup. Młody był, jeszcze nie wyrósł, miał ledwie zarysowaną postać boga, z wąsatym obliczem w cztery strony świata, ze szczerozłotym rogiem w dłoni. Bóstwa wynurzały się z trawy, ubóstwiane i znienawidzone, rosły jak młode drzewa, zmieniały się, z każdym wiekiem nabierały rysów, ich członki pojawiały się pod korą, która latami zmieniała się w skórę, narośla zmieniały w stawy, zgrubienia w żyły i ścięgna. Aż wreszcie idol odrywał się, kroczył po świecie i prowadził swój lud do walki. Ludzie mówili, że tacy żyli tylko w Rowokole. Dalej wzrastali w ciszy i spokoju kolejni bogowie – kamień Swarna, z nieodłącznym młotem przy boku, przybierał z wieku na wiek ludzkie kształty. Dalej czerniał mający ledwie postać człowieka głaz Mokszy. Ziemia pełna była zwierzęcych kości, splątanych kolczug, poczerniałych kawałków zbroi, tarcz, skórzni, mieczy i toporów. Najlepsze wota wisiały na drzewie, za plecami bogów. Od samej ziemi aż po zielone gałęzie dąb pokryty był darami. Złote i srebrne łańcuchy, kiedyś zwieszające się z byczych karków Skandingów, rycerskie pasy Lędziców, ostrogi, napierśniki, zarękawia, szłomy i wielkie hełmy z wizurami na oczy – niektóre zwieńczone klejnotami, inne
17_64_NF_05_2015.indd 35 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
wciąż skrywające pożółkłe albo brązowawe czaszki. Do chropawej, suchej kory przybite były allgemańskie miecze w pochwach, zdobione topory Swarnów i Bojów, ujgurskie, wygięte odwrotnie łuki i poczerniałe strzały. W rozgałęzieniach konarów lśniły kielichy, miecze z kościołów, denary, skojce, kwartniki, złote obole i klejnoty, zausznice, naszyjniki i diademy. Wszystkie poczerniałe od dymu z ognia, który płonął u stóp drzewa, podsycany przez leśne panny i guślarzy. Drogosz szedł aż na koniec gaju, do miejsca, w którym rósł wielki dąb przekrzywiony na bok, jak słup, który ugiął się pod ciężarem nieboskłonu. Wołost nie miał idola. Ten bóg czekał w lesie, w drzewach, w cieniach między nimi. Był wszędzie, gdziekolwiek rozciągał się bór, więc także w dziupli otwierającej się w drzewie, gdzie tkwiła czaszka rogatego dzika, błyszcząca dziko w ciemności. Drogosz sięgnął po nóż, przymknął oczy, a potem zacisnął ostrze w lewej dłoni. Szarpnął i wyciągnął je, czując, jak pomiędzy palcami tętni krew. Strzepnął ją w czeluść dziupli, zrosił obficie łeb dzika, przymknął oczy, oddychał ciężko. – Wołoście, panie lasu, pomnij na ofiarę moją, weźmij ją, daj znak, wspomóż mnie. Czekał jak na rozmowę. Inni bogowie szeptali, dawali znaki, odzywali się dawną mową, ale Wołost zawsze mówił wprost, czego chce. Cichym szeptem jak szmer liści pędzonych w jesiennym lesie przez wiatr. Pioron, Swantewit, Moksza dukali, on przemawiał. Czerep poruszył się w dziupli, Drogosz usłyszał szept nadchodzący z czeluści, jakby dziura w dębie prowadziła gdzieś dalej – do Nawii albo innej do otchłani. – Gwiazdo spadająca... Jaki szał w otchłań cię strąca?! – Cóż mam czynić Wołoście? Źreb Bernata przepadł, Gryfin nie żyje, nie jestem niczyim piastunem. Turza krwią zlana... Gdzie się obrócić, nim Przesław i stryjowie wypędzą z dworzyszcza? – Na nic ci doczesne dobra, gwiazdo spadająca – przemówił Wołost – jeśliś słaby. Jeśli nie bronisz wolności. O stryjów nie dbaj – ludzie pójdą za silnym. Pokaż, żeś mocarny, a utrzymasz źreb. – Co mam uczynić? – Poświęć się mnie. Uderz czołem i wyznaj, że nie będziesz miał innych bogów przede mną. Odrzuć dotychczasową wiarę – i tak jej nie czciłeś. Daj mi to, co nosisz przy pasie. Drogosz zadrżał. Ale wiedział, że tak będzie; nosił się z tym zamiarem, od kiedy zobaczył umierającego Gryfina. Wyciągnął zza pasa Znak Orlicy. Chciał go wetknąć w paszczę Wołosta. – Stój, gwiazdo spadająca. Jeśli duch ten jeszcze w ciele, przeklnij jego imię. Ja zaś na czarodziejskie ziele, w tajemniczym zaklnę rymie. Ten duch cię zostawi, Wołosta prawdę ci objawi. Drogosz uchwycił Znak w zakrwawione dłonie. Złamał z trzaskiem. – Przeklinam cię, Jesso Jedyny, posłanniku Praojca. I wypieram po wsze czasy. – Daj go, daj, niech go zmiażdżę! Wetknął złamane połówki Znaku Orlicy w masywne szczęki czaszki. Trzask! Szczęki zwarły się, zmiażdżyły medalion. Wołosta mówił dalej: – Idź i czyń, co ci każę, a źreb będzie twój. Zabij Lędzica, diabła, odszczepieńca Winedów, przynieś mi jego głowę w ofierze, a serce ciśnij dzieciom lasu. Poprowadź gromadę na Jaksę, a potem spytaj wszystkich – zali nie dadzą źrebu tobie, który pomścił ich cierpienia? Zali ich głosy nie przeważą na wiecu w okole?
2015-04-13 10:09:23
36
proza polska
– Rycerz... Gdzie go szukać? Nie dam rady... Zresztą, z nim jest Jessa, bóg mocny, wytrwały. On nawet zemsty każe poniechać. – Zemsta jest prawem i rozkoszą. Z bogiem, a choćby mimo boga! Idź i nie trwóż się. Dam ci coś, czym pokonasz Jaksę. Wyciągnij włócznię i spraw, by poczuła krew. Drogosz ujął lewą ręką za grot broni, którą ujrzał obok drzewa, trzymał długo, a kiedy odważył się spojrzeć, zobaczył na zakrwawionym żelazie odbity toporny łeb dzika. Podniósł się i poczuł, jak wstępują w niego nowe siły.
9. Mogiła Cel nie był daleko, ale nie żałowali koni. Gnali po lasach i pustkowiach wśród gór nad Senną. Dalej, w skok, po poharach, magurach, po kamienistych rozlewiskach rzeki! Wierzchowce najpierw zrobiły się mokre, długa, zimowa sierść zwilgotniała, potem pokryła się bielą, wreszcie pianą. Jaksa nie ustępował. Pędzili dalej. Po grzbietach do doliny Białej Sarbii! Była tam ścieżka na rozległe połoniny, stary trakt do Montanii. W miejscu, gdzie kończył się las, Jaksa kazał szukać. Znalazł trzy buki strzelające z jednego pnia, jak pogańskie idole, okryte jesiennym listowiem. Znalazłszy – krzyknął z bólu. Pod drzewem był grób – świeżo usypany, przyciśnięty płaskimi, ostrymi, brązowymi kamieniami. Jaksa zeskoczył z kulbaki, upadł na kolana, zaczął odrzucać głazy, ryć rękoma w ziemi. – Selenga! – jęknął z bólu. Viggo spoglądał na niego ponuro, wreszcie sam zeskoczył na ziemię, dołączył do pana. Za nim poszli obaj pachołkowie. Rozkopywali mogiłę, rozrzucali ciemną, tłustą ziemię. Za późno! Na próżno! Koniec – chciał wydyszeć Skanding, ale powstrzymywał się, bo jego pan był jak obłąkany, jakby wstąpiły weń wszystkie biesy Wołosta. I nagle stukot, coś zastukało pod nimi, poruszyło się, jakby chciało wydostać spod ziemi. Strzygoń, pomyślał w panice Viggo. Był jeden, teraz drugi! Ale nic nie powiedział, bo pod warstwą czarnoziemu wyczuli coś twardego. Gruby, nieheblowany brus, jak wieko skrzyni. To coś łomotało pod nim coraz głośniej! – Cofnijcie! – darł się Jaksa. – Ja sam! Sam... Wbił zakrwawione palce w ziemię, chwycił brzeg deski... Poderwał. Krzyk przeszył poranną mgłę, wzniósł się ku wierzchołkom drzew. Cicho jak ryś Viggo sięgnął po topór; niepotrzebnie. Bo oto coś zaszamotało się w otwartym grobie – smukła, splamiona ziemią postać. Z głową zwieńczoną czarnymi warkoczami. Jaksa chwycił ją wpół, wyrwał z pułapki. – Selenga! – Porwał ją w ramiona. Pisk, potem krzyk; nie była w stanie mówić. Żyła! Żyła, chyba za wstawiennictwem Mokszy albo winedzkiego Jaruna, pana życia i wesela! A może to jednak Jessa Lędziców i Allgemanów dał jej siłę, by przetrwać w grobie? Przestała krzyczeć, jakby wróciła jej pamięć i świadomość. I wtedy objęła zakrwawionymi rękoma Jaksę, zadygotała, jej głowa opadła bezładnie na ramię rycerza. Zaczęła szlochać, łkać bezsilnie. I cały czas mówić, bełkotać, bez końca. – Zabili... auł. Chciał mnie zniewolić... Bernat ze Turzy! Pchnęłam go... pod serce. Wrzucili żywcem... do grobu.
17_64_NF_05_2015.indd 36 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Ręce Jaksy zacisnęły się w pięści. – Nie ma Bernata. Nie ma Turzy. Wróciłem, moje miłowanie. Zdążyłem... w ostatniej chwili. Jesteśmy tylko ty i ja. Ja i moja pani. – Przeklęłam go! – szlochała Ujgurka. – Na kamień i krew, stojącego i leżącego, siedzącego i śpiącego, chodzącego i rannego... Oby wył, aby wszystkich wkoło zmienił w upioryyyyy! – Dość! Dość, przestań. Stało się! Zwarli się w pocałunku. Lędzicki rycerz i dzika panna ze stepów, w chłodzie rozkopanego grobu, o zimnym poranku nad Białą Sarbią. Ona i on. Sambor i Nawój przypatrywali się temu zdumieni. Lecz Viggo spoglądał gdzie indziej. – Las ożył – powiedział, kładąc dłoń na mieczu Bór powstawał wolno, ale nieubłaganie. W wykrotach pod konarami drzew, w dzikim głogu, za zwalonymi pniami pojawiały się cienie. Najpierw łeb zdobiony wieńcem byka jelenia. Za nim inny – okryty kosmatym, niedźwiedzim futrem. Postacie porośnięte futrem przemykały z boku traktu niczym wilkołki i lokisy, albo strzygonie powstałe z przeklętej mgły. Szli ze wszystkich stron. Zgarbieni, a jednak wysocy, okryci skórami wilków, niedźwiedzi, dzików. W szłomach i szyszakach zdobionych łbami dzikich zwierząt, rosochatymi gałęziami, liśćmi, chrustem, aby lepiej wtapiać się w półmrok dzikiego boru. Z piórami na czapach i hełmach, zbrojni we włócznie, sulice, topory, dzidy, tasaki. Odziani w skórznie, futra; rzadko który miał przeszywanicę. Podnieśli stanice ozdobioną łbem dzika, a wtedy Viggo rozpoznał tego, kto szedł obok chorągwi. Młodzian z wioski. W szyszaku umazanym we krwi. Drogosz... Nie był już pokornym kmiotem ze Turzy. Więc Viggo stał i po raz pierwszy nie wiedział, czy to jest ten dzień, w którym jego miecz zaśpiewa pożegnalną pieśń. Poganie otaczali ich ze wszystkich stron.
Jacek Komuda Pierwszy polski fantasta wśród historyków i historyk wśród fantastów. Debiutował u nas w zamierzchłym roku 1991 (też numer majowy!) - „Czarną Cytadelą", nadesłaną na literacki konkurs „Fantastyki". Dziś – po literackiej wyprawie na Dzikie Pola, gdańską redę czy Kreml zdobyty przez Polaków - autor wraca do szeroko rozumianej słowiańszczyzny. „Wizgun” robi wrażenie już na poziomie materialnej, mentalnej czy językowej rekonstrukcji i szczegółowości opisywanych realiów. A jeśli dodać do tego szczyptę historii alternatywnej, której zapowiedź można wyczytać między wersami, oraz pełnokrwistych bohaterów, należy mieć tylko nadzieję, że Komuda wróci w te rejony na dobre (i nie omieszka o tym poinformować czytelników na naszych łamach...). Otwarte zakończenie sugeruje, że można na to liczyć. (mc)
2015-04-13 10:09:25
37
proza polska Nowa Fantastyka 05/2015
Wiedźma Barbara Pławska
N
ajdawniejsze wspomnienie, jakie mogłaś wyłuskać z jego głowy, dotyczy dnia, w którym grzebali mu ojca. Pamiętam, Wigilia była ciepła i deszczowa. Rano wyprowadzono z kościółka sosnową trumnę pociągniętą niebieską farbą olejną. Słyszałam dzwony dźwięczące nad bezśnieżnymi polami. Z zaoranej roli zrywały się chmary spłoszonych siwych kawek i gawronów, kołowały nad głowami żałobników, plegocąc i kracząc. Zapewne szli piaszczystą drogą, minęli łyse kasztany, pasiekę, potem proboszczowy sad, smutny i szary o tej porze roku, aż w końcu dotarli do cmentarza. W orszaku ciągnęło, zawodząc, kilka babin okutanych w pasiaki, ksiądz, organista – i on. Potem przyprowadziły go do dworu i zostawiły w środku kuchennego rozgardiaszu. Musiał mieć wtedy trzy i pół roku, ale ta scena zapadła mu głęboko w serce, pewnie do dziś mógłby ją dokładnie odmalować, jakby to się zdarzyło wczoraj. Był rejwach jak w kurniku. Chłopaki od Banachów oprawiali rybę przy drzwiach, obok chichotały dziewki kręcące mak w makutrach, gapiły się to na Staszka, to na Włodka, paplając i piszcząc niby przekupy w targowy dzień. Przy piecu ktoś tłukł orzechy, waląc na odlew młotkiem, podkuchenne biegały w tę i z powrotem z garami pełnymi parujących bulionów, mąka mieszana na pierogi wzbijała się tumanami, osiadając na głowach i ramionach. Skrzypiały noże na twardej łusce, huczał ogień pod kuchnią, głucho uderzało wygniatane ciasto, strzelały łupiny, każdy przekrzykiwał drugiego, łajali, śmiali i przekomarzali się. Wiercił w nosie aromat korzennych przypraw, cykaty, migdałów w zupie i grzybów. Wszystko to kręciło się przed oczyma dziecka na kształt szalonej karuzeli obrazów, dźwięków i zapachów. Świat z boleśnie pustej, szarej równiny, pozbawiony jedynej istoty, która dotąd dawała mu oparcie, nagle skurczył się w oszałamiające, duszne pandemonium atakujące wszystkie zmysły. W środku tej dzikiej krzątaniny stałam ja – wtedy jeszcze nie bardzo stara, miałam ledwie czterdzieści–kilka lat. Taka, jaką mnie znałaś: surowa, wysoka, w czarnej sukni z koronkowym kołnierzykiem, z siwymi włosami skręconymi w kok ściągający skórę z twarzy, górowałam nad wszystkimi wzrostem i opanowaniem. Całe zamieszanie dookoła opływało mnie jak woda kamień w strumieniu, nie czyniąc żadnej szkody. Co jakiś czas pewnym, wysokim głosem wydawałam tylko polecenie jednej czy drugiej dwornicy, sprawdzałam wykonanie pracy lub próbowałam potraw. Nie zauważyłam dzieciaka. On zebrał się w końcu na odwagę i niby w głęboki staw, szczupakiem wskoczył między furkocące fartuchy dziewek i nogi stołków, jednym susem dopadając do mych kolan. – Babu! – krzyknął rozpaczliwie i dopiero wtedy pierwszy raz tego dnia zapłakał, przeraźliwie, głośno, tak jak trzyletnie dziecko tylko potrafi. Wzięłam na ręce, ukoiłam i utuliłam do snu. Położyłam go na swoim łóżku pod oknem w mojej małej, białej izdebce koło spiżarni. Rósł piękny jak obrazek. Taki był jego ojciec, nim stoczył się w małżeństwo z tamtą sekutnicą. Taki był, zanim przeniósł się do wsi, klepać biedę na spłachetku piaszczystej ziemi. Syn tak samo jak on biegał po kuchni i podwórzu przy stajniach, zawsze syty, zdrowy, wesoły.
17_64_NF_05_2015.indd 37 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Wiejskie dzieciaki zazdrościły mu dostatku, urody, ogłady, jakiej się nabiera, żyjąc blisko państwa. Nieba bym mu wtedy przychyliła, miał wszystko, czego zapragnął. Nie raz i nie dwa sami panicze zapraszali go do zabawy, skakali wtedy we trzech z drewnianymi szabelkami, na koniach z patyków, aż oficyny trzęsły się od tych harców. Nie wiem, gdzieście się z moim wnukiem poznali. Z Leszczyn nie miałaś tu po co przychodzić, chyba na sumę do kościoła, ale ja co niedzielę byłam na mszy, a ciebie nie spotkałam. Nie myśl, że spod wdowiego welonu, z mojej ławki blisko prezbiterium, nie widziałam, co się działo pod chórem. To, że nie mełłam językiem jak wiejskie baby–plotkary, nie znaczy, że nie wiedziałam, kto chory, kto w karczmie, a kto zaspał. Taka już praca gospodyni dworskiej. Bywały zatem w kościele panny z Leszczyn. I młynarzówna, i trzy czarnookie panny Woroszówny, jedna w drugą rumiane, gospodarne, wesołe. Ale on nie, upatrzył sobie ciebie. Nikt cię tu nie znał i nie chciał. A i Leszczynianie nie bardzo wiedzieli, coś ty za jedna, skąd się wzięłaś. Każdy drapał się w głowę i mówił – no, wiadomo, nasza ona, mieszka u Bąków kątem, sierota, dziwna taka, zahukana. W każdym razie przejrzałam cię na wylot, czarownico, już za pierwszą rozmową. Milcząca, skromna niby, wielkooka i chuda. Tak naprawdę aż kipiała w tobie pusta pycha. Musiałaś być w istocie albo bardzo pewna siebie, albo bardzo nieostrożna. W kilka słów dałaś poznać, że wiesz rzeczy, których wiedzieć nie wolno. Odradzałam mu małżeństwo, tłumaczyłam, prosiłam, groziłam. Przemądrzała żona jeszcze nikomu szczęścia nie przyniosła. Głupiec, wyśmiał „przesądy i starcze bajędy”, jak je nazywał. I doczekał się. Skoroś się wprowadziła do jego chatynki, zaraz porozwieszałaś pęki ziół, rozstawiłaś dziwne słoje. Kazałaś między gospodyniami nazywać się babką, choć nie wiem, czyś kiedy poród na oczy widziała. Ziołami chwaliłaś się na prawo i lewo, jakby to nie wiadomo co było. Jakby nad każdą kuchnią nie wisiały pyszne bukiety nasiężrzału, melisy, srebrnika, bluszczyku. Tyś jednak, głupia, pyszniła się swoimi chwastami, na które zdrowe baby nie chciały nawet patrzeć. Nad łóżkiem prócz obrazka Matki Boskiej wieszałaś bielunie, tojady, bagno. Po co – nie wiem do dzisiaj. Nie byłam u was ani razu, ale dość się nasłuchałam. Krucza łapka na gwoździku rosła w opowieściach do całych półek suszonych ropuch, nietoperzy, wisielczych kości. Ponoć panował tam też nieopisany bałagan; statki nigdy niepomyte, łóżko rozbabrane cały dzień, czarne od kopcia ściany, klepisko w starej słomie i śmieciach. Obmowa nie zostawiła was bez szwanku; ma ona zwyczaj przylepiać się jak najgorsze plugastwo. Twój mąż najbardziej cierpiał. Od małego zawsze go chwalono, znał tylko dobro, aż tu nagle wzięli go na języki. Stąd coraz częściej zaglądał do karczmy na rozstajach. Gdyby nie twoja pustota, nie piłby i nie robił ci wstydu, żeś go musiała za kołnierz wlec do domu wieczorem. Długów by też nie narobił. W tym czasie przyjęło się we wsi winę za wszystkie nieszczęścia przypisywać tobie. Nieważne, że stary Banach po pijanemu karmił jałówkę mokrym sianem. Ważne, że dzień wcześniej prze-
2015-04-13 10:09:25
Anna Pawlak
38
17_64_NF_05_2015.indd 38 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Barbara „Carewna” Barbara proza Pławska polska
chodziłaś mimo Banachowego pastwiska i pochwaliłaś zdrowe, ładne bydlątka. Cóż, że kurnik Niezgodów, na noc z niedbalstwa niedomknięty, lis wydusił. Przecież ty przyuważyłaś, jak Niezgodowa oglądała się za twoim chłopem. A kiedy najstarsza córka starego Kaliny poroniła, chłopaki od Kalinów wzięli kije i zatłukliby cię na śmierć, gdybyś akurat była w chałupie. Dostało się tylko twojemu mężowi, że miesiąc lizał potłuczone kości. A kiedy wyzdrowiał, powiedział: – Dosyć. My już tu życia nie mamy, mus nam odejść, gdzie indziej szukać szczęścia. Przyszedł do mnie po radę, ale tyś już mu nawkładała do głowy, co chcesz zrobić. Wymyśliłaś sobie, że popłyniecie za wielką wodę. Że w Ameryce ziemi jest dla każdego do woli, tylko brać. Że wy robotni, że wam się uda, że ptasiego mleka chyba zabraknie. Tłumaczyłam, że sprzedać w ciemno ojcowiznę, jaką bo jaką, ale grzech. Że gdybyście tylko chcieli, to wam znajdę obojgu robotę u dworu. Ale nie, uparłaś się, jędzo, odebrać mi wnuka, moją podporę w starości, moje oczko w głowie, mojego królewicza. Wywieźć w daleki kraj, gdzie niebo, ziemia i ludzie inni, a kości w ziemi należą do obcych. Mówiłam, żeby pojechał sam. Tak to było zresztą w zwyczaju. Chłop płynął tak jak wy wtedy, na ślepo, bez pieniędzy, bez pracy ani znajomych, znajdował sobie zajęcie i ciułał grosz do grosza. Dopiero potem wysyłał zaproszenie dla żony i dzieci, aby doń dołączyli, gdy miał już swoją izdebkę i pewny pieniądz. Jednak nawet taki głos rozsądku do was nie trafiał, uparliście się, że „póki śmierć nas nie rozłączy”, to i za morze samemu nie wolno. Poza tym chłopi zawzięci byli na ciebie i groziło, że skoro jego braknie do obrony, zatłuką jak wściekłą sukę. Za te twoje zioła i uroki. Znalazł się Żydowina, kupiec na waszą nędzną, zadłużoną rolę i dom. Po spłaceniu wierzycieli starczyło akurat na bilety na pociąg do Bremy i dwa miejsca w trzeciej klasie na „Barbarossie”. Jeszcze dałam wam ostatnią szansę. Wyszłam sama na dworzec kolejowy, skąd mieliście wyruszyć nocą w nieznane. Powiedziałam, że nigdzie nie pojedziecie, że z pewnością Żydek was oszukał i w Prusach porzuci na pastwę losu. Pokazałam nawet wycinek z „Kuriera Rzeszowskiego” o tym, jak oszwabili w ten sposób całą wieś na Kujawach, jak okazało się, że nie ma paszportów, kontraktów ani Ameryki. Nie pomogło. Wiedziałam, że to twoja wina, że mój chłopiec nigdy by nie porzucił rodzinnej ziemi, gdyby nie ty. – Bodajbyś tam nie dopłynęła! – przeklęłam cię w końcu, krzycząc za oddalającymi się w mrok światłami pociągu. Już w Hamburgu dogonił was list. Stało w nim, że jestem chora, może umierająca. Miałam swoje lata, taka kolej rzeczy, nic nadzwyczajnego. Ale dopiero wtedy on zdał sobie sprawę, że naprawdę nigdy w życiu już mnie nie zobaczy. Oczywiście, to było wliczone w ryzyko wyprawy. Ale co innego myśleć i obawiać się, a co innego przeczytać litery nakreślone drżącą ręką, na papierze pachnącym lekami i chorobą. Co innego wyobrazić sobie pogrzeb, jak kołują kawki, dzwonią dzwony, idą żałobnicy – wszystko tak samo, jak tamtej Wilii. Nie było już jednak powrotu ani sposobu, by dowiedzieć się przed wypłynięciem, co ze mną. Uprosił cię wtedy pierwszy raz. W ciemnym zaułku wyjęłaś ze swego worka to zawiniątko, którego nigdy wcześniej nie chciałaś pokazać. Wyciągnęłaś zeń rzeczy, których przeznaczenia mógł się tylko domyślać. Nagle stałaś się groźna, majestatyczna, uro-
2015-04-13 10:09:26
39
wiedźma Nowa Fantastyka 05/2015
słaś w oczach. Mamrotałaś pod nosem słowa, których znaczenia nie rozumiał. Włosy stanęły mu na karku i rozglądał się trwożnie dookoła, zastanawiając się, co będzie, gdy cię kto zobaczy. Po chwili długiej jak wieczność podałaś mu pełną miskę i omal jej nie upuścił, spojrzawszy w taflę wody. W bladych oparach zobaczył okno dobrze znanej izby. Pod oknem stało łóżko, na którym, oparta o nakrochmalone poduchy, półleżałam ja. Wydawałam się dużo starsza, żółta i krucha jak z wosku w obszernym, białym podwłośniku i nocnym czepku. Słońce wpadające przez szyby wydobywało ostre cienie na mojej wychudłej twarzy. W tej samej chwili, gdy mnie zauważył, podniosłam załzawione oczy znad książki, spoglądając mu prosto w oczy przez te niezliczone mile, które nas dzieliły. Krzyknął i upuścił naczynie. Od tego dnia uspokoił się, że jeszcze żyję, ale lęk o moje zdrowie paraliżował każdy jego ruch. Zaczął się też bać ciebie, choć od zawsze podejrzewał prawdę. Budził się w środku nocy i coś go paraliżowało, nie mógł w ciemności patrzeć na twój śpiący profil. Wolał się nie odwracać, bo mogłaś w każdej chwili zmienić się w coś okropnego. Ta sama prawda, która dodawała ci uroku, tajemniczości, gdy jeszcze byłaś panną, na zawsze zniszczyłaby więź między wami. Gdybyście, rzecz jasna, mieli więcej czasu. „Barbarossa”, wasz sif, wyłaniał się u nabrzeża z porannej mgły. Ogromny, przytłaczający stalowym cielskiem, górował nad portowymi budami. Ryczał nieludzkim głosem, przerażająco. Jak koszmarny sen zapamiętałaś zgiełk, tłum, krzyk. Zaokrętowano was ciasno na międzypokładzie, wśród obcych ludzi. Dookoła słyszeliście gwar, ale nie rozumieliście ani słowa. Może i były z wami na statku dziesiątki rodaków, ale jak ich mieliście odnaleźć w setkach, tysiącach twarzy? Bremerhaven zniknęło wam z oczu, jakby nigdy nie istniało, pożarte przez okrągły horyzont, ale wątpliwości twego męża nie zniknęły wraz z lądem. Ty już podejrzewałaś, że symuluję, by skłonić was do powrotu, chciałaś przekonać o tym jego. Dlatego jeszcze tego samego dnia zgodziłaś się jeszcze raz użyć swoich ciemnych sztuczek. Przygotowałaś wszystko starannie. Pasażerom nie wolno było zbliżać się do łodzi ratunkowych. Tobie dla zajęcia miejsca w jednej z nich wystarczyło kilka kropli wywarów rozlanych w odpowiednich miejscach na deskach pokładu. Odtąd każdy członek załogi widział pustą szalupę. Po chwili zapominał, po co chciał do niej podejść i wracał do swoich spraw z przekonaniem, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nie było. Siedziałaś na ławeczce wioślarza, kołysząc się w przód i w tył, szepcząc zaklęcie za zaklęciem, naga, rozczochrana, dzika. Gdyby twój mąż zobaczył cię taką, straciłabyś go, ale, na szczęście dla ciebie zaklęcie otaczające łódkę działało też na niego. Czekałaś. W końcu, w połowie drogi przez Kanał, złowiłaś mewę. Delikatnie uchwyciłaś wzrokiem nitkę jej lotu i zaczęłaś zwijać ją w ciasny motek. Po chwili trzymałaś już w rękach trzepoczącego w panice ptaszka. Powoli, kropla za kroplą, zaczęłaś sączyć swoją myśl w ciasny łebek. Twoje ciało opadało z sił, po pewnym czasie osunęło się bezwładnie. Uderzyłaś na próbę skrzydłami, niepewnie, koślawo. Odnalazłaś w nowym mieszkaniu właściwe odruchy i niezgrabnie poderwałaś się do lotu. Okrążyłaś kominy „Barbarossy”, wzniosłaś się wyżej i prosto jak strzała pognałaś na wschód. Leciałaś dzień i noc, bez jedzenia ani odpoczynku.
17_64_NF_05_2015.indd 39 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Nad Prusami zauważyłaś, że mewa słabnie. W dodatku budziła ciekawość, bo oddaliłaś się już znacznie od wybrzeża. Skrzydła zaczęły odmawiać ci posłuszeństwa i sytuacja stała się krytyczna. Kilka razy próbowałaś zbliżyć się do stad wróbli, ale za każdym razem płoszyły się i rozpierzchały na twój widok, czuły twoją nienaturalną obecność w ptasim móżdżku. Szczęście uśmiechnęło się do ciebie w ostatniej chwili. Wyczerpana, opadłaś na gałąź kasztana, prosto w stado kawek. Nim uciekły, jedna z nich spojrzała niebieskim koralikiem prosto w twoje oko. Błyskawicznie przeniosłaś się z półżywej, zamęczonej mewy w pełne wigoru czarne ciałko. Szybko dotarłaś do wsi i pomknęłaś do dworu. Przycupnęłaś na krzaku dzikiej róży naprzeciwko mojego okna. W południowym słońcu wietrzyły się przewieszone przez parapet pierzyny, ale mnie nie było nigdzie widać. Musiałaś mnie zobaczyć, żeby móc z czystym sumieniem przysiąc mu, że żyję. Postanowiłaś zaryzykować i usiąść bliżej, na oknie. Pokój wyglądał na pusty, a twoje serce uderzyło szybciej, poruszone nieokreślonym niepokojem. Chodziło o ledwie uchwytny zapach, ale nie mogłaś przypomnieć sobie, co to może być. Nie przypominał zapachu lekarstw, nie był to też przykry zaduch towarzyszący chorobie. Skakałaś po pościeli w jedną i w drugą stronę, aż w końcu zebrałaś się na odwagę i wleciałaś do pokoju. I to był kolejny z twoich błędów. W jednej chwili rozpoznałaś zapach wywaru z wilczej jagody, zobaczyłaś mnie stojącą przy ścianie za szafą i usłyszałaś słowa przywiązujące cię na zawsze do ptasiej postaci. Zatrzaśnięcie okna i schwytanie cię w klatkę po kanarku było dziecinną igraszką. A nie mówiłam, że nie popłyniesz za morze? On też pewnie wróci, kiedy już przestałaś mu truć głowę swoimi głupimi pomysłami. Nie skrzecz tak, nic nie poradzisz. Skąd mam wiedzieć, co się stanie z twoim poprzednim ciałem? W końcu zaklęcie osłabnie i któraś kolejna wachta znajdzie trupa. W tym rejsie albo w następnym, co za różnica. Wiesz, mam pomysł. Kiedy już twój rozum ulegnie i skurczy się do myśli jedynie o tłustym robactwie i wodzie do pluskania, może nauczę cię reagować na twoje imię. To będzie nawet zabawne, nie sądzisz, amatorko?
Barbara Pławska Rocznik 1990, autorka-prawnik debiutująca na naszych łamach. Jej króciak, operujący głownie na klimacie i swoistej grze z bohaterami, jaką prowadzi narratorka, pokazuje, że jako storytellerka Pławska radzi sobie za klawiaturą bardzo sprawnie; teraz przydałoby się przeczytać, jak wygląda to w dłuższej formie. Zwłaszcza że realia historyczne, które przywołuje autorka, intrygują już choćby dlatego, że nie należą do żelaznego zestawu scenografii, do których najczęściej odwołują się debiutanci. (mc)
2015-04-13 10:09:26
40
proza zagraniczna
Księżycowy chłód
(Cold as the Moon)
Sunny Moraine
Z
anim zaszło słońce, tatuś zamienił się w niedźwiedzia i uciekł dokądś po taflach lodu. Nie widziałam, jak odchodził. Stanęłam w drzwiach i popatrzyłam na słońce, które unosiło się tuż nad horyzontem, i na niebo, podobne do wielkiego, mlecznego, na wpół zamkniętego oka. Otuliłam się kocem i usiłowałam zmusić się do płaczu, ale łzy nie chciały lecieć. Zdawało mi się, że to właśnie powinnam robić: płakać za tatusiem, który odszedł od nas bez słowa pożegnania. Zamiast tego nabrałam w płuca powietrza tak zimnego, że aż mnie zabolało, więc odwróciłam się na pięcie i wróciłam do domu. Zamknęłam za sobą drzwi, poszłam do kuchni i popatrzyłam na nasze ostatnie jajka w proszku. W pokoju obok rozległ się słaby płacz Carol. Przypominał mi wiatr, który próbuje dostać się do środka domu przez szpary w oknach. Usiadłam przy stoliczku i spojrzałam na swoje dłonie, jakby mogły mieć trochę więcej sensu niż jajka. Zobaczyłam popękaną skórę, suche i czerwone grzbiety. Nie mam żadnych włosów na rękach. Nigdy nie miałam. Niesamowite, prawda? *** Myślisz sobie pewnie, że łatwo się zorientować, kiedy twój tatuś zmienia się w niedźwiedzia. Żyjesz z nim przez całą zimę nocy i całe lato dnia. Wydaje ci się, że dobrze go znasz. Nie wiesz jednak, że pewnego dnia stanie się niedźwiedziem i od ciebie ucieknie, przebierając łapami po śniegu i lodzie. Widzisz, jak je focze mięso. Może i lubi je bardzo, bardzo słabo upieczone, dosłownie ociekające krwią, ale z jakiegoś powodu nie widzisz w tym niczego niezwykłego. Trzymasz Carol na kolanach i karmisz ją zalanymi wodą sproszkowanymi ziemniakami. Opowiadasz jej o mamie, o jej twarzy, włosach, oczach i o tym jak się śmiała, aż w końcu tatuś uderza pięścią w blat stołu i każe ci przestać. Zastanawiasz się, czy może nie odejść, nie uciec. Mimo to zostajesz, ponieważ ktoś musi, ktoś musi być człowiekiem, ponieważ łudzisz się, że gdzieś głęboko w zgniliźnie może kryć się iskierka miłości. Zostajesz dlatego, że nienawidzisz, a więzy nienawiści są twarde i zimne niczym łańcuchy. Ja tak robiłam i założę się, że każdy postąpiłby tak samo na moim miejscu. Na moim miejscu każdy zrobiłby wiele rzeczy, o które nigdy by siebie nie podejrzewał. Nigdy to puste pojęcie. Mówię ci. *** Carol leży na plecach i macha piąstkami. Wygląda to tak, jakby się przed czymś zasłaniała, zamiast walczyć. Jakby przegrywała. Światła jest niewiele, podobnie będzie przez kolejne cztery miesiące, kiedy w ogóle będzie do nas docierać. Patrzę na Carol w jej łóżeczku i myślę o tym, jak to było, zanim tatuś został niedźwiedziem i kiedy mama jeszcze oddychała i się ruszała. Carol od zawsze była wojownikiem. Tatuś często powtarzał, że wywalczyła sobie drogę
17_64_NF_05_2015.indd 40 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
z brzucha mamy. Od urodzenia zasłaniała głowę, trzymała wysoko gardę. Jak prawdziwy bokser. Na małą Carol spada grad ciosów. Mała Carol jest liczona. Kiedy ją podnoszę, mam wrażenie, że nic nie waży. Niosę ją do kuchni i kładę na stole. Potem biorę sproszkowane jajka, dolewam wody, idę do kuchenki i robię to, co muszę zrobić. *** Tatuś nigdy nie twierdził, że damy radę wyżyć na konserwach i sproszkowanym jedzeniu, ale sądzę, że w pewien sposób w to wierzył, kiedy nas tu zaciągnął. Tatuś nigdy nie tłumaczył się ze swoich działań, może dlatego, że myślał, iż ich logika jest oczywista. I pewnie była. To znaczy, nawet jeżeli nie pojmowała jej moja głowa, to gdzieś głęboko wiedziałam, że jest słuszna. Kiedy znalazłam mamę, jej twarz wewnątrz plastikowej torebki była już całkiem sina. Na ustach miała zaschnięte wymiociny. Zasikała łóżko. Śmierć jest tak kurewsko obrzydliwa, powiedziałam później sama do siebie. Nigdy nie sądziłam, że może być tak paskudna. Coś tak okropnego rozprzestrzenia się jak rak. Rak, który zżerał mamę od środka. Wydaje mi się, że czuła, iż brzydka śmierć, która ją dopadła, jest już wewnątrz jej i jedyne co pozostało jej do zrobienia to wybrać sposób i czas, by się ujawnić. Kiedy uwolniła się z jej ciała, zakaziła cały świat. Mama dała przerzuty na cały cholerny świat. Rak zżerał mamę jeszcze przed urodzeniem Carol, ale nigdy nie widziałam kogoś piękniejszego niż ona. Carol była czysta. *** Po wszystkim tatuś powiedział, że ma dość tego cholernego gorąca, że potrzebuje zmiany. Za wszystkim, co robimy, kryje się jakaś logika. To wiem na pewno. Więc nie pytaj, dlaczego. To bezsensowne pytanie. Kiedy i jak są dużo lepsze. Mama na nie odpowiedziała. Tatuś zmienił się w niedźwiedzia i też na nie odpowiedział. Ja jeszcze nie zdecydowałam, jak sobie z nimi poradzę. *** Carol nie chce jeść jajek. Krzyczy i pluje, kiedy staram się wepchnąć je łyżką do jej ust. Tydzień temu skończyło nam się mleko dla niemowląt. Półtora tygodnia temu zniknęło paliwo ze skutera śnieżnego. Nie mam pojęcia jak – po prostu zniknęło. Jeżeli za tym też kryje się jakaś logika, to jeszcze jej nie odkryłam. Tatuś zawsze powtarzał, że czasem po prostu wpada się w gówno po pachy. Tatuś nie powiedział tego o mleku ani o paliwie, ale wiem, że właśnie to sobie myślał. Proszę, tatusiu, powiedz mi, że wszystko będzie dobrze. Tatuś mówi, że tobie nie skłamię, Susan. Pieprz się tatusiu. Po prostu się pieprz. Nie możemy wszyscy być niedźwiedziami, prawda?
2015-04-13 10:09:26
41
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 05/2015
*** Po prostu nie mam już siły, napisała mama. Nic więcej. Nie napisała, na co nie ma siły. Nie napisała, dlaczego nie ma siły. To była jej logika, jej powód. Zrobiła to, co zrobiła, ponieważ nie miała już wyboru. Odeszła. Zerwała łańcuchy, otworzyła klatkę, uciekła na wolność. Chciałam jej potem zazdrościć. Nie wiedziałam jak. Wciąż nie wiem. *** Słońce znowu chowa się za horyzontem. Carol już tylko słabo kwili. Cieszę się, że jest ciszej, ale gryzie mnie sumienie, ponieważ wiem, że zwyczajnie nie ma już energii na swoje normalne, przenikliwe wrzaski. Wkładam ją do koszyka, który mama plotła dla niej w ciepłe, wiosenne popołudnia. Patrzę na nią i na obrazek, który wisi na ścianie. Namalowałam go w ósmej klasie. Dostałam za niego nagrodę. Jest brzydki, ale mamie się podobał. Od kiedy zrobiła to, co zrobiła, spędziłam wiele nocy zastanawiając się, dlaczego. Obrazek przedstawia słoneczny krajobraz. Są na nim falujące wzgórza i rozległe pola u ich stóp. Z prawej strony rośnie kilka drzew. Perspektywę oczywiście spieprzyłam, ale nie tak bardzo, jak można by się spodziewać po uczennicy ósmej klasy. Trawa oraz drzewa są zielone i radosne. Chmury są całkiem niezłe – zawsze byłam najbardziej dumna z moich chmur. Powiesiłam go w komórce, która służy nam za salon, ponieważ jest to coś w rodzaju okna na całą naszą przeszłość bez lodu i miesięcy ciemności. Zawsze miałam wrażenie, że przeszkadza tatusiowi, ale on był na tyle miły, że nie kazał mi go zdjąć. Jest jednak brzydki. Jest brzydki, ponieważ jest nieprawdopodobny, a przez to jakby kpiący. Nigdy się tam nie znajdę. Nie sądzę, by to miejsce kiedykolwiek istniało. Kładę rękę na klatce piersiowej Carol. Czuję, jak wznosi się i opada, jak jej serce bije gwałtownie, zupełnie jak u małego, przerażonego chomika. Nie spuszczam wzroku z obrazka. Nagle zdaje mi się, że w cieniu drzew widzę przyczajonego niedźwiedzia, który patrzy na mnie czarnymi otworami oczu.
nauczyłam się mówić, płakałam, ponieważ brzmiało to tak pięknie. To rzadki przypadek – dziecko, które płacze nie dlatego, że jest głodne albo zmęczone, ale dlatego, że boli je coś w sercu. To niedobrze, że czujemy takie rzeczy jeszcze zanim nauczymy się je nazywać. Cicho, malutka. Tatuś jest przy tobie, mama jest przy tobie; mama nie jest martwa, a tatuś nie jest niedźwiedziem. Niedługo wróci do nas słońce, stopi lód i znowu będą rosły kwiaty. Będziemy mieć tyle jedzenia, że będziesz mogła jeść, aż zwymiotujesz, a nawet więcej. Carol przechodzi dreszcz. Zamyka oczy i wsuwa kciuk między wargi. Jedyna rzecz na całym świecie, która nie jest brzydka, to kłamstwa. *** Tatuś powiedział mi po pogrzebie, że muszę być silna. Usiedliśmy na werandzie. Miał bardzo poważną minę, ale ja myślałam tylko o tym, że nie widziałam, żeby płakał. Nie wierzyłam w to, co mówił podczas ceremonii, coś o miłości i stracie. Zaczęłam podejrzewać, że mówił to, ponieważ tak powinien, a nie dlatego, że naprawdę to czuł. Liczę na ciebie, Susan. Z domu dobiegł nas płacz Carol. Tatuś podniósł wzrok i wtedy zobaczyłam łzy w jego oczach. Nie były udawane. Zrobiło mi się go żal. Przez chwilę tatuś wyglądał smutniej niż kiedykolwiek. Więcej: tatuś był zagubiony, sprawiał wrażenie, jakby coś go goniło. To coś było porośnięte futrem, uzbrojone w zęby i pazury. Ona odeszła, wyszeptał tatuś. Mój Boże, ona naprawdę odeszła. Jak to się mogło stać? Nie wiesz?, spytałam i w tej samej chwili uświadomiłam sobie, że to najmniej odpowiednia rzecz, jaką mogłam powiedzieć. Było już jednak za późno. Na mgnienie oka tatuś w swoim czarnym garniturze stał się dwa razy większy, jakby przez ułamek ułamka sekundy nie był prawdziwy. Wstałam i poszłam do Carol. Ktoś na mnie liczył. Może był to tatuś, a może nie. Nie sądzę, żeby tatuś jeszcze na mnie liczył. ***
*** Zdawałam sobie sprawę, że mama nie chciała Carol. Nigdy tego nie powiedziała, ale wiedziałam, że nie ucieszyła się z tej niespodzianki. Całe tygodnie spędziła plotąc koszyk, ale miałam wrażenie, że jest to rodzaj kłótni. Jakby starała się coś udowodnić. Ona siedziała w salonie, tatuś w swojej kanciapie i nie odzywali się do siebie. Jeżeli z kimś nie rozmawiamy, to nie jest tak, że po prostu czegoś nie robimy. My właśnie robimy nic. Nie odzywali się do siebie, ale wyglądało to tak, jakby na siebie wrzeszczeli. Nie rozumiałam tego, kiedy to się działo, ale przed tym, jak tatuś zmienił się w niedźwiedzia, sama się tak zachowywałam. Tatusiu, może gdybyś z nią po prostu porozmawiał. Tatusiu, naprawdę usiłowałam cię nie urazić, ale teraz jesteś pieprzonym niedźwiedziem. Wytłumaczysz mi może, jak mam się teraz czuć? *** Czasami przytulam Carol i śpiewam jej, cicho i miękko, tak jak mama śpiewała kiedyś mi. Co ciekawe, tatuś też mi śpiewał. Śpiewali oboje, czasami w duecie i pamiętam, że jeszcze zanim
17_64_NF_05_2015.indd 41 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Bardzo cieszyłam się z narodzin Carol. Zawsze chciałam mieć siostrę. Chciałam robić z nią wszystko to, co robią ze sobą siostry, mieć kogoś, z kim mogłabym dzielić się sekretami. Chciałam mieć sojusznika. Ona chroniłaby mnie, a ja ją. Jej drobne paluszki, brązowy meszek na głowie i czerwona, pomarszczona twarzyczka były po prostu idealne. Byłam jedyną osobą, która ucieszyła się z tego, że Carol przyszła na świat. Wtedy w ogóle mnie to nie obchodziło. Ważne, że byłam choć ja. *** No więc Carol umiera. Bywa. *** Myślę o tatusiu – niedźwiedziu. Wyobrażam sobie, jak pędzi po śniegu, po błyszczącym w świetle księżyca lodzie. W mojej wyobraźni tatuś nie jest niedźwiedziem polarnym – co miałoby sporo sensu, zważywszy na miejsce, w którym się znajdujemy – tylko grizzly, wielkim, brązowym i kudłatym. Tatuś ma długie, zabój-
2015-04-13 10:09:26
42
Bart Siegieda
Sunny Carrie Moraine Cuinn
cze pazury, które żłobią ślady w lodzie. Potrafi stanąć na tylnych łapach i zasłonić sobą całe niebo. Ma zęby, którymi szarpie świat. Tatuś nigdy nie sypia. Myślę o jego futrze – jedynej rzeczy, która wciąż jest w nim miękka. Wyobrażam sobie, że zanurzam w nim ręce, chwytam długie, grube kudły, wspinam się mu na grzbiet i pozwalam, by poniósł mnie w ciemność. Tylko mnie, zupełnie samą. Myślę o tym, jak ryczy do księżyca, a wszystko, co chciał zamrozić w ciszy wyrywa się z jego gorącego, śmierdzącego gardła. Skąd wiem, że tatuś jest niedźwiedziem? A skąd cokolwiek wiemy? Wspominam wszystko, co wydarzyło się w ostatnim czasie i wychodzi mi na to, że tylko to ma sens. *** Ciałko Carol zaczyna stygnąć. Przytulam ją do piersi, kołyszę lekko i nucę piosenkę. Wiem, że robię to fatalnie, bo już prawie jej nie pamiętam. Piosenki są dla moich snów; muzyka przyprawia tatusia o ból głowy. A raczej przyprawiała. Od kiedy tu przyjechaliśmy, zero śpiewania. Tylko dla Carol, kiedy trzymam ją blisko siebie, szeptem, prosto w jej ucho. Carol jest taka malutka; wydaje się jeszcze mniejsza niż zaraz po urodzeniu. To, co zjadło mamę, przyszło tu za nami i ją też dorwało. Śmierć Carol jest tak samo paskudna, ale teraz, kiedy leży w mroku z główką na moim ramieniu, wygląda, jakby spała. Tak troszeczkę. Słyszałam, że ludzie mówią tak o zmarłych, ale to bzdura, nie? Zmarły to po prostu rzecz. Widać to na pierwszy rzut oka. Nie potrafię myśleć o Carol jak o zwykłej rzeczy. Nie mogę tego zrobić. Po prostu nie mam już siły. Wstaję. Wciąż mam na sobie kurtkę – musi tu być już koło zera. Zakładam kaptur. Szukam rękawiczek jedną ręką, bo drugą wciąż przyciskam do siebie Carol. Jakimś cudem zakładam je na dłonie bez puszczenia jej ciała. Zawijam ją w koc, żeby choć na chwilę uchronić ją przed zimnem. Są takie rzeczy, które kompletnie nie mają sensu, ale i tak się je robi. To nie jest nawet kwestia przyzwyczajenia. To przymus robienia tego, co robiło się za normalnego życia.
17_64_NF_05_2015.indd 42 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Wychodzę na dwór i widzę, że księżyc wschodzi. Odchodzę, ale jeszcze nie na zawsze. Carol w moich ramionach jest jak bryła lodu. Śpiewam jej, a wiatr, słaby i żałosny, śpiewa w odpowiedzi. Więc jednak komuś jest przykro. *** Tatusiu, zawsze byłeś niedźwiedziem. Zawsze byłeś włochaty i dziki. Nigdy nie lubiłeś ścian, więc kiedy zamknąłeś nas w nich tak blisko siebie, nie mogłeś dłużej zostać w środku. Musiałeś wydostać się na wolność, uciec. Tak naprawdę nawet cię za to nie winię. Jesteś tym, czym jesteś, tatusiu, podobnie jak wszyscy. Ja też jestem sobą i nie mam twojego futra. Nigdy mi go nie dałeś. Z całą pewnością nie dałeś go również Carol, która powoli sztywnieje mi w ramionach, kiedy brnę po kolana w śniegu. Tatusiu, do pasa mam przytroczony nóż. Chciałabym poderżnąć ci nim gardło, obedrzeć cię ze skóry i owinąć nią siebie i Carol. Chciałabym obedrzeć cię ze skóry śmierdzącej krwią i niedźwiedzim potem. Śmierdzącej od zbyt długiego noszenia. Tatusiu, przysięgam, że zanim zabrali mamę, widziałam ślady pazurów na jej szyi pod szalikiem. *** Kiedy przestaję iść, księżyc jest już wysoko. Wiatr przybiera na sile. To już nie są szepty i westchnienia, tylko rozpaczliwy wrzask. Tak wrzeszczała Carol, kiedy była głodna i nikt się nią nie zajmował, tak wrzeszczałam ja, z twarzą wgniecioną w poduszkę, aż zaczynała boleć mnie głowa. Teraz jestem spokojna. Pozwalam, by cały ten hałas huczał mi między uszami. Z jakiegoś powodu wszystko dookoła staje się przez to cichsze. Przede mną jest niewielkie wzniesienie, nie widzę jednak żadnych drzew. Wiatr wzbija w powietrze puszysty śnieg, tworząc mgłę, która tworzy tajemniczy poblask wokół księżyca. Wszystkiego dobrego, mamo. Powtarzałam to sobie po drodze, te słowa brzęczały mi w głowie jak piosenka. Wszystkiego dobrego, mamo, mała kupko popiołu. Wszystkiego dobrego, Carol, moja sztywna kosteczko lodu. I tak podniosłabym twoją rękę i ogłosiła zwycięzcą, gdyby nie to, że pewnie bym ci ją ode-
2015-04-13 10:09:27
43
Cmentarny proza Księżycowy zagraniczna taniec chłód pani Henderson Nowa Fantastyka 05/2015 04/2015 11/2014
rwała. Wszystkiego kurwa dobrego, tatusiu, ty niedźwiedziu. Ty tchórzu i niedźwiedziu. Po prostu nie mogłeś tego w sobie utrzymać, prawda? Nie potrafiłeś zostać w klatce.
Odrzuca głowę w tył. Patrzę na niego przez kilka minut, zanim wreszcie orientuję się, o co mu chodzi.
***
Tatusiu, to ty wylałeś paliwo ze skutera śnieżnego. Uciekłeś, ale zmusiłeś się do powrotu. Zabrałeś wszystkie drogi, całe światło, ale wróciłeś. Nie wiem, czy chciałeś, żeby Carol umarła. Nie sądzę, by miało to teraz jakieś znaczenie, ponieważ i tak nigdy nie będę mogła ci wybaczyć. Nie wiem, czy życzyłeś sobie śmierci mamy i prawie mnie to już nie obchodzi. Tatusiu, ty zawsze byłeś niedźwiedziem, twoja skóra zawsze była dla ciebie zbyt ciasna, kiedy śpiewałeś rzeczy, których sam nie mogłeś znieść, kiedy patrzyłeś na dzieci zbyt małe i słabe, by mogły pochodzić od ciebie. Niedźwiedzie potrafią jednak kochać, nawet jeśli jest to miłość pełna kłów i pazurów. Mimo że jesteś tchórzem, nadasz się jako transport. Niedźwiedzie nie czują litości. Tak to już jest, a ty nie możesz tego zmienić. Więc zabierz mnie stąd, tatusiu, skoro już skończyliśmy. Weź mnie z powrotem do światła, ciepła i życia, zostaw mnie tam i potem rób co chcesz. Bądź niedźwiedziem, ale niech ja się nim nie stanę. Opieram policzek na miękkiej i ciepłej skórze tatusia. Cała podskakuję w rytm jego kroków. Czuję się, jakby kołysał mnie do snu. Pamiętam jak Carol leżała w moich ramionach, ciepła i bezpieczna. Pamiętam nawet jak tatuś kołysał mnie, kiedy byłam mała, jak mruczał mi swoje niedźwiedzie piosenki i próbował pokochać mnie w swój straszny, zwierzęcy sposób. Nigdy nie potrafiliśmy się kochać, tatusiu. Może kiedyś nauczymy się, jak ze sobą żyć. Carol grzeje się w jego brzuchu, kiedy niesie mnie – nas – gdzieś za horyzont. Przed nami widać to, co zostało z drogi. Z lewej strony wschodzi słońce, które da nam choć trochę światła na kilka najbliższych godzin. To dla mnie bardzo ważne. Przez chwilę znowu razem, we troje, wychodzimy z objęć nocy. Tatusiu, nie możemy wszyscy być niedźwiedziami, a ja nie mam futra, które by mnie okryło. To logiczne, że warto w końcu odejść. Śmierć jest brzydka, a piękno jest kłamstwem. Świt jest jednak piękny. W tej chwili mam zamiar uwierzyć w to kłamstwo..
Siadam w śniegu i patrzę, jak tatuś idzie do mnie po krach. Wędruje na czterech łapach, jakby zupełnie nic nie ważył. Z daleka widzę, jak jego futro faluje, kiedy tatuś się porusza, jak błyszczy w świetle księżyca. Zadymka sprawia, że wygląda raczej jak wyobrażenie niedźwiedzia niż prawdziwe zwierzę. Tatuś do mnie wraca. Trzymam w ramionach martwą siostrę i mam nadzieję, że otrzymam jakieś przeprosiny, ale tak naprawdę się ich nie spodziewam, bo od kiedy to niedźwiedzie przepraszają? Niedźwiedzie to niedźwiedzie, a ja to ja. Mama i Carol wciąż są martwe. Zostaliśmy tylko we dwoje, zgodnie z twardą logiką, która rzeźbi linie w naszym świecie i rozcina nas jak piątoklasista żabę na lekcji biologii. Rozcina i klasyfikuje. Tatusiowi skończyły się opcje, więc uciekł. Jednak teraz wraca. Wstaję tuż przed tym, jak do mnie podchodzi. Jego oczy przypominają otwory w głowie. Parska, rusza pyskiem i wydaje warkot, który brzmi bardziej jak jęk. Jak gdyby cierpiał. Wstaję, patrzę na niego i wręczam mu Carol niczym prezent. Weź ją, sukinsynu, mówię. Przytul ją, tak jak nigdy nie umiałeś, ani ty, ani mama. Weź ją i niech to wszystko się skończy. Obwąchuje ją i obnaża kły. Ostrożnie, powoli, zaciska żółtawe zęby na jej ciałku, odrzuca głowę do tyłu i połyka ją bez gryzienia. Pożera ją w całości, nieuszkodzoną. Delikatnie. Patrzę na niego i nareszcie czuję, że mogę płakać, że jest to mój wybór. Jednak wciąż nie chcę tego robić. Mogłabym odejść. Z tego też rezygnuję. Wiele razy podejmowałam już tę decyzję. Taka jest moja logika. Być może nigdy nie byłabym w stanie wybrać niczego innego. Tatuś jeszcze raz się otrząsa i patrzy na mnie. Oczy powinny błyszczeć mu tak samo jak zęby, pozostają jednak ciemne. Kiedy tatuś chodził w ludzkiej skórze, jego oczy błyszczały, ponieważ niedźwiedź, który się w nim krył, wyglądał przez nie na świat. Ale teraz został tylko niedźwiedź. Nie ma już nic, co mogłoby świecić. Jest rozciągnięty, nadęty, lecz w środku pusty jak balon. Tatuś staje na tylnych łapach. Podnoszę wzrok, ale się nie odwracam. Nie uciekam. Cokolwiek by się działo, nikt nigdy nie podniósł na mnie ręki i sądzę, że teraz też nikt nie podniesie na mnie łapy. Tatusiu, wiem, dlaczego tu przyszedłeś, ale czemu zaciągnąłeś tu też nas? W końcu pozbyłeś się Carol. Podobało ci się? Ulżyło ci? Jakie miałeś plany w stosunku do mnie? Czy w ogóle jakieś miałeś? Wciąż myślę, że mogłam odejść. A jednak tu jestem. W końcu możemy spędzić trochę czasu we dwoje. To trochę kwestia zasad, ponieważ tylko to mi pozostało. Oprócz ciebie. Tatuś kiwa się lekko, znowu warczy, po czym opada na przednie łapy z głośnym łupnięciem. Obwąchuje mnie dokładnie. Jego nos jest zimny, mokry i jakby trochę jedwabisty. Przypomina skórę foki. Nie mam nawet jak wrócić do domu, mówię, zanurzając ręce w futrze na jego głowie. Chwytam go za pysk i otwieram paszczę. Nawet gdybym próbowała, nie mogę skorzystać z drogi. Jak do cholery mam sobie poradzić z tym śniegiem?
17_64_NF_05_2015.indd 43 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
***
Przełożył Maciej Nakoniecznik
Sunny Moraine Prawie równo rok temu prezentowaliśmy jej „Stertę porwanych obrazów” („NF” 4/2014), czyli opowieść o ludziach jako Obcych, a jeszcze wcześniej debiutowała w Polsce wspaniałym „Horyzontem zdarzeń” („NF” 2/2014). Teraz powraca dziwnym, poetyckim, niezwykłym i – rzecz jasna – wspaniale napisanym „Księżycowym chłodem”, czyli tekstem tajemniczym, niejednoznacznym, nieoczywistym w interpretacji. (mz)
2015-04-13 10:09:27
44
proza zagraniczna
Bilans zysków i strat
(Collateral)
Peter Watts
W
yciągnęli Becker w osiem minut. Co do sekundy. Ciała na piasku zostawili na pastwę padlinożerców, których nie wykończyło szóste masowe wymieranie. Munsin wciągnął ją do Sikorsky’ego i natychmiast spróbował ręcznie wyrwać wszczepy. Skrzydłowy zakołysał się, zablokował i rozgrzał na maksa w ciągu przerażającej połowy sekundy, po upływie której uspokoiły go makra rozpoznające zagrożenia, reagujące tym razem z opóźnieniem. Ktoś gwałtownym ruchem wcisnął wtyczkę między łopatki Becker. Bezprzewodowe bramki w jej głowie otworzyły się i Blanch, siedzący na górze w kokpicie, z bezpiecznej odległości uśpił protezy kapral. Karabiny na jej ramionach opadły jak poddane narkozie kończyny, z luf wciąż unosił się dym. - Kapralu. – Pstryk palców przed twarzą. – Kapralu, jesteś przytomna? Becker mrugnęła. – Oni... To byli ludzie. Tak jej się przynajmniej wydawało. Widziała tylko profile cieplne; jasne kolory podstawowe wśród ciemności. Na początku miały nogi i ręce, potem rozlały się jak blednące tęcze, jak mieniące się barwami plamy oleju. Munson milczał. Za rufą oddalała się Abemama, pasek spalonego koralowca otoczony poświatą podczerwieni; krwawiący znów na niebie, bliski promieniowaniu ciała doskonale czarnego blask wczorajszego słońca. Blanch nacisnął jeden z klawiszy i halo zniknęło: nocne oczy oślepły, uszy ogłuchły na długości fali sięgające poza zakres ludzkiego słuchu, wszystkie zmysły z powrotem stały się niepełnosprawne, okaleczone do poziomu ciała i krwi. Ale kurs. Zanim zapadła ciemność. Sprawiał wrażenie błędnego. - Nie lecimy na Bonriki? - My tak – odpowiedział sierżant. – Ty wracasz do domu. Masz spotkanie przy Aranuce. Wyciągamy cię stąd, zanim cała sprawa wybuchnie. Czuła jak Blanch grzebie jej głęboko w mózgu, ściągając logi operacji. Próbowała uzyskać dostęp do strumienia danych, ale zaraz ją zablokował. Nie miała szans się dowiedzieć, co maszyny wyciągały jej z mózgu, nie miała szans się dowiedzieć, czy cokolwiek tam dla niej zostawią. To i tak nie było ważne. I tak nie udałoby się jej wymazać z głowy tamtych obrazów, nawet, jeśli by próbowała. - Na pewno byli wrogami – mówiła pod nosem. – Skąd inaczej mieli by się tam wziąć, to znaczy: kim innym mogliby być?. I po chwili:–Czy któryś z nich... - Nie byłaby z ciebie nadludzka maszyna do zabijania, gdyby zdążyli – rzucił z drugiego końca kabiny Okoro. – Nawet nie mieli broni. - Szeregowy Okoro – powiedział spokojnym głosem sierżant. – Zamknij pierdoloną gębę. Wszyscy: Okoro, Perry, Flannery i Cole siedzieli po drugiej stronie kabiny, jak najdalej od niej, lekceważąc reguły wyważenia pojazdu. Żaden z nich nie miał jeszcze wszczepów. Takich jak Becker było wciąż za mało, jedna sztuka na trzy czy cztery kompanie, i to tylko wtedy jeśli pozwalał na to budżet i istniało polityczne zapotrzebowanie. Becker przyzwyczaiła się już do kąśliwych uwag za każdym razem, kiedy zaczynała się rozmowa na ten temat. Żołnierze udawali twardzieli, odgrywając głębokie rozczarowanie kosmiczną
17_64_NF_05_2015.indd 44 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
niesprawiedliwością, która sprawiła, że to córka farmera z pieprzonego Red Deer wyciągnęła na tej loterii szczęśliwy los. Nigdy jej to szczególnie nie ruszało. Chociaż wygadywali bzdury, zazdrość w ich oczach zawsze wyglądała na naturalną i nie pozbawioną sympatii. Teraz nie była już taka pewna, co w nich widzi.
*** Osiem tysięcy kilometrów do kanadyjskiej przestrzeni powietrznej. Kolejne cztery do Trenton. W sumie czternaście godzin na pokładzie KC-500, który dowództwo zdołało szybko wyszarpać od ONZ. Ciągnęły się, jakby było ich czterdzieści: każda chwila bezlitośnie przytomna, każda chwila wypełniona torturami autoanalizy. Becker oddałaby wszystko za możliwość wyłączenia się choćby na moment, przespania tępego, niekończącego się ryku turbowentylatorów, infinitezymalnego rozjaśniania się nieba, od czerni przez szarość do pogodnego, drwiącego błękitu. Nie miała jednak odpowiednich wszczepów. W drodze do domu towarzyszył jej Blanch, innego rodzaju dodatek. Zwykle nie mógł wytrzymać pięciu minut bez grzebania w jej wnętrzu, modyfikowania tego czy innego inhibitora, tego czy innego interfejsu mózg-komputer, zawsze usiłując ściąć kolejne milisekundy lagu. Teraz siedział bezczynnie, wpatrując się w pokład, okno czy jakiś pas przytrzymujący ładunek, którego zapinka uderzała regularnie w kadłub. Pociągający za sznurki Becker pad sterowniczy leżał uśpiony na jego kolanach. Może kazano mu trzymać się z daleka, zostawić miejsce zbrodni w nienaruszonym stanie dla śledczych z IT. A może po prostu nie był w nastroju. - Czasem można wdepnąć w gówno. Becker podniosła wzrok. – Co? - I tak mamy szczęście, że coś takiego nie stało się już kilka miesięcy temu. Połowa tych pojebanych wysp jest już pod wodą, druga rzuca się sobie nawzajem do gardeł, walcząc o kilka suchych hektarów i transgenikę. No i jeszcze pierdoleni Chińczycy, którzy tylko czekają na wymówkę, żeby „pomóc” – Blanch prychnął. – Pewnie można to nazwać misją sił pokojowych. Jeśli się ma naprawdę skrzywione poczucie humoru. - Pewnie tak. - Szkoda, że nie jesteśmy Amerykanami. Oni nawet nie podpisują takich traktatów, po prostu robią co im się podoba – ciągnął Blanch. – Może i żyją na faszystowskim zadupiu, ale przynajmniej nie trzęsą się im tyłki kiedy tylko ktoś zacznie mówić o „zbrodniach wojennych”. Wiedziała, że chciał jej w ten sposób poprawić humor. - Pierdolone „reguły konfliktu”.
*** Po wylądowaniu osiem godzin w IT: każdy wszczep przetestowany niemal do stopienia, każda proteza rozebrana do śrubek, podczas gdy podłączone do nich mięso siedziało w ciszy, zachowując krzyki dla siebie. Dano jej cztery godziny na pryczy, chociaż mechanizmy regulujące, w które była wyposażona, mogły wyssać zmęczenie wprost z krwi, wyrównać poziomy adenozyny i melatoniny
2015-04-13 10:09:28
proza zagraniczna
45
Nowa Fantastyka 05/2015
tak precyzyjnie, że nawet nie zaczęłaby ziewać, zanim w pewnym momencie nie padłaby trupem, powalona zapaścią serca. Mogli sobie na to pozwolić: i tak mieli do wykonania inne plany, innych ludzi, których należało sprowadzić z odległych oceanów. Powiedzieli jej, żeby się nie martwiła. Powiedzieli, że to nie jej wina. Dali propranolol, który miał jej pomóc w to uwierzyć. Cztery godziny leżenia płasko na plecach, wpatrywania się w sufit. A teraz znalazła się tutaj. Jej dusza wciąż tkwiła w miejscu oddalonym o tysiące kilometrów, ciało zaś wylądowało w pozbawionym okien pokoju, którego trzy ściany wyłożono dębowymi panelami, a czwartą oblepiono podświetlanymi mapami i planami taktycznymi. Dowiadywała się, co robił wróg, poza czajeniem się w środku pieprzonej nocy na wojskowego cyborga. - Łowili ryby – poinformował ją gość z Wojskowego Biura Śledczego. - Nie – powiedziała Becker, a jakaś podświadoma procedura dodała automatyczne „majorze” Prawnik Biura – Eisbach, tak, to było jej nazwisko – potrząsnęła głową. - Mieli żyłki w wysięgnikach, kapralu. Mieli haczyki, wiadra. Żadnej broni. Trzymający się w tyle generał – Becker domyśliła się, że przyjechał z głównego sztabu w Ottawie, choć nikt nie dokonał oficjalnej prezentacji – spojrzał na trzymany w ręku pad sterowniczy, ale nic nie powiedział. Potrząsnęła głową. - Tam nie ma żadnych ryb. Wszystkie rafy Kiribati są zakwaszone od dwudziestu lat. - Oczywiście będziemy podkreślać ten fakt – powiedziała Eisbach. – Nie można obwiniać układu o to, że nie rozpoznał profili, które w badanej strefie nie powinny w ogóle występować. - Ale dlaczego oni… - Może ze względu na tradycję. – Wojskowy śledczy wzruszył ramionami. – Jakiś aspekt lokalnej kultury. Sprawdzamy to w lokalnych organizacjach pozarządowych, ale jak na razie żadna nie zgadza się wziąć na siebie odpowiedzialności. Cokolwiek tam robili ci goście, na pewno nie mieli na to zgody ONZ. - Nie było ich widać przy podejściu – przypomniała sobie Becker. – Żadnego obrazu czy dźwięku… chodzi mi o to, że jak to możliwe, że kilka łódek tak się podkradło? Musieli używać jakiejś technologii stealth, a przynajmniej tak to rozpoznał Skrzydłowy. Po prostu... nagle się tam pojawili. Dlaczego to wszystko przychodziło jej z takim trudem? Wszczepy miały za zadanie utrzymywać ją w równowadze, wpuszczać do żył idealnie dobrany koktajl zapewniający opanowanie i jasność myśli nawet w warunkach śmiertelnego zagrożenia. Oczywiście miały też rozpoznać nieuzbrojonych cywili, kiedy tylko tacy znaleźliby się w ich zasięgu... Śledczy kiwał głową. - Twój mechanik. Specjalista, eee… - Blanch – padło z ust jedynego cywila w pokoju, dyskretnie stojącego przy doniczkach z roślinami. Becker zerknęła w jego stronę, dostając w odpowiedzi krótki, wytrenowany uśmiech. - Tak, specjalista Blanch. Podejrzewa, że nastąpiła jakaś awaria systemów. - Nigdy nie otworzyłabym ognia, gdyby…–Co oczywiście znaczyło: Ja nigdy nie otworzyłabym ognia. Nie zachowuj się jak drżąca kotka, Becker. W ubiegłym miesiącu rzuciłaś się na jednego z Kuan-Zhanów bez żadnej osłony czy wsparcia i nawet się nie spociłaś. Teraz przynajmniej mogłabyś nie rozklejać się, stojąc obok pierdolonego filodendrona. - Wypadki zdarzają się w… tego rodzaju sytuacjach – przyznał ze smutkiem śledczy. – Drony źle identyfikują cele. Działo osadzone w bunkrze myli cywila z wrogim bojownikiem. Technologia nie jest doskonała. Niekiedy zawodzi. Nie ma w tym nic więcej. - Tak, majorze.–Blednące tęcze, wykrwawiające się w noc.
17_64_NF_05_2015.indd 45 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
- Jak dotąd logi potwierdzają interpretację Blancha. Może minąć kilka dni, zanim zdobędziemy pewność. - Kilka dni, których nie mamy. Niestety. Generał przejechał palcem po padzie. Wyciszony kanał informacyjny wykwitł na ścianie z wyświetlaczami za jego plecami: parlament, relacja na żywo. Poseł opozycji wstający, deklarujący coś, siadający. Posłowie rządowi po drugiej stronie przejścia, na zmianę podnoszący się i siadający. Ustawiona w dwóch rzędach kolekcja letargicznych darmozjadów. Oczy generała wciąż były utkwione w jego padzie. - Czy wiesz, o czym mówią, kapralu? - Nie, panie generale. - Mówią o tobie. Od wypadku minęło zaledwie półtora dnia, a oni już debatują nad nim podczas interpelacji. - Czy my… - My nie. Był przeciek. Zamilkł. Za jego plecami niezdolni do otrząśnięcia się z szoku, patrzący na boki politycy partii rządzącej jąkali się albo wręcz milczeli, wysłuchując ataków opozycji. Fotel ministra obrony, zauważyła Becker, był pusty. - Wiemy kto, panie generale? Potrząsnął głową. - Ludzi, którzy mogli przechwycić jedną lub więcej naszych wiadomości, było bardzo wielu. Tych, którzy potrafiliby ją odkodować, jest już dużo mniej. Bronię się przed myślą, że to ktoś z naszych, ale nie możemy tego wykluczyć. W każdym razie – wciągnął powietrze – nici z planów, by zająć się tym bez rozgłosu. - Tak, panie generale. Wreszcie uniósł wzrok i popatrzył jej w oczy. - Chciałbym zapewnić, kapralu, że nikt tutaj nie wyraża żadnych osądów w kwestii potencjalnej… winy. Widzieliśmy dane telemetryczne, transkrypty, wywiady. Narzędzia do przeprowadzania zintegrowanych testów wciąż analizują wyniki, ale jak dotąd nie ma żadnych dowodów na świadome błędne działanie z twojej strony. Świadome, Becker zauważyła beznamiętnie. Nie celowe. Kiedyś to rozróżnienie nie przyszłoby jej nawet do głowy. - Ale niezależnie od tego, znaleźliśmy się w sytuacji, która wymaga zmiany strategii. Zadecydowano, że z powodu przecieku jesteśmy zmuszeni zetrzeć się z opinią publiczną. Odmowa komentarza i odwoływanie się do bezpieczeństwa narodowego spowodowałyby tylko, że bardziej wyglądalibyśmy na winnych, a po tym bałaganie na Filipinach nie możemy sobie pozwolić nawet na pozór tuszowania sprawy. – Generał westchnął. – Przynajmniej tak to wygląda z punktu widzenia ministra. - Tak, panie generale. - Dlatego zdecydowano… przykro mi, że spotyka to ciebie, wiem, że nie tego oczekiwałaś, kiedy zgłosiłaś się do armii... zdecydowano, że musimy wyjść z tym na zewnątrz. Sterować narracją. Ogłosić, że można z tobą przeprowadzać wywiady, udowodnić, że nie mamy nic do ukrycia. - Wywiady, panie generale? - Będziesz współpracować z panem Monahanem. – Na dźwięk swojego nazwiska cywil wysunął się do przodu. – Jego firma już wcześniej okazała się przydatna w… kontaktach z mediami. - Ben. Po prostu Ben. – Monahan zrobił krok, wyciągnął prawą dłoń do uścisku, a w lewej podał Becker wizytówkę, z nazwą Optic Nerve pobłyskującą ponad gęstą listą przypominających symbole giełdowe rekomendacji od poprzednich klientów – Wiem, jakie to trudne, kapralu. Domyślam się, że ostatnią rzeczą, jaką chce pani teraz usłyszeć, to pomysły jakiegoś wysoko opłacanego doradcy do spraw wizerunku na to, jak panią chronić. Mam rację? Becker przełknęła ślinę, skinęła głową i uwolniła wciąż ściskaną przez Monahana rękę. Fantomowe skrzydła uderzały w jej ramiona.
2015-04-13 10:09:28
46
proza zagraniczna MIKE Peter HELPRIN Watts
- Dobra wiadomość jest taka, że nikogo nie trzeba chronić. Nie jestem tu po to, by zrobić z gówna kolorowy lizak, a nie zawsze mogę to powiedzieć o swojej robocie. Moim zadaniem jest to, żeby prawda ujrzała światło dzienne. Jak wiesz, nie brakuje takich, którzy mniej są zainteresowani tym, co się naprawdę zdarzyło, a bardziej zależy im na wykorzystaniu sytuacji do własnych interesów. - Rozumiem – powiedziała cicho Becker. - Na przykład ta osoba. – Po prostu Ben uderzył palcem w zegarek, usuwając parlament ze ściany. Na jego miejscu ukazała się kobieta mająca mniej więcej metr siedemdziesiąt wzrostu, o krótko, niemal po wojskowemu ściętych włosach. Sprawiała wrażenie, jakby była przechylona – niewątpliwie miał coś z tym wspólnego osłonięty hełmem oficer kanadyjskiej policji ściskający jej lewy biceps. Zza kołyszącej się w niezgrabnym tańcu dwójki cisnęli się demonstranci i pacyfikujące protest drony. - Amal Sabrie – powiedział Nonahan. – Niezależna dziennikarka, ceniona przez lewicę za jej działalność związaną z prawami człowieka. Urodzona w Somalii, ale już jako dziecko znalazła się w Kanadzie, w Beledweyne. Czy ta nazwa coś ci przypomina, kapralu? Becker potrząsnęła głową. - Pułk powietrzno-desantowy? 1992? - Nie, przykro mi. - Ok. Powiedzmy, że ta kobieta ma więcej niż przeciętny człowiek powodów, by nie ufać kanadyjskiej armii. - Ostatnia osoba, o której można by się spodziewać, że będzie po naszej stronie – rzucił Eisbach. - Tak jest. – Monahan skinął głową. – I właśnie dlatego zgodziłem się na jej prośbę o wywiad. I obiecałem wyłączność.
*** Starły się na terytorium neutralnym, zaproponowanym przez Sabrie i niechętnie zaakceptowanym przez sztabowców: na patio kafejki w połowie wysokości Layton Tower w Toronto, z widokiem na Lakeshore. Wystawało ze ściany budynku jak wisząca ponad przelatującymi sporo niżej dronami huba. Niemal patologiczna empatia skierowana ku ofiarom. Monahan zinwentaryzował słabe punkty Sabrie tak jakby wyrywał kolejne odnóża pająkowi. Serce krwawi jej na myśl o bezdomnych kotach, czy chorych na raka wiewiórkach; do rozpaczy doprowadzają wiadomości o maltretowanych kobietach, ciemiężonych mniejszościach i porażeniach elektrycznymi pałkami. Nie pozwala sobie jednak na jawne okazywanie wściekłości, nie daje się wyprowadzić z równowagi losowymi aktami mikroagresji i tym samym nie traci energii i pozycji. Jest na tyle sprytna, że wie na co warto oszczędzać siły. Właśnie dlatego wciąż pojawia się w kablówkach w najlepszym czasie antenowym, podczas gdy reszta lewackich ujadaczy walczy o miejsce na publicznych mikroblogach. Poruszający się dwadzieścia pięter niżej przechodnie przypominali mrówki. Dla Becker nigdy mieli nie nabrać ludzkich rozmiarów: przyleciała prosto na dach i tak samo się stąd wydostanie. Taki warunek postawili ci, którzy zdecydowanie woleliby, żeby ten wywiad odbył się w ściślej kontrolowanych warunkach. Którzy zdecydowanie woleliby, żeby ten wywiad w ogóle się nie odbył. To, że dopuścili do rozmowy w takiej sytuacji mówiło wiele o reputacji Optic Nerve w ograniczaniu strat. Jeśli tylko uda się nam sprawić, że zacznie cię postrzegać jako ofiarę – a przecież nią jesteś – zmienimy ją z publicznego wroga w potężnego sprzymierzeńca. Przy przystawkach uzna cię za narzędzie w ręku patriarchii, a zanim podadzą deser za bratnią duszę. A może nawet więcej mówiło o całej sytuacji to, że optymalna strategia polegała na postawieniu wszystkiego na jedną kartę i modleniu się, by pomysł wypalił.
17_64_NF_05_2015.indd 46 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
A OTO I ONA wymruczał Monahan tuż pod skórą na jej skroni, ale Becker już wcześniej dostrzegła cel, usadowiony przy stoliku tuż obok balustrady. Po jednej stronie stały doniczki z kwiatkami i przystawki, po drugiej ziała osiemdziesięciometrowa przepaść, zapewniająca przy upadku szybką śmierć. Skrzydłowy, pozbawiony kłów, ale wciąż nieufny, wysłał do kikutów amputowanej broni nakazy czuwania. Amal Sabrie podniosła się na widok swojej rozmówczyni. - Wygląda pani... – zaczęła. Fatalnie. Becker nie spała od trzech dni. Nie powinno być tego po niej widać, cyborgi się nie męczą. - Chodzi mi o to – ciągnęła gładko Sabrie – że myślałam, że wszczepy będą się bardziej rzucały w oczy. Wielkie skrzydła, rozpościerające się od jej ramion i wcielające w życie boski gniew. Kapral Nandita Becker, Anioł Śmierci. - Zwykle tak jest. Ale daje się je zdjąć. Żadna z kobiet nie wyciągnęła dłoni do uścisku. Usiadły. - Domyślam się. Inaczej musiałaby pani spać na stojąco. – Najwyraźniej przyszła jej do głowy jakaś myśl. – Pani śpi, prawda? - Proszę pani, jestem cyborgiem, a nie odkurzaczem. – Poczuła niespodziewany błysk irytacji. Jasną iskrę pośród rozległej, pogrążonej w ciemnościach równiny. Po tylu bezsennych, całkowicie pozbawionych emocji godzinach, przyniosła ona Becker ulgę. Monahanowi się jednak nie spodobała. ZA OSTRO. ODPUŚĆ TROCHĘ. Sabrie nawet nie mrugnęła. - Cyborgiem, który potrafi jedną ręką przewracać samochody. Jeśli wierzyć filmikom reklamowym. ZACHOWUJ SIĘ PRZYJAŹNIE. DAJ JEJ TROCHĘ KONKRETÓW, NIE KAŻ WYRYWAĆ SOBIE ZĘBÓW. Dobra. Becker obróciła się na krześle, przekrzywiając szyję tak, by dziennikarka zobaczyła końcówkę pokrytej czarną emalią stonogi przymocowanej nitami do kręgosłupa kapral. - Wzmocnienia kręgosłupa i kości długich pozwalające na większe obciążenia. Nakładki mięśnie-okablowanie, magazynujące prawie dwadzieścia dżuli na centymetr sześcienny.–W bezmyślnym wyliczaniu technicznych specyfikacji było coś uspokajającego.–Sprzężenia ponad siedemdziesięcioprocentowe nawet w... TROCHĘ, KAPRALU. - A zresztą – Becker wzruszyła ramionami. – Większość gadżetów siedzi w środku. Reszta jest opcjonalna, wtyczki i autokonfiguracja... – Wzięła głęboki oddech i przeszła do rzeczy. – Powinnam od początku podkreślić, że nie mam autoryzacji do podawania konkretnych danych dotyczących misji. - Nie jestem tu, by o nie pytać. Chciałam porozmawiać o pani. – Postukała palcem w menu, wpisując zamówienie na kryl i piwo Rising Tide. – Co dla pani? - Dziękuję, nie jestem głodna. - Jasne – dziennikarka podniosła wzrok. – Ale tak w ogóle pani je, prawda? Nadal ma pani układ trawienny? - Nieee, po prostu podłączają mnie do gniazdka. – Uśmiech mający pokazać, że żartuje. TERAZ JEST DOBRZE - Widzę, że wciąż ma pani dobry humor – twarz Sabrie nagle skamieniała. CHOLERA. WPAKOWALIŚMY SIĘ PIERWSZORZĘDNIE. Drżenie lewej dłoni. Becker zabrała ręce ze stolika, położyła je na kolanach. - No dobrze – powiedziała w końcu Sabrie. – Zacznijmy. Muszę przyznać, że zdziwiło mnie, że siły specjalne w ogóle mnie do pani dopuściły. Zwykle w takich przypadkach odmawiają komentarzy,
2015-04-13 10:09:28
Bilans zysków i strat
47
Nowa Fantastyka 05/2015
zwierają szeregi i czekają aż uwaga publiczna przejdzie na kolejny celebrycki skandal. - Tylko wykonuję rozkazy. – Tik w ręce Becker nie chciał odpuścić. Złożyła dłonie i mocno je zacisnęła. - Porozmawiajmy więc o czymś, o czym wolno pani mówić – zaproponowała Sabrie. – Jak się pani czuje? Becker mrugnęła. – Słucham? - W związku z tym co się stało. Z pani rolą w tych wydarzeniach. Jak się pani z tym czuje? ODPOWIEDZ SZCZERZE. - Okropnie, kurewsko okropnie – powiedziała, z trudem wydobywając z siebie słowa. – Jak miałabym się czuć? - Okropnie – przyznała Sabrie. Milczała przez dłuższą chwilę, dając Becker dojść do siebie. Potem naciskała dalej:–Oficjalna wersja to awaria podukładów. - Śledztwo wciąż trwa – cicho stwierdziła kapral. - Ale takim wnioskiem się zakończy, wiemy to od naszych źródeł. Pani wszczepy otworzyły ogień. Nie pani. Nie było umyślności. Plamy fałszywych kolorów rozlewające się po piasku. - Czy czuje się pani tak jakby ich zabiła? POWIEDZ JEJ PRAWDĘ, wyszeptał Monahan. - Ja… część mnie to zrobiła. Prawdopodobnie. - Mówią, że wszczepy nie zrobiłyby niczego, czego nie zrobiłaby pani sama. Po prostu działają szybciej. Sześcioro ludzi łowiących ryby pośrodku pustego oceanu. Kurwa, to nie miało żadnego sensu. - Czy tak pani to rozumie? – dopytywała się Sabrie. – Mózg decyduje co zrobić, zanim jeszcze wie, że już podjął decyzję? Becker z wysiłkiem zdołała się skupić na pytaniu i niepewnie kiwnęła głową. Nawet ten gest wydawał się jej dziwnie roztrzęsiony, ale dziennikarka nie dała po sobie poznać, że coś zauważyła. - To tak jak z bąblem powietrza unoszącym się z dna jeziora. Nie widzimy go, dopóki nie dotrze do powierzchni. A wszczepy widzą go... wcześniej. - Jakie to uczucie? - Tak jakby…–Becker zawahała się. SZCZERZE, KAPRALU, ŚWIETNIE CI IDZIE. - Tak jakby miało się tuż przy sobie naprawdę dobrego skrzydłowego, osłaniającego cię z wszystkich stron. Eliminującego zagrożenia nawet zanim je dostrzeżesz. Tyle, że używającego do tego twojego własnego ciała. Czy to brzmi sensownie? - Na ile to możliwe. Dla kogoś bez żadnych wszczepów. – Sabrie spróbowała zmarszczyć brwi. – Czy tak właśnie czuła się pani przy Tionee? - Przy kim? - Tionee Anoka. Reesi Eterika. Io.. – przerwała, widząc wyraz twarzy Becker. - Pierwszy raz je słyszę – powiedziała po chwili kapral. - Ich nazwiska? Becker potaknęła. - Mogę przesłać pani pełną listę. Przy stoliku pojawił się kelner. Postawił przed Sabrie wysoki kufel i parujący talerz fluorescencyjnych czerwonych eufazji; wyczuł napięcie między kobietami i wycofał się bez słowa. - Nie... – Becker zamknęła oczy. – To znaczy tak, czułam się dokładnie tak samo. Na początku. Przecież musiało wystąpić jakieś zagrożenie. Skoro wszczepy… to znaczy skoro ja otworzyłam ogień. Zginęłabym już przynajmniej cztery razy, gdybym zawsze czekała, aż dowiem się do czego strzelam. – Przełknęła ślinę. – Tyle, że tym razem... po wszystkim zaczęły do mnie docierać różne rzeczy. Dlaczego nie widziałam, że się zbliżają? Dlaczego nie… OSTROŻNIE, KAPRALU. ŻADNYCH DANYCH TAKTYCZNYCH.
17_64_NF_05_2015.indd 47 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
- Niektórzy z nich wciąż... poruszali się. Jeden coś mówił. Próbował mówić. - Do pani? W paśmie ultrafioletu tekstura szkła stolika rozbijała padające pod kątem światło słoneczne na miniaturowe tęcze. - Nie mam pojęcia. - Co mówili? – Sabrie przerzucała kruggety widelcem, ale żadnego nie wzięła do ust. Becker potrząsnęła głową. – Nie znam kiribati. - Tyle wszczepów i nikt nie zorganizował pani tłumaczenia w czasie rzeczywistym? - Nigdy... nigdy o tym nie pomyślałam. - Może tamte mądre maszyny zobaczyły podnoszące się bąbelki. One wiedziały, że pani nie chciałaby wiedzieć. O takiej możliwości też nie pomyślała. - A więc czuje się pani okropnie – podsumowała Sabrie. – Coś jeszcze? - Co jeszcze czuję? – Teraz drżały jej już obie dłonie. - Jeśli nie jest pani zbyt trudno o tym mówić. Co to jest do kurwy nędzy, mówił, że się uspokoję, że prochy... - Dali mi propranolol. – Niemal wyszeptała te słowa i zaraz pomyślała, że pewnie przekroczyła granicę dopuszczalnej szczerości. Głos w jej głowie jednak nadal milczał. Sabrie kiwnęła głową. – Na PTSD. - Wiem, jak to brzmi. Nie chodzi o to, że to ja tu jestem ofiarą czy coś podobnego. – Becker wpatrywała się w stolik. – Myślę, że leki nie działają. - Takie skargi zdarzają się często w przypadkach najnowszych technologii. Wszystkie te neuroprzekaźniki, syntetyczne hormony. Za dużo interakcji. Leki przestają działać zgodnie z planem. Monahan, ty dupku. Taki z ciebie ekspert od piaru, powinieneś wiedzieć, że nie dam rady... - Czuję się gorzej niż okropnie. – Becker ledwie słyszała swój głos. – Chce mi się rzygać... Czarne oczy Sabrie przyglądały się kapral, nie pozwalając sobie nawet na mrugnięcie. - To może być coś większego niż pojedynczy wywiad – odezwała się w końcu. – Czy myśli pani, że mogłybyśmy się spotkać jeszcze kilka razy, może zrobić z tego duży reportaż, przedstawiający szczegółowo pani historię? - Ja… musiałabym to uzgodnić z przełożonymi. Sabrie kiwnęła głową. – Oczywiście. A może, pomyślała Becker, wiedziałeś od samego początku. W tej samej chwili usłyszała, jak oddalony o dwieście pięćdziesiąt kilometrów cichy głos krzyczy z radości.
*** Podłączyli ją do alternatywnego wszechświata, w którym śmierci towarzyszyła opcja COFNIJ. Przeprowadzili ją przez dziesiątki scenariuszy i symulacji, kazali zabijać setki cywili na setki różnych sposobów. Zmusili ją do przeżywania Kiribati wciąż od nowa, przez wszczepy, tak jakby tamte sceny nie pojawiały się jej na powiekach za każdym razem, kiedy tylko zamknęła pieprzone oczy. Wszystko to działo się oczywiście w jej głowie, nawet jeśli nie w jej umyśle: prowadzony z wysoką prędkością dialog między synapsami a symulatorem, wielokanałowa wymiana przez rurę grubą jak spoidło wielkie mózgu. Ćwiczenie taktycznej brutalności metodą Monte Carlo. Po czwartej sesji otworzyła oczy i przekonała się, że Blanch zniknął. Kiedy Becker zaliczała kolejne odstrzały, zastąpił go jakiś jaskrawo ubrany rudzielec. Tauchi, tak było napisane na jego plakietce. Nie widziała, żeby miał jakieś wszczepy, ale jego ciuchy świeciły nawet w zakresie megahercowym.
2015-04-13 10:09:29
48
- Jordowi przydzielono tymczasowo inne zadanie – odpowiedział na jej pytanie. – Szuka usterki. - Ale... myślałam, że to jest właśnie... - To jest coś innego. Zamknij oczy. Czasami musiała dopuścić do śmierci niewinnych cywili by uratować innych. Czasami musiała mordować ludzi, których jedyną winą było to, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym momencie: blokowali linię strzału do bota bojowego, który miał zaraz wykończyć zespół medyczny albo nieświadomie sięgali do dźwigni, której przestawienie spowodowałoby wybuch zbiornika z H2S na drugim końcu miasta. Czasami Becker wahała się w takich chwilach, kierując się słabą nadzieją na to, że cel może się przesunąć czy zmienić zdanie. Czasami naciśnięcie spustu przychodziło jej z wielkim trudem nawet wtedy, gdy nie było żadnej alternatywy. Zastanawiała się, czy nie chodzi o to, żeby zrobić z niej większą twardzielkę. Zabrać z powrotem do akcji, znieczulić powtórzeniami zanim wyrzuty sumienia sprawią, że stanie się bezużyteczna na polu boju. Czasami wyglądało na to, że nie istnieje jedyny słuszny wybór, że nie ma żadnego sposobu określenia, czyje przeżycie powinno stać się priorytetowe. Grupki złożone z dorosłych i dzieci, lżej lub ciężej ranne ofiary, czasami z urwanymi kończynami. Wybór między dzieckiem o uszkodzonym mózgu a jego matką. Czasami oczekiwano od Becker zabijania nawet wtedy, gdy nie było szans, żeby kogoś uratować. Surowa prostota takich starych klasyków przynosiła jej dziwną ulgę. Pierdolić załamywanie rąk nad względną istotnością ludzkich dusz. Po prostu celuj i odpalaj. Jestem kamerą, myślała. Kto do cholery wymyśla te scenariusze? Nie lubisz podejmować decyzji, kapralu? Nie takich. Mało inicjatywy. – Tauchi z uznaniem pokiwał głową. – Za to świetnie z wykonaniem. Przyjrzał się uważnie swojemu padowi. - Hmm, może to dlatego. Zjebany hydrokortyzon. - Możesz to naprawić? Wydaje mi się, że odkąd wróciłam, moje wszczepy nie działają. - Wracające obrazy z przeszłości? Nagłe pocenie się? Zastyganie w bezruchu? Becker przytaknęła. – Przecież miały się tym wszystkim zająć? - Jasne – odpowiedział Tauchi. – Zaczynasz szaleć, wstrzykują ci porządną porcję dopaminy, leumorfiny, czy czegoś tam jeszcze, żeby cię uspokoić. Problem polega na tym, że jeśli robi się to zbyt często, przestaje działać. Mózg zaczyna wytwarzać dodatkowe receptory, żeby poradzić sobie ze zwiększoną dawką leku, więc teraz potrzebujesz dodatkowych leków, żeby zaspokoić więcej receptorów. Klasyczny mechanizm habituacji. - Aha. - Jeśli czułaś się ostatnio niewyraźnie, to pewnie dlatego. Zabicie tych dzieciaków tylko przechyliło szalę. O Boże, ależ tęskniła za Blanchem. - Cała ta chemia to tak czy inaczej tylko tymczasowe rozwiązania – klepał dalej techniczny – Na razie mogę tak manewrować ustawieniami, żebyś nie wpadła w zupełny dół, ale na dłuższą metę mamy coś lepszego. - Inne prochy? Już dają mi propranolol. Potrząsnął głową. – Coś, co załatwi sprawę raz na zawsze. Wiąże się z drobnym zabiegiem. Nic poważnego, nie będzie nawet trzeba kroić. - Kiedy? – Czuła, że jej organy zapadają się do środka. Wyobrażała sobie Skrzydłowego odwracającego wzrok, w końcu był zbyt
17_64_NF_05_2015.indd 48 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Peter Watts
dobrym żołnierzem, żeby dać się rozproszyć odczuwaniem pogardy. – Kiedy? Tauchi uśmiechnął się. – A jak myślisz, co właśnie robimy? Przed następnym spotkaniem czuła się silniejsza.
*** Tym razem zeszły na poziom ulicy – inne patio, inna atmosfera, te same wojowniczki. Złożone parasole zwisały z wznoszących się pośrodku każdego stołu kijów, gotowe, by rozwinąć ochronny cień, gdyby popołudniowe słońce zdołało przedostać się przez wieżowce. Sabrie położyła obok kija gładki okrągły dysk, chromowaną mniejszą wersję hokejowego krążka . Stuknęła go palcem. Krawędzie bufora danych Becker zamazał na chwilę szum. Skrzydłowy podskoczył zaalarmowany – głodny, ale pozbawiony fizycznych atrybutów. - Dla zapewnienia prywatności – powiedziała Sabrie. – Nie masz nic przeciwko? Biały szum na falach radiowych. Obraz, i to w szerokim zakresie widma, wciąż jednak działał. Elektromagnetyczne halo promieniujące z przyrządu Sabrie było jasne jak korona słoneczna, kolekcja osobistych urządzeń elektronicznych dziennikarki świeciła dużo słabiej. Zegarek. Inteligentne okulary, już nagrywające. Blady nimb jakiegoś medalionu wypełnionego okablowaniem i ukrytego w zagłębieniu między piersiami Sabrie. - Dlaczego teraz? – zapytała Becker. – A nie już poprzednim razem? - Pierwsza runda zgodnie z zasadami. Byłam wystarczająco zdziwiona tym, że w ogóle zezwolili na ten wywiad. Nie chciałam ryzykować. Skrzydłowy zaświecił ikonką – trochę ostrożnego skakania po częstotliwościach umożliwiłoby obejście blokady. Gdyby znajdowali się na polu walki, nawet nie pytałby o pozwolenie. - Zdajesz sobie sprawę, że można podsłuchiwać w inny sposób – stwierdziła Becker. Sabrie wzruszyła ramionami. - Paraboliczne ucho na dachu. Odbicie lasera od stołu i odczytywanie drgań. – Jej spojrzenie powędrowało na chwilę w górę. – Każdy z tych dronów może też potrafić czytać z ust. - Więc dlaczego? (OBEJŚĆ BLOKADĘ? [T/N] OBEJŚĆ BLOKADĘ?[T/N]) - Stała obserwacja to cena, jaką płaci się za wolność – powiedziała Sabrie z półuśmiechem. – A także za to, że wychodząc na sushi nie trzeba się martwić, że strzeli do ciebie jakiś przypadkowy psychopata. - Ale? - Ale są jakieś granice. Twoi szefowie są dosłownie wewnątrz twojej głowy. – Wskazała brodą przyrząd zagłuszający. – Myślisz, że będą mieli coś przeciwko temu, że odpowiesz na kilka moich pytań, nie korzystając z żadnych podpowiedzi? Biorąc pod uwagę publicznie deklarowaną nową politykę opartą na przejrzystości i gotowości do rozliczeń? (OBEJŚĆ BLOKADĘ?[T/N]) (N) - Nie wiem – odpowiedziała Becker. - Czy wiesz, co mogliby zrobić, by przekonać wszystkich o przejrzystości i otwartości? Przekazać nagranie wideo z nocy dwudziestego piątego. Wciąż o to pytam, a oni wciąż twierdzą, że takie nagranie nie istnieje. Becker potrząsnęła głową. - Bo nie istnieje. - Nie żartuj. - Naprawdę. Wymagałoby to zbyt dużo pamięci. - Kapralu, ja nagrywam to, co dzieje się teraz. – zauważyła Sabrie. – 16K, kiepski dźwięk i nawet żadnej kompre-
2015-04-13 10:09:29
Magia i zysków demon Laplace’a Bilans i strat
49
Marcin Kułakowski
Nowa Fantastyka 05/2015 04/2015
sji. – Zerknęła na ulicę. – Połowa tych ludzi nagrywa każdą sekundę swojego życia jedynie dla własnej narcystycznej przyjemności. - Na bieżąco przesyłając nagrania do sieci. Albo zapisując je w pamięci podręcznej i przesyłając dalej co kilka godzin. Ja nie dysponuję podobnym luksusem, nie mogę przerzucać swoich plików do chmury, gdy tylko moja podręczna pamięć się wypełni. Muszę pozostawać w cieniu czasem nawet przez całe tygodnie. Podczas operacji, na polu walki przesłanie strumieniowo nawet drobnej porcji danych jest równoważne z wyświetleniem wskazującej twoją lokację wielkiej neonowej strzałki. Poza tym zawsze zbliża się czas uchwalania budżetu. Ile z ograniczonych funduszy na badania i rozwój chciałabyś zabrać z obliczeń taktycznych, by móc nagrywać dłuższe dokumenty przyrodnicze? – Becker uniosła swoje espresso w geście udającym toast. – Myślisz, że Chińska Republika Ludowa w ogóle zastanawia się nad tym problemem? Co świetnie się składa, odezwał się jakiś głos w jej głowie. Kiedy ty właśnie… Odcięła go. Sabrie spojrzała na nią spod brwi. - Nie możesz nagrywać wideo. - Pewnie że mogę. Ale zależy to od mojego uznania. Nagrywa się to, co uznaje się za warte udokumentowania. Domyślnie dane przesyłane w czasie rzeczywistym to tylko liczby. Typowa czarna skrzynka. - Nie pomyślałaś, że powinnaś udokumentować… - Nie wiedziałam. Nie podejmowałam świadomej deyzji. Kurwa, dlaczego wy ludzie nie możecie… Sabrie patrzyła na nią bez słowa. - Przepraszam – powiedziała wreszcie Becker. - W porządku – Sabrie odezwała się cicho. – Wznoszące się bąbelki. Rozumiem. Ponad ich głowami słońce wyjrzało zza wysokiego biurowca. Romb jasności wsunął się na stół. - Wiesz, co oni tam robili? – zapytała Sabrie. – Tionee i jego przyjaciele? Becker zamknęła na chwilę oczy. - Chodziło o coś w rodzaju wyprawy na ryby. - I nigdy nie zastanawiałaś się, dlaczego ktoś popłynąłby nocą łowić ryby w miejsce, gdzie można złapać najwyżej ślimaki i muł? Nigdy nie przestałam się zastanawiać.
17_64_NF_05_2015.indd 49 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
- Podobno chodziło o jakąś działalność kulturową. Podtrzymanie tradycji na wypadek gdyby ktoś kiedyś zbudował tuńczyka, który żywi się piaskowcem. - To był projekt artystyczny. Becker zmrużyła oczy, gdy światło odbiło się od hokejowego krążka prosto w jej oczy. - Co takiego? - Pozwól… – Sabrie uniosła się nieco i sięgnęła ku środkowi stołu. Parasol rozwinął się z trzaskiem. Stolik znów zanurzył się w cieniu. - Od razu lepiej. – Sabrie usiadła. - Projekt artystyczny? - To byli studenci. Zajmowali się kulturową antropologią i historią sztuki, przysłali ich z college’u Evergreen State. Odtwarzali codzienne życie przodków, nagrywając je w zasięgu fal wykraczającym poza te dostępne ludzkim zmysłom. Nazwali to Oczami Obcych. Swego rodzaju komentarz dotyczący perspektywy przyjmowanej przez kogoś z zewnątrz. - Jakie częstotliwości? - Reesi skanowała wszystko, od fal radiowych do promieniowania gamma. - Czyli istnieje nagranie? - Nic specjalnego jeśli chodzi o jakość. Dysponowali przecież tylko studenckim budżetem. Ale wystarczająco dobre, by zarejestrować sygnał w okolicy 400 megaherców. Nikt nie wie dokładnie, co to jest. Na pewno nic cywilnego. - Cały ten obszar to teren sporny. Wszędzie w eterze plączą się wojskowe komunikaty wszystkich zainteresowanych stron. - No tak. Chodzi o to, że to tylko kilka krótkich fragmentów. Może pół sekundy. Mniej więcej o dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć. Skrzydłowy zamarł. Po plecach Becker przeszła fala gęsiej skórki. Sabrie nachyliła się, kładąc dłonie płasko na stole. - To nie mogłaś być ty, prawda? - Wiesz, że nie mogę nic powiedzieć o szczegółach operacji. - Hmmm. – Sabrie patrzyła i czekała. - Rozumiem, że masz to nagranie – odezwała się w końcu Becker. Dziennikarka uśmiechnęła się lekko. - Wiesz, że nie mogę nic powiedzieć o szczegółach operacji. - Nie proszę cię, żebyś zdradziła mi swoje źródła. To po prostu wydaje się… dziwne. - Ponieważ wasi ludzie na pewno przetrząsnęli ciała, jeszcze zanim zdążyły ostygnąć. A więc gdyby ktokolwiek miał taki materiał dowodowy, to byliby to właśnie oni.
2015-04-13 10:09:29
50
proza zagraniczna Peter K.J. Parker Watts
- Mniej więcej tak. - Nie martw się, nie macie kreta. A przynajmniej jeśli macie, to nie mnie się spowiada. Jeśli chcesz szukać winnych, pomyśl o twoim skrzydłowym. - Co? - Twoje przedświadome sygnały uruchamiają broń naprawdę imponującego kalibru. Domyślam się, że nie muszę ci mówić, jakiego rodzaju zjawiska fizyczne zachodzą, gdy w ciało uderzają wielokrotnie naboje lecące z prędkością tysiąca dwustu metrów na sekundę. Pęd. Bezwładność. Wektory sił przeniesione z mniejszych mas na większą – i być może z powrotem na mniejsze masy. Para inteligentnych okularów mogła przelecieć dwadzieścia metrów lub nawet więcej, wylądować w zaroślach lub w wodach laguny. - Nawet nie wiedzielibyśmy, że jest czego szukać – wymamrotała Becker. - Ale my tak. – Sabrie upiła ze swojej szklanki. – Chcesz posłuchać? Becker siedziała bez najmniejszego ruchu. - Znam zasady, Nandita. Nie proszę cię, żebyś potwierdziła autentyczność nagrania czy nawet je skomentowała. Pomyślałam, że może chciałabyś… Becker zerknęła na urządzenie zagłuszające. - Myślę, że powinniśmy zostawić to włączone. – Sabrie sięgnęła za bluzkę i dotknęła palcami błyszczącego medalionu zwisającego z jej szyi. – Masz gniazdka, prawda? Stałe interfejsy? - Nie rozkładam nóg przy świadkach. Spojrzenie Sabrie przeskoczyło w głąb ulicy. Właśnie pojawił się tam widoczny tuż ponad krawędzią parasola przy ich stoliku mały, nieoznaczony quadrokopter. - Porozmawiajmy o twojej rodzinie.
*** Monahan nie wyglądał na zniechęconego. - Spodziewaliśmy się, że może spróbować czegoś takiego. Trudno uważać, że Sabrie jest po naszej stronie. Tak czy inaczej, świetnie sobie poradziłaś, kapralu. - Monitorowaliście rozmowę? - Myślisz, że dalibyśmy się odciąć przy pomocy jakiegoś gadżetu z firmowego sklepu Sony? Jeśli zaszłaby taka potrzeba, mógłbym ci nawet szeptać do uszka słodkie słówka, wąską akustyczną wiązką, tak, że nie miałaby się szans zorientować. Chyba, że postanowiłaby pochylić się i ugryźć cię w płatek ucha. To jednak nieważne, jak już mówiłem, poszło ci świetnie. – Coś, co sobie przypomniał, sprawiło, że zmarszczył brwi. – Oczywiście byłoby nam łatwiej, gdybyś autoryzowała skakanie po częstotliwościach. - Miała przy sobie sporo różnych gadżetów – odpowiedziała Becker. – Jeśli któryś z nich przechwyciłby sygnał... - Słusznie. Dobry plan. Niech Sabrie myśli, że jej się udało. - Tak jest, proszę pana. - Po prostu Ben. A, jeszcze jedna rzecz… Becker czekała. W pewnej chwili urwał się na chwilę kontakt. Kiedy podniosła się parasolka. - Wiele nie straciliście. Wygląda na to, że cywile wykonywali jakiś studencki projekt. Z historii sztuki. Tak naprawdę nie łowili ryb, raczej... odgrywali całą sytuację. - Hmm. To zgadza się z naszymi informacjami – przytaknął Monahan. – Przy następnym spotkaniu byłoby dobrze, gdybyś przeszła na aktywne rejestrowanie. No wiesz, jeśli urwie się kontakt. - Jasne. Przepraszam, nie pomyślałam o tym.
17_64_NF_05_2015.indd 50 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
- Nie ma za co przepraszać. Po tym, przez co przeszłaś, dziwiłoby mnie, gdyby wszystko wychodziło ci idealnie. Poklepał ją po plecach. Skrzydłowy aż się obruszył. - Muszę przygotować się do akcji. Trzymaj tak dalej.
*** Wszystkie te zakłady z diabłem i scenariusze, w których każda strategia była przegrywająca. Wszystkie te ćwiczenia, które wywracały jej wnętrzności na drugą stronę. Zanim mogli wypalić z Becker wszystkie wyrzuty sumienia, musieli je najpierw dokładnie sparametryzować. Zapewniali ją, że cała procedura jest bardzo prosta, stanowi drobną część zwykłego, regularnego uaktualnienia całego systemu. Siedem skoncentrowanych wiązek mikrofal, celujących w brzuszno-przyśrodkową korę przedczołową. Dziesięć minut, nie więcej. Nie zostawi nawet blizny, a Becker nie będzie musiała niczego podpisywać. Nie uśpili jej. Po prostu ją wyłączyli. Kiedy znowu znalazła się online, nie odczuła specjalnej różnicy. Z tyłu czaszki docierał do niej zwykły szum włączającego się i rozglądającego dookoła Skrzydłowego; palce u stóp i rąk lekko zadrżały, efekt przypominał coś pomiędzy prostym restartem a chwilowym skokiem napięcia. Wspomnienie dawnej awarii wydawało się mniej intensywne, ale to mogło wynikać po prostu z faktu, że po dobrze przespanej nocy widzi się różne sprawy jaśniej. Może wreszcie umiała spojrzeć na wszystko z odpowiedniej perspektywy. Podłączyli ją do symulatora i zapędzili do roboty. Mężczyzna po pięćdziesiątce, kobieta po trzydziestce i niemowlak w pokoju dziecięcym. Wszyscy leżący bez ruchu na podłodze, znajdujący się w śmiertelnym niebezpieczeństwie: dom, w którym byli uwięzieni, płonął. Zaczęła od kobiety, potem wyciągnęła mężczyznę, a kiedy wracała po dziecko, budynek się zawalił. Dwa na trzy, pomyślała. Nieźle. Rola snajpera na jakimś postapokaliptycznym wiadukcie, zapewniającego osłonę Airbusowi stojącemu na drodze jakieś sto metrów dalej oraz biegnącym, kulejącym i czołgającym się ku ratunkowi uchodźcom. Pod wiaduktem przesuwał się Dmuchawiec, samonapędzająca się plątanina drutu kolczastego, oktanitrokubanu, magnezji i fosforu, odporna na kule i głodna ciepła ludzkiego ciała, tocząca się z entuzjazmem ku nieświadomym niczego przesiedleńcom. Inżynier kucający u boku Becker – o twarzy pochodzącej ewidentnie ze standardowego szablonu, choć symulator z niejasnych przyczyn oznaczył go tagiem twój brat – starał się naprawić jakieś uszkodzenie pojazdu, którym tu przyjechali, nie zwracając uwagi na uchodźców i ich bliski koniec w płomieniach. Nie zwracając na nic uwagi, aż do chwili gdy Becker zrzuciła go z wiaduktu, dostarczając Dmuchawcowi celu, o którym maszyna marzyła. Następna sytuacja była klasycznym starociem: front, staruszek szukający jakiegoś zaginionego psa czy dziecka na linii strzału Becker, celującej do widniejącego na horyzoncie robota przymierzającego się do otworzenia ognia do zespołu medycznego. Bez chwili wahania zdjęła starca pojedynczą kulą; kolejnymi trzema unieszkodliwiła robota. - Dlaczego zostawiłaś dzieciaka na koniec? – zapytał Tauchi, odłączając ją po skończonych testach. Światło w jego oczach ewidentnie brało się z powidoków wiążących się z obrazami wyświetlanymi bezpośrednio na źrenicach, ale szczenięca ciekawość była autentyczna. - Mniejsza strata – stwierdziła Becker.
2015-04-13 10:09:30
Bilans zysków i strat
51
Nowa Fantastyka 05/2015
- W sensie potencjału militarnego? – Wszyscy byli cywilami, czyli z taktycznego punktu widzenia ostatnimi pośród równych. Becker potrząsnęła głową i spróbowała wyrazić instynkt słowami. – Dorośli... cierpieliby bardziej. - To dzieci nie cierpią? - Mogą odczuwać ból. Fizyczny. Nie mają jednak nadziei, marzeń, nawet wspomnień. Są zaledwie... potencjałem. Niczym więcej. Tauchi spojrzał na nią. - O co ci chodzi? – zapytała Becker. – To były tylko ćwiczenia. - Zabiłaś swojego brata. - W symulacji. Aby uratować pięćdziesięciu cywili. A ja nawet nie mam brata. - Czy zdziwiłabyś się, gdybym ci powiedział, że unieszkodliwienie staruszka i bota bojowego zabrało ci pełne sześćset milisekund mniej niż przed wprowadzeniem ostatnich ulepszeń? Wzruszyła ramionami. – Ten scenariusz przerabialiśmy przecież wcześniej. Już za pierwszym razem przeszłam go prawidłowo. Tauchi zerknął na swój pad. – A tym razem nie wywołał u ciebie żadnych emocji. - I co chcesz przez to powiedzieć? Że stałam się jakąś socjopatką? - Wręcz przeciwnie. Zostałaś uodporniona na paradoks wagonika. - Co? - Wszyscy mówią o moralności tak jakby chodziło o inne określenie na dobro i zło, a przecież tak naprawdę to tylko emitowany na tym samym kanale szum. – Głowa Tauchiego kołysała się, jakby był dzięciołem. – Po prostu oczyściliśmy sygnał. W tej chwili jesteś pewnie najbardziej etyczną osobą na tej planecie. - Doprawdy. Wycofał się ze swojej opinii, ale nie do końca. – Hmm. Na pewno jesteś przynajmniej w pierwszej trzydziestce.
*** Ukryta wysoko ponad ulicami Toronto, zaszyta w pozbawionym okien mieszkaniu wykorzystywanym jako czasowa baza dla żołnierzy, których misje miały jako cel uniknięcie, a przynajmniej ograniczenie kontrowersji: Nandita Becker, wpatrująca się w ścianę i przeglądająca internet. Ściana była pusta. Sieć siedziała w jej głowie, zaproszona do środka przez tylne wyjście w płacie skroniowym. Uznała, że spędzali tam sam na sam ze Skrzydłowym zdecydowanie zbyt wiele czasu. Nadeszła pora na zaproszenie gości. Na przykład uczestników dyskusji z programu publicystycznego Global TV: prawniczki reprezentującej armię, emerytowanego profesora prawa wojskowego z uniwersytetu Dalhousie, przysłanego z klucza lewicowca z Weteranów za Odpowiedzialnym Rządem. Jakiegoś specjalisty od technologii cyborgów, którego nigdy wcześniej nie widziała, wypożyczonego z Ministerstwa Obrony i ewidentnie wybranego nie tyle z uwagi na fachowość, co świetny, rozbrajający wygląd (Becker wyobrażała sobie stojącego z boku kamery i pociągającego za sznurki Monahana). Niewyróżniającego się niczym prowadzącego, który na zmianę zdawał się być autentycznie przejęty i sztucznie miły. Wszyscy mówili o Becker. A przynajmniej tak się domyślała. Po pięciu minutach od podłączenia się wyciszyła fonię. Medalion, który trzymała w ręku, przeświecał przez jej palce niczym blada grudka kobaltu, ulotna aureola w okolicy 3 MHz. Rozważała przez chwilę to, jak metal leżał w jej dłoni, przyglądała się delikatnemu ornamentowi (według Sabrie będącego symbolem jakiejś amazońskiej kultury, która nie przetrwała pierwsze-
17_64_NF_05_2015.indd 51 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
go kontaktu), cienkiej rysie interfejsu. Wgłębionemu przyciskowi TRANSMISJA w samym środku. Dziennikarka powiedziała jej, że pojedyncze stuknięcie wywoła króciutki pisk: przytrzymanie spowoduje emisję nagrania w ciągłej pętli. Nacisnęła. Nic się nie wydarzyło. Jasne. Na pewno było jakieś krypto. Na polu boju absolutnie niczego nie transmitowało się bez uprzedniego przepuszczenia przez pseudolosowy szereg czasowy zsynchronizowany z bazą – nigdy nie można było być pewnym, czy w pobliżu nie czai się jakiś znajomy Amal Sabrie, tylko czekający na okazję przechwycenia podobnego materiału i zabrania go ze sobą, by przeprowadzić systematyczną, dogłębną analizę. Sygnał miał sens jedynie w momencie, w którym został utworzony. Jeśli przegapiło się go za pierwszym razem, czy choćby chciało się go odtworzyć dla rozjaśnienia jakichś wątpliwości, potrzebny był wehikuł czasu. Kilka godzin wcześniej Becker zbudowała swój prywatny wehikuł czasu, ustawiając jego pokrętło na stałe w pozycji #1. Pozycji odpowiadającej trzylinijkowemu makru resetującemu systemowy zegar kapral do mrocznej chwili sprzed kilku tygodni, tuż przed tym, kiedy jej świat wywrócił się do góry nogami. Włączyła dźwięk w sieciowym przekazie. Jeden z dyskutantów w studio Global TV twierdził, że Becker była ofiarą dokładnie tak samo jak tamci biedni ekouchodźcy, których zestrzeliło jej przejęte przez wszczepy ciało. Inny z ekspercką pewnością siebie omawiał subtelny związek między odpowiedzialnością i intencją, dowodząc, że wina – jeśli w ogóle można w tej sytuacji używać tego obciążonego uprzedzeniami terminu – leży po stronie technologii, a nie szlachetnych dusz, które codziennie kładą swoje życie na szali w tych zakątkach szybko zmieniającego się świata, gdzie szaleje bezprawie. - A jednak technologia, o której mówimy, nie podejmuje żadnych decyzji samodzielnie – powiedział prowadzący. – Wykonuje wyłącznie to, na co żołnierz się już zdecydował, podś..., to znaczy przedświadomie. - Takie postawienie sprawy nadmiernie ją upraszcza – odrzekł fachowiec. – System ma dostęp do szerokiego pasma danych, których żaden pozbawiony wszczepów żołnierz nie umiałby analizować w czasie rzeczywistym: rozmów toczonych na falach radiowych, telemetrii satelitarnej, obrazów od podczerwieni przez światło widzialne do ultrafioletu. Tak naprawdę traktuje więc przedświadomy zamiar jako punkt wyjścia, i modyfikuje go w oparciu o to, co zrobiłby żołnierz, gdyby dysponował wszystkimi informacjami. - A więc zgaduje – wtrącił mężczyzna z WzOR. - Przewiduje. - I czy nie stwarza to możliwości błędu? - Redukuje ryzyko wystąpienia błędu. Optymalizuje ludzkie oceny w oparciu o maksimum dostępnych informacji. - A jednak w tym wypadku... Becker przycisnęła TRANSMISJA, uruchamiając wbudowane makro. - ... nie chcemy podążać tą drogą – oświadczył prawnik.–Niezależnie od tego, co twierdzi neurologia. Trzydzieści pięć sekund. Minęły niczym mrugnięcie oka. - Cały nasz system prawny opiera się na koncepcji wolnej woli. Stanowi ona moralny rdzeń ludzkiej egzystencji. Puste pierdolenie. Becker dokładnie wiedziała, gdzie leżał moralny rdzeń ludzkości. Odkąd to sprawdziła, nie minęło nawet sześć godzin: poznała wtedy miejsce, gdzie mózg przechowywał empatię i współczucie, winę, wstyd i wyrzuty sumienia. W brzuszno-przyśrodkowej korze przedczołowej.
2015-04-13 10:09:30
52
- Przypuśćmy – prowadzący podniósł palec – że wsiadłbym do samochodu z wyłączonym alkomatem, przestawiłbym go na ręczne sterowanie i spowodował wypadek. Z pewnością ponosiłbym wtedy w pewnym stopniu odpowiedzialność za to, że zdecydowałem się prowadzić po alkoholu, chociaż nie było moją intencją skrzywdzenie kogokolwiek. - To zależy od tego, czy otrzymał pan wcześniej wydany zgodnie z przepisami rozkaz od przełożonego, brzmiący: „Proszę siadać za kierownicą” – skontrowała wojskowa prawniczka. - Twierdzi pani, że żołnierzowi można nakazać, by stał się cyborgiem? - A czym miałoby się to różnić od rozkazania snajperowi, by nosił przy sobie karabin? Albo od nakazania żołnierzom, by brali leki antymalaryczne, które skądinąd według niektórych badań mogą mieć efekty uboczne w postaci brutalnych zachowań, kiedy wysyła się ich do amazońskiej dżungli? Żołnierz przysięga, że będzie służyć swojej ojczyźnie; składając taką przysięgę zna narzędzia, jakimi się będzie zapewne posługiwał, zdaje sobie też sprawę z postępu technologicznego. Nie zwycięży się w wojnie, jeśli na strzelaninę przyjdzie się uzbrojonym w nóż... Przycisk wywołujący makro. - … nie musi lubić cyborgów, i sama jestem gotowa przyznać, że istnieją jak najbardziej sensowne powody, dla których można się ich obawiać, ale o ile nie uda się nam przekonać Chińczyków, by zrezygnowali ze swoich najnowszych technologii, związane z nimi zagrożenie pozostanie nieporównywalnie większe. Tym razem minęło dwadzieścia osiem sekund. - Trudno udawać, że kiedykolwiek żyliśmy w świecie, w którym nie dochodziło do przypadkowych, niezamierzonych strat. Nie zamyka się tak istotnego programu z uwagi na pojedynczy tragiczny wypadek. Tragiczny wypadek. Wcześniej nawet Becker w to wierzyła. Aż do chwili, w której Sabrie przekazała jej dyskretnie medalion, w którego sercu kryła się krótka porcja szumu radiowego, zaszyfrowany sygnał przechwycony pewnej ciepłej nocy nad Pacyfikiem przez inteligentne okulary noszone przez skazanego już na śmierć dzieciaka. Sygnał, który z nieznanych przyczyn skutecznie wyłączał ją na przedział czasu sięgający od dwudziestu do sześćdziesięciu trzech sekund. Zastanawiała się, czy w tych zmianach dałoby się dostrzec jakąś regułę. - Minimum tego, co należałoby zrobić, to wprowadzenie do systemu pewnych zabezpieczeń. – Prowadzący najwyraźniej starał się nikogo nie urazić. – Sposobów na monitorowanie z daleka tych, tych hybryd, wyłączanie ich, kiedy tylko pojawią się jakieś niepokojące sygnały. Becker parsknęła. Na polu boju Skrzydłowy nie przyjmował rozkazów, nawet by ich nie usłyszał. Pewnie, że mogłaby przesłać przez swój płat skroniowy jakiegoś uśmiechniętego malutkiego specjalistę od PR, ale pełniłby on wyłącznie rolę podglądacza, bez możliwości dostępu do jakichkolwiek układów odpowiadających za ruch. Zasadniczy hardware nie miał nawet na płycie odbiornika; był z natury głuchy na bezprzewodowe komendy, dopóki ktoś nie wsadził ręcznie grzbietowej wtyczki w kark Becker. Kto byłby aż tak głupi, żeby świadomie projektować jednostkę bojową, którą każdy, kto uzyskałby dostęp do odpowiednich kodów, mógłby po prostu wyłączyć? A jednak... TRANSMISJA. Uruchomione makro. - … uczestniczących w misjach polowych nie jest tak wiele. Oczywiście nie podadzą nam dokładnej liczby, ale oszacowania
17_64_NF_05_2015.indd 52 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Peter Watts
wskazują na dwadzieścia, trzydzieści sztuk. Kilkunastu, może kilkudziesięciu cyborgów, których nie można o nic winić, jeśli dojdzie do jakiegoś wypadku. I to tylko w chwili obecnej. Aż trudno uwierzyć, jak szybko chcą zwiększać produkcję. Czterdzieści sekund. Ani jednej więcej, ani jednej mniej. - Nie tylko wierzę, że tak jest, uważam, że tak właśnie być powinno. Świat jest pełen punktów zapalnych. Gdzie się nie spojrzeć, widać wojny o wodę, susze, uchodźców. Realna groźba użycia siły to jedyny powód, dla którego nie doszło jeszcze do globalnego chaosu. Potrzeba dysponowania silnym wojskiem jest większa niż kiedykolwiek od momentu zakończenia zimnej wojny, zwłaszcza teraz, po zapaści amerykańskiego eko... Makro. - … a co stanie się, gdy z każdą parą butów na froncie będzie powiązana maszyna, czytająca myśli żołnierza i odpalająca broń w jego imieniu? Co stanie się z samym pojęciem zbrodni wojennej, jeśli każdą masakrę da się określić jako wypadek przy pracy? Trzydzieści dwie. - Twierdzi pan, że ta Becker celowo... - Nic takiego nie mówię. Po prostu niepokoi mnie ta sytuacja. Niepokoi mnie to, jak szybko oburzenie wywołane masakrą cywili zmieniło się w publiczne demonstracje współczucia osobie, która ich zabiła, często nadchodzące z zupełnie nieoczekiwanych źródeł. Czy czytali państwo artykuł umieszczony przez Amal Sabrie na portalu Star? Komenda wyłączenia się, przekazana drogą radiową układowi, który nie był wyposażony w radioodbiornik. - Nikt nie zapomina tu o ofiarach. Nie należy się jednak dziwić, że ludzie myślą też o tym, w jakiej sytuacji znalazła się kapral Becker... Becker wciąż zastanawiała się, komu miałaby szansę się udać podobna sztuczka. I wciąż przychodziła jej do głowy tylko jedna możliwa odpowiedź. - Oczywiście. Becker jest godna współczucia, charyzmatyczna, sympatyczna. To wzorowy żołnierz, w całej jej historii służby nie ma najmniejszej skazy. Kiedy była w szkole średniej, pracowała jako wolontariusz w klinice weterynaryjnej. Ktoś, kto miałby interes w tym, żeby kontrolować to, jak sprawa będzie wyglądać. - Minister obrony nie zdołałby znaleźć bardziej modelowej żołnierki, niezależnie od tego, jak bardzo by się starał... Przycisk. - ... czy powinna zostać oskarżona, należy podjąć po zakończeniu śledztwa. Czterdzieści dwie sekundy. Zastanawiała się, czy powinna coś teraz odczuwać. Oburzenie. Wrażenie pogwałcenia? Myślała, że procedura miała na celu wyłącznie wyleczenie jej PTSD. To zadanie na pewno spełniła. - Zostawmy więc to prowadzącym dochodzenie. Nie możemy jednak pozwolić, by stał się to precedens, który stanie ponad konwencjami genewskimi. Ale chodziło też o coś więcej. Współczucie, empatię, poczucie winy. Moralny rdzeń. Wydawało się, że to też zniknęło. Wypalili to z niej jak nowotwór. - Konwencje mają już ponad sto lat. Czy nie uważają państwo, że najwyższa pora, by je odświeżyć? Wciąż przynajmniej umiała rozróżnić dobro od zła. Najwyraźniej tę zdolność mózg przechowuje gdzie indziej.
*** - Myślałam, że wysłali cię z powrotem w teren – powiedziała Sabrie.
2015-04-13 10:09:30
proza zagraniczna Bilans zysków i strat
53
Nowa Fantastyka 05/2015 04/2015
- W ten weekend. Dziennikarka rozejrzała się po grocie: przyciemnione, przesunięte ku fioletowi światło, dyskretne stoliki umieszczone jeden za drugim wokół parkietu, na którym imprezowicze wili się w rytmie basów ledwo przedostających się przez osłony dźwiękowe wokół każdego stołu. Zerknęła na drinka, który zamówiła dla niej Becker. - Nie chodzę do łóżka z moimi rozmówcami, kapralu. Zwłaszcza z tymi, którzy mogliby mi złamać kręgosłup, jeśli by ich trochę poniosło. Becker uśmiechnęła się do Sabrie. - To nie dlatego tu jesteśmy. - Uffff, dobrze. - Masz swoje urządzenie zagłuszające? - Jak zawsze. – Sabrie rzuciła niewielki dysk na stół, powitalny szum statyczny zamazał sygnały docierające z urządzeń peryferyjnych Becker. - Więc dlaczego znalazłyśmy się w tym skupisku godowym o drugiej nad ranem? - Tu nie ma dronów – odpowiedziała Becker. - Nie ma ich też w okolicznych fastfoodach. Nawet w godzinach pracy. - Tak. Po prostu… chciałam zgubić się w tłumie. - O drugiej nad ranem. - W środku nocy ludzie myślą o czymś innym. – Becker zerknęła w bok, gdzie minęła ich chwiejna trójka w drodze ku wnękom do uprawiania seksu. – Raczej nie rozpoznają kogoś, kogo widzieli w sieciowych wiadomościach. - Ok. - Ludzie nie… gromadzą się tak jak kiedyś, zauważyłaś? – Becker upiła łyka swojej whisky, postawiła szklankę na stole i wbiła w nią wzrok. – Każdy komunikuje się przez telełącza, chowa się w swoim kokonie. Centrum miasta jest teraz takie… puste. Sabrie omiotła spojrzeniem pomieszczenie. - Tu nie jest pusto. - Sieć się nie pieprzy. Przynajmniej jeszcze nie. Wciąż trzeba się ruszyć z domu, jeśli się chce czegoś więcej niż samotnej sesji z internetowym porno. - Co cię gryzie, Nandita? - Cena wolności. - Mów dalej. - To, że nie trzeba się martwić, że jakiś przypadkowy psychopata nie strzeli do ciebie, kiedy wyjdziesz na sushi. Tylko nie mów, że zapomniałaś. - Przecież wiesz, że to był sarkazm. Becker przechyliła głowę i spojrzała na drugą kobietę. - Nie sądzę. A przynajmniej nie w stu procentach. - Może i tak. - Ponieważ oni naprawdę strzelali, Amal. I to wcale nie było rzadkością. Dwadzieścia tysięcy zabitych każdego roku. - Głównie w Stanach, dzięki Bogu – powiedzała Sabrie. – Ale to prawda. - Zanim nasz świat zamienił się w panoptykon, ludzie mogli po prostu wejść do jakiejś szkoły lub biura i zacząć rozwałkę – Becker zmarszczyła brwi. – Pamiętam takiego gościa, który wystrzelał pół przedszkola. Dzieciaki trochę większe i takie jeszcze całkiem małe. Nie pamiętam ile ich zabił, zanim go w końcu zdjęli. Okazało się, że sam sześć miesięcy wcześniej stracił siostrę, w innej strzelaninie. Wszyscy mówili, że to tak wytrąciło go z równowagi psychicznej, że sam zaczął siać zniszczenie. - To nie ma sensu.
17_64_NF_05_2015.indd 53 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
- To gówno nigdy nie ma sensu. Ludzie tak mówili, by jakoś to wyjaśnić. Tylko… - Tylko? – Sabrie powtórzyła, gdy cisza nieco za bardzo się przedłużyła. - Tylko co jeśli on wcale nie był szalony? – dokończyła Becker. - Jak to? - Stracił siostrę. Klasyczny przykład bezsensownej agresji. Cały ten etos broni, wiesz, NRA trzymała wszystkich za jaja i każdy, kto choćby szepnął o ograniczeniach posiadania broni palnej, dostawał kulkę w łeb. Metaforycznie – mruknęła Becker. – Słowa nie przynosiły żadnego efektu. Wyrazy poparcia nic nie dawały. Jedyna rzecz, która mogła coś zmienić, była czymś nie do pomyślenia, czymś tak okropnym, ohydnym i niewyobrażalnie złym, że nawet najbardziej zażarty miłośnik broni nie mógłby się sprzeciwić… wprowadzeniu środków zaradczych. - Czekaj, chcesz powiedzieć, że jakiś zwolennik kontroli dostępu do broni, ktoś, komu zastrzelono siostrę, celowo wpadł z karabinem do przedszkola i wystrzelał wszystkie dzieciaki? Becker rozłożyła ręce. - Twierdzisz, że świadomie zmienił się w potwora. Zabił dwadzieścia, może trzydzieści osób. Za nową ustawę. - Broń palna przynosi tysiące śmierci każdego roku. Nawet jeśli ustawa spowodowałaby zmniejszenie tej liczby ledwie o kilka procent, inwestycja zwróciłaby się w ciągu tygodnia, góra dwóch. - Inwestycja!? - Dobra, niech będzie poświęcenie. – Becker wzruszyła ramionami. - Zdajesz sobie sprawę, jak szaleńczo to brzmi? - A skąd wiesz, że faktycznie tak nie było? - Sama powiedziałaś, że nic się nie zmieniło! Nie uchwalono żadnej nowej ustawy. Uznano go za kolejnego psychopatę i szybko zapomniano o sprawie. - Nie mógł być pewien, że to się tak skończy. Wiedział tylko, że ma szansę. Jego życie plus życie kilkunastu innych ludzi, w zamian za tysiące uratowanych. Naprawdę miał szansę. - Nie wierzę, że ty, zwłaszcza ty... po tym co się stało, po tym, co zrobiłaś... - To nie byłam ja, pamiętasz? To Skrzydłowy. Tak wszyscy twierdzą. – Skrzydłowy obudził się, jego fantomowe kończyny zdawały się naprężać więżący go łańcuch. - A jednak wzięłaś w tym udział. Dobrze to wiesz, Dita, czujesz to. Nawet jeśli to nie była twoja wina, i tak cała sprawa rozdziera ci serce. Widziałam to w tobie już przy naszym pierwszym spotkaniu. Jesteś dobrym człowiekiem. Człowiekiem z zasadami, człowiekiem, który… - Wiesz czym tak naprawdę jest moralność, czym są zasady? – Zimne spojrzenie Becker skupiało się na oczach drugiej kobiety. – Pozwalaniem umrzeć dwóm dzieciom kogoś obcego, by uratować jedno ze swoich. Uważaniem, że ma znaczenie, czy zabijając kogoś, patrzy mu się w oczy. Przewrażliwieniem, tchórzostwem, wzdychaniem „ach, czy ktoś w ogóle myśli o dzieciach”. Nie ma w nich nic racjonalnego, Amal. Nawet nic związanego z etyką. Sabrie ucichła. - Kapralu – powiedziała w końcu. – Co oni z tobą zrobili? Becker wzięła głęboki oddech. - Cokolwiek robią... Mało inicjatywy. Za to świetnie z wykonaniem. - ... kończy się to teraz. Oczy Sabrie otworzyły się szeroko. Becker widziała, jak leżące za nimi fragmenty układanki zaczynają się do siebie dopasowywać. Żadnych dronów. Dużo ludzi. Zupełny brak ochrony, nie licząc kilku żałosnych bramkarzy zbudowanych z mięsa i kości…
2015-04-13 10:09:30
54
proza zagraniczna
- Przykro mi, Amal – powiedziała łagodnie Becker. Sabrie rzuciła się ku zagłuszaczowi. Becker przechwyciła go zanim dłoń dziennikarki pokonała połowę dystansu. - Nie mogę teraz wpuścić nikogo do swojej głowy. - Nandita – Sabrie niemal szeptała. – Nie rób tego. - Lubię cię, Amal. Jesteś w porządku. Nie wciągałabym cię w to, jeśli nie musiałabym, ale jesteś... bystra. I trochę mnie znasz. Może na tyle dobrze, żeby po wszystkim skojarzyć różne fakty... Sabrie zerwała się do ucieczki. Becker nawet się nie podniosła z krzesła, złapała drugą kobietę za nadgarstek z szybkością atakującego węża, bez wysiłku przygwoździła dłoń dziennikarki do stołu. Ta krzyknęła z bólu. Blade, niebieskawe sylwetki tancerzy nadal poruszały się po drugiej stronie tłumiącego sygnały pola, mając na głowie inne sprawy. - Nie uda ci się z tego wywinąć. Nie możesz zrzucić winy na maszyny za... Ciche, błagalne słowa, wyrzucane z siebie szybko, jak karabinowe kule. Odpowiadająca obrażeniom plama cieplna o sztucznych kolorach rozlewała się po przedramieniu Sabrie jak blada tęcza, jak migocząca warstwa ropy na wodzie. - Proszę, w żaden sposób nie uda się im przecież sprzedać tego jako kolejnej awarii, nie wiem jak bardzo by się starali... - O to właśnie chodzi – odpowiedziała Becker, z nadzieją, że w jej uśmiechu daje się wyczytać choćby odrobinę smutku. – Dobrze wiesz. Amal Sabrie. Pierwsza z siedemdziesięciu czterech. Najszybciej byłoby po prostu rozpostrzec skrzydła, unieść ramiona. Jej skrzydła jednak zostały wyrwane z korzeniami i leżały teraz, co jakiś czas wstrząsane drgawkami, w jakimś magazynie w Trenton. Jedyna broń, jaka jej pozostała, składała się z ciała, kości i grafenu. To musiało wystarczyć. Nie wyglądało to ładnie, ale zrobiła to, co zamierzała. W końcu kapral Nandita Becker była czymś więcej niż nadludzką maszyną do zabijania. Była najbardziej etyczną osobą na całej planecie. Przełożyli Joanna i Adam Skalscy
Peter Watts Wśród współczesnych autorów twardej fantastyki naukowej trudno byłoby znaleźć lepszego od niego. Nie po tym, jak olśnił nas „Ślepowidzeniem”, a niedawno zaprezentował równie oszałamiającą „Echopraksję”. „Bilans zysków i strat” pierwotnie był ozdobą antologii „Upgraded” pod redakcją Neila Clarke’a, zbierającej teksty o cyborgach, z której prezentowaliśmy także „Lato Tongtong” Xia Jia („NF” 1/2015). (mz)
17_64_NF_05_2015.indd 54 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
O tym, jak mar ki Neil Gaiman
B
ył piękny. Niezwykły. Wyjątkowy. Z jego powodu markiz de Carabas tkwił przykuty do słupa pośrodku okrągłego pomieszczenia, głęboko pod ziemią, a poziom wody podnosił się powoli, coraz wyżej i wyżej. Miał trzydzieści kieszeni, z tego siedem widocznych, dziewiętnaście ukrytych i cztery praktycznie niemożliwe do znalezienia - czasami nawet dla samego markiza. Kiedyś (do słupa, pomieszczenia i podnoszącej się wody wrócimy w stosownym czasie) markiz dostał - choć słowo "dostał" można uznać za dość niefortunną, mimo iż niepozbawioną uzasadnienia, przesadę - od samej Wiktorii szkło powiększające. Cudowny okaz rzemiosła - zdobne, złocone, z łańcuszkiem, maleńkimi amorkami i gargulcami, a sama soczewka miała dodatkową osobliwą właściwość: wszystko, na co się przez nią patrzyło, stawało się przezroczyste. Markiz nie miał pojęcia, skąd pierwotnie wzięła je Wiktoria, nim on sam podwędził szkło w ramach dodatku do zapłaty, która okazała się nie do końca taka, jaką ustalili - ostatecznie istniał tylko jeden Słoń, a zdobycie jego dziennika trudno nazwać łatwym zadaniem, podobnie ucieczkę z rzeczonym dziennikiem od Słonia i z Zamku. Markiz wsunął szkło powiększające Wiktorii do jednej z czterech praktycznie nieistniejących kieszeni, i nigdy potem nie zdołał go znaleźć. Oprócz niesamowitych kieszeni miał też wspaniałe rękawy, imponujący kołnierz i rozcięcie z tyłu. Uszyto go z jakiegoś rodzaju skóry koloru mokrej ulicy o północy. I, co najważniejsze, miał klasę. Istnieją ludzie, którzy mawiają, że to szata czyni człowieka i zazwyczaj się mylą, jednakże prawdą jest, że kiedy chłopiec, który miał zostać markizem, po raz pierwszy w życiu założył płaszcz i spojrzał na siebie w lustrze, wyprostował się, jego postawa się zmieniła, bo widząc swe odbicie zrozumiał, że człowiek, który nosi podobny płaszcz, nie jest zwykłym młodzikiem, ani prostym podstępnym złodziejem i handlarzem przysługami. Chłopiec noszący płaszcz, w owym czasie stanowczo na niego za duży, uśmiechnął się patrząc na swoje odbicie i przypomniał sobie ilustrację z książki, którą kiedyś oglądał, kota młynarza stojącego na dwóch tylnych łapach, zawadiackiego kota w pięknym płaszczu i wielkich dumnych butach. I tak znalazł sobie nazwisko. Wiedział, że podobny płaszcz mógłby nosić jedynie markiz de Carabas. Nigdy, nawet teraz, nie był do końca pewien, jak właściwie wymawia się nazwisko de Carabas. Czasami mówił tak, czasem inaczej. Woda sięgnęła mu kolan i pomyślał: to by się nigdy nie wydarzyło, gdybym wciąż miał swój płaszcz. *** Był dzień targowy, po najgorszym tygodniu w życiu markiza de Carabas i wyglądało na to, że sprawy wcale nie idą ku lepszemu. Mimo wszystko nie był już martwy, a poderżnięte gardło szybko się goiło. W jego głosie pojawiła się nawet chrypka, która całkiem mu się podobała. To niewątpliwie zalety. Istniały także równie niewątpliwie wady bycia martwym, a przynajmniej niedawno martwym, a zniknięcie płaszcza stanowiło najgorszą z nich. Plemię Kanałów wcale nie pomogło.
2015-04-13 10:09:31
55
proza zagraniczna Nowa Fantastyka 05/2015
r kiz odzyskał swój płaszcz (How The Marquis Got His Coat Back)
- Sprzedaliście mojego trupa – oznajmił markiz. - Zdarza się. Sprzedaliście także mój dobytek. Chcę go odzyskać. Zapłacę. Dunikin z Plemienia Kanałów wzruszył ramionami. - Sprzedaliśmy je. Tak jak sprzedaliśmy ciebie. Nie można odzyskać rzeczy, które się sprzedało. To niedobre dla interesów. - Mowa tu – rzekł markiz de Carabas – o moim płaszczu. I absolutnie zamierzam go odzyskać. Dunikin znów wzruszył ramionami. - Komu go sprzedaliście? – spytał markiz. Mieszkaniec kanałów nie odpowiedział. Zachowywał się, jakby w ogóle nie usłyszał pytania. - Mogę zdobyć dla was perfumy – oznajmił markiz, ukrywając swoje rozdrażnienie pod najbardziej obojętną maską, jaką zdołał przywołać. – Wspaniałe, cudowne, wonne perfumy. Wiesz, że ich pragniesz. Dunikin z kamienną twarzą wpatrywał się w markiza. Potem przesunął palcem w poprzek gardła. Markiz uznał, że co do gestów, ten był w wyjątkowo odrażającym guście. Mimo to odniósł oczekiwany skutek. Przestał zadawać pytania: z tego źródła nie otrzyma odpowiedzi. Poszedł do kramów z jedzeniem. Tej nocy Ruchomy Targ odbywał się w Galerii Tate, sprzedawcy jedzenia zebrali się w sali prerafaelitów. Większość zwinęła już towary. Zostało tylko kilka kramów: smutny człowieczek, sprzedający jakąś kiełbasę i w kącie, pod obrazem Burne-Jonesa, przedstawiającym damy w zwiewnych szatach schodzące po schodach, Grzybni Ludzie ze stołkami, stolikami i grillem. Markiz zjadł kiedyś jedną z kiełbas smutnego człowieczka, a że kierował się niezłomną zasadą nigdy niepopełniania dwa razy tego samego błędu, podszedł do kramu Grzybnych Ludzi. Było ich troje: dwóch młodych mężczyzn i młoda kobieta. Śmierdzieli wilgocią. Mieli na sobie stare parki i kurtki z demobilu. Zerkali spod potarganych włosów, jakby światło raniło ich w oczy. - Co sprzedajecie? – spytał. - Grzyb. Grzyb na grzance. Grzyb surowy. - Poproszę porcję Grzyba na grzance – rzekł i jedno z Grzybnych Ludzi, chuda blada młoda kobieta o cerze przypominającej zjełczałą owsiankę, odcięła plaster purchawki rozmiarów pniaka drzewa. – Tylko upieczcie go porządnie, aż do środka – dodał. - Bądź odważny. Zjedz go na surowo – rzekła kobieta. – Dołącz do nas. - Miałem już do czynienia z Grzybem – odparł markiz. – Doszliśmy do porozumienia. Kobieta wsunęła plaster białej purchawki pod przenośny grill. Jeden z młodych mężczyzn, wysoki i przygarbiony, odziany w parkę śmierdzącą jak stara piwnica, przysunął się do markiza i nalał mu szklankę grzybowej herbaty. Pochylił się na przód; markiz dostrzegł maleńkie grzybki, wyrastające niczym pryszcze na jego policzku. - Ty jesteś de Carabas? – spytał Grzybny Człowiek. – Kombinator? Markiz nie myślał o sobie jako o kombinatorze. - Owszem – przytaknął. - Słyszałem, że szukasz swojego płaszcza. Byłem tam, kiedy Plemię Kanałów go sprzedało. Na początku ostatniego targu. Na Belfaście. Widziałem, kto go kupił. Włoski na karku markiza zjeżyły się. - A co chciałbyś dostać za tę informację?
17_64_NF_05_2015.indd 55 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Grzybny młodzieniec oblizał wargi porostem języka. - Jest pewna dziewczyna. Lubię ją, ale ona nie zwraca na mnie uwagi. - Grzybna dziewczyna? - Nie mam tyle szczęścia. Gdybyśmy oboje byli jednością w miłości i w ciele Grzyba, nie miałbym się czym martwić. Nie. To jedna z Kruczego Dworu. Ale czasami tu jada. I rozmawiamy. Tak jak ty i ja teraz. Markiz nie uśmiechnął się z politowaniem, ani nie skrzywił. Zaledwie uniósł brew. - A jednak nie podziela twojej namiętności. Jakież to dziwne. Co chciałbyś, żebym z tym zrobił? Młodzieniec sięgnął szarą ręką do kieszeni długiej parki. Wyciągnął kopertę, tkwiącą w przezroczystej torebce śniadaniowej. - Napisałem do niej list. Można powiedzieć, bardziej wiersz, choć kiepski ze mnie poeta. Żeby wyrazić, co do niej czuję. Ale nie wiem, czy jeśli jej go dam, przeczyta. A potem zobaczyłem ciebie i pomyślałem: gdybyś to ty jej go dał, z twoimi pięknymi słówkami i eleganckimi ukłonami… - urwał. - Uważasz, że chętniej by cię wysłuchała i spojrzała łaskawiej, jak smalisz do niej cholewki? Młodzieniec ze zdumieniem popatrzył na swoje nogi. - Nie mam cholewek – odparł. – Tylko to, co teraz. Markiz postarał się nie westchnąć. Grzybna kobieta postawiła przed nim pęknięty plastikowy talerz z parującym plastrem grillowanego Grzyba. Trącił go eksperymentalnie, by się upewnić, że jest dokładnie upieczony i nie pozostały w nim żadne aktywne zarodniki. Nigdy nie dość ostrożności, a markiz uważał siebie za zbyt samolubnego na symbiozę. Grzyb był w porządku. Przegryzł go i połknął, choć od jedzenia zabolało go gardło. - Czyli chcesz jedynie, żebym dopilnował, aby przeczytała twe miłosne przesłanie? - Masz na myśli mój list? Mój wiersz? - Owszem. - No… tak. I chcę, żebyś z nią był i dopilnował, że nie odłoży go nieprzeczytanego. A potem przyniósł mi jej odpowiedź. Markiz przyjrzał się młodzieńcowi. Istotnie, na szyi i policzkach wyrastały mu małe grzybki, włosy miał ciężkie i niemyte i otaczała go ogólna woń opuszczonych miejsc, ale prawdą było także, iż jasnobłękitne oczy pod gęstą grzywką spoglądały przenikliwie, a on sam był wysoki i całkiem atrakcyjny. Markiz wyobraził go sobie umytego, odczyszczonego, nieco mniej grzybowego i w myślach pokiwał z aprobatą głową. - Schowałem list do torebki śniadaniowej – wyjaśnił młodzieniec - żeby nie zamókł po drodze. - Bardzo rozsądnie. A teraz powiedz: kto kupił mój płaszcz? - Jeszcze nie, panie Pospieszyński. Nie spytałeś o moją ukochaną. Na imię ma Drusilla. Poznasz ją, bo to najpiękniejsza kobieta w całym Kruczym Dworze. - Piękno, wedle tradycji, tkwi w oku patrzącego. Daj mi coś więcej. - Już mówiłem, to Drusilla. Jest tylko jedna. A na grzbiecie dłoni ma duże czerwone znamię wyglądające jak gwiazda. - Wygląda mi to na dość nietypową parę. Jeden z Grzybnego Ludu zakochany w damie z Kruczego Dworu. Czemu sądzisz, że porzuci swe życie dla wilgotnych piwnic i grzybnych rozkoszy? Młodzieniec wzruszył ramionami.
2015-04-13 10:09:31
56
Neil Gaiman
- Pokocha mnie – odparł - kiedy przeczyta mój wiersz. – Ukręcił nóżkę maleńkiego grzybka, rosnącego na prawym policzku, a kiedy kapelusz spadł na stół, podniósł go i nadal obracał w palcach. – Umowa stoi? - Umowa stoi. - Jegomość, który kupił twój płaszcz – oznajmił grzybny młodzian – trzymał w ręce kij. - Mnóstwo ludzi nosi kije – zauważył de Carabas. - Ten był zakrzywiony na końcu – wyjaśnił grzybny młodzieniec. – A sam gość trochę przypominał żabę. Niski, tłustawy. Włosy koloru piasku. Potrzebował płaszcza i spodobał mu się twój. – Wsunął do ust kapelusz. - Przydatne informacje. Niechybnie przekażę twe pozdrowienia i słowa namiętności uroczej Drusili – odparł markiz de Carabas z radością, której bynajmniej nie odczuwał. Sięgnął nad stołem i wyjął z palców młodzieńca torebkę z kopertą w środku. Wsunął ją do jednej z kieszeni wewnątrz koszuli. A potem odszedł, rozmyślając o człowieku trzymającym zakrzywiony kij.
*** Markiz de Carabas w zastępstwie płaszcza chwilowo nosił koc. Opatulił się nim niczym piekielnie zawadiackim poncho, ale nie czuł się w nim dobrze. Tęsknił za swoim płaszczem. Piękne pióra nie czynią pięknych ptaków – wyszeptał głos w głębi jego głowy. Ktoś powiedział mu to, gdy był jeszcze chłopcem: podejrzewał, że głos należał do jego brata, toteż postarał się zapomnieć, że kiedykolwiek go usłyszał. Pastorał. Mężczyzna, który kupił jego płaszcz od Plemieniu Kanałów, nosił pastorał. Rozważył ten fakt. Markiz de Carabas lubił być kim był, a kiedy ryzykował, wolał skalkulowane ryzyko i należał do ludzi, którzy dwa lub trzy razy sprawdzają każdą kalkulację. Tym razem sprawdził je po raz czwarty. Markiz de Carabas nie ufał ludziom. To szkodzi interesom i może stanowić niefortunny precedens. Nie ufał swym przyjaciołom i okazjonalnym kochankom, a z całą pewnością nie pracodawcom. Całość zaufania zachowywał dla markiza de Carabasa, imponującej postaci w imponującym płaszczu, zdolnej przegadać, przekabacić i przekonać każdego. Tylko dwa rodzaje ludzi noszą pastorały: biskupi i pasterze. Pastorały w Biskupiej Bramie służyły jako dekoracja, były niefunkcjonalne i czysto symboliczne, a biskupi nie potrzebowali płaszczy. Ostatecznie mieli szaty, eleganckie białe biskupie szaty. Markiz nie bał się biskupów, wiedział, że Plemię Kanałów też się ich nie boi, natomiast mieszkańcy Pasterskiego Zagajnika – o, to zupełnie inna sprawa. Nawet w płaszczu i w najlepszych czasach, szczycie zdrowia i dysponując niewielką armią, posłuszną każdemu zawołaniu, markiz nie chciałby spotkać Pasterzy. Przez chwilę rozważał ideę złożenia wizyty w Biskupiej Bramie, spędzenia kilku miłych dni na ustaleniach, że jego płaszcza tam nie ma. A potem westchnął dramatycznie i ruszył do zagrody przewodników, szukając zaprzysiężonego przewodnika, którego zdoła przekonać, aby zabrał go do Pasterskiego Zagajnika.
*** Jego przewodniczka była niezwykle niska, miała jasne, krótko ostrzyżone włosy. Markiz z początku pomyślał, że to nastolatka, ale po trwającej pół dnia wspólnej wędrówce uznał, że jest po dwudziestce. Nim ją znalazł, rozmawiał z półtuzinem przewodników. Na imię miała Knibbs i sprawiała wrażenie pewnej siebie, a on potrzebował pewności siebie. Kiedy wychodzili z zagrody, oznajmił jej, że wybiera się w dwa miejsca.
17_64_NF_05_2015.indd 56 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
- To dokąd chcesz pójść najpierw? – spytała. – Do Zagajnika Pasterskiego czy na Kruczy Dwór? - Odwiedziny w Kruczym Dworze to czysta formalność. Muszę jedynie dostarczyć list damie imieniem Drusilla. - List miłosny? - Chyba tak. Dlaczego pytasz? - Słyszałam, że urocza Drusilla jest niewiarygodnie piękna i ma niemiły zwyczaj zamieniania tych, którzy ją rozzłoszczą, w drapieżne ptaki. Musisz bardzo ją kochać, skoro napisałeś do niej list. - Obawiam się, że nigdy nie spotkałem owej młodej damy – odparł markiz. – List nie jest ode mnie. I nie ma znaczenia dokąd pójdziemy najpierw. - Wiesz – rzekła z namysłem Knibbs – na wypadek, gdyby spotkało cię coś strasznie niefortunnego, kiedy dotrzesz do Pasterzy, powinniśmy zapewne najpierw udać się na Kruczy Dwór. Żeby urocza Drusilla dostała swój list. Nie twierdzę, że spotka cię coś strasznego, tyle że lepiej po prostu się zabezpieczyć niż, no wiesz… umrzeć. Markiz de Carabas omiótł wzrokiem swą owiniętą w koc sylwetkę. Nie był pewien. Gdyby tylko miał na sobie płaszcz, nie czułby niepewności: wiedziałby dokładnie, co robić. Popatrzył na dziewczynę i przywołał na twarz najbardziej przekonujący uśmiech jaki zdołał. - A zatem na Kruczy Dwór – rzucił. Knibbs przytaknęła i skręciła ze ścieżki. Markiz ruszył za nią. Ścieżki Londynu Pod nie przypominają tych z Londynu Nad: w znacznej mierze polegają na rzeczach takich jak wiara, opinie i tradycja, nie wyłącznie na twardej rzeczywistości map. Carabas i Knibbs: dwie maleńkie postaci, wędrujące wysokim stopionym tunelem wyciętym w starym białym kamieniu. Ich kroki odbijały się echem. - Ty jesteś de Carabas, prawda? – spytała Knibbs. – Sławny gość. Wiesz, jak dotrzeć w różne miejsca. Po co ci właściwie przewodnik? - Co dwie głowy, to nie jedna – odparł. – To samo dotyczy par oczu. - Kiedyś miałeś bajerancki płaszcz, prawda? - Owszem. Istotnie. - Co się z nim stało? Nie odpowiedział. - Zmieniłem zdanie. Najpierw idziemy do Pasterskiego Zagajnika. - Nie ma sprawy – odparła przewodniczka. – Z równą łatwością mogę cię zabrać tam jak gdzie indziej. Ale pamiętaj, że zaczekam na ciebie przed placówką handlową pasterzy. - To bardzo mądre, dziewczyno. - Mam na imię Knibbs. Nie dziewczyna. Chcesz wiedzieć, dlaczego zostałam przewodniczką? To ciekawa opowieść. - Nieszczególnie – odparł markiz de Carabas. Nie miał ochoty na pogawędki i dobrze płacił przewodniczce za jej czas. – Może spróbujemy iść trochę w milczeniu? Knibbs skinęła głową. Nie odezwała się, gdy dotarli do końca tunelu, ani kiedy zeszli po metalowych szczeblach osadzonych w ścianie. Dopiero gdy stanęli na brzegu Mortlake, olbrzymiego podziemnego Jeziora Umarłych i zapaliła świeczkę, żeby wezwać przewoźnika, znów się odezwała. - Sekret prawdziwych przewodników to to, że zostają zaprzysiężeni, aby ludzie wiedzieli, że nie poprowadzą ich tam, gdzie nie chcą. Markiz jedynie mruknął. - Zastanawiam się, co powiedzieć pasterzom z placówki handlowej. – Wypróbowywał w myślach odmienne wersje, oceniając ich potencjalną użyteczność i prawdopodobieństwo zadziałania. Problem w tym, że nie miał niczego, czego mogliby pragnąć pasterze. - Jeśli poprowadzisz ich nie tam gdzie chcą, nigdy już nie będziesz pracować jako przewodnik – ciągnęła Knibs. – Dlatego właśnie składamy przysięgę.
2015-04-13 10:09:31
O tym, jak markiz odzyskał swój płaszcz
57
Nowa Fantastyka 05/2015
- Wiem – rzucił markiz. Co za niezwykle irytującą przewodniczka, pomyślał. Owszem, co dwie głowy to nie jedna, ale tylko pod warunkiem, gdy ta druga trzyma gębę na kłódkę i nie zaczyna mu opowiadać rzeczy, które już wiedział. - Zostałam zaprzysiężona na Ulicy Przysiąg – postukała w łańcuszek wokół przegubu. – Nie widzę przewoźnika – zauważył markiz. - Wkrótce się zjawi. Wypatruj go z tej strony, i kiedy go zobaczysz, zawołaj „Halo!”. Ja będę patrzyć tam. Tak czy inaczej go zauważymy. Wytężyli wzrok spoglądając ponad ciemnymi wodami Tyburn. Knibbs znów zaczęła gadać. - Nim zostałam przewodniczką, kiedy byłam mała, mój lud wyszkolił mnie do tego zadania. Powiedzieli, że to jedyny sposób, abyśmy zdołali pomścić nasz honor. Markiz odwrócił się do niej. Przed sobą, na poziomie oczu, trzymała świecę. Wszystko jest nie tak, pomyślał markiz i pojął, że powinien był wysłuchać jej od początku. Nic nie jest, jak należy. - Kim jest twój lud, Knibbs? – spytał głośno. – Skąd pochodzisz? - Skądś, gdzie nie jesteś już mile widziany – odrzekła dziewczyna. – Urodziłam się i wychowałam, posłuszna i wierna Słoniowi i Zamkowi. Coś twardego uderzyło go w tył głowy, niczym cios młota. W ciemności umysłu zajaśniała błyskawica, gdy runął na ziemię.
*** Markiz de Carabas nie mógł ruszyć rękami. Zorientował się, że związano mu je za plecami. Leżał na boku. Był nieprzytomny. Postanowił, że jeśli ludzie, którzy mu to zrobili, wciąż uważali, że jest nieprzytomny, nie powinien wytrącać ich z tego przekonania. Zaledwie odrobinę uchylił oczy, by zerknąć na świat. - Och, nie bądź niemądry, de Carabas – rzekł głęboki zgrzytliwy głos. – Nie wierzę, że się nie ocknąłeś. Mam wielkie uszy. Słyszę bicie twojego serca. Otwórz porządnie oczy, ty lisie. Spójrz na mnie jak mężczyzna. Markiz rozpoznał ów głos i miał nadzieję, że się myli. Uniósł powieki. Patrzył na nogi, ludzkie nogi, o bosych stopach. Palce miały kanciaste i ściśnięte razem. Nogi i stopy kolorem przypominały drewno tekowe. Znał je. Nie pomylił się. Jego umysł jakby się rozdwoił: jedna drobna cząstka wyrzucała mu, że był głupi i nieuważny. Na Łuk i Świątynię! Knibbs mu powiedziała, ale on po prostu nie słuchał. Lecz nawet, gdy wściekał się na własną głupotę, reszta umysłu ruszyła do biegu, zmusiła go do uśmiechu i odezwała się: - Ależ doprawdy, to wielki zaszczyt. Naprawdę nie musiałeś tak aranżować naszego spotkania. Wystarczyłaby najmniejsza sugestia, że wasza dostojność żywi choćby nawet najulotniejsze pragnienie, by mnie zobaczyć, abym… - Natychmiast zaczął zwiewać w przeciwną stronę taki szybko jak poniosłyby cię twoje cherlawe nóżki – odparł osobnik o nogach koloru drewna tekowego. Sięgnął długą, giętką, zielonobłękitną i zwisającą aż do kostek trąbą i przekręcił markiza na wznak. Markiz zaczął powoli pocierać skrępowanymi przegubami o beton pod nimi. - Ależ bynajmniej. Wręcz przeciwnie. Słowa nie potrafią oddać w pełni, jak bardzo raduje mnie twoja gruboskórna obecność. Czy mógłbym zasugerować, żebyś mnie rozwiązał i pozwolił się powitać jak mężczyzna z… mężczyzna ze słoniem? - Raczej nie, biorąc pod uwagę, jak wiele zadałem sobie trudu, by do tego doprowadzić – odparł tamten. Miał głowę zielonkawoszarego słonia, ostre kły, poplamione na końcach rdzawym brązem. – Wiesz, kiedy odkryłem, co zrobiłeś, poprzysiągłem, że sprawię, abyś krzyczał i błagał o litość. I poprzysiągłem, że odmówię tym twoim błaganiom. - Zamiast tego mógłbyś powiedzieć „tak” – podsunął markiz.
17_64_NF_05_2015.indd 57 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
- Nie mógłbym powiedzieć „tak”. Nadużyłeś mojej gościnności – odrzekł Słoń. – Ja nigdy nie zapominam. Wiktoria zatrudniła markiza, by dostarczył jej dziennik Słonia, gdy zarówno on jak i świat byli znacznie młodsi. Słoń rządził swoim lennem arogancko, żelazną ręką, bez cienia czułości ani humoru i markiz uważał go za durnia. Sądził nawet, że nie ma mowy, by tamten zorientował się, jaka dokładnie rolę on sam odegrał w zniknięciu dziennika. Działo się to jednak bardzo dawno temu, gdy sam markiz był młody i głupi. - Cały ten numer z latami szkolenia przewodniczki tylko po to, by mnie zdradziła, gdybym przypadkiem się zjawił i ją wynajął – zagadnął markiz. - Czy to nie przesadna reakcja? - Nie, jeśli mnie znasz – odrzekł Słoń. – Jeśli mnie znasz, uznasz ją za dość łagodną. Zrobiłem też mnóstwo innych rzeczy, by cię odnaleźć. Markiz spróbował usiąść. Słoń popchnął go bosa stopą na podłogę. - Błagaj o litość – rzucił. Łatwizna. - Litości – jęknął markiz. - Błagam! Proszę! Okaż mi litość, ten najwspanialszy ze wszystkich darów! Tobie, Słoniowi, władcy wielkich dóbr, przystoi litościwie potraktować tego, który nie jest nawet godzien zetrzeć pyłu z twych przewspaniałych stóp. - Wiedziałeś, że wszystko co mówisz, brzmi sarkastycznie? - Nie wiedziałem. Przepraszam. Mówiłem całkiem szczerze. - Krzycz – powiedział Słoń. Markiz de Carabas krzyknął - bardzo głośno i bardzo długo. Ciężko krzyczeć, gdy niedawno miało się poderżnięte gardło, ale starał się to robić tak głośno i żałośnie jak potrafił. - Nawet krzyczysz sarkastycznie – zauważył Słoń. Ze ściany sterczała gruba czarna żeliwna rura. Zamocowane z boku koło pozwalało zakręcać bądź otwierać przepływ tego, co nią płynęło. Słoń obrócił je potężnymi rękami i z otworu wyciekła odrobina czarnej mazi, a potem bryznęła woda. - Spuszczanie nadmiaru wody z kanałów burzowych – wyjaśnił. – Widzisz, rzecz w tym, że odrobiłem zadanie domowe. Dobrze ukrywasz swoje życie, de Carabas. Robiłeś to przez wszystkie lata, odkąd nasze ścieżki się skrzyżowały. Nie było sensu próbować czegokolwiek, dopóki przechowywałeś swoje życie gdzie indziej. Mam ludzi w całym Londynie Pod. Ludzi, z którymi jadałeś, z którymi sypiałeś, śmiałeś się, lądowałeś nago na zegarowej wieży Big Bena, ale nigdy nie było sensu posuwać się dalej, dopóki przechowywałeś swoje życie skrzętnie chronione przed jakąkolwiek krzywdą. Aż do zeszłego tygodnia, kiedy pod ulicami rozeszły się pogłoski, że twoje życie wydostało się z pudełka. Rozesłałem wici, że obdarzę swobodą Zamku pierwszą osobę, która mi pokaże… - Pokaże jak krzyczę i błagam o litość – wtrącił de Carabas. – Już mówiłeś. - Przerwałeś mi – upomniał łagodnie Słoń. – Zamierzałem powiedzieć, że miałem obdarzyć swobodą Zamku pierwszą osobę, która pokaże mi twojego trupa. – Pociągnął koło do końca i rozbryzg zamienił się w tryskający strumień. - Powinienem cię ostrzec. Istnieje pewna klątwa – rzekł de Carabas. – Spadnie na tego, którego ręka mnie zabije. - Przyjmuję klątwę – odparł Słoń. – Choć pewnie tylko ją sobie wymyśliłeś. Następny kawałek ci się spodoba. Pomieszczenie napełni się wodą i utoniesz. Potem wypuszczę wodę, wejdę do środka i będę się śmiał do rozpuku. – Zatrąbił głośno. De Carabas uznał, że to mógł być śmiech, jeśli śmiejący się jest słoniem. Słoń zniknął mu z oczu. Markiz usłyszał trzaśnięcie drzwi. Leżał w kałuży. Powiercił się i wstał. Spojrzał w dół. Jego kostkę okalała metalowa bransoleta, przykuta do metalowego słupka pośrodku pomieszczenia. Pożałował, że nie ma na sobie płaszcza. Chował w nim wytrychy. Miał też guziki, niebędące wcale tak niewinne i guzikowa-
2015-04-13 10:09:31
Neil INA Gaiman GOLDIN
Bart Siegieda
58
te, jak się z pozoru zdawały. Potarł sznurem okalającym przeguby o metalowy słupek w nadziei, że go wystrzępi i poczuł, jak zdziera sobie skórę na rękach i dłoniach. Tymczasem sznur nasiąkał wilgocią, zaciskając się jeszcze mocniej. Poziom wody wciąż się podnosił. Sięgała mu już do pasa. De Carabas rozejrzał się po kolistym pomieszczeniu. Musi tylko uwolnić ręce z krępujących je więzów – oczywiście obluzowując słupek, do którego go przykuto. Potem otworzy bransoletę okalającą kostkę, zakręci wodę, wydostanie się z pomieszczenia, uniknie żądnego zemsty Słonia i jego bandy zbirów i ucieknie. Szarpnął słupek. Nawet nie drgnął. Szarpnął mocniej. Nawet nie drgnął jeszcze bardziej. Osunął się na słupek i pomyślał o śmierci, prawdziwej ostatecznej śmierci, a także o swoim płaszczu. Tuż przy uchu usłyszał szept. - Cicho! – polecił ów głos. Coś pociągnęło go za przeguby i więzy opadły. Dopiero, gdy odzyskał w nich czucie, markiz zorientował się, jak mocno go skrępowano. Odwrócił się. - Co? – rzekł. Twarz, którą ujrzał, znał równie dobrze jak własną. Ten zniewalający uśmiech, te szczere zawadiackie oczy. - Kostka – rzucił mężczyzna, posyłając mu nowy uśmiech, jeszcze bardziej zniewalający niż poprzedni. Markiz de Carabas nie czuł się zniewolony. Uniósł nogę, a mężczyzna pomajstrował kawałkiem drutu i zdjął bransoletę. - Słyszałem, że masz nieco kłopotów- oznajmił. Skórę miał równie ciemną jak markiz. Był niecały cal wyższy od de Carabasa, ale unosił głowę, jakby przewyższał każdego, kogo zapewne spotka w życiu. - Nie. Żadnych kłopotów. Nic mi nie jest – odparł markiz. - Wcale nie. Właśnie cię uratowałem. De Carabas puścił te słowa mimo uszu. - Gdzie jest Słoń? - Po drugiej stronie tych drzwi, wraz z grupą ludzi, którzy dla niego pracują. Drzwi blokują się automatycznie, kiedy pomieszczenie wypełnia woda. Chciał mieć pewność, że nie pozostanie tu z tobą uwięziony. Na to właśnie liczyłem. - Liczyłeś? - Oczywiście. Śledziłem ich od kilku godzin. Odkąd usłyszałem, że ruszyłeś w drogę z jedną z agentek Słonia. Pomyślałem, zły ruch. Tak właśnie pomyślałem. Będzie potrzebował mojego wsparcia. - Usłyszałeś?
17_64_NF_05_2015.indd 58 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
- Posłuchaj - rzekł mężczyzna, który wyglądał odrobinę jak markiz de Carabas, tyle że wyższy i być może niektórzy, oczywiście nie markiz, mogliby go uznać za odrobinę przystojniejszego. – Nie sądziłeś chyba, że pozwolę, by cokolwiek złego spotkało mojego młodszego braciszka, prawda? Woda sięgała im już do pasa. - Nie mi nie groziło – oświadczył de Carabass. – Miałem wszystko pod kontrolą. Mężczyzna przeszedł na drugi koniec pomieszczenia, ukląkł, pogrzebał w wodzie, a potem wyjął z plecaka coś przypominającego krótki łom. Wepchnął jeden koniec pod powierzchnię. - Przygotuj się – polecił. – Myślę, że to najszybsza możliwa droga. Markiz wciąż rozprostowywał i zginał mrowiące i obolałe palce, próbując wetrzeć w nie życie. - Co takiego?- spytał, starając się by jego głos zabrzmiał obojętnie. - No proszę. – Mężczyzna wyjął z wody duży metalowy kwadrat. – To kanał. De Carabass nie zdążył zaprotestować, bo towarzysz dźwignął go i wrzucił do dziury w podłodze. Zapewne, pomyślał de Carabass, w lunaparkach mają takie atrakcje. Wyobrażał je sobie nawet. Ludzie Znad mogliby płacić całkiem sporo za taką przejażdżkę, gdyby tylko mieli pewność, że ją przeżyją. Pędził przez rury, unoszony prądem cały czas zmierzając głębiej i głębiej. Nie był wcale pewien, czy to przeżyje i bawił się zdecydowanie kiepsko. Ciało markiza płynącego w głąb rury pokryły sińce i otarcia. W końcu wypadł twarzą do dołu na wielką metalowa kratę, która zdawała się ledwie wytrzymać jego ciężar. Zsunął się z niej na kamienną posadzkę obok i zadrżał. Po chwili rozległ się niezwykły dźwięk, po którym natychmiast pojawił się jego brat: wystrzelił z rury i wylądował na własnych nogach, jakby wcześniej dużo ćwiczył. Uśmiechnął się. - Fajne, co? - Niespecjalnie – odparł markiz de Carabas. A potem musiał spytać: - Czy właśnie wołałeś łiiiii? - Oczywiście! A ty nie? – zdziwił się jego brat. De Carabass podniósł się chwiejnie. - Jak się obecnie nazywają? - Wciąż tak samo. Ja się nie zmieniam. - To nie jest twoje prawdziwe imię, Peregrine – przypomniał de Carabass. - Ale się nadaje. Zaznacza mój teren i moje zamiary. A ty? Wciąż nazywasz siebie markizem?
2015-04-13 10:09:32
O tym, jak markiz odzyskał swój płaszcz
59
Nowa Fantastyka 05/2015
- Owszem, jestem nim , bo twierdzę, że nim jestem – odparł markiz. Był pewien, że wygląda jak coś podtopionego i z cała pewnością brzmi mało przekonująco. Czuł się mały i niemądry. - Twój wybór. Tak czy inaczej znikam. Już mnie nie potrzebujesz. Trzymaj się z dala od kłopotów. I wcale nie musisz mi dziękować. - Brat oczywiście mówił poważnie. To właśnie bolało najbardziej. Markiz de Carabas nienawidził samego siebie. Nie chciał tego powiedzieć, ale teraz te słowa musiały paść. - Dziękuję ci, Peregrinie. - Och! – rzucił Peregrine. – Twój płaszcz. Na ulicach gadają, że wylądował w Pasterskim Zagajniku. Tylko tyle mi wiadomo. Zatem rada. Płynąca z samej głębi serca. Wiem, że nie lubisz rad, ale co do płaszcza? Odpuść sobie. Zapomnij o nim. Kup nowy płaszcz. Poważnie. - Cóż. Zatem – powiedział markiz. - Cóż – odparł Peregrine i otrząsnął się jak pies bryzgając dookoła wodą, a potem rozpłynał wśród cieni i zniknął. Markiz de Carabas został sam, ociekając gniewnie wodą. Miał nieco czasu zanim Słoń odkryje brak wody w pomieszczeniu, a także brak ciała i ruszy na poszukiwania. Sprawdził w kieszeni koszuli: torebka śniadaniowa wciąż tam tkwiła, koperta w środku wydawała się bezpieczna i sucha. Przez chwilę zastanowiło go coś, co nie dawało mu spokoju od czasu targu. Dlaczego ów grzybny ghłopak posłużył się nim, de Carabasem, aby wysłać list do uroczej Drusilli? I jakiż to list mógł przekonać członkinię Kruczego Dworu, i to taką z gwiazdą na dłoni, by porzuciła dworskie życie i pokochała jednego z Grzybnych Ludzi? Nagle w jego głowie pojawiło się podejrzenie. Nie była to przyjemna myśl i natychmiast zagłuszyły ją bardziej naglące kwestie. Mógłby się ukryć, na jakiś czas przyczaić. To minie. Ale pozostawał jeszcze problem płaszcza. Został uratowany – uratowany przez swojego brata! W normalnych okolicznościach nigdy by do tego nie doszło. Mógłby zdobyć nowy płaszcz. Oczywiście, że tak. Ale to nie byłby jego płaszcz. Jego płaszcz miał pasterz. Markiz de Carabas nigdy nie działał bez planu, a także bez planu zapasowego; zaś pod tymi planami zawsze ukrywał prawdziwy plan, plan, którego nie zdradzał nawet przed sobą samym na wypadek, gdyby zarówno pierwotny plan jak i ten zapasowy zawaliły się w diabły. Teraz przyznał z bólem samemu sobie, że nie ma żadnego planu. Nie miał nawet zwykłego, oczywistego, nudnego planu, który mógłby porzucić, gdy tylko zrobi się nieciekawie. Dysponował tylko pragnieniem, które napędzało go tak jak potrzeba jadła, miłości czy bezpieczeństwa napędza tych, których markiz uważał za niższych ludzi. Był bezplanowy. Chciał tylko odzyskać swój płaszcz. Markiz de Carabas ruszył na przód. W kieszeni trzymał kopertę z miłosnym wierszem, ramiona okrywał mu mokry koc i nienawidził swego brata za to, że go uratował. Kiedy tworzymy siebie od podstaw, potrzebujemy jakiegoś modelu, czegoś, ku czemu dążymy, albo od czego chcemy się oddalić – wszystkiego, czym pragniemy się stać lub zamierzamy nie stać. Już jako chłopiec markiz wiedział, kim nie chce być. Z całą pewnością nie chciał być taki jak Peregrine. Nie chciał w ogóle nikogo przypominać. Zamiast tego pragnął być elegancki, nieuchwytny, błyskotliwy i nade wszystko jedyny w swoim rodzaju. Zupełnie jak Peregrine.
*** Rzecz w tym, powiedział mu kiedyś były pasterz podczas ucieczki, w której markiz pomógł przeprawiając go przez rzekę Tyburn ku wolności i krótkiemu lecz szczęśliwemu życiu jako obozowy błazen legionu rzymskiego czekającego tam na rzeką na rozkazy, które nigdy nie nadejdą, że pasterze nigdy cię do niczego nie zmuszają. Po prostu odnajdują twoje naturalne impulsy i pragnienia
17_64_NF_05_2015.indd 59 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
i naciskają na nie, wzmacniają je tak, abyś zachowywał się zupełnie naturalnie, tyle że zgodnie z ich życzeniami. Przypomniał to sobie teraz, a potem zapomniał, bo bał się być sam. Aż do tej chwili markiz nie miał pojęcia, jak bardzo boi się samotności i zdziwiło go, jak ogromnie ucieszył się na widok kilku innych ludzi, maszerujących w tę samą stronę co on. - Cieszę się, że tu jesteś – zawołał jeden z nich. - Cieszę się, że tu jesteś – krzyknął drugi. - Ja też cieszę się, że tu jestem – odparł de Carabas. Dokąd zmierzał? Dokąd szli wszyscy? Jak dobrze , że wszyscy podróżowali razem w tę samą stronę. Większa grupa oznacza bezpieczeństwo. - Dobrze jest być razem – oznajmiła chuda biała kobieta z radosnym westchnieniem. I rzeczywiście. - Dobrze jest być razem – odparł markiz. - W istocie, dobrze jest być razem – oznajmił jego sąsiad z drugiej strony. Osobnik ów wyglądał jakby znajomo. Miał wielkie uszy podobne do wachlarzy i nos jak gruby szarozielony wąż. Markiz zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek widział go wcześniej. Próbował sobie przypomnieć dokładnie gdzie i kiedy, gdy mężczyzna, dzierżący w dłoni długi kij z zakrzywionym końcem, postukał go lekko po ramieniu. - Nie chcemy zostawać w tyle, prawda? – spytał ów mężczyzna rozsądnym tonem i markiz przyspieszył odrobinę by zrównać się z innymi. - Bardzo dobrze. Błędny krok to błędna myśl – powiedział mężczyzna z kijem i ruszył dalej. - Błędny krok to błędna myśl – powtórzył na głos markiz zastanawiając się jak mógł kiedykolwiek nie wiedzieć czegoś tak oczywistego, tak podstawowego. Maleńka cząstka umysłu, przyczajona gdzieś daleko, zastanawiała się, co to właściwie znaczy. Dotarli w miejsce, do którego zmierzali i dobrze było znaleźć się wśród przyjaciół. W miejscu tym czas płynął dziwnie, lecz wkrótce markiz i jego przyjaciel o szarozielonej twarzy i długim nosie dostali zadanie do wykonania, prawdziwą pracę. A oto na czym polegała: pozbywali się tych członków stada, którzy nie mogli już się ruszać ani służyć. Gdy pobrano już z nich i utylizowano wszystko, co mogło się przydać, usuwali pozostałości, włosy, łój i tak dalej, a potem zabierali resztki do dołu i wrzucali. Zmiany były długie i męczące, a robota brudna, ale obaj pracowali się razem i nie zostawali w tyle. Pracowali tak z dumą przez kilka dni, gdy markiz zauważył coś irytującego. Ktoś najwyraźniej usiłował zwrócić na siebie jego uwagę. - Przyszedłem za tobą – wyszeptał nieznajomy. – Wiem, że nie chciałeś. Ale czasem tak trzeba i już. Markiz nie wiedział, o czym mówi obcy. - Mam plan ucieczki, gdy tylko zdołam cię obudzić – oznajmił. – Proszę, obudź się. Markiz przecież nie spał. I znów odkrył, że nie wie, o czym mówi obcy. Dlaczego ten człowiek sądził, że śpi? Markiz powiedziałby coś, ale musiał pracować. Zastanawiał się nad tym ćwiartując kolejnego byłego członka stada, aż w końcu zdecydował, że może coś powiedzieć, wyjaśnić dlaczego nieznajomy go drażni. Powiedział to na głos: - Dobrze jest pracować – oznajmił. Jego przyjaciel o długim giętkim nosie i dużych uszach skinął potakująco głową. Pracowali. Po jakimś czasie przyjaciel zaciągnął do dziury to, co zostało z kilku byłych członków stada i wepchnął do środka. Dziura była bardzo głęboka. Markiz starał się nie zwracać uwagi na obcego, który teraz stał tuż za nim. Oburzyło go, gdy poczuł, jak przylepia mu coś do ust i wiąże ręce za plecami. Nie był pewien, co powinien zrobić. Poczuł
2015-04-13 10:09:32
60
się oderwany od stada, jakby został w tyle i chętnie poskarżyłby się, zawołał swojego przyjaciela, ale wargi miał zaklejone i mógł wydawać z siebie jedynie nieskuteczne dźwięki. - To ja – wyszeptał nagląco głos zza jego pleców. – Peregrine. Twój brat. Schwytali cię pasterze. Musimy cię stąd zabrać. A potem… uch-och… W powietrzu zabrzmiał dźwięk, przypominający ujadanie. Zbliżał się - piskliwe hau, hau, które nagle zamieniło się w triumfalne wycie. Odpowiedziały mu identyczne wycia, dobiegające zewsząd dokoła. - Gdzie twój towarzysz stada? – warknął czyjś głos. - Poszedł tam – zagrzmiał niski słoniowaty głos. – Z tym drugim. - Drugim? Markiz miał nadzieję, że zjawią się, znajdą go i wszystko naprawią. Najwyraźniej popełniono tu jakiś błąd. Chciał zrównać krok ze stadem, a teraz został w tyle. Mimowolna ofiara. Chciał pracować. - Na Bramę Luda! – wymamrotał Peregrine. A potem otoczyły ich sylwetki ludzi, niebędących dokładnie ludźmi: mieli ostre rysy i nosili futra. Rozmawiali miedzy sobą z podnieceniem. Ludzie rozwiązali ręce markiza, choć pozostawili mu taśmę na twarzy. Nie przeszkadzało mu to. Nie miał nic do powiedzenia. Markizowi ulżyło, że to już koniec. Bardzo pragnął wrócić do pracy, lecz ku jego lekkiemu zdumieniu wraz z porywaczem i przyjacielem o długim wielkim giętkim nosie odprowadzono ich do dziury i dalej, pomostem, do ula maleńkich pomieszczeń. Każde wypełniali ludzie, harujący w zgodnym rytmie. Wąskimi schodami w górę. Jeden z eskorty, ubrany w kudłate futra, podrapał o drzwi. - Wejść! – zawołał głos i markiz poczuł niemal seksualny dreszcz. Ten głos. To był głos kogoś, kogo przez całe życie pragnął zadowolić. (Jego całe życie trwało, ileż to? Tydzień? Dwa tygodnie?) - Zbłąkane jagnię – oznajmił jeden z eskorty. – I drapieżnik. A także towarzysz stada. Pomieszczenie było duże, obwieszone olejnymi obrazami: głównie krajobrazami poplamionymi ze starości, dymu i kurzu. - Dlaczego? – spytał mężczyzna, siedzący przy biurku w głębi pomieszczenia. Nawet się nie obejrzał. – Dlaczego zawracacie mi głowę tymi bzdurami? - Ponieważ – odezwał się głos i markiz rozpoznał swego niedoszłego porywacza – wydałeś rozkaz, że jeśli kiedykolwiek zostanę ujęty w granicach Pasterskiego Zagajnika, mam zostać tu sprowadzony, abyś mógł się mną zająć osobiście. Mężczyzna odsunął krzesło i wstał. Podszedł do nich, wkraczając w promień światła. O ścianę opierał się drewniany pastorał. Mężczyzna ujął go, nie zwalniając kroku. Przyglądał im się kilka długich chwil. - Peregrine? – rzekł w końcu i markiz poczuł dreszcz na ów dźwięk. – Słyszałem, że się wycofałeś, zostałeś mnichem czy kimś podobnym. Nigdy nie przypuszczałem, że ośmielisz się tu wrócić. (Coś wielkiego wypełniało głowę markiza. Coś wypełniało mu serce i umysł. Było to coś olbrzymiego, coś, czego niemal mógł dotknąć.) Pasterz wyciągnął rękę i zerwał taśmę z ust markiza. Markiz wiedział, że powinno go to uradować, powinien zachwycać go fakt, że ów człowiek zechciał zwrócić na niego uwagę. - Ach, teraz widzę… Któż by przypuszczał? - Głos pasterza brzmiał nisko, dźwięcznie. – On już tu jest . I to jeden z naszych? Markiz de Carabas. Wiesz, Peregrine, marzyłem o chwili, kiedy wyrwę ci język, zmiażdżę palce, a ty będziesz patrzeć. Myślę jednak, że znacznie rozkoszniej byłoby, gdyby ostatnią rzeczą, jaką ujrzysz, był twój brat, jeden z naszego stada, i narzędzie twojej zagłady. (Coś gigantycznego wypełniało głowę markiza.) Pasterz był pulchny, dobrze odżywiony i doskonale ubrany. Miał złocistoszare włosy i udręczony wyraz twarzy. Nosił niezwy-
17_64_NF_05_2015.indd 60 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Neil Gaiman
kły płaszcz, choć odrobinę przyciasny. Płaszcz był barwy mokrej ulicy o północy. Markiz pojął, że ta ogromna rzecz wypełniająca mu głowę to wściekłość. Jej płomień ogarnął go niczym pożar lasu, pochłaniając w czerwonym ogniu wszystko na swej drodze. Płaszcz. Był elegancki. Był piękny. Był tak blisko, że mógł wyciągnąć rękę i go dotknąć. I bez żadnych wątpliwości był jego.
*** Markiz de Carabas w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że się przebudził. To byłby błąd. Zaczął myśleć i to bardzo szybko, a jego myśli nie miały nic wspólnego z pomieszczeniem, w którym się znalazł. Markiz miał tylko jedną przewagę nad pasterzem i jego psami: on wiedział, że się obudził i w pełni włada swoim umysłem, oni nie. Postawił hipotezę. Wypróbował ją w głowie. A potem zaczął działać. - Przepraszam – rzekł obojętnym tonem – ale obawiam się, że musze już uciekać. Moglibyśmy się pośpieszyć? Jestem spóźniony na coś niewiarygodnie ważnego. Pasterz wsparł się na pastorale. Nie wyglądał na poruszonego. - Opuściłeś stado, de Carabas – rzekł jedynie. - Na to wygląda – zgodził się markiz. – Cześć, Peregrine. Cudownie cię widzieć. Wyglądasz bardzo żwawo. I Słoń. Jak uroczo. Cały gang na miejscu. – Z powrotem skupił wzrok na pasterzu. – Wspaniale było cię poznać, cudownie spędzić nieco czasu jako jeden z twojej grupki poważnych myślicieli, ale naprawdę muszę już zmykać. Ważna misja dyplomatyczna. List do dostarczenia. Wiesz, jak to jest. - Bracie mój - odezwał się Peregrine - nie jestem pewien, czy w pełni rozumiesz powagę sytuacji. Markiz, który doskonale rozumiał powagę sytuacji, odparł: - Z pewnością ci mili ludzie – wskazał gestem Pasterza i trzech odzianych w futra ludzi-owczarki o ostrych rysach, którzy stali obok – pozwolą mi stąd odejść i cię zostawić. To ciebie chcą dostać, nie mnie. A ja muszę dostarczyć coś niewiarygodnie ważnego. - Poradzę sobie z tym– powiedział Peregrine. - Teraz musisz już być cicho – wtrącił pasterz. Wziął kawałek taśmy, który oderwał od ust markiza i przycisnął do warg Peregrine’a. Pasterz był niższy od markiza i grubszy. Wspaniały płaszcz wyglądał na nim nieco idiotycznie. - Coś ważnego do dostarczenia? – otrzepał kurz z palców. – O czym dokładnie tu mówimy? - Obawiam się, że w żadnym razie nie mógłbym ci powiedzieć – odparł markiz. – Nie jesteś w końcu planowanym odbiorcą tej szczególnej poczty dyplomatycznej. - Dlaczego nie? Co tam piszą? Kto jest adresatem? Markiz wzruszył ramionami. Jego płaszcz był tak blisko, że mógł wyciągnąć rękę i go pogłaskać. - Nie mogę ci go nawet pokazać, chyba że pod groźbą śmierci – rzekł z wahaniem. - To akurat łatwe. Grożę ci śmiercią. Dodatkową, oprócz do wyroku śmierci, który już otrzymałeś jako wyrodny członek stada. A co do wesołego chłoptasia – pasterz skinął pastorałem w stronę Peregrine’a, który wcale się nie śmiał – próbował wykraść członka stada. To także oznacza wyrok śmierci. Dodatkowy, oprócz wszystkiego innego, co dla niego zaplanowaliśmy. Pasterz spojrzał na Słonia. - Oczywiście wiem, że powinienem cię spytać wcześniej, ale co to takiego, na Starą Czarownicę? - Jestem wiernym członkiem stada – oznajmił pokornie Słoń swym niskim głosem. Markiz zastanawiał się, czy on sam brzmiał
2015-04-13 10:09:32
61
proza O tym, zagraniczna jak markiz odzyskał swój płaszcz Nowa Fantastyka 05/2015 04/2015
równie głucho i bezdusznie, kiedy był częścią stada. – Pozostałem wierny i nie zostałem w tyle, w odróżnieniu od tamtego. - A stado jest ci wdzięczne za twą ciężką pracę – odpowiedział Pasterz. Wyciągnął rękę i dotknął ostrego czubka słoniowego kła. – Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego do ciebie i ucieszę się, jeśli nigdy więcej nie zobaczę. Zapewne najlepiej będzie, jeśli i ty umrzesz. Uszy Słonia drgnęły. - Ale jestem członkiem stada… Pasterz spojrzał mu w wielką twarz. - Przezorny zawsze ubezpieczony. – Odwrócił się do markiza. – I co? Gdzie ten ważny list? - Za moją pazuchą – wyjaśnił markiz de Carabas. – Powtarzam jednak, że to najistotniejszy dokument, jaki kiedykolwiek powierzono mojej pieczy. Muszę prosić abyś na niego nie patrzył. Dla twego własnego bezpieczeństwa. Pasterz szarpnął przód koszuli markiza. Oderwane guziki odbiły się od ścian i poleciały na ziemię. List w torebce śniadaniowej tkwił w wewnętrznej kieszonce. - To wielce niefortunne. Ufam, że odczytasz go nam na głos, zanim umrzemy – powiedział markiz. – Ale nieważne, czy go przeczytasz czy nie, mogę obiecać, że wraz z Peregrinem wstrzymamy oddech. Nieprawdaż, Peregrine? Pasterz otworzył torebkę i spojrzał na kopertę. Rozdarł ją szarpnięciem i wyciągnął ze środka kartkę odbarwionego papieru. Wraz z kartką z koperty posypał się pył. Zawisł w powietrzu w mrocznym pomieszczeniu. - Moja najdroższa piękna Drusillo – odczytał na głos pasterz. – Choć wiem, że obecnie nie czujesz do mnie tego, co ja do ciebie… Co to za bzdury? Markiz nie odpowiedział. Nawet się nie uśmiechnął. Jak zapowiedział, wstrzymywał oddech. Miał nadzieję, że Peregrine posłuchał go, a także liczył, bo w tej chwili liczenie wydawało się najlepsza rzeczą jaką mógł zrobić by oderwać myśli od potrzeby odetchnięcia. Wkrótce będzie musiał odetchnąć. - Trzydzieści pięć… trzydzieści sześć… trzydzieści siedem… Zastanawiał się, jak długo pozostają w powietrzu zarodniki Grzyba. - Czterdzieści trzy… czterdzieści cztery… czterdzieści pięć… czterdzieści sześć… Pasterz umilkł. Markiz cofnął się o krok. Bał się dostać nożem między żebra albo poczuć na gardle zęby odzianych w futra ludzi-owczarków, ale nic się nie stało. Szedł dalej, odsuwając się od ludzi-psów i Słonia. Zobaczył, że Peregrine także się cofa. Bolały go płuca. Krew tętniła w skroniach niemal dość głośno by zagłuszyć dzwonienie w uszach. Dopiero gdy plecy markiza dotknęły biblioteczki na ścianie i nie mógł już bardziej oddalić się od koperty, pozwolił sobie na głęboki oddech. Usłyszał, jak Peregrine też oddycha. Coś pękło z trzaskiem. Peregrine otworzył szeroko usta, taśma opadła na ziemię. - O co – spytał – w tym wszystkim chodziło? - To, jeśli się nie mylę, pozwoli nam wydostać się z tego pokoju i z Pasterskiego Zagajnika – odparł de Carabas. – A rzadko się mylę. Zachciałbyś rozwiązać mi ręce? Poczuł dłonie Peregrine’a na swoich przegubach. Więzy opadły. Rozległ się niski pomruk. - Zaraz coś zabiję – oznajmił Słoń. – Gdy tylko ustalę co. - Ależ mój najmilszy – markiz zaczął rozcierać ręce. – Masz na myśli kogo. Pasterz i owczarki stawiali pierwsze eksperymentalne kroki w stronę drzwi. - I zapewniam cię, że nikogo nie zabijesz. Przynajmniej jeśli chcesz bezpiecznie wrócić do swego domu w Zamku.
17_64_NF_05_2015.indd 61 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Słoń z irytacją machnął trąbą. - Z całą pewnością zabiję ciebie. Markiz wyszczerzył zęby,. - Przez ciebie będę musiał powiedzieć phi – rzekł – albo tere-fere. Do tej chwili nigdy nie pragnąłem powiedzieć tere-fere, ale czuję, jak ta potrzeba wzbiera we mnie… - Na Łuk i Świątynię. Co w ciebie wstąpiło? – spytał Słoń. - Złe pytanie. Ale odpowiem w twoim imieniu na właściwe. Tak naprawdę pytanie brzmi: co w nas nie wstąpiło, nie wstąpiło w Peregrine’a i we mnie, bo wstrzymywaliśmy oddech, ani w ciebie, bo pewnie masz ładną grubą skórę lub, co bardziej prawdopodobne, oddychałeś przez trąbę opadającą ku ziemi, i co wstąpiło w naszych prześladowców. A odpowiedź brzmi: nie wstąpiły w nas te same zarodniki, które wniknęły w naszego tęgawego pasterza i jego pseudopsich towarzyszy. - Zarodniki Grzyba? – spytał Peregrine. – Grzyba Grzybnych Ludzi? - W istocie. Tegoż samego Grzyba – zgodził się markiz. - Ja piernikuję – rzekł Słoń. - I dlatego właśnie – rzekł de Carabas – jeśli spróbujesz mnie zabić, albo zabić Peregrine’a, nie tylko ci się nie uda, ale też skażesz na śmierć nas wszystkich. Jeśli natomiast się zamkniesz i postaramy się wyglądać jakbyśmy nadal byli częścią stada, możemy mieć szansę. W tej chwili zarodniki wwiercają im się w mózgi. Lada chwila Grzyb zacznie wzywać ich do domu.
*** Pasterz szedł niewzruszenie naprzód. W dłoni trzymał drewniany pastorał. Tuż za nim podążało trzech mężczyzn. Jeden z nich miał głowę słonia; jeden był wysoki i oburzająco przystojny; a ostatni ze stada nosił wspaniały płaszcz. Pasował na niego idealnie i miał kolor mokrej ulicy o północy. Za stadkiem wędrowały psy strażnicze, które poruszały się, jakby były gotowe wejść w ogień, byle tylko dotrzeć tam, gdzie, jak sadziły, zmierzały. W Pasterskim Zagajniku zdarza się często, że jeden z pasterzy udaje się z miejsca do miejsca, prowadząc część swojego stada i kilka najgroźniejszych owczarków (tak naprawdę będących ludźmi, przynajmniej kiedyś). Widząc zatem pasterza i trzy owczarki, najwyraźniej wyprowadzających z Pasterskiego Zagajnika trzech członków stada, reszta stada nie zwróciła na nich najmniejszej uwagi. Ci z członków stada, którzy ich zauważyli, po prostu robili to, co zawsze, a jeśli nawet wyczuli, że wpływ pasterzy odrobinę osłabł, czekali cierpliwie, aż zjawi się kolejny, który zadba o nich i ochroni przed drapieżnikami i przed światem. W końcu strasznie jest być samym. Nikt nie zauważył, że przekroczyli granicę Zagajnika i szli dalej. Cała siódemka dotarła na brzeg Kilburn. Tam się zatrzymali, a były pasterz wraz z trójką kudłatych psoludzi wmaszerowali do wody. - Trzeba było pozwolić mi ich zabić – mruknął Słoń, gdy były pasterz i jego owczarki, odeszli, brodząc w rzece. - Nie ma sensu – odrzekł markiz. – Nawet dla zemsty. Ludzie, którzy nas schwytali, już nie istnieją. Słoń zawachlował uszami i podrapał się po nich energicznie. - A skoro już mowa o zemście, dla kogo do diabła w ogóle ukradłeś mój dziennik? – spytał. - Dla Wiktorii – przyznał de Carabas. - Nie było jej na mojej liście potencjalnych złodziei. Skomplikowana z niej osoba – rzekł Słoń po chwili. - Z tym nie będę się spierał – oznajmił markiz. – Poza tym, nie zapłaciła mi całego uzgodnionego honorarium. W końcu musiałem zdobyć własne lagniappe, żeby wyrównać stratę. Ciemną ręką sięgnął za pazuchę. Jego palce odnalazły kieszenie oczywiste, mniej oczywiste, i wreszcie, ku jego zdumieniu, tę
2015-04-13 10:09:33
62
proza CARRIE zagraniczna MIKE HELPRIN VAUGHN
najmniej oczywistą. Wyciągnął z niej wspaniałe szkło powiększające na łańcuszku. - Należało do Wiktorii – oświadczył.- Z tego, co mi wiadomo, można z jego pomocą przenikać wzrokiem różne przedmioty. Może uznasz to za drobny zadatek na poczet mojego długu…? Słoń wyjął coś z własnej kieszeni – Markiz nie widział, co – i mrużąc oczy przyjrzał mu się przez szkło powiększające. Wydał z siebie odgłos gdzieś pomiędzy zachwyconym parsknięciem i tryumfalnym trąbieniem. - Och, doskonałe, doprawdy doskonałe. – Schował oba przedmioty. – Ocalenie mi życia przebija chyba kradzież dziennika. A choć nie potrzebowałbym ratunku, gdybym nie podążył za tobą w głąb odpływu, dalsze oskarżanie się nie ma sensu. Możesz uznać, że twoje życie znów należy do ciebie. - Chętnie złożę ci kiedyś wizytę w Zamku – odparł markiz. - Nie przeciągaj struny, chłopie – Słoń z rozdrażnieniem machnął trąbą. - Nie będę – obiecał markiz, walcząc z pokusą by przypomnieć, że tylko dzięki nieustannemu przeciąganiu struny dożył tej chwili. Obejrzał się i odkrył, że Peregrine raz jeszcze, tajemniczo i irytująco, rozpłynął się wśród cieni, bez choćby słowa pożegnania. Markiz nie cierpiał, kiedy ludzie to robili. Złożył lekki, wytworny ukłon Słoniowi, a płaszcz markiza, jego wspaniały płaszcz, pochwycił ten ukłon, wzmocnił, przydał mu doskonałości i zmienił w rodzaj ukłonu, jaki mógł złożyć wyłącznie markiz de Carabas. Kimkolwiek był.
*** Następny Ruchomy Targ odbywał się w Ogrodzie na Dachu Derry’ego i Toma. Co prawda Derry i Tom nie istniał od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego, ale czas i przestrzeń w Londynie Pod utrzymują niepewny rozejm, i ogród na dachu był młodszy i bardziej niewinny, niż w dzisiejszych czasach. Mieszkańcy Londynu Nad (młodzi, pogrążeni w zaciętej dyskusji i ubrani – zarówno mężczyźni, jak i kobiety – w platformy, tuniki w tureckie wzory i spodnie-dzwony) nie zwracali najmniejszej uwagi na mieszkańców Londynu Nad. Markiz de Carabas wmaszerował do ogrodu z miną właściciela, zmierzając szybkim krokiem do kramów z jedzeniem. Minął drobna kobietę, sprzedającą kanapki z żółtym serem z pełnych taczek, stoisko z curry, niskiego mężczyznę z wielka szklana misą białych ślepych ryb i widelcem do opiekania w dłoni, aż w końcu dotarł do kramu sprzedawców Grzyba. - Poproszę plaster Grzyba, dobrze wysmażony – rzekł Markiz de Carabas. Mężczyzna, który przyjął zamówienie, był niższy od niego, ale nieco tęższy. Miał jasne włosy, zakola, i udręczony wyraz twarzy. - Już podaję. Coś jeszcze? - Nie, to wszystko. – A potem Markiz, zdjęty ciekawością, zapytał: - Pamiętasz mnie? - Niestety nie – odparł grzybny człowiek. – Ale muszę powiedzieć, że to piękny płaszcz. - Dziękuję. – Markiz rozejrzał się dokoła. - Gdzie jest młodzieniec, który tu kiedyś pracował? - Ach, to nader osobliwa historia. – Mężczyzna nie cuchnął jeszcze wilgocią, choć z boku szyi wyrastała mu już niewielka kępka grzybów. – Ktoś powiadomił piękną Drusillę z Dworu Kruka, że nasz Vince miał na nią zakusy i – pewnie pan nie uwierzy, ale zapewniano mnie, iż tak było w istocie – ponoć wysłał jej list pełen zarodników z zamiarem uczynienia jej swoją oblubienicą w Grzybie.
17_64_NF_05_2015.indd 62 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Markiz uniósł pytająco brew, choć nic z tego go nie było dla niego nowiną. Ostatecznie osobiście opowiedział o wszystkim Drusilli, a nawet pokazał jej oryginalny list. - Czy dobrze przyjęła te wieści? - Nie wydaje mi się, proszę pana. Zupełnie mi się nie wydaje. Wraz z kilkoma siostrami czekała na Vince’a i dogoniły nas w drodze na Targ. Oznajmiła, że muszą omówić pewne sprawy natury intymnej. Wyraźnie go to uradowało i odszedł z nią, by się dowiedzieć, co to za sprawy. Cały wieczór czekam, aż wróci na targ i zabierze się do pracy, ale przestałem wierzyć, że się zjawi. – Mężczyzna westchnął i dodał tęsknym głosem: - To naprawdę wspaniały płaszcz. Odnoszę wrażenie, że sam miałem podobny w moim poprzednim życiu. - Nie wątpię – odparł markiz de Carabas, usatysfakcjonowany tym, co usłyszał, i odkroił kawałek grillowanego plastra Grzyba – ale ten akurat płaszcz jest niewątpliwie mój. Opuszczając Ruchomy Targ, minął gromadkę ludzi, schodzących ze schodów, i przystanął, pozdrawiając skinieniem głowy młodą kobietę niezwykłej urody. Miała długie pomarańczowe włosy i spłaszczony profil prerafaelickiej piękności, a na grzbiecie jej dłoni ciemniało znamię w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Druga dłonią gładziła głowę dużej nastroszonej sowy, która spoglądała nieżyczliwie na świat oczami nietypowej dla tych ptaków, jasnobłękitnej barwy. Markiz pozdrowił ją, a ona zerknęła na niego, skrepowana, i szybko odwróciła wzrok, jak to zwykle czynią ludzie, którzy zaczynają nagle rozumieć, że są winni markizowi przysługę. Raz jeszcze przyjaźnie skinął jej głową, i pomaszerował dalej. Drusilla pospieszyła za nim. Wyglądała, jakby bardzo chciała coś powiedzieć. Markiz de Carabas pierwszy dotarł do stóp schodów. Na moment przystanął i pomyślał o ludziach i o rzeczach, i o tym, jak trudno jest zrobić cokolwiek po raz pierwszy. A potem, odziany w swój piękny płaszcz, tajemniczo, wręcz irytująco, rozpłynął się wśród cieni i zniknął bez choćby słowa pożegnania. Przełożyła Paulina Braiter
Neil Gaiman Jeden z najpopularniejszych i najbardziej cenionych współczesnych autorów fantastyki, laureat wielu nagród, którego proza służyła m.in. jako inspiracja dla filmów „Gwiezdny pył” czy „Koralina i tajemnicze drzwi” (w przygotowaniu są serial na podstawie „Amerykańskich bogów” i film „Sandman”). Jedną z najbardziej rozpoznawalnych powieści Gaimana jest „Nigdziebądź”, w którym czytelnik wraz z bohaterami poznaje inną, magiczną stronę Londynu. Jednym z tych bohaterów jest markiz de Carabas, który powrócił w opowiadaniu „O tym, jak markiz odzyskał swój płaszcz”. (mz)
2015-04-13 10:09:34
OJCIEC REDAKTOR
Głuchy saper, ślepy snajper Maciej parowski
Więzienia pełne są niewinnych, salony literackie roją się od zapoznanych geniuszy, których skrzywdzono odmową druku… Zwalczałem tę legendę, ale jest w niej odrobina prawdy. Dlaczego redaktorzy i redakcje czasami się mylą? A czytelnicy?
O
fali fantastyki socjologicznej napisano już sporo. Choć może akurat nie o tym, że wszystkie tytuły nurtu po oddaniu do wydawnictw u schyłku lat 70., jeśli nawet nie zostały formalnie odrzucone, to poddawano je kwarantannie, niczym zadżumionych. Wnuk-Lipiński, Zajdel, Żwikiewicz, Oramus zaznali też goryczy lektury recenzji wewnętrznych, czasem utrzymanych w poetyce donosu, podważających wartość ich pracy lub symulujących niezrozumienie. To ostatnie, bywało że z troski o losy książki i dla dobra autora. W niedawno wydanych wspomnieniach Edmund relacjonował spotkanie z trochę obłudną, a po części niekumatą redaktorką; nadziałem się i ja na tą panią. Odkryła, że artyści awangardziści rozmawiają u mnie jak aktywiści na ZMP-owskim obozie; tylko szaleniec przyznałby wówczas, że o to mu dokładnie chodziło. Zajdel dotarł do dwóch opinii o swojej książce tego samego autora – życzliwej i jawnej na tak oraz już tajnej, wprost sugerującej odrzucenie maszynopisu. Ponure doświadczenie. Oramus nie mógł pokazać kawałka „Sennych zwycięzców” w „Młodym Techniku”, parę lat później rzecz uwodziła czytelników, ale AD 1978 wydała się redaktorowi Przyrowskiemu za ostra.1 Żeby sforsować podobne zapory, Jęczmyk przenosił „Drugą jesień” 1
Żwikiewicza z Warszawy do Wydawnictwa Poznańskiego, do Bronka Kledzika (wydawcy „Zaczarowanej gry” pióra profesora Smuszkiewicza), a Zajdel zamieniał Naszą Księgarnię na Iskry, Czytelnika, KAW. Zwalniano te powieści nie po kolei. Wiktora na końcu, Oramus i Zajdel ukazali się latem 1982, po trzech latach oczekiwania; ja miałem książkę trochę wcześniej, mimo że ją skończyłem najpóźniej. Dla wszystkich procedury redakcyjne i produkcyjne ruszyły dopiero po Sierpniu ’80. Wie pan, wyjaśniał rzecz naczelny wydawnictwa, okazuje się, że było więcej podobnych tekstów, teraz nam się oczy otworzyły. Nietrudno zgadnąć, czemu te oczy przedtem musiały być zamknięte. * Ale teksty mają kłopoty niekoniecznie z powodów ideologicznych. Nie zawsze idzie o lęki wydawcy przed wszechmocną władzą, która może się na nim bądź na firmie odegrać za kontestatorski przekaz. Jakiś piekielny pozapolityczny mechanizm sprawia, że King nie od razu trafia na życzliwego i pojętnego reaktora ze swoją „Carrie”, Tolkien spotyka się z odmową druku „Władcy pierścieni” (bo książka adresowana do dzieci i w dodatku jest za długa). Wydawcy kierujący się pruderią
Marek Oramus i Bronisław Kledzik (Nidzica 2010)
religijną, estetyczną bądź znów polityczną zestrzeliwują „Folwark zwierzęcy”, „Władcę much”, „Przeminęło z wiatrem”, „Ulissesa”, pierwszy tom „Harry’ego Pottera”. Albo taki przypadek: Antonina Liedtke odbija się z debiutanckim „CyberJoly Drim” od ciemniaka Parowskiego, by następnie po druku w „Fenixie” dostać za opowiadanie najważniejszą nagrodę fandomu, no i potem nie napisać już nic istotnego. Tajemnice! Mówienie o złej woli, choć bywa, że i o nią chodzi, wiele nie wyjaśni. Bezpieczniej rozważyć niepojęty problem odmiennych gustów, o których się podobno nie dyskutuje. No i warto pamiętać o bezwiednych bądź absolutnie świadomych uprzedzeniach pozaliterackiej natury. * Dlaczego wydawca, selekcjoner błędnie rozpoznaje smak aktualnie czytającej pu-
ięć lat później Ziemkiewiczowi zdjęto z łamów „Przeglądu Technicznego – Innowacje” już zaakceptowane opowiadanie „Władca szczurów”, bo był P w nim opis bicia policyjną pałą, a MO zatłukła akurat Grzegorza Przemyka.
Wit Szostak, Maciej Parowski, Antonina Liedtke, Anna Brzezińska i Rafał Kochanowicz (krytyk). Targi Książki 2010
17_64_NF_05_2015.indd 63 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:09:35
OJCIEC REDAKTOR
bliczności i źle ocenia potrzeby rynku? Może chodzi o kwestię przynależności do różnych literackich szkół, stajni, redakcji czy formacji. Dlaczego nie dociera do sedna, z którym potem nie mają żadnych kłopotów inni krytycy i nowe pokolenia, a i sam pechowy selekcjoner chwyta się po czasie za głowę? Czyżby mierzył autorskie propozycje podług kanonów, które się zestarzały, a on ich nie zdążył odrzucić i nowych przyswoić? Poczyna sobie w dziedzinie kultury jak inżynier Mamoń z „Rejsu”, któremu podobają się tylko te melodie, które już kiedyś słyszał, przez reminiscencję? Nawiasem mówiąc, sama znajomość nie wystarczy, potrzebna jest jeszcze chemia. Zdeklarowany zwolennik science fiction a priori odrzucający fantasy, zwolennik fantastyki humanistycznej, socjologicznej wzdragający na ekscesy trans-humanizmu… Starczy fantazja równa tej, jaką dysponuje pantofelek, by wyobrazić sobie podobne sytuacje. Kiksują, grzeszą brakiem wrażliwości bądź ślepotą nie tylko krytycy i selekcjonerzy. Mylą się czytelnicy i widownie, ale potem dyskretnie zmieniają poglądy. Głośny jest przypadek wygwizdania filmu „Przygoda” (1960) na festiwalu Cannes, za który Antonioni dostał Złotą Palmę. Oglądałem rzecz w telewizji niedługo po premierze, jako nastolatek (w Polsce w kinach filmu nie było) i nie miałem z odbiorem żadnych kłopotów. Choć zarazem było ewidentne, że niczego podobnie pomyślanego przedtem nie widziałem. * Oryginalność to jest wyzwanie. Wystawia na próbę nasz intelekt, ale i tolerancję. Także
wiarę w czytelnika bądź widza. Łatwo sobie wyobrazić redaktora odstępującego od druku tekstu, w którym intelektualna i artystyczna poprzeczka wisi, jak sądzi, zbyt wysoko dla jego publiczności. „Przygody” do naszych kina nie sprowadzono chyba właśnie dlatego. Z podobnego powodu odmówiłem druku Zbyszkowi Wojnarowskiemu opowiadania „Dekapitacja”; tekst zawędrował potem do antologii „Bez bohatera”. Kiedy gratulowałem autorowi udanego opowiadania, z rozbawieniem przypomniał moją decyzję sprzed paru lat, ale mi darował. Ciekawszą przygodę miałem z Haką. Jego splątane po mistrzowsku, fikcyjne hasła encyklopedyczne i biogramy, mieszające esej z prozą, z rozkoszą kupiłem do „NF”, bo upodobaniem do takiej metaliteratury zaraził mnie nawet nie Lem, tylko wcześniej czytany Borges. Lem we wstępie do „Doskonalej próżni” przyznaje się zresztą do zapożyczenia. No i nieoczekiwanie czytelnicy zaprotestowali! Szczęśliwie nie dałem im ochłonąć – drugą partia hasełek poszła z marszu do „Czasu Fantastyki” i szybko się okazało, że Haka jest jednak OK, więc rok-dwa później koledzy zaprosili go do antologii Lemowskiej. Wypadł tam znakomicie, podobał się sam z siebie, no i jak żaden z pozostałych autorów pasował do patrona tomu. A gdybym odmówił mu druku, albo już nie decydował się na powtórkę? Prawdę mówiąc, wcale nie musiało skończyć się źle. Dobrze radzili sobie mimo mojej odmowy i Ania Brzezińska, i Wojnarowski; bez trudu przebił się też do czytelników „Ruch generała” Dukaja, którego nie kupiłem. Po prawdzie siedziałem na paru innych tekstach Jacka, a ten był najdłuższy. W iktor Żwikiewicz (Nidzica 2014)
K adr z filmu „Rejs”, reż. Marek Piwowski
64 17_64_NF_05_2015.indd 64 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Tak czy owak, niebezpieczeństwo istniało. Dlatego dobrze jest, kiedy o kształcie literackiego rynku nie decyduje jedno pismo, jedna nie wiem jak otwarta redaktorska głowa. Wcale nie mówię o sobie. To znaczy – nie tylko o sobie. * Bo możliwa tu jest sytuacja gorsza, krańcowa, wcale nie teoretyczna, kiedy jakieś dzieło zostanie świadomie zamordowane. W przypadku literatury oznacza to niedopuszczenie do kontaktu z czytelnikiem. Modelowy byłby casus Jorge, ślepego zakonnika z „Imienia róży”, o imieniu pożyczonym od Borgesa, największego bibliotekarza wszechczasów. Tyle, że Jorge pomyślany przez Eco to zaprzeczenie bibliotekarza – ukrywa rozprawę Arystotelesa traktującą o komedii, o śmieszności, bo uznaję ją za przyczynę zgorszenia. Mniej znana jest historia pomniejszego francuskiego poety symbolisty. Pewien posażny agent literacki miał poetyckiego faworyta, na którego stawiał. I był na rynku inny utalentowany młody człowiek, który pisał pięknie, więc ów agent wykupił prawa do wszystkich wierszy nieszczęśnika i schował je do komory, stwarzając przestrzeń dla swojego protegowanego. Przypomina to trochę tę makabryczną historię sprzed lat, kiedy amerykańska łyżwiarka figurowa zleciła połamanie kości utalentowanej konkurentce, żeby mieć pewność awansu do drużyny olimpijskiej i zwiększyć szanse medalowe. Usługa została wykonana, ale sprawa wyszła na jaw. Skończyło się kryminałem i odebraniem trofeum. Najgorsze, że podobny mord czy zamach literacki może być skuteczny. Jeśli nawet po latach dzieło zostanie wydobyte z ukrycia i pokazane światu, to część jego walorów przepada. Książki też się starzeją. Tracą moc definiowania zdarzeń, myśli, poruszeń, które przeminęły. Co gorsza, nie mogą też oddziaływać na tych, dla których w swoim czasie były pisane. Może zdążą trafić do ich następców? Co prawda literatura nie starzeje się dokładnie tak jak nowinki techniczne i naukowe, ale utwór sztucznie przetrzymany będzie zawsze jakoś kaleki, przegrany, nawet jeśli zachowa moc wywoływania wzruszeń. Paradoksalnie, sztandarowymi przykładami utworów skrzywdzonych, zapoznanych zostają dzieła, które jednak zostały odkryte. Jakie to dzieła, no i co się dzieje z tą skuteczniej zatopioną resztą?
2015-04-13 10:09:36
lamus
Raz, dwa, trzy, czyli hipnoza z lamusa
13 czerwca 1893 roku o godz. 18.58 na zebraniu Towarzystwa Psychiatrii i Neurologii w Wiedniu rozpoczął się sens hipnotyczny z udziałem panny Kl. Peigl. Po trzydziestu sekundach panna już spała – a po minucie hipnotyzer kazał jej dotrzeć do wspomnień z roku 1867, kiedy to miała siedem lat. Seans trwał do 20.18; panna Peigl przedstawiała się jeszcze jako piętnastoletnia i dziewiętnastoletnia panienka, odpowiadała na różne pytania, deklamowała wiersze, naśladowała hipnotyzera oraz była kłuta igłą. Po przebudzeniu, rzecz jasna, nic nie pamiętała. Na szczęście obecni na zebraniu naukowcy robili nader dokładne notatki. Teraz pani przyjemnie śpi
M
ania hipnotyzowania zaczęła się przy okazji mody na różne mesmeryczne teorie, które już przybliżaliśmy w naszym cyklu (zob. „NF” 7/2013). Mesmer, jak wiadomo, skończył w niesławie, jednak jego idee okazały się nadzwyczaj płodne i pewnej soboty natchnęły szkockiego chirurga Jamesa Braida do badań nad hipnozą. Było to 13 listopada 1841 w Manchesterze. Braid wybrał się na pokaz mesmeryczny w wykonaniu Charlesa Lafontaine’a, odbywający się w Manchester Athenaeum, budynku towarzystwa zajmującego się rozwijaniem i upowszechnianiem nauki. Zaproszony na scenę przez mesmerystę, zbadał namagnetyzowane na seansie osoby i stwierdził, że przebywają one w odmiennym stanie fizycznym. Zjawisko na tyle zafrapowało Braida, że w ciągu tygodnia wybrał się jeszcze dwa razy na pokazy Lafontaine’a; szybko doszedł do wniosku, że można wprowadzić człowieka w inny stan za pomocą koncentrowania uwagi na jednym obiekcie. Stan ten nazwał sztucznym snem – hipnozą. Braid eksperymenty nad hipnozą prowadził na sobie, żonie i służącym za pomocą
błyszczącego guzika trzymanego ok. 20 cm od nosa. Wreszcie, dwa tygodnie od pierwszego zetknięcia z hipnozą, 27 listopada 1841, zorganizował własny pokaz w Manchester Athenaeum, aby zademonstrować, że może hipnotyzować bez udziału mesmerysty. Szybko też rozpoczął prace nad swym dziełem „Neurypnology; or the Rationale of Nervous Sleep”, które ukazało się w 1843 roku. Dowodził w nim, że co prawda człowiek zahipnotyzowany nie łączy się z wszechświatem i nie ma jasnowidzących wizji – jak chcieliby mesmeryści - ale za to proces hipnotyczny może być przydatny w postępowaniu medycznym, bo obiektowi można zasugerować powrót do zdrowia, szczególnie psychicznego. W tym samym czasie, kiedy Braid próbował zainteresować swoimi odkryciami brytyjski świat naukowy, hipnoza trafiła pod lupę hierarchów kościelnych. Pierwszy był kleryk z Liverpoolu, Hugh M'Neile, który w kwietniu 1842 roku z ambony obwołał hipnozę agendą szatana. Hipnoza bowiem pozbawiała ludzi rozumu. Sprawą zainteresowało się również Święte Oficjum, które w 1847 roku wydało jednak oświadczenie, że zwierzęcy magnetyzm tudzież hipnoza nie są zabronione z moralnego punktu widzenia, jeśli nie prowadzą do niczego deprawującego lub do śmierci.
Agnieszka Haska
Jerzy Stachowicz
Trzeba trafu, że prace i wykłady Braida zbiegły się z innym przełomem w medycynie – początkami anestezjologii. W marcu 1842 roku amerykański lekarz Crawford Long dokonał pierwszego znieczulenia ogólnego za pomocą eteru, zaś cztery lata później dentysta William Morton po raz pierwszy znieczulił pacjenta publicznie. W 1847 roku szkocki położnik James Young Simpson podczas kolacji uśpił siebie i dwóch kolegów za pomocą chloroformu, który sześć lat później został podany królowej Wiktorii podczas porodu księcia Leopolda. Kilku badaczy zaś rozpoczęło prace nad użyciem kokainy w znieczuleniu miejscowym, która to metoda miała się rozpowszechnić pod koniec XIX wieku. W porównaniu do innych anestetyków, hipnoza miała podstawową zaletę – nic nie kosztowała, a jej podstawy można było dość łatwo opanować. Stąd próbowano jej użycia podczas wojny secesyjnej, ale pacjenci mieli problemy ze skupieniem uwagi na
65 65_73_NF_05_2015.indd 65 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:04:25
lamus błyszczących przedmiotach, kiedy szykowano się do odcięcia im nóg.
Pani śpi, nieprawdaż? Na szczęście, hipnozą zainteresowała się inna wówczas raczkująca dziedzina medycyny – psychiatria. Stało się tak dzięki synowi producenta ozdobnych powozów, lekarzowi ze szpitala Salpêtrière, Jeanowi-Martinowi Charcotowi. Przede wszystkim był on ojcem współczesnej neurologii: jako pierwszy opisał objawy stwardnienia rozsianego, dziedzicznych neuropatii ruchowo-czuciowych (obecnie nazywanych chorobą Charcota-Mariego-Tootha)
oraz prowadził intensywne badania nad chorobą Parkinsona. Przede wszystkim był jednak znany ze swych badań nad zastosowaniem hipnozy w leczeniu histerii. W 1870 roku przejął on specjalnie utworzony oddział epileptyków zwykłych dla histeryczek; przez to określenie rozumiano kobiety cierpiące na nerwowość, omdlenia, bezsenność, skurcze mięśni, napięcia seksualne, problemy z oddychaniem i apetytem oraz ogólną tendencję do „sprawiania kłopotów“. W zastosowaniu hipnozy do ich leczenia w dużej mierze ujawniały się te same pragnienia, które widać potem w psychoanalizie – by podporządkować i wyjaśnić to, co niezrozumiałe dla mężczyzn – umysł, ciało i uczucie kobiety. Kobieta, jako osoba niepodatna na mieszczańską obłudę obyczajów pozwalającą na o wiele więcej mężczyźnie, dążyła do wyswobodzenia się spod władzy, choćby symbolicznej, mężczyzn i jako niepokorna była narażona na liczne szykany ze strony patriarchalnego społeczeństwa. Druga połowa XIX wieku obfitowała więc w kolejne fale chorób psychicznych, które najczęściej atakowały młode kobiety. Świat ówczesnej medycyny, podobnie jak rodzącej się kultury popularnej, pełen był histeryczek, kobiet cierpiących na migreny, zawroty, onanię, neurastenię, zboczenia regularności i mnóstwo innych często zapomnianych schorzeń psychosomatycznych. Powodzeniem cieszyły się wszelkie naukowe próby wytłumaczenia, dlaczego kobiety nie chcą już być posłuszne mężczyznom oraz metody, które gwarantowałyby powrót płci pięknej pod skrzydła swych opiekunów. Charcot początkowo diagnozował histerię jako chorobę neurologiczną, a predyspozycje do niej zyskiwało się od urodzenia, ale szybko doszedł do
wniosku, że jest to kwestia psychologiczna. Hipnotyzowane przez niego pacjentki bez objawów histerii szybko w taką wpadały – z kolei te z histerią zachowywały się mniej nerwowo. Charcot podzielił hipnozę na trzy fazy – letarg, katalepsja i somnambulizm. W letargu ciało hipnotyzowanego stawało się „bezwładną kłodą“, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, w katalepsji zaś to bezwładne ciało – „manekina“ – można było układać tak, jak się chciało. W trzeciej fazie zaś – jak opisywał to w wydanej w 1913 roku książce „Hypnotyzm i spirytyzm” polski etnograf Adam Fischer – uśpiony robi chwilami wrażenie osoby świadomej, oddziaływa na rozmaite bodźce zewnętrzne, ale wszystkie jego ruchy i czyny stają się wyrazem woli cudzej, mianowicie woli hypnotyzera, który według własnego upodobania umysł tego człowieka-maszyny nakręcać może. Charcot jednak twierdził, że zahipnotyzować można tylko histeryczki, ponieważ podatność na hipnozę była sama w sobie symptomem choroby psychicznej. Sprzeciwiła się temu tzw. szkoła nantejska w postaci AmbroiseAuguste‘a Liébeaulta i jego studenta Hippolyte‘a Bernheima. Według nich hipnoza to stan psychologiczny, zahipnotyzować można każdego, a stan umysłu poddanego hipnozie nie jest patologiczny. Nantejczycy twierdzili, że każdy ma tendencję do poddawania się sugestii, która ulega zwiększeniu podczas seansu; wydawane wówczas polecenia wykonuje się automatycznie, zanim mózg będzie w stanie je przetworzyć. Dla przykładu, Bernheim polecił jednemu z pacjentów odwiedzenie go po trzynastu dniach w południe. Oczywiście, po seansie pacjent niczego nie pamiętał, ale za to karnie przyszedł o oznaczonej dacie. Rozwijając badania nad sugestią, Bernheim zaczął zastanawiać się, czy jest możliwe wpływanie na człowieka w stanie świadomym, bez hipnozy – tę metodę nazwał „psychoterapią”. Jego uczeń i wielki fan, który odwiedził Nancy w 1889 roku, rozwinie metody Bernheima później w psychoanalizę – był to, rzecz jasna, Zygmunt Freud.
Czy śniła pani? Wszyscy opisani powyżej panowie – Charcot, Liebault, Bernheim i Freud spotkali się w Paryżu w dniach 8-12 sierpnia 1889 na Pierwszym Międzynarodowym Kongresie Eksperymentalnej i Terapeutycznej Hipnozy. Kiedy uczeni debatowali na tym, kogo i z jakim skutkiem można zahipnotyzować, sama hipnoza wędrowała już od dawna po Europie i Ameryce jako rozrywka dla mas, zarówno uczestniczących w seansach zbiorowych, jak i indywidualnych, gdzie zwykle hipnotyzowano medium, kiedy towarzystwu znudziły się wirujące stoliki. Trafiła też pod polskie strzechy – ale o tym w kolejnym odcinku.
66 65_73_NF_05_2015.indd 66 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:04:25
książka miesiąca
Bogowie grają,
ludzie się buntują
„O
powieści z meekhańskiego pogranicza” to w polskiej fantastyce cykl nietypowy, bo w swej charakterystyce bardzo zachodni; przypominający raczej dzieła pisarzy anglosaskich, niż popularne w naszym kraju fabuły inspirowane prozą Andrzeja Sapkowskiego, czy wariacje na temat polskiej historii lub słowiańskości. I być może właśnie w tym należy upatrywać sukcesu serii (utwory do niej zaliczane doczekały się już dwóch Nagród im. Janusza A. Zajdla), na którą składają się do tej pory dwa zbiory opowiadań („Północ-Południe” i „Wschód-Zachód”) i dwie powieści: „Niebo ze stali” oraz trafiająca właśnie do księgarń „Pamięć wszystkich słów”. W czwartej odsłonie cyklu Robert M. Wegner kontynuuje przede wszystkim wątki opisane w częściach „Południe” oraz „Zachód”. Spektakularne wydarzenia z końcówki „Nieba ze stali” co prawda odbijają się szerokim echem w świecie powieści, ale do bezpośredniego połączenia obu osi fabularnych nie dochodzi. Konstrukcja „Pamięci wszystkich słów” opiera się na losach trzech postaci: Yatecha służącego nieznanym celom tajemniczej Kanayoness, jego siostry Deany, która wyrusza na pielgrzymkę i zostaje wplątana w rozgrywki o władzę na dalekim Południu, a także byłego złodziejaszka Altsina, który poszukuje sposobu na pozbycie się boskiej obecności na zamieszkanej przez krwiożercze plemiona wyspie. Chociaż tytuł serii wskazuje na pogranicza meekhańskiego cesarstwa, tym razem połączenie przypadku i konieczności rzuca bohaterów także daleko poza jego granice. Dzięki temu Meekhan nie jest osadzony w próżni, a staje się elementem układu ekonomiczno-politycznego. Zabieg ten pozwala także na coś bardziej prozaicznego, ale cenionego przez czytelników fantasy: pełne detali opisy krain, zwyczajów i wierzeń. Wykreowany świat staje się jeszcze bogatszy, bardziej kolorowy i fascynujący. Kontynuując wątek światotwórczy warto wspomnieć, że w poprzednich tomach autor dość skąpo dzielił się informacjami dotyczącymi historii świata, panteonu czy zasad rządzących magią. Owszem, można było sobie na tej podstawie zbudować ogólne pojęcie, ale szczegółów brakowało. W „Pamięci wszystkich słów” również nie wszystko zostało wyjaśnione, ale na ten element świata przedstawionego został położony większy
fot. Jan Kosik
Trzy lata oczekiwania na kolejny tom najciekawszej rodzimej serii fantasy zostały wynagrodzone. „Pamięć wszystkich słów” nie zawodzi oczekiwań. nacisk niż wcześniej, dzięki czemu można ocenić rozmach kreacji Wegnera. To już nie tylko fascynujące przygody, emocjonujące bitwy i łapiące za serce sceny, ale także bogaty i sięgający daleko w przeszłość system ludzko-boskich powiązań, które rzutują na wiele aspektów życia mieszkańców Meekhanu oraz okolicznych krain. Dokładniejsze zarysowanie bosko-ludzkich relacji jest uwarunkowane rozwiązaniami fabularnymi i powiązaną z nimi wymową powieści. Mianowicie bogowie starają się rozgrywać własną grę, w której ludzie są zaledwie pionkami, bezwzględnie wykorzystywanymi i poświęcanymi. Jednakże nie wszyscy bohaterowie chcą się podporządkować i wypełnić narzucone role: rodzi się w nich bunt, czy też świadectwo wolnej woli. Bezpośrednio wpływa to na narrację, która przede wszystkim koncentruje się na pojedynczych postaciach. Efektem jest fabuła bardziej kameralna, przypominająca nieco atmosferą opowiadania. Wegner nie porzuca grania na emocjach, ale nieco ogranicza przy tym rozmach i skalę opisywanych wydarzeń. Taka forma służy opowieści, gdyż całość konstrukcyjnie jest zgrabniejsza od „Nieba ze stali” i jedyne, co można zarzucić, to nadmiar pojawiających się w tekście retrospekcji. Wiele z powyższych elementów sprawia, że „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” budzą skojarzenia z anglosaską fantasy, a „Pamięć wszystkich słów” tylko to wrażenie pogłębia. Sposób budowania wątków, elementy świata przedstawionego czy wreszcie umiejętne wykorzystywanie patosu upodabnia w niektórych aspektach prozę Wegnera do powieści Stevena Eriksona, chociaż o bezpośrednich inspiracjach mowy być nie może, bo polski autor przyznaje, że cyklu Kanadyjczyka nie zna. Niemniej porównanie takie ujmy nie przynosi i plasuje meekhańskie książki wśród najciekawszych współczesnych serii fantasy, bez patrzenia na kraj pochodzenia. I tylko szkoda, że na kolejną powieść przyjdzie poczekać… oby jak najkrócej.
Tymoteusz Wronka
Robert M. Wegner, Opowieści z meekańskiego pogranicza. Pamięć wszystkich słów. Powergraph 2015. Cena: 49,00 zł
67 65_73_NF_05_2015.indd 67 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:04:27
książki
BIEGNIJ, MEL, BIEGNIJ! Dying Light. Aleja Koszmarów Raymond Benson
Tłumaczenie Piotr Pietrzak Poprawny survival-horror, któremu jednak brakuje dynamizmu i poczucia ciężaru sytuacji. „Aleja Koszmarów” stanowi prequel do wydarzeń z gry komputerowej „Dying Light”. Historia skupia się na młodziutkiej sportsmence Mel Wyatt, która z rodziną przyjechała do Harranu na Światowe Igrzyska Lekkoatletyczne. Jej dyscypliną był parkour. Jeszcze przed rozpoczęciem Igrzysk w państwie-mieście dochodziło do niepokojących zniknięć i aktów przemocy. Ludzie z niewyjaśnionych przyczyn dostawali ataków morderczego szału, często rzucając się na innych z zębami.
Okaleczony raj
Władze nie podejmowały żadnych oficjalnych działań, by nie wywołać paniki i nie utracić korzyści płynących z organizowania masowej imprezy. Z każdym dniem epidemia zbierała coraz większe żniwo, aż przed końcem Igrzysk Zarażeni przypuścili zmasowany atak na stadion. To był dzień „M” – od masakry. Mel poznajemy wkrótce po tych wydarzeniach, gdy przemierzając Koszmarną Aleję, próbuje odnaleźć brata i zdobyć obiecane przez GRE leki. Fanom dzieła Techlandu powieść Bensona w połączeniu z grą może sprawić więcej przyjemności, niż zwykłemu czytelnikowi. To historia o zmaganiu się z chorobą powoli drążącą organizm, o walce o przetrwanie, o tym, co nas napędza, gdy świat staje na głowie. Jednak fabuła nie jest wymagająca, a w powieści nie czuje się ciężaru sytuacji. Ponad połowa rozdziałów jest nijaka, wręcz nudna. Dopiero bliżej finału akcja nabiera dynamizmu. Wtedy Mel zaczyna robić coś konkretnego; jej działania skupiają się na czymś innym niż przemieszczaniu się. W grze komputerowej to jest jak najbardziej na miejscu, gdyż efekty wizualne wynagradzają monotonię działań. W lekturze potrzeba czegoś więcej. Przy bohaterce-sportsmence, której żywiołem jest parkour, spodziewałam się lepszego wykorzystania jej talentu. Zamiar może i był, ale poległ w opisach.
Recenzowała Krystyna de Binzer
Zysk i S-ka 2015 Cena 32,00 zł
Piękne i prawdziwe… kłamstwa
Femme fatale
Tchorosty i inne wy-tchnienia / Obudź się i śnij
Kazimierz Kyrcz Jr
Ian R. MacLeod Tłumaczenie Grzegorz Komerski Kolejna prezentacja dorobku MacLeoda w „Uczcie Wyobraźni” – w postaci omnibusa opowiadań i powieści.
Kiedy groza wypełza z zakamarków szarej rzeczywistości, a codzienność zmienia się w potwora. „Femme fatale” to swoista składanka greatest hits jednego z czołowych polskich twórców grozy, Kazimierza Kyrcza Jr. Tyle, że jak na tego rodzaju kompilację, stanowiąca bardzo spójną, dobrze przemyślaną całość. Znajdziecie tu zarówno teksty znane z poprzednich książek autora (czyli m.in. antologii „City 2” i „Najlepsze horrory A.D. 2012” oraz zbiorów opowiadań, które współtworzył z innymi pisarzami), jak i rzeczy dotąd niepublikowane (m.in. „Hellada”, „Ciężar”, Czerwona szminka”), ale prawie wszystko podporządkowane jest tematowi przewodniemu, jaki stanowi tytułowa postać „kobiety fatalnej”. Bo chociaż w centrum większości opowiedzianych tutaj historii stoją mężczyźni – w końcu to zwykle oni wplątują się tu w śmiertelne kłopoty – to bardzo często bezpośrednią przyczyną ich dramatów jest właśnie kobieta. A to doprowadzająca bohaterów do szału wiecznym gderaniem (jak w „Ciężarze” czy „Zabłociu”), a to znów uwodzicielska i obiecująca rajskie rozkosze („Czerwona szminka”), ewentualnie skrywająca jakąś niepokojącą tajemnicę („Enen”). Można by powiedzieć, że kobiety z opowiadań Kyrcza to niemal bez wyjątku „rajskie Ewy”, które stawiają swym partnerom zbyt wysokie wymagania i swoim zachowaniem przywodzą ich na krawędź szaleństwa. Groza zazwyczaj wypełza u Kyrcza z zakamarków szarej rzeczywistości, choć nie brakuje również w tych historiach elementów fantastycznych: klątw, ożywających tatuaży, czy nawet budynków domagających się ofiar. A przy tym wszystkim mamy tu do czynienia z literaturą nadzwyczaj patriotyczną: owym „okaleczonym rajem” jest przecież Polska, a kiedy już bohaterowie wybierają się zagranicę, to albo przywlekają stamtąd coś okropnego, albo czekają tam na nich jeszcze gorsze koszmary niż w starej, dobrej ojczyźnie.
Tym razem książkowe zwierciadło przeciwstawia sobie dwa profile autora: poetycko-refleksyjny i kryminalno-polityczny. Antologia „Tchorosty i inne wy-tchnienia” (2004) zawiera pierwszy rys, choć utwór „Wyspy lata” nieco nawiązuje klimatem i tematyką do powieści „Obudź się i śnij” (2011), stanowiąc swoisty pomost między częściami książki. Pisarz odsłania filozofię swej twórczości we wstępie do zbioru. Wywiązał się pięknie, choć osoby preferujące przysłowiową „kropkę nad i” nie znajdą tu wiele dla siebie. Większość tekstów przypomina wiersze prozą, obrazy malowane słowami, w których uchwycona została chwila szczęścia przeczuwającego rychły smutek, melancholia przemijania, próba odnalezienia sensu i własnej drogi przez bohaterów i bohaterki. Niezwykle plastyczne światy, choć nie zawsze realistyczne, uwodzą szczegółami i swoistą atmosferą jesieni, a rozgrywające się w nich dramaty nie znajdują prostych rozwiązań. Fabuły są pretekstem, by zasugerować pewne pytania. Autor nie daje odpowiedzi – tych poszukać ma odbiorca jego pięknych kłamstw, które usiłują uchwycić prawdę o życiu, przemijaniu i poczuciu bezsilności. Na uwagę zasługują głównie trzy utwory: „Gołoledź”, która w formie dość upiornej SF ukazuje traumę człowieka subtelnie zmuszanego do niechcianego wyboru, „Tchorost” stanowiący metaforę dojrzewania, iluzji wyboru i w przewrotny sposób mówiący o (nie)istniejących różnicach płciowych oraz umiejscowione w alternatywnej, faszystowskiej Wielkiej Brytanii „Wyspy lata”. Wreszcie powieść – doskonała, konkretna mieszanka czarnego kryminału, historii alternatywnej, grozy i thrillera politycznego, rozgrywająca się w Hollywood i bardzo filmowa tak treścią, jak i formą.
Recenzował Bartłomiej Paszylk
Recenzowała Joanna Kułakowska
Forma 2015
MAG 2015 Cena 55,00 zł
68 65_73_NF_05_2015.indd 68 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:04:28
książki
KOBIETY DOMINUJĄ W fantasy Epopeja. Legendy fantasy antologia pod red. John Joseph Adams Tłumaczenie Jerzy Moderski i inni Utwory starsze i nowe, reprezentatywne dla gatunku, w większości publikowane już wcześniej po polsku. Tytuł „Epopeja” może być nieco mylący, sugeruje bowiem opowieści monumentalne, a większość z nich to historie raczej kameralne. O tyle jest jednak prawdziwy, że spora część tekstów należy do rozbudowanych cykli. W polskiej edycji antologii znalazło się szesnaście utworów, z oryginału zabrakło w niej „Tajemniczego rycerza” George’a R.R. Martina, wydanego niedawno w autorskim zbiorze „Rycerz Siedmiu Królestw”. Spośród opublikowanych tekstów aż dziewięć jest znanych z wcześniejszych polskich przekładów. Na plus wydawcy należy zaliczyć to, że wymienił je w nocie na końcu tomu. Z jednej strony ta obfitość tłumaczonych już utworów świadczy o tym, że krajowe oficyny są na bieżąco ze światowymi trendami i nowościami, z drugiej strony zaś – że redaktor antologii John Joseph Adams zebrał w niej reprezentatywne i naprawdę interesujące próbki gatunku. Zresztą nominacja książki do World Fantasy Award też jest tego dowodem. Wszystkie zebrane teksty warte są poznania albo przypomnienia. Znalazły się wśród nich klasyczne utwory Le Guin (doskonałe „Zaklęcie
65_73_NF_05_2015.indd 69 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
rozwiązania” z uniwersum Ziemiomorza), Moorcoka (epizod przygód Elryka z Melnibone ze „Śniącego miasta”), Williamsa („Człowiek z płomieni” z cyklu „Pamięć, Smutek i Cierń”), czy Carda („Magia piasku”). Są teksty uznanych pisarzy średniego pokolenia i wschodzących gwiazd, jak choćby świetny „Alchemik” Bacigalupiego znany z „Fantastyki Wydania Specjalnego”. Znamienne, że aż dziesięć utworów wyszło spod kobiecego pióra, a w zdecydowanej większości antologii głównymi postaciami także są kobiety. Potwierdza to, że płeć piękna odgrywa w fantasy coraz większą rolę i ma coraz więcej do powiedzenia. I czyni to ciekawie, intrygująco, w sposób budzący żywe emocje. Kobietami są bohaterki „Rysn” Sandersona i wspomnianego opowiadania Williamsa. Ta druga musi stać się silniejsza od mężczyzn, podobnie jak jej koleżanki z utworów Vaughn („Konflikt trwa w pamięci”) i Canavan („Szalony uczeń”). Przywództwo nad patriarchalnymi społecznościami obejmują bohaterki tekstów Hobb („Powrót do domu”) i Kowal („Oddany sługa”), a także historyczno-legendarna św. Olga Kijowska z „Matki całej Rusi” Rawn. Wieszczka z opowiadania „Inny” Marillier bierze na barki odpowiedzialność za pomyślność swego Ludu, a Dai-Yu z „Gdy kręci się koło” de Bodard ma zdecydować, na jakich zasadach winno się opierać całe Cesarstwo. Choć głównymi postaciami w utworach Rothfussa („Droga do Levinshir”) i Jemisin („Narkomanta”) są mężczyźni, to podejmują się oni niesienia pomocy pokrzywdzonym kobietom. Pierwsza fabuła została włączona do „Strachu mędrca”, należącego do „Kronik Królobójcy”. Druga rozgrywa się w świecie dylogii „Sen o krwi”. Bohater „Alchemika” to również mężczyzna, ale w jego życiu ważną rolę pełnią aż dwie przedstawicielki płci niesłusznie zwanej słabą.
Recenzował Rafał Śliwiak
Rebis 2015 Cena 49,90 zł
2015-04-13 12:04:28
książki
Jak polubić karaluchy i szczury Gregor i niedokończona przepowiednia Suzanne Collins
Tłumaczenie Dorota Dziewońska Na tle wielu podobnych książek o podziemiach wydanych w ostatnich latach, „Gregor…” wypada średnio. Zanim Susanne Collins podbiła wyobraźnię nastolatków dystopijnymi wizjami, znana była głównie jako autorka „Kronik Podziemia” – pięcioksięgu dla czytelników do lat 12. Inspiracją, czego autorka nie kryje, były przygody Alicji w Krainie Czarów, tyle że zamiast króliczej nory mamy tu stary szyb wentylacyjny w piwnicy
Moskwa nie wie, co to pokój
budynku w Nowym Jorku, a w roli głównej występuje jedenastoletni Gregor, bardzo zajęty zajmowaniem się swoją dwuletnią siostrą, babcią chorą na Alzheimera oraz matką w depresji po tajemniczym zniknięciu tatusia. Gregor, zamiast jechać na wakacje, musi zrobić pranie, ale ponieważ mała Botka wpada do dziury, rzuca się za nią i w ten sposób trafia do Podziemia. Na dzień dobry spotykają przerośnięte karaluchy, a potem jest już tylko lepiej: miejscowa królewna nie jest miła, nietoperze i pająki trochę bardziej, a poza tym wszyscy toczą wojnę ze szczurami. Jakby tego było mało, po Podziemiu krąży przepowiednia o Naziemnym Wojowniku i z jakiejś przyczyny wszyscy są przekonani, że chodzi o Gregora. Przygód i zagadek będzie co niemiara – a do tego trzeba wrócić do domu, zanim pranie wyschnie. Pierwszy tom „Kronik…” może być miłą lekturą dla jednostek w wieku 7-11 lat, ale historii dziejących się pod ziemią w ostatnich latach było zatrzęsienie i na ich tle powieść Collins wypada niestety średnio. Dużym plusem jest postać małej Botki – kwestia zmieniania pieluch w czasie podróży przez Podziemie jest tu rzeczywiście istotna. Poza tym akcja toczy się wartko, karaluchy są fajne, wojna jest odpowiednio straszna, a tajemnice się nawarstwiają – tyle, że nie powoduje to za specjalnych wypieków na twarzy czytelników i chęci doczytywania pod kołdrą z latarką.
Recenzowała Agnieszka Haska
IUVI 2015 Cena 34,90 zł
Abercrombie w wersji light
Demony czasu pokoju
Pół króla
Adam Przechrzta
Joe Abercrombie
Tłumaczenie Anna Gralak
Tłumaczenie Agnieszka Jacewicz „Pół króla” otwiera młodzieżową, choć tylko z etykietki, trylogię Abercrombiego.
Demony dobrze się mają w rosyjskiej rzeczywistości. A Przechrzta opisuje je z pasją i znawstwem. Adam Przechrzta kończy trylogię o demonach sowieckiej rzeczywistości. Po II wojnie światowej Aleksander Razumowski, oficer wojennoj razwiedki, zostaje skierowany do pracy w moskiewskiej milicji, która ma pełne ręce roboty. Z frontu wróciły bowiem zastępy kryminalistów, którzy na rozkaz Stalina, zamiast gnić w więzieniach, odkupywali winy z bronią w ręku. Teraz tej broni używają, aby zdobyć pozycję w przestępczym półświatku. Bohater w swoim stylu zaprowadza porządek na Arbacie, czego elementem jest przejęcie opieki nad… burdelem. Niebawem przypomina sobie o nim sam Stalin. Dyktator poczuł zagrożenie ze strony generała GRU, któremu bezpieka zamęczyła córkę. Zleca Razumowskiemu wyjaśnienie zajścia i unieszkodliwienie generała. Równolegle bohater prowadzi inne śledztwa, m.in. w sprawie zamordowania kijowskiego sekretarza partii przez córkę i w sprawie śmierci swojej ciotki. Nawiązuje też kontakt z grupą zainteresowaną przejęciem steru rządów po śmierci Stalina. Na karku czuje zaś gorący oddech dygnitarzy bezpieki: Berii i Abakumowa. Sensacyjną akcję i kryminalne intrygi urozmaicają epizody skomplikowanego życia uczuciowego Razumowskiego oraz jego żywych relacji z przyjaciółmi, sprzymierzeńcami i wrogami. Narracja Przechrzty nie daje czytelnikowi chwili oddechu, doskonale budując napięcie i odzwierciedlając nieustanną zmienność sytuacji bohatera. Pisarz z wyczuciem oddaje duszny klimat sowieckiej rzeczywistości, jej nieodłączne elementy: niepewność i poczucie zagrożenia. Ze znajomością rzeczy opisuje brutalne realia codziennego życia oraz drapieżne metody działania specsłużb. Dekonspiruje wszechobecne kłamstwa, które w sowieckiej Rosji stały się podstawą systemu i z których kraj ten nie potrafi się wyzwolić do dzisiaj.
Podstawowe pytanie, jakie pojawia się przy okazji premiery książki „Pół króla” brzmi: jak Joe Abercrombie, słynący z krwawej i bezpośredniej w opisach fantasy, poradzi sobie z formułą młodzieżową? Pisanie serii young adult, w przerwie między „poważnymi” książkami, jest na Zachodzie coraz popularniejszą praktyką, ale nie każdemu pisarzowi takie przejście między konwencjami wychodzi. Anglik z zadania wywiązał się doskonale, tworząc powieść wiekowo dość uniwersalną. Autorowi niewiele czasu zajmuje zarysowanie tła i rozpędzenie fabuły. W treści widoczne są inspiracje światem „Pieśni Lodu i Ognia” oraz wcześniejszymi powieściami autora: np. główny bohater przypomina młodszą i nie aż tak doświadczoną przez los wersję Glokty z „Pierwszego prawa”. Jest nim nastoletni Yarvi, który nieoczekiwanie zostaje królem; a w zasadzie – jak sam siebie nazywa – półkrólem, gdyż w społeczeństwie wojowników kaleka, taki jak on, nie jest uważany za pełnoprawnego mężczyznę. Szybko okazuje się, że to nie koniec intryg i wkrótce zostaje przykuty do wiosła na galerze, a jego myśli zaczynają krążyć wokół zemsty na zdrajcach. Jest to powieść o uproszczonej, jak na standardy dotychczasowej twórczości Abercrombiego, osi fabularnej, z nieco sympatyczniejszymi i mniej cynicznymi bohaterami oraz mniejszą liczbą walających się na kartach książki trupów. Jednak gdy zestawić „Pół króla” z ogółem współczesnego fantasy, okazuje się, że spokojnie mogłaby się znaleźć na półce z lekturami dla dorosłych czytelników, a dzięki dynamicznej akcji oraz odrobinie czarnego humoru przynieść im podczas lektury dużo przyjemności. Tym bardziej, że fabuła pozbawiona jest wpadek i nielogiczności; może poza jednym zwrotem akcji z gatunku deus ex machina w samej końcówce.
Recenzował Rafał Śliwiak
Recenzował Tymoteusz Wronka
Fabryka Słów 2015 Cena 39,90 zł
Rebis 2015 Cena 34,90 zł
70 65_73_NF_05_2015.indd 70 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:04:29
71 65_73_NF_05_2015.indd 71 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:04:31
© Cat Sparks
felieton: Ślepopisanie
Powstanie maszyn Przy wyraźnie widocznych uprzedzeniach i głupocie tak zwanych przedstawicieli władzy, outsourcing podejmowanych przez nich decyzji wydaje się czymś oczywistym. Nie pozwalajmy im wybierać, na kogo się uwezmą – niech zrobi to maszyna.
W
2007 roku napisałem opowiadanie o facecie stojącym w kolejce na lotnisku. Nic się nie dzieje, po prostu jak wszyscy przesuwa się noga za nogą i myśli o czekającej go (i innych pasażerów) kontroli bezpieczeństwa przed wejściem na pokład samolotu. W końcu dociera na początek kolejki, przechodzi przez skaner i idzie dalej. I to by było na tyle. Jedyny haczyk tkwił w tym, że nie był to rentgen czy wykrywacz metalu, a czytnik umysłów wykrywający złe zamiary. Główny bohater był ukrytym pedofilem, którego ciągoty wyraźnie ukazały się w maszynie, choć nigdy nie zrobił niczego w kierunku ich spełnienia. Opowiadanie „Oczy Boga” (jeśli interesuje was polski przekład, możecie go znaleźć w tomie „Odtrutka na optymizm”) stawia pytanie, co bardziej nas określa: nasze czyny, czy zwykły fakt, że o nich myślimy; tekst ten porusza oczywiste tematy prywatności w społeczeństwie, gdzie państwo jest w stanie czytać w myślach. Opisana w nim technologia została oparta na patencie złożonym kilka lat wcześniej przez Sony, a mimo to myślałem, że mamy jeszcze przynajmniej ze dwie dekady, nim będziemy musieli zmierzyć się z takimi problemami. Naprawdę nie sądziłem, że do 2015 roku opracują podobny system. I oto przed nami technologia, która – choć jeszcze niegotowa na wielką odsłonę – rozwinięta jest na tyle, by „American University Law Review” opublikował artykuł1 rozważający konsekwencje prawne jej wprowadzenia. FAST (Future Attribute Screening Technology – Przyszła Technologia Badania Cech Fizycznych) to system obecnie projektowany do zastosowania na lotniskach, który jest w stanie czytać w myślach (…) za pomocą pełnej gamy sensorów analizujących czynności życiowe danej osoby, a w oparciu o te odczyty potrafi określić, czy badana osoba ma zamiar popełnić przestępstwo. Zaprojektowany system nie czyta myśli, a jedynie wyciąga o nich wnioski w oparciu o sygnały fizjologiczne i behawioralne. Odczytuje tętno, temperaturę skóry, śledzi oddech, ruchy gałek ocznych i zmiany w tonie głosu. U kobiet wywęszy dzień cyklu miesiączkowego. Zobaczy twoje nienarodzone dziecko i wadę serca, a kiedy obejrzy cię już ze wszystkich stron, postanowi, czy masz winne myśli. Jeśli pomyśli, że tak, skończysz w białym pokoiku, czekając na kontrolę osobistą.
Oczywiście poczucie winy nie oznacza, że planujesz zamach terrorystyczny. Może zdradzasz partnera, gryzie cię sumienie, bo w pracy gwizdnąłeś pudełko spinaczy. Może nie odczuwasz winy, a jedynie marzysz o połamaniu nóg tym aroganckim celnikom, których rajcuje uprzykrzanie wszystkim życia. Może masz śladowy zespół Aspergera, albo brakuje ci tchu, bo biegłeś, by nie spóźnić się na samolot – jedyne, co widzi FAST, to przyspieszony oddech i podejrzaną niechęć do nawiązywania kontaktu wzrokowego. Winne myśli, wściekłe myśli, fantazje – nasze ciało wyraża je w podobny sposób, a kiedy zapali się lampka ostrzegawcza, jesteś osobą podejrzaną. Większa część artykułu w „AULR” bada konsekwencje konstytucyjne tej technologii w USA i scenariusze, w których FAST mogłaby zdać egzamin z prawnego punktu widzenia oraz te, w których pogwałciłaby 4. Poprawkę do konstytucji2 – i choć właśnie tego można spodziewać się od komentarza prawnego, ja uważam takie obawy za całkowicie zbędne. Jeśli wprowadzenie tej technologii okaże się nielegalne, zmienią prawo lub po prostu je złamią, w zależności od tego, co będzie łatwiejsze do przeprowadzenia. Pytaniem nie jest, czy ta technologia zostanie wprowadzona, a jedynie jak bardzo nas wydyma, gdy już tak się stanie. Pogadajmy o statystykach błędu. Jeśli ktoś powie wam, że z 99% prawdopodobieństwem test uznał kogoś za terrorystę, to jakie są szanse, że ów wynik jest mylny? Możecie odpowiedzieć, że 1% – w końcu test jest pewny na 99%. Problem w tym, że prawdopodobieństwo związane jest z wielkością próby. Tak więc na lotnisku takim jak w San Francisco (gdzie rocznie obsługuje się 45 milionów pasażerów) 99% pewności oznacza, że codziennie 1200 osób zostanie uznanych za terrorystów, mimo że w okolicy nie będzie żadnego terrorysty. Oznacza to, że jeśli jakiś inny terrorysta będzie codziennie próbował prześlizgnąć się przez to lotnisko, szanse, że ktoś będzie niewinny pomimo zostania uznanym za niebezpiecznego wynoszą – czekajcie – ponad 99%. Najnowsze dane wskazują dokładność FAST na poziomie 78-80%, zaś te (niezweryfikowane) szacunki pochodzą od gości, którzy budują ten system – system, który, przypominam, zaprojektowany jest do codziennego zbierania intym-
peter watts
nych i kompleksowych danych fizjologicznych milionów osób. Dobrą informacją jest to, że nawet jeśli wasz rząd wprowadzi na granicach system podobny do FAST, możecie mieć mniej obaw niż my. Z moich doświadczeń wynika, że Polska (i wszystkie inne kraje, w jakich byłem) ma znacznie przyjemniejszą straż graniczną niż Stany. Według zleconej przez przemysł turystyczny niezależnej ankiety dotyczącej doświadczeń podczas przekraczania granicy, dwie trzecie ankietowanych uważa amerykańskich strażników za największych dupków na świecie. Dlatego właśnie zastanawiam się, czy wprowadzenie FAST w Ameryce Północnej nie byłoby czymś dobrym – a przynajmniej lepszym od tego, co jest obecnie. FAST może nie jest doskonały, ale w założeniu nie jest zaprogramowany, by uznać cię za niebezpiecznego z powodu ciemnego odcienia skóry. Nie postanowi spuścić na ciebie wiadra pomyj, bo ma zły humor albo uważa, że wyglądasz na liberała. Może być paranoidalny i mylić się w większości przypadków, ale przynajmniej będzie jednakowo paranoidalny i omylny wobec wszystkich. Oczywiście, jak zauważył to niedawno mój znajomy, FAST wciąż może wykazywać jakieś nowo objawione uprzedzenia. Na przykład ubodzy mogą szczególnie bać się latania, bo po prostu nie robią tego zbyt często, zaś FAST może uznać ich spocone dłonie za podejrzane, jednocześnie przepuszczając bogatych socjopatów do klasy biznes bez jakichkolwiek problemów. Voilà: mamy dyskryminację klasową. Kiedy jednak odkryje się takie przypadki, z łatwością można je wyeliminować. Maszynie można powiedzieć, żeby nie była rasistowska, lub nie dyskryminowała ze względu na przynależność do klasy społecznej, zaś ona natychmiast posłucha. Spróbujcie tego z człowiekiem. Przy tak wyraźnie widocznych uprzedzeniach i głupocie tak zwanych przedstawicieli władzy, outsourcing podejmowanych przez nich decyzji wydaje się czymś oczywistym. Nie pozwalajmy im wybierać, na kogo się uwezmą, niech zrobi to maszyna; może i jest mało dokładna, ale przynajmniej jest też sprawiedliwa. Tak wiele rzeczy może pójść tutaj źle, że coś tak niedoskonałego jak FAST mimo to będzie krokiem we właściwą stronę.
Przełożył Piotr Kosiński
Rogers, C.A. 2014. "A Slow March Towards Thought Crime: How The Department Of Homeland Security's Fast Program Violates The Fourth Amendment." American University Law Review 64:337-384. 2 4. Poprawka do konstytucji Stanów Zjednoczonych daje obywatelom prawo do nietykalności osobistej, mieszkania, dokumentów i mienia, którego nie wolno naruszać przez nieuzasadnione rewizje i zatrzymanie. (przyp. tłum.) 1
72 65_73_NF_05_2015.indd 72 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:04:31
© Cat Sparks
73 65_73_NF_05_2015.indd 73 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:04:32
David Lynch kontra Wielkanoc
fot. Adam Lach
felieton: Wszystko się zepsuło
Robert Ziębiński
Świat zamarł. Zmartwychwstanie stanęło pod znakiem zapytania. Święta mające nieść nadzieję, zamieniły się w święta rozpaczy. Tak, David Lynch nie potrafi zupełnie szanować uczuć religijnych katolików i właśnie podczas najważniejszego dla nich święta zdecydował się nie dopuścić do telewizyjnego zmartwychwstania dekady – reaktywacji „Miasteczka Twin Peaks”.
N
o dobra, przesadzam – nie tyle nie dopuścić, ile utrudnić. W wyniku nieporozumień na tle finansowym zdecydował się wycofać z projektu. Dla wielbicieli serii dramat. A ja parafrazując Kazika – stoję na balkonie i patrzę jak Twin Peaks płonie. Po pierwsze, powroty serii, dziś ogłaszane nagminnie, jakoś nie budzą mojej euforii. Sentyment to najpodlejszy sposób manipulacji i nie mogę pozbyć się wrażenia, że producenci telewizyjni traktują mnie trochę jak starą dziewczynę. Wiecie, jak to jest – przychodzi po latach facet do byłej i mówi: pamiętasz, jak nam było dobrze w łóżku? To może powtórzymy? Brrr… Nie da się chyba upaść niżej, niż żebrać o dawne względy, mając do zaoferowania tylko wspomnienia. Ale może ja dziwny jestem i się nie znam. Fan, rzecz jasna, niemal wszystko kupi. Co więcej – fan jest istotą na tyle wykrzywioną w swojej miłości, że nawet chłam kupi. Wiem, co mówię. Pamiętam, jak byłem na pokazie prasowym „Indiany Jonesa i Królestwa Kryształowej Czaszki”. Wyszedłem zachwycony. Dopiero dwa dni później dotarło do mnie, że to był date rape, a Spielberg wrzucił mi do drinka pigułkę. Wracając do „Twin Peaks” – fani serialu zadrżeli z oburzenia. Bez Lyncha to nie to samo. O tym, że „Twin Peaks” w zasadzie powstało bez Lyncha, bo wyreżyserował on raptem sześć odcinków na trzydzieści, niewiele osób pamięta. Napisał jeszcze mniej – pięć. I to wcale nie te kluczowe. Oczywiście Lynch jest większą marką na
świecie niż Mark Frost (który pisał serial), więc wiadomo na kogo spłynął splendor. Żeby nie było – nie podważam wkładu Lyncha w serial, który razem z Frostem wymyślił. Chodzi mi tylko o proporcje i fakt, że „Twin Peaks” w czasach, gdy powstawało, całkiem dobrze radziło sobie bez udziału Lyncha. A biorąc pod uwagę fakt, iż mistrz od lat niczego wartościowego nie nakręcił, zaś zajmuje się głównie medytacją i nagrywaniem płyt, jego powrót do świata Twin Peaks wcale nie był gwarantem sukcesu. Przeciwnie. Mogło zakończyć się porażką. A tak bez wielkiego D. nowe „Twin Peaks” może się udać. Podzieliłem się tym przemyśleniem z kolegą, a ten niemal się zagotował. W zasadzie gdyby położyć na nim jajko, pewnie by się ścięło. Oburzył go fakt, że ktoś inny mógłby grzebać w uniwersum Lyncha (patrz akapit wyżej). Na argumenty (patrz akapit wyżej), że to takie uniwersum Lyncha, jak Polska ojczyzną wszystkich Polaków, odparł że nigdy, ale to przenigdy nikt nie powinien tworzyć uniwersum za autora. OK. Ponieważ kolega jest fanem „Gwiezdnych wojen” zapytałem, czy posiada w domu jakieś zaginione wydanie „Imperium kontratakuje” wyreżyserowane przez Lucasa, a nie Irvina Kershnera, ale zostałem zignorowany. Nie. Nie zgadzam się. Jeśli artysta wyraźnie nie zaznaczy, że sobie nie życzy kombinowania w jego świecie, to stworzone przez niego uniwersum staje się własnością publiczną, na której zarabia się abso-
lutnie gigantyczne pieniądze. Imperium finansowe Lucasa świadczy o tym najlepiej. Świat stworzony i popularny to fani, fani to pieniądze, a pieniądze to życie i to na całkiem wysokim poziomie. Wiedzą coś o tym spadkobiercy Tolkiena, Herberta, Lovecrafta, a nawet Raymonda Chandlera, którzy wyrazili zgodę na dopisanie dwóch kontynuacji przygód Philipa Marlowe’a. W świecie popkultury tak naprawdę niewielu jest twórców, którzy oparli się (albo ich rodziny) łatwemu zyskowi płynącemu ze sprzedaży świata stworzonego. Z marszu przychodzi mi do głowy tylko jedna osoba: John D. MacDonald – wybitny autor kryminałów, twórca postaci Travisa McGee. Kiedy zmarł w 1986 roku, na jego rodzinę jak sępy rzucili się amerykańscy pisarze, którzy chcieli kontynuować dzieło mistrza (uwierzcie mi na słowo – MacDonald w USA był i jest bogiem). Co zrobiła rodzina? Zajrzała do testamentu, przeczytała co napisał ojciec i… odmówiła. Ostatnią wolą zmarłego było, aby nikt nigdy nie pisał na niego powieści. Jednym z odrzuconych był Stephen King. Zresztą nigdy tej odmowy nie przebolał i po latach sam stworzył własną serię kryminalną zapoczątkowaną powieścią „Pan Mercedes”. Zaraz ukazuje się jej drugi tom. Bezustannie podziwiam wytrwałość rodziny MacDonalda, która mogłaby dziś żyć z tantiem. Zdecydowała inaczej. Żyje z dzieła ojca, a nie jego pogrobowców. Lynch, który nigdy nie był jedynym i wyłącznym ojcem „Twin Peaks”, nie ma takich praw jak MacDonald. Zresztą bez niego nowy serial naprawdę może się udać. Nic na to nie poradzę, ucieszyła mnie ta informacja. Uspokoiła. Może zamiast date rape czeka mnie miłe zaskoczenie. Tylko oglądać go będę (jeśli powstanie) dopiero w chwili, kiedy mój pies wyjedzie na wakacje. Suka bowiem, gdy tylko słyszy muzykę otwierającą „Twin Peaks”, zaczyna wyć. I wyje cały odcinek. Może gdzieś tam, między kadrami i dźwiękami, starszy ją duch umarłego geniuszu Davida Lyncha.
74 74_80_NF_05_2015.indd 74 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:10:54
Mama, tata i maszyna
film
Blomkamp ponownie o RPA, ponownie z robotami i mechami. Tym razem jednak pokazuje rozwój Sztucznej Inteligencji.
N
eill Blomkamp szerszej publiczności dał się poznać ledwie trzema filmami. Zaczynał od głośnego „Dystryktu 9”, potem było słabsze „Elizjum”, a teraz dostaliśmy „Chappiego” – wszystkie trzy są podobne wizualnie, z akcją osadzoną w slumsach bądź na obrzeżach miasta, skupieniem się na biedocie i marginesie społeczeństwa, no i z fetyszem metalu, który albo stanowi ulepszenie ciała, albo je zastępuje. W nowym filmie metal osiągnął nawet samodzielność. Tytułowy Chappie to policyjny robot, wspomagający funkcjonariuszy z Kapsztadu w walce z przestępczością. Wskutek splotu okoliczności staje się on obiektem eksperymentu, w efekcie zyskując świadomość – oto pierwsza Sztuczna Inteligencja. Jaka jest? Z początku nieco jak bobas, szybko jednak dorasta, nie przestaje jednak być naiwna i w swej naiwności niewinności zabawna. Blomkamp dodatkowo łączy Chappiego z Yolandi i Ninją, czyli parą gangsterów granych przez dziwacznych muzyków zespołu Die Antwoord. Efekt jest rozbrajająco zabawny. Bo „Chappie” to w olbrzymiej mierze komedia. Efektowna, świetna wizualnie, ale z drugiej strony poświęcająca skomplikowane kwestie naukowe na ołtarzu rozrywki, stosująca mnóstwo uproszczeń. Film nie skupia się na drodze do SI, nie przejmuje się nawet dbaniem o jakikolwiek realizm w pokazywaniu pewnych mechanizmów, jak choćby transfer świadomości. Zamiast tego fenomenalny Sharlto Coopley odgrywa postać świadomego robota, który uczy się życia od pary skrzywionych moralnie świrów, chcących wykorzystać go do szybkiego i nielegalnego wzbogacenia się.
Oto SF świadomie lekceważące stronę „science”, będące w zasadzie bajką o SI. Naukowa rewolucja jest tu ledwie punktem wyjścia do opowieści z nauką nie mającą wiele wspólnego. I w żaden sposób nie odbija się to negatywnie na filmie, który jest przykładem naprawdę dobrego kina rozrywkowego, ewidentnie kręconego na ogromnym luzie. Blomkamp, który w „Dystrykcie 9” i „Elizjum” poruszał tematy segregacji rasowej i ekonomicznej, tym razem mówi: fantastyka naukowa nie zawsze musi być taka poważna.
Marcin Zwierzchowski
CHAPPIE ( Chappie ). Reżyseria: Neill Blomkamp. Scenariusz: Neill Blomkamp, Terri Tatchell. Zdjęcia: Trent Opaloch. Muzyka: Hans Zimmer. Występują: Sharlto Copley, Dev Patel, Ninja, Yo-Landi Visser. Meksyk, USA 2014.
75 74_80_NF_05_2015.indd 75 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:10:55
komiks
Dystopia stosowana
Z dystopii do utopii
W świecie po zagładzie nie ma miejsca na miłość, a śmiercią obdarza się zarówno wrogów, jak i bliskich.
Świeżo zamknięta trylogia to artystyczny bunt Bilala przeciw technologizacji i dehumanizacji ludzkości.
W postapokaliptycznej przyszłości „Lazarusa” nie ma miejsca na struktury państwowe czy rządowe. Światem władają potężne klany, konstrukcją i działaniem przypominające współczesne korporacje – są równie bezwzględne i egoistyczne, co niebezpieczne. Każdy klan ma na swoich usługach prywatne armie, na czele których stoi łazarz – zmodyfikowany genetycznie, niezwykle skuteczny i praktycznie niezniszczalny zabójca, gotowy wykonać każde zlecenie bez mrugnięcia okiem. Forever należy do rodziny Carlyle, a jej dzień rozpoczyna się od śmierci z rąk trzech intruzów chcących przejąć zapasy z magazynu żywności. Greg Rucka, specjalizujący się w opowieściach sensacyjno-kryminalnych i kreowaniu silnych kobiecych bohaterek, przedstawił niepokojącą wizję świata zatrzaśniętego w garści pojedynczych jednostek. W jego wizji nieliczni opływają w luksusy, część pełni rolę taniej siły roboczej, która musi ciężko wypracować jakiekolwiek przywileje, a zdecydowana większość to „odpady”, czyli ludzie traktowani gorzej niż zwierzęta. Scenarzysta bardzo dużo miejsca poświęca przedstawieniu świata i naświetleniu reguł nim rządzących, rozpoczyna kilka intrygujących wątków i przede wszystkim umiejętnie rozgrywa główną bohaterkę. Forever to twarda i zdecydowana kobieta, od lat zabijająca przeciwników rodziny, lecz wbrew przywdzianej masce i oczekiwaniom, cechuje się ogromem uczuć. W czterech krótkich rozdziałach obserwujemy powolne przeistaczanie się zabójczyni w coraz bardziej zagubioną i ogarniętą wątpliwościami kobietę, która zwodzona jest nie tylko przez wrogów ale i własną rodzinę. Rucka świetnie prowadzi tę postać, a otaczający ją antypatyczni członkowie klanu sprawiają, że jest ona pełna niuansów i bardziej ludzka niż jej stwórcy. W połączeniu z sensacyjną akcją wypełnioną strzelaninami, pojedynkami i wybuchami, tłem społecznym, postapokaliptycznymi dekoracjami i mrocznymi rysunkami Michaela Larka, sprawia to, że mamy do czynienia z bardzo solidną i mocną dystopią – tak różną od tego, co serwują nam kinowe młodzieżówki – która pozostawia z apetytem na więcej i pozostaje w pamięci na znacznie dłużej. Z kolei Forever to kolejna po Hit-Girl twarda, komiksowa babka.
Bilal ma swoje obsesje (Jugosławia, wojna, mordy niewinnych), ale jest w nich konsekwentny i ciągle potrafi zaklinać je w niesamowicie plastyczne wizje. Z punktu widzenia czytelnika, którego zmysły atakowane są wciąż nowymi produktami popkultury, wspomniana wcześniej konsekwencja i zamysł twórczy są trudne do odgadnięcia, gdy ma się do czynienia z pojedynczymi albumami. Impresje, pięknie malarsko zrealizowane opowiastki, erudycyjne popisy i tyle – albumy lądują na półce. Jednak kiedy Bilal kończy, możemy ocenić, czy robi to w prawdziwie męskim stylu. „Kolor powietrza” wieńczy czasy Krwotoku, czyli katastrof naturalnych, którymi Matka Natura postanowiła ukarać plagę ludzkości. W „Animal‘z” bohaterowie poruszali się po wodach dotkniętych kataklizmami. W „Julii i Roemie” na powierzchni Ziemi odgrywali dawno temu wymyślony przez Shakespeare’a dramat. W najnowszej odsłonie czasów klęski i „zreorganizowania” pamięci ludzkości kolejne osoby ukażą czytelnikowi sytuację w powietrzu. Zestawiając wszystkie albumy widać zamysł kolorystyczny przypisany albumom – zimne szarości dla morskiej opowieści, brudną ziemistość dla lądowej i ponure burzowe klimaty dla wydarzeń na sterowcu. Ale to nie wszystko. W trzeciej części jak zawsze Bilal pospina wątki, opowieść nabierze kolejnych barw (dosłownie), a bohaterowie zostaną skonfrontowani z wizją naszej wkurzonej planety. Bilal jest humanistą i to widać w opowieści. Czuje każdym porem skóry nadchodzący transhumanizm i posthumanizm. Nie zamierza jednak tworzyć naukowej (mocno matematycznej i fizycznej) wizji nowych czasów a la Peter Watts w „Ślepowidzeniu” czy Charles Stross w „Szklanym domu”. Wykorzystuje tworzywo, w którym przez lata się wyspecjalizował i realizuje własny protest wyrażony (efektownie i pięknie) kredkami pastelowymi. Przedstawia też oryginalną receptę na zmienioną Ziemię (ostatnia plansza). I zupełnie nieodkrywczą na wyzbycie się ludzkich problemów – wymazanie pamięci i tożsamości. Szkoda, bo mocno trąci to dzisiejszą poprawnością polityczną.
Paweł Deptuch
Waldemar Miaśkiewicz
lazarus t.1: rodzina. Scenariusz: Greg Rucka. Rysunki: Michael Lark. Taurus Media 2015. Cena 55,00 zł
Kolor powietrza. Scenariusz i rysunki Enki Bilal. Tłumaczenie: Wojciech Birek. Egmont Polska 2015. Cena 79,99 zł
76 74_80_NF_05_2015.indd 76 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:10:57
komiks
Cios w spekulantów i radość dla czytelników – Wydawnictwo Komiksowe rzuca na rynek zbiorcze 400-stronicowe wydanie ze wszystkimi albumami serii „Bogowie z kosmosu”.
Kolejna Ekspedycja na Niebieską Planetę U
schyłku lat 80. i na początku 90. na straganach królowały książki z teoriami Ericha von Dänikena. Choć dziś obalone przez wielu naukowców, w większości zapomniane, swego czasu przyniosły szwajcarskiemu hotelarzowi rozgłos i majątek. Kawałek tego tortu udało się uszczknąć Polakom i to w mrocznych czasach komuny. A wszystko za sprawą dyrektora wydawnictwa „Sport i Turystyka” Alfreda Górnego, który w rozmowie z dyrektorem zachodnioniemieckiego wydawnictwa „Econ Verlag GmbH” (wydawcy Dänikena) dowiedział się o planach przeniesienia idei paleoastronautyki na karty komiksu. Górny zaproponował stronę polską do realizacji zadania. Współscenarzystą został badacz zjawisk UFO Alfred Mostowicz, a rysownikiem (po rekomendacji znanego już za żelazną kurtyną Rosińskiego) Bogusław Polch. Kojarzony przez polskich fantastów dzięki krótkometrażówce „Spotkanie” do scenariusza Ryszard Siwanowicza, opublikowanej w pierwszym numerze magazynu komiksowego „Relax”, Polch w komiksach Dänikenowskich rozwinął skrzydła i zapracował na markę procentującą do dziś. Kwintesencją rozwiniętego w „Bogach z kosmosu” technicznego stylu rysowania stał się „Funky Koval”. Däniken od lat sugeruje, że Ziemia była odwiedzana przez kosmitów, po których pozostały ślady w opowieściach mitologicznych (giganci u Henocha, arka Noego czy Sodoma i Gomora), jak i fizyczne aspekty ich działalności w budowlach i znaleziskach (Stonehenge, piramidy w Egipcie, rysunki na pustyni Nazca itp.). Teorie teoriami, ale świat przedstawiony musi mieć bohatera. O tę stronę przedsięwzięcia zadbali scenarzyści, dowódcą niosących życie przybyszów czyniąc piękną Ais – epitet dotyczący bohaterki zastosowany nieprzypadkowo. Pierwsi czytelnicy
zobaczyli dzieło Polcha w latach 80. i choć na początku widać było inspirację twórczością Paula Gillona (naprawdę pięknie rysował kobiety), polski artysta szybko wypracował swój wyprzedzający czasy, stechnicyzowany styl i zaczął rysować kobiety jeszcze ładniej. Gdzie tkwił sekret? Być może w rysach żony Dany, którą rysunki Bogusława w artystyczny sposób unieśmiertelniły. Wyprawą Ais kierował Wielki Mózg – ciągle odnawiający swe komórki mózg supergenialnej istoty, sprawujący przywództwo na rodzinnej planecie kosmitów – Des (kiedyś jego rasa przyśpieszyła także rozwój Desjan). Ais z czasem stała się uosobieniem buntu (biblijną Ewą), sprzeciwiającą się woli Boga Ojca (Wielkiego Mózgu), za co została ukarana i w ostatnich albumach jej rolę przejął mniej krnąbrny klon – Aistar. Mechanizm wprowadzenia na scenę klona jest ukazany powierzchownie i w didaskaliach, co czyni go jednym z mankamentów bardzo spójnej całościowo serii. A trzeba zaznaczyć, że przedstawienie prehistorii Ziemi i niemalże całego Starego Testamentu w ośmiu albumach musiało być wyzwaniem. Przybysze z Des byli długowieczni (w ostatnim albumie autorzy sugerują, że żyją miedzy nami do dziś). Ais i jej pomocnik, naukowiec Zan, przebywają na Niebieskiej Planecie od pierwszych prób genetycznych (stworzenie ludzi z małp poprzez dodanie genu kosmitów) do czasu zniszczenia eksperymentu przez Wielki Mózg (zatopienie Atlantydy i wyprowadzenie stamtąd Noego i jego arki). Z bohaterami pozytywnymi nie starzeją się również antagoniści: Satham i Azazel. Imiona brzmią znajomo, prawda? W końcu jest to imię Szatana i jednego z książąt piekieł. Scenarzyści mieszają opowieści z wielu kultur wiążąc je osobą Ais, a później jej klona, który po zagładzie Atlantydy stara się pomagać ludziom
znanym z kart Starego Testamentu (budowa wieży Babel, zniszczenie Sodomy i Gomory, wyjście ludu Izraela z domu niewoli itp.). Przez cztery lata (1978-1982) powstało osiem części kosmicznej epopei. W Polsce wydawano je od roku 1982 do 1990 kiedy to wyszedł album siódmy „Tajemnica piramidy”. Z powodu upadku Krajowej Agencji Wydawniczej album „Ostatni rozkaz” zaistniał u nas całościowo dopiero w dwutomowym wydaniu „Ekspedycja”. To właśnie szybko wyprzedane wydanie Muzy z 2003 roku było przez ostatnie dziesięciolecie źródłem dochodu wielu antykwariuszy (nawet 500 zł za obie części). Na szczęście dzięki nowemu wydawcy rysunki Polcha i teorie Dänikena znów będą mogły cieszyć kolejne pokolenie komiksiarzy (i półki sentymentalnych kolekcjonerów).
Waldemar Miaśkiewicz
Ekspedycja. Bogowie z kosmosu – Wydanie kolekcjonerskie. Scenariusz: Arnold Mostowicz, Alfred Górny. Rysunek: Bogusław Polch. Wydawnictwo Komiksowe 2015. Cena 99,00 zł
77 74_80_NF_05_2015.indd 77 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:11:00
Fot. Maciej Parowski
felieton: Orbitowanie po kinie
Ciemność i pustka
Łukasz Orbitowski
Jay kłóci się z żoną. Właściwie to ona wrzeszczy, a on garbi się, chowając okrągłą głowę między wąskimi ramionami. Pretensje Shel są udziałem milionów kobiet na całym świecie. Dziewczyna wścieka się na męża o wielkie zapuszczenie. Siedzi w domu ósmy miesiąc i nic nie robi. Owszem, miał trudne chwile, ale czas najwyższy, aby się pozbierał. Idźże do roboty, krzyczy Shel, przynieś trochę grosza, dziecko głodne, a ja nie mam na waciki. Jay, którego poważna twarz skrywa impulsywną naturę, zaczyna pyskować, lecz wkrótce spokornieje. Pójdzie do pracy. Przyniesie pieniądze. Problem w tym, że z zawodu jest mordercą na zlecenie. I Shel doskonale o tym wie.
S
am wątek żony, nakłaniającej męża do zabijania, wydaje mi się bardziej przerażający niż większość nadnaturalnych horrorów. Zresztą, relacja pomiędzy Jayem i Shel nie zawęża się do wrzasków. Tych dwoje szczerze się kocha i wspiera. Być może nawet Shel nie złości się o pieniądze. Martwi ją raczej mąż gnijący w pieleszach. Mają, mówiąc z angielska, „love-hate relationship”. Ważne, że działa. Jay dzwoni po kumpla z roboty, wyjmuje zakurzoną spluwę i przyjmuje potrójne zlecenie. Sprawa wygląda na prostą. Trzech facetów do odstrzelenia, kupa forsy na głowę za głowy. Jay nie ma jednak pojęcia, że zleceniodawca jest też kapłanem krwawego kultu, a on sam wkracza na ścieżkę, z której nie zdoła zawrócić. Wraz z przyjęciem zlecenia narasta dziwność. Zwyczajna z pozoru kobieta umieszcza tajemniczy znak za lustrem w łazience naszego cyngla. W ogródku leży martwy królik. Zabity kot zwisa ze stropu. Kontrakt na zabójstwo trzeba podpisać krwią. Rana na dłoni powstała przy tej okazji jakoś nie chce się zaleczyć. Lekarz, zamiast pomóc w tej sprawie, wali filozoficzną pochwałę teraźniejszości. Kolejne ofiary wydają się rozpoznawać Jaya i wyrażają wdzięczność, nim ten pociągnie za spust. Na jego ciele pojawiają się sińce, których pochodzenie pozostaje niejasne, podobnie jak sens tych wszystkich zabójstw. Gdy Jay postanawia się wycofać, spotyka się z groźbą wymierzoną w jego rodzinę. Tych przecież kocha najbardziej na świecie.
Całość wiedzie do zakończenia sytuującego się w najlepszej tradycji brytyjskiego horroru okultystycznego. Nie zdradzę go także dlatego, że nie potrafię. „Kill List” pozostaje wolny od jednoznaczności i przynależy do tych filmów, które należy oglądać wielokrotnie, aby cokolwiek zrozumieć. W sieci można znaleźć mnóstwo interpretacji przedstawionych wydarzeń. Każda okazuje się ułomna, bo „Kill List” należy przeżyć, nie zrozumieć. Zastanawiałem się, czy mogę o tym filmie napisać właśnie tu, w „Nowej Fantastyce”. „Kill List” pozostaje, na pozór, wolny od wszelkiej fantastyczności. Nie pojawiają się duchy. Zakończenie jest boleśnie realne. Jak strzał w głowę. Jak otwarte gardło ukochanej osoby, a twarz Jaya w ostatniej scenie nie wyraża absolutnie nic. Film opowiada przecież o jego inicjacyjnej ścieżce, o transformacji, której się poddaje, prowadzony przez siły potężniejsze od niego. Naznaczony już w pierwszej sekwencji przechodzi przez kolejne wtajemniczenia nawet o tym nie wiedząc, podobnie jak Corso z „Dziewiątych wrót” Polańskiego. Racjonalny, wyjaśnialny świat redukuje się do funkcji naskórka, pod którym działają siły celowe, choć niepojęte. Ich intencje, choć niewątpliwie istnieją, pozostają zakryte dla Jaya, jak i dla mnie – widza. A więc wolno mi pisać, myślę sobie. Zresztą, to mój zakątek i będę wyrabiał tutaj co tylko mi przyjdzie do siwiejącej głowy. Ben Weathley dołączył do grupy reżyserów, z którymi wiązałem wielkie nadzieje. Lucky
Kadr z filmu „Kill List”
McKee, odpowiedzialny za genialny „May”, obniżał loty z każdym kolejnym filmem i dziś tkwi chyba w piekle gniotów kierowanych wprost na DVD. Neil Marshall po kapitalnym „Descent” zrealizował kilka przeciętnych tytułów i dziś chyba czuje się dobrze, tłukąc kolejne odcinki telenoweli dla fantastów. Mam na myśli oczywiście „Grę o tron”. Kariery Michaela J. Basseta (genialny „Deathwatch”) nawet nie chce mi się komentować. Weathley w swoim najnowszym filmie „The Field in England” zachował irracjonalizm znany z „Kill List”, zgubił jednak estetykę i resztki poczucia sensu. Zapowiadany na ten rok „High Rise” z pewnością spotka się z szerokim zainteresowaniem, a to za sprawą udziału Toma Hiddlestona. Nie łączę z tym dziełem żadnych nadziei. Weathley w wywiadach opowiadał, że inspirację do „Kill List” czerpał z dręczących go snów, zaś realizacja filmu pomogła mu uporać się z własnymi demonami. Nawet nie chcę myśleć, jak potężne były to demony. Jego późniejsza twórczość pokazuje, że zdołał je pokonać. Otwiera się tu problem każdego twórcy operującego na ciemności – nieco podobnej do tej, w którą wkracza Jay. Bardzo chciałbym, aby Ben Weathley, człowiek z niezwykłym talentem, nakręcił drugi, równie dobry film. Oczekując tego, życzę mu wielkiego cierpienia. Pragnę, by nie zdołał zwyciężyć demonów. Mam do tego prawo? Przecież nie znam Bena Weathleya. Nic mnie on nie obchodzi i jakaś część mnie zgodziłaby się na jego cierpienie pod warunkiem, że znów dostałbym coś na miarę „Kill List”. Facet mordowałby się ze sobą przez rok po to, abym spędził ekscytujący wieczór przed telewizorem. Wiec chyba nie wolno mi tego oczekiwać. Niech ma spokój i kręci miernoty. Choć, z drugiej strony – myślę o swoich własnych demonach. Tych, z którymi przyszło mi się zmagać. Co zrobiłbym, gdyby mi je odjęto, odbierając również powód pisania? Nie wiem, czy przystałbym na tę ofertę. Zresztą, po spotkaniu z „Kill List” człowiek nic nie wie. Tylko trzyma się za własny, gorejący łeb.
Kill list. Reżyseria: Ben Weathley. Występują: Neil Maskell, Harry Simpson. Wielka Brytania 2011. IMDb rating 6,4
78 74_80_NF_05_2015.indd 78 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:11:03
Fot. Maciej Parowski
PROMOCJA PRENUMERATY „Ekspedycja. Bogowie z kosmosu. Wydanie kolekcjonerskie”
Po raz pierwszy w jednym tomie! Tylko od 15 kwietnia do 20 maja 2015 roku przy zamówieniu prenumeraty „Nowej Fantastyki” możesz otrzymać „Ekspedycję” z 40% rabatem*
Wystarczy policzyć, co się najbardziej opłaca: Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” i „Fantastyki Wydanie Specjalne” za 173 Otr zymasz: „Ekspedycja” = 99,9 zł 12 numerów „NF” = 119,88 zł 4 numery „FWS” = 39,96 zł
Zamów prenumeratę „Nowej Fantastyki” za
zł
149 zł
Otr zymasz: „Ekspedycja” = 99,9 zł 12 numerów „NF” = 119,88 zł
W sumie = 259,74 zł
W sumie = 219,78 zł
Oszczędzasz ponad 70 zł!
Oszczędzasz ponad 85 zł!
*koszt prenumeraty uwzględnia komiks „Ekspedycja. Bogowie z kosmosu. Wydanie kolekcjonerskie” z rabatem 39,94% oraz koszt przesyłki w wysokości 5 zł.
Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa 76 1140 1977 0000 2542 6100 1006
p y t a n i a d o t y c z ą c e p r e n u m e r a t y : • telefonicznie:
(w godz. 8.00–16.00): 22 27 81 727 pod adresem: Prószyński Media Sp. z o.o., ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa • lub na adres e-mailowy:
[email protected] • listownie
Za sa dy prenumeraty: • prenumeratę należy zamawiać z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem od pierwszego
PRENUMERATA
„NF”
„FWS”
„NF”+„FWS”
Roczna
84,00
32,00
108,00
• reklamacje należy zgłaszać w ciągu dwóch miesięcy
promocja
149,00
-
173,00
• komiks będzie wysyłany po jego premierze 5 maja 2015 roku, razem z najbliższą wysyłką prenumeraty
zamawianego numeru na okres 12 miesięcy • koszty manipulacyjne związane z dokonaniem wpłaty w banku lub na poczcie ponosi zamawiający
Uprzejmie informujemy, że dokonując wpłaty, wyrażają Państwo dobrowolnie zgodę na umieszczenie swoich danych osobowych w bazie danych służącej do obsługi prenumeraty firmy Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa, wydawcy „Nowej Fantastyki”. Dane są chronione zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych (tekst jednolity - Dz.U. z 2002 r., nr 101, poz. 928 z późn. zm.). Informujemy, że przysługuje Państwu prawo wglądu i poprawiania swoich danych osobowych.
79 74_80_NF_05_2015.indd 79 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 13:13:06
„Malfetto. Mroczne piętno” Wydawnictwo Zielona Sowa
„Dziedziczka guślarzy” Wydawnictwo Galeria Książki
Jaki podtytuł nosi gra fabularna „Wolsung”?
Od jakich łacińskich słów wywodzi się słowo „Malfetto” i co one oznaczają?
W jakim słynnym polskim dramacie występuje postać Guślarza?
Mariaż magii i nauki tchnął życie w golemy, kabalistyczne myślące maszyny i żelazne smoki. Niebo pełne jest statków powietrznych, a ulicami mkną samochody parowe. Ten przebogaty świat pełen jest intrygujących bohaterów i oto nadszedł czas, by spisać opowieści o ich niezwykłych przygodach! Pozwólcie porwać się znakomitym polskim pisarzom oraz laureatom naszego konkursu dla debiutantów w niesamowity świat antologii Wolsung. Topowi twórcy, m.in. Krzysztof Piskorski, Jakub Ćwiek, Paweł Majka, Maciej Guzek i Witold Jabłoński. Łącznie 30 opowiadań w dwóch tomach steampunkowej przygody w przeróżnych klimatach i odsłonach. Wśród czytelników, którzy do końca maja nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@fantastyka. pl), wyłonimy 3 laureatów, z których każdy otrzyma dwutomową antologię ufundowaną przez Wydawnictwo Vanderbook.
Przez Europę przechodzi tajemnicza zaraza. Wielu ludzi umiera, a ci, którzy przeżyli, zostają naznaczeni charakterystycznymi bliznami. Jednak niektórzy powiadają, że część ocalonych posiada również potężne i mroczne dary. Nazywają ich Malfetto... Adelina Amouteru przeżyła epidemię i na zawsze została oszpecona. Jej okrutny ojciec uważa ją za odmieńca, który niszczy dobre imię rodu, i chce odesłać córkę jak najdalej z domu. Dziewczyna musi się zmierzyć nie tylko z okrutną rzeczywistością, ale przede wszystkim z ciemnością, która coraz bardziej wypełnia jej serce. Czy Adelinie uda się zapanować nad mrocznym piętnem? Wśród czytelników, którzy do końca maja nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@ fantastyka.pl), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Zielona Sowa.
Kruchy pokój między czarodziejami a pozostałymi gildiami wisi na włosku, a potężne siły grożą jego zerwaniem. Emma i Jonah znajdują się w samym centrum zdarzeń. Połączyła ich wspólna przeszłość, wzajemna fascynacja i wiara w magię muzyki, lecz między nimi staną dawne niedomówienia i pojawią się nowe rany. Walcząc o odbudowanie wzajemnego zaufania, Emma i Jonah starają się jednocześnie oczyścić swoje imiona z podejrzeń o brutalne morderstwa. Coraz więcej wskazuje na to, że odpowiedzi należy szukać w tragicznych wydarzeniach z przeszłości. Nie wiadomo tylko, czy dwójka bohaterów pożyje na tyle długo, by zdążyć je znaleźć. Wśród czytelników, którzy do końca maja nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@fantastyka. pl), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Galeria Książki.
Antologia „Wolsung” Wydawnictwo Vanderbook
„Szczury Wrocławia” Wydawnictwo Insignis Media
Skąd pochodzi nazwa Psie Pole? We Wrocławiu szaleje czarna ospa. W izolatorium na Psim Polu dochodzi do dziwnego incydentu. Na oczach dowódcy posterunku, sierżanta Mielecha dochodzi do zabójstwa pielęgniarki, które zapoczątkowuje cały ciąg ataków. Wybucha panika. Komenda Wojewódzka nie wierzy w niesamowity meldunek podoficera. Zdaniem kapitana Brandysa, relacja o zmartwychwstałych napastnikach to wymysły alkoholika. Kolejne telefony z innych miejsc odosobnienia zmuszają jednak członków sztabu kryzysowego do podjęcia bardziej zdecydowanych działań. Do izolatoriów zostają wysłane oddziały ZOMO. Rozkaz jest prosty: opanować sytuację. Wśród czytelników, którzy do końca maja nadeślą poprawną odpowiedź na nasz adres internetowy (konkurs@fantastyka. pl), wyłonimy 5 laureatów, z których każdy otrzyma książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Insignis Media.
RozwiĄzania konkursów z numeru 3/2015 „NF” „Misja 100” Wydawnictwo Bukowy Las
„Honor złodzieja”, „Przysięga stali” Wydawnictwo Literackie
Trylogia „Southern Reach” Wydawnictwo Otwarte
Stacja, na której przebywają ocaleni nazywa się „Arka” („The Ark” w oryginale).
Drothe, zanim został Szarym Księciem był Nosem - informatorem.
Jeff Vandermeer był nominowany 14 razy do nagrody World Fantasy Award.
Łukasz Filut – Poznań Piotr Rafałowicz – Białystok Dominika Latała – Starachowice Szymon Dressler – Gdynia Dorota Białkowska-Ziemba – Piotrków Trybunalski
Agnieszka Szwajca – Daleszyce Maciej Kurakowski – Kraków Ewelina Graba – Pawłów
Marcin Opolski – Tychy Tomasz Przybył – Ruda Maleniecka Maciej Nowakowski – Warszawa
Opracowanie wersji czytnikowej: Zuzanna Moroz
Adr es redakc ji:
Wydaje Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Rzymowskiego 28, 02‑697 Warszawa
ul. Rzymowskiego 28 02–697 Warszawa Faks 22 27 81 775
Prezes zarządu: Maciej Makowski
Kolportaż: Firma 2M Magdalena i Marek Szwed ul. Poznańska 484, 05-850 Koprki tel (22) 245-45-52
Dział Promocji i Reklamy: Artur Kaczorek, tel. 22 27 81 717
[email protected]
Redakcja: Jerzy Rzymowski redaktor naczelny/dział publicystyki
e- mail:
[email protected]
www.fantastyk a.pl
Michał Cetnarowski Dział Literatury Polskiej
[email protected]
Maciej Parowski ojciec redaktor
[email protected]
© Copyright by Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2015
74_80_NF_05_2015.indd 80 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
Krystyna de Binzer, Paweł Deptuch, Marek Grzywacz, Agnieszka Haska,
Marcin Zwierzchowski Dział Literatury Obcej
[email protected]
Andrzej Kaczmarczyk, Rafał Kosik,
Katarzyna Osowiecka Dział Graficzny
[email protected]
Łukasz Orbitowski, Bartłomiej Paszylk,
[email protected] Druk i oprawa: ORTIS Sp. z o.o., 86-050 Solec Kujawski, ul. Brukselska 8
Stali współpracownicy:
Joanna Kułakowska, Bartłomiej Łopatka, Waldemar Miaśkiewicz, Tomasz Miecznikowski, Przemysław Pieniążek, Piotr Pieńkosz, Radosław Pisula, Wawrzyniec Podrzucki, Jerzy Stachowicz, Rafał Śliwiak, Peter Watts,
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, w publikowanych tekstach zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian i skrótów. Za treść reklam nie odpowiadamy.
Tymoteusz Wronka, Robert Ziębiński. https://www.youtube.com/watch?v=XoY8gL6HcUE
INDEKS 358398
PL ISSN 0867–132X
2015-04-13 10:11:08
NF_05_2015_okladki.indd 3 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 12:46:53
NF_05_2015_okladki.indd 4 ebookpoint kopia dla: Bronislaw Pasieka
[email protected] d4c9edda5f1db6e13cf8160472352260
2015-04-13 10:12:34