Ty tuł ory ginału Метро 2033: Темные туннели Copy right © Dmitry Glukhovsky, 2010 Copy right © Siergiej Antonow, 2010 All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted Pomy sł serii Uniwersum Metro 2033 Dmitry Glukhovsky, 2009 Przekład z języ ka rosy jskiego Paweł Podmiotko Projekt okładki Ilja Jackiewicz Projekt logoty pu serii Jacek Doroszenko, www.doroszenko.com Redaktor Piotr Mocniak Redakcja i korekta Pracownia12A.pl Konwersja Tomasz Brzozowski Copy right © for this edition Insignis Media, Kraków 2015 Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN 978-83-63944-84-1
Insignis Media ul. Szlak 77/228–229, 31-153 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90
[email protected], www.insignis.pl facebook.com/Wy dawnictwo.Insignis twitter.com/insignis_media (@insignis_media) instagram.com/insignis_media
„Z perspekty wy biologii rewolucja rosy jska by ła pomy ślana jako genety czny przełom, którego naturalny m rezultatem miała by ć zmiana struktury rasowo-biologicznej, a w konsekwencji powstanie osławionego » homo sovieticusa« ”… Paul Kammerer „Szy ny mają taką właściwość, że lśnią nawet w najciemniejszy ch tunelach…” Dróżnik Obchodowy
Część pierwsza
Metro i wolność
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 1
Przeczucie zmian By ło to niejasne przeczucie, że dziś ma się zdarzy ć coś niezwy kle ważnego. Znalazło Anatolija na tej cieniutkiej niczy m pajęczy na granicy, gdzie sen rozpły wa się w odgłosach nadchodzącego poranka, a jawa jeszcze nie rozpoczęła panowania. Przez jakiś czas Tola leżał z otwarty mi oczami w ciemny m, przesy cony m zapachem dy mu namiocie, starając się odszukać w wy padkach minionej doby tajemne znaki, nacięcia na drzewie ży cia, które pozwoliły by odgadnąć, dlaczego to właśnie ten dzień miałby się stać szczególny i przełomowy. Wczoraj ty lko jedno wy darzenie można by ło uznać za ważne… Zakończy wszy swoją zmianę na świńskich fermach stacji Riecznoj Wokzał, Anatolij trafił na ogólne zebranie. Głosowano akurat nad propozy cją wujka Miszy, posługującego się party jny m pseudonimem Nestor, aby przemianować stację Wojkowską na Hulajpole. Dy skusja nie należała do burzliwy ch, ale, jak zawsze, znaleźli się i niezadowoleni. Przy wódca Powstańczej Armii Metra musiał zrobić dy gresję history czną i opowiedzieć towarzy szom broni o ty m, jakim łajdakiem by ł bolszewik Wojkow, który brał udział w rozstrzelaniu rodziny Romanowów w Jekatery nburgu. Potem baćka w przy stępny sposób wy jaśnił, że nazwa Hulajpole będzie nieporównanie lepiej pasować do nowego oblicza Wojkowskiej jako stolicy wolnej wspólnoty anarchistów. Opowieść o reformach przeprowadzony ch przez Machnę w latach rozkwitu jego Republiki Hulajpole obfitowała w tak barwne i komiczne detale, że Tola z trudem powstrzy my wał się od śmiechu. Anatolij, choć jeszcze nie miał trzy dziestki, zjadł zęby na teoriach anarchisty czny ch i w ideologiczny ch sporach, o ile ty lko nie prowadzono ich na pięści, niejednego mógł położy ć na obie łopatki. Próby wprowadzenia w ży cie idei Kropotkina i Bakunina, jakie w latach wojny domowej podjął znany z historii Nestor Iwanowicz Machno, wy dawały się Anatolijowi naiwne. I nie chciał, żeby tu, pod ziemią, wcielenie ideałów wolności i moralności oznaczało, że ich stacja zostanie pomniejszoną kopią Hulajpola z dziewiętnastego roku zeszłego stulecia. Przy ty m Anatolij zdawał sobie sprawę, że wielu anarchistom na Wojkowskiej przy padła do serca właśnie taka nieokiełznana wersja wolności i że trzeba dużo czasu, cierpliwości i siły przekony wania, by wy plenić z ludzkiej mentalności odruchy pry mity wnego ludowładztwa w duchu Siczy Zaporoskiej. A umiejętności perswazji Nestorowi nie brakowało. Przy wódca anarchistów imponował posturą i ewidentny m talentem oratorskim. Dwumetrowy olbrzy m, o gęstej grzy wie stalowosiwy ch włosów i wy razisty ch ry sach twarzy, jakby skopiowany ch z anty cznej monety,
nosił czarny niegdy ś, a teraz wy tarty, żółtawy skórzany płaszcz i rzadko spoty kaną futrzaną czapkę „kubankę”, zdoby tą bodaj w samy m Muzeum Rewolucji. Do tego bry czesy i wy sokie buty z cholewami z cielęcej skóry, pomarszczony mi wokół kostek, wy niesione z tej samej wy stawy. Olbrzy m ten by ł niewątpliwie liderem anarchisty cznej wolnicy. Anatolij po raz który ś zdumiał się niezwy kłością talentu oratorskiego Nestora. W towarzy stwie kilku osób dowódca Powstańczej Armii nie wy różniał się elokwencją i wolał milczeć i słuchać. Ale wy starczy ło, by stanął przed duży m audy torium, a po jego milkliwości nie by ło śladu. Kiedy Nestor wy stępował przed ludźmi, potrząsając grzy wą mieniący ch się stalą włosów, emanował niewzruszony m przekonaniem o własnej słuszności. Baćka, w odróżnieniu od idealistówteorety ków w rodzaju Anatolija, potrafił pociągnąć tłum za sobą… Tola urodził się w rodzinie moskiewskich inteligentów. Jego matka kierowała laboratorium naukowo-badawczy m w Moskiewskiej Akademii Rolniczej przy Timirjazewskiej, ojciec zaś by ł redaktorem dużego czasopisma literackiego. Dlatego dzieciństwo Toli upły nęło wśród książek, które nie by ły lekturą przeciętnego dorosłego, i przy akompaniamencie kuchenny ch rozmów o ety ce, moralności i odpowiedzialności arty sty przed społeczeństwem. I tak też Tola by ł wy chowy wany : na odpowiedzialnego młodego arty stę. Wcześnie stał się samodzielny. Już w wieku sześciu lat sam jeździł na pry watne lekcje gry na skrzy pcach dwie stacje metra dalej i bez przy gód docierał do domu. Jego rodzice zginęli na samy m początku Kataklizmu. Do Toli szczęście uśmiechnęło się dwukrotnie. Tamtego dnia, kiedy fala uderzeniowa zmiotła z powierzchni ziemi ich ośmiopiętrowy blok, chłopczy k ze skrzy pcami pod pachą wy ruszy ł właśnie na zajęcia. Rzeka śmiertelnie przerażony ch ludzi pędzący ch z powrotem pod ziemię nie pozwoliła mu wy jść na powierzchnię. Samotnego, zapłakanego malca zauważy ł staruszek, równie samotny po utracie wszy stkich swoich bliskich. Nazy wał się Innokientij Wieniaminowicz. Tola miał przy sobie ty lko skrzy pce, a Innokientij Wieniaminowicz bochenek białego chleba za dwadzieścia rubli. Oddał Toli połowę. Drugą szansę od swojego anioła stróża Tola dostał w dniu, w który m Innokientij Wieniaminowicz uległ namowom swojego znajomego, żeby przenieść się z Timirjazewskiej na Wojkowską. Staruszka często pobolewało serce, a chodziły słuchy, że na Wojkowskiej zamieszkał cudem ocalały naczelny kardiolog Centralnego Szpitala Klinicznego, prawdziwy luminarz medy cy ny. Po długich wahaniach Innokientij Wieniaminowicz razem z Tolą opuścił Timirjazewską. A trzy dni później Timirjazewskiej już nie by ło: mieszkańców pożarły szczury. Wszy stkich, tego znajomego, który przekony wał staruszka, żeby poszedł na Wojkowską, też. Ty le że dobroczy ńca Toli nie dotarł w końcu na wizy tę do kardiologa. Gdzieś po drodze, w ciemny m tunelu, Innokientij Wieniaminowicz przestał nagle rozprawiać o losie ludzkości, usiadł na ziemi, złapał się ręką za pierś i zaczął umierać. Łapał ustami powietrze jak wy rzucona na brzeg ry ba, jego twarz zrobiła się szara, zaś wargi – sine. A Tola nie mógł nic zrobić. Od tamtej chwili widział wiele śmierci i już się ich nie bał ani się im nie dziwił. Ale tę pierwszą zapamiętał na zawsze. Staruszek upadł u stóp Toli. Jego oczy zamknęły się i zgasły jak okna domu, w który m wy łączono światło. I już. Na ty m nieszczęścia Toli się nie skończy ły. Chłopiec przy łączy ł się do przechodzącej obok
karawany, ale miał pecha. Karawana przewoziła jakieś wojskowe chemikalia i w wielkiej tajemnicy szła ze wzmocnioną ochroną. Jednakże zainteresowani najwy raźniej wiedzieli o ładunku. Karawana wpadła w istną maszy nkę do mięsa. Kontenery zostały trafione ry koszetem, jeden z nich eksplodował, wy puszczając trującą chmurę. Tola cudem przeży ł, ale spotkanie z toksy czny m i żrący m gazem zakończy ło się związkiem na całe ży cie. Na nogach Anatolija pojawiły się troficzne wrzody, które wciąż nie chciały się goić. Nie udało mu się choroby pokonać, a jedy nie ją powstrzy mać. I to przy padkiem. Miłosierna mieszkanka Wojkowskiej, która przy garnęła chłopca, ciotka jego rówieśnika Sieriożki, nie znała się na subtelnościach leczenia wrzodów troficzny ch. Po prostu nie żałowała wy chowankowi deficy towego my dła i dwa razy dziennie przemy wała rany i owijała nogi czy sty mi, starannie wy suszony mi pasami tkaniny. Choroba się cofnęła, ale nie ustąpiła i dla dorastającego Anatolija pielęgnacja nóg stała się nawy kiem. I tak został na Wojkowskiej. Władzę na stacji przejęli anarchiści, kiedy już tam mieszkał. Anarchiści dali się poznać jako samodzielna siła pod koniec wojny Linii Czerwonej ze Związkiem Stacji Linii Okrężnej. Nestor, którego Anatolij znał jeszcze jako wujka Miszę, z początku walczy ł po stronie czerwony ch, ale potem jakoś przestało mu by ć z nimi po drodze. Wraz ze swoimi ludźmi dotarł do Wojkowskiej i założy ł tam swoją siedzibę. Wszy scy ci, którzy uważali Moskwina i całą Linię Czerwoną za zdrajców rewolucy jny ch ideałów, przy łączy li się do party zanta wujka Miszy. Potem zrobiło się jeszcze ciekawiej. Oddział Miszy przeszedł na stronę Hanzy i pomógł Linii Okrężnej zwy cięży ć w kilku ważny ch bitwach z komunistami. To, jak wujek Misza objaśniał potem swoim żołnierzom, by ł ty lko sojusz ty mczasowy, takty czny. Hanza opowiadała się za własnością pry watną, za prawicowy m porządkiem, a wujkowi Miszy na sam dźwięk ty ch słów zaczy nała drgać powieka. Kiedy czerwoni osłabli i bicie ich stało się niesportowe, żołnierze Miszy przerzucili się ukradkiem na Hanzę. Grabili zagrabione. Właśnie wtedy ktoś powiedział dowódcy party zantów, że zachowuje się zupełnie jak Nestor Machno podczas wojny domowej. Miszy spodobało się to porównanie i zapadło mu w pamięć. Przy pomniał sobie, czego uczy li go w szkole, i zrozumiał, jaka ideologia jest mu najbliższa. I to ukształtowało jego światopogląd ostatecznie: przy brał pseudonim Nestor – rzecz jasna – na cześć Machny. I za jedny m zamachem przy swoił sobie dewizę zielony ch: „Bij czerwony ch, aż zbieleją, a biały ch, aż poczerwienieją!”. Kiedy wojna między Hanzą a komunistami dobiegła końca, hasło utraciło aktualność. Nestor zaczął wtedy uży wać sloganu: „Wolność albo śmierć!”, wy pisy wanego biały mi literami na czarny ch płachtach pod czaszką ze skrzy żowany mi piszczelami. Ty mi transparentami obwieszone by ły wszy stkie ściany i kolumny Wojkowskiej. I odtąd na stację zaczęli napły wać wszy scy, którzy uznawali jakikolwiek cień państwowy ch regulacji za osobistą zniewagę, a próby ograniczenia wolności jednostki – za grzech śmiertelny. Pod czarne sztandary baćki Nestora garnęli się kochający wolność wędrowni straganiarze, stalkerzy, który ch przy ciągała możliwość zdoby cia na Wojkowskiej broni i wy posażenia, by li komuniści, a nawet hanzeaty ccy kupcy, który ch jakoś na Linii Okrężnej skrzy wdzono. Wojkowska zamieniła się w Hulajpole na długo przed ty m, jak Nestor poddał to pod głosowanie. Kwitł tu handel bronią, kwasem i samogonem, a kobiecą miłość można by ło kupić po przy stępny ch cenach. Regularne pijaty ki, w który ch nierzadko brał akty wny udział i sam baćka,
nie zmieniały jednak faktu, że anarchiści stanowili poważną siłę militarną i polity czną, z którą musiały się liczy ć inne stacje metra. Jakimś cudem, gdy zachodziła taka potrzeba, Nestor jedny m gestem potrafił przy wrócić żelazną dy scy plinę, zjednoczy ć najróżniejszej maści wy rzutków, ukierunkować ich energię i wolę tak, by dokonali wielkich czy nów. Albo raczej zniszczeń. Mieszkańcy stacji zaczęli się pasjonować anarchizmem. Podręczniki do historii, szczególnie te opisujące wy darzenia wojny domowej, by ły na Wojkowskiej na wagę złota. Najbardziej zaangażowani zakładali skafandry ochronne i wy ruszali po książki Bakunina i Kropotkina do Wielkiej Biblioteki. Tacy potrafili i zęby wy bić albo pilnik wrazić w wątrobę z powodu niuansów ideologii, szczególnie jeśli wcześniej popili. Nestora oskarżano, że sty lem rządów naśladuje Machnę. W odpowiedzi baćka powtarzał z naciskiem, że z czasem, po odsianiu przy padkowy ch sprzy mierzeńców, na pewno wróci do idei anarchokomunizmu. Podczas dy skusji ideowy ch prosty tutki i handlarze siedzieli cicho jak my sz pod miotłą. Dowództwo podejmowało decy zje o akcjach bojowy ch i na rozkaz Nestora w stronę Linii Okrężnej mknęły podobne do taczanek Machny drezy ny z zainstalowany mi na nich ręczny mi karabinami maszy nowy mi Kałasznikowa. We władzy anarchistów znajdowały się dwie ostatnie stacje Linii Zamoskworieckiej. Mieszkający tam ludzie chętnie uznawali się za poddany ch Nestora. Uznaliby zwierzchność nawet i diabła, by leby ty lko mogli spokojnie pracować na świńskich fermach i plantacjach grzy bów. Baćka troszczy ł się o podopieczny ch, przeprowadzał korzy stne reformy, nałoży ł na swoich zbirów obowiązek pracy i sam dawał żołnierzom przy kład. Dwa razy w ty godniu, nawet gdy by ł ciężko skacowany, Nestor pracował na fermie świń. Dbał też o kształcenie poddany ch – z jego rozkazu nieustannie powiększano zbiory biblioteki ulokowanej na stacji Wodny Stadion, która stanowiła centrum kulturalne wspólnoty anarchistów. Tam też zresztą znajdowała się redakcja niskonakładowej gazety pozwalającej sobie (rzecz niesły chana, na przy kład, u komunistów!) na kry ty kę rozporządzeń i decy zji Nestora. Baćka twardo opowiadał się za wolnością słowa bez żadny ch ograniczeń czy wy jątków. Podczas gdy taki, powiedzmy, towarzy sz Moskwin, gensek Komunisty cznej Partii Metra, by ł nieporównanie bardziej obrażalski. Na Linii Czerwonej wszy scy pracownicy redakcji dawno już wisieliby z wy walony mi języ kami nad wy jściem z metra. Anatolijowi, który wielbił idealistę Kropotkina, takie ży cie bardzo odpowiadało. Wierzy ł Baćce i sądził, że wcześniej czy później Nestorowi uda się nawrócić swoich zwolenników na ety czne ideały księcia Kropotkina. Tola szczerze uważał Wojkowską za swoją drugą ojczy znę i, w razie potrzeby, gotów by ł oddać ży cie za jej zdumiewającą demokrację. Bronić do ostatniego tchu. Tak, bronić. Znalazł klucz do rozwiązania zagadki swoich poranny ch przeczuć. Anatolij usiadł na łóżku, potarł oczy i zrzucił stare palto służące mu za kołdrę. Nie miał żadny ch wątpliwości – anarchistom, a może i całemu metru grozi niebezpieczeństwo. Ale nie to, co zawsze, z piekła rodem… Nie chodziło o tajemnicze stworzenia zamieszkujące najgłębsze zakątki i kory tarze kolejki podziemnej, gdzie nie docierał nawet promień światła. I nie o plugastwo, które próbowało dostać się do metra z powierzchni. Nieszczęście nadciągało z innej strony. Należało się go spodziewać z… Tu lot my śli urwał się i ta runęła w dół niczy m kamień. Nie ma bestii straszniejszej od człowieka. W metrze by ło aż nadto ludzi z ambicjami.
Zdoby cie całego świata stało się zadaniem znacznie łatwiejszy m – bo i co z tego świata zostało? Nikt już chy ba nie pamiętał, że tamten dawny i wielki zgubili ideowi ludzie. No nic; jakoś się to wszy stko wy jaśni, my ślał Tola, pstry kając zapalniczką zdrętwiały mi jeszcze od snu palcami. Po dobrej chwili płomy k podwieszonej pod sufitem lampy naftowej oży ł. W namiocie Toli panował idealny porządek. Wolnica wolnicą, ale we własny m domu bez porządku ani rusz. Jeszcze Innokientij Wieniaminowicz zwy kł powtarzać, że bez porządku i domowego ciepła człowiek w metrze szy bko zdziczeje. Dlatego u Anatolija wszy stko odby wało się zgodnie z zasadami, jak w zegarku. Twarda egzy stencja w metrze też miała swoje reguły, a każde od nich odstępstwo mogło pociągnąć za sobą nieodwracalne, katastrofalne skutki. Winny takiej niesubordy nacji automaty cznie trafiał na listę najprawdziwszy ch zbrodniarzy. Anatolij obrzucił wzrokiem swój majątek mieszczący się w kącie jednoosobowego namiotu. Przez dwadzieścia siedem lat ży cia nie zebrał zby t wiele: stare, pogry zione przez mole palto, służące jednocześnie za przy kry cie, proste, za duże na niego buty bez sznurowadeł, groźna brzy twa z niegdy ś zapewne białą, lecz teraz pożółkłą od upły wu czasu rękojeścią, zakopcony czajnik, pełen wgnieceń aluminiowy kubek i mocno wy ły siały frotowy ręcznik. Tak czy owak, by ł to jednak jakiś doby tek. Ale szczególną dumą Anatolija by ła pry watna biblioteczka składająca się z czterech zaledwie książek przechowy wany ch w futerale na skrzy pce. Dwie by ły pióra księcia Piotra Kropotkina – sfaty gowana broszurka Wolność i moralność oraz książka Chleb i wolność, która straciła okładkę, wędrując w metrze z rąk do rąk. Trzecia to Mistrz i Małgorzata z obszerny mi komentarzami, a czwarta – tomik wierszy Droga konkwistadorów Nikołaja Gumilowa. Pierwsze dwie Anatolij zdoby ł sam, już jako dorosły, oddał za nie swoje skrzy pce, natomiast Bułhakowa i Gumilowa odziedziczy ł po Innokientiju Wieniaminowiczu. Dla Anatolija rewolucy jne idee i prawdziwa poezja miały ze sobą coś wspólnego, jakby łączy ły je jakieś niewidoczne struny. W rewolucji by ła poezja. Czy ż comandante Che Guevara nie by ł poetą? Ty lko poeta mógł zamienić prestiżowe stanowisko w rządzie nowej Kuby na automat i boliwijskie dżungle. Kropotkin w pewny m sensie też by ł poetą. Przecież nie ty lko próbował przebudować świat, ale jednocześnie badał go jako geograf. Ostatnim dziełem patriarchy anarchizmu by ła praca naukowa O okresie lodowcowym i jeziorowym. Ty lko poeci i marzy ciele potrafią uczy nić świat lepszy m, nawet jeśli cały ten świat mieści się w norze o nazwie metro. Tomik wierszy Gumilowa miał dla Anatolija znaczenie czy sto sy mboliczne. By ł okruchem dawnego ży cia, py łkiem zaniesiony m pod ziemię przez niszczy cielski huragan przemian i brzy twą, której mógł się chwy cić ty lko tonący. Rodzice Toli chcieli, żeby chłopiec wy rósł na arty stę i muzy ka. Tola zresztą sam o ty m kiedy ś marzy ł. Ale Apokalipsa, która obróciła w gruzy ogromne miasto, obróciła wniwecz wszy stkie marzenia jego mieszkańców, jak fala niszczy wzniesione z piasku zamki. Pod jej wpły wem Anatolij zmienił zdanie. W dziedzinie twórczości postanowił zdać się na profesjonalistów. Wiersze nieraz pomagały mu zwalczy ć smutek, który choć stale obecny w metrze, czasem stawał się tak trudny do zniesienia, że człowiek chciał się powiesić. Anatolij patrzy ł na pożółkłe stroniczki i zimna
fala mroku duszy rozbijała się o skałę prosty ch i miły ch jego sercu czterowierszy : Znam wesołe historie z krajów tajemniczy ch, O czarnej dziewicy, miłości wodza młodego, Lecz ty zby t długoś we mgle i ciemnicy I nie wierzy sz w nic prócz deszczu mżącego. W wierszach wszy stko by ło niemożliwie romanty czne, czarowne, niepojęte: tajemnicze kraje, miłosne przeży cia czarnej dziewczy ny i młodego wodza… Nic z tego się nie uchowało. Pozostały jedy nie ciemne tunele i ołowianoszary dy m ognisk. Teraz jest ty lko metro, ostatnie schronienie ocalałej z katastrofy ludzkości. Na Wojkowskiej niewielu by ło wielbicieli piękna. Lepiej żeby ci, którzy lubili ambitną poezję, na wszelki wy padek nie upuszczali my dła w łaźni. Twarde oby czaje… Prawdziwy m mężczy znom wy padało gustować we frontowy ch piosenkach zespołu Lube wy śpiewy wany ch przy zabawie, jak kto umiał najlepiej. Anatolij uśmiechnął się niewesoło. Sądząc po dobiegający ch z peronu odgłosach, stacja Hulajpole już się obudziła. Trzeba by ło porzucić rozmy ślania o kwiatkach i obłoczkach i zanurzy ć się w prostej jak trzonek młotka rzeczy wistości. A to oznaczało poranną wizy tę na siłce – komórce z przy rządami do ćwiczeń osłoniętej brezentowy mi parawanami. „W zdrowy m ciele zdrowy duch” – powtarzał baćka. A młodzież w pełni się z ty m zgadzała. Dumne miano przy rządów do ćwiczeń nosiło na Wojkowskiej najrozmaitsze żelastwo. Entuzjaści sportu przy nosili na siłkę wszy stko, co choćby z daleka przy pominało sprzęt do „ciężkiej” atlety ki. W roli sztang z powodzeniem wy stępowały zardzewiałe osie z przekładniami i kołami, ciężarki zastępowane by ły ciężkimi kawałkami metalu, a pochodzenia bardziej skomplikowany ch mechanizmów z dźwigniami, spręży nami i przeciwwagami często nie dało się w ogóle określić. Ich rodowód znał ty lko Siergiej, przy jaciel Toli, który cały wolny czas poświęcał na konstruowanie kolejny ch sportowo-mechaniczny ch monstrów. Po peronie niestrudzenie kręcili się straganiarze. Niechętnie zagłębiali się w okoliczne niebezpieczne tunele na piechotę, starali się złapać wy posażone w cekaemy drezy ny jadące w pożądany m kierunku. A ponieważ te kursowały rzadko, straganiarze skracali sobie czas oczekiwania, rozmawiając o ty m i owy m, pokazy wali coś jeden drugiemu na przeróżny ch, ale podobnie zatłuszczony ch planach metra, przerzucali się plotkami, omawiali bezpieczne trasy. Anatolij umy ł się pod przy spawany m do zardzewiałej beczki kranem, skinął głową znajomemu chłopakowi, który odpowiadał za przy gotowanie porannej herbaty, wziął z drewnianego stołu kubek cierpkiego, uwarzonego na grzy bach napoju i usiadł na wolnej ławce. Siorbiąc herbatę, rozglądał się na boki i przy słuchiwał rozmowom. A nuż coś usły szy … Coś, czego zapowiedzią by ło to poranne przeczucie? – Żółtodziobie! – dobiegło go. – Nie znajdziesz pojazdu z Ochotnego Rjadu na Twerską, choćby ś pękł. Trzeba będzie zasuwać przez tunel piechotą. Anatolij odwrócił się. Leciwy straganiarz w długim pognieciony m płaszczu koloru khaki i kapeluszu z szerokim rondem, spod którego wy dostawały się siwe kudły, siedział na ogromnej
walizie i uczy ł ży cia swojego młodego kolegę – wątłego piegowatego chłopaczka ubranego w spodnie od dresu i krótką, mocno podziurawioną kufajkę, z której sterczały niechlujnie kłaki waty. – No i co? Jak piechotą, to piechotą – odparł chłopak pojednawczo. – Nogi nam nie odpadną. – Nogi może i nie odpadną, ale za to głowa… Koleżko, w ty m tunelu mieszka sama Mamuśka. Sły szałeś o niej? Żartów to z nią nie ma. Nawet nie mrugniesz, a wciągnie cię do bocznego tunelu i… Ty le cię widzieli! Nie wiedziałeś? Chodzi po tunelu kobieta w porwany m palcie, boso, z rozpuszczony mi włosami i każdego napotkanego prosi o jałmużnę. A za rękę prowadzi pięcioletniego chłopaczka. Mały nic nie mówi, ty lko żałośnie pochlipuje. I jak Mamuśka zacznie swoje: „Dajcie coś, dobrzy ludzie, przetrwać pomóżcie!”, echo łapie jej głos, wiele razy odbije od ścian i zmieni w coś w rodzaju wilczego wy cia. Choćby ś by ł trzy razy odważniejszy, niż jesteś, zadrżą ci kolana… – A co jeśli jej dać? Wcisnąć jej parę nabojów? – By ł taki jeden. Z naszy ch. Pietka z Baumańskiej. Dał. Mamuśka wy ciągnęła rękę po jałmużnę, a zamiast dłoni miała nagie kości! – No co ty ! Skąd by się coś takiego wzięło?! – Ludzie różnie mówią. Ja my ślę, że by ło tak… Jeszcze zanim wszy stko trafił szlag, Mamuśka mieszkała nieopodal naszej stacji. By ła wtedy zwy kły m człowiekiem, męża miała, dziecko… Pewnie nie pamiętasz, ale przed Kataklizmem mieliśmy kry zy s ekonomiczny. Jej mąż stracił pracę. Jakoś jeszcze ciągnęli, klepali biedę, a potem jednak mu się poszczęściło. Krótko mówiąc, znalazł dobre miejsce. Rano pojechał do pracy i nie wrócił. Mamuśka dopiero wieczorem dowiedziała się z telewizy jny ch wiadomości, że z marszrutki, którą małżonek jechał do pracy, ciężarówka zrobiła miazgę. Wszy scy pasażerowie kaput. Mamuśka przepłakała całą noc, a rano wzięła sy na i wy brała się do metra. Poczekała na najbliższy pociąg i razem z chłopaczkiem zeskoczy ła na tory … Straszna śmierć. A kiedy ludzie umierają ot tak, bez spowiedzi, to ich dusze nie odnajdują spokoju. A żeby im nie by ło nudno, dobierają sobie towarzy stwo z takich głupców jak Pietka. Nawiasem mówiąc, długo to on po ty m spotkaniu z Mamuśką nie poży ł. Licho wie czemu zaczął się szwendać po ty m tunelu. Coś go tam ciągnęło jak magnes. A kiedy po raz kolejny polazł do Mamuśki, to już nie wrócił. Spaceruje teraz pewnie razem z nią po ciemny ch kątach, zęby szczerzy. Tak właśnie, żółtodziobie. Słuchaj starszy ch. Pójdziemy z Ochotnego Rjadu do Twerskiej inną drogą. Jeśli oczy wiście nie nadziejemy się na Dróżnika. – Wujaszku Waniu… – Chłopak próbował powstrzy mać straganiarza, ale on się już rozpędził. – Ten jest jeszcze gorszy od Mamuśki. Też nieboszczy k. Dróżnik by ł w metrze jeszcze przed wojną. Pisali nawet o nim książki i kręcili filmy. Ty le że to wszy stko bujdy. Dróżnik wcale nie zabija ludzi młotkiem, ty lko latarką. Idziesz sobie tunelem, sły szy sz przed sobą czy jeś kroki. Wołasz do niego, wiadoma rzecz. I wtedy Dróżnik włącza swoją latarkę. Jej światło nie jest żółte ani białe, ale sinozielone. Taki niezdrowy, trupi kolor. Jeśli od razu nie padniesz na tory i nie zasłonisz głowy rękami, to już po tobie. Ta latarka wy pala ży wy m oczy, no a potem… Albo Dróżnik osobiście zaciągnie cię do piekła, albo sam tam pokuśty kasz po omacku. Nie ma różnicy. Najstraszniejsze jest to, że Dróżnik może się pojawić w dowolny m tunelu. Wy kończy ł nam niemało chłopaków. Anatolij dopił herbatę. Bajki o duchach sły szał codziennie: siedzi się w ty m samy m miejscu, popija herbatkę, a dookoła straganiarze straszą się nawzajem. Oczy wiście kłamią jak najęci, ale
też mówią prawdę. O strachach w metrze nie trzeba specjalnie kłamać. Ono samo jest i straszniejsze, i dziwniejsze od wszy stkich wy my słów. Na siłce podnosiło już ciężary jakieś dwadzieścia osób. Tola zdjął sweter przed duży m lustrem, w niektóry ch miejscach popękany m i mocno zmętniały m od upły wu czasu. Przy gładził potargane kasztanowe włosy i rzucił przelotne spojrzenie swojemu odbiciu. Spoglądał na niego młody człowiek o pociągłej twarzy i wy datny ch kościach policzkowy ch, szeroko rozstawiony ch ukośny ch brwiach, wy sokim gładkim czole, ostro zary sowany m nosie i skupiony m spojrzeniu brązowy ch oczu. Nieco wy ższy niż średniego wzrostu, muskularny i ży lasty. By ł blady i chudy, przez co wy glądał na starszego niż w rzeczy wistości, zresztą tak jak i większość jego dorastający ch pod ziemią rówieśników. Ty le że Anatolij miał więcej doświadczenia niż niejeden starszy. Nie raz i nie dwa brał udział w wy padach przeciwko nękający m ich czerwony m i z każdej bitwy wracał jakby o rok starszy. I po ty ch starciach zaczęli go na Wojkowskiej szanować. Kiedy trzeba by ło wy znaczy ć kogoś na dowódcę, władze często wy bierały Anatolija: potrafi zarówno podjąć decy zję, jak i zmusić wszy stkich do jej wy konania. A z anarchistami jest jak w wilkami: nie będą słuchać by le kogo. Sierioga, uzbrojony w klucz do nakrętek, pracował nad kolejny m wy nalazkiem. Siedział w kucki pod wy tarty m już i w wielu miejscach poklejony m plakatem z wizerunkiem Ernesta Che Guevary. Anatolij osobiście kupił go od wędrownego handlarza, poświęcając na to niewiary godną liczbę naboi. Początkowo chciał nim ozdobić swój namiot, ale plakat okazał się za duży, a składanie go, a ty m bardziej cięcie by łoby prawdziwy m obrazoburstwem. Ostatecznie portret brodacza w berecie przy pięto do brezentowej ściany siłki, a Tola musiał wy jaśnić przy jaciołom, czy m sobie bohater Kuby zasłuży ł na ten honor. W rezultacie udało się odnieść małe, lecz niewątpliwie ważne zwy cięstwo: wszy scy regularni goście siłowni zaczęli patrzeć na comandante Ernesta z szacunkiem. Anatolij zrobił rozgrzewkę i złapał za sztangę z masy wny mi kołami leżącą na wy łożonej biało-różowy mi kafelkami podłodze… I wtedy na siłkę wszedł Arszy now – mocno zbudowany mężczy zna o pozbawionej wy razu twarzy w ty pie wojskowego. Na ramiona miał narzucony wy świechtany płaszcz oficerski pozbawiony pagonów i odznaczeń. – Tomski, naty chmiast do Nestora… – skinął na Tolę. Wkładając sweter, Anatolij sły szał, jak Arszy now wy mienia imiona jego przy jaciół. Jeden w drugiego sami żołnierze. Wy glądało na to, że jego poranny m przeczuciom by ło sądzone się ziścić: kroił się poważny akt dy wersji. W powietrzu zapachniało burzą.
Rozdział 2
Czerwony Nikita Choć Anatolija uważano za doświadczonego żołnierza, nie gościł wcześniej w namiocie Nestora. Zwy kle dy wersantów instruował Dziadek – by ły oficer, desantowiec, który podczas służby w rosy jskiej armii przewinął się przez kilka punktów zapalny ch. Jednak ty dzień wcześniej Dziadek przepadł bez wieści. Stary chojrak nie bał się ani Boga, ani diabła i często zapuszczał się w przy legające do Wojkowskiej tunele – niby po to, żeby je badać, a tak naprawdę, by poczuć przy pły w adrenaliny. Wy ruszał w swoje ekspedy cje z trzy dniowy m zapasem jedzenia, picia i machorki, a potem meldował Nestorowi o poży teczny ch znaleziskach i rozmaity ch dziwny ch rzeczach, które odkry wał w niekończący ch się labiry ntach, nie wiadomo po co i przez kogo stworzony ch. Dziadek nigdy nie znikał na dłużej niż cztery dni, dlatego, gdy ty m razem nie wrócił, piątego wy prawiono specjalną grupę poszukiwawczą. Oddział wrócił z niczy m. Przestali więc na Dziadka czekać, zaliczając go do grona nieboszczy ków. Teraz Anatolijowi przeszło przez my śl, że może wezwali go właśnie po to, by zaproponować mu objęcie wakującego stanowiska. Namiot sztabowy by ł jasno oświetlony. W zwy kły ch pokoikach panował półmrok, ty lko nieliczni mogli zapalać kaganki; ale do siedziby dowódcy Powstańczej Armii podciągnięto prąd ze stacy jny ch agregatów. Parawan w popularny m na Wojkowskiej – z powodu braku wy boru – czarny m kolorze dzielił namiot na połowy. W dalszej mieściła się pry watna kwatera baćki. Nestor mieszkał nieco wy stawniej niż szeregowi anarchiści, ale z pewnością nie by ły to luksusy. Na wy strój wnętrza składały się łóżko polowe, wy gnieciony fotel, odrapane, zawalone papierami biurko, szafka nocna, półka z książkami i stara komoda. By ło tu więcej przedmiotów niż, dajmy na to, u Anatolija, ale kwatera nie wy trzy my wała porównania z gabinetem jakiegokolwiek aparatczy ka z najbardziej zapadłej czerwonej stacji. Większą część pierwszej połowy zajmował okrągły stół jadalny. Leżał na nim rozłożony plan metra, ogromny, sklejony z dziesięciu pasków tapety. Tak wielkich i dokładny ch planów Anatolij jeszcze nie widział. Wszy stkie zwy kłe linie metra nary sowano czarną przery waną linią. I to akurat Toli nie dziwiło wcale. Po latach spędzony ch pod ziemią każdy mieszkaniec metra potrafił z pamięci wy mienić wszy stkie stacje i przy porządkować je do odpowiednich linii. Wartość planu Nestora polegała na ty m, że różnobarwny mi kredkami naniesiono na papier nieznane i nieoznaczone na zwy kły ch planach odnogi, szy by wenty lacy jne i kory tarze. Mapa by ła upstrzona liczny mi py tajnikami i wy krzy knikami. Znaki zapy tania doty czy ły zapewne
miejsc nie do końca zbadany ch lub przy sparzający ch zwiadowcom niespodziewany ch kłopotów, a wy krzy kniki oznaczały niebezpieczeństwo. Na planie leżały rozrzucone naboje różny ch kalibrów niczy m sztony na stole do gry. W kilku blaszany ch puszkach dy miły niedopałki. Nestor skinął głową przy by ły m, a ci, kaszląc i rozglądając się dookoła, zaczęli siadać przy stole. Zajmowali miejsca zgodnie z niepisaną hierarchią. Baćka ulokował się w fotelu z wy sokim oparciem i obity mi skórą podłokietnikami. Szef miejscowego kontrwy wiadu, znany na Wojkowskiej jako towarzy sz Karetnikow, a na inny ch stacjach zapewne pod inny mi nazwiskami, zajął krzesło, którego oparcie wy konano z czerwonego drewna i pokry to wy my ślną sny cerką. Arszy now zapadł się w brezentowy leżak, a siedmiu wezwany ch chłopaków przy siadło na pry mity wnie sklecony ch stołkach i długiej drewnianej ławce. Dopiero teraz Anatolij zauważy ł niewy sokiego pulchnego facecika wy glądającego czujnie zza pleców baćki. W dzieciństwie Anatolij widział filmy o drugiej wojnie światowej i mgliście pamiętał, jak wy glądał mundur oficera NKWD. Właśnie taki miał na sobie nieznajomy. Od granatowy ch bry czesów, zapiętej pod szy ję kurtki koloru khaki z mały mi rombami na kołnierzu, czapki z nakrapiany m otokiem i niebieskim denkiem zalaty wało muzealny m zapaszkiem. Oczy rzucały spod daszka posępne, służbiste spojrzenie. Żeby do reszty wejść w rolę temu operetkowemu oficerowi enkawudziście, pozostawało ty lko ry knąć: „Za ojczy znę! Za Stalina!”. Anatolijowi nieznajomy od razu i nieodwracalnie się nie spodobał. Nestor uciął szepty machnięciem ręki. – To, co teraz powiem – zaczął, z chrzęstem prostując palce – powinno zostać między nami. Zresztą nawet gdy by ście spróbowali komuś o ty m opowiedzieć, to nikt wam nie uwierzy … Sły szał który ś z was, młokosów, o eugenice? O próbach nazistowskich uczony ch, żeby stworzy ć człowieka doskonałego? W ZSRR też przeprowadzano takie ekspery menty. Niemców za te doświadczenia stawiali potem przed try bunałem i wieszali. Ale nie dlatego, że dokony wali zbrodni przeciwko ludzkości, ty lko dlatego, że to Niemcy przegrały tę wojnę. My natomiast wy graliśmy. A zwy cięzców się nie sądzi. Za ekspery menty na ludziach też. Dlatego badania prowadzono aż do rozpadu ZSRR… Młodzież znów zaczęła szeptać. Operetkowy enkawudzista obrzucił gaduły zły m spojrzeniem, zupełnie jakby łowił muchy na lep. Nestor zmarszczy ł brwi i podniósł głos: – Potem, rzecz jasna, przerwano je, ponieważ skończy ły się pieniądze. I nie by ło już szczególnego sensu. Za to po Kataklizmie, jak się okazuje… – Obejrzał się na enkawudzistę. – By ły konty nuowane. Na Linii Czerwonej. – I co, hodują se tam ludzi ze złoty mi jajcami? – pry chnął Sierioga. Arszy now wy mierzy ł mu głośny policzek. Reszta nary bku umilkła. – Już prawie wy hodowali. – Baćka potrząsnął grzy wą. – Dostaliśmy właśnie informację, że czerwoni są u progu stworzenia… Genety cznego… – Znów obejrzał się na enkawudzistę. – Mody fikatora genety cznego – odezwał się tamten. – To taki jakby wirus, który wnika w organizm ży wego człowieka i stopniowo go przekształca. Wirusy przecież zmieniają kod genety czny … – W sumie, będą tworzy ć nadludzi, którzy z łatwością zniosą promieniowanie. To, co dla nas jest dawką śmiertelną, dla nich będzie jak splunąć – znów zabrał głos Nestor. – Co to oznacza? – To oznacza, że jeśli będziemy mieli takie ustrojstwo… – zaczął Anatolij, ale baćka nie dał mu dokończy ć.
– Nie, Tomski. To oznacza, że jeśli oni będą mieli takie ustrojstwo, to cała powierzchnia ziemi nad metrem będzie należeć do nich. Cała broń, wszy stkie urządzenia, do który ch nie mogli dotrzeć żadni stalkerzy. Wszy stko to będzie ich. Zbudują sobie w ten sposób imperium! Szala ostatecznie przechy li się na stronę czerwony ch. Podporządkują sobie Hanzę, potem pozostałe stacje… Nie wolno do tego dopuścić! Postanowiliśmy wziąć na siebie likwidację laboratorium i osób związany ch z projektem. Ten diabelski wy nalazek nie może trafić w czy jekolwiek ręce. Nestor umilkł i w namiocie sztabowy m zapadła pełna zdziwienia cisza. Karetnikow nie wy trzy mał pierwszy. – Ale po co niszczy ć!? Jeśli ta przebudowa genety czna daje takie możliwości, trzeba po prostu wy kraść technologię! Jeśli w naszy ch rękach znajdzie się taka siła… – I to mówi anarchista!? – Nestor pokręcił głową z dezaprobatą. – Przecież oni zamierzają stworzy ć nową rasę. A jeśli się czegoś nauczy łem w ty m pieprzony m ży ciu, to tego, że za wszy stko trzeba płacić. Kto wie, ile zapłacą ci nadludzie za swoją odporność na promieniowanie? Czy w ogóle będą ludźmi? A ty chcesz nimi jeszcze kierować? Nie, bracie. Nie jestem na to gotowy. I ty też nie jesteś. Karetnikow skulił się i pogodził z porażką. Nestor odwrócił się do enkawudzisty. – Zapomniałem wam przedstawić: to jest Nikita. – Wskazał ręką pseudooficera. – Pofaty gował się do nas prosto z Dzierży ńskiej. Można powiedzieć, że z samego gniazda os. Przez całe ży cie miażdży ł wrogów ludu, a potem nagle się rozmy ślił. Został skrzy wdzony. I postanowił uciec, a żeby śmy udzielili mu azy lu polity cznego, przy niósł nam te cenne informacje. Coś za coś. Tak? – Przy szedłem tu ze względów ideowy ch – zatrajkotał przy by sz. – A na dowód moich szczery ch intencji jestem gotowy pomóc wam dostać się do laboratorium na Dzierży ńskiej. Kieruje nim profesor Korbut… Nikita wy sunął się w końcu zza szerokich pleców baćki, przy sunął sobie kredki i zaczął kreślić na planie tunele i przejścia, cały czas przy ty m mamrocząc. Anatolij obserwował i zapamięty wał. Nie przestawał przy ty m intensy wnie my śleć: podświadomie rozumiał już, że zostanie wy znaczony na dowódcę grupy dy wersy jnej. Oto ten przełomowy moment w ży ciu. Znów jacy ś dranie chcą gwałtem uszczęśliwiać ludzkość. Znów chcą ekspery mentować na ciele i duszy. Będą konstruować nowego człowieka. Niewrażliwego na promieniowanie… I ty le? Nie wierzę, my ślał Anatolij. Nie poprzestaną na ty m. Potrzebny im człowiek doskonały we wszy stkim. Idealny żołnierz. Posłuszny. Bezlitosny. Niezniszczalny. Bez osobowości. Try bik, a nie człowiek. Try bik, z jakich będą składać swoją maszy nę, która zmieli cały ten świat. Co to za człowiek ten Korbut? Kimkolwiek jest, cokolwiek nim powoduje, będzie musiał umrzeć. Nikita zaklinał się, że zdoła doprowadzić grupę dy wersantów do Dzierży ńskiej przez Prospekt Marksa… To jest przez Ochotny j Rjad. Dajcie mi ty lko szansę, mówił, wy każę się, dowiodę swojej lojalności… I nieuchwy tny m, pły nny m ruchem skry ł się, niczy m ślimak do muszli, ponownie za plecami Nestora. – Trzeba się jeszcze dostać do Ochotnego – zauważy ł ponuro baćka. – Majakowską przeskoczy cie bez problemu, tam jest bezkrólewie. Co do Czechowskiej, to trzeba będzie się dogadać z faszy stami. Anatolij, będziesz dowódcą grupy … Tola przy gotowy wał się do tego długo, a jednak na te słowa coś w nim zamarło.
– Czy li będziesz też z ty mi zbirami pertraktował – tłumaczy ł mu Nestor. – Zapy tasz o Malutę. To jeden z ich dowódców. Przekażesz pozdrowienie od wujka Miszy. Maluta ma u mnie mały dług wdzięczności. Sądzę, że o ty m nie zapomniał. Teraz, Karetnikow, oddaję ci głos. – Wszy scy dostaną pistolety z tłumikami. Kałachy ty lko podczas odwrotu. W broń, materiały wy buchowe i ekwipunek zaopatrzy was Arszy now. Przy gotuje wszy stko zawczasu i przy wita was na Białoruskiej. Omówienie szczegółów i pożegnalne słowa Nestora zajęły kolejne pół godziny. Przez cały ten czas Anatolij starał się pochwy cić spojrzenie uciekiniera Nikity. Bezskutecznie. Ten wciąż chował się w swojej muszli. Kiedy wszy stko zostało wy jaśnione i Tola wraz z oddziałem wy szedł na zewnątrz, jednego by ł pewny : tego człowieka nie wolno spuszczać z oka. Grupa ruszy ła do jadalni, a Anatolij do Arszy nowa, który stał przed jedny m z namiotów i targował się o butelkę samogonu. W końcu, zastępując marchewkę perswazji kijem gróźb, z wiele mówiącą miną szepnął handlarzowi: – Widzę, że nie lubisz handlować na naszej stacji. Jak chcesz, w pięć minut sprawię, że nie będzie tu po tobie śladu. – Nie trzeba! – Handlarz potrząsnął głową z przestrachem. – Niech będzie po twojemu. Ech, same straty z wami! Arszy now wsunął butelkę do kieszeni płaszcza i skinął głową Anatolijowi. – Chodźmy, golniesz ze mną dla towarzy stwa! – Nie piję. – A ja, widzisz, naduży wam. Mam taką słabość. – Kto by nie widział… – mruknął Tola. – Milczeć! – Arszy now wziął potężny ły k samogonu i wskazał palcem w górę. – Wiesz, gamoniu, co to takiego rosy jski chorąży ? – No… Taki stopień w wojsku. – Tola wahał się, nie wiedząc, jak przejść do najważniejszego. – Ha! Stopień! To nie stopień, to sty l ży cia. Sposób my ślenia. Żadna armia nie obejdzie się bez naszego brata. Ani tam, na górze, ani ty m bardziej tutaj, pod ziemią. Ja tu, gołąbeczku, niedaleko służy łem. Moja jednostka stacjonowała w Lasoparku Tuszy ńskim. Szosa Leningradzka, numer… Chociaż co to teraz za różnica, do cholery ! Nie ma już ani tej jednostki, ani ulicy. A ja ży ję dalej. Wiedzieliśmy wcześniej, że ten sy f się zacznie. No i zaczęliśmy w try bie przy śpieszony m przenosić mienie wojskowe na dół. – Arszy now znów przy lgnął do butelki i opróżnił ją jedny m haustem. – Feee, ale świństwo. Nic to, Anatolij. Na Białoruskiej poczęstuję cię prawdziwy m spiry tusem. Przedwojenny m. Palce lizać. W końcu mam tam nie ty lko semteks i automaty. Pełne zaopatrzenie. – Gdzie się spotkamy ? – Konkretny z ciebie chłopak, Tola! – Arszy now po przy jacielsku klepnął Anatolija po plecach. – Z takim, kurna, można iść na zwiad! Anatolij westchnął. Szy kuje się skomplikowana operacja. – No to gdzie? – W Karagandzie! Licz boczne tunele. Te po prawej stronie. Z dziewiątego dam sy gnał latarką. Trzy krótkie bły ski, trzy długie i znów trzy krótkie. Kumasz? – Tak jest. – Niczego nie kumasz. Całą zasadniczą służbę przebębniłem jako telegrafista w mary narce.
A ten sy gnał w alfabecie Morse’a oznacza SOS. Rozumiesz? Anatolij skinął głową, ale my ślał nie o mary narce i alfabecie Morse’a, lecz o latarce Dróżnika. Niezdrowe, trupie – tak tamten handlarz opisy wał światło latarki, której uży wa martwy Dróżnik. Ciarki przebiegły mu po kręgosłupie. Że też ten straganiarz ze swoimi bajkami musiał się nawinąć akurat na dzień przed wy jściem! Ile razy będzie się teraz wpatry wał w migoczące światło czy ichś latarek w ciemny ch tunelach, starając się określić, czy jest zwy czajne, czy … A przecież całe ży cie w metrze to same wy prawy do ty ch przeklęty ch tuneli. I tak stopniowo zeświruje. Nie! Trzeba my śleć racjonalnie. Nie ma w metrze żadny ch Dróżników i Mamusiek, nie! Te durne straszy dła wy my ślili ludzie przez swoje nikczemne pragnienie, by przestraszy ć jeszcze głupszy ch od siebie, a potem nacieszy ć wzrok ty m, co z tego wy niknie. Niezdrowe? Trupie? A co, na miłość boską, nie wy gląda niezdrowo i trupio w ty m nowy m wspaniały m świecie? Na przy kład świnie. Choćby nie wiem jak dziarsko chrumkały, jak takiej nie zarżniesz – sama zdechnie na raka. Nikt się nie posunie do tego, żeby nazwać je normalny mi… Ale na przy kład mówi się, że na stacji Riecznoj Wokzał świnie mają ponoć zbiorowy umy sł i że nikt nie zaręczy, czy to ludzie pasą tam świnie, czy na odwrót. A grzy by to już na pewno są trupio blade. I dzieci w metrze rodzą się trupio blade. Skąd w podziemiach mają się wziąć rumieńce? Ponuro skrzy piąc, podjechała motodrezy na. Kierował nią człowiek tak usmarowany olejem napędowy m, że żaden Dróżnik nie dorastał mu do pięt. Na czarnej od smaru i sadzy twarzy uśmiech wy glądał szczególnie olśniewająco, jak u Murzy nów w filmach. Na widok chorążego uniósł dłoń w żartobliwy m salucie. Arszy now uścisnął Anatolijowi dłoń na pożegnanie. – Do szy bkiego zobaczenia. Pamiętaj: trzy krótkie, trzy długie i znów trzy krótkie. Dziewiąty tunel. Miło, bracia, miło! Miło, bracia, ży ć! – zaśpiewał na cały głos. – Z naszy m atamaaanem nie ma smutny ch dni! Koły sząc się i wy śpiewując nieoficjalny hy mn Powstańczej Armii, Arszy now niezgrabnie zeskoczy ł z peronu na zbite z desek poszy cie motodrezy ny, podniósł automat i usiadł na drewnianej ławce z bronią na kolanach. Anatolij skierował się na drugi koniec peronu, gdzie mieściła się wspólna jadalnia. Mieszkańców dawnej Wojkowskiej należało określić mianem ludzi układny ch i gościnny ch, o ile by li w dobry m nastroju. Zapasów ży wności dostarczany ch na Hulajpole nigdy nie brakło, dlatego goście, niezależnie od stopnia i statusu, zawsze mogli liczy ć na miskę rzadkiej zupy grzy bowej i kawałek solonej słoniny. Niech ży je anarchia. Tak by ło i teraz: zarówno rdzenni mieszkańcy Wojkowskiej, jak i ludzie, który ch Anatolij widział po raz pierwszy w ży ciu, siedzieli na długich ławkach, jedli, palili i po prostu rozmawiali ze sobą. Siedmiu dy wersantów rozlokowało się przy oddzielny m stole i czekając na dowódcę, cicho rozmawiało we własny m gronie. Anatolij znał każdego z chłopaków po imieniu. Niektórzy z nich osiedlili się na Wojkowskiej wcześniej od niego, przy ciągnięci przez atrakcy jne idee prawdziwej równości i braterstwa. Inni, sły sząc o wesoły ch zwy czajach anarchistów, dołączy li stosunkowo niedawno. W zasadzie wszy scy by li rówieśnikami Toli, wszy scy też odznaczali się mocną budową i gotowością, by w każdej chwili wdać się w dowolną awanturę. Anatolij usiadł między swoim przy jacielem Siergiejem a najmłodszy m z dy wersantów, zadartonosy m Kolą. Kola by ł kompletnie zwariowany na punkcie wschodnich sztuk walki i ciągle męczy ł bibliotekarzy z Wodnego Stadionu, by dali mu kolejną partię samouczków kung-fu i aikido.
Ciągle uderzał grzbietem dłoni o twarde powierzchnie. Tak hartowała się stal. Teraz głucho bębnił o drewniany stół, żeby ani sekunda – nawet przy jedzeniu – nie upły nęła nadaremno. – Załatwimy ty ch jajogłowy ch wy nalazców! – przekony wał Siergieja. – I to raz-dwa! – Zamknij się, Kola. – Siergiej z posępną miną nabrał ły żkę zupy. – Czegoś takiego jeszcze nie robiliśmy. Idziemy do jaskini lwa. Poduszą nas jak kocięta, i to ciebie pierwszego… Tola chciał rozkazać przy jacielowi, żeby zamilkł, zrugać go za panikarstwo, ale słowa uwięzły mu w gardle. Spojrzał na skupione twarze swoich podwładny ch i nagle udzielił mu się ich nastrój. Pamięć podsunęła wspomnienie sprzed trzech lat… Worki z piaskiem, popękany beton ścian, oberwany kawałek kabla zwisający z sufitu niczy m odcięty stry czek, z którego dopiero co ściągnięto wisielca, skrawek ziemi oświetlonej przez ognisko na setny m metrze. Anatolij by ł wtedy na warcie już chy ba po raz setny i uważał to za nudną i zwy kle niegroźną ruty nę. Właściwie nie by ło się czego obawiać. Jego oddział pilnował tunelu prowadzącego do zaprzy jaźniony ch stacji – Wodny Stadion i Riecznoj Wokzał. Z ciemności mogli się wy łonić co najwy żej wracający ze swojej zmiany pracownicy świńskich ferm albo kolumna drezy n wy ładowany ch prowiantem. Czterech strażników czekało na koniec warty, skracając sobie czas leniwy mi rozmowami o niczy m. I właśnie wtedy, w tej sennej, przesy conej spokojem chwili Anatolij poczuł zapach śmierci. Ktoś coś mówił, ktoś się śmiał, ale Tola nagle wy szedł z szeregu. Rozejrzał się na boki, jakby spodziewał się zobaczy ć jakieś duchy przesączające się przez sieć pęknięć w ścianach, przepełniając całą jego istotę mieszaniną niejasnego przerażenia i niepohamowanej paniki. Co to? Kto? Skąd przy jdzie? Ów stan Anatolija trwał jakąś minutę, ale minuta ta ciągnęła się jak godzina. A potem dał się sły szeć dźwięk, od którego ocknęli się wszy scy pozostali. Nietrudno by ło określić jego źródło. Dwadzieścia metrów od posterunku w ścianie tunelu ziały dwa czarne prostokąty zamknięte drzwiami prowadzący mi do ślepy ch pomieszczeń służbowy ch. Suchy chrobot przechodzący w ciche trzaski dobiegał z najbliższego z nich. Jako pierwszy poderwał się rudy Mitiaj… Powiódł na boki lufą automatu… Przy mocowana do niej latarka oświetliła szare ściany, pokry ty plamami wilgoci sufit i zardzewiałe szy ny. – Co tam jest? Szelest i trzaski ucichły, ale Mitiaj wciąż nie mógł się uspokoić. – Chłopaki… Wy tu siedźcie, a ja pójdę się rozejrzeć. Bo aż mi wsty d, o mało nie narobiłem w gacie. Przecież tam wszędzie ślepe ściany, ile to już razy … Ruszy ł w stronę drzwi pomieszczenia. Anatolij chciał go zatrzy mać, ale zamiast tego, niczy m zahipnoty zowany, obserwował ty lko, jak przesuwa się trójkąt światła. Mitiaj dotarł do drzwi, poświecił do środka i odwrócił się do swoich towarzy szy. – Niczego tu nie ma! Pusto! Opuścił automat, wszedł do pomieszczenia i… Echo rozniosło jego krzy k po cały m tunelu. Potem w ich uszy uderzy ł huk serii z automatu. Wartownicy w kilka sekund doszli do siebie i rzucili się przy jacielowi na pomoc. Jednak kiedy we trzech wpadli do pomieszczenia, gotowi naszpikować ołowiem wszy stko, co się rusza, pokój by ł pusty. Automat Mitiaja leżał na podłodze obok kraty szy bu wenty lacy jnego. Anatolij dobrze tę kratę zapamiętał. Zespawana ze stalowy ch
prętów grubości palca, by ła powy ginana, powy kręcana i zgnieciona przez nieznaną siłę, jakby zrobiono ją z blachy … Krata zamy kała wy lot rękawa wenty lacy jnego o średnicy nie większej niż ludzka głowa. Mitiaj zniknął w nim jednak cały ! Nie mógł się podziać nigdzie indziej. Wokół otworu czerwieniły się plamy krwi z przy lepiony mi kłaczkami rudy ch włosów. Anatolij odkleił je ostrożnie i odniósł matce Mitiaja – żeby pochowała sy na. Nic więcej po nim nie zostało. I od tamtej pory Toli nie opuszczała my śl, że wy czuł niebezpieczeństwo na minutę przed ty m, gdy wszy stko się zaczęło. Już wtedy dobrze wiedział – ktoś umrze… Anatolij wrócił do rzeczy wistości, potarł czoło, jakby to miało odegnać wizje, popatrzy ł na talerze towarzy szy, które ty mczasem zdąży ły opustoszeć, i wstał z ławki. – Nie rozchodzić się za bardzo – rozkazał ochry ple. – Za godzinę wszy scy mają by ć na peronie. Wrócił do swojego namiotu i nie wiedzieć czemu wy ciągnął futerał na skrzy pce. Wsunął za pazuchę broszurkę z anarchisty czną ewangelią, a do kieszeni – tomik wierszy. Kto wie, czy kiedy kolwiek wróci na Hulajpole? Zamy kając pusty namiot, Tola nagle się uśmiechnął. Przy pomniał mu się wy czy tany w jakiejś książce szczegół doty czący grzebania egipskich faraonów. Wy ruszając w podróż do świata pozagrobowego, brali ze sobą wszy stko, co mogło im się przy dać. Metro w dzisiejszy ch czasach niewiele różniło się od świata zmarły ch. Najwy raźniej Tola postępował zgodnie z najlepszy mi trady cjami umarłej staroży tnej cy wilizacji. Jakkolwiek na to patrzeć, sy mboliczny gest…
Rozdział 3
Piorunian rtęci Zbiórka. Wszy scy żołnierze Toli by li obecni. Przy sadzisty siłacz Grisza, niezdarny i chudy jak ty czka Maks, pucułowaty, wiecznie uśmiechnięty grubas Dimka, ponury okularnik Artur, karateka Kolka i sportowiec Sierioga. Każdy inny. Wszy scy równie bliscy … Licząc z dowódcą, w grupie by ło siedmiu ludzi. Ech, siedmiu wspaniały ch… Daj Boże, żeby wrócili w ty m składzie. Po kolei zeskoczy li na tory tunelu. Postanowili dotrzeć na Białoruską bez obciążenia, dlatego kałachy dostali ty lko prowadzący i zamy kający, ale i oni starali się nie zdradzać, że są uzbrojeni. Ósmy m by ł Nikita. Zdąży ł zmienić swój nazby t rzucający się w oczy mundur na szarą wy tartą mary narkę, wy pchane na kolanach spodnie i zdarte buty. Na jego krągłej twarzy wy raźnie malowało się obrzy dzenie. Nikita ewidentnie nie chciał wy glądać tak jak zwy czajni mieszkańcy metra. Tam, skąd przy szedł, z pewnością odnoszono się do jego osoby z większy m szacunkiem niż na Wojkowskiej. Może jeszcze nosili tego lalusia w lekty ce! Nawet zejście z peronu przy szło Nikicie z pewny m trudem. Anatolij obserwował grubasa, kiedy ten powoli, niezgrabnie, na brzuchu zsuwał się na tory, zamiast po prostu zeskoczy ć. I Tola z przy jemnością odniósłby się do tego ze złośliwą saty sfakcją, skwitowałby, jak to tłuścioch poznaje smak prawdziwego ży cia, ale jakoś mu to nie wy chodziło. Nie opuszczało go wrażenie, że tamten ty lko udaje wy siłek… Chociaż, jeśli Nikita należał do kierownictwa Dzierży ńskiej, to najprawdopodobniej rzadko schodził na tory, a jeśli już, to korzy stał ze specjalny ch schodów dla wy soko postawiony ch urzędników. Ale to nic, przy takim stosunku wzrostu do masy ciała dobrze będzie, jeśli Nikita przejdzie się piechotą i zrzuci parę zbędny ch kilogramów. Zanim zanurzy li się w czeluść tunelu, Anatolij obejrzał się za siebie. Stacja ży ła swoim zwy kły m ry tmem. Pod wy łożony mi biały m marmurem kolumnami ludzie dy skutowali w grupkach, gesty kulując z oży wieniem. W świetle przy ćmiony ch dwudziestopięciowatowy ch żarówek ich twarze wy dawały się odlane z wosku. Na biały ch kafelkach ścian wiły się cienie. Ta glazura z jakiegoś powodu działała na Anatolija przy gnębiająco. Wojkowska początkowo nie należała do elitarny ch stacji i zapewne dlatego wy łoży li ją biały mi kafelkami, bardziej pasujący mi do łazienek, łaźni, kostnic i laboratoriów naukowy ch. I ten Korbut, by ć może, też ma laboratorium wy łożone takimi kafelkami. I wszy stkie są pewnie we krwi. Tola nagle wy obraził to sobie aż zby t wy raźnie. Przekroczy li granicę stacji. Nikita, koły sząc się koślawo, dreptał pośrodku oddziału. Anatolij
stanął, chwy cił grubasa za rękę i przy trzy mał. Zaczekał, aż cały oddział ich minie, i dopiero wtedy go puścił – na samy m końcu, obok siebie. W takim szy ku minęli blokadę na setny m metrze. Czterech wartowników rozpoznało swoich, pozdrowiło grupę. Żaden z nich się nie odezwał, czy li nie by ło o czy m mówić. Podczas warty nie wy darzy ło się nic nadzwy czajnego. Przez dziesięć, dwadzieścia, trzy dzieści minut jedy ny mi dźwiękami, jakie im towarzy szy ły, by ły ich miarowe kroki. Szli w milczeniu. Tu się nie prowadziło rozmów. Czasem niebezpieczeństwo zapowiadał jakiś ledwie sły szalny odgłos – jeśli nie wy chwy cisz go na czas, to już po tobie… Dalej, za Sokołem i Aeroportem, jest w zasadzie spokojnie, mieszkają tam ludzie. Dinamo to w ogóle centrum przemy słu – szy ją tam skórzane kurtki dla całego metra. Ty lko na Białoruskiej zmienił się właśnie ustrój i licho wie, co się tam teraz wy prawia… Ale ludzi chy ba jeszcze tam nie wieszają. W zasadzie trzeba ty lko przejść pierwszy tunel… W porządku. Ulży ło. Minęli Sokoł i znów zamigotały żelazne tubingi: szary, czarny, szary, czarny … Ciemność, światło, ciemność. Jak w czarno-biały m filmie. I nagle krwistoczerwona plama… Anatolij pierwszy zauważy ł napis wy konany ciemnoczerwoną farbą w poprzek sklepienia tunelu. Zdanie „Kto tu nie wierzy w Bestię?!” podążało dokładnie za wy gięciem sufitu i żartowniś, który je napisał, gotów by ł rozbić sobie głowę na kawałki, żeby nie odbiec za daleko od idealnej paraboli. Anatolij nie docenił ty ch starań i popatrzy ł z niepokojem na chłopaków, ale ci, jeśli nawet zauważy li napis, to nie przejęli się zby tnio. Bestii w metrze nie brakowało, przy czy m większość poruszała się na dwóch nogach. Światło latarki wy łapy wało z mroku półokrągłe sklepienie, ściany ze sterczący mi zardzewiały mi wspornikami, na który ch spoczy wały ży ły i tętnice metra – kable w grubej izolacji, rurki o najróżniejszy ch średnicach. Zbiegały się, rozbiegały, splatały, zagłębiały, każdy osobno, w betonowe podłoże i znów się łączy ły, żeby rozdzielić się na cieńsze przewody i wkraść do rozwalony ch rozdzielnic elektry czny ch z bezuży teczny mi i nikomu już niepotrzebny mi wy łącznikami. Od wielu lat wszy stkie te media wisiały bezczy nnie, ale czy to znaczy, że krew metra przestała pły nąć, a skry ta pod ziemią olbrzy mia bestia umarła i teraz powoli się rozkłada? Na pierwszy rzut oka wszy stko tak właśnie wy glądało, ale jeśli przy jrzeć się uważniej, widać by ło zupełnie inny obraz. Bestia nie umarła, ale zmutowała, tak jak cała reszta fauny. Katastrofa zmusiła ewolucję do wy konania wolty i podążenia dalej inną drogą. Kable i rury, dawne ży ły metra, zgniły i zanikły. Teraz nosicielami energii ży ciowej metra stali się jego mieszkańcy – ludzie i nowe istoty, niezbadane formy ży cia. Arteriami zaś stały się same tunele. To nimi pły nęła nowa krew metra. Wy raźnie wolniej niż wcześniej i nie tak ry tmicznie, ale jednak. Zbierała się na zamieszkany ch stacjach, stopniowo wy sy chała tam, gdzie nikogo nie by ło. Cy kle ży ciowe spowolniły, ale metro nadal ży ło i się rozwijało… W ciemny ch tunelach trwała ry walizacja człowieka z nowy mi istotami. Przy czy m nie by ło żadnej gwarancji, że w ty ch zawodach to właśnie człowiek zwy cięży. Pierwsza nagroda przy padnie silniejszemu, ale nie musi się nim okazać dawna korona stworzenia.
Anatolija wy rwała z rozmy ślań cicha rozmowa. Zawsze tak by ło. Wejście do tunelu by ło swego rodzaju ry tuałem: wszy scy skoncentrowani, zachowy wali milczenie. Jednak nie mijała nawet godzina, a milczenie stawało się nie do zniesienia i czujność słabła. Cisza stawała się zby t straszna, głucha ciemność wprost ciągnęła człowieka za języ k. Wtedy to właśnie zaczy nały się dy skusje i opowieści o wszelkich diabelstwach; o straszny ch wy darzeniach z udziałem najrozmaitszy ch upiorów, utkany ch z mroku tuneli potworów i, oczy wiście, mutantów. W metrze już chy ba wszy scy są trochę mutantami. Radiacja powolutku przesącza się z powierzchni i truje, deformuje ludzi. Choćby niedawno Tola spotkał prawdziwego mutanta… Dzieciaka na oko dziesięcioletniego, który trafił na Wojkowską razem z matką. Chłopczy k nie zamierzał nikogo pożerać. Od zwy kły ch ludzi różnił się ty lko pozbawioną włosów głową, głębokimi starczy mi zmarszczkami na twarzy i dodatkowy m, szósty m palcem u lewej ręki. Pod każdy m inny m względem wy glądał i zachowy wał się jak zwy czajne dziecko. Na pewno z wielką radością spiknąłby się z urwisami z Wojkowskiej, poswawolił razem z nimi, ale ty m się nie śpieszy ło, żeby przy jmować przy by sza w swoje szeregi, i ty lko niestrudzenie podchodzili obejrzeć jego nieforemną rękę. Chłopiec kulił się, chował dłoń za plecami, a Tola patrzy ł na okrutną dzieciarnię i my ślał, że w sztuce tworzenia potworów natura nigdy nie dorówna ludziom. Anatolij spojrzał na Nikitę i poweselał; wskaźnik w dozy metrze jego nastroju przesunął się od razu o kilka kresek. Po wizerunku wy muskanego oficera i pełnego odrazy facecika w cy wilu nie został nawet ślad. Tunel zrobił swoje, starł z postaci Nikity wszy stko, co nadmierne i udawane, obnażając jego marną istotę. Zbieg miał taki wy raz twarzy, jakby zamierzał się zaraz rozpłakać. W mały ch oczkach zagnieździł się strach. Nikita nieustannie oglądał się za siebie, wpatry wał w mrok i przy wierał ramieniem do Anatolija. Cudze buty najwy raźniej obtarły Nikicie pięty, bo teraz zaczął dodatkowo mocno kuleć. Jak on w ogóle zdołał dostać się na Wojkowską? I Anatolijowi znów zaczęło się wy dawać, że Nikita cierpi z przesadną gorliwością. Gdy by chodziło o kogoś innego, Anatolij na pewno zrobiłby krótki postój, ale wobec gościa z Dzierży ńskiej nie czuł litości. Szaleni naukowcy ze swoimi szatańskimi ekspery mentami (albo przeciwnie, uczeni o chłodny ch, wy rachowany ch umy słach) by li posłuszny mi narzędziami w rękach takich oto niepozorny ch grubasków. Żeby ekspery mentować na ży wy ch ludziach, zawsze potrzeba woli polity cznej. A może Anatolij my lił się co do tego niedorajdy ? Mimo powierzchowności mięczaka, nawy ków chy trusa i pagonów kata w warunkach bojowy ch Nikita mógł się okazać równy m chłopem. Tolę zaczęło dręczy ć sumienie – a żeby je pokręciło! Otworzy ł usta, zamierzając dodać jakoś otuchy zbiegowi, ale jego uwagę odwrócił szept Kolki. – Bezgłowe mutanty ? Nie wierzę w te bzdury – mówił do kogoś, kogo nie by ło widać w ciemności. – Wcześniej też nie wierzy łem, a po ty m, jak natrafiłem na taką książkę w bibliotece na Wodny m, wiem na pewno, że żadne bezgłowe mutanty nie istnieją. Książka nazy wała się Hexenhammer. W tłumaczeniu Młot na czarownice. Średniowieczny podręcznik do walki z wiedźmami i czarownikami. Ogólnie mówiąc, brednie. Ale wy czy tałem tam coś ciekawego. Jakaś tam czarownica przy znała się podczas przesłuchania, że w magiczny ch obrzędach pomagali jej czarny kot i bezgłowe dziecko o imieniu Octowy Tom. Słowa o ty m bezgłowy m dziecku wy dzierali z niej razem z paznokciami albo wy ciągali na mękach. Człowiek przy zdrowy ch zmy słach nie wy my śliłby czegoś takiego. Sądzę, że ktoś jeszcze przeczy tał tu Hexenhammera i rozpuścił po metrze bajdy o bezgłowy ch mutantach albo bredził na torturach.
Nikt Kolce nie odpowiedział. Ten kaszlnął i też umilkł. Zapadła cisza. Minęli kordony Aeroportu – sy tego, pochrząkującego wraz ze wszy stkimi swoimi świniami. Baćka miał z Aeroportem i Dinamem niepisaną umowę: on ich nie grabi, a oni, w razie potrzeby, przepuszczają jego żołnierzy na akcje. Tak by ło i teraz: szepnęli odpowiednie słowo dowódcy warty, ten kiwnął głową ze zrozumieniem i strażnicy rozstąpili się na boki. Spróbowali kiedy ś złamać umowę i zamiast straganiarzy z towarami na Aeroport ruszy ły taczanki z Hulajpola. Nieporozumienia się wy jaśniły … Oddział znów wkroczy ł do tunelu. Minął czwarty kory tarz po prawej. Wy chodziło na to, że połowa drogi została za nimi. Tola obejrzał się, sprawdzając, czy nikt nie został z ty łu. Nie trzeba by ło nikogo poganiać. Dy wersanci poruszali się gęsiego w półmetrowy ch odstępach. Kolejne pół godziny minęło na prowadzony ch szeptem rozmowach. Anatolij liczy ł kroki, śledził wzrokiem sploty kabli. Gdzieś tutaj będzie piąte rozwidlenie… Zaraz… Za ty m zakrętem tunelu. Nikita, który zdąży ł odży ć na stacji, teraz kompletnie się rozkleił i żałośnie pojękiwał przy każdy m kroku. Anatolij chciał go zbesztać, ale nagle znieruchomiał. Przed nimi wy raźnie dał się sły szeć dziwny szelest i chrzęst. O, właśnie… Siergiej, którzy szedł pierwszy, stanął jak wry ty i obejrzał się z zakłopotaniem na Tolę. Nie, to nie halucy nacje, Sierioga… Anatolij zostawił kulejącego zbiega, przeszedł na czoło kolumny i wziął od prowadzącego automat z latarką. Przy ciskając się do żebrowanej ściany po lewej, pokonał zakręt. Dźwięki umilkły i w tunelu zapadła grobowa cisza. Anatolijowi zdawało się, że wszy scy sły szą uderzenia jego próbującego wy skoczy ć z piersi serca. Wy czekał kilka sekund i skierował latarkę w ziejący czarny prostokąt bocznego kory tarza. W kręgu światła ukazały się kawały betonu najeżone pordzewiały mi prętami zbrojeniowy mi i pokry ta pęknięciami ściana. Anatolij nie zaczął zapewniać towarzy szy, że w ślepy m kory tarzu nie ma nic ży wego (ukłony, Mitiaj!). Dalej wodził latarką po betonowy m gruzowisku. Sekundy ciągnęły się jak mazut. Wy daje się pusto… Ale licho wie! Anatolij ostrożnie przeciął tory i podszedł do wejścia. W pomieszczeniu rzeczy wiście nie by ło nikogo, ale bez wątpienia ktoś je odwiedzał. Przy czy m ten „ktoś” nie mógł by ć człowiekiem z dwóch powodów. Po pierwsze, żaden pozostający przy zdrowy ch zmy słach człowiek nie rozwalałby i nie kruszy ł betonu tak wściekle i chaoty cznie. Nie by ło w ty m żadnego celu. Po drugie, podłoga pokoju by ła wy brzuszona, jakby ktoś przedzierał się od dołu przez cementową skorupę, próbując przebić ją głową. Jaki to tam człowiek… No chy ba że ktoś postanowił uży ć materiału wy buchowego. Ale ślady sprawiały wrażenie, jakby jakiś ogromny robakopodobny stwór próbował wy dostać się tu spod ziemi. Światło latarki Anatolija zawędrowało nieco dalej… I wy dostał się! Boże… W podłodze ziała czarna dziura. Widocznie to coś wy lazło, rozejrzało się, jeśli miało oczy, i wy niosło się tam, skąd przy szło. Wy niosło się, i chwała Bogu. Może by tak zasy pać jego norę? Ale nie by ło czasu na ekspery menty. Anatolij oddał broń prowadzącemu. Kiedy niebezpieczny odcinek został daleko z ty łu, Tola zmarszczy ł brwi z namy słem. Miał wielką ochotę wrócić i sprawdzić pewien drobny szczegół. Tuż po ty m jak pokonał zakręt, kątem oka zauważy ł
coś leżącego w poprzek torów. Czarne, okrągłe i cienkie. Przedmiot mógł by ć kawałkiem kabla albo gumowego węża. W tamtej chwili Anatolij by ł całkowicie skupiony na obserwacji zwałów betonu i nie interesowało go nic innego. A teraz gotów by ł przy siąc: kiedy odchodzili, węża już na torach nie by ło. Z łatwością można by ło przeoczy ć ten mało znaczący fakt. Jednak Anatolij nauczy ł się jednego: w ciemny ch tunelach nie ma faktów bez znaczenia i nieistotny ch szczegółów. Drobiazgi w każdej chwili mogły okazać się elementami całości stanowiącej zagrożenie na skalę globalną, a bzdura, którą zignorowałeś, w ostateczny m rozrachunku może kosztować cię ży cie. A więc jak zniknął przedmiot, który Tola na pewno widział? Jedno z dwojga: ktoś go zabrał albo ten dziwny szlauch mógł poruszać się bez czy jejkolwiek pomocy. Jeśli wziąć w rachubę dziwne dźwięki, rozwaloną posadzkę i historię z Mitiajem, to nasuwają się mało opty misty czne wnioski. I skąd ta ogromna dziura w podłodze? Z ty łu zabrzmiał przy pominający sy czenie jęk i Anatolij obejrzał się przez ramię. Nikita, gdy tak zgiął plecy i pochy lił głowę, wy glądał jak skazany na śmierć więzień obozu koncentracy jnego. Z każdego jego ruchu emanowały poczucie klęski i uległość wobec losu. W takim razie po jakie licho wplątał się w tę awanturę? Oddział wszedł na stację Dinamo. Zasalutowali rozty ty m wartownikom w firmowy ch skórzany ch kurtkach i pod czujny m wzrokiem przewodnika (żeby ty lko czegoś nie gwizdnęli, anarchiści… włóczęgi!) przeszli obok długich rzędów maleńkich pracowni krawieckich, zwinięty ch w rulony świńskich skór, świńskich skór rozwieszony ch na suszarkach i świńskich skór zanurzony ch w wannach z barwnikami… Szy to tu skórzane kurtki dla całego metra. Przewodnik doprowadził ich do wy lotu tunelu prowadzącego na Białoruską i puścił z Bogiem. Anatolij znów zabrał się do liczenia boczny ch kory tarzy. Siódmy, ósmy … Przy dziewiąty m kory tarzu zarządził postój. Miejsce spotkania… Nie od razu otrzy mał zwrotny sy gnał z ciemności. Widocznie Arszy now by ł przesadnie ostrożny i postanowił porządnie odczekać, zanim odpowie umówiony mi bły skami latarki. Anatolija to rozzłościło: stary ochlaptus ma jego oddział za dzieci, próbuje ich przestraszy ć?! Damy nauczkę bezczelnemu chorążemu! Tola wkroczy ł do tunelu, nie zapalając światła. Doty kając ręką ściany i starając się poruszać bezszelestnie, wy szedł na spotkanie Arszy nowa. Tego, że dostawca broni by ł kiedy ś chorąży m piechoty morskiej i służy ł w mary narce, Anatolij dowiedział się dzisiaj, ale z anarchistą Arszy nowem miał do czy nienia i wcześniej. Kiedy dochodziło do debat, które od czasu do czasu ży wiołowo toczono na Wojkowskiej, na pozór głupawy pijak o zaczerwienionej gębie zamieniał się nagle w wy trawnego dy skutanta. Ćmiąc skręta, uważnie wy słuchiwał oponentów, a potem odpierał ich argumenty. Może nie nazby t elegancko, ale zawsze celnie i przekonująco. Tak jakby fechtowano z nim na szpady, a on każdą fintę parował pogrzebaczem. I wtedy stawało się jasne, że jest to człowiek nietuzinkowy, który szy bko kojarzy i swobodnie włada orężem słowa, nie mówiąc już o zakresie jego wiedzy. Arszy now widział w anarchii ty lko nieograniczoną wolność i uważał, że człowiek wcześniej czy później nauczy się właściwie z niej korzy stać. Do rozważań Anatolija o sprawiedliwości i moralności odnosił się protekcjonalnie, w sty lu „przeży jesz ty le co ja, to sam wszy stko zrozumiesz”. Za to Tola należał akurat do ty ch, którzy w dy skusji fechtowali nawet nie rapierem, ale lekką paradną szpadą, i mało kto brał go poważnie. Spośród towarzy szy rozumiał i popierał go wierny
Sierioga. Ale może robił to ty lko tak, z przy jaźni. Natomiast większość mieszkańców Wojkowskiej przemawiała ustami Arszy nowa. Tola podkradł się jakieś sto metrów w całkowitej ciemności. Wy obrażał już sobie, jak weźmie chorążego z zaskoczenia, ale wtedy jego czoła dotknęło coś zimnego. Lufa pistoletu. Na twarz padło mu światło latarki. – A, to ty … Dobrze, że sam wpadłeś na to, żeby wy jść mi naprzeciw. – Arszy now opuścił broń, przeniósł światło latarki na zwalone pod ścianą plecaki i kiwnął głową: – Wołaj swoich chłopaków. Mam wszy stko gotowe. Ty lko na wszelki wy padek zostaw tam Nikitę. Anatolij spojrzał na Arszy nowa, spodziewając się, że zobaczy triumfalną minę w rodzaju „ale dałem żółtodziobowi nauczkę!”. Ale twarz chorążego pozostała nieprzenikniona. Trzeba by ło przeboleć cios w miłość własną i wy pełniać polecenia. Kiedy dołączy li do nich pozostali i otwarto plecaki, cała grupa zaczęła radośnie szeptać między sobą. Na Wojkowskiej, tak jak w cały m metrze, zawsze by ły wielkie problemy z odzieżą i butami. A wśród zapasów Arszy nowa znalazło się dziesięć mało uży wany ch mundurów i siedem par wy godny ch sznurowany ch wojskowy ch butów. Nawet komunikat chorążego o ty m, że po powrocie dy wersanci będą musieli zdać służbowy ekwipunek i przy wdziać własne szmaty, nikogo nie zmartwił. Chłopcy pozostaną chłopcami i nawet w ty m nowy m świecie wciąż cieszy ły ich wszy stkie wojenne zabawki. – Skąd pan to wszy stko bierze? – Oczy Koli rozbły sły chciwie. Arszy now znacząco wzniósł palec do góry. – Zesłał nam to niebiański chorąży ! – powiedział i zarechotał. Po zamianie najrozmaitszy ch anarchisty czny ch łachmanów na wojskowe mundury żołnierze wy pręży li się. Ustawili się przed Anatolijem w szeregu – teraz już jednakowi jak naboje w karabinowy m magazy nku. Wy celowane w Dzierży ńską. I Tola ma nimi strzelać… Anatolij, Sierioga i Kolka dostali pistolety z tłumikami i po dwie zapasowe łódki nabojowe. Dwaj kolejni – automaty. Pozostali musieli się zadowolić wojskowy mi nożami. Nie by ła to Bóg wie jaka broń, ale wprawne ręce potrafiły z nią zdziałać cuda. Dadzą sobie radę, przekony wał sam siebie Tola, patrząc, jak jego chłopcy bawią się nożami. Ale czy rzeczy wiście? Na razie Sieriogia uznał, że zapali, ale Arszy now niemal czuły m plaśnięciem wy trącił mu z ust skręta i zdusił go czubkiem buta. – Napalisz się gdzie indziej, szeregowy ! Tola! Chodźmy się namówić. Arszy now zdjął plecak, ustawił latarkę tak, żeby światło padało w pożądane miejsce, przy kucnął i wy ciągnął urządzenie złożone z dziesięciu czerwony ch cy lindrów przewiązany ch dwoma paskami taśmy klejącej. Taką samą taśmą przy mocowano do nich zwy kły budzik z odrapaną obudową i nieznane Anatolijowi urządzenie z okrągły m cy ferblatem i jedną wskazówką. Wokół bomby wiły się cienkie przewody w żółtej i czerwonej izolacji. Te by ły przy mocowane do łuski po naboju i niewielkiego pojemnika z trzema bateriami. – Wszy stko jest proste. – Arszy now dotknął palcem bomby. – Tu wstawiłem zapalnik żarowy, a sama łuska jest wy pełniona piorunianem rtęci. Elektroniczny timer jest podłączony do obwodu elektry cznego przez budzik i pełni funkcję detonatora z opóźniony m zapłonem. Ustawiasz w timerze odpowiedni czas, zapalnik zapala piorunian rtęci, a otrzy mana w wy niku zapłonu fala uderzeniowa prowadzi jednocześnie do naty chmiastowej detonacji podstawowego ładunku. Generalnie następuje wielkie bum i po laboratorium nie zostaje nawet ślad. Ży czę ci, żeby ś
znajdował się wtedy odpowiednio daleko. – A to na pewno zadziała? – Nie bój się. Już od stu lat robię takie zabawki. Najważniejsze to ustawić wszy stko spokojnie nawet w sy tuacji, gdy będziesz miał na wszy stko mniej niż minutę. Anatolij skinął głową, schował bombę do plecaka i zawiesił go sobie na ramieniu. Wszy scy wrócili do trzęsącego się ze strachu Nikity, którego chorąży nie zaszczy cił nawet spojrzeniem. Zgodnie ze wskazaniami Nestora Arszy now miał przeprowadzić oddział przez Białoruską. Przy gotowania do pokonania ostatniego odcinka zajęły kilka minut. Chorąży nakazał schować broń i zachowy wać się tak, by w trakcie przejścia przez stację przy ciągać jak najmniej uwagi. Oddział ruszy ł naprzód. Arszy now razem z Anatolijem zamy kał pochód i rozdawał ostatnie błogosławieństwa. – Włoży łem wam do plecaków trochę żarcia. Przekąsicie w tunelu. Na Białoruskiej nie będziemy się zatrzy my wać. Pełno tam agentów Hanzy i czerwony ch szpicli. Na pewno będą się interesować, gdzie i po co takie orły jak wy idą. Anatolij doskonale rozumiał obawy Arszy nowa. Białoruska Promienista różniła się od wielu inny ch stacji ty m, że utrzy my wała neutralność. Jeszcze pół roku wcześniej stacja cieszy ła się ze swojego położenia i statusu przy czółka handlowego Hanzy i rozkwitała. Ale doszło na niej do jakiegoś przewrotu czy wy borów i władza trafiła w inne ręce. Nowe kierownictwo uporczy wie unikało sojuszy, zarówno polity czny ch, jak i wojskowy ch, uśmiechało się uprzejmie i do okrężny ch, i do czerwony ch, i faszy stów, i sekciarzy, ale do nikogo się nie zbliżało. Ta takty ka nazy wała się tu „trzecią drogą rozwoju”. Podległe Białoruskiej świńskie fermy i plantacje grzy bów miały się rozwijać i rozkwitać zgodnie z niezawodny m planem, powstały m w oparciu o elementy gospodarki hanzeaty ckiej wy mieszane z ideologiczny mi wy ty czny mi komunistów. W rezultacie zmieszania całkowicie odmienny ch strategii powstał nader dziwaczny i zupełnie bezsensowny twór. Przeprowadzone przez władze Białoruskiej Promienistej reformy zrodziły całą armię urzędników biurokratów. Ci wy głaszali przekonujące przemówienia i obiecy wali szeregowy m pracownikom ferm i plantacji ry chłe nadejście cudu gospodarczego. Mimo ty ch obietnic gospodarstwa gwałtownie pustoszały i upadały. Ich pracownicy, nie doczekawszy się obiecanego cudu, zaczęli odchodzić na inne stacje. Kiedy dla wszy stkich by ło już jasne, że trzecia droga to ślepa uliczka, przy wódcy Białoruskiej zaczęli bezwsty dnie korzy stać z dogodnego położenia stacji. Żądali pomocy gospodarczej od Związku Stacji Linii Okrężnej, oświadczając, że chronią Hanzę przed atakami ze strony rady kałów z Linii Czerwonej i Zamoskworieckiej. Komuniści dostali wiadomość innej treści: Białoruska wy stępowała teraz w roli bariery odgradzającej Linię Czerwoną od prowokacji i zamachów Hanzy. Umiejętnie lawirując między dwoma obozami, za pomocą żebractwa i otwartego szantażu, władze Białoruskiej ży ły całkiem dostatnio z datków jednej i drugiej strony. Co się ty czy szeregowy ch wy robników, to ich ucieczki z „raju” kończy ły się deportacją na ojczy stą Białoruską zgodnie z przy jęty mi prawami. Anatolij odwiedzał wcześniej stację, której światła by ły już widoczne przed nimi, i wiedział, że spotka tam ponury ch ludzi o czujny ch spojrzeniach, kłującą w oczy czy stość i mnóstwo podejrzliwy ch osobników, w który ch bezbłędnie dało się rozpoznać szpicli i donosicieli. – Słuchaj, Anatolij, nie widziałeś po drodze niczego podejrzanego? – niespodziewanie głośno
zapy tał Arszy now. Anatolij miał wielką ochotę podzielić się swoimi spostrzeżeniami, ale bał się, że zostanie wy śmiany. – A co miałby m niby widzieć? – No… Na przy kład macki… Anatolij z ledwością powstrzy mał się, żeby nie krzy knąć „Tak!”. Arszy now trafił w dziesiątkę. To, co leżało na torach i wy glądało jak wąż ogrodowy, mogło by ć właśnie macką nieznanego stwora. Z tej perspekty wy wszy stko robiło się śmiesznie proste. Potwór nie miał potrzeby pokazy wać się w całości. Wy pełzał spod ziemi, znajdował dobre miejsce na zasadzkę i chował się w swojej kry jówce, wy stawiając ty lko słabo widoczne w ciemności macki. Anatolij skinął podbródkiem w stronę chłopaków, popatrzy ł uważnie chorążemu w oczy i przesadnie stanowczo oznajmił: – Nie widziałem żadny ch macek. Arszy now zrozumiał. W ciemności bły snęły pomarańczowe płomienie ogniska, potem zamajaczy ła przed nimi czy jaś czarna sy lwetka. W odpowiedzi na twardy okrzy k Arszy now roześmiał się, zawołał wartownika po imieniu i poradził mu lepiej pilnować, żeby nie ubrudził sobie spodni. Kiedy grupa mijała posterunek, chorąży przy stanął, żeby pogadać ze strażnikami. Zaproponował im dy mka i szczodrze sy pnął w wy ciągnięte dłonie grzy bową machorką. Odciągnął uwagę wartowników i dy wersanci wślizgnęli się na Białoruską, unikając niepotrzebny ch py tań. Anatolij i Nikita weszli na peron jako ostatni. Idąc po ułożony ch jak pola szachownicy pły tach posadzki, Anatolij rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, jak dużo, i to nie na lepsze, zmieniło się na Białoruskiej od czasu, kiedy ostatni raz ją odwiedził. W masy wny ch ży randolach pozostało bardzo mało żarówek. Kiedy ś piękne kry ształowe konstrukcje rzucały jasne światło na wy my ślną sztukaterię sklepionego sufitu, a teraz głębokie cienie nadawały mu ponury wy gląd. Tuby lcy porozumiewali się ze sobą półgłosem, śmiechu nie dało się sły szeć wcale. Anatolij i jego chłopcy zatrzy mali się pod jedny m z filarów. Tola przy padkiem zahaczy ł wzrokiem o pulchną twarz Nikity. Zbieg nie wy glądał już na przy bitego i z jakiegoś powodu się uśmiechał.
Rozdział 4
Cerber Arszy now pożegnał się z grupą za posterunkiem od strony Majakowskiej. Długo ściskał rękę Anatolijowi, ży czy ł mu powodzenia i cały czas narzekał, że Nestor za bardzo pilnuje swojego cennego specjalistę w osobie chorążego właśnie. Nie dało się odgadnąć, czy żartuje, czy nie. Ale Arszy now mógłby im się w czasie misji bardzo przy dać. Ten starzejący się drągal o czerwonej gębie, kiedy ty lko by ł trzeźwy, do niejednego się nadawał. Nie stracił też jeszcze wojskowy ch umiejętności – Tola wciąż czuł na czole chłodny doty k lufy. A już jego wiedza w dziedzinie materiałów wy buchowy ch przy dałaby im się jak mało co. Piorunian rtęci! Arszy now mówił o ty m związku chemiczny m jak o zwy kłej wodzie. W jego wy padku nawet bardziej jak o wódce. Gdy by miał jeszcze takie same jak Tola poglądy polity czne… Jakaś równość… Braterstwo… Powszechna sprawiedliwość… Nie, Arszy now ma swoją prawdę. On wie, że z ty pami w rodzaju Nikity i z jego koleżkami komunistami, i z faszy stami, a po prawdzie to i z połową mieszkańców metra nie dogadasz się inaczej niż w języ ku piorunianu rtęci i troty lu. Spróbuj ty lko ich wzruszy ć bajeczkami o sprawiedliwości… Garbatego dopiero grób wy prostuje. I znów ślepa uliczka! Bo jeśli tak my śleć, to w takim razie w czy m jesteś lepszy od ty ch, który ch nienawidzisz i który mi gardzisz? A niech to licho! Nie, kazania kazaniami, a chirurgiczne interwencje w rozsądny ch granicach są jednak konieczne, doszedł do wniosku Anatolij. Czasami. Są przy padki, kiedy nie da się inaczej. I to jest właśnie taki przy padek. Jeśli pozwolić różny m Korbutom na ulepszanie ludzkości, to szy bko nadejdzie dzień, kiedy o solidarności i sprawiedliwości nie będzie po prostu z kim dy skutować. Tak czy inaczej, zawsze i wszy stkiego można i trzeba się uczy ć. Kto wie, co może się w ży ciu przy dać? Weźmy na przy kład takiego Sieriogę. Anatolij by ł dla niego kimś w rodzaju guru. Czy tał i cy tował z pamięci ulubione ustępy z Kropotkina, gadał o misty ce przenikającej każdą linijkę Mistrza i Małgorzaty. Sierioga początkowo trochę się opierał, ale w końcu coś w nim skrzy pnęło i poszłooo… Najpierw zapłonęła mu w oczach jakaś iskra, potem zaczął poży czać od Toli książki. Jakiś czas później sam sobie parę kupił za wy płatę. No ale Tola ani razu nie znalazł wolnej chwili, żeby poduczy ć się od przy jaciela mechaniki. A przecież jeśli na jednej szali położy ć umiejętności saperskie Arszy nowa i talent do naprawy maszy n Siergieja, a na drugiej niewzruszoną pewność Toli, że droga wskazana przez Kropotkina jest jedy ną słuszną, to Anatolij ze swoim księciem Piotrem Aleksiejewiczem nie ma
czego szukać we wspaniały m nowy m świecie metra. Czas teorii minął, dziś trzeba prakty ków! Anatolij poprawił zsuwające się ramiączko plecaka. Spojrzał na Nikitę. Krótki przy stanek na Białoruskiej dobrze zrobił zbiegowi. Nie garbił się już i prawie nie kulał. Bo w sumie dlaczego miałby się garbić i kuleć? Ani chy bi wy mienił spojrzenia z łącznikiem, upewnił się, że towarzy sze nie zamierzają zostawić go na pożarcie anarchistom, i teraz spokojniutko konty nuuje swoją misję. Na ojczy sty m Prospekcie Marksa wy da dy wersantów jak nic i dostanie za to jakiś order Bojowego Czerwonego Sztandaru. Anatolij pokręcił głową. Nie można wy kony wać zadania z takim nastawieniem. Mając takie podejrzenia, powinien wy dać rozkaz powrotu na Wojkowską. Albo… A jeśli zatrzy mać się i wprost tutaj wy trząsnąć z Nikity duszę? Zbieg nie sprawiał wrażenia niezłomnego bojownika o świetlane ideały. Gdy by dobrze go przy cisnąć, wszy stko wy śpiewa. Nie! Nestor wierzy ł Nikicie, a Anatolij nie mógł podawać w wątpliwość tego, że baćka znał się na ludziach. Nie miał prawa. Nie awansował jeszcze tak wy soko. Anatolij westchnął. Niech to licho, ależ miał ochotę przy walić opasłemu zdrajcy między oczy ! Przed nimi dał się sły szeć chrzęst żwiru pod czy imiś stopami. Światło latarki wy łapało z ciemności dwie sy lwetki – małą i trochę większą. Oddział stanął. Dłoń Anatolija automaty cznie zacisnęła się na żłobkowanej rękojeści pistoletu. Anatolij naty chmiast zrozumiał, że widzi kobietę trzy mającą za rękę dziecko. Mamuśka? Ale czy aby nie powinna wałęsać się po tunelu między Ochotny m Rjadem a Twerską? Według legend to przecież Dróżnik miał prawo przechadzać się, gdzie mu ty lko przy jdzie ochota, a Mamuśka miała nie opuszczać swojego tery torium… Zetknięcie z upiorem w towarzy stwie sześciu rosły ch mężczy zn by ło, oczy wiście, znacznie przy jemniejsze niż w pojedy nkę. A jeszcze lepiej by łoby nie przy znawać się ani przed sobą, ani przed inny mi, że choć na sekundę uwierzy ło się w te głupie bajdy o upiorach. Smuga światła latarki prześlizgnęła się po ścianie i utonęła w mroku prostokątnego otworu. Wiszące na jedny m zawiasie stalowe, na wskroś przerdzewiałe drzwi składziku ledwie zauważalnie się koły sały. Ten, kto ukry ł się w środku, widocznie o nie zahaczy ł. Na znak Toli grupa ustawiła się w półokrąg i powoli ruszy ła w stronę drzwi. Nikogo tam nie będzie. Upiory czy hają na samotny ch wędrowców. Duchy, podobnie jak dy wersanci, nie lubią świadków. Rozpły ną się w ciemnościach, i ty le. Co się ze mną dzieje? – zapy tał sam siebie Anatolij. Czy żby jednak wierzy ł? Wbrew jego oczekiwaniom, Mamuśka i jej sy nek nie zniknęli. Latarka oświetliła pomieszczenie o powierzchni ledwie kilku metrów kwadratowy ch. W kącie za przewrócony m regałem, wy gięta niczy m paragraf, próbowała się schować kobieta, zasłaniając przy ty m własny m ciałem mniej więcej pięcioletniego chłopca. Jej brązowy niegdy ś płaszcz miejscami wy płowiał i zrobił się różowo-pstrokaty, a po rudy m kołnierzu zostały jedy nie rzadkie strzępy zbitego futra. Kobieta trzęsła się ze strachu. Kiedy Anatolij nakazał jej wy jść, ani się nie ruszy ła, ani nic nie odpowiedziała. Chłopczy k okazał się odważniejszy. Wy rwał rączkę z dłoni matki i wy szedł na środek pomieszczenia. Bardziej przy pominał przestraszone, lecz ciekawskie zwierzątko niż dziecko. Ubrany by ł w kusą kurtkę ozdobioną mnóstwem różnobarwny ch łat, przy krótkie spodenki i ogromne, o kilka rozmiarów za duże buty. Pozlepiane jakby w sopelki jasne włosy przy pominały igły jeża. Oślepiony jaskrawy m światłem chłopiec zmruży ł oczy, ale dojrzawszy Anatolija
z towarzy szami, uśmiechnął się i wy ciągnął przed siebie brudną rączkę. – Dajcie, dobrzy panowie, na jedzenie. Tola zrobił krok w stronę chłopca, zamierzając pogładzić go po głowie, ale kobieta niespodziewanie ry knęła głucho, przesadziła regał i jedny m skokiem znalazła się między nim a chłopcem. Gdy by Anatolij nie cofnął się insty nktownie, ostre paznokcie bez wątpienia rozorały by mu policzek. Kobieta potrząsnęła siwy mi kudłami i spojrzała na dowódcę oddziału. Anatolij cofnął się o kolejny krok. Miała jakieś trzy dzieści lat i niestara jeszcze twarz nie pasowała do popielaty ch włosów… Jakby zobaczy ła coś, od czego bły skawicznie osiwiała. Jej ry sy można by ło nazwać regularny mi, zniekształcała je szpetna pionowa szrama ciągnąca się od lewego oka po skraj ust. Ale najbardziej przerażające by ły oczy – głęboko zapadnięte, jakby wy glądające z otworów strzeleckich. Podobnie jak włosy, należały do staruszki, a nie do młodej kobiety. W ty ch oczach dało się wy czy tać i niepojętą siłę, i mieszaninę tajemnej wiedzy z prawdziwy m szaleństwem. Nie dało się tego przenikliwego spojrzenia wy trzy mać dłużej niż kilka sekund. Anatolij, milcząc, utkwił wzrok w podłodze. – Ooo! Wy wszy scy zdechniecie! – odezwała się przeciągle kobieta. – Mówię wam to ja – ulubiona uczennica Bestii! Umrzecie zupełnie nie tak, jak by ście chcieli! Nie w ciepły ch namiotach, obżerając się kiełbasą! O nie! Bestia przy jdzie po was, oplecie was swoimi mackami i porwie tam, gdzie rodzi się mrok. Zmusi was, by ście zeszli po czarny ch stopniach bólu do Świąty ni Cierpienia! Skuje wasze członki piekielny m zimnem i zacznie pożerać od nóg, powoli, bardzo powoli dochodząc do głowy ! To wam przepowiadam ja! Wy branka, którą Bestia dotknęła swy m palcem, naznaczy ła pazurem i zostawiła przy ży ciu! Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: umierać będziecie długo i miliony razy pożałujecie śmierdzącego szczura, którego zabraliście głodnemu chłopcu! Zakończy wszy swoją przemowę, kobieta wsunęła rękę pod swoje łachmany i cisnęła Anatolijowi pod nogi poskręcane od ognia szczurze truchło. Potem runęła na bok, wy wróciła oczy i zaczęła się miotać w konwulsjach. Ciało nieszczęsnej wy ciągnęło się jak struna, potem sflaczało, a na ustach pojawiły się pęcherzy ki piany. Chłopiec ukucnął, podniósł jej bezwładną rękę i przy cisnął do policzka. – To przejdzie – powiedział gdzieś w przestrzeń. – To nigdy nie trwa bardzo długo. Potem mamie zrobi się lepiej. Dużo lepiej. Przestanie mnie straszy ć i wołać Bestię… – Musicie iść z nami – powiedział ochry pły m głosem Anatolij. – Odprowadzimy was na stację. – Ja nie ukradłem tego szczura! – zaskrzeczał chłopiec. – Słowo honoru: sam spadł z rożna na ziemię! Ja go ty lko podniosłem, bo bardzo chciało mi się jeść! – Nikt nie oskarża cię o kradzież. – Tola kiwnął głową Arturowi, ten rozsznurował plecak i wy ciągnął pęto wieprzowej kiełbasy. – Przekąś coś, póki mama wraca do siebie, a potem wrócimy razem na stację… Chłopczy k złapał kiełbasę, wpił się w nią zębami. – Nigdy ! – wy bełkotał z pełny mi ustami. – Jak wrócimy na Majakowską, to na pewno pobiją nas na śmierć. Zostajemy tutaj, a potem mama powie, gdzie trzeba iść. Idźcie, zanim się obudzi i zawoła Bestię! Anatolij pokiwał głową. Co jeszcze mógł zrobić dla nieszczęsnej epilepty czki i jej sy na? Wedrzeć się na półdziką Majakowską, dać popalić ty m, którzy skrzy wdzili szaloną? I co to zmieni?!
Wy starczy, że oddział opuści stację, i kobietę powieszą albo spalą jak wiedźmę. Anatolij popatrzy ł, jak chłopczy k uporał się z kiełbasą, rzucając na boki niespokojne spojrzenia, chwy cił szczura i wsunął go za pazuchę. Nie mam zgry wać obrońcy skrzy wdzony ch i poniżony ch – przy wołał się do porządku Anatolij. Po prostu nie mam prawa mieszać się w nie swoje sprawy. Otrzy małem zadanie i powinienem je wy konać. W milczeniu kiwnął głową chłopcu i lekko przy garbiony wszedł do tunelu. Oddział, szepcząc między sobą, poszedł w jego ślady. Kobieta mówiła o Bestii… O mackach… Przy pomniały mu się wy brzuszony beton, wy gięta krata i znikający nie wiadomo gdzie… niby szlauch. Diabelstwo… Co to w ogóle by ło? Ośmiornica, jak w książeczkach dla dzieci? Ty le że podziemna, przekopująca sobie przejścia przy pominający mi pejcze mackami… Mroczne rozmy ślania Anatolija przerwało zbliżające się podejście do stacji. Przed Majakowską nie by ło posterunku, a sama stacja egzy stowała w półmroku. Jej bliskość zwiastował ciężki zapach łojowy ch świec. Anatolij na ty le przy wy kł do płonącego oleju silnikowego uży wanego do oświetlenia namiotów na Wojkowskiej, że niemal przestał zwracać uwagę na jego woń. Woń łojowy ch świec od razu sprawiła, że zaczął my śleć o szczurzy m szaszły ku. Skrzy wił się. Rozkazał minąć Majakowską, nie wchodzić na peron. Nie by ło tu czego szukać: obszarpańcy, bezdomni i sy fility czne prosty tutki, brud, głód i zaraza. Zakazane miejsce z tej Majakowskiej… I podobno dzieci tu znikają. Idąc torami wzdłuż stacji, Tola zwrócił uwagę na rozbawionego handlarza sprzedającego szczurze szaszły ki. Jego stragan, niczy m centrum wszechświata, mieścił się pośrodku peronu. Anatolij popatrzy ł na pełną, lśniącą od potu twarz szaszły karza, na brudnoszary, pokry ty tłusty mi plamami fartuch. Małe, rozbiegane oczka handlarza budziły odrazę i Anatolij z trudem stłumił chęć, by wskoczy ć na peron, kopnąć zardzewiałą nogę grilla i porozrzucać ohy dne szczurze tuszki po cały m peronie. Przecież to właśnie to by dlę z rozbiegany mi świńskimi oczkami zmusiło obłąkaną kobietę do ucieczki ze stacji i kry cia się w tunelach. Toli zrobiło się lżej na sercu dopiero, kiedy oddział wrócił do tunelu, zostawiając za sobą woń łojowy ch świec. Tak to jest, że czasem nie wiadomo już, gdzie gorzej – w straszny ch ciemny ch tunelach, gdzie można znaleźć śmierć, zanim zrozumie się co i jak, czy na takich stacjach, gdzie ludzie rozkładają się za ży cia, nim jeszcze zdążą umrzeć. W połowie odcinka między stacjami zatrzy mali się, żeby coś przekąsić. Jedli w całkowitej ciszy i niemal nieprzenikniony ch ciemnościach, kłapały ty lko zęby i pracowały mięśnie szczęk. Anatolij wiedział, o czy m my ślą. Proroctwa obłąkanej o czarny ch stopniach bólu i Świąty ni Cierpienia nie dodawały im otuchy. No i kto się tutaj zachwy cał księciem Kropotkinem i jego badawczy m zapałem? – zapy tał złośliwie sam siebie. No to badaj, rozwijaj swoją karierę naukową. Nowe gatunki fauny ? Proszę bardzo! Jest niemała szansa, żeby przejść do historii jako odkry wca Bestii. Chociaż prawdziwy m odkry wcą by ł właściwie rudy Mitiaj… Ile jeszcze wspaniały ch odkry ć ma dla nas moskiewskie metro… Trójkąt Czechowska−Puszkińska−Twerska, nazy wany Rzeszą, mógł się okazać aż nazby t obfitujący w odkry cia. Anatolij przy gotował się do nich zawczasu. Oddał pistolet, nóż i plecak Siergiejowi, przełoży ł paszport do kieszeni spodni. Na Czechowskiej każde potknięcie mogło doprowadzić do strzelaniny. Faszy ści by li znani w cały m metrze ze swojej niecierpliwości i braku
tolerancji, a broń szła u nich w ruch z najbłahszego powodu. Oddział ruszy ł w drogę i bez przy gód pokonał kolejny odcinek. Kiedy w oddali pojawiła się mrugająca źrenica ogniska, Anatolij poszedł na posterunek samotnie. Podniósł ręce, jeszcze zanim go zauważy li. Po standardowej serii ostry ch jak smagnięcia bata okrzy ków do Anatolija podeszło trzech ludzi. Wszy scy w czarny ch beretach i mundurach w panterkę. Wy glądali jak bliźniacy nie ty lko przez jednakowy lodowato pogardliwy wy raz twarzy. Anatolij odnotował, że jednakowe buldogowate szczęki tak bardzo upodobniały do siebie wartowników, jak gdy by ich posiadaczy wy hodowano na jednej fermie. Dowódcę można by ło rozpoznać po ty m, że stał w środku i zamiast automatu trzy mał latarkę. Snop światła skanował przy by sza od stóp do głów. Żołnierze z bronią momentalnie znaleźli się za plecami Anatolija i jednocześnie popchnęli go lufami. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, kiedy szedł na posterunek, to by ł plakat rozciągnięty pod sklepieniem tunelu na całej jego szerokości. Na czerwony m tle czarną farbą napisano w trzech języ kach: „Blut und Ehre. Blood and Honour. Krew i Honor”. Zamiast znaków przestankowy ch napisy rozdzielały wpisane w koła trójramienne swasty ki. – Ktoś ty ? – spy tał w końcu dowódca. – Człowiek. – Aha. Żartowniś. – Oficer podniósł rękę w czarnej rękawiczce i wskazał na kąt między workami z piaskiem i ścianą. – Patrz i podziwiaj. Ten też z początku nazy wał się człowiekiem. Paplał, że jest arty stą. Popracowaliśmy z nim całkiem niedługo, aż zmienił zdanie i teraz… Cerber, daj głos! Zadzwonił łańcuch. To, co Anatolij uznał za stertę szmat, poruszy ło się i okazało się garbaty m staruszkiem. By ł bosy i ubrany w niewy obrażalne łachmany. W świetle ogniska lśniła ły sina otoczona koroną siwy ch włosów. Na chudej, obciągniętej pergaminowożółtą skórą szy i widniała metalowa obroża z zardzewiałą kłódką. Drugi koniec łańcucha by ł przewleczony przez stalowy skobel w ścianie. Podporządkowując się rozkazowi oficera, garbus wstał na czworaki, uniósł do góry twarz, która od bicia zamieniła się w jeden wielki siniak, i otworzy ł niemal pozbawione zębów usta. W uszy uderzy ła ich ochry pła parodia szczekania. Leżący przy workach owczarek zerknął z ukosa na staruszka i szczeknął leniwie w odpowiedzi. – Dobry piesek! – Oficer kiwnął głową garbusowi i odwrócił się do Anatolija. – Pokazujemy Cerbera wszy stkim przy chodzący m w gości. Po spotkaniu z nim ochota na żarty z żołnierzy Rzeszy na ogół znika. Dokumenty ! Wziął się do przeglądania paszportu, mamrocząc coś pod nosem. Anatolij nie odry wał wzroku od jego grdy ki chodzącej w dół i w górę i my ślał o ty m, że w ułamku sekundy mógłby pokonać dzielącą ich odległość. A wtedy … Z jaką rozkoszą wczepiłby się w tę szy ję i ściskał ją tak długo, aż oczy faszy sty wy szły by z orbit! Jakby się postarał, to może nawet zdąży łby wy ciągnąć faszy ście pistolet z kabury. Zdąży zastrzelić jednego żołnierza. Jak będzie miał szczęście, wsadzi parę kul w pierś drugiego. Sierioga usły szy wy strzały i przy pędzi do posterunku. No i wtedy będzie i krew, i honor… Anatolij z trudem się powstrzy my wał. Jeszcze trochę i przejdzie do czy nów… Ale zamiast tego wy cedził z opanowaniem: – Chcę mówić z Malutą. Oficer oderwał się od studiowania paszportu i popatrzy ł na przy by sza ze zdziwieniem.
– Chcę mówić z Malutą – powtórzy ł uparcie Anatolij. – I ty lko z nim. Przez minutę faszy sta nie wy powiedział ani słowa. Z rękami założony mi za plecy koły sał się na obcasach, zastanawiając się widocznie, czy zastrzelić gościa od razu, czy wpierw go potorturować. Jednak wy mienione przez Anatolija imię sprawiło, że powstrzy mał się od pochopny ch działań. – Chodźmy, ale uprzedzam, że jeśli znów żartujesz, będziesz siedział razem z Cerberem i uczy ł się szczekać. Anatolij poszedł w ślad za oficerem. By wał już na Twerskiej. Dobrze pamiętał wy łożone jasnoszary m marmurem ściany, czerwone granitowe posadzki i niezliczone plakaty z hasłami i obrazkami, które wieszali tu w każdy m nadający m się do tego miejscu. Pierwszą pozy cję wśród wszy stkich ilustracji zajmował chy ba wizerunek czarnego człowieczka przekreślony czerwoną kreską. Dalej na liście by ła swasty ka. Po peronie przechadzali się krzepcy faceci o kamienny ch twarzach, uzbrojeni w automaty i pałki. Większość nosiła berety, przez co stacja przy pominała pole usiane grzy bami o czarny ch kapeluszach. Anatolij czuł na sobie nieprzy jazne spojrzenia, który mi pewnie witano tu każdego obcego. Dowódca posterunku zaprowadził Anatolija na środek sali, gdzie przy przejściu na Puszkińską obok zasty gły ch schodów ruchomy ch stało czterech oficerów. O ich wy sokiej pozy cji w faszy stowskiej hierarchii świadczy ły czarne mundury i czapki o wy sokich ozdobiony ch orłami główkach. Przewodnik kazał się Anatolijowi zatrzy mać, podszedł do grupy oficerów, uniósł rękę w rzy mskim powitaniu i wy mienił kilka słów z faszy stą, który jako jedy ny chy ba mógł się pochwalić czupry ną, do tego ogniście rudą. – Ty do mnie? – zapy tał surowo rudy, zbliży wszy się do Anatolija. – Coś sobie nie przy pominam… – Wujek Misza przesy ła pozdrowienia. Wąskie usta wy krzy wiły się w uśmiechu, który można by ło nazwać przy jazny m ty lko przy ogromnej dozie dobrej woli. – O! Sły szałem. Wiele sły szałem. Zuch, sklecił własną bandę. Urodzony wódz z twojego wujka Miszy. I co u niego? Anatolij mamrotał, że wujek Misza czuje się doskonale, a w ty m samy m czasie my ślał o towarzy szach anarchistach, który ch faszy sta ochrzcił mianem bandy. Jeśli anarchiści by li bandą, to jak powinno się nazy wać poddany ch Rzeszy ? Zwierzęta? By dlaki? Nie. Zby t łagodnie. Szkoda, że Arszy now nie dał mu drugiej bomby. Ty m twórcom ludzi nowego ty pu też nie zaszkodziłby dobry ładunek dy namitu. Informacja, że Anatolij nie jest sam i przez Twerską trzeba przepuścić bez przeszukania jeszcze siedmiu ludzi, nie wzbudziła entuzjazmu Maluty. Krzy wiąc się, wy dał jednak rozkaz, by bez przeszkód wy prowadzić grupę za granicę Rzeszy, a nawet, podkreślając swoją wy jątkową sy mpatię do wujka Miszy, zapraszał, żeby zaglądać częściej. Anatolij w odpowiedzi wy dusił z siebie uśmiech. Uważał, że do pełnej harmonii rudemu pięknisiowi bardzo brakuje stalowej obroży na szy i. I wiele by dał, żeby zobaczy ć, co by się stało, gdy by w miejsce nieszczęsnego garbusa na łańcuchu uwiązać Malutę.
Rozdział 5
Klaustrofobia W miarę jak oddalali się od Rzeszy i jej mieszkańców, coraz łatwiej by ło Toli oddy chać. Na co zasługują fanaty cy, przy wy kli sortować ludzi według cech zewnętrzny ch, ustawiać ich na szczeblach jakiejś wy my ślonej drabiny, po który ch wy sy łają kogoś prosto do piekła, podczas gdy dla siebie zarezerwowali sam szczy t? Ludzie, którzy są zdolni zapomnieć o cały m swoim człowieczeństwie i wy bić je z inny ch kolbami karabinów? Ludzie, którzy obchodzą się z więźniami jak z psami, a psy traktują lepiej od inny ch ludzi? Z każdy m krokiem Anatolij czuł większą ulgę, jakby po długim brodzeniu w lepkim bagnie w końcu wy szedł na suchy ląd i mógł potupać nogami i strząsnąć z butów całe to błoto. Odzy skać i lekkość kroku, i czy stość. To uczucie by ło tak realne, że Anatolij aż popatrzy ł na swoje buty. Akurat. Nie by ło na nich nawet wspomnienia o jakimkolwiek błocie. Kto jak kto, ale faszy ści rozumieli uży teczność higieny. Cały brud usuwali nie wilgotną szmatką, ale ostrą brzy twą. Czas mijał i uczucie ulgi ustąpiło miejsca bardziej ty powy m dla ży cia w tunelach doznaniom. Kiedy człowiek nasłuchuje w tle chrzęstu tłucznia pod stopami, łowi uchem specy ficzne dźwięki, zwiastujące niebezpieczeństwo, kiedy w przy jazny m świetle latarki wy patrujesz, czy z ciemności nadciąga na ciebie coś złowrogiego, od czego można umrzeć ze strachu. Na razie wszy stko szło zgodnie z planem. Anatolij od czasu do czasu rzucał ciekawskie spojrzenia na Nikitę. Na oko nie by ł to ktoś, kto zajmowałby się umartwianiem się i samobiczowaniem. Czy żby nie my ślał o swojej zdradzie? W końcu całkiem niedługo znajdą się w znany m mu świecie. Do Ochotnego Rjadu zostało ty le co nic… Nie, nie do Ochotnego, a do Prospektu Marksa, tego brodacza, którego czerwoni uważają za kogoś w rodzaju Boga Ojca. Ciekawe, czy w takim razie można nazwać Lenina Sy nem Boży m? – zapy tał Tolę jego głos wewnętrzny. – Czy jakie tam oni mieli stosunki? Anatolij uśmiechnął się i pomy ślał, że ten ekspery ment genety czny polegający na wy hodowaniu nowego człowieka mógłby się stać przełomem. Mają rozmach towarzy sze komuniści, trzeba im oddać sprawiedliwość! To są jednak marzy ciele stojący w długim szeregu idealistów próbujący ch zmienić świat na lepsze. Brawo! – przy klasnęło jego drugie ja. – Proszę zauważy ć: w ty m samy m szeregu stoją nasi Che Guevara, Bakunin i Kropotkin! Zgadza się. Ekspery ment Korbuta pozwoli stworzy ć nową rasę, która będzie odporna na promieniowanie. Jej przedstawiciele bez drżenia w kolanach wy jdą na powierzchnię i zdołają zbudować nowy świat, zbudować przy szłość nie dla tunelowy ch szczurów, lecz dla odrodzonej
ludzkości. Ludzie znów zobaczą gwiazdy, o który ch z taką przejmującą nostalgią opowiadają starzy mieszkańcy metra. Jak to mówił Nestor? GML-e – ludzie mody fikowani genety cznie – będą mogli bez najmniejszego problemu korzy stać ze wszy stkich zasobów powierzchni… Miło! Wszy scy wspominają ży cie na ziemi ze łzami wzruszenia w oczach, jednak wszelkie próby samodzielnego wy jścia na powierzchnię podejmowane przez szeregowy ch mieszkańców Hulajpola władze stacji duszą w zarodku, ścierają w py ł! W py ł? – podłapało jego drugie ja. – Słusznie zauważy łeś. Starliby w py ł za pomocą lasek troty lu, które leżą w twoim plecaku. Więc po co wieszać Cy gana tam, gdzie kowal zawinił, towarzy szu idealisto? Anatolij potrząsnął głową, żeby odegnać te osłabiające wolę my śli, które mogły zaprowadzić go ty lko w ślepą uliczkę. Przede wszy stkim by ł żołnierzem i powinien wy konać rozkaz stacji. A potem… Trzeba będzie przejrzeć Kropotkina. U niego na pewno da się znaleźć odpowiedź. Do tego książę bardziej niż ktokolwiek inny mógł pretendować do miana tego, który znalazł prawdę absolutną, ponieważ wszy stkie szkice swojej wersji przebudowy świata kreślił wy łącznie na papierze i nie splamił sobie rąk ani jedną kroplą krwi. Ta konkluzja przy niosła Anatolijowi pewną ulgę. Popatrzy ł na winnego swojej chwilowej słabości. Nikita istotnie wy glądał, jakby uby ło mu dziesięć lat. Otarł dłonią pot z ły siny. Małe oczy skry te za skośny mi jak u Mongoła fałdami skóry wy jrzały ze swoich norek. W ruchach pojawiła się pewność, a nawet swego rodzaju nonszalancja. Co się dzieje? Jak wy jaśnić tę przemianę? Może po prostu złapał ry tm marszu? Tak, by ł taki ry tm. Ten, kto spędzał dużo czasu na stacji, a potem trafiał do tunelu, nierzadko zachowy wał się jak dziecko we mgle. Zataczał się, wy kreślał zy gzaki, zamiast poruszać się po prostej. Jednak wy starczy ło, by nowicjusz chwy cił ry tm marszu, i zataczanie się ustawało. Zaczy nała go prowadzić miękka łapa metra. Popy chała go w plecy albo przy trzy my wała za ramię, pomagając iść najkrótszą drogą. Nie gwarantowało to, oczy wiście, ochrony przed niebezpieczeństwami, które czy hały na wędrowca na każdy m kroku, ale pozwalało mu szy bciej dotrzeć do celu. Licho wie! A nuż ten fajtłapa po prostu staje się powoli normalny m facetem? Może tunel zdusi w zbiegu tego urzędnika przy wy kłego do chowania się za plecami inny ch? Może, zastanawiał się Anatolij, spoglądając na grubasa, na końcu naszej drogi uścisnę twoją pulchną dłoń? Ich spojrzenia spotkały się. Nikita od razu uciekł wzrokiem w bok, ale Anatolijowi całkowicie wy starczy ło to mgnienie oka, żeby zrozumieć: nigdy i za nic nie uścisną sobie dłoni. Jeśli nawet Nikita nie by ł dwukrotny m zdrajcą i podwójny m agentem, to na pewno nie należało się by ło po nim spodziewać przy jacielskich uścisków. W najlepszy m razie po prostu wy pełni polecenie Nestora, a w najgorszy m… Anatolij nagle zdał sobie sprawę, że od dobrej chwili sły szy za plecami ciężki oddech. Z ty łu szedł Grisza. Rosły, mocno zbudowany chłopak nieraz dowiódł swojego męstwa. O takich mówi się, że pójdą za kimś w ogień i wodę. Ale właśnie teraz coś mu się przy darzy ło… Kwadratowa twarz by ła wy krzy wiona, jakby ktoś wy kręcił Griszy rękę i dociskał coraz mocniej, żeby ją złamać. Na czoło i skronie wy stąpiły mu paciorki potu i spły wały po policzkach i masy wny m podbródku. Grisza co chwila podnosił wzrok ku sklepieniu tunelu, a kiedy go opuszczał, zaczy nał miętosić i przesuwać ramiączko plecaka, jakby nie naciskało mu ono na ramię, ty lko wrzy nało się w ciało.
– Wszy stko w porządku, Tola… – z trudem wy dusił z siebie Grisza. Głos miał tak ochry pły, jakby zerwał sobie struny głosowe. Anatolij kiwnął głową i się odwrócił. Lepiej, żeby Grisza już nic nie mówił. Naprawdę czuł się źle, wy raźnie coś go niepokoiło… Anatolij nie zamierzał go teraz wy py ty wać. Nie należało denerwować pozostały ch chłopaków. Znaleźli się już w połowie drogi i nawet najmniejszy cień paniki by ł nie na miejscu. Grisza jakoś dotrwa do stacji… A tam zrobimy postój i porozmawiamy. Zaledwie jednak przeszli trzy dzieści metrów, problemy zaczęły się mnoży ć. Najpierw w kręgu światła na prawej ścianie Anatolij dostrzegł coś czarnego. Skierował tam latarkę i od razu stało się jasne, że nie jest to po prostu wilgotna plama pleśni. Plamy układały się w litery „mie”. A gdy krąg światła przesunął się w lewo, widoczny stał się cały napis. – Strzeż się! Tu mie… – zaczął czy tać Grisza ochry pły m, grobowy m głosem. Cholera by go wzięła, po co głośno mówić to, co i tak wszy scy przeczy tali! Ty m bardziej że dziwacznie urwanemu napisowi daleko by ło do hasła „Serdecznie witamy !”. Słowa „Strzeż się! Tu mie…” zostały najwy raźniej napisane za pomocą pochodni albo lampy olejowej. Każda z koślawy ch, różnej grubości liter miała wznoszący się w górę ogonek. Jednak największy lęk budziło zakończenie. Litera „e” kończy ła się długim łukiem ciągnący m się do samej ziemi. Ten, kto to napisał, wy raźnie przerwał nie z własnej woli. Ktoś mu przeszkodził. Zapewne ten, kto… Tu mieszka! Anatolij obrzucił wzrokiem czujne twarze członków swojej druży ny. Ci, oczy wiście, sami się wszy stkiego domy ślili. Głupio by łoby sądzić, że miłośnik graffiti zamierzał zakończy ć swoje wy znanie czy mś w rodzaju: „miesiąc” albo „mienie”. A więc kto tu mieszka? Mamuśka? Dróżnik Obchodowy ? Jej Mość Bestia? Wy glądało na to, że odpowiedź najbliższą prawdy mógł dać ty lko Grisza. Chłopak zupełnie się rozkleił, prawie płakał. I bezskutecznie starał się ukry ć wstrząsające nim dreszcze. Do tego cały czas gapił się w górę, jakby się spodziewał, że jeszcze chwila i runie na nich sklepienie tunelu. A by ł to chy ba najbardziej niegroźny sufit, jaki Anatolij kiedy kolwiek widział. Snopy światła latarek pędziły po betonie we wszy stkie strony, ale aż do granicy widzialności nie by ło nawet śladu zagrożenia. Po prostu coś tu mieszka. By ć może akurat teraz jest najedzone i nie ma ochoty tracić czasu na zdoby cz tak drobną jak osiem marny ch ludzików. Za to kiedy będzie tędy przechodzić jakaś większa karawana, wtedy właśnie opuści swoją wilgotną ciemną norę, żeby posmakować ludzkiego mięsa. Milczenie stawało się coraz cięższe, aż napięcie nerwowe osiągnęło najwy ższy punkt, po który m wy rzucenie z siebie choć słowa stało się ży ciową koniecznością. – Grisza, no co się stało?! Py tanie dowódcy wy rwało chłopaka z odrętwienia. Kilka razy przełknął ślinę z miną, jakby uruchomienie aparatu mowy wy magało od niego niesły chanego wy siłku. – Bzdura, dowódco… Jakieś diabelstwo… Skrzy dła. Są wszędzie. Łopoczą tak, że aż uszy bolą… – Jakie skrzy dła, na Marksa? – pry chnął Anatolij z lodowatą ironią. – Niczego takiego nie ma i by ć nie może. Powiedz to sobie i od razu zrobi ci się lżej. Grisza skinął głową i spróbował zmusić się do uśmiechu. Wy szło mu to nawet całkiem nieźle. Niemal szczerze. – Naprzód! – rozkazał Anatolij. Wszy scy równie mocno pragnęli jak najszy bciej opuścić to miejsce. Przy jemnie to tu nie
by ło, o nie! I chęć ucieczki by ła na ty le paląca, że oddział, zamiast przemieszczać się parami, rozciągnął się w szereg od jednej ściany do drugiej. Tola przy mknął na to oko. Nie by ło potrzeby dogry zać żołnierzom. Zaraz, za chwilę miną ten dziwny fragment drogi i znów ustawią się w odpowiednim szy ku. Prawda by ła taka, że sam się przestraszy ł. Sam uległ. Też mi dowódca… Tola tak się śpieszy ł, że wbrew swoim zasadom postanowił minąć ciemne wejście do składziku bez zwy kły ch środków ostrożności. I wtedy coś zachrzęściło mu pod butem. Żwir nie mógł wy dać takiego dźwięku. To by ł trzask, suchy i gwałtowny, niczy m wy strzał. Anatolij insty nktownie uskoczy ł na bok tak gwałtownie, że omal nie zbił z nóg Griszy. Wy rwał latarkę prowadzącemu i prawie ją upuścił – jego dłonie stały się nie ty le wilgotne, ile wręcz mokre od potu. Światło padło na właściwe miejsce. Anatolij odetchnął. Nadepnął na nogę szkieletu. Ty lko ty le. Nie wy padało skakać z tego powodu pod sufit. Zwłaszcza dzielnemu dowódcy oddziału. Szkielety nie by ły niczy m niezwy kły m dla mieszkańców metra. W niektóry ch tunelach by ło ich więcej niż ży wy ch ludzi. Anatolij nieraz widział trupy w różny m stopniu rozkładu. Na początku widok nieboszczy ka uruchamiał jego wy obraźnię – chłopak rozmy ślał o ty m, kim by li ci ludzie za ży cia. Próbował odgadnąć, kim by li z zawodu. W pusty ch oczodołach szukał odpowiedzi, kogo kochał i kogo nienawidził właściciel czaszki. Jednak bardzo szy bko przy wy kł do tego widoku. Znaleziony w tunelu trup pozostawał dla niego po prostu trupem. Kawałkiem padliny. O niczy m nie my śli. I nigdy nie my ślał. Któregoś dnia Anatolij próbował wy liczy ć stosunek liczby szczątków, na jakie się naty kał, do liczby ży wy ch mieszkańców metra. Okazało się, że wy nik wy pada dość niekorzy stnie dla ty ch drugich. Na ty le, że niepotrzebny by ł nadzwy czajny intelekt, by zrozumieć, że jeśli puści się problem na ży wioł, to za jakieś dziesięć lat tunele będą po prostu zawalone szkieletami, zarówno ty ch, co zginęli gwałtowną śmiercią, jak i ty ch, co odeszli z przy czy n naturalny ch. I wszy stko przez to, że ży wi by li zby t zajęci swoimi sprawami, żeby zwracać uwagę na martwy ch. Ci ostatni mogli przecież świetnie się oby ć bez broni, paliwa i jedzenia. Więc po co tracić na nich drogocenny czas? Niech martwi sami grzebią swoich? Niech zabierają ich do siebie do tuneli, niech wy pełniają nimi trupie squaty, by le nie pchali się na stacje, do ży wy ch. W takim razie jak będzie wy glądać metro w przy szłości? Metro – martwo… I oto smugi światła latarek nie przecinają już zwy kłej pustki, ale bezskutecznie próbują przebić się przez nagromadzenie kości miednicy i udowy ch, strzępów na wpół zbutwiały ch ubrań, pusty ch czaszek. Teraz podróż od stacji do stacji trwa dziesięć, dwadzieścia razy dłużej. Oddziały muszą torować sobie drogę, odsuwając na boki zwały kości. Ludzie oczy szczają sobie wąskie przejścia, posuwają się naprzód dzięki szy bom wenty lacy jny m i boczny m tunelom. Przejażdżki drezy nami przejdą do historii. Komunikacja między stacjami staje się luksusem. Świat mieszkańców metra, i bez tego niewiary godnie ograniczony, zawęża się do ciasnej przestrzeni stacji. A śmiertelność rośnie, hałdy kości robią się coraz wy ższe. Mija jakiś czas i powolny nurt rzeki szkieletów wlewa się na zamieszkałe stacje. Zakorkowani na swoich peronach ludzie wciąż umierają. W końcu zemsta niepogrzebany ch umarły ch dokonuje się – metro staje się po prostu martwą jamą, grobem pełny m kości.
Metro – martwo… Brednie! Jest wiele sposobów, by pozby ć się szkieletów. Ludzie na pewno rozwiążą ten problem. Przecież grzebią swoich bliskich? A jeśli każdy znajdzie czas, by pochować zwłoki nieznajomego człowieka, to ów koszmarny obraz odmalowany pędzlem jego fantazji nigdy się nie ziści. Anatolij poczuł lekkie szturchnięcie w ramię. Za nim stał Kolka. Lufa jego automatu by ła opuszczona i latarka oświetlała nogi szkieletu. Pozostała część kościotrupa kry ła się w ciemności składziku. – Wiesz co, Tola, matka opowiedziała mi kiedy ś jedno stareńkie podanie. – Jakie znowu podanie? – Jeśli pochowasz jednego niepogrzebanego zmarłego, Bóg odpuści ci trzy grzechy. – W takim razie, przy jacielu, będziesz miał grzebania a grzebania – rozległ się szy derczy głos Sieriogi. – Grzechów to ty masz od groma. Na przy kład rok temu poży czy łeś ode mnie cały magazy nek nabojów, ale żeby oddać… To grzech nie spłacić długu. – Trzy grzechy, powiadasz? – Anatolij obliczy ł w my ślach czas potrzebny do tego, żeby wy kopać w niepodatny m gruncie jamę, i podjął decy zję. – Kola dobrze mówi! W składziku znaleźli czerwone i czarne łopaty zrobione z fragmentów samochodowy ch karoserii. Oddział musiał ty mczasowo przekwalifikować się na zespół grabarzy. Wspólny mi siłami wy kopali dół w mniej niż dziesięć minut. Dzięki temu, że ubranie na szczątkach nie zbutwiało do końca, szkielet nie rozsy pał się, kiedy wkładali go do grobu. Na rozkaz Anatolija chłopaki zaczęły zakopy wać zwłoki. I nagle coś brzęknęło donośnie. Na szy ny upadł automat Griszy. Potem rozległ się bolesny jęk. Grisza zatkał sobie uszy rękami i chwiał się na samy m skraju dziury w ziemi. – Sły szy cie? Skrzy dła szumią! – wy bełkotał, zaciskając z całej siły oczy. – Ptaki! Zadziobały go ptaki! Popatrzcie na jego głowę! Co wy, nie widzicie? To ślady dziobów! Tu mieszkają ptaki! Grisza rzucił się do automatu. Zanim zdąży li go powstrzy mać, chwy cił broń i oparłszy się plecami o ścianę, gwałtownie zadarł lufę do góry. – Nie poddam się tak łatwo! Ja… Wszy stkich niemal sparaliżowało. Czas zasty gł, jakby zamarzł… I ty lko dla Toli wciąż by ł ciepły, pły nny. Każda kula wy strzelona w sufit przez oszalałego Griszę uderzy w żelazne tubingi i odbije się ry koszetem, obracając się przeciwko strzelającemu, przeciwko jego towarzy szom… Anatolij złapał jedną ręką za lufę automatu i ostro skierował ją w dół, a drugą wy rżnął panikarza w podbródek tak, że ten osunął się bezgłośnie po ścianie na tory. Chłopaki zasty gły z ustami otwarty mi ze zdumienia. Dowódca roztarł obolałą pięść. – Za jakieś pięć minut nasz ornitolog przy jdzie do siebie. Zdawałoby się, że na ty m zakończy ł się ciąg niespodzianek. Ale nie. Do wtóru dalekiego jęku tunelowego przeciągu ktoś gwizdał wesołą melodię. Nikita! Przy siadłszy pod ścianą nieopodal świeżego grobu, z miną jakby nigdy nic, przebierał się w swój wy ciągnięty z plecaka mundur komisarza ludowego. – Odkry to jeszcze jeden sposób walki z lękiem przed zamkniętą przestrzenią – mruknął zjadliwie. – Najlepsze lekarstwo to prawy prosty w szczękę. Brawo, towarzy szu Anatoliju. My ślę,
że kiedy się ocknie, problemu już nie będzie. Anatolij ze zdziwieniem obserwował manipulacje Nikity. Ten przestał gwizdać, krzy wiąc się, naciągnął drugi but, wstał i wcisnął czapkę na ły se ciemię. – Ty lko skąd mu się ubzdurało, że tu są ptaki? – zapy tał Sierioga. – To jakieś diabelstwo. – Ech, młodzi, wielu rzeczy nie wiecie – odezwał się Nikita. – Pierwszą nazwą stacji Prospekt Marksa by ł Ochotny j Rjad – My śliwski Targ. A dlaczego? Dawno temu na ulicy Ochotny j Rjad handlowano dzikim i domowy m ptactwem. No i teraz ta dziczy zna lata po metrze, ty lko nie wszy scy ją widzą. Przy jaciele, na świecie jest wiele rzeczy, o który ch się nie śniło naszy m uczony m. Takim jak Korbut. Anatolij cały się spiął, ale nie dał nic po sobie poznać. Grisza się poruszy ł. Usiadł z jękiem i potarł obolałą twarz. Nic nie pamiętał i ze zdziwieniem patrzy ł na pochy lony ch nad nim chłopaków. Anatolij puścił mimo uszu jego py tanie o to, co się stało. Grisza zachowy wał się normalnie, spoglądał wokół jasny m wzrokiem. Można by ło iść. Szy bko zasy pali grób i ruszy li naprzód. Anatolij nie zapy tał Nikity, dlaczego przy wdział swój mundur, a ekwipunek otrzy many na Wojkowskiej zostawił. Wszy stko i tak by ło jasne. Za jakieś pół godziny wejdą na główną stację Linii Czerwonej. I tam Nikita będzie jednak wy glądał lepiej w swoim czarowny m mundurze niż w wy świechtanej cy wilnej mary narce. Wszy stko szło zgodnie z planem i Anatolij wrócił my ślami do ptactwa, który m handlowano na ulicy Ochotny j Rjad. Czy ptaki mają duszę? Jeśli wierzy ć Griszy, wy chodzi na to, że mają. By ć może dusze zabity ch ptaków rzeczy wiście skry ły się pod ziemią i miotają się pod sklepieniem tunelu. Niewidoczne dla oczu, wy dają niesły szalne dźwięki… Niesły szalne dla większości ludzi. Kiedy z metra korzy stano jeszcze zgodnie z jego przeznaczeniem, pociągi mknęły pod ulicą Ochotny j Rjad hałaśliwie i z wielką prędkością, zagłuszając łopot skrzy deł i krzy ki. Ty lko nocą który ś z robotników torowy ch mógł sły szeć jakieś dziwne dźwięki… Po Kataklizmie wszy stko się zmieniło. Ludzie musieli się pogodzić z szumem skrzy deł widmowy ch ptaków fruwający ch nad ich głowami. Anatolij dał rozkaz, by schować automaty pod kurtkami i przy gotować się do wejścia na stację. Prospekt Marksa powitał oddział nieco wcześniej, niż się spodziewali. Przed nimi rozbły snął i zaczął momentalnie rosnąć żółty płomy k. – Spokojnie – pouczy ł ich Nikita. – Przekroczy liśmy linię trzechsetnego metra. A nasi mają tu nie ty lko stacjonarne posterunki, ale i mobilne… Nasi? – chciał spy tać Anatolij, ale nic nie powiedział. Po kilku sekundach dał się sły szeć charaktery sty czny stukot ręcznej drezy ny. Z ciemności dobiegł surowy głos: dowódca zwiadu nakazał im stanąć i ostrzegł, że w razie nieposłuszeństwa otworzy ogień. Nikita kiwnął głową Anatolijowi, podniósł ręce i wy szedł w krąg światła latarki: – Nie strzelajcie, swoi! Czterej strażnicy rozpoznali mundur Nikity i ten, opuściwszy ręce, skierował się w stronę drezy ny. Anatolij położy ł dłoń na rękojeści pistoletu, znacząco popatrzy ł na Sieriogę, który nie wy ciągał automatu, ale trzy mał go w gotowości bojowej. Moment prawdy … Jeśli Nikita zwabił oddział w pułapkę, trzeba będzie zarządzić odwrót w walce. Jednak po
rozmowie ze strażnikami Nikita odwrócił się i podszedł do Anatolija, a drezy na odjechała w stronę stacji. – Wszy stko w porządku. Przepuszczą nas bez problemu. Zapamiętajcie, chłopaki: jesteście z naszy ch, z Dzierży ńskiej – instruował Nikita. – Radzę wam zachowy wać się swobodnie, nie gadać z nikim o głupotach. Żeby uniknąć niepotrzebny ch py tań, będziemy musieli na chwilę się zatrzy mać. Przekąsimy coś i tak dalej… Tola dużo by oddał, żeby dowiedzieć się, co miało znaczy ć to „i tak dalej”. I czy aby nie uroczy ste oddanie w niewolę? Żałował, że wcześniej nie podjął decy zji, czy wierzy Nikicie, czy nie. Cholera, teraz już nie by ło odwrotu. Zarówno sukces operacji, jak i dalszy los grupy znalazły się w rękach opasłego uciekiniera. Wkrótce Anatolij usły szał gwar wielu głosów, znak tego, że zbliżali się do gęsto zaludnionej stacji. Na torach wznosiła się twierdza zbudowana z solidnie ułożony ch worków z piaskiem, drogę zagradzał pasiasty szlaban. Między workami ciemniały otwory strzelnicze, z który ch sterczały lufy automatów. Drezy na pojechała z powrotem na trzechsetny metr. Wartownicy obrzucili ich ponury mi spojrzeniami, ale nie dało się w ich wzroku wy czy tać otwartej wrogości. Szlaban się podniósł. Oddział wkraczał na tery torium nieprzy jaciela. Trzeba by ło uważać na każdy ruch i każde słowo, wy strzegać się najdrobniejszej pomy łki. Anatolij wprost płonął z ciekawości. Nigdy mu się nie zdarzy ło postawić stopy na terenie Linii Czerwonej i wszy stko by ło tu dla niego interesujące. Pewnie coś podobnego czuli odkry wcy nowy ch lądów i konkwistadorzy w epoce odkry ć geograficzny ch. Przecież nie ty lko chciwość i blask złota gnały ich naprzód. Jaki sens miało ży cie wciąż w jedny m miejscu? Domatorzy ży ją dwakroć krócej.
Rozdział 6
Lekcja z ciągiem dalszym Nikita jako pierwszy wskoczy ł na szary granit peronu. Nie potrzebował żadny ch dostawiany ch schodków, doskonale poradził sobie bez nich, oparł się rękami o krawędź i lekko przerzucił nad nią swoje tęgie ciało. Po jego niezgrabności nie został nawet ślad. Stał na górze z uśmiechem gościnnego gospodarza, czekając, aż na peron wejdzie cały oddział. Nikitę zauważono naty chmiast. Podbiegł do niego ży wy człowieczek w cy wilny m ubraniu. Powitał serdeczny m uściskiem ręki. Człowieczek by ł, jak się zdawało, podwładny m Nikity. Uważnie wy słuchał dy spozy cji grubasa i kiwał głową z taką energią, że ta omal mu nie odpadła. Po otrzy maniu poleceń (Anatolijowi nie udało się usły szeć ani słowa) z zadziwiającą prędkością pomknął je wy konać. Nikita gestem zaprosił grupę, żeby szła za nim. Oddział ruszy ł naprzód wzdłuż rzędu masy wny ch podwójny ch filarów oklejony ch plakatami propagandowy mi. Podobnie jak na Wojkowskiej, mieszkali tu ludzie ideowi. Ciągnącą się wzdłuż jednego z torów ścianę niemal w całości pokry wało ogromne hasło. Na ściśle dopasowany ch kawałkach białego plastiku czerwoną farbą napisano: „Chwała Komunisty cznej Partii Metra!”. Pod względem wizualnej agitacji we wszy stkich możliwy ch odmianach Wojkowska– Hulajpole nie ustępowała Prospektowi Marksa. Jednak tutaj wszy stko wy glądało solidniej i bardziej monumentalnie. Anatolij spodziewał się czegoś w ty m rodzaju, ale mimo to by ł zdumiony. Wszy stko, co przeczy tał w pożółkły ch od upły wu czasu książkach o dawny ch komunistach, wszy stko, co sły szał o czerwony ch na gorący ch mity ngach anarchistów, ułoży ło mu się w głowie w żelbetowy stereoty p. Wy obrażał sobie czerwony ch jako prawdziwy ch zombie albo roboty, które mówią nie inaczej jak ty lko hasłami, ży wią się ideami i w imię realizacji swoich ideałów potrafią odpiłować sobie ręce, nogi i… Krótko mówiąc, są zdolni do wszy stkiego. Na Prospekcie Marksa nie pozostał z tego stereoty pu kamień na kamieniu. Stacja kipiała ży ciem. Właśnie ży ciem, a nie mechaniczną egzy stencją ludzi robotów. Od razu zauważało się ład i czy stość. Nie kłującą w oczy, stery lną czy stość Białoruskiej, gdzie sprzątacze wprost polowali na każdy rzucony na ziemię niedopałek. Tu porządek nie by ł celem samy m w sobie, lecz ty lko rozsądny m środkiem zachowania higieny. Ściany stacji zostały wy kończone biały m marmurem, sklepiony sufit pokry wały kwadratowe reliefy. Tola nie dostrzegł nigdzie plam wilgoci. Stację obmy wało równomierne łagodne światło, które nie raziło oczu, ale też nie tworzy ło cieni. Zdawało się, że na Prospekcie Marksa jest obecny jakiś szczególny duch, atmosfera
wspólnoty, jedności. Tutaj, inaczej niż na stacjach handlowy ch sąsiadujący ch z Hanzą, ludzie nie przy pominali miotający ch się chaoty cznie owadów, karaluchów w szklany m słoiku, lecz podlegali pewnemu porządkowi… Nie, nawet nie porządkowi, ale wspólnemu sensowi. I z jakiegoś powodu Toli nie wy dawało się, że wszy stko robi się tu pod przy musem, jak wpajali mu anarchisty czni ideolodzy. Pod jedny m z filarów grupa młody ch ludzi z zainteresowaniem czy tała i omawiała na bieżąco gazetkę ścienną. Przechodząc obok nich, Anatolij zdołał przeczy tać nagłówek: „Towarzy sz Moskwin wzy wa do zachowania czujności”. Przerwę między następny mi dwoma filarami wy pełniała grupa ludzi obserwująca przejście jakiejś delegacji, której przewodził młody, ale niesły chanie poważny człowiek w okularach w rogowy ch oprawkach. Miał na sobie jasną, zapiętą pod szy ję kurtkę od munduru z dwiema nakładany mi kieszeniami i czarne spodnie, który ch nogawki włoży ł w wy sokie buty. Przechadzał się powoli i majestaty cznie po peronie, przy glądając się wy strojowi stacji, i z rzadka wy dawał jakieś polecenia. Wokół niego uwijali się dwaj niżsi rangą urzędnicy. Słuchali z uwagą tego, co mówił przełożony, kiwali głowami i naty chmiast zapisy wali coś w notatnikach. Ty lko raz groźny przy wódca pozwolił sobie na okazanie emocji. Kiedy z tłumu przy biegła do niego mniej więcej ośmioletnia dziewczy nka w czerwony m krawacie i ze słowami: „Witamy towarzy szy ze stacji Sztandar Rewolucji!”, wręczy ła mu bukiecik papierowy ch kwiatów. Tamten uśmiechnął się, pochy lił i cmoknął pionierkę w policzek. Nieco dalej, pośrodku peronu, stała szafka okry ta czerwony m materiałem. Na przy mocowanej do niej kartce napisano: „Zbiórka darów na odtworzenie mozaikowego portretu twórcy ruchu komunisty cznego”. W górnej części szafki widniał okrągły otwór przy pominający dziurę po kuli i na oczach Anatolija dwóch ludzi zdąży ło wrzucić tam po kilka naboi. Zobaczy ł portret, o który m by ła mowa, na szczy towej ścianie peronu. Wzniesiono tam rusztowania, na który ch pracowali konserwatorzy. Anatolij postanowił w celach konspiracji dołoży ć swoją cegiełkę do szlachetnej sprawy odtworzenia mozaiki. Wsunął rękę do kieszeni, ale nie znalazł tam ani jednego naboju. Ofiarę złoży ł Siergiej. Pod przy chy lny m wzrokiem Nikity wrzucił do dziury w szafce dwa naboje. Handel na Prospekcie Marksa odby wał się w sposób uporządkowany. Jedzenia nie oferowano tu wcale. Mieszkańcy stacji ży wili się wy łącznie w wielkim namiocie z napisem „Zbiorowa stołówka”. W pięciu inny ch, porozstawiany ch w równy ch odstępach, handlowano pokarmem ideologiczny m. By ły tu nieźle nary sowane plakaty z wizerunkiem wzy wającego do czujności towarzy sza Moskwina. Spod napisu: „Towarzy szu, wróg nie śpi!”, patrzy ł z nich surowo młody człowiek z czerwoną kokardą na piersi. W sprzedaży by ły znaczki z profilami Lenina, Stalina i Marksa, egzemplarze gazety „Wiadomości Komunisty cznej Partii Metra”, czerwone kokardy i mnóstwo broszur wy drukowany ch na pożółkły m papierze. Wojskowi w panterkach i mundurach przy pominający ch ten Nikity tłoczy li się przed namiotem, w który m handlowano stary mi odznaczeniami i prawdziwy mi znaczkami. Anatolij bardzo żałował, że nie może przy jrzeć się ty m skarbom bliżej. Znał na Hulajpolu człowieka, który mówił o sobie falery sta i pokazy wał Toli swoją kolekcję znaczków. Najróżniejszego kształtu blaszki, zarówno nowe, jak i z łuszczącą się emalią, przedstawiały nieznany ch Anatolijowi ludzi i niezrozumiałe sy mbole minionej epoki. Zdawało się, że studiując te znaczki, można by poznać cały umarły świat…
W kolejny m namiocie sprzedawano książki. Ignorując surowy wzrok Nikity, Anatolij zatrzy mał się przed straganem. Na czterech półkach ustawiono grube tomy Kapitału, kilka wersji pełnego zbioru dzieł Lenina i dziesiątki mniej okazały ch książek i broszur. Nieśmiertelne dzieła klasy ków komunizmu! Anatolij na próżno szukał wśród tej obfitości czegokolwiek z literatury pięknej. Jeśli nawet taka tu by ła, to ukry ta w jakiejś bibliotece, a na sprzedaż wy stawiano ty lko te pod każdy m względem ciężkie księgi. – Interesujecie się książkami? Pochłonięty studiowaniem towaru Anatolij nie zwrócił nawet uwagi na sprzedawcę. A warto by ło. Anatolij podniósł wzrok. Py tanie zadała dziewczy na na oko dwudziestoletnia. Wielkie szare oczy pod regularny mi łukami brwi, drobniutki, pięknie zary sowany nos, łagodny owal twarzy, leciutko wilgotne różowe usta… Nieznajoma by ła nadzwy czaj piękna. Anatolij nie mógł zrozumieć, co taka niebiańska istota robi w metrze. Na szarej bluzce od munduru miała naszy ty skrawek materiału o kształcie czerwonej flagi z żółty m profilem Lenina. Na widok zawadiackiego uśmiechu dziewczy ny Tola oniemiał i dopiero po dłuższej chwili wy dusił z siebie odpowiedź twierdzącą. Ona zaś zaczęła wy chwalać swoje książki. Ty lko że Anatolij niczego nie sły szał. Obserwował ruchy wdzięczny ch rąk, patrzy ł na smukłe palce gładzące grzbiety tomów, zachwy cał się blond lokiem wy suwający m się spod czerwonej chustki. – Zdaje mi się, że zupełnie mnie nie słuchacie… – przy wołała go do porządku dziewczy na. – Tak. To znaczy nie – ocknął się Anatolij. – Proszę mi powiedzieć, nie wy daje się pani, że pani towar trąci my szką? Taki piwniczny powiew. – Puścił do niej oko. – Idee Lenina nigdy się nie zestarzeją! – zaprotestowała gorąco. – Za szy bko grzebiecie Włodzimierza Iljicza! Tola wzruszy ł ramionami. Na pochowanie Lenina by ło już za późno. Ale wszczy nać spór ideologiczny z pozbawioną poczucia humoru dziewczy ną w bastionie marksizmu-leninizmu… Trudno by łoby wy my ślić coś bardziej szalonego. Nie miał jednak ochoty ustępować, więc zmienił takty kę. – Przy da mi się reedukacja. – Uśmiechnął się szeroko i przedstawił się, podając jej rękę: – Tola. – Jelena… Doty k ciepłej dłoni dziewczy ny by ł jak porażenie prądem. Tola nie chciał wy puszczać smukłej dłoni, a Jelena jej nie zabierała. Proces reedukacji ewidentnie się rozpoczął, ale nie by ło mu sądzone się rozwinąć. – Co tu się dzieje?! Skąd ty się tu wziąłeś, prostaku? Własny ch dziewczy n ci mało? Gdzie… Py tanie zadał dobrze zbudowany zawadiaka, z małą głową, szerokimi barkami i pusty mi jak tunele oczami. Na piersi ściśniętej na wpół wojskową kurtką widniał taki sam znaczek jak u Jeleny. „Młodzieżowe Bry gady Partii Komunisty cznej”, przy pomniał sobie Tola. Właśnie. Komsometr? Metromoł? Komsomoł! Chamski komsomolec odepchnął Anatolija i próbował wy ciągnąć dziewczy nę zza straganu, łapiąc ją boleśnie za przegub. Spadła jedna z półek, książki poleciały na ziemię. Jelena zagry zła wargi i milczała, ale Toli wy starczy ło jedno jej spojrzenie. Zapominając o konspiracji, położy ł nachalnemu ty powi rękę na ramieniu. – Ej, towarzy szu! Co jest, partia nie nauczy ła dobry ch manier?
Komsomolec nie zrozumiał, o co chodzi. Widocznie nie miał wcześniej okazji spoty kać się z oporem. Po chwili zmieszania, nim sens słów Toli dotarł do draba, jego oczy zaczęły nabiegać krwią, a palce zacisnęły się w pięści. – Może ty, młokosie, nauczy sz mnie manier? Anatolij zdąży ł złapać uniesioną do ciosu rękę, a potem popisowy m chwy tem Dziadka wy kręcił ją komsomolcowi za plecami. Ten zawy ł z bólu i pochy lił się tak, że oparł się nosem o stragan. Chwilę triumfu zakłócił wściekły głos Nikity : – Zostaw! Drab wy winął się i wy raźnie zamierzał konty nuować bójkę, ale dostrzegł Nikitę i wy ciągnął się jak struna w pozy cji na baczność. Chciał już otworzy ć usta, ale Nikita nie by ł w nastroju do wy słuchiwania wy jaśnień: – Won, przy głupie! – wy szeptał enkawudzista, z trudem hamując emocje. Komsomolec uznał, że lepiej będzie zrejterować, i wkrótce rozpły nął się w ciemny m końcu peronu. Nikita, spoglądając ze złością na Tolę zmrużony mi oczami, pokręcił głową. Toli pozostało ty lko jedno: uśmiechnąć się ze skruchą. Nikita odszedł bez słowa. Jelena obdarzy ła Anatolija zakłopotany m uśmiechem: – Dziękuję… Ten natręt zupełnie nie daje mi ży ć. – Proszę się zwracać z ty m do mnie. – Tola, wstrzy mując oddech, odwzajemnił uśmiech. – W drodze powrotnej jeszcze do pani zajrzę i coś kupię. No bo jak będzie mnie pani reedukować bez literatury naukowej. A na razie proszę o wy baczenie… Czekają na mnie sprawy. – Mam nadzieję, że to jakieś wielkie czy ny … – Jelena uśmiechnęła się jakoś inaczej, śmielej. – Zapraszam ponownie. Dowódca, który na chwilę zapomniał o własny m oddziale, teraz rzucił się za nim w pogoń, poty kając się i ciągle oglądając za siebie. Grupa zdąży ła już wejść do jednego z namiotów, a Nikita dreptał nerwowo przed wejściem, czekając na spóźnionego Tolę. Burknął coś z niezadowoleniem, jednak Anatolij nie zwrócił na jego słowa najmniejszej uwagi. Po co obiecy wał dziewczy nie, że wróci? Czy w ogóle mógł obiecać to samemu sobie? W namiocie stał drewniany stół nakry ty do posiłku. Na gości czekały talerze z parujący mi kiełbasami i duszony mi grzy bami oraz herbata. Oprócz znajomego już ruchliwego człowieczka siedział tu poważny starszy mężczy zna o wy glądzie profesora, który przedstawił się jako Michaił Andriejewicz. Ucieszy ł się z przy jścia gości, jakby czekał na nich całą wieczność. Uścisnął rękę każdemu z nich, a kiedy przy szła kolej na Anatolija, zapy tał nawet: – Nikita powiedział, że jesteście z Jugo-Zapadnej. No i jak tam teraz jest? – W porządku – odparł ze zdziwieniem Tola i pomy ślał: Dlaczego z Jugo-Zapadnej? Rozejrzał się czujnie dookoła, ale nie zauważy ł niczego podejrzanego. – By wałem tam nieraz i zawsze miałem jak najlepsze wspomnienia – mówił ty mczasem Michaił, wy ciągając rękę w geście powitania. – Tunele są tam oczy wiście niebezpieczne, ale… Dłoń Michaiła Andriejewicza by ła sucha i gorąca, a paznokcie starannie przy cięte. On sam zaś by ł średniego wzrostu i w swoim prawie nowy m szary m garniturze i wy czy szczony ch na wy soki poły sk czarny ch pantoflach wy glądał jak prawdziwy elegant, a to w metrze zdarzało się niezwy kle rzadko. Mężczy źni w metrze dla wy gody strzy gli się krótko: nie wszy scy mogli sobie pozwolić na
pry sznic choćby i raz na dwa ty godnie. Wy jątkami by li zepchnięci na dno ży cia żule czy wy niesieni pod strop przy wódcy w rodzaju Nestora. A Michaił Andriejewicz też nosił długie włosy. I co chwilę, ary stokraty czny m, pełny m godności gestem, odrzucał spadający mu na oczy siwy kosmy k, nieustannie się przy ty m uśmiechał. Ale dziwny to by ł uśmiech – brały w nim udział same wargi. Nie znajdował odbicia ani w gestach, ani w spojrzeniu. Wy blakłe niebieskie oczy pozostawały przy ty m zimne. Zupełnie jakby z ciała niesły chanie uprzejmego Michaiła Andriejewicza korzy stała inna istota, obserwująca otaczający ją świat przez otwory w czaszce. Ten człowiek od razu zaniepokoił Anatolija. Czego on tu chciał? Dlaczego patrzy ł na chłopaków jak krawiec biorący miarę na garnitur? Co to za oględziny ? A ta dziwna uwaga o JugoZapadnej? By ć może przy by cie z oddalonej stacji by ło częścią legendy spreparowanej przez Nikitę. W takim wy padku rodziło się logiczne py tanie: kiedy Nikita zdąży ł powiedzieć o ty m Michaiłowi Andriejewiczowi? Anatolij patrzy ł na chłopaków, którzy pochłaniali z apety tem wieprzową kiełbasę i popijali ją herbatą z grzy bów. On sam stracił wszelką ochotę na jedzenie. Czy to pułapka? Nikita wprowadził grupę w zasadzkę i teraz Anatolij na własnej skórze doświadczy wszy stkich uroków ży cia dy sy denta w komunizmie? Zwiną ich zaraz po wy jściu z namiotu? Mózg zaczął mu pracować w try bie alarmowy m. Potrzebny jest plan odwrotu. Pierwszy etap nie budził wątpliwości – kule dla Nikity i Michaiła Andriejewicza. Potem, korzy stając z paniki, oddział zeskoczy na tory i przebije się przez posterunek. Przy duży m szczęściu przechwy cą drezy nę. Tak działali bohaterowie Anatolija. Tak by postąpił Che Guevara. Jednak do tunelu nie dotrą wszy scy. Na peronie jest pełno wojskowy ch, polowanie na dy wersantów rozpocznie się w ciągu kilku sekund. Zresztą cy wile też wy każą się czujnością, do której ich wzy wa towarzy sz Moskwin. Ciekawe, co zrobi w chwili walki anioł w czerwonej chustce. – Moja praca polega na zaznajamianiu wszy stkich, którzy dawno nie by li na stacji, z naszy mi nowy mi osiągnięciami. Jestem lektorem naszego komitetu partii. Oświadczenie Michaiła Andriejewicza by ło tak niespodziewane, że Anatolij aż się wzdry gnął. Lektor! To ty lko lektor albo nawet przewodnik wy cieczek. Niech to diabli! Anatolij wy my ślał sobie od najgorszy ch. Jeszcze pół minuty i zacząłby strzelać na wszy stkie strony. Kiedy Nikita zdąży ł powiedzieć o ty m, że przy by li z Jugo-Zapadnej? Ależ wtedy ! Wtedy, kiedy dowódca grupy dy wersantów gapił się na ładniutką komsomołkę! Miał ochotę samemu sobie dać po gębie. Anatolij zaczął słuchać przemowy Michaiła Andriejewicza. – Ograniczony czas waszej wizy ty na naszej stacji nie pozwala mi pokazać wszy stkiego, co zrobiono tu dla przy wrócenia wiodącej roli Partii Komunisty cznej w obecnej skomplikowanej sy tuacji polity cznej i ekonomicznej, aby podnieść poziom ży cia komunisty cznej społeczności metra. Oczy wiście Prospekt Marksa to ty lko niewielka część Między stacjonówki, ale dąży my do tego, by stać się wzorem do naśladowania. Kilka dni temu, towarzy sze, odnotowaliśmy znaczące wy darzenie. W zachodnim przedsionku stacji otwarto przedszkole. Dzieci to kwiaty ży cia i zamierzamy hodować te kwiaty w nowej, przepięknej oranżerii. Od tej pory malcy z pobliskich stacji będą wy chowy wać się w jedny m miejscu, pod nadzorem doświadczony ch pedagogów. Nie będą już mieli rodziców, a raczej ich rodzicami będą wszy scy, którzy stoją pod naszy mi
wspaniały mi sztandarami. Razem wy chowamy dorastające pokolenie w duchu… Panika – oto do czego mogą doprowadzić pochopne wnioski. Michaił Andriejewicz mówił dalej i z każdy m kolejny m słowem Anatolij by ł coraz mocniej przekonany, że ma przed sobą prawdziwego lektora. A to, że mówca ma nieco dziwną powierzchowność, to jeszcze nie powód, żeby częstować go kulką. Profesja Michaiła Andriejewicza wy jaśniała wszy stko, co jeszcze kilka minut wcześniej wy dało się Anatolijowi podejrzane: dobry garnitur, wy pucowane pantofle, ary stokraty czne gesty i przeszy wające spojrzenie. Wszy stko by ło bardzo proste: wiedziony zawodowy m nawy kiem lektor badał audy torium, przed który m miał wy stępować. Tola odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. Chy ba można by ło się rozluźnić i po prostu posłuchać opowieści o ży ciu ludzi na tajemniczej Linii Czerwonej. Wiele z tego, o czy m z patosem mówił Michaił Andriejewicz, wzbudzało ty lko uśmiech. Podzielać jego pewność co do tego, że już za rok wszy stkie linie metra dobrowolnie staną się czerwone po ty m, jak naocznie przekonają się o sukcesach gospodarczy ch komunistów, by łoby śmiesznie i niedorzecznie. Za to idea wzajemnej pomocy między stacjami przy padła Anatolijowi do serca. Czy to nie o ty m pisał Kropotkin we Wspomnieniach rewolucjonisty? Co jeśli nie pomoc wzajemna doprowadzi do rozwoju poczucia sprawiedliwości wraz z jego nieodłączny mi towarzy szami – poczuciem równości i równouprawnienia? Tak, komuniści mają przy wódców, i na razie znajdują się oni w uprzy wilejowany m położeniu. Na obecny m etapie inaczej się nie da. A wkrótce, wedle słów Michaiła Andriejewicza, staną się oni raczej ludźmi z inicjaty wą niż władcami. Kiedy wy stąpienie dobiegło końca, Anatolij razem z inny mi bił brawo lektorowi: nawet jeśli ten kłamał, to kłamał znakomicie. Wy chodząc na zewnątrz, Tola pożałował, że nawet nie tknął poczęstunku. Sądząc po pusty ch miskach i zadowolony ch minach jego podwładny ch, czerwoni potrafili nie ty lko gadać. Zanim w ślad za resztą wszedł do tunelu, Anatolij rzucił pożegnalne spojrzenie w kierunku namiotu z książkami. Dziewczy na układała woluminy na półce i nie patrzy ła w jego stronę. Bez sprawdzania dokumentów czy inny ch formalności oddział minął posterunek. Ciemność tunelu, bliskość celu, a jeszcze bardziej kolejne pojawienie się nieznajomego z latarką znów obudziły w sercu Anatolija uczucie niepokoju. Przed nim szedł Nikita. Teraz sprawiał wrażenie człowieka znającego swoją wartość, który nie obawia się już kary za zdradę. Zachowy wał się zupełnie tak, jakby szedł na spacer… A przecież ry zy kował wcale nie mniej, a może nawet więcej niż każdy z dy wersantów! Nie, Tola znów zdusił swoje podejrzenia. Po prostu człowiek idzie przez tunel, który dobrze zna. Czuje się tu pewnie: ty le się tu już nachodził. Chłop jest zorientowany : dużo wie o metrze i zna historię – weźmy choćby opowieść o duszach ptaków na stacji Ochotny j Rjad. Czy to źle, kiedy twój przewodnik jest doświadczony ? Tola patrzy ł na Nikitę i nie miał jednoznacznej odpowiedzi na to py tanie. Kiedy stacja Prospekt Marksa została daleko z ty łu, światło latarek natrafiło na przy mocowaną do sufitu dużą plastikową tablicę z napisem „Uwaga! Strefa specjalnej kontroli. Wstęp na Stację imienia Dzierży ńskiego surowo wzbroniony. Tranzy t – ty lko po okazaniu dokumentów”. Anatolij zmarszczy ł brwi. Jaki znowu tranzy t? Zresztą wchodzić na stację też nie mają potrzeby. Niewielki peron, drzwi z zamkiem kodowy m, podłoży ć bombę, ustawić timer i do domu.
Jeśli wszy stkim się poszczęści… Pięćdziesiąt metrów za tablicą Nikita wprowadził grupę do składziku. Zostawili tam wszy stko, co mogło krępować im ruchy, i przeprowadzili ostatnią krótką naradę. Dalsza droga odby wała się już bez latarek. W ciemności tunel sprawiał sto razy bardziej nieprzy jazne wrażenie niż wcześniej. Dzwoniącą w uszach nieprzy jemną ciszę zakłócał jedy nie chrzęst tłucznia pod stopami. Niech to licho, jak ten czas się wlecze! Chciałoby się jak najszy bciej przejść do rzeczy. Nawet nie ty le wy konać rozkaz, ile po prostu rozerwać na strzępy i tę martwą ciszę, i przy gniatającą nieokreśloność. Anatolij dosłownie czuł, że jego naprężone do granic wy trzy małości nerwy upodobniły się do wibrujący ch z napięcia strun. I wtedy … Nie od razu zrozumiał, co sły szy. Za jego plecami… ktoś się śmiał. Boże jedy ny, towarzy szu Kropotkin, żeby to mi się ty lko wy dawało – poprosił w duchu Tola. Po prostu malutka halucy nacja, co? Niewielkie przesunięcie fazy. Nikt nie mógłby śmiać się w takiej chwili. A jednak… Sierioga, jego wierny, niezawodny Sierioga szczerzy ł na całego swoje równe żółte zęby. Trzy mał automat za koniec lufy, wlokąc kolbę po ziemi. Pod surowy m wzrokiem dowódcy Siergiej podniósł dłonie do twarzy, próbując zetrzeć uśmiech od ucha do ucha, ale to ty lko bardziej go rozbawiło. – Tola! Z nas są psss… Nigdy nie my ślałeś, co przy pomina tunel? U kobiet? Cha, cha, cha… W takim teraz jesteśmy trudny m położeniu… I Siergiej zaczął śmiać się tak bardzo, że zatrzęsły mu się ramiona, a w oczach pojawiły się łzy. Niespodziewanie przy łączy ł się do niego Kola. Ten nawet nie próbował mówić, ty lko po prostu patrzy ł na ścianę i tępo rżał. Epidemii śmiechu uległ też Grisza. Rechotał tak, że aż się zgiął wpół. Anatolij nabrał pełną pierś powietrza i wy mierzy ł Sieriodze policzek. To ty lko wy wołało nowy napad niepowstrzy manej wesołości. Tola zdał sobie sprawę, że kompletnie stracił kontrolę nad sy tuacją. Śmiali się wszy scy. Maksa szalenie rozweselała lufa automatu, Grisza pękał ze śmiechu na widok własny ch butów, Artur śmiał się tak bardzo, że padł na ziemię i wił się, trzy mając się rękami za brzuch. W niecałą minutę grupa dy wersy jna zamieniła się w bandę rechoczący ch idiotów. I wtedy rozbły sły latarki. Z obu stron naraz. Z ciemności jeden za drugim wy nurzali się ludzie w mundurach w panterkę. W odróżnieniu od rozweselonej kompanii sabotaży stów by li milczący i poważni. Anatolij wy szarpnął pistolet zza pasa, dwa razy nacisnął na spust. Strzelał niemal na ślepo, w stronę światła. Chy bił. Wszy stko działo się zby t niespodziewanie. Sekundę później potężny cios w szczękę posłał Tolę na ziemię. Rozbrojenie oddziału by ło najprostszą rzeczą na świecie. Kiedy odbierali chłopakom kałachy, noże i pistolety, ci po prostu śmiali się do rozpuku. Teraz Anatolij już wszy stko rozumiał. Nie podzielał wesołości kolegów z tej prostej przy czy ny, że nie zdąży ł spróbować jedzenia, który m poczęstowali ich na stacji. Odurzy li ich. Otruli, żeby bez żadnej strzelaniny związać ich jak bezradne szczeniaki. Wszy stkie jego podejrzenia okazały się słuszne. Lektor zwy czajnie ich zagady wał, przeciągał po to, by to świństwo zadziałało nie wcześniej i nie później, jak ty lko w dokładnie określony m miejscu zasadzki. Anatolij dusił się z wściekłości. To on i ty lko on by ł winien. Nie słuchał intuicji, pozwolił, by całkowicie zdekoncentrowała go panienka w czerwonej chustce. I oto rezultat: bez najmniejszego nawet oporu stracił całą grupę dy wersy jną. Siedmiu doborowy ch żołnierzy nawet
palcem nie ruszy ło, żeby się bronić. Co teraz robić?! Z bezsilnej złości miał ochotę wrzasnąć tak, żeby zawalił się tunel. Nie. Akurat teraz trzeba my śleć racjonalnie. Może i chłopaki są bezradne, ale z nim wszy stko w porządku. Spojrzeniem zaszczutego wilka obrzucił najbliższą okolicę i zobaczy ł Nikitę. Ten stał z rękami skrzy żowany mi na piersiach i z judaszowy m uśmiechem na ustach popędzał swoich żołnierzy. Nawet nie próbował odejść na bok. Ręka Anatolija prześlizgnęła się do wiszącego mu u pasa noża. Wy rwał ostrze z pochwy i rzucił się na Nikitę. Atak by ł niespodziewany i nic na świecie nie mogło ocalić zdrajcy od zasłużonej śmierci. Ostrze zakreśliło w powietrzu lśniący łuk. Jego ostatnim punktem powinna by ła by ć pierś Nikity, ale wy darzy ło się coś niewiary godnego. Zdrajca zrobił mały krok w bok, zewnętrzną stroną jednej dłoni zablokował cios i napięty mi palcami drugiej ostro uderzy ł Anatolija w szy ję. Eksplozja piekielnego bólu ustąpiła miejsca całkowitemu odrętwieniu. Ciało przestało mu by ć posłuszne. Nóż wy padł z rozwarty ch palców i Anatolij runął plecami na tory. Z początku widział nad sobą ty lko kłębowisko kabli i rur na suficie. Potem zasłoniła je okrągła twarz Nikity. – Pierwsze wrażenie by wa my lące, szczeniaku. Uśmiechnięta twarz odpły nęła w bok. Anatolij został odwrócony twarzą do ziemi – kopniakami, jak trup, jak worek z grzy bami. Uzmy słowił sobie, że ściągają z niego plecak z materiałem wy buchowy m. Z początku widział szy ny, podkłady kolejowe, czarny, pokry ty pleśnią tłuczeń. Zardzewiałe sworznie. Potem wszy stko zniknęło, jakby zalane czarny m smarem, i po chwili wokół by ł ty lko mrok. Anatolij poczuł, że świadomość wy cieka mu przez czarną dziurę, i wtedy w ogóle przestał istnieć.
Część druga
Terytorium bestii
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 7
Profesor Korbut Mamuśka okazała się mieć rację – Bestia istniała. By ła tak ogromna, że ludzki umy sł nie mógł tego pojąć. Co więcej, terminy, takie jak rozmiar, masa i kontury, traciły jakikolwiek sens, dlatego że by ły konkretne, skończone, a Bestia by ła wszechogarniająca. By ła częścią mroku, jego wy tworem i jądrem. A kto może powiedzieć, ile waży i jakie rozmiary ma ciemność? Ale ciemność nie umie dusić, nie umie wy woły wać bólu, wy kręcać stawów i wbijać się w skórę setkami ostry ch igieł. Ból przeszkadzał Anatolijowi się skupić, ale nawet wijąc się w straszny ch objęciach setek macek, żałosny mi resztkami świadomości rozumiał, że nie leży nieruchomo. Poruszał się, a dokładniej ciągnięto go, zry wami, powoli, w kierunku rozdziawionej, ociekającej śliną paszczy. Dopiero znalazłszy się w jej wnętrzu, człowiek zdawał sobie sprawę: wszy stkie wcześniejsze męczarnie by ły niczy m w porównaniu z ty m, co go czeka. Bestia potrafiła przedłuży ć cierpienia, doprowadzić je do najwy ższego punktu i przenieść ofiarę na kolejny poziom tortur. Siły Anatolija topniały szy bko. Wy ciekały jak woda z dziurawej beczki. Ale on nie chciał umierać, nie spojrzawszy swojej śmierci w oczy. Za wszelką cenę musiał doczekać końca tej drogi i ujrzeć oczy podziemnego monstrum. Zebrał całą swoją wolę i popatrzy ł. Oko Bestii by ło zaledwie dziesięć metrów od niego. Pomarańczowe i pulsujące. To zwężało się do rozmiarów piłki futbolowej, to nady mało jak wielki balon. Patrząc w nie, Anatolij zdał sobie nagle sprawę, że przy jemnie jest zanurzy ć się w ty m świetle. Szalony taniec splatający ch się pomarańczowy ch linii łagodził ból. Buchające od kuli gorąco by ło tak nieznośne, że zapominał o wszy stkim inny m. Oko urzekało, hipnoty zowało. Miał ochotę patrzeć w nie jeszcze i jeszcze. Do obłędu. Jednak po ty m jak po raz kolejny zwęziło się w pomarańczowy punkt, nie zmieniało już rozmiarów. Anatolij uzmy słowił sobie nagle, że macki zniknęły, a ból skupił się w jego szy i. Kolejne odkry cie oszołomiło go jeszcze bardziej. Znów czuł swoje ciało! Przy padkowy ruch dłonią nie wy wołał reakcji. Macki nie owinęły mu się wokół ręki, nie wbiły w nią swoich igieł przy ssawek! Bardzo chciał poruszy ć znowu, choćby palcem. Ale musiał by ć ostrożny. Istniało duże prawdopodobieństwo, że Bestia po prostu się z nim bawi. Nasy cona, oszukiwała ofiarę, czekała, aż ta uwierzy w możliwość ratunku, żeby jedny m ruchem macek zmiażdży ć kruchą nadzieję. Ale Anatolij na próżno czekał na nowy atak. Przesunął rękę, poruszy ł nogą i w końcu zdecy dowany m ruchem podniósł głowę. Bestia by ła zaledwie wspomnieniem. Ty lko pomarańczowe światełko migotało w oddali. I by ło to najzwy klejsze ognisko. Anatolij wsunął ręce pod siebie, odepchnął się od ziemi, usiadł i rozejrzał się dookoła. Tunel. Nad podziw suchy
i czy sty. Całkiem zwy czajny, z wy jątkiem… Szy ny. One lśniły. Nawet blask dalekiego ogniska pozwalał to zauważy ć. Niesły chane. Żeby tak by ło, po szy nach musiały jeździć pociągi. Regularnie, dzień po dniu, polerować tory swoimi kołami. Rozumiejąc, że raczej nie rozwiąże tej zagadki, jeśli zostanie w miejscu, Anatolij wstał i jęknął. Zby t gwałtowny ruch spowodował, że jego szy ję zalała gorąca fala bólu. Musiał się zatrzy mać i przez minutę zachować zupełny bezruch. Potem ruszy ł w stronę ogniska. W końcu ogień zawsze oznacza ludzi. W ty m momencie nie by ło nawet ważne, czy dobry ch. Im więcej Tola zrobił kroków, ty m bardziej cieszy ł się z tego, że może chodzić. Jak mało trzeba człowiekowi do szczęścia! Owładnięty euforią ruchu, przy śpieszy ł i niemal podbiegł do ogniska. W jego głowie ułoży ła się już opowieść o niewiary godny ch przy godach, ale człowiek siedzący w kucki przy ognisku nie zwrócił na przy by sza szczególnej uwagi. Miał na sobie luźny, wy tarty płaszcz, spod którego wy stawały granatowe spodnie. Cień kaptura skry wał mu twarz. Kiedy człowiek podniósł rękę, żeby dorzucić do ogniska kawałek deski, Anatolij zobaczy ł leżącą na ziemi latarkę i książkę z tłoczony m profilem Lenina na okładce. Jeden tom z pełnego zbioru dzieł. Zardzewiałe try by podświadomości zaczęły się kręcić. Otworzy ła się zamknięta śluza pamięci. Wspomnienia zalały Anatolija z taką siłą, że niemal głowa mu pękła. Zadanie od Nestora. Podróż od stacji do stacji. Namiot z książkami. Ostatni tunel i… Zdrada Nikity ! My śl, Anatolij, my śl, jak udało ci się wy dostać z tarapatów? Czy żby Nikita zostawił cię leżącego w metrze, licząc na to, że wrócisz na Wojkowską i opowiesz, z jaką łatwością czerwoni owijają sobie swoich wrogów wokół palca?! Py tań by ło wiele, ale Anatolij zadał ty lko jedno. – Kim jesteś? Własny głos wy dał mu się tak ochry pły, jakby należał do kogoś innego. Cios zadany przez Nikitę nie pozostał bez konsekwencji: każde słowo przy chodziło mu z trudem i towarzy szy ł mu skurcz gardła. Nieznajomy wzruszy ł ramionami: – Zajrzy j w siebie. Tam jest odpowiedź. Głos nieznajomego wy dał się Toli bardzo znajomy, ale przy ty m gotów by ł się założy ć, że nigdy tego człowieka nie spotkał. Ciemność… Tunel… Samotny człowiek… Samotny człowiek… Czy rzeczy wiście człowiek? – Dróżnik Obchodowy ? – spróbował niepewnie Anatolij. – To ty lko jedno z moich imion. Jeśli ci się podoba, możesz mnie tak nazy wać. Anatolij poczuł nagle, jak po plecach przebiega mu zimny dreszcz, a nogi robią się ciężkie, niczy m z ołowiu. Umarł. Nikita zabił go swoim straszliwy m uderzeniem i Dróżnik Obchodowy przy szedł zabrać jego duszę do piekła. Zaraz włączy swoją latarkę, wy pali mu oczy i zaciągnie oślepionego, bezokiego do swojego ciemnego królestwa. Jakby odgadując my śli rozmówcy, Dróżnik podniósł latarkę, włączy ł ją i skierował strumień światła Anatolijowi w twarz. Ten insty nktownie zmruży ł oczy, ale nie poczuł niczego szczególnego i po kilku sekundach je otworzy ł. Dróżnik odłoży ł latarkę. – Jak widzisz, z twoimi oczami wszy stko w porządku, a i ty sam ży jesz. – Więc dlaczego przy szedłeś? – A dlaczego przy chodzi czas? Dlaczego wy bija godzina? Pora nabrać sił i wy dorośleć. Wy rosnąć z dawnego siebie. Wziąć ży cie w swoje ręce. – Jesteś tu po to, żeby przy pomnieć mi o przeznaczeniu? O zadaniu, które mam do wy konania? Jesteś posłańcem losu?
– Ile górnolotny ch słów! Ty ś powiernik wielkiej misji, a jam Kloto, Lachesis i Atropos w jednej osobie. Nie będziemy się przerzucać wielkimi słowami i przy równy wać do bogów. Świeżość, świeżość i jeszcze raz świeżość, oto co powinno by ć dewizą każdego bufetowego. A naszą dewizą niech będzie skromność. Pozostań po prostu Anatolijem, a ja pozostanę ty m, który przy chodzi do śpiący ch, żeby ich obudzić. Proste i piękne, jak szy ny, które lśnią nawet w całkowitej ciemności. No, starczy tego gadania. By waj. Dróżnik podniósł latarkę, wstał i wrzucił książkę do ognia. Tom rozbły sł jak eksplodujący proch i bły skawicznie spłonął, a potem ogień zaczął gasnąć i wkrótce z ogniska zostały ty lko przy sy pane popiołem czerwone węgielki. Po kilku sekundach zgasły i one. Dróżnik zrobił kilka kroków i odwrócił się. – Obiecuję, że jeszcze się spotkamy i pody skutujemy o wielu sprawach. Anatolij stał dalej przy wy gasły m ognisku, w nieprzenikniony ch ciemnościach, nie wiedząc, co ma teraz zrobić. Tunel wy pełniła woń płonącego oleju silnikowego. Jednak jakkolwiek długo Anatolij wpatry wał się w ciemność, nie potrafił dostrzec źródła ognia. – Jeszcze się spotkamy, kiedy między tobą a mną nie będzie krat! Anatolij otworzy ł oczy i zobaczy ł Griszę, który wściekle potrząsał gruby mi prętami kraty. Po jej drugiej stronie przechadzał się Nikita. Zamiast staromodnego munduru oficera NKWD miał na sobie kurtkę i spodnie w panterkę. Stroju dopełniały sznurowane buty na grubej podeszwie. Ty lko czapka z granatowy m otokiem by ła ta sama. Widocznie z jakiegoś powodu by ła dla Nikity istotna. Spojrzał zimno na Griszę i ty lko wy cedził przez zęby : – Ta krata to twoje ocalenie, nasz ty ornitologu. Anatolij zdał sobie sprawę, że siedzi pod ścianą. Jego przy jaciele by li obok i obserwowali tę scenę w milczeniu. Grisza jako jedy ny wciąż jeszcze się opierał. Pozostali, sądząc po minach, by li kompletnie zagubieni, jednak, w odróżnieniu od swojego dowódcy, dawno już zrozumieli, co i jak. Anatolij ucierpiał bardziej i by ł nieprzy tomny dłużej niż reszta, dlatego postarał się jak najszy bciej zorientować w sy tuacji. A więc są jeńcami i zamknięto ich w klatce. Najprawdopodobniej na Dzierży ńskiej. Anatolij rozejrzał się uważnie. Znaleźli się w zwy kły m pomieszczeniu techniczny m starannie przerobiony m na więzienie. Krata z prętami zbrojeniowy mi grubości palca dzieliła je na dwie nierówne części. W pierwszej, większej, znajdowali się więźniowie. W drugiej, wąskiej i przy pominającej kory tarzy k, przechadzał się Nikita. Więzienie by ło oświetlone dwiema lampkami o najprostszej i najbardziej rozpowszechnionej w metrze konstrukcji – blaszane miski z olejem silnikowy m i knotem. Dawały niewiele światła, za to sadzy i smrodu aż nadto. Mimo że drzwi lochu by ły otwarte na oścież, duszące powietrze niemal nie opuszczało pomieszczenia. Twarze jeńców świeciły się od potu. W drżący m świetle płomienia lampy wszy scy wy glądali na tak chory ch i wy cieńczony ch, jakby spędzili tu całą wieczność. Nic to, jakoś się wy dostaniemy ! Anatolij dokładniej przy jrzał się kracie i konstrukcji zamka. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to solidność spawów. By ły prawie niedostrzegalne. W metrze podejmowano próby spawania, ale wszy stkie by ły nieudane z powodu braku elektry czności. Produkty wy glądały koślawo i z zasady nie cechowała ich szczególna trwałość.
Kraty oddzielającej jeńców od wolności nie wy konano w postjądrowy m metrze. Wy różniała się przedwojenną jakością, miała specjalne prowadnice, które pozwalały jednej części konstrukcji się przesuwać. Zamek też by ł znakomitej jakości. Zobaczy ł trzy sworznie zatopione w pionowej prowadnicy drzwi i zrozumiał: nie uda im się wy łamać takiego zamka. Anatolij popadł w stan kompletnej rezy gnacji. Ostatnim szczegółem, który obejrzał bez szczególnego zainteresowania, by ł „karmnik” – niewielki otwór na wy sokości pasa, zaopatrzony w odginającą się stalową pokry wkę. O ty m, żeby wy dostać się z takiego więzienia od wewnątrz, nie mogło by ć nawet mowy. Na pomoc z zewnątrz też nie by ło co liczy ć. Pozostawało ty lko czekać, aż strażnicy sami otworzą kratę. Wcześniej czy później to się stanie. Co zaś będzie dalej, można by ło ty lko zgady wać. Zwłaszcza że nie miał nic innego do roboty. Anatolij wstał i przeszedł się wzdłuż kraty, żeby rozprostować nogi. Starał się nie patrzeć na Nikitę. Dlaczego on nie wy chodzi? Jeśli zjawił się tu po to, by nacieszy ć się swoim triumfem, miał chy ba na to dosy ć czasu. Te dy wagacje zajęły mu niecałe dziesięć minut, a potem do pomieszczenia wszedł szy bkim krokiem mężczy zna w biały m kitlu. Anatolij nie od razu rozpoznał w gościu Michaiła Andriejewicza. A tamten zatarł ręce i obdarzy ł jeńców przy jazny m spojrzeniem. – Doskonałe egzemplarze! Wspaniale! Kolejna niespodzianka. Co tu robi lektor opiewający zdoby cze komunizmu na Prospekcie Marksa? Dlaczego wbił się w biały fartuch? I dlaczego Nikita patrzy na Michaiła Andriejewicza z iście psim oddaniem? – Przy szedł pan, żeby wy głosić kolejny wy kład o urokach ży cia w komunizmie? – zapy tał Anatolij, starając się powstrzy mać niepokój i nadać swoim słowom sarkasty czny ton. – Znów będzie pan rozprawiał o równości i braterstwie? Z początku na twarzy Michaiła Andriejewicza pojawił się wy raz absolutnie szczerego zdumienia, a potem lektor roześmiał się i klepnął ręką w czoło. – Ach tak, wy kład! Taak. By ły czasy, że prowadziłem podwójne ży cie. Rano uczy łem studentki na Wy dziale Biologii Moskiewskiego Uniwersy tetu Państwowego, a na drugą zmianę jechałem na Łubiankę, do laboratorium na minus piąty m piętrze… Lubiłem wtedy wy kładać. I co, nie wy szedłem z wprawy ? – Michaił Andriejewicz charaktery sty czny m gestem odgarnął kosmy k włosów z czoła. – Ale wy kłady, młodzieńcze, to ty lko tak sobie. Żeby poznać się bliżej z przy jemny mi ludźmi. A na ży cie zawsze zarabiałem w inny sposób. Pozwolicie, że się przedstawię: doktor nauk biologiczny ch Korbut. Anatolij mimowolnie odsunął się od kraty. Profesor Korbut? Zły geniusz z komiksów? Twórca mody fikatora genety cznego? Nie w takich okolicznościach mieli się spotkać! Anatolij patrzy ł na szy ję Korbuta i my ślał o ty m, co by się stało, gdy by zadusił tego gada na Prospekcie Marksa. By ć może zadanie by łoby w większej części wy konane. Ale wy puścił szansę z rąk. Role się odwróciły. Trzeba będzie wy słuchać kolejnego wy kładu. I Anatolij się nie pomy lił. – Towarzy sze! Po pierwsze, chcę przeprosić za niewy gody związane z przy musowy m dostarczeniem was na Dzierży ńską. A po drugie – profesor uśmiechnął się tak, jakby zamierzał rozdać wszy stkim po cukrowy m szczurku – pogratulować wszy stkim udziału w specjalnej operacji Komunisty cznej Partii Metra – projekcie GML! Nikita powiedział, że znacie projekt w ogólny ch zary sach. Pozostaje mi ty lko wy jaśnienie niektóry ch szczegółów. Bo kiedy projekt ruszy, obawiam się, że nie będziemy już mieli czasu na dy skusje. Tak więc, wszy stko odbędzie się
niemal bezboleśnie. W pierwszy m stadium ekspery mentu oczy ścimy wasze organizmy z zanieczy szczeń, w drugim wprowadzimy do waszy ch komórek wy naleziony przeze mnie mody fikator genety czny. To coś w rodzaju sztucznego wirusa z programem przebudowy organizmu. Potem zostaniecie umieszczeni w specjalnej komorze bary cznej, gdzie proces transformacji znacząco przy śpieszy. Poza wszy stkim inny m, wpły nie to uspokajająco na waszą psy chikę. Staniecie się posłuszni jak baranki, co jest absolutnie niezbędne na główny m etapie – operacji przeobrażenia. Moi drodzy, mówi do was teraz istota wy ższego rzędu! W chwili kiedy ukończy łem prace nad stworzeniem urządzenia do zamiany odcinków łańcucha ludzkiego DNA, stałem się równy Stwórcy ! Wielcy uczeni przez dziesięciolecia biedzili się nad ty m problemem, ty mczasem wszy stko okazało się genialnie proste. Tu, pod ziemią, w niewiary godnie trudny ch warunkach, stworzy łem maszy nę przeobrażenia. Odczujecie na sobie jej działanie i będziecie zdumieni, jak krótka jest droga od nędznego człowieczka do nieustraszonego ry cerza w lśniącej zbroi, którego imię brzmi GML. Tak, towarzy sze, genety cznie mody fikowany człowiek – to brzmi dumnie! Anatolij złapał się za głowę. To jakieś brednie. Tego po prostu nie może by ć. Szli tutaj, żeby zniszczy ć przeklęte laboratorium, a zamiast tego zostaną w nim szczurami doświadczalny mi! Kilka chwil temu w więzieniu by ło nieznośnie gorąco. Teraz, po płomienny m wy stąpieniu szalonego profesora Korbuta, Anatolij miał dreszcze. Profesor rzeczowo przedstawił los wzięty ch do niewoli anarchistów. Cała siódemka dy wersantów z Wojkowskiej zostanie poddana genety cznemu przeobrażeniu. Wirus Korbuta dokona szeregu zmian w ich organizmach, w który ch wy niku staną się nie ty lko niewrażliwi na działanie radiacji, a do tego – miły efekt uboczny – niemal przestaną odczuwać ból. Coś tam z obumieraniem zakończeń nerwowy ch… I coś tam z przemianą osobowości… Też związane z obumieraniem. Korbut nie wchodził w szczegóły. To się nazy wa mieć fart! – skwitował w duchu Anatolij. Cóż, a więc tak to się skończy dla niego i jego oddziału. Nie zginą, nie przepadną bez wieści, nie zamęczą ich w katowniach Dzierży ńskiej. Nie… Zostaną supermenami. Pierwszy mi z rasy stworzony ch przez człowieka mutantów. Niepokonany mi. Nieczuły mi. Ry cerzami nieznający mi strachu i wy rzutów sumienia. W ogóle bez emocji. Dlatego że wszy stko, co ludzkie, w nich obumrze… Efekt uboczny. No i stanę przed szansą, by osobiście przy wrócić Ziemię ludzkości – pomy ślał z gory czą Tola. – Przecież prawie usprawiedliwiłem czerwony ch, czy ż nie? Przemknęło mi przez my śl, że w imię szczy tny ch celów można poekspery mentować! Ty lko nie sądziłem, że ekspery ment będzie na mnie samy m. I że to właśnie ja będę musiał iść w awangardzie GML-ów – szczurów doświadczalny ch, by podbijać świat. Nie my ślałem, że stanę się posłuszną marionetką i że wy pchają mi łeb próchnem i pognieciony mi gazetami! Do diabła z ratowaniem świata… Nie ma już żadnego świata wokół, w jego centrum jestem ty lko ja sam, blady i przestraszony. Trzęsą mi się kolana. Nie szkodzi, to też wkrótce minie. Anatolij wplótł rozcapierzone palce we włosy i cicho zajęczał. Milczeć! – nakazał sam sobie. – Kto dał ci prawo się rozklejać, żołnierzu? Kto pozwolił ci zamienić się w tchórzliwego robaka i zapomnieć, że nie jesteś sam, że ciąży na tobie odpowiedzialność za ży cie twoich żołnierzy ?! Anatolij wy prostował się i wy zy wająco spojrzał Korbutowi w oczy. Niech ten
ekspery mentator wie, że ma przed sobą ludzi, którzy potrafią znosić ból bez żadny ch mody fikatorów genety czny ch. Może i okoliczności się zmieniły, ale tak czy inaczej będą mieli dostęp do laboratorium, a więc i szansę na wy konanie zadania. Genety czną truciznę Korbuta i jego maszy nę przeobrażenia można zniszczy ć i bez materiałów wy buchowy ch. Siedmiu silny ch mężczy zn, którzy nie dadzą się już nabrać, ma jeszcze jakieś znaczenie. Profesor ze stoickim spokojem wy trzy mał palące spojrzenie Anatolija, zakończy ł swoją przemowę nawiązaniem do wielkiej history cznej misji, którą grupa będzie miała wy konać naty chmiast po zakończeniu ekspery mentu, i oddalił się w towarzy stwie Nikity. W celi zapanowała cisza. By ło sły chać trzaskanie knota w miseczce z olejem silnikowy m. Anatolij poczuł, że musi dodać chłopakom otuchy. Z trudem dobierając słowa, przy pomniał im, że jeszcze nie wieczór i że dopóki wszy scy są razem, wciąż mają szansę wy dostać się z niewoli i wy konać zadanie. Jego przemowy na chłopakach nie zrobiły jednak należy tego wrażenia. Wszy scy milczeli przy gnębieni. Utraciwszy nadzieję, Anatolij położy ł się na ziemi, wsunął rękę pod głowę i skierował wzrok na sufit. Tak minęła godzina lub dwie, a potem zabrzmiały lekkie kroki. Anatolij drgnął. Tak szy bko? Przecież profesor mówił o czasie potrzebny m do przy gotowania ekspery mentu. Uporali się ze wszy stkim wcześniej, niż planowali? Rozległ się brzęk. Tola usiadł i zobaczy ł po drugiej stronie kraty blaszane wiadro pokry te liczny mi wgnieceniami. Dolatujący z niego zapach przy pomniał mu, jak dawno nie jadł. I nagle obok dał się sły szeć melody jny kobiecy głos: – Dzień dobry. Sły sząc ten głos, Anatolij zapomniał o głodzie. Jedzenie dla więźniów przy niósł jego anioł w czerwonej chustce. Ślicznotka sprzedająca książki na Prospekcie Marksa zamieniła się w strażniczkę więzienną! Anatolij chwy cił kratę rękami i przy lgnął twarzą do zimny ch prętów. Dziewczy na wciąż by ła tak samo piękna, ale już się nie uśmiechała. – W końcu nie kupiłem u pani żadnej książki, Leno. Dziewczy na popatrzy ła uważnie na Anatolija, poznała go. – To wy ?! Co wy tu robicie? – Chciałem się z panią spotkać. Musiałem narozrabiać, żeby tu trafić. – Tola skrzy wił się w wy muszony m uśmiechu. – Ale jednak widzieć panią na tej stacji i w tej roli jest nieco dziwne. Chy ba że pani rolą by ła „naiwna i czarująca sprzedawczy ni propagandy ”, a teraz już zrzuciła pani maskę? – Nie gram żadny ch ról! Zostałam zauważona przez kierownictwo partii… I przy dzielono mnie na Dzierży ńską… Więc jednak Dzierży ńska, odnotował Anatolij. – Zauważona przez kierownictwo… Za piękne oczy ? – uściślił złośliwie. – Za zasługi w propagowaniu słusznej ideologicznie wiedzy – twardo, wy zy wająco sprostowała dziewczy na. – To dla mnie wielki zaszczy t. Okazano mi zaufanie… Skierowano mnie tutaj. Będę się uczy ła prowadzić parowóz! – Podtrzy muje pani na duchu skazańców perłami humoru – uśmiechnął się Anatolij. – To miłe. – To nie żart! Nasze władze zamierzają przenieść ciało Włodzimierza Iljicza Lenina z Mauzoleum na placu Czerwony m do metra. A potem uroczy ście przewieźć go pociągiem
żałobny m do Mauzoleum-2 na naszej linii. – Co to za bujdy ?! – oży wił się Kola. – Jaki znowu parowóz? Jak on się tu dostanie? Czy m go zamierzacie tankować? Tola, czego ty słuchasz?! – Parowóz istnieje – upierała się dziewczy na. – Istnieje! Specjalny parowóz, kompaktowy i ekonomiczny. Stworzy li go prawie sto lat temu pracownicy zakładu w Sormowie na osobiste polecenie towarzy sza Stalina specjalnie do tuneli metra! – najwy raźniej powtarzała dopiero co wy uczoną lekcję. – Józef Wissarionowicz przewidział problemy z zasilaniem elektry czny m i kazał naukowcom opracować metroparowóz! – W takim razie co pani tu robi? – Tola popatrzy ł na komsomołkę. – Co my mamy do tego? Co ma do tego to miejsce? – Co tu robicie wy – to dobre py tanie. – Dziewczy na zapłonęła rumieńcem. – A ja… ja… Ja jestem teraz na służbie. – Ależ panią wzięli w obroty. – Anatolij pokręcił głową. – No tak… Nie mogli przecież powierzy ć takiej odpowiedzialności człowiekowi, który nie należy do KGB. Najpierw trzeba panią, że tak powiem, ubrudzić… – Ja nie… Nie jestem oprawcą! – Głos Jeleny drżał. – Ale jest pani strażniczką więzienną. – Tola uśmiechnął się ze smutkiem. – To nic. Rozumiem. Dla szlachetny ch celów… Można się przemęczy ć. – Mam odejść? – Dziewczy na, jak się zdawało, zapomniała już, po co tu przy szła. – Jeśli pani odejdzie, rzeczy wiście stanie się pani oprawcą. – Tola uśmiechnął się. – W końcu wtedy skaże nas pani na śmierć głodową. Proszę nam dać tę breję. Jelena, uciekając wzrokiem, zaczęła rozlewać pachnącą polewkę do blaszany ch misek. Chy ba nic strasznego. Pachniało zupą. Gulasz? Ach tak, przecież nie mieli ich wieszać. Korbut ma co do nich daleko posunięte plany. Nie wolno postępować z nimi jak ze zuży ty m materiałem… Dopóki rzeczy wiście się ich nie zuży je. Chłopcy zaczęli żuć, chciwie mlaskając. Jak długo nie jedli? Dzień? Dwa? Tola patrzy ł na nich i nie wiedzieć czemu tracił apety t. Przy pomniał mu się mit o Ody seuszu i czarodziejce Kirke, która poczęstowała towarzy szy bohatera zaczarowany m poży wieniem i zamieniła ich w świnie. Uległe świnie… Może dziewczy na nie jest niczemu winna, powiedział do siebie Anatolij. Może rzeczy wiście po prostu marzy, by stać się maszy nistką, stanąć za dźwigniami parowozu, który zawiezie spróchniałą mumię wodza na jego stację końcową, na wieczny spoczy nek, pod ziemię. I to dlatego godzi się na te próby, testy podłości, które urządzą jej towarzy sze z pagonami… A to ci marzenie! Tola zadrżał. Nagle zrobiło mu się tak źle, tak smutno – i przez aromaty czną zupę, i przez mlaskający ch przy jaciół, i przez swoją młodzieńczą naiwność, i przez zawiedzione nadzieje! Nie miał pistoletu, żeby strzelić sobie w skroń, nie miał latarki, żeby rozproszy ć mroki. Nie miał nic. Oprócz Gumilowa. Już wcześniej poeta by ł dla Toli ratunkiem w takich właśnie duszny ch, ciemny ch chwilach. A teraz oprócz Gumilowa nie by ło nikogo, kto mógłby przy jść Anatolijowi z pomocą. I z początku sam dla siebie, półszeptem, a potem coraz głośniej, na głos, zaczął recy tować wiersz. To by ł dziwny wy stęp. W oświetlonej chwiejny m, migotliwy m światłem klatce zaczęła się opowieść o przepiękny ch
zmierzchach, marmurowy ch pły tach lśniący ch w świetle zachodzącego słońca i dziewczy nie, która bezskutecznie stara się odszukać ukochanego. Z każdą strofą głos Anatolija stawał się coraz pewniejszy. Ściany więzienia rozstąpiły się, ukazując oczom jeńców błękitne przestwory afry kańskich sawann. Anatolija słuchała nie ty lko Jelena. Zapomniawszy o wszy stkim, anarchiści też patrzy li na swojego dowódcę. A ten, jak szaman w transie, wieszczy ł: Jutro spotkamy się i dowiemy, Kto będzie władał w miejscach ty ch; Im pomaga stos czarny ch kamieni, Nam daje siłę złoty krzy ż. I coś się ze wszy stkimi stało: i z Anatolijem, który nagle się uspokoił i przepełniła go jakaś dziwna ufność, i z jego żołnierzami, którzy przestali pokornie przeżuwać, poruszy li się, wy prostowali plecy … I z Jeleną, która nie odry wała wzroku od twarzy recy tującego, podchodząc coraz bliżej. W końcu chwy ciła swoimi smukły mi palcami za pręty kraty z drugiej strony … Anatolij zrobił krok naprzód i dotknął jej ręki. Dziewczy na drgnęła, ale nawet nie pomy ślała, by cofnąć dłoń. Jej oczy lśniły. Nikt nigdy tak na Tolę nie patrzy ł. To spojrzenie zostanie w sercu Anatolija na zawsze. Na zawsze… To znaczy do jutra. I kiedy jutro Korbut go uśmierci – jego ciało czy duszę, nieważne – Anatolij opuści powieki i ostatnią rzeczą, którą zobaczy, będą jej oczy. I jej spojrzenie stanie się dla niego ostatnim spojrzeniem na ty m świecie. Spojrzeniem anioła. Chłopaki gapiły się na nich, szturchając się nawzajem łokciami i chichocząc jak półgłówki. Ale dziewczy ny to nie speszy ło. A Tola, który kiedy ś z pewnością dałby swoim żołnierzom po łbie, teraz w ogóle ich nie sły szał ani nie dostrzegał. Nie by ło już oddziału, nie by ło zadania i nie by ło celi, ciemności, śmierdzącej miski z olejem maszy nowy m, zniknęli Korbut i Nikita, Nestor i Arszy now, nic w tej historii nie istniało oprócz dziwnej i pięknej dziewczy ny, anioła ze świata, w który m nie wierzy się w anioły. I gdzie nie wierzy się w miłość. – Brawo! Brawo! – rozległy się szy dercze oklaski. Oparty o futry nę drzwi, klaskał w dłonie Nikita. – Wy śmienite! Jestem gotów się rozpłakać… Dzieci podziemia odnalazły się nawzajem. Połączy ł je wiersz rozstrzelanego anty sowieckiego poety. – Ja… Ja nie wiedziałam – powiedziała głucho Jelena. Oderwała się w końcu od kraty, pośpiesznie złapała wiaderko i czerpak i przy garbiona prześlizgnęła się do wy jścia. – Zawodzisz zaufanie – sy knął Nikita i dźwięcznie klepnął dziewczy nę poniżej pleców. – Partii i rządu… Jelena podskoczy ła jak oparzona i wy biegła. Mięśnie Anatolija napręży ły się w ty m momencie z taką siłą, że mógłby rozerwać instruktora na kawałki. Bez żadny ch sztuczek, goły mi rękami. Do pokoju weszło czterech ludzi z automatami. Nikita w milczeniu otworzy ł zamek, przesunął kratę w bok.
– Mała poobiednia przechadzka. W kolumnie dwójkami, moje gołąbeczki. Anatolij na próżno szukał odpowiedniej chwili do ataku. Widział, że chłopcy ty lko czekają na jego rozkaz, by rzucić się na uzbrojony ch strażników. Podwładni Nikity znali jednak swój fach. W pokoju zostali jeden ze strażników i sam Nikita. Ustawili się po obu stronach drzwi. Pozostali kontrolowali wy jście od zewnątrz. Nawet gdy by mieli niesamowite szczęście, i tak ich szanse na sukces w razie ataku by ły żadne. Anatolij i jego ludzie zdołaliby rozprawić się ze strzelcami wewnątrz pomieszczenia, choć zapewne nie bez strat. Mógliby przechwy cić broń. A dalej? Tamci za progiem rozstrzelaliby więźniów z łatwością. Anatolij widział płomień wściekłości w oczach Sieriogi. Chłopak wy ry wał się do walki. Anatolij napotkał jego wzrok i pokręcił przecząco głową – to nie jest ten moment – i w odpowiedzi Siergiej skinął głową z rezy gnacją. Po ustawieniu jeńców dwójkami konwojenci wy prowadzili ich z więzienia. Anatolij szedł ostatni i na moment zrównał się z zamy kający m pochód Nikitą. Enkawudzista zerknął chy trze na dowódcę sabotaży stów, któremu zachowanie spokoju przy chodziło z prawdziwy m trudem. – Niezła panienka. Zuch z ciebie, Tola, że wy kopałeś taki cenny akty w. Tak więc wziąłem ją do siebie. Dostanie u mnie awans. Już dziś wieczorem… Serce Toli zaczęło walić niczy m młot, ciśnienie zatkało mu uszy, w oczach pociemniało z wściekłości. Szy bciej, niż to by ło w ludzkich możliwościach, Anatolij rzucił się na zdrajcę i obiema rękami wpił mu się w gardło, a potem z cały ch sił przy łoży ł mu kolanem w słabiznę. Strażnik odwrócił się z zaskoczoną miną, ale Tola, dla którego czas zwolnił, przy skoczy ł do niego i zwalił go z nóg prawy m sierpowy m. Cios trafił dokładnie w skroń i mężczy zna bezwładnie zwalił się na beton, najpewniej bły skawicznie tracąc przy tomność. Tola niczy m dziki zwierz rzucił się z powrotem do zwiotczałego grubasa. Złapał go za szy ję i zaczął dusić, cisnąć, mocniej, mocniej, czując, jak palce zamieniają mu się w stalowe imadło. Nikita zachry piał i szarpnął nogą. I wtedy świat eksplodował: na głowę Toli spadła kolba automatu. Palce same mu się rozwarły. Usiadł na torach. Nikita, charcząc z wy siłkiem, znalazł w sobie siły, by się podnieść i dźgnąć dy wersanta swoim popisowy m ciosem. Jego palce nie odzy skały jeszcze dawnej siły, ale Anatolijowi starczy ło i tego. Do kolejnego pomieszczenia, które znajdowało się dwadzieścia metrów dalej, ciągnęli go przez tunel za nogi. Anatolij tracił czucie w cały m ciele, oczy mu zachodziły purpurową zasłoną, ale zdąży ł jeszcze dojrzeć w nieco dalszej części tunelu niewielki peron i stojącego na nim wartownika. Czy żby to by ło to właśnie laboratorium? Ale co to miało za znaczenie? Anatolija i jego ludzi wepchnięto do pomieszczenia na ty le małego, że ledwo się tam wszy scy zmieścili. Nikita, miotając przekleństwami, zatrzasnął drzwi. Zrobiło się ciemno i strasznie jak w trumnie. Co knują ich gościnni gospodarze? Po co ta zabawa z przejściem z jednego lochu do drugiego? Dało się sły szeć mechaniczne sy czenie. Jego źródło znajdowało się pod samy m sufitem. – Co to za zapach, chłopaki? – poderwał się Artur. – Gaz! Trują nas! – krzy knął Kola. Anatolij wstrzy mał oddech na tak długo, jak to by ło możliwe. Nie dłużej niż minutę. Kiedy jego siły się wy czerpały, poddał się i od razu wciągnął pełną pierś zatrutego powietrza. Pozostali
by li już nieprzy tomni. W głowie Toli zebrała się chmura burzowa. Na jej tle nie wiedzieć czemu pojawił się fosfory zujący cy ferblat bez żadnej podziałki, ale z jedną wściekle się obracającą wskazówką. Potem pokój zawirował, cy ferblat zgasł i wszy stko pogrąży ło się w ciemności.
Rozdział 8
Ptaki atakują Ty m razem Anatolij nie szedł tunelem, ty lko leciał tuż pod półokrągły m sklepieniem z elektry czną latarką w dłoni. Miejsce by ło znajome. To tutaj, przy ty m zwisający m z sufitu kablu, zauważy ł, że z Griszą dzieje się coś niedobrego. Wędrować przez tunel, w który m już się kiedy ś by ło, zawsze jest wy godniej i łatwiej. Ty le że ten spokój często by wa zwodniczy. Anatolij pamiętał ten tunel ze wszy stkimi szczegółami. Każdą plamę pleśni, każde pęknięcie betonu i wy stający kawałek zardzewiałego pręta zbrojeniowego można by ło czy tać jak drogowskazy. Rzeczy mają pamięć. A tu, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów, za kolejny m zakrętem, widzieli dziwny nieukończony napis. Zaraz smuga światła wy łowi go z ciemności. Zaraz… Anatolij skierował latarkę w odpowiednim kierunku i zaskoczony wy puścił ją z rąk. Metaliczny dźwięk uderzenia o szy nę rozniósł się echem po cały m tunelu. Światło zgasło. Najpewniej szy bka się stłukła. Anatolij zanurkował na tory, ukląkł i zaczął gorączkowo obmacy wać rękami szy ny i krótkie podkłady kolejowe. Odszukał latarkę, potrząsnął nią kilka razy, aż znów rozbły sła. A raczej zalśniła ty m samy m fosfory zujący m światłem co w jego wizji, kiedy tracił przy tomność. Jego oczy zdąży ły już jednak przy wy knąć do ciemności, dlatego zdołał dojrzeć to, co widział kilka sekund wcześniej. Znów wzbił się pod sklepienie i dotknął napisu palcem. Ogromne litery na całą wy sokość ściany by ły ty m razem wy konane nie kopcącą pochodnią, ale tłusty m smarem grafitowy m. Lśnił w świetle latarki tak, jakby wy konano go całkiem niedawno: „Strzeż się…”. Nagle Anatolij każdą komórką ciała poczuł dziwną wibrację powietrza. Latarka zamigotała i znów zgasła. Jednocześnie uszy wy pełnił mu szelest niezliczony ch skrzy deł, hałas zderzający ch się w ciemności ciał, przenikliwe krzy ki nieznany ch stworzeń. To ci dopiero znajome miejsce! Wy dawało się, że by ły to ptaki albo nietoperze, ale w ciemności nie sposób by ło się zorientować. Przez cały ten czas kry ły się w szy bach wenty lacy jny ch? Ciekawe, czy widzą bez światła? Te martwe oczy wiście mogą. Na pewno. Żadna ciemność nie może się równać z tą, w której ży ją martwe ptaki. Nie da się im tak po prostu uciec. Pewnie teraz wpatrują się w niego ty siące rozpalony ch, otoczony ch czerwoną obwódką oczu. Mały ch i zły ch. Świdrują go wzrokiem, wy szukując niechronione miejsca. Ostre, krzy we dzioby szy kują się, by rozszarpać jego ciało. Zemścić się na samotny m wędrowcu za wszy stkie cierpienia, jakich ptaki doświadczy ły z rąk ludzi w czasach, kiedy na ulicy Ochotny j Rjad handlowano ptasimi tuszkami, właśnie tam, przy kupujący ch, ukręcając z chrzęstem szy je kaczkom, kurom, gęsiom…
Ale jakie ptaki zamieszkują ten tunel? Jak wy rwać się z tej ptasiej rzeki zmiatającej wszy stko po drodze? Anatolij nawet nie zauważy ł, jak rzucił latarkę, znalazł się na torach i zaczął biec. Jego mózg siłą inercji wciąż jeszcze szukał wy jścia, a nogi poszły już w ruch. Sadził ogromny mi susami w nieprzenikniony ch ciemnościach i sły szał, jak w uszach świszczy mu wiatr. Czy na pewno wiatr? Nie! Nieuchronnie doganiało go ogromne stado ptaków. To w ich skrzy dłach nie ty le świszczał, ile raczej dziwnie sy czał wiatr: „Nie zdąży ssssz! Nie uciekniessssz! Nie ocalejessssz!”. Żeby nie sły szeć tego sy ku, który z każdą sekundą coraz głębiej wnikał mu w umy sł, Anatolij w biegu zatkał sobie uszy rękami. I właśnie ten gest rozstrzy gnął wy nik pościgu. Uniesione ręce pomagały zachować równowagę. Przy kolejny m susie Anatolij zaczepił nogą o podkład i z cały m impetem runął na tory. Ptaki pojawiły się jak na zawołanie. Z początku Anatolij próbował po prostu osłaniać rękami głowę przed dziobami, ale szy bko się zorientował, że taka takty ka nic nie da. Wtedy obrócił się na plecy i zaczął bezładnie młócić powietrze rękami i nogami w nadziei, że zabierze ze sobą na tamten świat jak najwięcej skrzy dlaty ch potworów. Cios, jeszcze jeden… By ły chwile, że trafiał w skrzy dła, ciała, pióra i sły szał nieprzy jemny trzask łamiący ch się kruchy ch kości. Częściej jednak chy biał. Ptaków by ło coraz więcej. Ich pióra właziły mu do ust, utrudniając oddy chanie. Anatolij ry czał wściekle i pluł. Jednak opór zdał się na nic. Czuł, jak szponiaste łapy wpijają mu się w twarz, ręce, nogi, przy gważdżając go do ziemi. Ptaki pracowały dziobami w niewiary godnie szy bkim tempie. Czuł potworny ból w cały m ciele i im bardziej cierpiał, ty m mniej by ło w nim woli oporu. Przed oczami wy obraźni pojawił się jego własny, starannie oczy szczony z ciała fosfory zujący szkielet. Nagle w ciemności eksplodowało nieznośnie jasne światło. Przez tunel pewny m krokiem szedł mężczy zna otoczony świetlistą aureolą. Anatolij zobaczy ł podłużny walec w dłoni przy by sza. Dróżnik Obchodowy ! Przy szedł go uratować! I rzeczy wiście, ptaki jeden po drugim odsuwały się od swojej ofiary i padały na tory, wy pełniając tunel ohy dną wonią palony ch piór i spalonego mięsa. – Dziękuję! – chciał zawołać Anatolij. Ale słowa wdzięczności uwięzły mu w gardle, kiedy przy jrzał się dobrze Dróżnikowi. Zamiast znanego mu brezentowego płaszcza z kapturem ten z jakiegoś powodu założy ł na siebie biały kitel, a walec okazał się ogromną, zaopatrzoną w długą igłę strzy kawką wy pełnioną przeźroczy sty m pły nem. – My ślę, że z ty m młody m człowiekiem nie pójdzie nam łatwo – powiedział biały kitel. – Zby t niety powo reaguje na preparat. Widzisz wrzody na nogach? Podejrzewam, że to skutek spotkania z bronią chemiczną. By ć może dotknięte zostały tkanki pery fery jne, a to w istotny m stopniu spowalnia krwiobieg. Taką formę zmian patologiczny ch odnotowano już u faraonów w staroży tny m Egipcie. Z punktu widzenia ekspery mentu ten chłopak będzie bardzo interesujący, ale wolałby m pacjenta bez wrzodów troficzny ch. Może dojść do odrzucenia. – Może nie będziemy się z nim męczy ć? – Spróbujemy jeszcze raz. Jeśli się nie uda, spiszemy go na straty … Głos należał do znienawidzonego Korbuta. Anatolij otworzy ł oczy. Jego ręce zostały przy wiązane drutem do metalowej ramy łóżka. Jak mógł liczy ć na to, że pozwolą mu wejść do laboratorium o własny ch siłach! Nikita jest bardzo ostrożny i nie lubi popełniać błędów. Zostali uśpieni i przy wleczeni do profesora jak siedem
drewniany ch kloców. Anatolij spróbował podnieść głowę. Przeszkadzał mu w ty m szeroki płócienny pas przy trzy mujący szy ję. Mimo to udało mu się nieco powiększy ć pole widzenia. Znajdował się w przestronny m pomieszczeniu. Na ścianach laboratorium, wbrew wy obrażeniom Anatolija, nie by ło nawet śladu kafelków. Szary cementowy ty nk pokry ty by ł siateczką pęknięć, a tam gdzie odpadł, widać by ło czerwony mur przy pominający pły tkie rany. Na ścianach tu i tam wisiały plakaty upstrzone wy kresami i wzorami. Z sufitu zwisały na przewodach liczne żarówki. Czerwoni nie żałowali światła dla swojego profesora. Jednak jego obfitość nie sprawiała, że pomieszczenie by ło przy tulne, a wręcz przeciwnie. Nie by ło gdzie się schować przed zimny m blaskiem. Ludzie w ty m pokoju nie rzucali cienia. Jak wampiry w baśniach – pomy ślał Tola. Wokół pod ścianami rozstawiono wąskie stoły. Na nich widać by ło mnóstwo kolb, butelek i metalowy ch naczy ń – jedne stały osobno, inne połączono w skomplikowane układy za pomocą specjalny ch szklany ch rurek i węży ków. Dłubało przy nich w skupieniu trzech milczący ch asy stentów profesora. Sam Korbut w towarzy stwie wiernego Nikity przechadzał się wzdłuż szeregu zespawany ch z metalowy ch rurek konstrukcji, przy pominający ch raczej miejsca tortur niż łóżka. By ło ich dokładnie siedem i Anatolij zajmował ostatnie z nich, najbliższe drzwi. Obok każdego łóżka stał stojak z butelkami. A w nich bulgotała przejrzy sta ciecz. Z butelek wy chodziły przeźroczy ste rurki kroplówek zakończone igłami wbity mi w ręce śpiący ch ludzi. W oddali na betonowej podłodze wznosiło się mechaniczne monstrum składające się z mnóstwa niezrozumiały ch urządzeń połączony ch różnokolorowy mi przewodami, z czujników, najeżony ch igłami mosiężny ch pierścieni, które, sądząc po rozmiarach, przeznaczone by ły do objęcia głowy, rąk i nóg. Czy to nie ta właśnie piekielna maszy na, w której profesor doprowadza mody fikację genety czną do doskonałości? Obok Anatolija stało łóżko Koli. Na jego bladej twarzy malował się spokój, rzęsy lekko mu drgały. Kola by ł już w drodze do stacji Nowa Rasa. Ale wszy stko wskazy wało na to, że Tolę pociąg losu unosił w inny m kierunku. Jego organizm nie chciał się poddać i ze wszy stkich sił opierał się przed ingerencją z zewnątrz. Anatolij przy pomniał sobie słowa profesora usły szane zaraz po ty m, jak odzy skał przy tomność. Jak on to powiedział? Niewłaściwa reakcja na preparat. Wrzody troficzne. Odrzucenie. Trzeba w jakikolwiek sposób przerwać ekspery ment! Jeszcze raz! Jeszcze jeden, ostatni raz! Anatolij wy tęży ł mięśnie w rozpaczliwej próbie uwolnienia się. Drut z łatwością wy trzy mał nacisk, a grzebiący przy kroplówce profesor odwrócił się do pory wczego pacjenta. – Nie warto, młody człowieku. Drut wpije się w skórę i sprawi ból. Zdaje się, że próbuje pan obejrzeć moje laboratorium? Niech pan leży, i tak z przy jemnością wszy stko panu opowiem. Wprost nad nami znajduje się sły nny dom na Łubiance. Najstarszy budy nek przy placu, jego mury pamiętają samego Dzierży ńskiego. Nikt nie wie, jak głęboko ciągną się podziemia domu na Łubiance. Moje laboratorium to maleńki fragment sieci kory tarzy i pomieszczeń pod placem Łubiańskim. Przecież kiedy ś cały ten kwartał należał do KGB, zarówno to, co nad ziemią, jak i pod nią. Tak, tak, w podziemiach Świata Dziecka palili w piecach wrogami ludu. Ale mnie ta część działalności biura mało doty czy ła. By łem w dziale naukowy m. Powiem szczerze: jestem dumny ze swojego udziału w historii tego miejsca. A czy by ła ona krwawa, czy nie, to już inna sprawa. Ile legend, ile plotek krąży ło w swoim czasie o ty ch kazamatach! Zupełnie mnie nie
dziwi, że Łubianka znalazła przejście do metra. Taak. Łubianka, nie ludzie. Sam plac przesączy ł się tu kropla po kropli i nie uspokoił się, dopóki nie dał o sobie znać. Jest pan, zdaje się, ideowy m anarchistą? Więc proszę zapomnieć o swoich ideach. Niech pan pluje na to wszy stko. Na Łubiance idee nie są w cenie. Nie ma tu pojęcia dobra i zła. I Boga też tu nie ma. Dlatego skazuje na śmierć i ułaskawia ten, kto jest w danej chwili silniejszy. Taak. Jeszcze przed akademią medy czną, kiedy nie odróżniałem skalpela od wziernika, pracowałem jako szeregowy pracownik w służbie bezpieczeństwa publicznego. Dobrze pamiętam palacza wujka Fiedię. By łego egzekutora. Taki zasuszony staruszek. Szorował sobie w piecu trzy metrowy m pogrzebaczem. My ślę, że wzięli emery ta, żeby nie szlajał się po barach i nie gadał czego nie trzeba. A miał o czy m. Według moich obliczeń, klienci wujka Fiedii szli w ty siące. A jednak kat umarł spokojnie, w domu. We własny m łóżku, ściskając ręce ukochany ch dzieci, wnuków i prawnuków. Albo jeszcze jedna zabawna historia. Jeden mój znajomy pasjonował się stary mi tabliczkami. Jak ty lko zobaczy ł w podziemiach Łubianki cokolwiek cennego, od razu leciał po śrubokręt. Pamiętam, że dumą jego kolekcji by ła tabliczka „Oględziny ciał”. Przy bił ją sobie w sy pialni. Dokładnie nad wezgłowiem łóżka. Żeby panienki rozweselać. Taak. A pan mi mówi o ideach. Gadając tak, Korbut skończy ł grzebać przy kroplówce i ustawił ją obok łóżka Anatolija. – Tak to jest, młody człowieku. – Westchnął, wbijając mu igłę w ży łę. – Teraz coś o panu. Ciekawostka te pańskie wrzody … Specy ficzne… Co to by ło, atak chemiczny ? By ł pan w opałach? Obawiam się, że to skomplikuje ekspery ment w ty m sensie, że wszy stko pójdzie niezgodnie z planem. Chociaż dla mnie, jako przy rodnika, to będzie nawet interesujące. W pańskim przy padku przy zamianie fragmentów DNA skutki mogą by ć całkowicie nieprzewidy walne. Na przy kład pojawią się u pana halucy nacje albo wizje. Będzie pan mógł przepowiadać przy szłość, jeśli ty lko nie stanie się pan kompletny m idiotą. Albo supermenem! Przy jacielu, może pan zostać supermenem! Taak. Właśnie supermenem. I to nie ty lko na płaszczy źnie możliwości fizy czny ch, chociaż te niewiary godnie wzrosną. Pańską główną zaletą będzie niewrażliwość na promieniowanie! Przy czy m będzie pan mógł przekazy wać tę cechę swoim potomkom! W końcu czy m jest człowiek, jeśli nie bankiem dany ch genety czny ch? Pojemnikiem z gametami, naszy mi komórkami rozrodczy mi. Istnieje prawdopodobieństwo, że uda mi się zrobić z pana takiego nowego Adama. Prarodzica nowej rasy. Widzę po pańskiej minie, że nieszczególnie się pan z tego cieszy. Proszę się za bardzo nie przejmować. To wszy stko ty lko ambitne marzenia podstarzałego naukowca. W prakty ce wszy stko może się okazać znacznie bardziej prozaiczne. Pańska chemiczna anomalia sprawi, że mody fikator genety czny okaże się dla pańskiego organizmu równie nieszkodliwy co glukoza, a wtedy … Jeśli nie uda nam się zrobić z pana nowego Adama, zapozna się pan z naszy m palaczem. Tak, przy jacielu, palacz to w każdy ch czasach niezbędna profesja. Idąc na emery turę, wujek Fiedia, że tak powiem, przekazał swoje bezcenne doświadczenie. Na przy kład nauczy ł młody nary bek wpy chać skazany m wrogom ludu piłeczkę tenisową do ust. Bardzo wy godne. Spróbuj no potem sam ją stamtąd wy ciągnąć, cha, cha! Najważniejsze, żeby nie strzelać wtedy w ty ł głowy, bo piłka może się uty tłać albo nawet zniszczy ć, a teraz już ich nie produkują. Tak… Nie napinamy ręki. Wspaniale. Anatolij poczuł, jak kropla po kropli zaczy nają się w niego wlewać pły nny lód i pły nny ogień. Przeklęty preparat! Nie może się poddać, musi walczy ć z inwazją! Przecież udało mu się już raz stawić opór tej chemii! Przedmioty zaczęły tracić wy raźne kontury. Światło żarówki nad jego głową stało się nie do
zniesienia jasne. Anatolij nie chciał zamy kać oczu, wy trzy my wał to do samego końca. A kiedy wbrew jego woli powieki jednak mu opadły, postarał się skoncentrować na czy mś ważny m. O czy m należało my śleć? I oto popatrzy ła mu w oczy Ona. Szarooka dziewczy na w czerwonej chustce. Anioł. – Uratuj mnie – wy szeptał samy mi wargami Anatolij. – Zabierz mnie stąd. Wy ciągnij rękę, wy ciągnij mnie z przepaści, w którą spy cha mnie ten szaleniec. Uratuj…. Trucizna działała. Wy pełniała tętnice i ży ły. Wraz z krwią rwała się do mózgu. Żeby go „udoskonalić”. Nieodwracalnie przeobrazić. Pły wając w pustce, Anatolij widział czerwoną chustkę, ale choćby nie wiadomo jak się starał, nie mógł już sobie przy pomnieć, do kogo należy. Jego ręce stały się ciężkie jak z ołowiu, a mięśnie stężały w skurczu od niewiary godnego napięcia. Skąd to wszy stko? Anatolij otworzy ł oczy. Wisiał nad przepaścią, uczepiony rękami obłamanej krawędzi betonowej podłogi. Trzy metry od niego znajdował się ogromny piec. Dostojny staruszek wsuwał do jego rozpalonego wnętrza długi pogrzebacz. Wy ciągał go z powrotem i znów zanurzał w tańczący ch języ kach płomieni. Wujek Fiedia. Nieodłączna część historii Łubianki. Anatolij spróbował się podciągnąć. Kiedy udało mu się podnieść łokcie na betonową posadzkę, obejrzał się za siebie. Ogromny dół by ł zasy pany szkieletami. Z przerażającego nagromadzenia kości sterczała ogromna tablica z dy kty z napisem „Oględziny ciał”. Wy bór by ł niewielki. Lepszy już wujek Fiedia. Anatolij odwrócił się w stronę pieca, ale ten zdąży ł zniknąć. Teraz na jego miejscu znajdował się tunel. Na torach, między poły skujący mi szy nami stał Dróżnik Obchodowy. Złapał Anatolija za kołnierz i jedny m szarpnięciem wy ciągnął na górę. Z ciemności pod kapturem bły snęły oczy. Dróżnik podniósł rękę w milczeniu i wskazał na ścianę. Słowo „Timirjazewska” by ło napisane taką samą czarną farbą jak napis ostrzegający przed ptakami. Jego autor dołoży ł do tekstu ilustrację. Wy konany czarną farbą ry sunek przedstawiał istotę z ciałem człowieka i głową szczura. Wy szczerzone kły i długi ogon oplatający nogi i kończący się ostro spiczastą strzałką. Nieznany arty sta miał talent. Zaledwie kilkoma niedbały mi pociągnięciami pędzla stworzy ł obraz budzący strach. Anatolij wciąż jeszcze patrzy ł na strzałkę wskazującą kierunek, kiedy zdał sobie sprawę, że jego wy bawcy nie ma już obok. Dlaczego Timirjazewska? Dlatego że kiedy ś by ł tam jego dom? Jaki związek może mieć jego dawny dom z ty m, co należy zrobić? I co ma do tego szczuroczłowiek? Rozmy ślania Anatolija przerwał szum dobiegający z głębi tunelu. Znowu ptaki? Nie. Skoro uświadomił sobie, że atak ptaków by ł ty lko halucy nacją, to znaczy ło, że ptaki nie istnieją. A przy najmniej nie tu. Zresztą szum miał wy raźnie mechaniczny charakter. By ło w nim coś do bólu znajomego i jednocześnie nieskończenie odległego. Taki dźwięk wy daje… Olśnienie przy szło zby t późno. Kiedy po chwili zza zakrętu wy nurzy ł się pędzący z ogromną prędkością pociąg, Tola nie miał szans na ucieczkę. Stał na torach i po prostu czekał na uderzenie. Cios, który zrzuci go w przepaść. Prosto na szkielety, na tabliczkę „Oględziny ciał”. Dobrze, że kiedy spadnie, będzie już martwy. Oślepiony światłem reflektora zmruży ł oczy. Rozległy się przeraźliwy zgrzy t metalu i brzęk tłuczonego szkła. Anatolij czekał na ból, ale nadaremno. Trzeba by ło otworzy ć oczy …
Znów by ł w laboratorium Korbuta. Wciąż sły szał brzęk tłuczonego szkła. Coś by ło nie tak, coś wy mknęło się profesorowi spod kontroli. Anatolij obrócił głowę i zobaczy ł, że sąsiednie łóżko jest puste. Gdzie się podział Kola? Brezentowy pasek wpił się Toli w grdy kę, ale ten uparcie podnosił głowę, aż udało mu się zobaczy ć dalszy kąt laboratorium. I Kolę. Czoło przecinała mu mosiężna obręcz, z której zwisały ury wki przewodów. Kola dusił jednego z asy stentów Korbuta. Sam profesor wy glądał z przestrachem zza pleców Nikity, a ten z wy krzy wioną przerażeniem twarzą próbował wy ciągnąć zza pasa pistolet. Zuch chłopak! Okazał się silniejszy niż jego dowódca. Szkoda, że nie będzie mógł pomóc Koli. A ten sam niewiele zdziała. Ciało asy stenta sflaczało. Kiedy Kola rozwarł dłonie, jego ofiara runęła na ziemię jak worek. Do tego momentu Nikita opanował już ogarniającą go panikę i strzelił Koli w plecy. Wszy stko by ło skończone. A może nie? Kola zachwiał się ty lko, powoli się odwrócił i z chrzęstem miażdżąc odłamki kolb bosy mi stopami, ruszy ł na Nikitę. Huknęły kolejne dwa wy strzały. Odrzuciły Kolę na kilka kroków do ty łu, ale nic więcej. Kola szy bko odzy skał równowagę i podjął swój marsz. I wtedy Anatolij zobaczy ł twarz przy jaciela. Starego towarzy sza, wesołka i wielkiego miłośnika aikido. Poruszał się dziwny mi szarpnięciami jak marionetka na sznurkach lalkarza. Anatolija ogarnęło takie przerażenie, że przestał oddy chać. Powinien się od razu domy ślić, że człowiek nie by łby w stanie zerwać mocowań komory bary cznej. Ale Kola już nie by ł człowiekiem. To by ła nowa istota, która, w porównaniu ze zwy kły mi ludźmi, posiadała nieograniczone możliwości. Mody fikator genety czny Korbuta zadziałał zgodnie z planem. Kola nie czuł już bólu. Sądząc po kamienny m wy razie twarzy i srebrzy sty m poły sku w oczach, w ogóle nic już nie czuł. Nikita zdąży ł opróżnić magazy nek, zanim Kolka wreszcie padł na ziemię. Anatolij zamknął oczy. Gdy by miał wolne ręce, na pewno zatkałby sobie uszy. Żeby nie sły szeć, jak jego stary przy jaciel wciąż się miota. Rezy gnacja przy gniotła mu pierś niczy m zimny głaz. Oto, co czeka wszy stkich pozostały ch. Ekspery ment profesora by ł udany. Korbut będzie musiał ty lko opracować sposób, jak kontrolować wy produkowane potwory. Nakłonić je, żeby nie dusiły każdego, kto się napatoczy, i wtedy wszy stko będzie w porządku. Z takimi możliwościami GML-e bez przeszkód będą mogli wy jść na powierzchnię. Najpierw będą przy nosić do metra wszy stko, co nakaże im partia, a kiedy się znudzą, zaczną się zastanawiać, czy opłaca im się służy ć swoim twórcom. Tak czy inaczej, nowa rasa ma przed sobą wielką przy szłość, znacznie szersze możliwości niż podziemne robaki nazy wające siebie ludźmi. Ludzie Korbuta odbędą marsz triumfalny po spustoszonej przez katastrofę jądrową Ziemi. Ry cerze bez strachu i wy rzutów sumienia. Potwory Frankensteina bez głupich dy lematów moralny ch. Zupełnie pozbawieni uczuć. Oni stworzą swój świat. W takim świecie nie będzie miejsca dla ludzi. Może i pierwsza próba stworzenia GML-a spełzła na niczy m. Będą kolejne, a kto wie, komuś może się wreszcie udać. Kiedy słuch stopniowo mu wrócił, usły szał, jak profesor wy daje polecenia Nikicie. Wy jątkowo szy bko otrząsnęli się z szoku. Może ekspery ment nie po raz pierwszy wy mknął się spod kontroli… Co dalej? Kto następny rozerwie mocowania i wy jdzie z komory bary cznej? Kiedy Anatolij usły szał zbliżające się kroki, otworzy ł oczy. Zobaczy ł pochy lającego się nad nim
Korbuta, na policzku naukowca ciemniało świeże zadrapanie. – Gratuluję, profesorze. Zdaje się, że pańskie doświadczenie się udało. – Śmiej się, pajacu. Teraz wszy stko pójdzie znacznie lepiej. Gratulacje przy jęte, z góry. – Korbut sprawdził wskazania jakichś przy rządów, odciągnął Anatolijowi powiekę, zajrzał do środka. – Za to panu, młody człowieku, nie ma czego gratulować. Ani GML-a, ani ty m bardziej nowego Adama z pana nie będzie. Wielka szkoda. Taak. Nikita, zajmij się nim! Profesor popatrzy ł na Anatolija z takim współczuciem, że zdawało się, że jeszcze parę sekund i rozpłacze się z żalu. Potem Korbut ciężko westchnął i skierował się do sąsiedniego łóżka. A w polu widzenia Toli pojawił się Nikita z obcęgami. Pogwizdując, odkręcił mu drut na rękach, wy celował w niego pistolet i kazał uwolnić nogi. Cierpliwie odczekał, aż Anatolij zsunie się z łóżka na ziemię i zdoła wstać. Potem wskazał lufą drzwi. Anatolij spodziewał się, że wy jdą wprost do tunelu, ale za drzwiami znajdował się wąski kory tarz oświetlony ty lko jedną żarówką ukry tą w okratowany m matowy m kloszu. Nikita poprowadził jeńca obok drzwi umieszczony ch w połowie kory tarza. Tola zdąży ł zauważy ć prostokąt z dziesięcioma przy ciskami. Zamek kodowy. Najprawdopodobniej za ty mi drzwiami znajdował się peron, na który m trzy mał wartę człowiek z automatem. Przy łapał się na dziwnej my śli: Po co zapamiętuję rozkład pomieszczeń? Czy żby m zamierzał tu wrócić? Wciąż jeszcze mam nadzieję przeży ć? Drzwi na końcu kory tarza. Bez zamka – z obu stron miały niezależne od siebie zasuwy z dźwigniami. Dźwignię obraca się o dziewięćdziesiąt stopni i solidnie mocuje w specjalny m wpuście. Nikita wepchnął więźnia do przestronnego pomieszczenia z dwiema parami drzwi zaopatrzony ch w takie same solidne zasuwy. Betonowy sześcian również oświetlała pojedy ncza słaba żarówka. Spoglądając na nią, Anatolij poczuł nagle, że dzieje się z nim coś dziwnego. Każda komórka jego organizmu pulsowała we wściekły m ry tmie, a mięśnie wprost rozsadzała jakaś niewy tłumaczalna siła. Zdawało mu się, że jego ciało zmienia wielkość: to kurczy się, to znów rośnie i w żaden sposób nie może utrzy mać nowego rozmiaru. Dziwne, że Nikita tego nie zauważa. Ze wzrokiem i słuchem Toli też działo się coś niepokojącego. Widział wy raźnie najdrobniejsze pęknięcia na ścianach, przy pominające gaz światło otulające rozgrzane włókno żarówki i pory skóry Nikity. Każdy dźwięk rozpadał się na części pierwsze, a jego mózg momentalnie przetwarzał je na trójwy miarowy obraz źródła hałasu. Teraz, na przy kład, wy raźnie sły szał przy śpieszone bicie serca swojego kata, niemal widział, jak mięsień trzepocze się w piersi Nikity. – Koniec kursu – oznajmił zdrajca i wskazał palcem pierwsze drzwi. – Tam czeka na ciebie twój koleżka, który sprawił nam ty lko kłopoty. On i wielu inny ch skazany ch na śmierć na Dzierży ńskiej. Otwieraj… I skończmy z ty m jak najszy bciej. Anatolij pociągnął drzwi do siebie. Spodziewał się, że zobaczy zasy pany trupami tunel, maszy nownię albo coś w ty m rodzaju. A tu nic. Ty lko czarna pustka i kawałek betonowej podłogi ury wającej się pół metra od drzwi. Anatolij odwrócił się do Nikity, który podniósł już pistolet. – A co jest za drugimi drzwiami? – A na co ci ta wiedza? – Dla ogólnego rozwoju umy słowego. – Cóż, rozwijaj się. Są tam schody i wy jście na górę, prosto do wy lotu wenty lacji na powierzchni. Bardzo to wy godne przy doświadczeniach profesora. Na pamiątkę starej przy jaźni
z przy jemnością pozwoliłby m ci skorzy stać z drugich drzwi i zdechnąć od promieniowania. Ale, sam rozumiesz, za dużo z ty m zawracania głowy. Anatolij nie spuszczał wzroku z ręki Nikity. Kiedy ten mówił, lufa pistoletu nieco opadła. Ty lko o pół centy metra. Normalnie by tego nie zauważy ł. Teraz jednak wszy stkie jego zmy sły krańcowo się wy ostrzy ły, a rozpierająca ciało moc domagała się ujścia. Uśmiechnął się, a widząc niedowierzanie Nikity, wy buchnął śmiechem. – Szkoda, że nie masz oczu z ty łu głowy. – Nie zmusisz mnie, żeby m się obejrzał. – W głosie enkawudzisty pojawiła się nutka niepokoju, a pistolet obniży ł się o kolejne pół centy metra. – Nie ze mną takie numery … Anatolij skoczy ł. Zdawało mu się, że szy buje w powietrzu powoli. Zby t wolno, jeśli wziąć pod uwagę bły skawiczny refleks Nikity. Jednak to wrażenie okazało się my lące. Nikita wciąż jeszcze nie zdąży ł nic zrobić, kiedy pięść trafiła go w szczękę. Cios okazał się tak silny, że instruktor poleciał na ścianę. Anatolij z żalem zdał sobie sprawę, że nie zdąży ł nauczy ć się kontrolować swoich niesamowity ch możliwości. Teraz Nikita by ł zby t daleko i do tego udało mu się nie wy puścić z rąk pistoletu. Nie pozwoli na nowy atak i zastrzeli niebezpiecznego teraz jeńca, zanim ten zdoła się do niego dobrać. Na ocenę sy tuacji i zrozumienie, że najlepszy m sposobem ucieczki będzie skok w czarną pustkę za drzwiami, wy starczy ł Toli ułamek sekundy. Rzucił się w stronę otwarty ch drzwi, wprost w objęcia mroku. Kiedy jego nogi oderwały się od skraju podłogi, usły szał huk wy strzału. Jakby uderzy li go młotem w poty licę. Sekundę później poczuł pod nogami ziemię. Nie mogło by ć jednak mowy, żeby utrzy mać równowagę. Inercja lotu i siła uderzenia sprawiły, że Anatolij kilka razy przekoziołkował. Rzuciło go na ścianę, uderzy ł w nią głową. I jakby zapadł się w ciemną studnię.
Rozdział 9
Oględziny ciał Odzy skał przy tomność pod wpły wem zimna i od razu uzmy słowił sobie, że wciąż dana mu jest nieby wała ostrość percepcji. Jednak ty m razem utracie przy tomności nie towarzy szy ły widzenia. Anatolij doskonale pamiętał wszy stko, co się wy darzy ło. By ł uratowany ! Jednak aby to się nie zmieniło, trzeba by ło wy nieść się stąd najdalej, jak się da. Anatolij postanowił wstać i się rozgrzać, ale kiedy ty lko się wy prostował, ziemia zakoły sała mu się pod nogami, a przed oczami przeleciały mu wielobarwne kręgi. Z trudem dobrnął do ściany. Uciekinier by ł z niego na razie żaden. Obmacał ręką twarz. Drobne zadrapania od upadku. Do wesela się zagoi. Kiedy jednak dotknął ty łu głowy, palce zrobiły się lepkie od krwi. Pożegnalna kula Nikity jednak go drasnęła. Pocieszające by ło to, że krew już zgęstniała. Najwy raźniej krwawienie ustało. Anatolij wczepił się zębami w rękaw i szarpał go tak długo, aż udało mu się oderwać pas materiału. Owinął nim szy ję. Wciąż kręciło mu się w głowie, żołądek podchodził do gardła. Nie by ł jeszcze w stanie ruszy ć w drogę, więc usiadł i spróbował się rozejrzeć. By ło za ciemno, by mógł dokładnie obejrzeć miejsce, w który m się znalazł. Coś jednak zobaczy ł. U jego stóp leżała czaszka patrząca pusty mi oczodołami w górę. Nieco dalej bielała kość. I to wy starczy ło, by zrozumiał, jakich odkry ć dokona, jeśli przejdzie dziesięć metrów. Cmentarz! Znajdował się na cmentarzu, z którego korzy stano teraz na Dzierży ńskiej. Na cmentarzu, którego czekiści uży wali jeszcze przed wojną. I do diabła z ty m! Ciemność i zwały kości by ły znacznie lepsze niż jasne światło laboratorium i kroplówki z pły nny m ogniem. Siedem kroplówek stojący ch w rządku… A co z jego chłopcami?! Czy żby Korbut zdeformował również ich ciała i dusze, czy naprawdę wszy scy oni stali się takimi samy mi potworami jak Kola? Stop! Co powiedział Nikita? Czeka tu na niego jego koleżka. Czy tego chciał, czy nie, będzie musiał podejść do ty ch zwałów kości. A może i w nich grzebać, jeśli chciał odszukać Kolę. Znów spróbował wstać i znów z ty m samy m rezultatem. Miał nawet wrażenie, że jego stan szy bko się pogarsza. Okropnie chciało mu się pić. Targnęły nim dreszcze i torsje. Wtedy podpełzł do zwałów kości na czworakach. Dotarł do pierwszej sterty, chwilę odpoczął i pełzł dalej. Palce natrafiały na czaszki, pod kolanami chrzęściły kości, ale się nie zatrzy mał. Bał się, że jeśli to zrobi, na pewno umrze i zostanie tu, w miejscu, do którego zesłał go Korbut.
To nazwisko smagnęło Anatolija niczy m bicz, sprawiło, że przedostał się przez kolejną górę gości. Kola leżał pod samą ścianą, wprost pod drzwiami, które znajdowały się na wy sokości czterech metrów. Czołem, przy jacielu. W końcu się spotkaliśmy. Mówiłeś, zdaje się, że człowiekowi, który pochowa niepogrzebanego nieboszczy ka, będą odpuszczone trzy grzechy ? Sierioga też wtedy żartował. Wspominał o magazy nku nabojów, który jesteś mu winien. Możesz się nie przejmować: naboje już się Sieriodze nie przy dadzą. Spoczy waj w pokoju. Anatolij poczuł, jak po policzkach pły ną mu gorące łzy. Nie zaczął ich wy cierać, ty lko przesunął palcami po zimny m policzku przy jaciela. To by ł znów prawdziwy Kola. Śmierć pomogła oczy ścić go z zarazy, z trucizny wlanej w niego przez profesora. W głowie Toli niespokojne my śli zaczęły się miotać, szamotać, niczy m ptaki wy ciągane z klatek, by skonać ze skręconą szy ją… A ja? Co ze mną? Zmieniam się? Przekształcam się powoli w potwora? Nie, nie. Na razie nie. Na razie potrafię jeszcze rozumować. Na razie potrafię kochać, potrafię nienawidzić. Na razie jestem człowiekiem… Gdy by Anatolij mógł trzeźwo ocenić sy tuację, zastanowiłby się ty siąc razy, zanim zacząłby hałasować pod drzwiami. W każdej chwili mogli go usły szeć i zastrzelić. Miał silne postanowienie, że pochowa Kolę, i naty chmiast przy stąpił do spełniania obietnicy. Trzeba by ło przeciągnąć ciało na wolne miejsce, pod przeciwległą ścianę. Tola nie wiedział, ile czasu na to zuży ł. Dreszcze zastąpiła gorączka, przed oczami nieustająco migotały mu barwne kręgi. Ciągnął Kolę, zatrzy my wał się, żeby odsapnąć, tracił przy tomność i znów pełzł naprzód. Ściana, do której starał się dotrzeć, wciąż pozostawała nieskończenie odległa, dopóki nie uderzy ł w nią czołem. W kolejny m etapie trzeba by ło wy kopać grób. Tola odszukał nawet nadający się do tego celu stalowy pręt, ale ostatecznie stracił siły. Odpoczy wając, cały czas rozmawiał z Kolą, coś mu tłumaczy ł i coś przy rzekał. Potem zaczął kopać grób. Zdawało mu się, że wy kopał całą tonę ziemi, ale kiedy sięgał palcami do dna dziury, widział, że nie posunął się naprzód nawet o dziesięć centy metrów. W końcu, po długiej mordędze, ciało zostało umieszczone w grobie i zasy pane brunatny mi grudami ziemi. Anatolij położy ł się obok. Nie miał siły poruszy ć ani ręką, ani nogą, leżał półomdlały, póki nie zdał sobie sprawy, że jeśli nie opuści podziemnego cmentarza teraz, to zostanie na nim na zawsze. Albo umrze z głodu, albo wy kończy go gorączka. I poszedł. Na początku przewracał się co kilka kroków. Potem już złapał dziwaczny ry tm i kiedy czuł, że zbliża się kulminacy jny punkt słabości, siadał na ziemi. Cmentarz stacji Łubianka został daleko z ty łu, ale Anatolij nie dotarł jeszcze do prawdziwego metra. Szedł tunelami pozbawiony mi szy n, zachodził do pomieszczeń, które pod żadny m względem nie przy pominały ty powy ch dla metra składzików. Głód, który z początku nie pozwalał o sobie zapomnieć ani na chwilę, w końcu ustąpił. Anatolij po prostu czuł pustkę w żołądku. Spał wprost na ziemi, zaspokajał pragnienie, liżąc wilgotne ściany, często widział w pobliżu czerwone ogniki szczurzy ch oczu i tak się do tego przy zwy czaił, że przestał zwracać na gry zonie uwagę. Nie potrafił jednak odnaleźć drogi do normalnego tunelu. Co jakiś czas popadał w rozpacz i rezy gnację i my ślał, że umarł i wędruje po świecie pozagrobowy m. Przy pomniało mu się wy czy tane gdzieś zdanie, że piekło to niekończące się powtarzanie. Jeśli
tak by ło, to krąży ł po królestwie umarły ch, stale wracając do punktu wy jścia. W końcu postanowił, że nie zrobi już ani kroku, chciał ty lko znaleźć miejsce, w który m można by by ło posiedzieć aż do końca świata. I wtedy zobaczy ł ognisko. Języ ki płomieni tańczy ły w mroku i nie znikały, choćby nie wiadomo jak długo Anatolij przecierał oczy. Musiał ty lko dotrzeć do ognia, ale zwlekał, nie wierząc we własne szczęście. Na ile by ło to możliwe, doprowadził się do porządku. Kiedy zbliży ł się do ogniska, usły szał groźny okrzy k i szczęknięcie odciąganego zamka. Zwy czajna sprawa – posterunek. Anatolij podniósł ręce i zatrzy mał się. Z jakiegoś powodu człowieka z latarką, który wy szedł zza sterty worków, interesował nie ty le sam przy by sz, ile jego oczy. Świecił w nie latarką pod wszy stkimi możliwy mi kątami. Kiedy Anatolijowi w końcu sprzy krzy ła się ta specy ficzna kontrola i chciał głośno zaprotestować, przepuścili go dalej. Dziwny to by ł posterunek. Worki z piaskiem ułożono w kształt okręgu, tak jakby strażnicy graniczni spodziewali się ataku ze wszy stkich stron. Anatolij dawno nie widział ludzi i przy glądał się im z autenty czny m zainteresowaniem. Wszy scy mieli na sobie jakieś straszne łachmany, ale najbardziej rzucało się w oczy nieskończone zmęczenie, jakie malowało się na ich twarzach. Anatolij chciał porozmawiać, dowiedzieć się choćby, gdzie się znajduje. Nie znalazł jednak chętny ch na pogawędkę. Z wielkim trudem udało mu się ustalić, skąd należy się spodziewać ataku. – Oni mogą się pojawić z każdej strony – odpowiedział mu brodacz przeładowujący cekaem. – Nie ma sensu zgady wać. Anatolij nie zapy tał żołnierzy, kogo oznaczało owo: „oni”. Nie miał wątpliwości, że kto zada takie py tanie, wy jdzie na kompletnego idiotę. Pozostało mu czekać i samemu ty ch „ony ch” zobaczy ć. Sądząc z zachowania pograniczników, atak nie by ł by najmniej odległy. Anatolij żuł kawałek zjełczałej słoniny, który m go poczęstowali, i czekał. – Idą! – Strzelec obsługujący cekaem szturchnął go w bok. – Patrz, tam są przeklęci! Anatolij popatrzy ł we wskazany m kierunku i zobaczy ł mnóstwo lśniący ch ogników. Powoli się przy bliżały. Zbiegały się, rozstępowały i znów zbiegały. Tak lśniły oczy stworzeń atakujący ch posterunek. Wiele sły szał o potworach przenikający ch do metra z powierzchni. Mówiło się o giganty czny ch ślimakach, ogromny ch rozmiarów pasikonikach, a nawet o humanoidalny ch istotach, które zwano „czarny mi”. Do jakiej kategorii należeli ci napastnicy ? Anatolij patrzy ł na taniec ogników i tworzy ł w wy obraźni potwory, które nie miały nic wspólnego z ludźmi ani nawet z czarny mi. A jednak istoty, które wy łoniły się z ciemności, miały po dwie nogi i dwie ręce. Kiedy zbliży ły się do posterunku, Anatolij zdał sobie sprawę, że atakują ich najzwy klejsi ludzie. Fakt, by li bardzo odważni. Szli na posterunek z opuszczony mi automatami, nawet nie starając się kry ć. Zabrzmiała komenda „ognia”. Dało się sły szeć ury wane szczekanie cekaemu polewającego napastników ołowiem. Nic się nie zmieniło. Kule nie robiły na „ony ch” absolutnie żadnego wrażenia. Huragan ołowiu by ł dla ty ch istot ty lko nieprzy jemny m wiaterkiem, drobną niedogodnością. Co to jest? Dlaczego nikt nie pada na ziemię? I po co, w takim razie, tracić naboje? Porażony ty m, co tu się działo, Anatolij wy jrzał zza stosu worków i zamarł z przerażenia. Na czele oddziału szedł Grisza. Ze znajomy m już Anatolijowi kamienny m wy razem twarzy i zimny m srebrem w oczach wy celował karabin…
Obrońcy posterunku, przeszy ci seriami z automatu, padali jeden po drugim. Teraz Anatolij dobrze widział kroczący ch w ślad za Griszą chłopaków z jego grupy dy wersy jnej. Teraz już całkiem obcy, dzieci doktora Korbuta, bo żaden z nich nie pamiętał, że by ł kiedy ś chłopcem ze stacji Hulajpole. Przedstawiciele nowej rasy prawie nie celowali, ale ich kule się nie marnowały. Bój zamienił się w rzeź. We mgle ze spalonego prochu miotały się cienie śmiertelnie przerażony ch ludzi. – GML-e idą! Ratujcie się, GML-e! Popędzany przenikliwy mi okrzy kami Anatolij wy cofy wał się razem ze wszy stkimi. Zresztą nie dało się tego nazwać odwrotem. Panika, zwierzęcy strach, bezładna ucieczka – oto bardziej precy zy jne określenia. Przeskakując trupy, Anatolij mknął w ślad za brodaty m strzelcem. W ferworze ucieczki nawet nie zauważy ł, jak pod jego stopami pojawiły się podkłady i szy ny. Zwy kły tunel, o który m tak marzy ł! Nareszcie! Stopniowo huk wy strzałów zaczął cichnąć i ostatecznie umilkł w oddali. Brodacz dał nura do najbliższego pomieszczenia służbowego i ciężko dy sząc, zwalił się na podłogę pod ścianą. – To koniec. GML-e nas zmietli. Można uznać, że straciliśmy jeszcze jedną linię. – Skąd oni się wzięli? – zapy tał Anatolij z zamarły m sercem. – Kiedy się pojawili? – Z Linii Czerwonej. Z początku my śleliśmy, że wy słali ich komuniści, ale potem wszy stko się wy jaśniło: czerwoni już nie istnieją. GML-e unicestwiły ich jako pierwszy ch, a potem wzięły się do czy szczenia całego metra. Nie da się ich zabić. Ani też przewidzieć, gdzie zaatakują. Te potwory są niewrażliwe na promieniowanie i często uderzają na stacje z powierzchni. Krótko mówiąc, dni metra są policzone… Anatolij ścisnął skronie rękami, żeby opanować wicher wirujący ch mu w głowie my śli. GML-e opanowują metro. Zabijają ludzi. Nowa rasa atakuje. Zerwał się na równe nogi, rzucił się do brodacza i zaczął nim potrząsać. – Kiedy to się, do cholery, zaczęło?! – Rok temu. Pierwsze oddziały GML-ów pojawiły się rok temu… – Łżesz! Przy znaj się naty chmiast: łżesz! Niemożliwe. Błąkał się po metrze dzień, najwy żej dwa. Stracić rok z ży cia? Jak mogło do tego dojść? Nie! To jakieś szaleństwo. Majaki rozgorączkowanego mózgu. Choroba. Brodacz patrzy ł na Anatolija rozszerzony mi ze zdziwienia oczami. Widocznie on też uważał przy by sza za szalonego. W tunelu rozległy się kroki. Miarowy stukot buciorów. Brodacz ostrożnie wy jrzał na zewnątrz i odwrócił się do Anatolija. – Już tu są. Potem bez uprzedzenia wy skoczy ł na zewnątrz. Zagrzmiała seria z automatu, dał się sły szeć odgłos upadającego ciała. Anatolij zdał sobie sprawę, że jest w pułapce. Wy py tując brodacza, stracił cenny czas. Cóż. Pozostaje mu czekać i zgady wać, który z GML-ów go zabije. Najprawdopodobniej będzie to idący na czele oddziału Grisza. Nie boi się już ptaków. Na zawsze uwolnił się od klaustrofobii. Nadczłowiek bez oporu zakończy ży cie dawnego przy jaciela. Tola pogodził się z ty m, że umrze. Sły szał już oddech zbliżającej się do pomieszczenia istoty. Jeszcze moment i napotka powleczone srebrem, beznamiętne spojrzenie Griszy. Jednak w drzwiach pojawił się ktoś inny. Do środka wślizgnęła się starucha w łachmanach. Wzięła Anatolija za rękę.
– Chodźmy. U mnie będziesz bezpieczny. Na zewnątrz czekał na nich chłopiec. Uśmiechnął się przy jaźnie i podał Anatolijowi upieczonego szczura. – Jedz! Anatolij odepchnął wy ciągniętą rękę. Ale chłopiec uparcie podsuwał mu poczęstunek. Szczur wciąż i wciąż pojawiał się przed ustami Anatolija. Nagle chłopiec zaczął szy bko rosnąć. Zrobił się tak wielki, że doty kał już głową sufitu tunelu. Jakkolwiek Anatolij się opierał, musiał przełknąć ohy dnego, poskręcanego od ognia trupka. – No i brawo. Jeszcze ły żeczkę. Anatolij zdał sobie nagle sprawę, że leży na ziemi i patrzy na pochy lającą się nad nim Mamuśkę. Ta trzy mała w rękach miskę i nabrawszy ły żką jakiejś polewki, podniosła ją do ust Anatolija. – Jedz, żołnierzu. Potrzebujesz jeść, żeby wróciły ci siły. Anatolij posłusznie przełknął oferowane jedzenie i nieoczekiwanie dla samego siebie wy dało mu się bardzo smaczne. Najprawdopodobniej by ły to grzy by przy gotowane w jakiś szczególny sposób. Zjadł kolejną ły żkę zupy, potem jeszcze jedną i jeszcze. Miska opustoszała. Mamuśka postawiła ją na ziemi i położy ła rękę na czole Anatolija. – Gorączka minęła. Wy karaskałeś się z tego, żołnierzu. – Gdzie ja jestem? Anatolij uniósł się na łokciach. Zobaczy ł, że leży na ziemi w maleńkim pomieszczeniu, okry ty starą dziurawą kołdrą. Pokoik oświetlała lampa naftowa. Przez uchy lone drzwi widać by ło płonące ognisko i wiszący nad nim, czarny od sadzy kociołek. – Gdzie? W mojej norze. Jesteśmy w boczny m tunelu niedaleko Majakowskiej. – Majakowska? Jak ja się tu znalazłem? – Bardzo prosto. Przy czołgałeś się. Znaleźli go na torach. Obdarty, brudny i bosy majaczy ł o końcu metra, płakał bez powodu i błagał, żeby jak najszy bciej zakopać go w ziemi obok Kolki na cmentarzu Łubiańskim. A więc nie ma żadny ch GML-ów? W metrze wszy stko jest tak jak wcześniej? Tak. Przy najmniej na razie. Tola wy buchnął śmiechem – niepohamowany m, histery czny m, śmiał się tak jak odurzony przez Korbuta Sierioga. Mamuśka spojrzała na niego z niepokojem i znów dotknęła jego czoła. – Niech się pani nie denerwuje. – Anatolij z trudem łapał oddech. – Wszy stko w… Generalnie jest dobrze. Niech pani posłucha, Mamuśko… Bo tak mam do pani mówić? – Bój się Boga. Jestem Kławdia Igoriewna – powiedziała surowo kobieta. – I niech cię Bóg broni, żeby ś spotkał kiedy ś Mamuśkę. Popatrzy ł na Kławdię Igoriewnę. W czasie ich poprzedniego spotkania wszy stko w niej by ło przerażające: szrama na twarzy i głęboko zapadłe oczy, i siwe włosy. Teraz przed Anatolijem siedziała najzwy klejsza, bardzo zmęczona i nieskończenie nieszczęśliwa kobieta. Kiedy ś dostała od Anatolija kawałek wieprzowej kiełbasy i odwdzięczy ła się uratowaniem mu ży cia. Kobieta wstała i skierowała się w kąt pokoiku. Pogrzebała w stercie zwalony ch tam szmat. Położy ła na ziemi obok Anatolija podarty sweter, wy tarte dżinsy i stare buty bez sznurówek. – Proszę. Możesz się ubrać.
Żeby go nie krępować, wy szła na zewnątrz. Kiedy wstał i nachy lił się nad ubraniem, uzmy słowił sobie nagle, że bardzo długo nie dbał o chore nogi. Zasty gł, nie znajdując w sobie sił, by spojrzeć na wrzody. Bez my dła, ciepłej wody i czy sty ch opatrunków musiały się powiększy ć i przeżreć mięśnie. Ale dlaczego nie czuł bólu? Gdzie ohy dna świadomość, że ciało mu gnije? Czy żby by ł zby t osłabiony, by docierały do niego nawet takie nieprzy jemne bodźce? Jednak będzie trzeba te nogi obejrzeć. Wcześniej czy później jakoś na to zaradzić. Anatolij przetarł oczy i uznał, że oszalał. Jego nogi, na które całkiem niedawno nie dało się patrzeć bez obrzy dzenia, stały się nogami normalnego człowieka. Po wrzodach nie zostały nawet blizny. Nie wierząc własny m oczom, zamknął je i starannie obmacał skórę nóg. Jakkolwiek straszny by ł mody fikator genety czny Korbuta, miał na Anatolija uzdrawiający wpły w. Jeszcze jeden skutek uboczny ? Brawo, profesorze! Twój pacjent ma teraz wręcz obowiązek wrócić i powiedzieć ci „dziękuję”. Czuł ty lko lekką słabość i wilczy apety t. Szy bko się ubrał. Wy szedł na zewnątrz i przy siadł przy ognisku obok Kławdii Igoriewny. Ta, odgadując jego pragnienie, nalała pełną miskę zupy, podała gościowi i zapatrzy ła się w ogień. Anatolij uzbroił się w ły żkę i kilkoma machnięciami dotarł do dna miski. – Kławdio Igoriewno, a gdzie pani sy n? Tamten chłopczy k… – Misza jest na stacji. Niedługo wróci. – A jak to się stało, że mieszka tu pani sama z sy nem? A ludzie? – A dużo dobrego dla nas zrobili ci ludzie? Ja sama dostawałam od nich w prezencie ty lko zło i nienawiść. Nie wiem, może i zdarzają się w metrze dobrzy ludzie. U ty ch, z który mi się sty kam, nie da się wzbudzić współczucia. Można ich ty lko odstraszy ć. Sprawić, by trzęśli się z przerażenia, opowiadając im o Bestii. A ci ludzie, co doprowadzili cię do gorączki, może oni by li dobrzy ? Na świecie nie ma zły ch ludzi. I ci, którzy mnie bili, są dobry mi ludźmi. I ci, którzy wy bili oko Markowi Szczurzej Śmierci, też są dobry mi ludźmi. Anatolij miał wielką ochotę odpowiedzieć Kławdii Igoriewnie cy tatami z ulubionej książki. By ć może kiedy ś tak właśnie by zrobił. Jednak po spotkaniu Nikity i Korbuta wszy stko się zmieniło. Nie miał racji Jeszua. Rację miał Poncjusz Piłat. Źli ludzie istnieją. – Ja to inna historia. – A ja to jeszcze inna. Kiedy skończy ło się ży cie na górze, zeszłam z mężem do metra. W odróżnieniu od inny ch mężczy zn, zagubiony ch i przerażony ch, mój Sława wiedział, co robić. Pułkownik, pilot wojskowy, wiedział lepiej od inny ch, że atak jądrowy doprowadzi do katastrofy i ży cie na powierzchni stanie się niemożliwe. Nie zszedł do metra po prostu po to, by przeży ć, on przy szedł tu, żeby udowodnić, że nawet pod ziemią ludzie mogą i powinni pozostać ludźmi. By łam wtedy młoda i piękna. By łam pod ochroną najsilniejszego człowieka na świecie i niczego się nie bałam. Mój Sława został jedny m z pierwszy ch stalkerów. Stanął na czele oddziału śmiałków wy chodzący ch na powierzchnię już wtedy, kiedy ogień radiacji nie zdąży ł jeszcze zgasnąć. To dzięki nim w metrze pojawiły się świnie. Mój mąż dowodził tą śmiałą ekspedy cją do WOGN-u. W tamty ch czasach moje ży cie zdawało się bajką, a strach czułam jedy nie, kiedy on zostawał dłużej na powierzchni. Nie wiedziałam wtedy, co to takiego prawdziwe nieszczęście. Dowiedziałam się sześć lat temu. Tamten dzień na zawsze wbił mi się w pamięć, wy palił w niej ślad rozpalony m żelazem. Rano zbadał mnie lekarz, a w południe wiedziałam już, że zaszłam
w ciążę. Marzy liśmy o dziecku jeszcze na powierzchni. Z niecierpliwością czekałam na powrót męża, szukałam odpowiednich słów, żeby opowiedzieć o szczęściu, które nam się przy darzy ło. Sława wrócił bardzo zmęczony, zdenerwowany. Ja my ślałam, że będzie krzy czeć z radości, a on ty lko kiwnął głową. Całą noc przesiedział przy ognisku, palił skręta za skrętem. By łam obrażona, nie przy szłam do niego. Czekałam, aż przy jdzie do namiotu i poprosi o wy baczenie. Ile ja by m oddała, żeby cofnąć tę noc. Nie wiedziałam, że będzie w ży ciu mojego męża ostatnią. Tola poruszy ł się, kaszlnął. Wrzód troficzny na duszy tej kobiety pozostał świeży i nic nie mogło go wy leczy ć. Ale Kławdia Igoriewna nie mówiła już teraz do niego, ty lko do swojego Sławy. – Ja by m… wszy stko zrobiłaby m inaczej. Powiedziałaby m mu wszy stko, wszy stko, co zawsze chciałam powiedzieć, i na co nigdy nie starczało czasu. No, albo choćby przy tuliłaby m się do niego, objęłaby m go i siedziała tak przez całą noc, i nie zasnęłaby m ani na moment, żeby nasiedzieć się z nim za całą resztę pustego, wy sty głego ży cia… Ale zostałam w namiocie. A on… przy ognisku. Rano wstałam, podeszłam… Ognisko zgasło. Sława miał gorączkę. I leżał nieprzy tomny. Potem na krótko się ocknął… – Co to by ło? Co mu się stało? – spy tał Tola. – Stalkerzy przy wlekli z powierzchni jakąś nieznaną infekcję. Kilku ludzi na stacji umarło tej nocy. Ich ciała pokry ły się wrzodami i poczerniały, a ludzie szy bko zapomnieli o zasługach stalkerów i żądali, by naty chmiast rozprawić się z pozostały mi przy ży ciu i ich rodzinami. Profilakty cznie. Taka medy cy na… Mieliśmy czas, by uciec, uratować się i może kiedy ś się wy leczy ć. Sława miał wielu przy jaciół i wszy scy oni oferowali pomoc. Ale mój mąż ją odrzucił. Przy wy kł zawsze i wszędzie liczy ć ty lko na siebie, patrzeć niebezpieczeństwu w twarz, nie opuszczając wzroku. Wiaczesław wy szedł do ludzi. My ślał, że zrozumieją. My ślał, że przy pomną sobie wszy stkie jego dobre uczy nki. I przy płacił to ży ciem. Ci, którzy jeszcze wczoraj gotowi by li całować go po rękach, rzucili się na chorego stalkera jak wilki. Bili go pałkami i zwy czajnie kopali. Rozbili mu głowę, zrzucili na wpół martwego na tory. Próbowałam ująć się za mężem i ktoś ciął mnie nożem po twarzy. Dlaczego pozostałam przy ży ciu? Dlaczego nie umarłam razem z mężem? To on mi nie pozwolił. Kiedy pochy liłam się nad nim i krew cieknąca mi z rany na policzku zmieszała się z jego krwią, powiedział: Kławdia, dbaj o sy na. Pułkownik wy dał ostatni rozkaz w ży ciu i to ja musiałam go wy konać. – Sy na? Ale przecież… – Wiedział, że urodzi mu się sy n. Misza przy szedł na świat, kiedy by łam już wy gnanką, bezdomną włóczęgą. Niedawno próbowałam opowiedzieć mu o ojcu, ale jest jeszcze za mały, żeby wszy stko zrozumieć. Jest przekonany, że ży cie w metrze składa się ty lko ze złodziejstwa i bicia. Niech pan mi powie, na miłość boską, jak mam wy jaśnić sy nowi, że dobrzy ludzie istnieją? Kobieta wy jęła z kieszeni płaszcza dwa wy gniecione pułkownikowskie pagony z wy blakły mi gwiazdkami. – Oto wszy stko, co udało mi się zachować na pamiątkę po nim. Odznaczenia i mundur dawno już wy mieniłam na jedzenie. Wie pan, z początku okropnie nie chciałam jeść szczurów.
Rozdział 10
Krab z jamy Anatolij siedział ze spuszczony m wzrokiem. Dopiero teraz, po opowieści Kławdii Igoriewny, zdał sobie sprawę, że nie zna prawdziwego, autenty cznego metra. Że ży ł w cieplarniany ch warunkach i jeszcze miał czelność uważać się za doświadczonego przez los. Nie, jest po prostu szczęśliwcem, który nie widział prawdziwego brudu, nie czuł tępego bólu, nie znał smaku autenty cznego cierpienia. Zresztą i ekspedy cję do matecznika Korbuta uważał za proste zadanie, w sty lu przy nieś – zanieś. By ł przekonany, że nikomu nic nie jest winien. Mówił sobie, że troszczy się o światową sprawiedliwość. Że niby ratował ludzkość. A tak naprawdę po prostu ćwiczy ł, zarabiał punkty, popisy wał się sam przed sobą. Bo nie by ło żadnej ludzkości. By li osobni nieszczęśliwi ludzie. Tacy jak zastrzelony Kola. Jak zabity Wiaczesław, jak jego żona i sy n, którzy popadli w poniżenie i nędzę. I to właśnie dla nich… Ledwie wspomniał o chłopcu, gdy w ciemności tunelu dały się sły szeć lekkie kroki i zjawił się Misza we własnej osobie. Wciąż tak samo umorusany, w kurteczce z różnokolorowy mi łatami i w ogromny ch butach. Matka zaczęła robić sy nowi wy mówki za zby t długą nieobecność, a on w odpowiedzi wsunął rękę do kieszeni kurtki i wy ciągnął kilka nabojów. Napotkawszy spojrzenie czarny ch ślepek Miszy, Anatolij puścił do niego oko. Malec rozpły nął się w szczerbaty m uśmiechu. Ukucnął przy ognisku i zaczął z porażającą szy bkością poły kać przy gotowaną przez matkę zupę. Jaki on malutki. A jednocześnie znacznie doroślejszy od Toli. By ł już ży wicielem, łowcą. Samodzielny chłopak. Geny bohaterskiego pułkownika dają o sobie znać. Kradnie, oczy wiście, że kradnie. Jak miałby inaczej zarabiać na ży cie. Przecież kiedy ma się pięć lat, trzeba jeszcze chodzić do przedszkola. Anatolij spochmurniał. Dzieci to kwiaty ży cia. Słowa Korbuta. Czas zastanowić się nad ty m, jak złoży ć wizy tę profesorowi i wy równać rachunki. Anatolij nie zamierzał wracać na Wojkowską. Za nic nie wróci do swoich pokonany. Jako dowódca bez oddziału. Generał bez wojska. Może i w tej porażce miał swój niemały udział Nestor, który przy całej swojej przenikliwości nie zdołał rozpoznać w Nikicie prowokatora. Ale to już nie miało znaczenia. Teraz to już sprawa osobista między Anatolijem a judaszem Nikitą. I bestialskim doktorem. Najpierw laboratorium, a dopiero potem Hulajpole. Nie zamierzał zbierać nowego oddziału. Wy starczy mu sam Arszy now. Stary chorąży skarży ł się przecież, że nie pozwalają mu wziąć udziału w prawdziwej akcji. Anatolij da mu możliwość wy kazania się wszy stkimi umiejętnościami.
Do tego wszy stkiego Arszy now by ł chodzący m składem broni i ekwipunku. Pozostało mu dostać się do tunelu za Białoruską, podać umówiony sy gnał i… A jeśli Arszy now się nie pojawi? To nic, Anatolij go odszuka. Ty le. Czas podziękować kobiecie, która dała mu schronienie, i iść. Jednak ta pokręciła głową. – Bez dokumentów, żołnierzu, nie przejdziesz przez Białoruską. Tola wspomniał, z jaką łatwością przemknął wtedy przez stację w drodze tutaj, i wszy stko zrozumiał. Wolne przejście załatwił Arszy now. A jego dokumenty zostały w pomieszczeniu służbowy m na Dzierży ńskiej i dawno wpadły w ręce komunistów. Ale co mu pozostaje? Oszustwo? Szturm? Tak czy inaczej, nie miał wy boru. Trzeba by ło iść. Ale Kławdia Igoriewna go zatrzy mała. – Pomogę panu zdoby ć dokumenty. Mam jednego znajomego, który może to zrobić. Przy niosła z pokoju skrawek pożółkłego papieru i ogry zek ołówka. Napisawszy coś, przekazała karteczkę sy nowi i szepnęła mu kilka słów na ucho. Miszka kiwnął głową ze zrozumieniem i rozpły nął się w ciemności. W oczekiwaniu na przy jście tajemniczego specjalisty od dokumentów Anatolij patrzy ł w zadumie na taniec płomieni ogniska. Jego plan brał w łeb na samy m początku. Jakie tam laboratorium, skoro nie zdoła się nawet przedostać przez Białoruską. Miał w zapasie jeszcze jedną opcję – poddać się patrolowy m, poinformować o swojej przy należności do Wojkowskiej i czekać, aż odbiorą go swoi. Jeśli ty lko agenci czerwony ch nie przejmą go wcześniej… Ale, powiedzmy, że Nestor wy śle po niego oddział. Choćby nawet wrócił na Hulajpole. I co? Rozgromienia grupy dy wersy jnej nie da się utrzy mać w tajemnicy. Podniesie się krzy k. Rozwścieczeni anarchiści publicznie poprzy sięgną zemstę. Słuchy o ty m, że komuś udało się uratować, dotrą do czerwony ch. Ochrona laboratorium zostanie wzmocniona i kompletnie nie będzie miało sensu się tam pchać. Najkrótsza droga nie zawsze najszy bciej prowadzi do celu. Wy starczy mu pierwsza próba. Wtedy też wszy stko zdawało się proste jak drut, a skończy ło się cmentarzem na Łubiance. Sy temu i ogrzanemu Anatolijowi zaczęła opadać głowa. Jego organizm domagał się porządnego snu. Ledwie zamknął oczy, gdy zobaczy ł znajomy, oświetlony przez pojedy nczą żarówkę kory tarz. Podszedł do drzwi laboratorium i przy łoży ł do nich ucho. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Anatolij popchnął drzwi i wszedł. Wszy stkie łóżka z wy jątkiem jednego by ły puste. Na ty m zaś, które kiedy ś zajmował Tola, ktoś leżał. Człowiek by ł cały przy kry ty starą kołdrą. Widać by ło ty lko ręce, który ch z jakiegoś powodu nie przy wiązano drutem do metalowej ramy. Cicho bulgotała kroplówka. Czy żby Korbut znalazł ochotnika? Najprawdopodobniej znalazł się komunista, który w imię światły ch ideałów zgodził się dołączy ć do nowej rasy z własnej woli. Tola zbliży ł się do łóżka i ostrożnie odsunął skraj kołdry. Ochotnikiem by ła Jelena. Jej jasne włosy leżały rozsy pane na ceratowej poduszce niczy m aureola. Na twarzy malowała się błogość. Całkiem jak u Koli na chwilę przed atakiem na asy stenta. Czując obecność Anatolija, dziewczy na otworzy ła oczy. – Oto i wy. Dobrze, że przy szliście się pożegnać. Kiedy uciekliście, profesor zażądał, żeby m zajęła wasze miejsce. Musiałam się zgodzić. Szare oczy Jeleny zasnuły się srebrem. Zrzuciła kołdrę, gwałtownie wstała, wy rwała sobie igłę kroplówki z ręki i przechodząc obok skamieniałego Anatolija, zniknęła za drzwiami. Do
laboratorium wszedł Nikita. Widząc Anatolija, pokiwał głową z wy rzutem. – Idziemy. Mówiłem przecież: czeka tam na ciebie twój koleżka. To ty lko sen. Koszmar i nic więcej. Zdarzały się gorsze. Anatolij podąży ł za Nikitą. Razem przeszli do pokoju z parą drzwi. Czekał tam na nich Kola, bardzo zajęty strzepy waniem przy lepionej do jego ubrania ziemi. Kiedy skończy ł, spojrzał na przy by szy : – Kto cię prosił, żeby ś mnie grzebał? My przecież nie umieramy. Jak coś, co nie ży je, może umrzeć? Przy jaciela zakopałeś! Dobra, to pierwszy raz, więc wy baczam. Graba! Tola patrzy ł zmieszany na wy ciągniętą do niego rękę i dziwił się: skąd u Koli mógł się wziąć tatuaż w kształcie pierścienia? – Graba, mówię do ciebie! Anatolij uzmy słowił sobie, że już nie śpi, i to wcale nie Kola wy ciąga do niego rękę. Obok, z Miszą, stał człowiek średniego wzrostu. By ł zadziwiająco wy strojony : w zieloną mary narkę, niewiary godnie szerokie czerwone spodnie i szy kowne półbuty z wy sokimi obcasami, całości dopełniał szary szy dełkowy szal, który przy by sz kilkakrotnie owinął sobie wokół szy i. Skąd, do licha, wziął to wszy stko w metrze? Same ty lko spodnie musiały kosztować majątek! Wy golona na zero głowa i ruchliwe ry sy cy gańskiej twarzy nie pozwalały określić wieku strojnisia. – Mów mi Krab. Taką mam ksy wę – wy jaśnił. – Imienia nie musisz znać, zresztą sam już go nie pamiętam. Anatolij z zakłopotany m uśmiechem uścisnął wy ciągniętą rękę i powiedział: – Anatolij Tomski. A ksy wę mam… No, powiedzmy, że Tom. Gra? – Gra, Tom. Czy li potrzebna ci legitka? Anatolij kiwnął głową. Krab wy głosił rozwlekły monolog, tak usiany słówkami z żargonu złodziei, że Tola musiał się wy silić, żeby zrozumieć, o czy m mowa. Sedno tej przemowy sprowadzało się do tego, że za porządny dokument należy zapłacić absolutnie nie mniej niż pięć magazy nków nabojów, a jeśli Anatolij planuje brać paszport na kredy t, to powinien oddać coś w zastaw. Tak czy inaczej, płaci się z góry. – Jeśli przeprowadzisz mnie przez Białoruską, dostaniesz sześć magazy nków – obiecał Tola. Krab zamy ślił się, ani na chwilę jednak się nie zatrzy mał, kilkakrotnie obszedł ognisko, robiąc przy ty m śmieszne miny. Ruchliwa by ła nie ty lko twarz Kraba – cały wibrował ruchem. W końcu pokręcił przecząco głową. – Nie przejdzie. Jesteś, widać, z anarchistów? Jaka jest gwarancja, że kiedy znajdziesz się na swojej linii, nie zapomnisz o przy rzeczeniu? – Moje słowo. – Taka sobie ta gwarancja. – W takim razie nie ma o czy m mówić. Dziękuję za twój czas. – No, no… Zaczekaj, rewolucjonisto. – Krab splunął. Perspekty wa pozy skania sześciu magazy nków ewidentnie wy wołała u niego obfity ślinotok. – U mnie nie da rady, a u Krzy ża wszy stko da się zrobić. Musisz iść do Krzy ża. On tu rządzi. Król wszy stkich złodziei w metrze. Herszt. I to on zagwarantuje… A co tam – pomy ślał Tola. Jak złodzieje, to złodzieje. Są sy tuacje, w który ch wszy stkie środki są dobre. – Prowadź do herszta. Kławdia Igoriewna podała Toli wy płowiały plecak bez ramiączka.
– Weź to, żołnierzu. Jest tu trochę jedzenia. Bierz, bierz! Ty le naopowiadałeś w majakach, że żal mi ciebie. I chcę ci pomóc. Z Bogiem! Anatolij objął kobietę, ta po matczy nemu pocałowała go w policzek. By ło jasne, że Kławdia Igoriewna oddaje wszy stko, co ma. By ć może dziś nie będzie już miała czy m nakarmić sy na i Miszka znów pójdzie na Majakowską kraść. Jednak wdowa po pułkowniku, która nazy wała Anatolija żołnierzem, przy wy kła do oddawania wszy stkiego, co ma, temu, kto stoi na pierwszej linii frontu. Anatolij zbliży ł się do Miszy, chwy cił go i podniósł na wy ciągnięty ch rękach. – Rośnij jak najszy bciej, Michaile Wiaczesławowiczu! Zakręciło mu się w głowie… Widocznie jeszcze nie odzy skał sił. Wziął się jednak w garść i mimo wszy stko bezpiecznie postawił Miszkę na ziemi. Chłopaczek wy ciągnął do Anatolija rączkę. Wcale nie dziecięcy m, ale męskim gestem. – Żegnaj, żołnierzu – powtórzy ł za mamą. Odchodząc tunelem w ślad za Krabem, Anatolij obejrzał się kilka razy, żeby zapamiętać ten obrazek: płomień ogniska i sy lwetki ludzi, którzy nagle stali się dla niego jak rodzina. Wróci tu. Zrobi, co do niego należy, i wróci, żeby zabrać Kławdię Igoriewnę i jej małego sy nka na Hulajpole. Niech się dowiedzą, choć z opóźnieniem: dobrzy ludzie istnieją. Pochłonięty swoimi my ślami Anatolij puszczał mimo uszu nieprzerwaną gadaninę Kraba. – Skroiliśmy wtedy kasę na Prospekcie Mira, że mucha nie siada. Straganiarze z Hanzy nawet nie zdąży li mrugnąć okiem, a już całe fiku-miku by ło załatwione. Nieśliśmy pełne plecaki. Ze dwadzieścia „klamek”, ze czterdzieści magazy nków „pestek”. Generalnie ży ć nie umierać! Blokady przeszliśmy bez kłopotów. Została ty lko Nowosłobodska do przeskoczenia i jesteśmy w domu. Ty le że Szarpanemu, karaluchowi, kuźwa, fruwającemu, zachciało się zrobić przerwę na papierosa w tunelu. Od razu mu powiedziałem, że nie podoba mi się to miejsce. Mówię, w domu się napalisz. Nie. Uparł się. Rozsiedli się we czterech jak królowie, a ja poszedłem dalej. Pomy ślałem, że mnie dogonią. Gdzie tam! Nie zdąży łem nawet stu metrów odejść, jak zaczęli wrzeszczeć. Tak okropnie, jakby kroili ich na kawałki. Trochę się cy kałem, jasna sprawa. Nie od razu tam wróciłem. A kiedy przy szedłem, to już ty lko niedopałki dy miły na szy nach. No dobra, ale żeby to ty lko kumple moi zniknęli. Można by uznać, że to Bestia ich chapsnęła, ta, o której Kławdia ciągle bełkocze. A przecież plecaczków ani chu-chu. Ja tak sobie my ślę, że Bestia nie ma tu nic do rzeczy. Bestii są ludzie potrzebni, a „kostki” z nabojami ani trochę. Nie będzie ich przecież żreć. Na Majakowskiej by ła potem duża draka. Krzy ż nie uwierzy ł, że towar tak po prostu zniknął. My śleli, że sprzątnąłem ziomków, a wszy stko, co zajumali, gdzieś zbunkrowałem. Chcieli pójść na kosy. Ledwo się wy broniłem. Ja sądzę tak: są w metrze inni ludzie oprócz nas. Tacy, co znają wszy stkie przejścia i wy jścia. W boczny ch tunelach czują się jak w domu i na każdą stację wejdą, omijając posterunki. Anatolij słuchał Kraba i w duchu się z nim zgadzał. On sam jakimś cudem wy dostał się z Łubianki, mijając faszy stowski trójkąt Czechowska−Puszkińska−Twerska. Nie mógł przecież prześlizgnąć się obok faszy stów niezauważony. Czego jak czego, ale czujności nie da się żołnierzom Rzeszy odmówić. Anatolij by ł przekonany : co najmniej trzecia część tajemniczy ch kory tarzy, który mi się wlókł, istniała naprawdę, a nie w jego przy widzeniach. A skoro on je znalazł, z pewnością by li też inni ludzie, którzy wiedzieli o istnieniu sekretny ch chodników. Krab wy prowadził go z bocznego kory tarza do głównego tunelu i po dwustu metrach weszli na peron Majakowskiej. Anatolijowi wy dało się, że od czasu jego odwiedzin na tej stacji minęła cała
wieczność. Po całej tej tułaczce po bezludny ch zakątkach metra Majakowska nie wy dawała mu się już najbardziej ponurą ze wszy stkich stacji. Mieszkali tu ludzie, buzowały namiętności. Pewnie tu też ktoś się zakochiwał i stawał czy imś śmiertelny m wrogiem. W sumie stacja jak stacja. Anatolij rozpoznał i podarte namioty, i sprzedawcę szaszły ków z jego brudny m fartuchem i roztaczający m niewy obrażalną woń grillem. Wszy stko by ło tak samo jak wcześniej. Chociaż nie. Anatolij poznał to po wzroku szaszły karza. Poprzednim razem tamten patrzy ł na dzielnego zucha w mundurze w panterkę niemal służalczo. Teraz – z pogardą. Anatolij zobaczy ł chudego jak szkielet mężczy znę, który położy ł sobie na kolanach odłamek zmatowiałego lustra i skrobał ty godniową szczecinę na policzkach kawałkiem strasznej brzy twy. Tola spojrzał na swoje brudne dżinsy, na usmarowane ręce, przesunął dłonią po kłujący m podbródku… Niech to licho, przez te dni (ty godnie?) pewnie nieźle się zapuścił! Podszedł do golącego się mężczy zny i poprosił, by ten dał mu przejrzeć się w lustrze. Ten wzruszy ł ramionami – przeglądaj się, a co mi szkodzi. Wy starczy ło jedno spojrzenie na własne odbicie, żeby Tola osłupiał. Przeraziła go nie wy chudzona, pokry ta brudny mi smugami twarz. By ł całkiem siwy ! Nie wierząc własny m oczom, Anatolij potarł lustro rękawem. Żadny ch zmian. Zmierzwił włosy na czubku głowy, wciąż jeszcze mając nadzieję, że ten stalowy kolor to ty lko py ł. Nie pomogło. Siwizna nie zniknęła. Anatolij zaklął, oddał lustro i dogonił swojego towarzy sza. Te by dlaki zapłacą za wszy stko! Krab zaprowadził Anatolija na przeciwległy kraniec peronu. Tu, za skupiskiem zwy kły ch namiotów, Anatolij ujrzał miejsce ogrodzone na podobieństwo siłki na Wojkowskiej. Zza brezentowej ścianki sły chać by ło głosy, falami dobiegała do nich piosenka śpiewana ochry pły m basem. – A oto i Jama! Znów jama! Na Łubiance, wy pełniona zwałami kości, jama, w której pogrzebał Kolę. Może starczy już ty ch jam? No a całe metro – czy to nie jedna giganty czna jama? Krab zapraszający m gestem odsłonił wejście i Anatolij znalazł się w najprawdziwszej złodziejskiej melinie. W blasku lamp naftowy ch i wy pełniony ch mazutem misek z knotami, przy stołach i wprost na ziemi siedziało najbardziej różnorodne towarzy stwo, jakie można by ło sobie wy obrazić. Komuniści mogliby pozazdrościć takiego „Interstacjonału”. Słowianie, Cy ganie, smagli przy by sze z Kaukazu, skośnoocy Tadży cy połączy li się w pstrokatą hałaśliwą masę. Jeden grał w karty, zaciekle rzucając nimi o stół. Inny, obficie przeplatając swoją przemowę złodziejskim żargonem i zwy kły mi przekleństwami, opowiadał o „cwelach” i „frajerach uszaty ch”. Jeszcze inni po prostu siorbali herbatę, palili skręty i słuchali złodziejskich historii. Anatolij od razu rozpoznał tego, kogo Krab nazy wał Krzy żem. Nie wy magało to wielkiej przenikliwości. W dalszy m rogu odgrodzonego placy ku wy tworzy ło się wolne miejsce. Jakby próżnia, gdzie najwy raźniej nie docierał nawet dy m machorki. W centrum tej wolnej przestrzeni stał niski tapczan, na który m półleżał bosy, około sześćdziesięcioletni mężczy zna. Jego koszulka by ła rozpięta, a na pozbawionej owłosienia piersi szczerzy ł kły wy tatuowany niebieski ty gry s. Krzy ż leniwie bawił się różańcem z czarny ch plastikowy ch paciorków i rozmawiał o czy mś z siedzącą u jego stóp rudowłosą kobietą. Krab złapał Anatolija za rękę i pociągnął go za sobą, co i rusz kłaniając się znajomy m. Zbliżając się do „pokoju audiencji” Krzy ża, złodziej zwolnił kroku, a pięć kroków od tapczanu zatrzy mał się.
– Czołem, Krzy ż. Proszę, klienta skołowałem. Przedstawiwszy w ten sposób Anatolija, Krab rozpły nął się w tłumie, a Krzy ż popatrzy ł scepty cznie na gościa spod gęsty ch czarny ch brwi. – Ktoś ty taki, dzieciaczku? Skąd jesteś? Anatolij miał ochotę odpowiedzieć na to badawcze spojrzenie i pogardliwy ton jakąś imperty nencją, ale w porę się pohamował. Nie by ło sensu się popisy wać i drażnić ty gry sa. – Anatolij. Mieszkam na Wojkowskej. – Aha. Anarchia – matka porządku? Czy li sokół Nestora? Tola kiwnął głową. – Wpadłem w tarapaty na Linii Czerwonej. Zostałem bez papierów. Potrzebny mi paszport, żeby przedostać się przez Białoruską. Rozliczę się po drugiej stronie. – Idź się przejść, a ja obgadam twoją sprawę z braciszkami. – Krzy ż leniwie skinął głową. Anatolij odszedł na bok i usiadł na ławce, na skraju stołu, przy który m toczy ła się zażarta gra w oczko. Siedem par oczu naty chmiast podniosło się na przy by sza. Uważny ch, badawczy ch. Gdy by Tola nie przy szedł do Krzy ża, kiepsko by się ta wy miana spojrzeń skończy ła. Po kilku okropnie długich minutach oględziny się zakończy ły. Gracze wrócili do swoich kart. Anatolij westchnął z ulgą i popatrzy ł ukradkiem na Krzy ża. Wokół herszta zebrało się kilku ludzi o brutalnej powierzchowności. Gesty kulując z oży wieniem, dowodzili czegoś hersztowi. Krzy ż słuchał uważnie doradców, czasem kiwał głową i patrzy ł ponad ich głowami na Anatolija. O czy m rozmawiali ci ludzie? Co mogli tak długo rozstrzy gać w kwestii bezuży tecznego, nieznanego włóczęgi? Anatolij poczuł, że jest cały mokry od potu. Nie ze strachu, ale z niepewności. Nigdy nie miał do czy nienia ze złodziejami. A przecież ich organizacja by ła nie gorsza od tej anarchistów. Może i nie mieli tak wielu bojowników, takiej liczby taczanek, ale z pewnością umieścili swoich ludzi na każdej stacji – i u czerwony ch, i u faszy stów, i u różny ch sekciarzy. Jak układ limfaty czny – przenikający cały organizm i przy ty m niewidoczny. Ty le że ten by ł dotknięty chorobą. Co jeśli zebranie złodziejskiej starszy zny uzna, że lepiej będzie po prostu pozby ć się podejrzanego nieznajomego? U złodziei znajdzie się mnóstwo miejsc, gdzie za pogrzebanie jego trupa nikt nie otrzy ma odpuszczenia trzech grzechów. Wszy stko mogło skończy ć się znacznie wcześniej, niż Tola zakładał. Nóż pod żebro i koniec pieśni. – Ej, anarchisto! Chodź no… – zawołał go Krzy ż z udawaną złodziejską wielkodusznością. Stojąc ponownie przed hersztem, Tola nie zamierzał dłużej spuszczać wzroku. Złodzieje zby t pokorny ch ludzi nazy wają „jeleniami”. Naginają tego, kto daje się nagiąć. I Tola wy prostował się, po czy m zajrzał Krzy żowi wprost w jego matowe źrenice. Złodziej, jak się zdawało, umy ślnie przeciągał czas, wciąż bawiąc się swoim różańcem. W końcu uśmiechnął się szeroko, odsłaniając rząd żelazny ch zębów. – Chociaż gruby z ciebie frajer, co widać po gębie, to na razie poży jesz. Tak w ogóle, to mam swoje porachunki z Nestorem, jeszcze od czasu wojny domowej nie wszy stkie problemy mamy obgadane. Ale tobie nic do tego. Idź sobie na Białoruską. Paszport nie jest potrzebny. Krab zaprowadzi cię gdzie trzeba i odbierze od ciebie zapłatę. Ty lko uprzedzam: jeśli mój kumpel wróci z pusty mi rękami albo przy padkiem wy zionie ducha, znajdę cię na każdy m krańcu metra i wy ciągnę spod ziemi. Jeśli planujesz jakiś numer, to zamów od razu mszę żałobną za swoją grzeszną duszy czkę.
Po wy jawieniu Anatolijowi swojej decy zji Krzy ż przy mknął oczy i zmęczony m ruchem machnął ręką. Tola nawet nie zauważy ł, kiedy ponownie wy szedł na stację. Nie słuchał Kraba marudzącego, że niepotrzebnie skontaktował się z Anatolijem. Nie zwracał uwagi na kręcący ch się obok ludzi. Chciał ty lko jednego – zejść na dół i iść przez tunel. By ć znów sam na sam z metrem. Do diabła z Krzy żem, do diabła z Moskwinem, Nikitą, Korbutem, nawet Nestor niech idzie do diabła! Niech licho porwie wszy stkich, którzy uznali, że mogą dy sponować jego losem. Nie ma już misji, wy ższy ch celów, nie ma żadny ch ideologii. Jest ty lko Tola, są ludzie, który ch pokochał, i ludzie, który m poprzy siągł śmierć. Są wrogowie, z który mi ma teraz osobiste rachunki do wy równania. Oto prawdziwa anarchia! Przestał by ć dowódcą pododdziału bojowego, a stał się samotnikiem, którego ży cie jest warte nie więcej niż łuska po naboju. Jego towarzy sze zostali zamienieni w potwory albo zlikwidowani i zuty lizowani jako nieudane egzemplarze doświadczalne. A dziewczy nę, którą, zdaje się, pokochał, obłapia zdrajca i lubieżny łgarz. Teraz wszy stko, co Anatolij zamierza, jest potrzebne nie abstrakcy jnej ludzkości, lecz jemu samemu. Teraz to jest nie święta, ludowa wojna, ty lko jego, Toli, własna. W ślad za Krabem zeskoczy ł na szy ny i całą piersią wciągnął powietrze tunelu. Rozrzedzone i wilgotne. Powietrze bez zapachu, ale z ty siącem nastrojów. Powietrze, który m Tola oddy chał od dzieciństwa. Który m będzie oddy chał przez resztę ży cia. Krab wy czuł nastrój Anatolija, skończy ł paplać i włączy ł latarkę. Krąg światła zatańczy ł na pajęczy nie pęknięć betonowy ch ścian. Zaczęło się wsteczne odliczanie.
Rozdział 11
Robaki Krab nie potrafił długo zachować milczenia. Wy trzy mał ledwie dwadzieścia minut. Przez cały ten czas zerkał ukradkiem na swojego towarzy sza, zbierając się, żeby coś powiedzieć, ale z jakiegoś powodu się powstrzy my wał. Tola zauważy ł te próby, ale nie dawał tego po sobie poznać. Po jaką cholerę! Wy słuchiwać bajek albo, jeszcze lepiej, wy wnętrzać się przy ty m bandziorze? Trzeba raczej go pilnować, żeby nie wbił człowiekowi pilnika w nerkę albo nie zarzucił niepostrzeżenie pętli na szy ję! Krab jednak nie wy trzy mał. – Na przy kład ty, Tola, jesteś z Wojkowskiej. Nie po raz pierwszy leziesz przez te tunele i pewnie my ślisz, że każdą dziurę obszedłeś wszerz i wzdłuż. Uważasz, że nie ma tu się czego cy kać. A ja powiem tak: tego, co w metrze by ło wczoraj, dzisiaj równie dobrze może nie by ć. A nazajutrz rodzi się jeszcze coś nowego. Gadam nawet nie o potworach. Chodzi o tunele i wszy stkie pomieszczenia gospodarcze. Uwierz mi, są jak ży we. Mogą zniknąć w jedny m miejscu, a pojawić się w inny m. Nie będę kłamał, sam tego nie widziałem, za to jeden taki mi opowiadał. Wołali go Mitry cz. Nie by ł jedny m z naszy ch. Sy n wroga ludu. Więzień polity czny. Zaczął budować metro jeszcze jako małolat, a kiedy go zrehabilitowali, to został już jako wolnonajemny. Przeszedłby przez każdy tunel z zawiązany mi oczami, a mimo to bał się metra. Opowiadał, że kiedy kopali odcinek od Białoruskiej do Dinama, nadziali się na stary cmentarz. Kości sterczały wprost ze ściany. Całe rzędy. I właśnie tam, ni z tego, ni z owego, zaczęło dochodzić do nieszczęśliwy ch wy padków. A to który ś z budowniczy ch wpadł prosto pod maszy nę wiertniczą, a to prąd kogoś kopnął na śmierć. Głupcy powinni by li wezwać jakiegoś duchownego, to by pogrzebał te kości. Ale nie. Poszli na łatwiznę, zabetonowali wszy stko i my śleli, że to ich ochroni przed umarlakami. Przeszli jeszcze z pięćdziesiąt metrów – następny cmentarz. Znów wszy stko przy kry li cementem. Mitry cz już się wtedy pokapował, że to jakaś nieczy sta sprawa. Dobrze zapamiętał, w jakim porządku leżały kości na pierwszy m cmentarzu, i zobaczy ł, że na drugim wszy stko jest identy czne. Kiedy po kolejny ch pięćdziesięciu metrach ten obrazek się powtórzy ł, to już nawet szefostwo złapało się za głowy. Próbowali znów rozwiązać problem siłowo. Gdzie tam! Runęła ściana i otworzy ło się wejście do bocznego tunelu. Mitry cz tam zaglądał. Sklepienie by ło nie ceglane, ty lko kamienne. Co dziesięć metrów w murze by ły nisze, a w każdej szkielet na zardzewiały ch łańcuchach. Co to za podziemie, kto je zbudował – nikt się nie interesował. Wy sadzili to w jasną cholerę. Ale na ty m się nie skończy ło. Mitry cz mówił, że potem wędrujący tunel zaczął się na tej linii pojawiać w różny ch miejscach. Coś jakby pułapka.
Człowiek tam wchodzi, widzi wszy stkie te potworności i biegnie z powrotem. Ty lko że wy jścia już nie ma. Zamiast niego jest solidny kamienny mur. Że ładunkiem wy buchowy m nie przebijesz. Wali w niego biedaczy na pięściami, drze się, ale wszy stko bez skutku. Jeśli nie jest tchórzem, próbuje iść w głąb tunelu. Ale szy bko wraca. Bo w głębi tunelu nie ma miejsca dla ży wy ch. I po dniu czy dwóch znajdują biedaka. Leży w najzwy klejszy m tunelu, ręce ma rozbite do kości… – A obok wala się pusty trzy litrowy słój po samogonie! – skrzy wił się Tola. – Głupiec z ciebie, jeśli nie wierzy sz – wzruszy ł ramionami Krab. – Niewierzący ch metro karze. I wtedy, jakby na potwierdzenie jego słów, z ciemności wy łoniła się tabliczka „Zawał – 100 metrów”. – To niemożliwe! – wpadł w popłoch Krab. – Przecież znam ten tunel! Dopiero co tędy szedłem… Jaki zawał? Wy rwał do przodu, przecinając ciemność światłem latarki, lamentując i przeklinając Tolę, Krzy ża, sześć magazy nków nabojów i Matkę Boską. Tola pokręcił głową i rozejrzał się dookoła. Jakieś dziesięć kroków dalej w ścianie ciemniało boczne przejście. Krab, oślepiony paniką, przemknął obok, nawet tego nie zauważając. Sam siebie nastraszy ł – pry chnął Tola. Boczny chodnik – ciasny, jakby wy kopany ręcznie – kończy ł się spiętrzeniem skał akurat sto metrów dalej. Do tego odnosiła się informacja na tabliczce. W metrze często zawalano przejścia uznane za niebezpieczne. Do tego nie by ł potrzebny żaden przeklęty cmentarz. Dość by ło zagrożeń w żaden sposób niezwiązany ch z misty ką. Metro się starzało. Woda sącząca się szczelinami w betonie rozry wała solidne kiedy ś konstrukcje jak sparciałą tkaninę. Tworzące się na powierzchni zbiorniki wodne też szukały ujścia do tuneli, grożąc ich zatopieniem. Wiele tuneli wy sadzono w latach wojny domowej między Hanzą a Linią Czerwoną z wojskowo-takty czny ch względów. W latach powojenny ch zaczęto je odtwarzać, ale bez sprzętu budowlanego prace posuwały się z trudem. Nie, tutejszy ch tuneli nie należało się bać: nie by ło w nich niczego złego. Czego ewidentny m dowodem by ła tabliczka z ostrzeżeniem. O poważny ch niebezpieczeństwach informowano zwy kle czarną lub czerwoną farbą. Natomiast tutaj ostrzeżenie by ło po prostu by le jak wy drapane na ścianie ostry m przedmiotem. Taka prowizorka. Krab wrócił z rekonesansu, uspokoił się już, odzy skał pewność siebie. Starając się zatrzeć złe wrażenie, zrobił minę twardziela i zaczął pouczać Anatolija, jak należy się zachowy wać na Białoruskiej. – Gęba na kłódkę. Sam powiem to, co trzeba. Idź z ty łu jak ogon za psem i się nie wy chy laj. Toli same zacisnęły się pięści, usły szał, jak bije mu serce… Ale się powstrzy mał. Krab niepewny m kroczkiem podszedł do posterunku, zamienił z wartownikami parę słów i po chwili gadał już z nimi jak ze stary mi znajomy mi. Zadziwiające, co za przy jaźń! Nie, wcale nie zadziwiające. Krab wy ciągnął ze swojej bezdennej kieszeni bardzo lekką, na oko papierową paczuszkę i przekazał ją dowódcy pograniczników. Ten rozwinął papier, powąchał zawartość, uśmiechnął się i przy jaźnie klepnął Kraba po plecach. Kwas, zrozumiał Tola. Taka partia starczy strażnikom na miesiąc. Służbę mają napiętą, potrzebują się też czasem odpręży ć. Nawiązanie przelotnej znajomości z zielony mi chochlikami zawsze pomaga. Po schowaniu paczuszki pogranicznicy nawet nie spojrzeli na Anatolija. Pewnie wzięli go za kumpla Kraba. A może i kwas by ł zapłatą za pasażera na gapę.
Strasznie łatwo poszło – pomy ślał Tola. Aż nudą powiało. Ale trudności już na nich czekały. Kiedy znaleźli się na peronie, Krab jakby zapomniał, po co przy by ł na stację. Jak pies, który zwęszy ł zwierzy nę, złodziej rozdy mał nozdrza i nieustannie kręcił głową. Zwracał szczególną uwagę na dobrze ubrany ch mężczy zn, który ch lśniące twarze zdradzały od razu, że pochodzili z Hanzy. Złodziej niemal się ślinił, jego spojrzenie kleiło się do wy pchany ch plecaków i Tola musiał kilka razy przy pominać mu o sobie, szarpiąc Kraba za rękaw. Tego by jeszcze brakowało, żeby złapano ich na stacji o zaostrzony m ry gorze bez dokumentów! Poty kając się o każdego jako tako zamożnego człowieka, przeszli po wy łożony ch czarny m marmurem stopniach schodów prowadzący ch na Linię Okrężną. Przez całą drogę Anatolij kilka razy widział patrole Hanzy i w każdej chwili spodziewał się, że zapy tają go o dokumenty. Jednak nie. Kolejny żul nie wzbudzał w patrolujący ch szczególny ch podejrzeń. Natomiast zwy kli ludzie po prostu otwarcie obchodzili go szerokim łukiem. Białoruska, cokolwiek by o niej powiedzieć, pozostała jedną z najbardziej cy wilizowany ch stacji. Anatolij zerwał zaś swoją łączność z cy wilizacją w chwili, kiedy wskoczy ł do jamy wy pełnionej kośćmi. Siwy, obszarpany, śmierdzący zastarzały m potem i zgnilizną, to wszy stko tworzy ło wokół niego coś na kształt bańki, pola, które trzy mało z dala wszy stkich normalny ch ludzi. To nic… Wkrótce Tola spotka Arszy nowa i to wszy stko się skończy. Będzie i gorąca woda, i czy ste ubranie, i dokumenty, i niezawodny naoliwiony automat. Pozostało im przejść przez ostatni posterunek. Zebrała się tam mała kolejka. W odróżnieniu od swoich kolegów wartownicy na tej blokadzie pełnili służbę z pełną uwagą: sprawdzali paszporty, obmacy wali plecaki na okoliczność posiadania broni. Krab zupełnie się ty m nie przejmował. Najwidoczniej miał jakiś sposób i na obowiązkowy ch pograniczników. Anatolij stanął za plecami towarzy sza i odliczając minuty do ry chłego spotkania z Arszy nowem, rozglądał się na boki. I wtedy wszy stko potoczy ło się nie tak. Anatolij zby t późno zauważy ł, jak swawolna rączka Kraba zanurzy ła się w plecaku stojącego przed nim człowieka. Zamarł. Nie mógł już powstrzy mać złodzieja. Pozostało ty lko liczy ć, że amator cudzej własności jest świetny w swoim zawodzie. Jednak w horoskopie Kraba ten dzień by ł obwiedziony czarny m kółkiem. – Aha, wpadłeś! Od dawna cię, gadzie, szukałem! Patrol! Złapałem złodzieja! Ży lasty ły sy mężczy zna, który bezgłośnie podszedł od ty łu, z całej siły chwy cił Kraba za szalik. Na odgłos krzy ku, przepy chając się przez tłum, biegli w ich stronę żołnierze z patrolu. Mundury Hanzy ! Panterka, automaty … Ty ch to Krab nie dokarmiał. Jak się z tego wy plątać?! Krab sam sobie poradził. Wijąc się, uwolnił się z uchwy tu, wetknął czujnemu oby watelowi dwa palce w oczy i rzucił się do ucieczki, zostawiając mężczy źnie w charakterze trofeum ty lko swój wspaniały szal. Wartownicy na posterunku zareagowali zby t wolno i złodziej z tego skorzy stał: przeskoczy ł przez rząd worków i znalazł się za blokadą. Tola podąży ł za nim, rozepchnął grupę stojący ch przed nim ludzi i skoczy ł przez worki. Nie tak zwinnie jak Krab. Zawiódł niezasznurowany but. Anatolij zaczepił nim o górny rząd worków i runął na tory. Uratowało go wy wołane przez Kraba zamieszanie. Kilku wartowników naraz pośpieszy ło, by zatrzy mać Anatolija. Każdy z nich tak się starał, że przeszkadzał pozostały m. To dało ściganemu kilka sekund przewagi. Znów stanął na nogi i rzucił się do ucieczki. Z ty łu
dobiegały krzy ki i łoskot ciężkich wojskowy ch buciorów, z przodu rozlegał się szy bki stukot podkuty ch bucików Kraba. Anatolij wkrótce dogonił złodzieja i złapał go za ramię. Krab uznał, że znalazł się w rękach patrolującego żołnierza, i na oślep walnął Tolę w szczękę. Potem jednak się odwrócił, zobaczy ł znajomą twarz i rozpły nął się w uśmiechu. – Kogo ja widzę! Tom! Ale z ciebie cwaniak! – Ja ci pokażę cwaniaka! Anatolij chwy cił Kraba za klapy zielonej mary narki i zaczął tak nim potrząsać, jakby zamierzał wy trząsnąć z niego ducha. Może i by tego dokonał, gdy by nie pościg. Na ścianach tunelu zatańczy ły coraz bliższe światła latarek. Dały się sły szeć ury wane komendy i ujadanie psów. Pogranicznicy nie zamierzali zbiegom odpuszczać. Nie by ło sensu biec dalej – psy tak czy inaczej będą szy bsze. Krab zaczął się miotać w poszukiwaniu jakiejś kry jówki. Niespodziewanie o coś zaczepił i padł na kolana. Rozległ się głośny krzy k. Tola zobaczy ł, jak złodziej, chwy tając się podkładów kolejowy ch, czołga się w stronę ciemnego otworu drzwi w ścianie. Anatolij doskoczy ł do niego, szarpnięciem podniósł go na nogi i wepchnął do pomieszczenia służbowego. Ten naty chmiast usiadł pod ścianą, obiema rękami złapał się za ły dkę i zaczął żałośnie skomleć: – Noga! Moja noga! Oj, karaluchy kuźwafruwające, jak boli! Tola zatkał złodziejowi usta dłonią (ta swołocz jeszcze go ugry zła), zasty gł i nasłuchiwał. Przed psami na pewno nie uciekną ani się nie ukry ją. Jeśli złapały trop, zaraz do tej klitki wpadną żołnierze patrolu… Może nawet ich nie aresztują, ty lko od razu tutaj postawią pod ścianą i razdwa będzie po nich. Ale gdzie ta pogoń? Nagle rozległ się żałosny skowy t psa – jakby gwałtownie zahamowała drezy na – potem dały się sły szeć przerażone krzy ki, huknęło kilka wy strzałów. I wszy stko ucichło. Anatolij puścił Kraba, zabrał mu latarkę i wy jrzał do tunelu. Nikt już ich nie ścigał. Coś odstraszy ło pogoń. Wy szedł ostrożnie na tory i znieruchomiał, nasłuchując z napięciem. Ciszę mącił ledwie sły szalny trzask. Anatolij włączy ł latarkę i od razu zobaczy ł leżącego na torach owczarka. Głowa psa drgała konwulsy jnie, a czarne oczy patrzy ły na człowieka z niemy m błaganiem. Zwierzę rzęziło cichutko, jakby ktoś ścisnął jego gardło tak, że nie mogło nawet skomleć. Co za diabelstwo?! Tola zrobił krok naprzód, próbując zrozumieć, co stało się psu. I wtedy zobaczy ł czarny kabel oplatający ty lną łapę nieszczęsnego zwierzęcia. I nagle Tola wszy stko sobie przy pomniał. Przy pomniał sobie i zrobiło mu się zimno. Zatrzęsły mu się kolana. Że też nie zdąży ł spy tać o Bestię kobietę, która go przy garnęła. Co ma teraz… Spokojnie. Powoli odchodzimy … W świetle latarki poły skiwały łuski w kształcie rombów. Pły nnie się poruszały, przelewały. Jakby wy ciekały spod ziemi. Łapę owczarka owijały wciąż nowe pierścienie złowieszczego czarnego węża. Tłuczeń pod psem zaczął się ruszać. W kilka chwil w ziemi utworzy ło się wgłębienie. Lej. Pies zarzęził po raz ostatni… Ostre szarpnięcie i w mgnieniu oka, wbrew wszelkim prawom fizy ki ciało zwierzęcia z chrzęstem zniknęło w przerwie między dwoma podkładami kolejowy mi – jakby diabli wzięli psa prosto do piekła. Anatolij chciał krzy knąć, wrzasnąć z przerażenia, ledwie zdołał się powstrzy mać. Za plecami usły szał znajome już trzaski.
Straszliwy m wy siłkiem woli udało mu się zachować spokój i bezruch. Anatolij ty lko ostrożnie obrócił głowę. Zaledwie dwa metry dalej, opierając się na zwinięty m w kilka pętli ogonie, powoli koły sał długą szy ją giganty czny wąż. Trzaskające dźwięki wy dawał koniuszek ogona uderzający ry tmicznie o żwir. Anatolij bardzo wy raźnie widział na nim krótkie i bardzo ostre stożkowate kolce. Węże… Co on wie o wężach? Nie wolno patrzeć wężowi w oczy, przemknęło mu przez głowę. One hipnoty zują. Zastanawiając się nad ty m, Anatolij nagle zdał sobie sprawę, że to straszliwe stworzenie nie ma nawet śladu oczu. Stwór zamiast głowy miał ledwie widoczne zgrubienie zwieńczone niewielkim zagłębieniem, które otaczały cienkie ciemnoczerwone czułki. To nie by ł wąż, lecz pijawka albo robak. Ale jak on się orientuje w przestrzeni, skoro nie widzi? Za pomocą słuchu? Wątpliwe. Wy czuwa wibracje? To bardziej prawdopodobne. Tola ostrożnie się schy lił, podniósł kawałek tłucznia. Robak zbliży ł się nieco do człowieka. Wtedy Tola rzucił kamień przed siebie, w ciemność. Kiedy ty lko rzucony przez Anatolija kamy k uderzy ł w ścianę tunelu dziesięć metrów dalej, straszliwy stwór dał nura pod ziemię. Po kilku sekundach jego niby -głowa pojawiła się dokładnie w miejscu, w który m upadł kamień. Anatolij w dwóch skokach znalazł się w pomieszczeniu służbowy m. By podnieść z ziemi zardzewiałe drzwi i zagrodzić nimi przejście – potrzebował kilku sekund. Kiedy podparł drzwi resztkami jakiejś maszy ny niewiadomego przeznaczenia, rozległo się głuche uderzenie. Potem jeszcze jedno i jeszcze. Anatolij poszedł na środek pomieszczenia i stanął na palcach, starając się zobaczy ć, co się dzieje w tunelu. Widok nie należał do przy jemny ch. Bary kadę atakowały cztery robaki naraz. Nurkowały pod ziemię, nabierały prędkości i waliły w metal tępy mi py skami. Dobrze, że stworom brakowało rozumu, żeby przepełznąć nad przeszkodą. Ile trzeba by ło czasu, żeby do nich dotarło, że nie przebiją się przez metalowe drzwi? Kiedy zastosują manewr okrężny ? Anatolij popatrzy ł na Kraba. Złodziej siedział w kącie, trzy mając się rękami za kostkę, z oczami wlepiony mi w ścianę klitki. Anatolij podąży ł za jego wzrokiem. Napis! Jeszcze jeden ostrzegawczy napis: „Patrz pod nogi!”. Anatolij posłusznie spojrzał na podłogę. Nic oprócz śmieci. Solidny beton, robale raczej nie zdołają go rozłupać. Walenie w drzwi ustało. Anatolij wy jrzał do tunelu… Ziemia przy pominała kipiące błoto. Złowieszcze trzaski i szelesty nasilały się z każdą minutą. Kawałki tłucznia podskakiwały, sy pały się na szy ny. Robaki wy raźnie nie zamierzały odpełzać. Niech to cholera, Anatolijowi wy dało się, że potwory się naradzają, jak najlepiej i najszy bciej pożreć zapędzony ch w pułapkę ludzi. Porozumiewają się w swoim języ ku. Spierają się, wy pluwając z lejkowaty ch paszcz zlepioną śliną ziemię. Kolejny wy twór metra, przedstawiciele nowej, bardzo ży wotnej rasy wdrapującej się na szczy t łańcucha pokarmowego. Krab zajęczał. Anatolij podszedł do niego, ukucnął, oderwał ręce złodzieja od kostki i podniósł mokrą od krwi nogawkę. Górna część szy kownego buta obróciła się w strzępy, za to ocaliła nogę przed poważniejszy mi obrażeniami. Wokół całej kostki w równy ch odstępach widniały okrągłe ranki. Nie by ły głębokie, ale Toli nie spodobały się ich zaczerwienione krawędzie. – Robak zaczepił cię ogonem. Nie ma co siedzieć i gapić się w ścianę. Zajmij się nogą. Mocz pięknie odkaża rany. Krab podniósł na Anatolija rozszerzone ze zdziwienia oczy, kiwnął głową i odszedł w kąt. Tola
rozejrzał się w poszukiwaniu broni – jakiejkolwiek! Dostrzegł przy mocowany do ściany zardzewiały wspornik. Uwiesił się na nim cały m ciężarem. Na wskroś przerdzewiałe sworznie nie wy trzy mały. Rozległ się trzask i Tola zy skał całkiem porządną maczugę. Przy mierzy ł, machnął nią raz, drugi… – Patrz pod nogi! Krab zaskrzeczał z przerażenia – okropnie, niczy m baba. Tola chwy cił latarkę i skierował snop światła na posadzkę. Złodziej zauważy ł to, co umknęło Anatolijowi. Na betonie pojawiła się zy gzakowata szczelina przecinająca pomieszczenie po przekątnej. Pęknięcie rosło, rozszerzało się… Do środka sy pały się okruchy betonu. Jakby Ziemia w ty m właśnie miejscu pękała na pół. Tola gorączkowo omiatał ścianę światłem latarki. Może znajdzie się jeszcze parę wsporników zamocowany ch trochę wy żej? Wtedy mógłby się ich złapać i pozostać jeszcze na ty m świecie kilka dodatkowy ch sekund… I wtedy snop światła wpadł do czarnego kwadratu – pod samy m sufitem znajdowało się ciasne przejście. Szy b wenty lacy jny ? Nie by ło czasu na rozmy ślania. Krab już podskakiwał, rozpaczliwie i komicznie, starając się złapać krawędzi szy bu. Przy jego wzroście nie miał na to szans. Tola rzucił się w stronę złodzieja, ukucnął i podstawił towarzy szowi plecy. Potem wy prostował się z drżący m Krabem na ramionach, we dwóch by li wy socy na ty le, żeby złodziej mógł złapać się szczebla wewnątrz przewodu wenty lacy jnego, podciągnąć się i zniknąć w otworze. I ty le go widział. Gdy by m wierzy ł w raj, by łoby przy jemniej – pomy ślał Tola. – Przekonałby m wtedy sam siebie, że uratowanie człowieka wkrótce zostanie mi policzone. A tak… Podniósł swoją maczugę i utkwił wzrok w podłodze. Na pojawienie się robaka nie trzeba by ło długo czekać. O metr od Anatolija beton wy brzuszy ł się i pękł niczy m skorupka jajka. W fontannie ziemi i odłamków betonu z dziury wy nurzy ł się robak. Anatolij machnął wspornikiem, próbując trafić w rozkoły sane ciało, ale chy bił. Stwór ruszy ł mu na spotkanie, kolczasty m ogonem mierząc… – Tom, daj rękę! Anatolij uniósł głowę i zobaczy ł złodzieja wy chy lającego się z szy bu. Posadzka pękła w kolejny m miejscu. Anatolij musiał przeskoczy ć ponad drugim robakiem. Wczepił się w rękę Kraba z taką siłą, że o mało nie ściągnął go na dół. Ostatnim rozpaczliwy m zry wem wpełzł do szy bu. Obrócił się, zaczepiając o Kraba nogą, i spojrzał w dół. Robaków, wijący ch się jakby w makabry czny m tańcu, by ło nie mniej niż dwadzieścia. Znów oszukał śmierć. Znów poczuł na twarzy jej lodowate tchnienie i po raz kolejny się jej wy mknął. Niewielu zdołało uciec przed ty mi straszny mi stworzeniami – pomy ślał Anatolij. W przeciwny m wy padku już dawno by o nich usły szał. Przy pomniał sobie składzik, do którego zaglądali na początku drogi… Tam też ludzie kry li się przed robakami. Kry li się, ale się nie ukry li. I teraz Tola już wiedział, gdzie się podział rudy Mitiaj. To nie Bestia go porwała… Anatolij odczołgał się w głąb szy bu i położy ł na plecach. A kto powiedział, że im się udało? By ć może zaledwie odwlekli w czasie swoją śmierć. Krótki przy stanek na drodze do świata pozagrobowego. Robaki znajdą sposób, żeby się tu dostać, i wciągną ich pod ziemię, i ty m razem
też nie będzie świadków ich ataku. Tola usły szał ciężki oddech Kraba. – Ej, Tom. Doczołgałem się do końca tej nory. Nie ma stąd wy jścia, trafiłem na ceglany mur. Anatolij nie odpowiedział. Wszy stko i tak by ło jasne: przez jakiś czas należało po prostu leżeć i czekać, aż robaki wy niosą się do siebie. Ze składziku dobiegły odgłosy kilku uderzeń. Ohy dne stwory nie ustępowały. Tola ostrożnie zbliży ł się do wy lotu szy bu. Robaki wy raźnie nie zamierzały dać za wy graną. Nurkowały w ziemi i wy skakiwały na powierzchnię z energią prostujący ch się spręży n. W ścianie poniżej szy bu znaczy ły wgłębienia. Anatolij pomy ślał, że przy takiej wy trwałości robaki zdołają ją rozwalić i dobrać się do nich. Powtórzą sztuczkę z podłogą. Nie od razu, ale powtórzą. Kwestia czasu. – Trzeba rozwalić mur, Tom. Dopadną nas, zobaczy sz! Cegły trzeba rozwalić! Przebijemy się! – dy szał mu w ucho Krab. Ale Tolę nagle ogarnęła apatia… Senność. Całe niewiary godne, nie do zniesienia zmęczenie ostatnich dni nagle zwaliło się na niego, zbiło z nóg, przy cisnęło do ziemi. Niech Krab rozbija cegły. Niech walczy. Zamknął oczy. Wy łączy ł się. Ciao! Krabowi udało się usiąść. Patrzy ł z rozpaczą na towarzy sza, który miał gdzieś niebezpieczeństwo i drzemał. Krab nie zdołał do końca rozgry źć chłopaka o włosach przy prószony ch siwizną, ale zdecy dowanie czuł do niego szacunek. Świr z niego, jasne. Ale jednak to też trzeba umieć! A co, chłopak ma rację – powiedział sobie nagle Krab. Nie ma już dokąd uciekać. Nie ma po co dalej się miotać. Wy ciągnął z kieszeni nóż i zaczął wy drapy wać na ścianie litery : „Tu by ł Krab”. By ł.
Rozdział 12
Charon Krab siedział na torach w jedny m bucie. Drugi trzy mał w rękach, obracał nim na wszy stkie strony, wzdy chając z bólem. Pantofel by ł gruntownie pogry ziony przez robaki. To opłakiwanie buta by ło tak niedorzeczne, że Anatolij wpadł w złość. Nie powinni jęczeć, ty lko się cieszy ć! Straty Kraba nie miały najmniejszego znaczenia w porównaniu z najważniejszy m: robaki wróciły do swoich nor. Po prostu odpełzły w cholerę. Tola i Krab nie musieli nic robić! Nie, to by ło zby t proste, żeby mogło by ć prawdziwe. I jak niby wy dostali się z szy bu wenty lacy jnego? Ja śpię – powiedział sobie Tola. – Ja śpię – wy jaśnił Krabowi ze snu. – Robaki nigdzie się nie podziały. Czekają na nas. Zakładaj but i bądź w pogotowiu. Zaraz się obudzę i wtedy … – Minutkę. Muszę ci coś pokazać, Tom. Nie wierzy łeś w wędrujący tunel – powiedział z powagą Krab i wskazał otwór w ścianie. – A on istnieje! Anatolij zobaczy ł zwieńczoną łukiem bramę. Tunel za nią oświetlał rząd żarówek zwisający ch na gruby ch drutach ze sklepionego sufitu. Nigdy nie widział, żeby tunele by ły tak dobrze oświetlone, dlatego bez obawy wszedł do środka. W ścianach rzeczy wiście by ły wnęki, rozmieszczone co dziesięć metrów. Tak jak mówił znawca metra Mitry cz. Zgadzały się też zardzewiałe łańcuchy, zabrakło ty lko wiszący ch na nich szkieletów. Anatolij przy glądał się z zainteresowaniem kamieniom tworzący m ściany. Boże, kto i kiedy stworzy ł to podziemne przejście? Wszy stkie linie muru by ły tak regularne, że zdawało się, iż tunel zbudowali nie ludzie, a maszy ny. Tunel miał też własny sy stem wenty lacji. W przeciwny m wy padku nie by łoby tu tak idealnie czy sto i sucho. Widoczne tuż nad ziemią otwory zapewne stanowiły część sy stemu. Jednak Anatolijowi kojarzy ły się bardziej z norami. Legowiska szczurów? Nie, w takim miejscu szczury nie będą mieszkać. Lubią ciemność i brud, a tu wszy stko jest zby t stery lne. Przeszedłszy kilkaset metrów, Anatolij zobaczy ł, że tunel się kończy. Tola chciał zrozumieć, jakie by ło przeznaczenie tego miejsca, i przy śpieszy ł kroku. Nagle w tunelu zaczęło się robić ciemno. Mrok doganiał Anatolija. Obejrzał się. Żarówki za nim gasły jedna po drugiej. Pory w lodowatego wiatru uderzy ł go w twarz. Łańcuchy we wnękach zaczęły się koły sać i strasznie pobrzękiwać. Anatolij wszedł do okrągłego pomieszczenia, pośrodku którego znajdowała się masy wna kolumna wspierająca sklepienie. I wtedy wokół niego zapadła ciemność. Chociaż należałoby raczej powiedzieć: półmrok. Od ścian biła zielonkawa poświata, która pozwalała zobaczy ć to, czego nie dało się dojrzeć w elektry czny m świetle. Tunel by ł cmentarzem. Nieznani
budowniczowie zamurowali w ścianach mnóstwo szkieletów: dzieci i dorosły ch, mężczy zn i kobiet, wy prostowany ch i poskręcany ch, cały ch i niekompletny ch. Szczątki ludzkie przeświecały przez warstwę kamieni widmowy m blaskiem. Anatolija uderzy ł słodkawy zapach zgnilizny. Wszy stkie kamienie lśniły pokry te ohy dny m śluzem, który pojawił się na ich powierzchni. I jakby tego by ło mało, usły szał dochodzące zza kolumny mamrotanie. Nie mógł rozróżnić słów, ale niewątpliwie sły szał ludzką mowę. Ostrożnie obszedł kolumnę, ale nikogo za nią nie znalazł. Teraz mamrotanie dochodziło z drugiej strony. Raz jeszcze okrąży ł kolumnę z takim samy m rezultatem. Anatolij krąży ł wokół filara jak szaleniec. Zaczął rozpoznawać ury wki słów. Dziwny ch, ale jednocześnie dobrze mu znany ch. W końcu zatrzy mał się, żeby nabrać tchu, i nagle zrozumiał, że sły szy nie bełkot, ale zaklęcia. Wezwania skierowane do tego, którego przy jście przy niesie ze sobą absolutną ciemność. Rzucił się do ucieczki w stronę wy jścia. Droga powrotna okazała się jednak znacznie trudniejsza. Sucha ziemia pod stopami zamieniła się w śliskie cuchnące błoto. Łańcuchy rozkoły sały się tak bardzo, że ich końce sięgały już środka kory tarza, gdy by go trafiły, bez trudu zwaliły by go z nóg. Z otworów nad posadzką pokazały się spiczaste py ski. Jaskrawoczerwone oczy, podobne do świecący ch groszków, uważnie obserwowały biegnącego człowieka. Wkrótce szczury stały się na ty le śmiałe, że niemal wbiegały pod stopy Anatolija. Widział pokry te szarą sierścią ciała koły szące się na krótkich nóżkach, stulone uszy i długie jak sznurki nagie różowe ogony. W pewnej chwili nadepnął na jeden z nich, odskoczy ł ze wstrętem i omal nie upadł. Szczury bły skawicznie wy czuły słabość, zbiły się w stado i popędziły w ślad za człowiekiem. Tracąc oddech od szalonego biegu, Anatolij dotarł do wejścia i zobaczy ł, że portal jest zablokowany przez równe rzędy kamieni. Dalej wszy stko potoczy ło się zgodnie ze scenariuszem Kraba. Z wy jątkiem szczurów. Anatolij nie ty lko młócił pięściami o mur, starając się przebić do zwy kłego tunelu, i krzy czał o pomoc. Musiał też kopniakami bronić się przed szczurami, a stopy miał bose. Trafione gry zonie odskakiwały z piskiem i naty chmiast wracały, żeby znów zaatakować. Kiedy Anatolijowi zdawało się już, że podzieli los ty ch, którzy wpadli w śmiertelną pułapkę wędrującego tunelu, udało mu się obluzować jeden kamień w murze. W kolejne uderzenie włoży ł wszy stkie swoje siły. Kamień upadł z przeciwnej strony, a w ślad za nim zawaliła się reszta ściany. Niech licho porwie mur! Uczepiwszy się tej my śli, Anatolij wy tęży ł całą swoją wolę i wy rwał się z lepkich objęć snu. We śnie by ły kamienie, a na jawie cegły. W każdy m murze znajdzie się w końcu słaby punkt. Tola spróbował usiąść i boleśnie uderzy ł głową o sufit szy bu. Krab kończy ł właśnie swoje własne epitafium. Anatolij chwy cił go za rękę, wy rwał nóż i podczołgał się do zamurowanego końca szy bu. Robaki wciąż ciskały się w dole – tępo, monotonnie, nieubłaganie. – Daj światło! – polecił Tola Krabowi. Wbił nóż w pasek zaprawy i z całej siły przekręcił ostrze. Na dno szy bu upadło kilka okruchów cementu. Anatolij powtórzy ł czy nność i ty m razem cement posy pał się cienką strużką. Wy trwale operował nożem, dopóki ostrze nie pękło z melody jny m brzękiem. Nóż można by ło wy kreślić ze spisu uzbrojenia, ale Anatolij uzy skał, czego chciał. Obluzował jedną cegłę, tak samo jak kamień we śnie. – Chodź tu, szy bko! – wezwał Kraba. – Kładziemy się na plecy i walimy nogami w mur,
dopóki się nie podda… Albo nie odpadnie ci głowa! Plan zadziałał. Najpierw na murze pojawiły się ry sy, potem w ciemność spadła jedna cegła, potem kolejna, aż wreszcie poddały się wszy stkie pozostałe. Anatolij odsunął Kraba, ostrożnie wy jrzał z szy bu, gotowy cofnąć się w każdej chwili. Pierwszą rzeczą, którą zobaczy ł w świetle latarki, by ła ściana. Pozornie niczy m nie różniła się od inny ch ścian w metrze. Taka sama jak każda inna. Zwy czajna. Taka sama, a jednak nie taka sama. Tola zeskoczy ł na betonową posadzkę tunelu. Rozejrzał się uważnie… Co to za dziwo?! Ułożone na wspornikach kable i rury, choć pokry te grubą warstwą kurzu, by ły nietknięte. A przecież minęło już piętnaście lat, odkąd rozkradziono je we wszy stkich tunelach metra. Kable telegraficzne między sojuszniczy mi stacjami trzeba by ło kłaść od nowa… W idealny m stanie by ły też żarówki w podłużny ch plafonach osłonięty ch kratką, a także skrzy nki z wy łącznikami nożowy mi. Jeśli coś się tu zepsuło czy uległo uszkodzeniu, to ty lko na skutek starzenia się, a nie w wy niku działalności człowieka. Konty nuując oględziny, Anatolij zauważy ł jeszcze jedną osobliwość: szy ny ani na milimetr nie wy stawały ponad beton. Jeszcze na Wojkowskiej ktoś opowiadał mu o takim tunelu, dostosowany m do ruchu samochodów. Wtedy Anatolij uznał to za bajkę z gatunku legend o tajemniczy m Metrze-2. Teraz widział to wszy stko na własne oczy. Krab też badał nowe miejsce, ale na swój sposób. Otworzy ł drzwi najbliższego pomieszczenia gospodarczego, wślizgnął się do środka i wrócił z dwoma masy wny mi kluczami nastawny mi. Jeden z nich wręczy ł Anatolijowi, a ten ze zdziwieniem zauważy ł, że na narzędziu nie ma śladów korozji. Zdaje się, że od samego dnia Kataklizmu nikt z nich nie korzy stał. Na kluczach pozostała gruba warstwa smaru, który zachował metal w nienaruszony m stanie. Uzbrojony, Anatolij poczuł się znacznie pewniej. Teraz pozostało im zorientować się, gdzie są, i wy znaczy ć kierunek ruchu. Wszy stko wskazy wało na to, że odkry ty tunel prowadził równolegle do odcinka Białoruska–Dinamo. Czy li należało iść w ty m samy m kierunku co wcześniej. Anatolij by ł przekonany, że jeśli sprawdzi wszy stkie pomieszczenia techniczne na swojej drodze, wcześniej czy później znajdzie przejście do zwy kłego tunelu, a zarazem oddali się na przy zwoitą odległość od przeklęty ch robaków. Krzy k Kraba rozwiał te nadzieje. Na betonowej posadzce pod wy lotem przewodu wenty lacy jnego, na odłamkach cegieł wił się robak. Stwór ani my ślał atakować, po prostu walił niby -głową w beton, starając się dać nura pod ziemię. Anatolij podbiegł do robaka i kilkoma uderzeniami klucza zmiażdży ł wstrętne ciało. Konając, stwór zaczął walić kolczasty m ogonem o beton z taką częstotliwością, że dźwięki uderzeń zlały się w niski wibrujący warkot. Tola podniósł wzrok: drugi robak, który już miał wy leźć z szy bu do tunelu, zniknął naty chmiast, jakby usły szał ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem. Pierwszy wciąż jeszcze dy gotał, rozchlapując dookoła czarną ciecz. Czerwone wąsy czuciowe dookoła jego paszczy pociemniały. Dobrze mu tak, gadzinie! Tola przy gniótł stwora nogą… Bóg i Piotr Aleksiejewicz Kropotkin świadkami, że w ciągu ostatnich kilku dni Anatolij nie zaznał większej radości. Piotrze Aleksiejewiczu, proszę wy baczy ć tę pry mity wność, ale w naszy ch ciężkich czasach nikt nie ma głowy do wolności ani do równości, ani do braterstwa, ani do anarchokomunizmu. Mamy tu inną ideologię, prostą jak konstrukcja cepa, jak toporek z epoki brązu: wy gry wa silniejszy. Ot i cała ideologia, Piotrze Aleksiejewiczu.
My się nie degenerujemy. My po prostu… Tak… Wracamy do natury. Do źródeł. Szy bko zapomnieli o robakach – wrażeń by ło dosy ć i bez nich. Anatolij i Krab zbadali wszy stkie napotkane po drodze pomieszczenia służbowe. Znajdowali w nich mnóstwo narzędzi i urządzeń ułatwiający ch kiedy ś ży cie pracownikom metra. – Słuchaj, Tom. – Krab obejrzał się na Tolę z niedowierzaniem w oczach. – To jak sen, co? Przecież tak się zdarza, no wiesz, że przy śni ci się coś w sty lu: znajdujesz skarb! Cały arsenał, dziesiątki skrzy nek z nabojami… Siedzisz, przesy pujesz je w rękach, a potem my ślisz przez sen: a może to sen? Trzeba sprawdzić! Bierzesz stosik nabojów do rąk i mówisz sobie: no, budzę się! I budzisz się. Ty le że we śnie. Naboje masz, rzecz jasna, w dłoniach. Cieszy sz się jak idiota. A potem budzisz się naprawdę – łeb boli, ręce puste… Miewasz sny, Tom? – Miewam. – Tola kiwnął głową, wspominając swoją ostatnią wizję. Z przy jemnością wy mieniłby sterty narzędzi i instrumentów na parę sfaty gowany ch butów – jego własne całkiem się rozleciały i trzeba by ło je zdjąć. Jednak w pomieszczeniach gospodarczy ch nie by ło ani ubrań roboczy ch, ani obuwia. Przy szło mu do głowy, że ktoś z mieszkańców metra już odwiedzał tajemniczy tunel. Wszy stkie najcenniejsze rzeczy zostały zabrane, starannie i niepostrzeżenie. Anatolij próbował odszukać ślady na betonowej posadzce, ale warstwa kurzu wy glądała na nienaruszoną. Kilometr dalej wędrowcy urządzili postój i zjedli do ostatniej okruszy nki wszy stko, co dała im na drogę Kławdia Igoriewna. I w końcu marsz zaczął ich nudzić. Tunel by ł zby t monotonny. Po zbadaniu kolejnego składziku Anatolij odruchowo już skierował światło latarki naprzód, nieszczególnie licząc na to, że zobaczy coś nowego. Ale wtedy … Przez tory przeskoczy ł szary cień. Tola zdąży ł dostrzec zgarbione plecy, siwe włosy i zby t długie ręce. Nie udało mu się dojrzeć niczego więcej, cokolwiek to by ło, skry ło się w boczny m kory tarzu. Anatolij przy gotował klucz nastawny, podbiegając, ostrożnie zbliży ł się do ciemnego wy lotu kory tarza i zamarł, nasłuchując w napięciu. Sły szał ty lko bicie własnego serca i pulsowanie krwi w skroniach. Anatolij machnięciem ręki przy wołał Kraba, wskazał na latarkę i gestami kazał złodziejowi przejść na przeciwległą stronę tunelu. Krab wy pełnił polecenie i skierował smugę światła na boczny kory tarz, a Anatolij wpadł tam z podniesiony m do uderzenia kluczem nastawny m. Wszy stkie środki ostrożności okazały się zbędne. Pod ścianą spokojnie siedział staruszek. Pomarszczone ręce ściskały laskę wy konaną z kawałka zardzewiałej rury. Siwy, lekkie jak puch włosy zasłaniały mu niemal całą twarz. Starzec miał na sobie ty lko długą, sięgającą za kolana koszulę z szarego materiału. Pierś zdobił mu naszy jnik ze szczurzy ch zębów. Żadny m ruchem nie zareagował na pojawienie się młodzika z kluczem i Tola niemal uwierzy ł, że wy straszy ł staruszka do tego stopnia, że pękło mu serce. Krab z właściwą sobie bezceremonialnością momentalnie przy wrócił sprawom właściwe proporcje. Widząc, że nic mu nie grozi, złodziej szturchnął staruszka w ramię. – Ej, dziadku, obudź się! Staruszek powoli podniósł głowę, odrzucił włosy i wlepił wzrok w Kraba. Cienkie usta się rozchy liły, odsłaniając zepsute zęby.
– W ciemną noc u schy łku wieku, nocą, wierz lub nie wierz mi, szczur wy soki jak ty, człeku, zastukotał do my ch drzwi… – powiedział dziwny m, świszczący m półszeptem. Wiersz?! Tola poczuł ciarki na plecach. Nie ty le z powodu poety ckich wy znań staruszka, ile przez tatuaż na jego przedramieniu. Przedstawiał on znane Anatolijowi stworzenie z ludzkim ciałem, głową szczura i długim ogonem zakończony m grotem. Tajemniczy znak z koszmarów, w niepojęty sposób powiązany z Timirjazewską. Na cy niczny m Krabie ani tatuaż, ani poezja nie robiły wrażenia. Pomachał dłonią przed twarzą staruszka, pstry knął palcami. – Co ty, dziadku, ślepy jesteś? W odpowiedzi staruszek roześmiał się wibrujący m śmiechem. – A ty, wędrowcu, uważasz siebie za widzącego? My lisz się. Widzący ch tu nie ma. W wędrówkach po ty m świecie posiadacze oczu znajdują się w niekorzy stny m położeniu. Wzrok może oszukać, klnę się na ogon Bafometa. Zobaczy sz przed sobą coś, czego nie ma, i przegapisz to najważniejsze coś za twoimi plecami, to, co ostatecznie cię pożre. Polegaj na słuchu i powonieniu, to najpewniejsi przewodnicy w królestwie szczurów. – Starczy ty ch głupot o szczurach, bracie! – przerwał porady Krab. – Kim jesteś i po co tu siedzisz? Staruszek wstał i dumnie wy piął wątłą pierś. – Jestem Przewodnikiem, a imię moje brzmi Charon. – Wszy stko jasne – pokiwał głową Krab. – To wariat! Dla Anatolija, w przeciwieństwie do Kraba, nie wszy stko by ło takie jasne. Ślepy staruszek nazwał sam siebie Charonem. Tola znał to imię. Poszperał w pamięci i przy pomniał sobie, że czy tał o Charonie w mitach i legendach staroży tnej Grecji. Charon by ł w nich wioślarzem przewożący m dusze umarły ch przez rzekę Sty ks do królestwa Hadesa. A dokąd przeprowadza gości ślepy, bezzębny, wy raźnie stuknięty dziady ga z naszy jnikiem ze szczurzy ch zębów? – Chcemy iść na Dinamo, ojczulku – odezwał się Anatolij najłagodniej, jak ty lko mógł. – Pomożesz nam dojść do właściwego tunelu? – Di… Dinamo. Dinamo, Dinamo – wy mamrotał staruszek, pocierając ręką pomarszczone czoło. – Nie ma tu takiego miejsca i nigdy nie by ło, klnę się na oko szczura. Charon długo ży je, Charon dobrze wie. – No, a o Białoruskiej chy ba sły szałeś?! – huknął Krab. – Nie udawaj kompletnego idioty ! – Białoruska. Hmm… No, by ła kiedy ś taka stacja, ale bardzo dawno. Teraz jej nie ma. Anatolija uderzy ła nierealność tej sy tuacji. Robaki, które wzięły się nie wiadomo skąd i zapędziły ich nie wiadomo dokąd, staruszek twierdzący, że Dinamo nigdy nie istniało, a Białoruska to dawne dzieje. Może przewód wenty lacy jny by ł portalem prowadzący m do równoległego wy miaru, kory tarzem wiodący m z teraźniejszości w przy szłość? – No, w ogóle można stąd wy jść? – W ogóle, oczy wiście, można – wy mamrotał staruszek. – Py tanie, dokąd chcecie iść. – A choćby do samego piekła! – ry knął Krab. – By leby nie słuchać twojej idioty cznej paplaniny. Ślepiec wstał i człapiąc bosy mi stopami po popękanej betonowej ścieżce, ruszy ł w głąb kory tarza. Anatolijowi i Krabowi pozostało ty lko podąży ć za nim. Tola zrezy gnował z prób
uzy skania zrozumiały ch odpowiedzi od pomy lonego staruszka. Wodził snopem światła latarki po ziemi, suficie i ścianach nowego kory tarza, który uderzająco różnił się od głównego tunelu. Z wgłębień w kwadratowy ch segmentach sklepionego sufitu sterczała zardzewiała druciana siatka, na ścianach brakowało jakichkolwiek ty powy ch atry butów metra – wsporników, kabli i rur. Wszędzie walały się prostokątne arkusze blachy falistej. Pomięte i miejscami popękane, ewidentnie pozry wane ze ścian. Dno tunelu pokry wał piasek, pod ścianami w arty sty czny m nieładzie leżały sterty cegieł i hałdy tłucznia. Betonowa ścieżka wkrótce się skończy ła i bosy Anatolij musiał podskakiwać, kiedy ostre krawędzie kamy ków wbijały mu się w stopy. Kilka razy napotkali niedbale zwalone pod ścianami podkłady kolejowe. Anatolij zrozumiał, że znajduje się w niedokończony m tunelu. By ć może w jedny m z ty ch, które by ły zaznaczone na stary ch planach metra jaśniejszą albo przery waną linią. Dziwne, że nikt nie wiedział o istnieniu takiego tunelu w rejonie Białoruskiej i Dinama. W odróżnieniu od Anatolija i Kraba, którzy poty kali się na każdy m kroku, staruszek stąpał bardzo pewnie. Zgrabnie wbijał swój ruro-kostur w piasek i raczej nie cierpiał, krocząc po tłuczony ch cegłach. Wszy stko wskazy wało na to, że nieraz pokony wał tę drogę. Od czasu do czasu ślepiec wsuwał rękę do niewielkiego woreczka u pasa, wy ciągał stamtąd coś brązowego i pomarszczonego, wkładał do ust i zaczy nał żuć. Anatolij uznał, że szaleniec posila się suszony m mięsem szczurów, o który ch tak często wspominał, ale nie miał racji. – Co tam żujesz, stary ? Poczęstowałby ś… – zagadnął dziadka Krab, kiedy ten po raz kolejny sięgnął do swojego woreczka. Staruszek roześmiał się swoim wibrujący m śmiechem i wręczy ł złodziejowi poskręcany brązowy pęd. Krab poobracał poczęstunek w rękach, dokładnie obejrzał, włoży ł do ust, przeżuł, skrzy wił się, wy pluł brązową papkę i otarł wargi rękawem. – Co to za świństwo? – Odmiana ły siczki lancetowatej z rodzaju psilocy be, która świetnie przy stosowała się do tutejszego mikroklimatu. Poszerza granice poznania. Dzięki niej widzę znacznie dalej niż wy. – Że co? Krab nie do końca zrozumiał, o czy m mówi ślepiec, ale dla Anatolija wszy stko by ło już jasne. Staruszek poszerzał świadomość za pomocą magiczny ch grzy bków. Teraz wszy stko ułoży ło się w jedną całość. Nie by ło żadny ch portali i tuneli czasoprzestrzenny ch. Ślepy narkoman ży ł w swoim świecie i py tanie go o tak prozaiczne rzeczy jak stacje metra mijało się z celem. Tola zrozumiał też, skąd ten wierszy k o szczurze wzrostu człowieka. Staruszek by ł zby t skromny : po ty m jak nażarł się swoich psilocy be, mógł zobaczy ć szczura o rozmiarach słonia. Ty lko dokąd on ich tak długo prowadzi? Tola obliczy ł z grubsza, ile czasu zajęła im droga, i zorientował się, że znaleźli się w naprawdę sporej odległości od znajomy ch stacji. Złapał staruszka za rękaw i zmusił go, by się zatrzy mał. – Dokąd ty nas prowadzisz? – Powiedzieliście przecież, że wszy stko wam jedno, dokąd idziecie, a to znaczy, że i mnie wszy stko jedno, dokąd was prowadzę. – Dosy ć tej narkofilozofii i narkopoezji! Kiedy dojdziemy ? – Niedługo. Nawet wcześniej, niż my ślisz. Nawiasem mówiąc, lepiej zostawcie wasze klucze tutaj.
Anatolij i Krab posłusznie położy li narzędzia na piasku. A nuż naprawdę poszerzy ło staremu świadomość? Licho wie… Po stu metrach światło latarki wy łowiło z ciemności mur. Wilgotne, pokry te pleśnią cegły zdobił ry sunek wciąż tego samego człowieka z głową szczura. Ry sunek rodem z koszmarów, który wciąż przy pominał o sobie na jawie. Ty m okropny m obrazkiem kończy ł się zagadkowy tunel. Jednak staruszek wciąż szedł naprzód i wkrótce Anatolij zauważy ł prostokąt przejścia. Prowadził on do pustego pomieszczenia służbowego. Staruszek otworzy ł na oścież drzwi po drugiej stronie i Anatolij ujrzał szy ny. Prawdziwe szy ny, z ty ch, co to leżą w normalny ch tunelach. Koniec błądzenia po dziwny ch kory tarzach w towarzy stwie podjadającego halucy nogenne grzy bki ślepca. Szy ny to konkret. Tak czy inaczej, prowadzą na jakąś stację. Anatolij pośpieszy ł za staruszkiem i całkiem szy bko ukazał się przed nimi prostokąt światła. Samego ogniska nie by ło widać, ale jego purpurowe odblaski tańczy ły na ścianach. Anatolij rozróżnił sy lwetki kilku ludzi siedzący ch na workach z piaskiem. Jeden z nich zauważy ł zbliżającego się Charona z towarzy szami i wy szedł na tory. – To ty, ślepy czorcie? – Ja! – zawołał staruszek, uderzając swoją rurą o szy nę. – I to nie sam, ale z gośćmi, klnę się na rogi Bafometa! Szpon będzie zadowolony. Niby nie wy darzy ło się jeszcze nic szczególnego, ale Anatolij zrozumiał, że wpadli z Krabem w poważne tarapaty. Wartownik zdjął z ramienia automat i zbliży ł się powoli. Dwumetrowy drab z wy goloną głową i obnażony m torsem przy glądał się gościom uważnie. Na potężny m karku miał naszy jnik znacznie dłuższy niż ten Charona i ewidentnie nie ze szczurzy ch zębów. Za pas z szary ch skórek zatknął knut. Bezceremonialnie pchnął Anatolija pięścią w pierś. – Szpieg? Przy szedłeś wy badać nasze sekrety ? – Absolutnie nie. Zabłądziliśmy i będziemy wdzięczni… – Pluję na twoją wdzięczność. Jesteś na Timirjazewskiej, na tery torium Szpona! Dobre maniery nie są tu w cenie. Na Timirjazewskiej? Zdumiony Anatolij nie mógł wy dusić ani słowa. Jego sen okazał się proroczy. Strzałka wskazująca kierunek ostatecznie przy wiodła go na stację, nad którą stał jego dom. Ty lko teraz panowali tu inni ludzie. Bardzo dziwni ludzie, oględnie mówiąc. Krab zdąży ł już zrozumieć, że wpadli – cofnął się gwałtownie i rzucił do ucieczki. Charon szy bkim ruchem wy stawił swój kostur. Złodziej potknął się i z impetem runął na tory. Staruszek zachichotał. – Wstawaj, przy jacielu, i nie próbuj więcej uciekać od ślepego Charona. Jeszcze raz spróbujesz się zmy ć, to przekłuję cię tą pałką. Charon odsunął się na bok. Do roboty wziął się by sior. Wy celował lufę automatu w pierś Anatolija, złapał Kraba za kołnierz, jedny m szarpnięciem postawił go na nogi i popchnął w plecy. – Naprzód! Tola zrobił krok, drugi… Do jego nozdrzy zaczęła się wciskać ohy dna woń i uzmy słowił sobie, że wcale nie chce widzieć tego, co dzieje się na stacji.
Rozdział 13
Teatr szatana Timirjazewska by ła dla Anatolija czy mś w rodzaju muzeum dzieciństwa, najświętszy m z miejsc. Nie potrafił wy jaśnić, dlaczego my ślał, że kiedy tu wróci, wszy stko będzie takie samo jak w dniu, w który m na zawsze Timirjazewską opuścił. Że mieszkańcy stacji też mają do niej tak nabożny stosunek i za wszelką cenę pragną zachować jej pierwotny kształt. Dlatego to straszne miejsce, do którego teraz trafił, w żaden sposób nie mogło by ć Timirjazewską. A jednak napis na ścianie przy torach nie kłamał. Wy pukłe podkreślone paskiem czarny ch kafelków litery na zawsze wbiły się Toli w pamięć. Teraz bardziej niż nazwa rzucał się w oczy napis wy konany koślawy mi czarny mi łacińskimi literami wy żej, na łuku sufitu: „In nomine Dei nostri Satanas Luciferi excelsi!”. Tola jeszcze z dzieciństwa znał obcy alfabet; od tamtej pory zaś przeczy tał dość książek, żeby odgadnąć, że tekst jest po łacinie. W oczy rzucały się słowa „Satanas” i „Luciferi”. Po metrze krąży ły niepokojące plotki o ty m, że na jednej ze stacji osiedli sataniści i zaczęli kopać szy b prowadzący nieskończenie głęboko; i że owi sataniści mieli rzekomo nadzieję dokopać się do samego piekła. Ale Toli wy dało się, że już tam właśnie dotarł. Na peronie, między górami zdarty ch z posadzki marmurowy ch pły t, płonęło z dziesięć ognisk. Wokół nich siedzieli mężczy źni i kobiety, wszy scy mieli jednakowe tatuaże na przedramionach, takie same jak Charon. Każdy nosił też naszy jnik ze szczurzy ch zębów. Brudne twarze i posklejane od tłuszczu włosy … Pośrodku peronu wznosiła się hałda ziemi, na której siedzieli ludzie, bardzo podobni do opry cha eskortującego Anatolija i Kraba. Nieszczęśnicy trafili na stację w środku uczty ; bandy ci pożerali soczy ste mięso, odkrawając potężne kawały z druciany ch rożnów. Resztki spadały im pod nogi i naty chmiast zjadali je słudzy. Na szczy towej ścianie stacji widać by ło pozostałości mozaiki i trzy grube rury wbite w ziemię. Do środkowej rury przy mocowano wielki drewniany krucy fiks. Dłuto nieznanego rzeźbiarza nie do końca wiernie oddało kanoniczne ry sy Chry stusa, jednak zdołało nadać smutny wy raz półprzy mknięty m oczom. Drewniany Jezus patrzy ł z żalem na halę stacji z wy sokości tej szy derczej Golgoty i zdawało się, że chce spy tać: „Ależ co wy, ludzie dobrzy ?”. Pozostałe dwa słupy miały poprzeczne belki i by ły pokry te grubą warstwą sadzy. U ich podstawy poły skiwały kałuże czarnej cieczy – najprawdopodobniej oleju silnikowego.
Ściany by ły upstrzone pentagramami i zaklęciami po łacinie. Tola nie miał żadny ch wątpliwości, kto zamieszkał na nieszczęsnej stacji, kto sprofanował Timirjazewską. Ale dopiero po chwili, gdy rozwiał się nieco śmierdzący dy m, Anatolij dostrzegł to, co przeraziło go najbardziej. Na środku hali podpierały sufit ogromne kute kwiaty. Każdy z nich otaczały wbite w posadzkę rury, tworząc okrągłą klatkę. Odległość między nimi by ła nie większa niż pięć centy metrów. Ty lko w jedny m miejscu między rurami widniał prześwit, przez który mógł się przecisnąć człowiek. Przejście zasłaniała druciana krata podwieszona na przy spawany ch do rur zawiasach. Zamy kało się ją dziwnego kształtu zamkiem. Większość klatek by ła zajęta. Siedzieli w nich i stali, obejmując rękami pręty, wy nędzniali, obdarci ludzie o przy gaszony ch oczach. By li tak brudni, że dla Toli by ło jasne: więźniowie nie siedzieli bez przerwy w klatkach, wy korzy sty wano ich też do jakichś robót. I kiedy Anatolij i Krab przechodzili obok hałdy ziemi zwalonej pośrodku hali, zobaczy li, czy m ci nieszczęśnicy się zajmują. Nad dołem o głębokości około dziesięciu metrów wznosił się trójnóg z zamontowany m na wierzchołku blokiem. Przewieszono przez niego linę, do której przy wiązano zardzewiały kubeł. Grupa ludzi na dnie dołu goły mi rękami napełniała kubeł ziemią. Potem, ciągnąc za swobodny koniec liny, więźniowie podnosili ładunek na górę, gdzie czekali na niego trzej kolejni, ci zaś opróżniali kubeł i opuszczali w dół. Strażnicy siedzący na górze chłostali niewolników batami po obnażony ch plecach i poganiali wrzaskami. Jeden z nadzorców obgry zł pieczonego szczura i wrzucił szkielet do jamy. Na dole naty chmiast wy buchła awantura. Niewolnicy młócili się nawzajem pięściami, drapali i gry źli, aż w końcu resztki szczura zdoby ł najsilniejszy. Skry ł się w najdalszy m kącie dołu i z chciwy m mlaskaniem zaczął gry źć zdoby cz. „Szczodry ” nadzorca zbliży ł się z rechotem do skraju dołu i opuścił spodnie. Na głowy niewolników polała się spieniona struga. Tola nie spotkał się z czy mś takim ani u faszy stów, ani u komunistów. Nawet na zdziczałej Majakowskiej włóczędzy nie pozwalali sobie na coś takiego. Jak to mówił książę Kropotkin? Ewolucja doprowadzi do tego, że przeży ją nie najsilniejsi, lecz najlepsi pod względem moralny m? Szkoda, że pan tego nie widzi, Piotrze Aleksiejewiczu! Jak można tak poniżać ży wy ch ludzi?! Toli pociemniało ze wściekłości w oczach. Nie zdając sobie do końca sprawy z tego, co robi, rzucił się na rechoczącego idiotę i popchnął go z całej siły. Nadzorca z krzy kiem poleciał w dół i z głuchy m trzaskiem kręgosłupa wy lądował gdzieś na dnie. Tola ledwie zdąży ł uchy lić się przed kolbą automatu. Pochy lił się, uderzy ł… Rzucili się na niego dwaj następni strażnicy, a coraz to nowi nadbiegali na miejsce walki ze wszy stkich zakątków stacji. Bronił się ile sił. Nadzorcy, mając na co dzień do czy nienia z wy cieńczony mi niewolnikami, wy raźnie nie przy wy kli do takiego zaciekłego oporu. Dziesiątki więźniów w klatkach, którzy zdawali się Toli wy patroszony mi manekinami, oży ły nagle. Jakby dał im nadzieję na ocalenie – chociaż on sam żadnej nadziei nie miał. Niewolnicy przy ciskali się do żelazny ch prętów swoich klatek, wrzeszczeli setką gardeł, domagając się krwi i sprawiedliwości. Ale co mógł zrobić samotny człowiek przeciwko całej stacji? Wy trzy mał kilka minut, potem powalili go na ziemię i mógł ty lko kry ć twarz i starać się ochronić brzuch i słabiznę. Wreszcie, na czy jś donośny okrzy k, bicie ustało. Podnieśli Anatolija na nogi. Twarz mu nabrzmiała, zamieniając się w jeden wielki siniak; w miejscu oczu pozostały dwie wąskie szczeliny, za to wargi spuchły tak, że zajmowały pół twarzy. Nie mógł samodzielnie ustać.
Wy kręcili mu ręce za plecy, związując nadgarstki sznurem, i utrzy my wali go zań na nogach jak marionetkę. Krab też mocno oberwał, zapewne dla towarzy stwa, bo ani my ślał stawiać opór. Jemu też związano ręce, a krew z rozcięć na twarzy zbierała mu się na podbródku i kapała na mary narkę. Wprost za „Golgotą” w szczy towej ścianie hali stacji znajdowały się stalowe drzwi. Strażnik otworzy ł je i wepchnął jeńców do środka. Sądząc po masy wny ch betonowy ch cokołach z wy stający mi z nich odłamkami sworzni i resztkach zamocowany ch pod sufitem prowadnic, znajdowali się w maszy nowni. Inaczej niż na peronie, by ło tu czy sto i sucho. Pomieszczenie oświetlały lampy elektry czne, w który ch świetle poły skiwały stopnie metalowy ch schodów prowadzące na dolny poziom maszy nowni. To nimi poprowadził jeńców strażnik. Schodzący za Anatolijem Krab niespodziewanie odwrócił się w stronę strażnika i obiema rękami wczepił mu się w gardło. Zaatakowany zdzielił złodzieja w czoło swoją żelbetową głową. Czepiając się spodni strażnika, Krab osunął się na schody. Co to za idioty zm? Z jakiej racji machać pięściami właśnie teraz?! Tolę jeszcze bardziej zdumiało, że złodziej, podnosząc się z wielkim trudem, mrugnął do niego wesoło. Spry ciarz wy raźnie miał jakiś plan. Wprowadzili ich do przestronnego pomieszczenia. Wśród regałów zastawiony ch drewniany mi i metalowy mi skrzy nkami stał stół i kilka taboretów. Przy stole siedział mężczy zna w średnim wieku z haczy kowaty m nosem i wzrokiem wbity m w jedną z leżący ch na stole książek. – Ujrzy jcie majestat Szpona, naszego ojca i namiestnika Szatana w przedsionku piekła! – obwieścił uroczy ście strażnik. Z początku do Toli nawet nie dotarło, że te ty tuły odnoszą się do siedzącego przy stole człowieka. Skupiony wy raz twarzy Szpona bardziej pasował do księgowego niż do przy wódcy czcicieli diabła. Do sekty pasował co najwy żej obszerny czarny płaszcz z kapturem. Zadziwiająca sprawa: do poniewierania swoimi wy znawcami w metrze Szatan wy znaczy ł biurokratę. Szpon przy jmował właśnie interesantów. Dwaj dobrze ubrani mężczy źni jeden przez drugiego dowodzili, że ostatnim razem dostarczy li mu doskonałe automaty. On zaś twierdził coś odwrotnego i groził, że zerwie wszelkie stosunki z partnerami i ci nigdy nie dostaną od niego ani litra paliwa. By ła to rozmowa o interesach, a nie o ry tuałach z czarny mi świecami i całowaniem w ty łek posągu nieprzy jaciela rodu ludzkiego. Goście Szpona proponowali mu ży wność, naboje i broń w zamian za paliwo do diesla. Anatolij przy jrzał się interesantom. Nieraz spoty kał w metrze takie ubrania i takie oczy. Oczy rzeczowy ch, znający ch cenę wszy stkiego na świecie handlowców Związku Stacji Linii Okrężnej. Biznes to biznes, lubili mówić na Okrężnej. Jeśli zy sk jest oczy wisty, handlować można nawet z diabłem. A więc namiestnik Lucy fera dorabia handlem olejem napędowy m. Raczej go nie produkuje, prędzej znalazł zapasy w zamurowany ch tunelach i otworzy ł kramik. Paliwo to drogi towar, na wagę ołowiu. Wy doby cie ropy ustało razem z końcem świata, rafinerie uległy zagładzie i oto już ponad dwadzieścia lat ludzie ży li z resztek dawny ch zapasów. Negocjacje zakończy ły się wzajemny mi zapewnieniami o przy jaźni i wy rażeniem nadziei na owocną współpracę. Szpon uścisnął ręce przedstawicielom Hanzy i obiecał, że załaduje beczki
na motodrezy ny przed południem następnego dnia. Kupcy przeszli obok Anatolija i Kraba, nie zaszczy cając ich nawet spojrzeniem. Strażnik pochy lił się i zameldował Szponowi o jeńcach, dodając kilka słów o ich zachowaniu. Szpon gestem odesłał dry blasa i odchy lił się na oparcie krzesła. – Dobry wieczór – powiedział głosem bez wy razu. – Skąd jesteście? – Z Majakowskiej – skłamał na wszelki wy padek Anatolij. – Bardzo przy jemna stacja – odparł ospale Szpon. – Kompletna anarchia, bardzo łatwo jest werbować stamtąd nowy ch pracowników. – To znaczy pory wać ludzi i zamieniać ich w niewolników? – zapy tał wy zy wająco Tola. – Stosuje pan jakąś barbarzy ńską terminologię. – Szpon zabębnił palcami po stole. – Do tego zachowuje się pan w dość nieokrzesany sposób. Zjawia się pan w obcy m klasztorze – uśmiechnął się półgębkiem – który ma własną regułę. Bije się pan ze służbą bezpieczeństwa, daje pan zły przy kład pozostały m pracownikom… – Jak pan może tak mówić?! – zagotował się Anatolij. – Niech pan popatrzy, jak pan dręczy ty ch nieszczęśników! W imię czego?! – Co znaczy, w imię czego? Ludzie kopią tunel do piekła. – Boże jedy ny ! Ale po co?! – Może jednak nie wy głaszajmy tu niepoprawny ch polity cznie lamentów – poprosił stanowczo Szpon. – A co się ty czy kopania, to odpowiedź jest prosta. Ten proces nadaje sens ich istnieniu i stwarza pozór jakiegoś postępu. Wie pan, jak budowanie komunizmu. – Ale przecież sam pan nie wierzy w to, że zdołacie dokopać się do piekła! – zorientował się Anatolij. – Oczy wiście, że wierzę – zaprzeczy ł zimno Szpon. – Powiem więcej, jestem przekonany, że całe metro jest właśnie wrotami piekieł. – Mało to wszy stko przy pomina piekło – ruchem głowy Tola dał do zrozumienia, że ma na my śli przy tulną kancelarię satanisty. – Nie potrzebuję wszy stkich ty ch młodzieżowy ch rekwizy tów, żeby wierzy ć w Ciemnego Władcę – wzruszy ł ramionami Szpon. – Diabeł jest w naszy ch sercach i może porozumiewać się z nami bezpośrednio. A co się ty czy warunków ży cia w piekle, to sądzę, że dla mnie będą się niewiele różnić od obecny ch. Wie pan, najwy ższy szczebel kierowniczy zawsze ma specjalne kontrakty. Szatan jest wszechpotężny i na pewno może wy dzielić mi przestronny gabinet z klimaty zacją i panoramiczny m widokiem z okna. Tola nie potrafił odpowiedzieć temu zadziwiającemu człowiekowi. Szpon westchnął, wstał ze swojego miejsca, zdjął z półki ciężką księgę inwentarzową i otworzy ł ją na biurku. – Ogólnie rzecz biorąc, mam dla panów dwie opcje – oznajmił z zadumą satanista, przerzucając stronice. – Jedna to społecznie uży teczne roboty w wy kopie. Druga: złożenie ofiary. Praca panu nie pasuje, ponieważ, jak sam pan mówi, nie widzi pan w niej żadnego sensu. W takim razie odpowiednim wy jściem z sy tuacji by łoby złożenie panów w ofierze. Z jednej strony ma to doskonały efekt psy chologiczny : inny m pracownikom odechce się odnosić w ten sposób do ety ki korporacy jnej. Z drugiej, by łoby to widowisko dla oby wateli. – Nie przestraszy nas pan! – powiedział niepewnie Anatolij, oglądając się na Kraba. – Wcale nie zamierzam. Od tego mam specjalnie wy szkolony ch ludzi – uśmiechnął się Szpon. – Sprawdźmy lepiej, kiedy ostatnio składaliśmy ofiarę na chwałę Bafometa…
Poślinił palec i przewrócił jeszcze kilka stron w swoim dzienniku pokładowy m, aż w końcu znalazł właściwy rozdział. – Tak, tak… W obecnej fazie Księży ca zaleca się… A u nas według wy kazu wy pada… Aha. Tak, doskonale. – Co doskonale?! – nie wy trzy mał Anatolij. – Złoży my panów w ofierze – Szpon kiwnął sam sobie głową z zadowoleniem. – Straż! Krab, który przemilczał w skupieniu całą rozmowę, nagle charknął i celnie splunął dokładnie w twarz Szpona. Ten wy tarł się, jak gdy by nigdy nic, podszedł do Kraba z uśmiechem i nagle jedny m, krótkim ruchem uciął mu ucho wy sunięty m z rękawa chirurgiczny m skalpelem. – Na pamiątkę naszej znajomości – uśmiechnął się uprzejmie, chowając ucho do kieszeni. Krab wrzasnął na całe gardło, podskoczy ł w miejscu i rzucił się na Szpona, ale wtedy właśnie pochwy ciła go straż. Jeńców wy prowadzono na stację i zatrzy mano dziesięć metrów od krucy fiksu. Wokół momentalnie zebrał się tłum. Szpon, który zdąży ł zarzucić kaptur, powitał sekciarzy ceremonialny mi pokłonami. Anatolijowi rozwiązano ręce. Twarze satanistów z błąkający mi się na nich uśmiechami, ich mętne od halucy nogenów oczy budziły wstręt. Podobni do diabłów z piekła oberwańcy z radosny mi krzy kami wlewali do zagłębienia u podstawy krzy ży świeżą porcję oleju silnikowego. Najprawdopodobniej Szpon poczuł się jednak obrażony i postanowił nie bawić się w tortury, ty lko uradować czcicieli Szatana spaleniem dwóch herety ków. Jednak sataniści jakoś nie brali się do palenia. Anatolijowi wręczono zaostrzony pręt zbrojeniowy. Szpon wskazał na krucy fiks. – Masz ostatnią szansę. Wy rzeknij się Chry stusa, trzy krotnie przeszy wając jego ciało włócznią. Ty lko tak możecie zasłuży ć na wy baczenie prawdziwego boga, naszego władcy, wszechpotężnego Szatana! Anatolij rozejrzał się, kombinując, jak by wy korzy stać włócznię. Najlepszy m wariantem by łoby rzucić ją w pierś Szpona. Jednak widok luf automatów wy celowany ch w więźniów ze wszy stkich stron zniechęcił go do tego pomy słu. Zdawał sobie sprawę, że nie zdąży dobrze wy celować, a już zostanie podziurawiony jak sito. Niespodziewanie do kręgu wbiegł Charon i wy mamrotał jakieś zaklęcie. Tłum satanistów wsparł go zgodny m ry kiem. Charon w groteskowy m tańcu zbliży ł się do krucy fiksu i splunął na niego. Anatolij też postanowił zakończy ć swój wy stęp i rzucił włócznię na ziemię. – Nie zamierzam tracić czasu na ten cy rk! Na zuchwalca skierowały się dziesiątki pałający ch wściekłością oczu. Rozległy się wzburzone okrzy ki. Anatolij by ł niemal pewny, że za moment sataniści rozszarpią go na kawałki, jednak Szpon podniósł rękę, wzy wając swy ch poddany ch do zachowania spokoju. – Jutro rano odbędzie się święto ofiarowania. – Wskazał na Anatolija i powiedział: – Napoić tego rozrabiakę najmocniejszy m z naszy ch wy warów. Zanim zapłonie oczy szczający ogień, ten godny pogardy herety k ma wy głosić mowę i okazać skruchę. – Chwała Szatanowi! – wy buchł krzy kiem tłum. – Chwała sprawiedliwemu Szponowi, niech ży je wiecznie! Sataniści rozeszli się do swoich ognisk, rzucając jeńcom na odchodny m pełne rozczarowania spojrzenia. Przy Anatoliju i Krabie zostali ty lko trzej strażnicy. Po chwili dołączy ł do nich Charon, trzy mając w dłoni okopcony czajnik. Oto i wy war, zrozumiał Anatolij. Nie, nie będzie pił tego świństwa! Szarpnął się i spróbował
wy trącić czajnik z rak szalonego staruszka. Jednak strażnicy spodziewali się ataku. Jeden z nich machnął batem i rzemień owinął się Anatolijowi wokół kostki. Wy starczy ło gwałtowne szarpnięcie, by Tola upadł na plecy. Naty chmiast przy trzy mano mu ręce, a do ust przy tknięto dzióbek czajnika. Charon dwoma palcami zatkał jeńcowi nos. Żeby się nie udusić, Anatolij by ł zmuszony przełknąć obrzy dliwy napój. Ślepiec wlewał jeńcowi do ust wciąż nowe porcje wy waru, nie przestając przy ty m mamrotać o poszerzaniu granic świadomości. Kiedy Anatolija w końcu puścili i spróbował wstać, ziemia zakoły sała mu się pod nogami, a twarze otaczający ch go ludzi wy dłuży ły się, zamieniając się w szkaradne py ski. Charon coś mówił, jednak robił to tak wolno, że każde słowo ciągnęło się co najmniej minutę i nie dało się zrozumieć, gdzie by ł jego początek, a gdzie koniec. Hałda ziemi z siedzący m na niej nadzorcą odpły nęła w głąb stacji, która zamieniła się w niekończący się tunel. Strażnicy wzięli Anatolija pod ręce i powlekli do najbliższej klatki. Ostatnim dźwiękiem mający m jakikolwiek związek z rzeczy wistością by ł zgrzy t kraty. Świat pogrąży ł się w szarej mgle, która uformowała się w twarz. Blada, biała jak kreda skóra, niemal przeźroczy ste powieki bez rzęs, nieproporcjonalnie wy sokie, poprzecinane głębokimi zmarszczkami czoło i przenikliwe, jakby świecące własny m światłem zielone oczy. Wąskie fioletowe wargi zaczęły się ruszać. Istota mówiła coś do Anatolija, ale ten nie mógł zrozumieć ani jednego słowa. Sły szał ty lko niski wibrujący dźwięk. Oży wiony robak wciąż walił ogonem o beton. Hałas narastał, aż wreszcie wy parł pozostałe dźwięki. Anatolij nagle zdał sobie sprawę, że sły szy nie uderzenia ogona, lecz świst powietrza. Nad opustoszały m peronem Timirjazewskiej krąży ł ogromny czarny ptak. Przy jrzawszy się, Tola zorientował się, że to, co brał za skrzy dła, by ło szerokimi rękawami czarnego płaszcza. Szpon oblaty wał swoje włości. Krąży ł pod sufitem, po czy m wy lądował obok dołu, z głębi którego wy doby wały się bły ski ciemnopurpurowego światła. Spełniło się największe marzenie satanistów: przebili się do piekła. Teraz ustawili się w długą kolejkę na brzegu dołu, a Szpon ze szczęśliwy m uśmiechem troskliwego ojca, który obserwuje pierwsze kroki swego dziecka, patrzy ł, jak jego podwładni, machając rękami, wskakują do wy kopu. Wkrótce w hali stacji pozostali ty lko Anatolij i Szpon. Przy wódca satanistów uprzejmy m gestem zachęcił Tolę do skoku w piekielną czeluść. I choć Tola starał się, jak mógł, zostać w miejscu, niewidzialna siła pchała go w stronę dołu. Kiedy znalazł się obok Szpona, ten odrzucił kaptur i odwrócił się do swojego więźnia plecami. Okazało się, że ma on dwie twarze i ta druga by ła twarzą Korbuta. Profesor znajomy m gestem odrzucił z czoła kosmy k siwy ch włosów. – Niech pan nie próbuje się przede mną ukry ć, młody człowieku. Znajdę pana w najdalszy m zakątku metra. Nie docenia pan starego profesora. Mam wiele ciał i twarzy. Przez cały ten czas prowadziłem i kierowałem panem ja i ty lko ja. Krzy ż, Szpon i Robak – to zaledwie trzy z wielkiej liczby moich hipostaz. Jam jest alfa i omega metra. Jego początek i koniec. Niewolnik, robak i Bóg! Niech pan wskakuje do wy kopu, młody człowieku, gdy ż ogień piekielny to najbardziej niezawodna wersja mody fikatora genety cznego. Z ty łu, w głębi stacji dały się sły szeć kroki. Zanim jeszcze Anatolij zdąży ł się odwrócić, w twarz Korbuta uderzy ł jasny bły sk światła. Monstrum o dwu twarzach wrzasnęło z bólu, zasłoniło oczy rękami i wlazło do jamy. Hałda ziemi poruszy ła się i zaczęła zsuwać w dół. Wkrótce po wejściu do piekła nie pozostało nawet śladu, a razem z nim przepadły pozostałości
ognisk, klatki i pentagramy. Timirjazewska stała się taka, jaką Anatolij pamiętał z dzieciństwa. Po wy łożony ch czarny m granitem i jasny m marmurem pły tach posadzki zbliżał się do Anatolija Dróżnik Obchodowy. – Dlaczego widzisz wszy stko ty lko w ciemny ch barwach? – mocny głos poniósł się po stacji grzmiący m echem. – To, że w ciemny ch tunelach nie ma jaskrawy ch kolorów, nie oznacza jeszcze, że nie istnieją w ogóle. Ucz się patrzeć na sy tuację pod różny mi kątami, z różny ch punktów widzenia. – O czy m pan mówi?! – Janus o dwu twarzach, poza wszy stkim inny m, we wszy stkich czasach by ł uważany za boga wejść i wy jść. Jeśli udało ci się odszukać wejście na Timirjazewską, to znaczy, że odnajdziesz też wy jście. Dróżnik wy łączy ł swoją latarkę. Hala stacji pogrąży ła się w ciemności, a z niej znów wy nurzy ła się blada twarz bez rzęs i brwi. – On wraca – przemówiła istota. – Udało mi się zneutralizować truciznę i zaraz całkowicie odzy ska przy tomność. Anatolij zobaczy ł bladą rękę, której palce by ły połączone przeźroczy sty mi błonami. Uświadomił sobie, że owa dłoń zaraz dotknie jego czoła, szarpnął głową, próbując tego uniknąć, i uderzy ł o rurę w klatce. – Popatrz no, rzeczy wiście się ocknął! – zawołał radośnie Krab. – Gratuluję powrotu, Tom! Anatolij wy prostował się i pomacał guza na głowie. Siedział na podłodze celi w towarzy stwie Kraba i mężczy zny o nadzwy czaj dziwny m wy glądzie. Obcy więzień przy pominał olbrzy ma, którego wciśnięto w zby t małą dla niego klatkę. Sprawiał wrażenie obdarzonego ogromną siłą. Miał nieproporcjonalnie dużą głowę ze spadzisty m czołem i wy sunięty mi daleko do przodu masy wny mi łukami brwiowy mi. Poły skiwały spod nich małe czarne oczka w oprawie nabrzmiały ch powiek. Rzęs nie miał wcale, tak samo zarostu i włosów, a jego usta miały fioletową barwę. – Nazy wa się Mobat. Z Linii Filowskiej – wy jaśnił Krab. Linia Filowska znajdowała się tuż pod powierzchnią albo w ogóle nad ziemią i ponoć zamieszkiwali ją mutanci. Warstwa ziemi chroniła przed radiacją mieszkańców głębiej położony ch stacji, ale na Filowskiej poziom promieniowania by ł zby t wy soki. W pierwszy m pokoleniu większość tamtejszy ch mieszkańców umarła na chorobę popromienną i raka, a dzieci urodziły im się dziwne. I wnioskując z pogłosek, Mobat nie należał do ty ch najdziwniejszy ch potworów. Ich nowy znajomy miał ze dwa metry wzrostu, nieby wale szerokie barki i dłonie jak łopaty z błonami między palcami. To właśnie one najbardziej zadziwiły Anatolija. Krab poprawił brudną opaskę osłaniającą jego okaleczoną głowę. Pomimo utraty ucha, ani trochę nie stracił przy tomności umy słu. – A to prawda, że wy tam u siebie, na Filowskiej, żrecie ludzi ot tak, dla sportu? – zainteresował się złodziej, konty nuując przerwaną pogawędkę. – Jemy, oczy wiście, ale nie wszy stkich – uśmiechnął się pobłażliwie Mobat. – Ciebie, na przy kład, nikt nie zeżre. – A to dlaczego? – Niedobrze się robi na sam widok!
– W takim razie przy jadę do was na urlop! – zachichotał Krab. I zaraz zaczął trajkotać: – Mobat to prawdziwy telepata. To on cię ocucił. Potrafi zahipnoty zować każdego człowieka, dlatego tutejsze zbiry nie zbliżają się do jego klatki i nie wy puszczają go do pracy w pojedy nkę. – To prawda – kiwnął głową mutant. – Gdy by m mógł się wy dostać z tej cholernej klatki, zatańczy liby tu, jak by m im zagrał. Ale ten zamek… – Najzwy klejszy zamek, śrubowy – pouczy ł go Krab. – Prosty jak karabin skałkowy i dlatego można go otworzy ć ty lko ory ginalny m kluczem. Ech, co wy by ście bez Kraba zrobili! Złodziej wsunął rękę do kieszeni i wy ciągnął stamtąd klucz. Anatolij przy pomniał sobie, jak Krab ni z tego, ni z owego rzucił się na strażnika i czepiając się jego ubrania, osunął się na ziemię. – Pięknie – docenił Tola. – Talentu nie przepijesz – uśmiechnął się skromnie Krab.
Rozdział 14
Dżabdar Jednak sam klucz jeszcze niczego nie rozwiązy wał. Mogli otworzy ć klatkę, ale przejście przez peron wśród tłumu uzbrojony ch, żądny ch krwi zbirów zdawało się zadaniem niemożliwy m. Mobat by ł innego zdania. Spędził na Timirjazewskiej dość czasu, dlatego dobrze znał tutejsze porządki. Zwięźle nakreślił współwięźniom sy tuację. Szponowi nie udało się zaprowadzić dy scy pliny wśród podwładny ch. Przy tłaczająca większość satanistów nie słuchała żadny ch rozkazów, chy ba że pod przy musem. Najskuteczniejszy m sposobem oddziały wania na kłótliwy ch i skłonny ch do bitki wy znawców Lucy fera by ły grzy by halucy nogenne, które Charon uprawiał w ustronny ch, nieznany ch nikomu miejscach. Grzy by suszono, aby je jeść albo gotować wy wary. Sataniści pod wpły wem narkoty ku przy jmowali wy stąpienia Szpona z prawdziwy m entuzjazmem, jednak kij miał dwa końce: wieczorem sami przy gotowy wali halucy nacy jny napój w wielkim kotle i opijali się nim tak, że nie mogli się ruszać. I rzeczy wiście! Sataniści leżeli teraz pokotem przy wy gasły ch ogniskach i chrapali tak, że z sufitu sy pał się ty nk. Czuwał ty lko wartownik. Anatolij widział, jak strażnik siedzi na worku z piaskiem oparty o swój automat i co rusz opada mu głowa. Krab wprost umierał z chęci otwarcia zamka, ale Mobat się nie śpieszy ł. – Potrzebuję kilku minut, żeby się przy gotować. Straciłem zby t wiele sił, kiedy oczy szczałem twój mózg z narkoty ku. Jeśli od razu się nie zregeneruję, nie będę się do niczego nadawał. W ostatnim czasie od tej pracy mocno boli mnie głowa. Mobat usiadł, oparł się o pręty klatki, szeroko rozstawił potężne nogi i przy łoży ł dłonie do swojego ogromnego czoła. W kompletnej ciszy minęło dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut… W końcu mutant wstał i skinął głową Krabowi. Ten zręcznie przełoży ł rękę między prętami kraty, pogrzebał przy zamku i ostrożnie odsunął na bok drucianą kratę drzwi. Anatolij i Krab przecisnęli się przez utworzone w ten sposób przejście bez szczególny ch problemów, ale Mobat musiał się wy silić. Dopiero teraz Anatolij zobaczy ł, jaki mutant jest ogromny. Sam jego wy gląd robił wrażenie, nie trzeba mu by ło nadnaturalny ch zdolności, o który ch mówił Krab. Trójka towarzy szy ruszy ła przez halę stacji, starając się nie nadepnąć na śpiący ch czcicieli diabła. Przy ty m Krab, jak zwy kle, nie tracił czasu. Kiedy dotarli do krawędzi peronu, w rękach złodzieja by ły latarka, lina i czy jś plecak. – Błagam cię, ty lko nie my śl o ty m, żeby wy kraść z powrotem swoje ucho – szepnął do niego Tola.
– Po co? Żeby pochować je w pudełeczku? – parsknął złodziej. – Nie, bracie, zapamiętałem adres, następny m razem wrócę tu po ucho tego biurokraty ! Teraz trzeba by ło minąć posterunek. Wartownik przy sy piał, ale nie mieli szans minąć go bez zwracania na siebie uwagi. Mobat podniósł rękę, nakazując towarzy szom zostać na miejscu, zeskoczy ł na tory i szy bko podszedł do wartownika. Ten usły szał kroki, poderwał głowę i podniósł automat, kierując lufę w pierś mutanta. Mobat nie zwrócił najmniejszej uwagi na broń, powiedział coś cicho do wartownika, a potem poruszał swoją błoniastą dłonią kilka centy metrów od jego twarzy. Strażnik naty chmiast stanął w postawie na baczność, zarzucił automat na ramię i utkwił wzrok w ścianie. Kiedy Anatolij go mijał, nie wy trzy mał i zajrzał mężczy źnie w oczy. Ten, pogrążony w transie, gapił się w ścianę, jakby oprócz niej nie by ło niczego innego na świecie. Mobat znał swój fach. Ale cuda miały swoją cenę. Mutant ściskał sobie skronie dłońmi i krzy wił się z bólu. Nie mieli jednak czasu troszczy ć się o samopoczucie olbrzy ma, musieli przecież jak najszy bciej wy nieść się ze stacji i oddalić na bezpieczną odległość. Nagle przez tory przeskoczy ł szary cień, brzęknęła metalowa rura pełniąca funkcję kostura. W odróżnieniu od swoich współbraci, Charon nie spał. Przy lgnąwszy do ściany, wciągał nozdrzami powietrze, starając się ustalić, kto szlaja się po tunelu nocą. Mobat znajdował się najbliżej ślepca i od razu spróbował zastosować hipnozę, ale ani ruchy dłonią, ani słowa na Charona nie działały. – Aha! Czuję was – zapiał staruszek. – Zamierzacie dać drapaka? Nie da rady. Charon nie śpi. Ślepiec otworzy ł usta, żeby krzy kiem wszcząć alarm, ale wtedy Tola rzucił się na staruszka, z biegu przy łoży ł mu w splot słoneczny, pozbawiając go tchu, i zatkał mu usta ręką. Jednak Charon okazał się silniejszy, niż na to wy glądał. Wił się i kręcił, próbując wy rwać się z uścisku Anatolija. Udało mu się nawet zadać Toli dotkliwy cios w nogę swoim kijem. Dopiero wspólny mi siłami zdołali powalić dziadka na ziemię. Wepchnęli staruszkowi do ust jego własny woreczek z grzy bami, związali mu ręce i nogi strzępami ubrania i troskliwie ułoży li pod ścianą. Nowa niespodzianka czekała na nich zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej. W świetle latarki z ciemności wy nurzy ła się stojąca na torach motodrezy na. Spał na niej przy kry ty kocem człowiek. Ty m razem Mobat działał sam. Podkradł się na palcach do śpiącego, położy ł mu rękę na czole i coś wy szeptał. Człowiek zrzucił koc, usiadł, popatrzy ł ze zdziwieniem na mutanta, a potem oddał mu swój automat. Anatolij rozpoznał jednego z hanzeaty ckich kupców, którzy prowadzili negocjacje ze Szponem. Czy ścioszek widać brzy dził się nocować na stacji, gdzie śmierdziało jak na wy sy pisku. Oby watele Związku Stacji Linii Okrężnej cieszy li się w metrze duży mi wpły wami i Tola uznał, że handlarz bardzo im się przy da: jako ży wa tarcza, jako przepustka i jako gwarancja niety kalności. Ostatecznie sam kupiec też mógł się stać towarem, który można by ło korzy stnie sprzedać. Anatolij nie miał w ty m wy padku żadny ch dy lematów moralny ch: człowiek, który postanowił sprzedać duszę, powinien by ć gotowy do tego, by wy kupić swoje ciało. Co prawda po zawarciu znajomości z Mobatem handlowiec bardziej przy pominał ży wego trupa niż człowieka. Jednak Anatolij liczy ł na to, że działanie hipnozy niedługo się zakończy i wy słannik Hanzy będzie wy starczająco poczy talny, żeby uświadomić sobie trudność swojego położenia i zapragnąć negocjacji. Krab miał wielką ochotę poży czy ć motodrezy nę, jednak Mobat ostudził jego zapał.
– Tam, dokąd teraz pójdziemy, nie ma torów. – Z tonu mutanta wy nikało, że ten doskonale znał drogę. – Więc nie będziesz należeć do nikogo – powiedział złodziej do drezy ny. Sięgnął do silnika i na złość wrogom wy kręcił z niego jakąś część. Mobat rzeczy wiście okazał się dobry m przewodnikiem. Kiedy wędrowcy dotarli do miejsca, gdzie wcześniej napotkali Charona, i skręcili w wy betonowany tunel, mutant otworzy ł drzwi do jednego z pomieszczeń techniczny ch. Krab i Anatolij zajrzeli tam, idąc w przeciwny m kierunku, zbadali pomieszczenie i nie znaleźli niczego niezwy kłego. Ty mczasem Mobat chwy cił za pustą metalową szafę zasłaniającą przeciwległą ścianę, z łatwością oderwał ją od ziemi i odsunął na bok. Za szafą ukazało się w ścianie dość ciasne przejście. – Ten chodnik prowadzi do nas, na Mołodiożną. – Mutant obejrzał się na swoich towarzy szy. – Kopaliśmy go prawie piętnaście lat… Sły sząc o Mołodiożnej, Krab popadł w przy gnębienie. – Zaczekaj no, kolego fioletowy ! Musimy iść na Linię Zamoskworiecką. Co ma do tego Filowska? – Nie wiem, jak wy jść na Zamoskworiecką, ale zaprowadzę was do Dżabdara, który na pewno wskaże wam drogę. Złodziej zrobił upartą minę i już chciał skrzy żować ręce na piersi, gdy z głębi tunelu, który m tu przy szli, dały się sły szeć krzy ki. To pościg! Machnąwszy ręką, Krab dał nura do tunelu. Anatolij poszedł w jego ślady. Otumaniony wy słannik Hanzy posłusznie ruszy ł za nimi, walnąwszy przy okazji czołem o niskie nadproże. Jako ostatni przecisnął się Mobat, po czy m przesunął szafę na miejsce. Krab włączy ł ukradzioną latarkę. – Niech to licho! – rzucił, przy glądając się niekończącej się kiszce chodnika. – I po co by ło wam to kopać? Przez metro się nie chciało chodzić? Mobat opadł na kolana i szedł naprzód na czworakach. Niezby t wy godnie by ło mu opowiadać i często przy stawał, żeby złapać oddech. – My śleliśmy, że uda nam się uciec z tego przeklętego miejsca. Wiecie, kiedy ś by li wśród nas budowniczowie metra… Wszy scy opowiadali o zamknięty ch tunelach. I postanowiliśmy je odszukać. Chcieliśmy odejść jak najdalej od metra. Od ludzi. Od stalkerów, którzy odstrzeliwują nas jak egzoty czną zwierzy nę. Od handlarzy z Hanzy, którzy sprzedają nasze dzieci, żeby wy stawiać je w objazdowy ch cy rkach z pokrakami. My śleliśmy, że w ty m nowy m miejscu będą mieszkać ty lko ci, który ch promieniowanie uczy niło odszczepieńcami. Chcieliśmy zerwać wszelkie kontakty ze zwy kły mi ludźmi. – Słuchaj, bracie – wtrącił Krab. – Nam w to graj! Jeśli wy tam nas, ludzi, wcinacie na śniadanie i kolację… – Boże mój, co za bzdury ! – westchnął Mobat. – Ja sam jestem człowiekiem! Zwy czajny m człowiekiem! Jaka jest moja wina w ty m, że wciśnięto mnie w to ciało?! Tak, na Filowskiej pijemy brudną wodę, oddy chamy skażony m powietrzem, chorujemy, giniemy, rodzimy się spotworniali… Chcieliśmy pójść na głęboko położone stacje. Ale nas tam nie wpuścili! Kto by chciał takich sąsiadów… Z dodatkowy mi palcami, z wolem, z dwiema głowami… – Oż ty ! – nie wy trzy mał Krab. – Dzielić się z potworami wodą, jedzeniem, przestrzenią ży ciową? Nie, normalni ludzie nie są
na to gotowi. Normalni ludzie są gotowi podrzy nać nam gardła i sprzedawać nasze głowy na straganach z pamiątkami. – My ślałem, że mutanci są przy stosowani do ży cia na powierzchni – powiedział ostrożnie Anatolij. – Promieniowanie jest śmiertelne dla większości z nas dokładnie tak samo jak dla was. – Mobat pokręcił swoją ciężką głową. – Wielu niszczy i zabija rak. Ja mam guza mózgu. Zawdzięczam mu swoje niezwy kłe zdolności, ale to mnie wy kończy. I już wy sy sa ze mnie siły … – Może w następny ch pokoleniach zdołacie… – Nasi potomkowie, by ć może, przeży ją. Większość z nich nie przy pomina już ludzi. Niestety dzieci prawie się u nas nie rodzą. Chcę wierzy ć, że te nieliczne przeży ją i kiedy ś będą jednak choć trochę szczęśliwe. Inaczej okaże się, że moi bracia na próżno ginęli w okrutny ch pogromach, na darmo bawili swoją pokracznością mieszkańców bogaty ch stacji i zupełnie niepotrzebnie przez lata drąży li ten tunel. A może rzeczy wiście mutanci zostali zebrani i ukarani przez Boga za jakieś grzechy ? Inaczej dlaczego ten podziemny chodnik nie wy prowadził nas gdziekolwiek, ty lko do ty ch… – Wiesz… – Anatolij zamilkł z wahaniem. – Znalazłem się tu przez człowieka… Naukowca, który ma nadzieję sterować mutacjami. Mówi, że chce stworzy ć nową rasę. Że uczy ni ludzi niewrażliwy mi na promieniowanie, pomoże im odzy skać władzę nad światem. Jest ty lko jeden kłopot… Wy gląda ten uczony jak człowiek, a zachowuje się jak by dlę. I jego twory do niego pasują. Może i będą mogli ży ć na powierzchni… Ty le że nie będzie tam już nigdy ży ł nikt inny. – Sły szę cię – odpowiedział Mobat. – I widzę. Oczekujesz ode mnie rady ? Tola odwrócił się do niego i kiwnął twierdząco głową. – Żeby stworzy ć nowe wspaniałe ży cie, trzeba by ć świetlisty m i bezgrzeszny m jak Bóg. Człowiek zaś jest ciemny i grzeszny. My śli o władzy i zy sku. Dlatego umie tworzy ć ty lko potwory. Komu jak komu, ale mnie, potworowi, możesz uwierzy ć – uśmiechnął się smutno olbrzy m. – Muszę go zabić – powiedział Anatolij do Mobata i do siebie. – Rób zatem, co musisz – powiedział tamten. Tunel wy kopany rękami mutantów nie miał imponujący ch rozmiarów, ale został wy drążony wedle wszy stkich prawideł sztuki robót ziemny ch. Co pięć metrów sklepienie podpierały metalowe rury. W najbardziej newralgiczny ch miejscach ściany by ły wzmocnione drucianą siatką. Jedy ną niedogodnością by ł niski sufit, żaden z wędrowców nie mógł się wy prostować. Anatolij chciał zrobić przerwę, żeby choć na chwilę wy prostować zdrętwiały kark. Jednak w tej samej chwili jego gardła dotknął zimny metal, a czy jeś palce wczepiły mu się we włosy. – Jak mnie tu zaciągnęliście?! – krzy czał wy budzony z hipnoty cznego transu kupiec. – Prowadźcie mnie z powrotem albo poderżnę mu gardło! Krab złapał upuszczony przez Tolę automat. – Opuść no ten nóż, mendo! – wrzasnął. – Bo będę strzelać! – Ani się waż! – krzy knął Tola, przestraszony bły skiem szaleństwa w oczach złodzieja. – Odejdź, menelu, bo cię krew ochlapie! – darł się handlarz, zby t mocno przy ciskając Toli nóż do szy i. – Kogo nazwałeś menelem, frajerze?! – zawołał Krab, odciągając bezpiecznik. Gdy by nie Mobat, jak nic doszłoby do krwawej łaźni.
Mutant zachował spokój. – Po co wziąłeś do ręki rozpalony pręt? – powiedział do kupca. – Wy rzuć go, bo się poparzy sz… Mężczy zna puścił Tolę, odrzucił nóż i zamachał ręką, jakby rzeczy wiście zapiekło go oparzenie. – Teraz uspokoisz się i pójdziesz z nami – ciągnął Mobat, uważnie patrząc kupcowi w oczy. – Nie będziesz więcej krzy czeć i walczy ć. Kupiec posłusznie zwiesił ręce i opuścił głowę. Jednak ów atak hipnoty czny pozbawił mutanta resztek sił. Mobat oparł się o ścianę, usiadł z trudem, przy cisnął dłonie do skroni i zajęczał. Anatolij chciał mu pomóc wstać, ale olbrzy m się uchy lił. – Dalej pójdziecie sami. – Nie zostawimy cię. Jeśli będzie trzeba, zaniesiemy cię na własny ch plecach! – potrząsnął głową Tola. – Przy ślecie pomoc – uspokoił go mutant. – Na Mołodiożnej poprosisz, żeby zaprowadzili cię do Dżabdara. Ty lko osobiście do niego. No już, idźcie. Ciężko mi mówić. Opuścił głowę na kolana i nie wy powiedział więcej ani słowa. Resztę drogi trzeba by ło pokonać we trzech. Kupiec nie przy tomniał, kroczy ł niestrudzenie i mechanicznie, jak żołnierzy k zabawka z kluczy kiem w plecach. Po jakimś czasie Anatolij przestał ły pać na handlarza z obawą. Przy zwy czaił się do jego obecności, jak do pieska przy drożnego, który wlecze się za oddziałem. Na Mołodiożnej znaleźli się zupełnie niespodziewanie. Chodnik, który wy dawał się nie mieć końca, skręcił nagle i skończy ł się bezpośrednim wy jściem na tory. Tu też stały załadowane ziemią wagoniki, w który ch budowniczowie usuwali z tunelu ziemię. Intruzów zauważono naty chmiast. Dwaj młodzi ludzie o blady ch twarzach, ubrani w długie płaszcze koloru khaki, zeskoczy li z peronu na tory. – Oddajcie broń – spokojnie i z godnością poprosił jeden z nich. – Na Mołodiożnej ty lko wartownikom wolno mieć automaty. Anatolij bez gadania oddał automat. Przy glądał się wartownikom, próbując wy patrzy ć jakieś objawy mutacji, ale bezskutecznie. Może skry wali je pod płaszczami? Na peronie Mołodiożnej panował wzorcowy porządek. Wy łożona szary m i różowy m granitem posadzka by ła czy sta, a miejsca na ogniska ogrodzono ceglany mi krawężnikami. Między dwoma rzędami kolumn znajdowały się namioty – połatane, sfaty gowane. Na wielu tutejszy ch mieszkańców trudno by ło patrzeć, nie doznając wstrząsu. Wielu miało szy je zniekształcone przez ogromne wole – opuchnięta tarczy ca, pewna oznaka choroby popromiennej. Na peronie nie by ło widać nikogo z dwiema głowami, ale i bez tego stacja przy pominała istne panoptikum. Parę razy Anatolijowi ledwie udało się stłumić chęć, by się przeżegnać. Najbardziej rzucali się w oczy ci wy glądający normalnie – wy glądali wręcz na chory ch. Gości zaprowadzono do dużego namiotu, gdzie oszpecony mężczy zna w średnim wieku wy py tał ich szczegółowo o ucieczkę z Timirjazewskiej. Usły szawszy o pozostawiony m w tunelu Mobacie, naty chmiast nakazał wy słać oddział ratunkowy. – Chcecie się widzieć z samy m Dżabdarem? Mężczy zna wy szedł z Anatolijem z namiotu i zaprowadził go do stalowy ch drzwi położony ch
na końcu sali. Anatolij spodziewał się, że podwładny najpierw zamelduje naczelnikowi o przy by szach, ale ten po prostu kiwnął głową i odsunął się na bok. Przed popchnięciem drzwi Tola wziął głębszy oddech. Na peronie miał okazję napatrzeć się na takie rzeczy … Jakim więc potworem musiał by ć przy wódca mutantów? W pomieszczeniu panował półmrok. Zielonkawy blask fluorescency jnej pleśni na ścianach niemal nie rozpraszał ciemności, dlatego Anatolij nie widział tego, kto siedział w dalszy m rogu pokoju. – Nie toleruję światła – przemówił tamten nieco zachry pnięty m hipnoty czny m głosem. – Wiele lat temu moja skóra stała się przeźroczy sta… Opuszczam powieki, ale ciemność nie przy chodzi. Żeby spać, musiałem przewiązy wać sobie oczy. Nogi mi uschły … I oto już pół ży cia pełzam. Jak robak… Tola drgnął. Dżabdar wy dał z siebie ciche świszczące chry pienie. Śmiech? – … albo jak wąż. Kiedy ś, kiedy w ty m świecie by ły jeszcze strony świata, na północy ży li ludzie, którzy wierzy li w Dżabdara. Wielkiego węża, który strzeże wejścia do zakazanego królestwa duchów. Przy brałem jego imię. Kiedy ży je się ty le lat w całkowitej ciemności, zaczy na się widzieć w niej rzeczy niedostępne zwy kły m ludziom. – Duchy ? – zapy tał cicho Anatolij. – Po co ci ta wiedza… – zaświszczał znów Dżabdar. – Kiedy ty le czasu ży je się w ciemności, zaczy na się widzieć samego siebie od środka. Widzę swoje serce i w każdej sekundzie mogę je zatrzy mać. Wy bawiłby m od cierpień samego siebie, ale skazałby m na męczarnie swój lud… – Umilkł. – Nazy wam się… – nie wy trzy mując ciszy, zaczął Anatolij. – Wędrowiec Tom. Sły szałem o tobie – kaszlnął w ciemności Dżabdar. – Od kogo? – Anatolij zmarszczy ł brwi. – Od metra – zaświszczał człowiek wąż. – Wiem, że dobry z ciebie człowiek. Wiem, że wierzy sz w proste prawdy, że chcesz uratować świat. Świat jest okrutny. Ale ty chcesz uratować wszy stkich, żeby ocalało ty ch niewielu, którzy są ci bliscy. Dobry z ciebie człowiek. My ślisz, że starzec filozof, którego książki tak kochasz, przewidział piękny nowy świat, wspaniałe sprawiedliwe społeczeństwo… Nie przewidział. Wy my ślił. On też by ł dobry m człowiekiem. A wy korzy stali go bandy ci. My ślisz, że kiedy ś jego teoria zdoła zmienić ludzi. Ale jest jeden problem: nie wszy scy chcą wierzy ć w to samo, w co ty wierzy sz. By wa, że trzeba ich przy muszać. By wa, że trzeba zabijać. Czasem wraz z rodzinami. Za ideę. Idealiści są bardziej bezlitośni od bandy tów. Bądź ostrożny, idąc tą drogą. – Dżabdar znów umilkł. – Potrzebuję dostać się do wielkiego metra – powiedział Anatolij. – Muszę znaleźć człowieka, który zrobił z moich towarzy szy potwory, który próbował mnie zabić… Który chce zmieniać i mutować ludzi. Muszę znaleźć Korbuta. – Korbuta? Sły szałem o nim. Chcesz śmierci tego człowieka? – Muszę go zabić. Muszę pomścić swoich ludzi. Muszę przeszkodzić mu w hodowaniu potworów! Zlikwidować go, wy sadzić laboratorium. Zrobić to, po co wy ruszałem na tę wy prawę. – Widzę teraźniejszość, ale nie jest mi znana przy szłość. Otrzy masz niezbędną pomoc. Ale nie my śl, że uśmiercając tego człowieka, zmienisz świat na lepsze. Hy dra ma wiele głów. Wy rosną nowe. Dżabdar zamilkł, by ć może chciał dać Toli okazję do protestów. Ale Tola nie miał ochoty nic
mówić, oddy chał ze świstem i zaciskał pięści. – Niedaleko tej stacji jest pewien zabawny tunel samochodowy, bez szy n – podjął człowiek wąż. – Budowano go jako jedną z dróg ewakuacji dla sowieckich przy wódców. Tunel nie jest bezpieczny, promieniowanie tam jest wy sokie, ale mimo wszy stko niższe niż na powierzchni. Prowadzi na Okrężną. Sły szałem, że jest z wami człowiek z Hanzy ? Tola kiwnął głową, zadając sobie py tanie, czy mówił o ty m komukolwiek na Mołodiożnej. Chy ba nie. Czy li co, duchy Dżabdarowi podpowiedziały ? – Przy ślij teraz do mnie tego człowieka. Poproszę go, żeby wam pomógł. Przez jakiś czas będzie was uważał za swoich przy jaciół, ale pamiętaj, moje możliwości mają swoje granice, dlatego powinieneś się z nim rozstać przy pierwszej sposobności. I ostatnia rzecz, Wędrowcze Tomie. W tunelu, który zaprowadzi was na Okrężną, spotkacie mutantów, którzy całkowicie utracili ludzką postać. Nie uży wajcie przeciwko nim broni. Przerażający jest ty lko ich wy gląd. Poza ty m to najbardziej nieszkodliwe stworzenia, jakie znam. Prawie zwierzęta, które straciły już jakąkolwiek więź z cy wilizacją. Żegnaj, Tomie. Podejdź bliżej i daj mu uścisnąć twoją dłoń. Anatolij przemógł się i spełnił prośbę Dżabdara. Wy suwająca się z ciemności blada, wy chudzona ręka by ła wszy stkim, co zobaczy ł. Kiedy człowiek z Hanzy by ł u Dżabdara, Anatolij dołączy ł do Kraba wsuwającego jakąś potrawkę z pieczarek, aż mu się uszy trzęsły. Złodziej, jak zawsze niekonsekwentny, oznajmił, że bardzo mu się na Mołodiożnej podoba. Anatolij, pamiętając o tutejszy m poziomie radiacji, jadł bez szczególnego apety tu. W milczeniu obserwował, co dzieje się na stacji. Mieszkańcy Mołodiożnej wy chodzili ze swoich namiotów i kierowali się w stronę krawędzi peronu. Coś działo się na torach. Anatolij wstał, wy minął tłum i zobaczy ł, dlaczego mutanci opuścili swoje siedziby. Mężczy źni, którzy jako pierwsi spotkali Anatolija wraz z towarzy szami, nieśli Mobata. Potężne ręce olbrzy ma zwisały bezwładnie, oczy miał zamknięte, a fioletowe wargi poczerniałe. Mutant zuży ł ostatnie siły po to, by wy dostać się z niewoli i umrzeć wśród swoich pobraty mców. Żegnając Mobata, mężczy źni z Mołodiożnej odrzucili do ty łu kaptury, obnażając ły se głowy. Ktoś dotknął ramienia Anatolija. Obok stał uśmiechnięty od ucha do ucha kupiec z Hanzy. Wy ciągnął rękę. – Michaił. A ty, zdaje się, jesteś Anatolij? W takim momencie uśmiech kupca by ł wy jątkowo nie na miejscu, ale czego się spodziewać po zahipnoty zowany m? Anatolij uścisnął wy ciągniętą rękę. Całą ich trójkę odprowadzono do jednego z namiotów, gdzie, jak obiecał Dżabdar, czekały na nich automaty, plecaki z jedzeniem i, najważniejsze, para doskonały ch butów.
Część trzecia
Zwrotnice losu
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział 15
Wełniaki Ty m razem wejście do tunelu nie by ło zamaskowane. Pięćdziesiąt metrów od stacji rury i przewody biegnące wzdłuż ścian przesunęły się na sufit, zwalniając miejsce na masy wną rozsuwaną bramę. Liczne ry gle i zamki tworzy ły skomplikowany sy stem. Anatolijowi przy szło do głowy, że mutanci nieczęsto korzy stają z tego tunelu i wcale nie są chętni gościom z drugiej strony. W końcu brama ze zgrzy tem odsunęła się na bok, a wędrowcy stanęli na początku nowego tunelu. Rzeczy wiście nie by ło tu żadny ch szy n, a na dnie znajdowała się jezdnia – popękany szary asfalt. Ściany lśniły od wilgoci, spły wająca z nich woda utworzy ła wartki strumy czek. Do tego wszy stkiego tunel wy raźnie ucierpiał wskutek najazdów zbieraczy metalu i przewodów. Drzwi większości pomieszczeń techniczny ch zostały nie ty lko wy ważone, ale i gdzieś wy niesione. Ze ścian sterczały pod różny mi kątami powy ginane rury i dy ndające na resztkach mocowań wsporniki. Zniszczenia by ły zadziwiająco niesy stematy czne. Ten, kto demolował ów tunel, wy raźnie nie chciał zostawić za sobą czegokolwiek, co miałoby najmniejszą choćby wartość. Anatolij widział tunele, które ucierpiały znacznie bardziej. Jednak z tamty ch zabierano wszy stko, co mogło się przy dać, a rzeczy zbędny ch nikt nie doty kał. Tu wszy stko wy glądało inaczej. Z ty łu rozległ się zgrzy t zamy kanej bramy. Wędrowcy włączy li latarki i światło od razu sprawiło, że tunel stał się bardziej przy jazny niż przed minutą. Anatolij wciąż analizował swoje odczucia, starając się zrozumieć, co tu się wy darzy ło, ale odpowiedź, którą, jak się zdawało, miał już na końcu języ ka, w ostatniej chwili mu umy kała. Dobiegający z ciemności szmer usły szeli wszy scy. Anatolij poruszy ł latarką, starając się odszukać źródło hałasu, ale nie zobaczy ł niczego oprócz zwisający ch z sufitu ury wków kabli i wejścia do kolejnej pozbawionej drzwi służbówki. Napis nad drzwiami nie od razu rzucił mu się w oczy, bo prawie zlewał się z szary m tłem ściany, ale kiedy Tola go zauważy ł, znieruchomiał. „Śmiej się razem z wełniakami!” – proponował nieznany autor wy drapanego na ścianie tekstu. Chciałby m najpierw zobaczy ć, jak one wy glądają – powiedział sobie w duchu Tola. Nie by ło sensu stać tak w nieskończoność, ale kiedy ty lko ruszy li z miejsca, szmer się powtórzy ł. Ty m razem towarzy szy ł mu odgłos bardzo przy pominający cichy śmiech. Anatolij wy łączy ł latarkę. Tunel pogrąży ł się w ciemności, a szmery dobiegły z kilku miejsc naraz. Mutanci, o który ch uprzedzał ich Dżabdar? Tola bły skawicznie zapalił latarkę, ale nic to nie dało. Śmieszek dał się sły szeć z ciemności, gdzie światło nie sięgało.
Pobladły ze strachu Krab zerwał z ramienia automat, ale Anatolij pogroził mu pięścią. Nie uży wać broni. Nieszkodliwe stworzenia. Prawie zwierzęta. Anatolij zgadzał się nie otwierać ognia do mutantów, ale pod jedny m warunkiem: chciał widzieć istoty grające z nim w chowanego. Ale te, jak się zdawało, miały własne zasady. Cały czas wy przedzały trójkę wędrowców, czasem chichotały i cały czas trzy mały się poza zasięgiem światła latarki. Ta zabawa ty lko na pierwszy rzut oka wy glądała niewinnie. Anatolij czuł, że jeszcze trochę i nie zdoła utrzy mać na wodzy napięty ch do granic wy trzy małości nerwów. Lada chwila zacznie walić z automatu w ciemność, a nieszkodliwi mutanci sami będą winni tego, że sprowokowali go do masakry. I nagle stało się coś dziwnego. Nieprawdopodobnego. Tunel zakończy ł się ścianą. Chy ba doszło kiedy ś do osunięcia ziemi i asfaltowa droga kończy ła się w stercie kamieni. Ale, niech to licho, kto w takim razie się śmiał?! Tola przełknął ślinę. W głowie pojawiły mu się my śli o ty ch właśnie duchach, które widział – i sły szał – człowiek wąż. Nie wierząc własny m oczom, Tola pobiegł do osy piska. Dopiero w ostatniej chwili zauważy ł boczne przejście w prawej ścianie. Kory tarz prowadził w ciemność. Anatolij obejrzał się na swoich współtowarzy szy. Krab miał ponurą minę, Michaił uśmiechał się radośnie. Tola podjął decy zję i przekroczy ł próg. Kilkadziesiąt metrów dalej chodnik łączy ł się z następny m tunelem – zwy kły m tunelem metra ze zwy kły mi torami. Tunel ciągnął się równolegle do tego samochodowego, który m tu dotarli. Mogli iść dalej w ty m samy m kierunku. I znów oświetlając sobie drogę, Anatolij zobaczy ł coś, co sprawiło, że zapomniał o chichoczący ch mutantach. Na torach stał pociąg. Tola nieraz sły szał opowieści, że w różny ch zakątkach metra zachowały się prawie całe kolejki, które zatrzy mały się w pierwszy m dniu Kataklizmu, i od tej pory nie stanęła w nich stopa człowieka. Krąży ły pogłoski o pociągach widmach, pędzący ch bezszelestnie z włączony mi reflektorami przez tunele metra. Ten pociąg nie należał ani do ty ch pierwszy ch, ani do ty ch drugich. Ludzie gruntownie nad nim popracowali. W przednim wagonie nie ty lko rozbili lampy, ale wy jęli nawet odbły śniki. Z wagonów zniknęły nie ty lko siedzenia, ale i poręcze. Okna jeży ły się odłamkami wy bity ch szy b, a drzwi by ły zaklinowane w półotwarty m położeniu. Anatolij zastanawiał się jeszcze, czy wchodzić do wnętrza pociągu, kiedy Krab poświecił wzdłuż wagonów. Anatolij drgnął. Metalowe drzwi składzików nie zniknęły, podobnie jak skrzy nki rozdzielnic elektry czny ch. Zwalono je niedbale na kupę pod ścianą tunelu, zagradzając wąskie przejście. Anatolij cofnął się do pierwszego wagonu i zobaczy ł identy czną hałdę. Ktoś proponował im jedno z dwojga: albo przedostać się przez bary kady, albo przejść przez wagony pociągu. Ta druga opcja pachniała pułapką, ale Tola nie miał też ochoty przedzierać się przez góry zardzewiałego żelastwa. Zachował wszy stkie środki ostrożności. Żeby zy skać większą swobodę ruchu, przy mocowali latarki drutem do luf automatów. Weszli do wagonu. Anatolij ustawił Michaiła obok siebie, a Kraba z ty łu. Śmieszki i szmery stały się już w ty m momencie niemal stały m elementem otoczenia. Anatolij nie próbował już złapać w krąg światła wy dające te dźwięki stworzenia. By ły wy starczająco spry tne i ruchliwe, by nie pokazy wać się ludziom. Najważniejszą sprawą by ło teraz przejście na drugą stronę pociągu i Anatolij skoncentrował się na ty m, żeby nie potknąć się o wy brzuszone kawałki wy strzępionego linoleum na podłodze. Pierwszy wagon został za nimi. Bez
przy gód udało im się przejść przez drugi i trzeci. Kiedy ty lko Anatolij wcisnął się do czwartego, na dachu wagonu zastukały kroki. Jak na człowieka zby t lekkie i szy bkie. Anatolij rzucił się do najbliższego okna i wy sunął się do połowy na zewnątrz. Ty m razem mutant nie zdąży ł się ukry ć i padło na niego światło. Kulista istota pokry ta szarą wełną zapiszczała, zasłaniając oczy kosmaty mi łapami, potem podskoczy ła, zawisła pod sufitem tunelu, wczepiwszy się w zardzewiałe rury wszy stkimi czterema kończy nami, i chichocząc, bły skawicznie wy strzeliła w ciemność. I to właśnie są „wełniaki”? Stworzenia na razie nie zamierzały napadać na ludzi, ale jak długo potrwa rozejm? Może po prostu badały nieproszony ch gości? Anatolijowi nie dawała jednak spokoju my śl o zawalony ch boczny ch przejściach. W jakim celu stworzenia zmusiły ich do przejścia przez wagony ? Przedzieranie się przez pociąg też nie szło im całkiem gładko. Ostatni wagon okazał się aż po sufit zawalony wszelkimi możliwy mi rupieciami i na pokonanie bary kady z zardzewiały ch rur, szczątków siedzeń i poręczy zeszło wędrowcom co najmniej pół godziny. Stanowili przy ty m bardzo łatwą zdoby cz. Kiedy dotarli w końcu do drzwi ostatniego wagonu i torów za nimi, Tola westchnął ze szczerą ulgą. Szy ba w drzwiach by ła wy bita, ale klamkę starannie owinięto gruby m drutem. Jeśli wcześniej Anatolij nie widział sensu w działaniach wełniaków, to teraz stało się oczy wiste, że mutanci chcieli im przeszkodzić w dalszej drodze. Bardzo niezdarnie, nieumiejętnie, ale nader uparcie. Wełniaki, bo najpewniej by ły to one, starały się zrobić z pociągu korek i zatkać nim butelkę tunelu. Ich wy siłki wy dawały się śmieszne, ale przy ty m niepokojące, bo nieznany by ł cel tej pracy. Kiedy Krab rozpląty wał drut, szmery i śmieszki stały się głośniejsze. W końcu odblokowali drzwi i Anatolij zeskoczy ł na tory jako pierwszy. Światło latarki wy łapało co najmniej dziesięć kudłaty ch wełniaków, które znajdowały się całkiem blisko. Kilka szary ch stworzeń stało na czworakach. Anatolij z trudem dojrzał głowy, stanowiące niemal jedną bry łę z kulisty mi ciałami, o wielkich jak u lemurów oczach. Inne ze zdumiewającą zręcznością łaziły po sklepiony m suficie tunelu, zeskakiwały na tory i znów wspinały się po ścianach na sufit. Wszy stko to odby wało się przy akompaniamencie chichotania – języ ka, który m porozumiewały się te stworzenia. Kiedy ty lko Anatolij zrobił pierwszy krok, wełniaki poszły w rozsy pkę i zniknęły w ciemności. Co chciały powiedzieć albo pokazać ludziom? Dlaczego zmieniły takty kę i przestały się chować? Anatolij ruszy ł naprzód i wkrótce zauważy ł szczelinę w gruncie, w miejscu, gdzie wcześniej stały wełniaki. Deska podkładu kolejowego zapadła się pod ziemię i wisiała teraz na głębokości jakichś trzech metrów, zaklinowana między ścianami wy łomu. Anatolij poświecił w dół latarką, ale światło nie sięgnęło dna. Szczelina nie stanowiła poważnej przeszkody. Można ją by ło z łatwością przeskoczy ć. Anatolij podniósł się, wzruszy ł ramionami i dał sy gnał do dalszej drogi. W ciągu kolejny ch dziesięciu minut nikt ich nie niepokoił. Umilkły szmery i chichoty. Co się stało? Istoty uznały swoją misję za wy konaną i dlatego wy niosły się sobie ty lko znany mi przejściami na swoje podziemne czy naziemne stacje? Anatolij doszedł do wniosku, że nie czeka ich tu nic ciekawego, i w duchu wpisał tunel, który m właśnie szli, na listę ty ch już zbadany ch. Po minucie stało się jasne – za bardzo się pośpieszy ł. Michaił nagle wy puścił automat, padł na kolana i przy cisnął ręce do brzucha. Zwy miotował. Próbował się podnieść, podpierając się karabinem, ale bezskutecznie. Torsje trwały tak długo, aż
opróżnił żołądek ze wszy stkiego, co zjadł na Mołodiożnej. Ale i potem nie wstał. Anatolij i Krab wy mienili spojrzenia. Gdy by zatruli się polewką z grzy bami i świńską słoniną, chorowaliby wszy scy trzej, nie musieli nawet mówić tego głośno. Michaił oddy chał pły tko i z trudem. Twarz miał zroszoną potem. Anatolij chciał coś powiedzieć, ale głowa zrobiła mu się nagle jak z ołowiu, gula w gardle zaparła mu dech. Zobaczy ł, że z Krabem dzieje się coś podobnego. Tola ze wszy stkich sił starał się utrzy mać na nogach, ale kolana ugięły się pod nim chwilę później. Latarka wy sunęła mu się z dłoni i poturlała pod ścianę. Zdołał się nieco dźwignąć, podpierając na rękach. Jego wzrok padł na kawałek dy kty wetknięty w szczelinę między rurami. Coś by ło na niej napisane, ale Anatolij nie mógł zrozumieć co. Zdąży ł przeczy tać ty lko słowo „ostrożnie”, a potem oślepiło go jasne światło pły nące z przeciwległego końca tunelu. Tak oświetlona mogła by ć ty lko bardzo bogata stacja. Tam gdzie nie oszczędza się na paliwie do diesla. Oczy wiście musiała to by ć stacja Linii Okrężnej. Czepiając się ściany, Anatolij zdołał w końcu wstać i ruszy ł w stronę wy jścia, opierając się na automacie jak na kosturze. Ściany tunelu jakby się rozstąpiły i Anatolij utkwił zdumiony wzrok w ogromny ch kry ształowy ch ży randolach zdobiący ch cały sufit hali stacji. W każdy m paliło się co najmniej dwadzieścia żarówek. Takiej rozrzutności jeszcze nie widział. A i sama stacja zdawała się tak czy sta, cy wilizowana i zadbana, że Tola nagle zawsty dził się swojego wy glądu. – Handel jest motorem postępu – powiedział z uśmiechem Michaił, pojawiwszy się nie wiadomo skąd. – Sataniści to świetne chłopaki. My im broń, oni nam paliwo. By wa, że czasem podsy łamy im też bezdomny ch, bo całkiem sporo się ich zbiera na naszy ch stacjach. Hanza nie jest z gumy. A na Timirjazewskiej z jakiegoś powodu mieści się ich cała masa, he, he. Za to spójrz ty lko: elektry czność, światło, ciepło. Cy -wi-li-za-cja! Tola patrzy ł w zdumieniu na rozgadanego kupca. Zupełnie nie spodziewał się usły szeć takiej ty rady, całkiem jak w dowcipie o psie, który nagle odpowiedział swojemu panu na py tanie retory czne. – Bardzo cenimy nasze stosunki z Timirjazewską – konty nuował ty mczasem Michaił. – Dlatego, na prośbę naszy ch szanowny ch partnerów, muszę zabrać cię z powrotem na tę cudowną przy tulną stację. Przy jaźń przy jaźnią, a biznes ma swoje prawa. Już na was czekają! Anatolij zobaczy ł stojącą na torach motodrezy nę. Siedzieli na niej ze znudzony mi minami Szpon i Charon. Ślepiec jako pierwszy wy czuł zbliżającego się Anatolija i pogroził mu palcem zakończony m długim żółty m paznokciem. – Zapomniałeś, włóczęgo, że ślepi widzą na wskroś przez ziemię! Chciałeś uciec przed staruszkiem… Nie da rady. Bafometowi obiecano ofiarę i on na nią czeka… To grzech oszukiwać! – Roześmiał się drżąco. Szpon nic nie powiedział, ty lko posunął się, robiąc Anatolijowi miejsce obok siebie. Kolejny m, który zeskoczy ł z peronu na tory, by ł Mobat. Widząc zdziwione spojrzenie Anatolija, uśmiechnął się. – Wzięli mnie za martwego, ale w porę odzy skałem przy tomność i nie dałem się zakopać. Oparł się rękami o drezy nę i zaczął ją pchać, a Szpon wy jaśnił z ponurą miną: – Kto was prosił, żeby ście psuli silnik? Pojechaliby śmy pełną parą, a tak… Jeszcze nie zdąży my na święto. Tola na próżno usiłował zrozumieć, co się dzieje. Nie mógł nadąży ć za rozwojem wy darzeń.
Jak on się znalazł na tej stacji? Gdzie się podziewał Krab i dlaczego to Anatolij wraca na Timirjazewską? Próbował znaleźć choć jedno normalne ogniwo w ty m łańcuchu nonsensów. Zrozumiał, że od chwili gdy zobaczy ł prostokąt z dy kty z napisem „Ostrożnie!”, wszy stko poszło nie tak. Nie zachował ostrożności, do której skłaniały swoim chichotem wełniaki, i dlatego znów znalazł się w niewoli. Skrzy piąc ry tmicznie, drezy na sunęła w stronę Timirjazewskiej. Anatolij pozostawał obojętny wobec tego, co się z nim działo, nie chciał już szukać odpowiedzi na py tania, a poddać się biegowi zdarzeń i czekać, jak to się wszy stko skończy. Gmina satanistów powitała drezy nę okrzy kami, od który ch Anatolijowi zadzwoniło w uszach. Machinalnie wdrapał się na peron i powlókł na koniec stacji – do trzech krzy ży. Obok nich przy metalowej beczce krzątał się człowiek w jadowicie zielonej mary narce i szerokich czerwony ch spodniach. Starannie dolewał paliwa do wy schnięty ch czarny ch kałuży. Krab, który nie wiadomo jak znalazł się na stacji, odwrócił się, otarł grzbietem dłoni wy smarowane olejem czoło i stanął przy jedny m z krzy ży. Zmusił Anatolija, żeby ten stanął obok drugiego. Charon, podskakując tak, że spod chałatu by ło mu widać żółte węzłowate kolana, pędem przy niósł dwa sznury. Przy wiązał jeńców do słupów, jak zwy kle mamrocząc sobie coś pod nosem. Podbiegł do ogniska, wy ciągnął z niego dwie płonące głownie i wrzucił po jednej do obu kałuż oleju. Poprzez płomienie Anatolij zobaczy ł twarz Szpona. Ten wy ciągnął rękę i wskazując na Anatolija, głośno zawołał: – Płoń! I niech diabły zabiorą cię do piekła! Zrobiło się nieznośnie gorąco. Rozpalone powietrze przesączało się do płuc i parzy ło je. Anatolija zaczęło drapać w gardle od czarnego dy mu. Zakasłał. Nic nie widział przez łzy napły wające do oczu. Zresztą nie miałby na co patrzeć. Dookoła pląsała ściana pomarańczowy ch płomieni. Zbliżała się powoli, chciwie pożerając wolny skrawek ziemi przy ognisku. Anatolij patrzy ł z żalem na czubki butów, które dostał na stacji mutantów. Nie zdąży ł się nawet nimi nacieszy ć. Nagle poczuł ból w plecach i uzmy słowił sobie, że już nie stoi, ty lko leży na dnie tunelu. Niedługo potem poczy nił jeszcze jedno odkry cie: dokądś go niesiono. By ć może diabły usłuchały prośby Szpona. Anatolij otworzy ł oczy. Obrócił głowę i zobaczy ł rękę pokry tą bujną szarą wełną. Chociaż czy to by ła ręka? Raczej łapa. Trzy palce zwieńczone płaskimi pozadzierany mi paznokciami wczepiły się w jego sweter. Anatolij nie próbował się uwolnić. To, co się z nim działo, nie mogło by ć jawą, by ło zby t nonsensowne. Umarli nie mogą oży wać, kiedy im się zachce, a diabły raczej nie są porośnięte szarą wełną ani nie mają trójpalczasty ch łap. Anatolij nic nie wiedział o anatomii sługusów Szatana, pracujący ch przy rozpalony ch kotłach, ale jednego by ł pewien – diabły wy glądają inaczej. Znów śnił mu się koszmar, który zapewne za moment się skończy. Wszy stko wróci na swoje miejsce. Czas zacznie się liczy ć od chwili, gdy zobaczy li ostrzeżenie na tabliczce z dy kty. Co w końcu by ło na niej napisane? Anatolij otworzy ł oczy i ty m razem udało mu się zobaczy ć tabliczkę bardzo wy raźnie. „Ostrożnie! Ujście podziemnego gazu!” – oto przed czy m ostrzegał kawałek dy kty. Wełniaki też próbowały opowiedzieć ludziom o niebezpieczeństwie. Prosiły, jak umiały, by nie zatrzy my wać się przy szczelinie i nie wdy chać ulatniającej się z wnętrza Ziemi niewidzialnej trucizny. Anatolij zdał sobie sprawę, że nie czuje już uścisku ręki na swoim ramieniu. Mdłości minęły, ale głowę miał pustą i ciężką jak wy drążona kula armatnia.
– Nic nie rozumiem! Głos Kraba i ten ton wiecznego niezadowolenia wy dał się Toli tak bliski i kochany, że niemal rozpłakał się ze szczęścia. Krab też niczego nie rozumiał, a to znaczy, że mieli ze sobą dużo wspólnego. Anatolij potrząsnął głową, żeby pozby ć się lepkich pozostałości koszmaru, usiadł i rozejrzał się w poszukiwaniu latarki. Ich rzeczy by ły starannie ułożone pod ścianą. Krab zdąży ł już zrobić przegląd i sądząc po jego zadowolonej minie, nic im nie zginęło. Michaił zamy ślony przechadzał się wzdłuż torów. Anatolij dotarł na czworakach do latarki i snopem światła omiótł tunel, najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Pociągu nie by ło widać, ale to wcale nie oznaczało, że wy dostali się ze strefy zagrożenia na własny ch nogach. Przy wlokły ich tu wełniaki. Anatolij wy rzucał sobie, że nie by ł wy starczająco natarczy wy i nie wy py tał Dżabdara o stworzenia mieszkające na stacjach bez żadnej ochrony przed promieniowaniem radioakty wny m. Takie naziemne pawilony z pewnością uległy wielkim zniszczeniom i hulają po nich wiatry i nie wiadomo co jeszcze. Rozbite szy by, popękane betonowe ściany, wy szczerbione schody, wśród który ch skaczą chichoczące wełniaki. Dzień w dzień widzą przed sobą panoramę wy marłego miasta, wiedzą o powierzchni wszy stko, ale nie mają możliwości, by podzielić się tą wiedzą. Kim albo czy m by ły wełniaki przed Kataklizmem? Ludźmi, którzy uwstecznili się do poziomu zwierząt? Czy małpami w który ch mutacje przebudziły zaczątki rozumu? Tak czy inaczej, doszło do cudu. Nieważne, czy ze znakiem plus, czy minus. Natura potrzebowała zaledwie dwudziestu lat, żeby zburzy ć znaczenie słowa „cy wilizacja”. Sataniści Szpona, na przy kład, mieli szczęście pozostać ludźmi, ale nie przy jęli tego daru i bez pomocy promieniowania szy bko zmienili się w potwory. Podobnie faszy ści. Przy pomniał mu się też Michaił, ten z koszmarnego snu, sy labizujący wy mownie: „Cy -wi-li-za-cja”. Mutanci zaś, pomimo wszy stkich cierpień, jakie stały się ich udziałem, zachowali człowieczeństwo. Kiedy już doszli do siebie na ty le, żeby konty nuować marsz, Michaił wy sunął się na czoło. Anatolij nie walczy ł o pierwszeństwo. W końcu tam, gdzie mieli wy jść, panowały zwy czaje, które znał ty lko ze sły szenia. Oby watele Związku Stacji Linii Okrężnej uważali się za elitę metra. Handlowali, bawili się i brzy dzili czarną robotą, do której wy korzy sty wali biedaków z inny ch, mniej dostatnich stacji. Anatolij popatrzy ł na Michaiła. Dobre ubranie, dumna postawa, wy soko uniesiona głowa – ten człowiek należał do kasty panów, choćby ty lko we własny m mniemaniu. Teraz odnosił się do wędrowców całkiem przy jaźnie, ale w kogo zamieni się ten poczciwina, kiedy zaklęcie Dżabdara przestanie działać? Michaił odwrócił się, jakby usły szał my śli Anatolija. – Domy ślam się już, gdzie jesteśmy. Wedle wszelkich oznak, tunel prowadzi na Kijewską… A potem… Jeśli jesteśmy w miejscu, o który m my ślę, to będziemy mieli wielkie problemy z wejściem na stację. Dobrze pamiętam stalowe osłony blokujące wy jazd z tego tunelu, ale ani razu nie widziałem, żeby ktoś stamtąd wy chodził. Znajdują się na końcu jednego z dwóch ślepy ch torów, które wy korzy sty wano do obracania pociągów, kiedy Kijewska by ła stacją końcową. Potem, tuż przed wojną tunele przy stosowano do stałego postoju pociągów. Nasi nie znaleźli chy ba żadnego zastosowania dla ty ch ślepy ch torów. Zawsze sądziłem, że wy jście jest zaspawane na głucho. – By łoby dobrze, gdy by ś się my lił – powiedział Krab. – Nie sądzę, że ktokolwiek wy tnie drzwi
specjalnie dla nas. Anatolij nie podzielał pesy mizmu Michaiła. Mieszkańcy Hanzy nie by li gamoniami, nie pozbawiliby się zapasowego wejścia do metra. Najpierw zbadaliby tunel pod kątem potencjalny ch zy sków. I nawet gdy by okazał się bezwartościowy, toby go nie zasy pali. Sto metrów dalej światła latarek trafiły na masy wne dwuskrzy dłowe wrota, wzmocnione przy spawany mi na krzy ż metalowy mi listwami. Między skrzy dłami widać by ło wy raźny gruby spaw. Jednak by ły też i inne drzwi. Niepozorne, niziutkie, w prawy m rogu wielkiej bramy. Michaił wzruszy ł ramionami, uśmiechnął się przepraszająco i podszedł do drzwi, uderzy ł w nie pięścią tak mocno, że wrota odpowiedziały niskim metaliczny m dudnieniem. Taki hałas mógłby obudzić nieboszczy ka. Jednak nic się nie wy darzy ło. Kupiec jeszcze kilka razy uderzy ł pięścią, dmuchnął na nią i zaczął walić w drzwi nogą. Minęło kolejny ch kilka minut. Michaił przy kładał ucho do metalu, starając się złowić jakikolwiek dźwięk z drugiej strony, i kręcił głową z zakłopotaniem. Krab, który niecierpliwie dreptał wzdłuż bramy, zmienił Michaiła i wniósł swoją cegiełkę w daremne próby ściągnięcia uwagi kogoś po drugiej stronie wrót. Wkrótce i jego zmęczy ło walenie pięściami. Anatolij, który nie spodziewał się takiego przy jęcia, z zakłopotaniem szarpał ramiączko swojego plecaka. Pokonać tak długą i niebezpieczną drogę ty lko po to, żeby walić głową w zamknięte drzwi? Pozostało im jedno: przeczekać parę godzin, wciąż się dobijając, a potem wrócić na Mołodiożną. I właśnie kiedy Anatolijowi zupełnie opadły ręce, rozległo się głośne uderzenie w bramę. – Czego się tłuczesz, pokrako? Chcesz, żeby ci kleszcze odpadły ? Możemy ci to migiem załatwić. Leź do nory i nie waż się tu więcej pokazy wać! Sły sząc głos, Michaił popędził do bramy i zaczął wy jaśniać strażnikowi, że nie jest mutantem, ty lko szanowany m oby watelem Hanzy, którego zły los rzucił do zapomnianego przez Boga i ludzi tunelu. Z początku strażnik ty lko rechotał w odpowiedzi, ale potem zaczął wy py ty wać Michaiła o wspólny ch znajomy ch. Kupiec z Hanzy odpowiadał bez zająknięcia na najbardziej podchwy tliwe py tania i wartownik w końcu umilkł. Niecałą minutę później zza bramy dało się sły szeć kilka głosów i zgrzy t odsuwany ch zasuw. Kijewska rozpoznała w Michaile swojego.
Rozdział 16
Pętla Hanzy Za drzwiami mieścił się imponujący posterunek. Dwa rzędy napełniony ch piaskiem worków znacznie przewy ższały wzrost przeciętnego człowieka. Między workami pozostawiono wąskie przejście, wy raźnie obliczone na to, żeby przechodzący mogli przecisnąć się ty lko bokiem. Przejścia strzegło rosłe chłopisko w kombinezonie w szary wzór maskujący i zawadiacko zsunięty m na bok berecie. Strażnik trzy mał w rękach krótki automat ze składaną kolbą. Dalej wznosiła się kolejna linia obrony : trzy rzędy worków o wy sokości półtora metra. Nad nimi sterczały groźnie lufy cekaemów. Za workami, na zsunięty ch w prostokąt ławkach siedziało trzech wartowników. Hanza nie skąpiła na ochronę nawet takich rzadko wy korzy sty wany ch tuneli i gotowa by ła odeprzeć wszelkie roszczenia ze strony sąsiadów mutantów. Czterech dobrze ubrany ch mężczy zn obstąpiło Michaiła. Obejmowali go, klepali po plecach i zasy py wali py taniami. Natomiast na Anatolija i Kraba nie zwrócił uwagi nikt z wy jątkiem ponury ch wartowników. A i ci zniży li się do kontaktu z przy by szami ty lko po to, by odebrać im broń. Kiedy Anatolij spróbował ruszy ć w ślad za Michaiłem, jeden z mundurowy ch bez słowa zastąpił mu drogę. Udając zaskoczenie i oburzenie takim traktowaniem, Anatolij zawołał kupca. Michaił odwrócił się. – Przepuśćcie ich. Są ze mną. Wartownik odstąpił na bok, natomiast jeden z przy jaciół Michaiła zatrzy mał się i podejrzliwie zmierzy ł gości wzrokiem. – I gdzie ty ich wy kopałeś, Misza? Ten w czerwony ch spodniach to, sądząc z gęby, doliniarz. A drugi… Wy gląda mi na takiego, co mógłby zabić za jedno słowo. – Uratowali mi ży cie. Poprosili o pomoc… – Uratowali i chwała Bogu. Ale i tak trzeba ich sprawdzić. Nie możemy przecież nikogo wpuścić na stację bez kontroli, sam rozumiesz. Weźmy ich na razie na komendę, a podziękujesz im później. Tola spodziewał się, że zaczarowany Michaił ujmie się za nimi, i omal nie zawy ł z iry tacji, kiedy kupiec kiwnął głową na znak zgody. Anatolij nie spodziewał się, oczy wiście, powitania z kompanią honorową i noclegiem w atłasach, ale w głębi duszy miał nadzieję, że Michaił wy prowadzi ich przy najmniej z Kijewskiej. Teraz wszy stkie nadzieje zostały pogrzebane. Trzeba będzie samemu się stąd wy dostać. Anatolij i Krab weszli do hali głównej stacji w towarzy stwie dwóch strażników. Krótka, ale bardzo wy mowna charaktery sty ka Anatolija, jaka padła z ust podejrzliwego hanzeaty, sprawiła,
że żołnierze popatry wali na Tolę tak, jakby w każdej chwili by li gotowi go zastrzelić, na wszelki wy padek. Ale wkrótce Tola przestał zwracać na nich uwagę. Miał ty le ciekawszy ch rzeczy do oglądania! Nie mógł oderwać oczu od różnobarwny ch mozaik, które jakimś cudem udało się Hanzie zachować. Obrazy umieszczone w prowadzący ch na perony arkadach przedstawiały budowniczy ch świetlanej przy szłości w różny ch pozach i sy tuacjach. Głównie by ł to Lenin Wiecznie Ży wy. Na szczy towej ścianie hali znajdował się jego duży portret. Choć Anatolij wy tężał wzrok, nie udało mu się dojrzeć całego napisu pod portretem. Przeczy tał ty lko oddzielne słowa: niewzruszona, wieczna, ukraińskiego, rosy jskiego. Ciekawe, jakie miejsce zajmowały na liście wieczy sty ch wartości Hanzy. Anatolij bardzo żałował, że nie może się zatrzy mać i napatrzy ć do woli na całą tę architektoniczną elegancję. Powiedzieć, że Kijewska by ła wspaniała, to nic nie powiedzieć. Ogólnego wrażenia nie psuły nawet porozwieszane wszędzie płachty z namalowany m brązowy m kołem – herbem Związku. Z dość barwnego tłumu wy różniali się rośli, podobni niczy m bracia faceci w mundurach w panterkę. Ich berety widać by ło wszędzie, niczy m szare kapelusze grzy bów. Sądząc z liczby patroli, Hanza miała fioła na punkcie bezpieczeństwa. Strażnicy zatrzy my wali ludzi i sprawdzali dokumenty z taką starannością, jakby w każdy m widzieli szpiega. Oby wateli Hanzy można by ło z łatwością rozpoznać po pewny ch siebie minach i nieśpieszny m chodzie. Tu by li u siebie… Zresztą na inny ch stacjach metra też czuli się panami. Żeby nie prowadzić obcy ch przez tłum, strażnicy zabrali Anatolija i Kraba za filary, bliżej torów, gdzie by ło względnie luźno. Anatolij zobaczy ł posterunki po obu stronach tunelu i jakiej kontroli poddawany by ł każdy, kto chciał wejść na tery torium Hanzy. Wartownicy dzielili przy by szów na trzy kategorie. Pierwszą przepuszczali na stację, drugą odprawiali z kwitkiem, a trzecią prowadzili na peron i do namiotu z groźny m napisem „Komenda” nad wejściem. Anatolija i Kraba też zaliczy li do trzeciej kategorii i wepchnęli do namiotu. Rząd drewniany ch tablic dzielił go na połowy. W pierwszej części na drewniany ch ławeczkach i wprost na podłodze siedzieli nieszczęśnicy, którzy wzbudzili podejrzenia wartowników. W drugiej stał oświetlony nisko wiszącą lampą z abażurem stół, przy który m siedzieli komendanci. Ze stojącego na skraju blatu imbry ka unosiła się smużka pary. Czterej mężczy źni o czerwony ch twarzach z rozkoszą wy puszczali w stronę sufitu kółka dy mu, strząsając popiół ze skrętów, i dy skutowali nad czy mś z oży wieniem, co i rusz pochy lając się nad jakąś mapą. Kiedy konwojent zameldował o zatrzy maniu paru mocno podejrzany ch osób, najbardziej postawny i utuczony z tamtej czwórki machnął ręką. – Komendant jest zajęty. Nie widzisz, że jestem bardzo zajęty ? O kurczę, szóstka! Anatolij, który z początku sądził, że komendanci omawiają plan wy znaczonej na dziś obławy, omal nie parsknął śmiechem. Siedzący przy stole mężczy źni uży wali mapy metra do gry. Każdy po kolei rzucał kostkę i przesuwał żeton o liczbę stacji odpowiadającej liczbie oczek. Każdy z nich poruszał się na swojej linii, co wy nikało z koloru żetonów, a więc gra nie by ła pry mity wna i wy magała od uczestników uwagi i skupienia. Komendant wy gry wał i by ł w doskonały m nastroju, dopóki jego wzrok nie padł przy padkiem na Anatolija. Ten by ł już przy gotowany na to, że wy raz jego twarzy budzi określone skojarzenia, dlatego kiedy komendant przy wołał go palcem, ani trochę się nie zdziwił.
– Skąd jesteś, sokole mój jasny ? – Z Majakowskiej – odpowiedział bezczelnie Anatolij, licząc na to, że to właśnie ta stacja będzie najlepiej pasować do jego ubogiego stroju. – A dokumentów, oczy wiście, brak. Zgadza się? Anatolij kiwnął głową, patrząc na komendanta wy zy wająco. To by ł błąd, jako że wy raźnie oczekiwano tu od niego pokory i uniżoności. Komendant wstał zza stołu, zbliży ł się do Anatolija, wciągnął nosem powietrze i skrzy wił się. – A jak toto śmierdzi, Matko Boska! Teraz wiem, dokąd cię przy dzielić. Dziś przenocujesz w zimnicy, a jutro dołączy sz do wspaniałej kohorty sprzątaczy naszy ch ubikacji. Złamię cię, żołnierzu. Bądź pewny, za ty dzień przestaniesz spopielać wszy stkich wzrokiem i na mój rozkaz będziesz chodzić na ty lny ch łapkach. Na Kijewskiej zawadiaków nie potrzeba. Złamiemy tu każdego! Jasne?! Tola patrzy ł na jego arogancką świecącą się mordę, na biały oficerski kołnierzy k wpijający się w malinową szy ję, na pulchne palce, patrzy ł w żółtawe, obrośnięte tłuszczem oczy … Z jakiej racji ta spasiona swołocz na niego wrzeszczy ? Dlaczego to by dlę ma oceniać, na co on, Tola, zasługuje, a na co nie? Po jaką cholerę zamierza go tu wy chowy wać, a ty m bardziej „łamać”? Toli zahuczało w skroniach. Pasą się na cudzej krzy wdzie. Uzbrajają ludojadów. Gnębią nieszczęsny ch mutantów z Mołodiożnej… – Wal. Się. W dupę – wy cedził Tola i dodał: – Burżuju. Twarz komendanta spąsowiała, potem zrobiła się purpurowa. – Co tak stoicie, cy mbały ?! – wrzasnął na strażników. – Wrzucić obu do zimnicy do wy jaśnienia! A my jeszcze sprawdzimy, czy nie jesteście szpiclami czerwony ch! Burżujem mnie nazwał, hę? To swołocz! Anatolija i Kraba wy pchnięto z namiotu. Po ogłoszony m przez komendanta werdy kcie zaczęto ich traktować zupełnie inaczej. Strażnicy przestali się certolić. Czy ściciele toalet i sy mpaty cy komunistów zasługują na odpowiednie traktowanie. Szturchnięciami karabinowy ch kolb przepędzili ich przez stację i wepchnęli do mikroskopijny ch rozmiarów składziku, gdzie Tola i Krab musieli siedzieć mocno przy ciśnięci do siebie. W zimnicy wcale nie by ło zimno. Wręcz przeciwnie. Całkowity brak wenty lacji i dwutlenek węgla wy dy chany przez dwóch lokatorów doprowadziły do tego, że po półgodzinie obaj zaczęli konać z gorąca i duchoty. Anatolij otarł rękawem cieknący mu po twarzy pot. Siedzieli tak, w całkowity m milczeniu, jakieś dwie godziny. Duchota zrobiła się nie do zniesienia i Anatolij złapał się na my śli, że jest gotów zacząć czy ścić ubikacje choćby zaraz, żeby ty lko nie piec się ży wcem w tej ciasnej klitce. Wzy wał w duchu miejscowy ch, żeby zabrali go do pracy, ale kiedy rozległ się zgrzy t zasuwy, nie uwierzy ł własny m uszom. Do rana by ło jeszcze daleko. Czy żby gospodarzom Kijewskiej przy szło do głowy, by wy czy ścić ubikacje jeszcze dzisiaj? Drzwi otwarły się na oścież. Strumień świeżego powietrza dmuchnął mu w twarz, w oczy zaświecił jasny promień latarki. – To wy tu jesteście! – Michaił obejrzał się i spróbował zamknąć za sobą drzwi. – Ledwie was znalazłem. To komendant wpadł na pomy sł, żeby was tu wpakować? Anatolij kiwnął głową zaskoczony – Michaił by ł ostatnią osobą, którą spodziewał się zobaczy ć. Najwidoczniej kupiec wciąż jeszcze by ł pod wpły wem hipnozy Dżabdara. Michaił wy jął z kieszeni dwa prostokątne kawałki kartonu ozdobione herbem Hanzy i podał je Anatolijowi.
– To są przepustki. Z nimi każdy posterunek to fraszka. Nie ty lko na terenie Hanzy, przy da się też w inny ch miejscach. Związek Stacji Linii Okrężnej wciąż jeszcze ma w metrze autory tet. Anatolijowi przejadły się już opowieści o niepodważalny m autory tecie Hanzy. Wsunął przepustki do kieszeni spodni. – Możemy iść teraz? – To najlepszy moment. Wszy scy śpią, a na posterunku zmienili się wartownicy. Spły wajcie stąd jak najszy bciej. Obawiam się, że mi się za was dostanie. Sam nie rozumiem, dlaczego wam pomagam, ale pamiętajcie, że w każdej chwili mogę się rozmy ślić. Idźcie na Krasnoprieznieńską i żeby m was więcej nie widział! Niespodziewanie Krab rzucił się ściskać Michaiła, przy sięgając, że będzie pamiętał jego dobroć przez sto lat i dzieciom przekaże, chociaż takowy ch nie posiadał. Ty m razem Anatolijowi udało się dostrzec, jak jeszcze jedna przepustka przewędrowała z kieszeni biznesmena do rękawa mary narki Kraba. Garbatego dopiero grób wy prostuje! – pomy ślał, złapał Kraba za kołnierz i wy pchnął na zewnątrz: znaleźli się na peronie Kijewskiej Okrężnej. Wcale nie wszy scy na stacji spali, ale nie by ło już tłoku, który dało się zaobserwować w ciągu dnia. Starając się nie zwracać na siebie niczy jej uwagi, Anatolij i Krab dotarli do najbliższej arkady, skręcili za róg i zeskoczy li na tory. Na ich widok senni wartownicy przy blokadzie oży wili się. Jeden z nich wy stąpił naprzód i jego mina mówiła wy raźnie, że dwaj oberwańcy nie opuszczą stacji. Anatolij i Krab zatrzy mali się metr od strażnika i wy ciągnęli z kieszeni przepustki. Strażnik nie wierzy ł własny m oczom. Jak się zdawało, przepustki by ły czy mś ważniejszy m od zwy kły ch paszportów z wklejką potwierdzającą oby watelstwo Hanzy. Może by ły to dokumenty pracowników jakiejś tajnej służby ? Nie by ło na nich nic takiego napisane, ale kto wie? Wartownik obracał kartoniki w rękach na wszy stkie strony, świecił na nie latarką i wy raźnie gotów by ł odgry źć po kawałku, żeby dowieść fałszerstwa po smaku. W końcu uwierzy wszy, że dokumenty są autenty czne, strażnik odsunął się i machnął do swoich kolegów. – Przepuścić. Wszy stko z nimi w porządku. Kiedy ty lko wędrowcy znaleźli się po drugiej stronie blokady, Krab z miejsca puścił się cwałem. Tola, który doskonale rozumiał pragnienie ucieczki jak najdalej od tego sy tego królestwa, musiał złapać Kraba za połę mary narki i przy trzy mać. Przeszli stateczny m krokiem co najmniej pięćdziesiąt metrów. Kiedy ty lko sy lwetki strażników pochłonęła ciemność, obaj bez słowa zaczęli biec. Bieg tunelem okazał się zaskakująco przy jemny. Tola przy pomniał sobie, jak w dzieciństwie lubił klękać na siedzeniu wagonu i patrzeć przez okno na wijące się na wspornikach czarne kable elektry czne. Ruch pociągu oży wiał je jak w filmie animowany m, zamieniając w niekończącego się węża. Teraz, kiedy się rozpędzili, znów można by ło tego węża zobaczy ć… Anatolij zwolnił dopiero, gdy płuca zaczęły mu pękać z wy siłku, a w boku zaczęło go kłuć z braku kondy cji. Krab, dy sząc ciężko, wskazał słabą plamę światła przed nimi. – Krasnoprieznieńska. Posterunek powitał wędrowców standardowo: wartownik wy szedł na tory, zgrzy tnął zamkiem automatu i krzy knął groźnie na przy by szy. Jednak przepustki z godłem Hanzy również tutaj zadziałały niezawodnie. Widząc święte brązowe kółko, wartownik zrobił się na ty le uprzejmy, że ży czy ł wędrowcom miłego dnia i pożegnał ich uśmiechem.
Krasnoprieznieńska by ła w swojej sy tości i ogładzie podobna do Kijewskiej, ale Toli nie opuszczało wrażenie, że znajduje się w bazie wojskowej. Patroli by ło tu dwa razy więcej, a oprócz nich często spoty kało się też żołnierzy w zupełnie inny ch mundurach. – Regularne wojsko – szepnął Toli Krab, z szacunkiem wskazując rosły ch żołnierzy w zielony ch uniformach w panterkę. Wszy scy oni mieli długie ciężkie kamizelki kuloodporne, przy boku dy ndały im stalowe hełmy i zwisały nowiutkie automaty z podlufowy mi wy rzutnikami. Pośrodku peronu stał bardzo długi brezentowy namiot z napisem „Koszary ”. Przejścia na drugą linię zamieniono w istne twierdze i oddziały straży granicznej wspomagane tu by ły przez wojsko. W ogóle na stacji by ło mało cy wili. – A co tu… – zaczął Tola i urwał. Sam wszy stko zrozumiał. Przejścia nie prowadziły na jakąś tam inną linię, lecz na Linię Czerwoną. Chociaż teraz między dawny mi wrogami panował kruchy pokój, Hanza wy raźnie cały czas spodziewała się po komunistach zdrady. Na stacji panował stan wojenny. Anatolija i Kraba kilkakrotnie zatrzy my wano i legity mowano. To nie by ło dobre miejsce na postój i odpoczy nek. Ani na spuszczanie Kraba z oka. Tola dosłownie trzy mał go za rękę, bojąc się, że złodziejaszek urwie się i coś komuś zwinie, a wszy stko skończy się kolejny m aresztowaniem. Ale zanim jeszcze opuścili Krasnoprieznieńską, Krab z chy trą miną wy ciągnął z rękawa latarkę, której jeszcze kilka minut wcześniej tam nie by ło i by ć nie mogło. – Talentu nie przepijesz – uśmiechnął się szczerbato. Wędrowcy pomy ślnie minęli kolejny posterunek i weszli do tunelu prowadzącego na Białoruską. Anatolij jeszcze ani razu nie podróżował przez Okrężną i wszy stko by ło tu dla niego niesamowicie ciekawe. Najbardziej rzucały się w oczy napisy. By ły wszędzie, gdzie ty lko znalazło się wolne miejsce, ostrzegawcze i zwy czajnie informacy jne. Nakazy wały przy gotować paszport z wizą, informowały o wejściu na tery torium Hanzy, przeplatały się z przestrogami odnośnie do możliwy ch ataków mutantów. Szczególnie nieprzy jemne wrażenie zrobił na Toli napis przy wejściu w boczny kory tarz. „Bądź uważny ! W ty m miejscu przepadły bez wieści 24 osoby ”. Cały napis by ł namalowany białą farbą, ale liczba „24” – kredą; widocznie zby t często trzeba ją by ło zmieniać. Tola poświecił latarką w głąb kory tarza. Nie zobaczy ł tam niczego szczególnego, ale przy śpieszy ł kroku – nie miał zupełnie ochoty zostać ty m dwudziesty m piąty m. A może – pomy ślał Tola – wszy scy ci ludzie zaginęli tu jeszcze w okresie wojny Hanzy z czerwony mi. Może działali tu party zanci. Pory wali hanzeaty ckich informatorów i brali ich do niewoli. A może po prostu rozstrzeliwali ich gdzieś w bezludny ch zakątkach metra. W miarę przy bliżania się do Białoruskiej rozmy ślania o napisach i wzajemny ch stosunkach lewy ch i prawy ch zeszły na drugi plan. Teraz Anatolija niepokoiły dwa problemy. Obawiał się, że mogą ich rozpoznać na posterunku, po ty m jak Krab nierozważnie sięgnął do cudzego plecaka. Trzeba by ło się modlić, żeby zmienili się wartownicy. Drugi problem by ł jeszcze poważniejszy. Po drodze do kory tarza Arszy nowa będą musieli przejść obok miejsca, w który m zaatakowały ich robaki. Poprzednim razem też niby mieli jedy nie kawałek, a przez te bezmózgie potwory trzeba by ło tak drogi nadłoży ć, że na samo wspomnienie Toli brakowało tchu. Żeby tak skombinować skądś
automat! Anatolij o mały włos a zwróciłby się z taką prośbą do Kraba, ale w porę się opamiętał. Skutki kradzieży broni mogły się okazać znacznie gorsze od kolejnego spotkania z robakami. Po wy jściu z tunelu na Białoruską Okrężną Tola i Krab weszli w przejście prowadzące na ich własną Linię Zamoskworiecką, minęli posąg jakichś staroży tny ch bogów z automatami i wieńcami, który ch cokoły by ły pokry te grzy bami, zdechły mi szczurami i inny mi ofiarami, pokonali punkty graniczne Hanzy i znaleźli się na drugiej Białoruskiej, blady m i ubogim bliźniaku stacji Okrężnej. Najważniejsze, żeby ich nie rozpoznali… Nie spotkali ani jednego wartownika z ty ch, którzy pełnili służbę poprzednim razem. Nowy patrol sprawdzał dokumenty bez szczególnej staranności. Anatolij zrozumiał powody tej niedbałości, gdy podchwy cił niespokojne spojrzenie strażnika. Wartownik patrzy ł w głąb tunelu tak, jakby się spodziewał, że w każdej chwili wy skoczy stamtąd jakieś plugastwo. Czy żby robaki? Kiedy ostatni posterunek został za nimi, Tola zatrzy mał się, chciał znaleźć jakąkolwiek broń i nie iść przeciw robakom z goły mi rękami. Nóż… Kawałek pręta zbrojeniowego… Jak na złość nic odpowiedniego im się nie trafiło. Kiedy próba wy rwania z cementu resztek jakiejś dźwigni nie przy niosła powodzenia, trzeba by ło zadowolić się jedy ny m, co wpadło im w ręce – zardzewiały m sworzniem. Zbliżając się do miejsca, w który m doszło do pamiętnego starcia z robakami, Anatolij i Krab zwolnili. Chciałoby się minąć niebezpieczny odcinek najszy bciej jak się da, ale wy starczy ło im wspomnieć, że podziemne stwory są wrażliwe na wibracje, i już się odechciewało biegać. Anatolij oświetlił wejście do znajomego pomieszczenia. Zbudowana w pośpiechu bary kada z drzwi wciąż by ła na miejscu. O robakach przy pominały ty lko liczne wgniecenia na powierzchni drzwi oraz zry ta ziemia. Anatolij wszedł na szy nę i ostrożnie zbliży ł się do miejsca, w który m robaki wciągnęły pod ziemię psa. Zatrzy mał się i rzucił sworzeń kilka metrów przed siebie. Sworzeń z brzękiem uderzy ł o szy nę. Tola wstrzy mał oddech. Minęła nieznośnie długa minuta, ale robaki się nie pojawiły. Anatolij podniósł sworzeń i ponownie rzucił. I jeszcze raz. I jeszcze. – Wiesz, kiedy ś już coś takiego widziałem – oznajmił rozweselony złodziej. – W kinie wtedy pracowałem. Jak się film nazy wał, to już nie pamiętam. Sam rozumiesz, nie na ekran patrzy łem. Ale dobrze pamiętam ły sego faceta, który przy wiązy wał szmatkę do nakrętki i rzucał nią zupełnie tak jak ty teraz. Anatolij nie odpowiedział. Zobaczy ł znajomy boczny kory tarz i pozazdrościł Krabowi pamięci. On sam nijak nie mógł sobie przy pomnieć, w jakiej kolejności i w jakich odstępach należało puszczać sy gnały latarką. Alfabet Morse’a, niech go szlag! Zdaje się, że trzy krótkie bły ski, trzy długie i znowu trzy krótkie. Tak chy ba mówił Arszy now. Anatolij włączy ł i wy łączy ł latarkę odpowiednią liczbę razy. Wstrzy mując oddech, zaczął czekać na odpowiedź. Minęła minuta, dwie. Powtórzy ł sy gnał. Nic. Dlaczego uznał, że Arszy now musi znajdować się w swojej kry jówce? Może w tej chwili akurat baluje na Wojkowskiej w towarzy stwie kumpli anarchistów. Kiedy Anatolij już kompletnie stracił nadzieję, w głębi tunelu rozbły sła latarka. Tola nie liczy ł, ile razy mignęła, ty lko po prostu popędził na spotkanie Arszy nowa. – To ty ?! Co ty tu robisz?! Dlaczego jesteś sam? – zdumiał się chorąży. – Pułapka. Enkawudzista nas sprzedał. Zostałem sam. Chłopaki… Już ich nie ma.
Arszy now przez chwilę ze zdziwieniem patrzy ł na Anatolija. Potem podszedł do niego i mocno go objął. – Całkiem posiwiałeś, bracie. Ale to nic. Najważniejsze, że ży jesz. Tola rozłoży ł ręce, nabrał pełną pierś powietrza, zamierzając opowiedzieć chorążemu wszy stko, co mu się przy darzy ło, ale nie mógł się zdecy dować, od czego zacząć. Stał, przy pominał sobie wszy stko i czuł, jak coś wzbiera mu w oczach, jak po skorupie z krwi, brudu i oleju silnikowego pły nie zdradziecka łza. – Czy li co, zadanie zakończy ło się fiaskiem? – zapy tał Arszy now. – Jeszcze nie – potrząsnął głową Tola. – A nie potrzebujesz może pomocy ? – mrugnął do niego chorąży.
Rozdział 17
Powrót na Twerską Arszy now szedł pewny m krokiem przez znajomy tunel, nie uży wając latarki. Relacjonował najświeższe wy darzenia. – Pamiętasz, Tola, jak py tałem cię o macki? No więc to nie są żadne macki, ty lko węże. Podziemne, rozumiesz? Zasuwają przez grunt z taką prędkością, że teraz trzeba mieć się na baczności. Jeden atak odparliśmy, ale sądzę, że te paskudy zbiorą siły i znów na nas napadną. Jeśli masz w rękach automat i dość naboi, nie ma się specjalnie czego bać, ale jeśli jesteś sam, i do tego znajdziesz się w tunelu bez broni, to już po tobie. Jednego z naszy ch porwały tak szy bko, że nikt nie zdąży ł nawet mrugnąć. Nie wiadomo ty lko, skąd się nagle wzięły. Jeden mądrala powiedział, że może one tego… migrują. Daj Boże, żeby miał rację. Bo jeśli same sobie nie pójdą, to na pewno niczego z nimi nie zrobimy … Taa. No i to jego właśnie zeżarły. A Toli wy starczy ło, że po prostu sły szał głos chorążego, taki pewny, taki swojski. Głos człowieka, który by ł solidną kotwicą wiążącą go z Hulajpolem, z dawny m, nieskomplikowany m ży ciem. Tola by ł pewien: odszukując Arszy nowa, wy konał nawet nie połowę, ale większą część roboty. Świadomość tego, że część zmartwień może teraz przerzucić na te niezawodne barki, pozwoliła Toli odpręży ć się po wielu dniach w krańcowy m napięciu. Uśmiechnął się w ciemności. Arszy now to prawdziwy twardziel. On nigdy nie okaże zdziwienia, a ty m bardziej strachu. Nawet o robakach chorąży mówi takim zwy kły m tonem, jakby służy ł z nimi w jednej jednostce. Lepszego kandy data do wy prawy przeciwko Korbutowi i jego podopieczny m nie mógł sobie ży czy ć. Arszy now wy prowadził Anatolija i Kraba około dwustu metrów od rozwidlenia. Rozległo się niezby t głośne kliknięcie, zaskrzy piały drzwi. W ciemności dały się sły szeć oddalające się kroki chorążego. Rozbły snął płomy k lampy naftowej i Anatolij zobaczy ł, że znajdują się nie w jakimś tam składziku, lecz w bardzo duży m pomieszczeniu, którego dalsza część ginęła w mroku. Stały tu rzędem ogromne szafy pomalowane na ciemnozielony kolor i opatrzone cy frowo-literowy mi oznaczeniami. Właśnie tak Tola wy obrażał sobie magazy n wojskowy. Arszy now postawił lampę naftową na stole zawalony m przewodami, rurkami i kawałkami drutu. – Mój tajny hangar. – Chorąży wy konał gest pełen dumy. – Można tu znaleźć wszy stko, czego dusza zapragnie: od małokalibrowego karabinu do granatnika „Mucha”. W tamty m kącie jest beczułka z kranem. Możecie się umy ć i za jedny m zamachem zrzucić z siebie te szmaty. Szczególnie to się ty czy ciebie, mój wy strojony przy jacielu. Rozumiem, że należy sz do
karmaniarzy, ale dobrze by by ło nie przy ciągać tak uwagi. Anatolij spodziewał się, że Krab zacznie protestować i wy śle chorążego na palmę kokosową, ale ten pozby ł się ubrania w milczeniu i z widoczną ochotą. Z rozkoszą umy li się w czy stej zimnej wodzie. Anatolij żałował ty lko tego, że beczka okazała się taka mała. Wprawny m okiem by wałego sierżanta Arszy now ocenił rozmiary ich ubrań i butów i kiedy Tola i Krab skończy li ablucje, czekały już na nich mundury. Na uprzątnięty m z narzędzi i części maszy n stole stał czajnik, kubki i głębokie aluminiowe talerze wy pełnione po brzegi wieprzową kiełbasą na zimno. Arszy now dał im zjeść spokojnie, nie naprzy krzał się py taniami. Po prostu żuł swojego skręta i patrzy ł, jak kiełbasa znika z talerzy. Zaspokoiwszy głód, Anatolij zaczął mówić. Już po jego pierwszy ch słowach twarz Arszy nowa sposępniała. Później chorąży kilka razy zry wał się ze stołka i mierzy ł krokami magazy n. Kiedy Tola skończy ł, Arszy now zapalił, kręcąc głową. – A na Wojkowskiej wszy scy jeszcze czekają na powrót waszego oddziału. – Oddział jest wciąż w akcji – odparł poważnie Anatolij. – Póki ży ję, oddział jest w akcji. – Co robimy ? – Arszy now usiadł naprzeciw niego. – Na początek trzeba wy puścić tego chłopaka. – Tola kiwnął na Kraba. – To mój przewodnik. Jestem mu winien naboje… Dziesięć magazy nków. Arszy now gwizdnął, ale nie odmówił. Poszedł po naboje, przy niósł wy pchane magazy nkami ładownice i położy ł je przed Krabem. Jednak ten nie przy jął wy nagrodzenia. – To niepotrzebne. Rozlicz się ze mną inaczej, Tomie. Tola spojrzał na niego uważnie. – Czy li jak? – Wiesz… Spodobało mi się z tobą. Może trochę głupio to brzmi… Ale tak jakby m znalazł jakiś sens w ży ciu. Poczucie, że to wszy stko nie na darmo. Że to dla historii – uśmiechnął się. – Jesteś pewien? – zapy tał nieco osłupiały Tola. – Możemy tam zginąć. – Boże święty – złodziej udał, że się przestraszy ł. – To przecież dla nas normalna sprawa, zamiast kolacji. – A Krzy ż? – Co z Krzy żem? Ani to mój tata, ani mama. Taki sam biznesmen jak i wszy scy pozostali. Ty le że on ma teraz swoje sprawy, a ja swoje. – Ratowanie świata? – uśmiechnął się Tola. – Wy ciąganie ciebie z łajna – mrugnął do niego bezczelnie Krab. – A niech idzie, jeśli sam chce – odezwał się chorąży. – On jest, tak w ogóle, złodziejem – uprzedził Arszy nowa Anatolij. – I co? A ja zabójcą, taka twoja mać… Chorąży odpalił jednego skręta od drugiego, wy puścił gry zący dy m i wy szczerzy ł zęby. – No i chwała Kropotkinowi – podsumował Tola. – Teraz do rzeczy. Nasz cel jest ten sam: stacja Dzierży ńska. Ty m razem nikt nas nie przeprowadzi przez granicę… Wy szedłem stamtąd przez cmentarz Łubiański. Ale nie dam rady znaleźć drogi powrotnej. Pozostaje ty lko wejść z powierzchni. Znaleźć kioski szy bów wenty lacy jny ch, otworzy ć je i zejść na dół. Mam nadzieję, że czerwoni nie spodziewają się nikogo od góry. Chorąży ? – Takie kioski rzeczy wiście istnieją i nad stacją Łubianka – wy bacz, będę ją nazy wał po
staremu – jest ich całkiem sporo – odparł Arszy now. – Mam broń, ekwipunek i troty l. Nie będzie kłopotów z drzwiami. Choćby zamknęli je na sto zasuw, starczy mi materiału wy buchowego. Jest ty lko jeden problem: czy który ś z was by ł kiedy ś na powierzchni? – Nie wy chodziłem od dziecka – przy znał Tola. – I bardzo się stęskniłem. Arszy now uśmiechnął się z aprobatą. – Uwierz mi, nie jest tam tak wesoło, jak my ślisz. Ale ciekawie. Zebrało mi się na przy gody na stare lata… Widać trzeba będzie odbębnić całość. Chorąży skry ł się między szafami i wkrótce wrócił z planem, podklejony m paskami papieru w miejscach, gdzie się przetarł. Zabrali ze stołu naczy nia i rozłoży li mapę. By ła wy jątkowa, zupełnie różna od ty ch, z który mi Tola spoty kał się wcześniej, gdzie stacje by ły umieszczone według określony ch reguł geometry czny ch: okrąg, linie proste. Na ty m planie stacje metra nie by ły najważniejsze. Otoczone kółeczkami czerwone litery „M” by ły rozsy pane po ulicach, prospektach i placach w kompletny m nieładzie. – Do placu Łubiańskiego dojdziemy Twerską. – Arszy now przeciągnął palce po ulicy oznaczonej na mapie grubą zieloną linią. – Znajomy stalker włóczęga mówił, że jak dotąd jest tam bezpiecznie i nocą można przejść, nie spoty kając ani jednego potwora. Nie wolno ty lko patrzeć na gwiazdy Kremla… O Teatralny m Projezdie nic nie sły szałem, ale jeśli nie będziemy się grzebać, to można go przeskoczy ć w jakieś dziesięć minut. A zacząć, moi przy jaciele, będzie trzeba od stacji Twerska. Czy li, chcesz czy nie, Tola, trzeba będzie iść do naszy ch stary ch przy jaciół. Rozmowa z ty mi zbirami to nic miłego, ale mam nadzieję, że jeśli da im się w łapę, to okażą ludzkie odruchy. Anatolij podszedł do rzucony ch na ziemię łachmanów, wy jął z kieszeni spodni otrzy mane od Michaiła prostokątne kartoniki i pokazał je Arszy nowowi. – Tu są dwie przepustki. Krab ma swoją. Chorąży wziął od niego kartonik i gwizdnął: – Widzę, że nie marnowaliście czasu. Niech mnie licho, jeśli to nie przepustki hanzeaty ckich dy plomatów. Nieźle! Takie papiery ułatwiają ży cie. Tola liczy ł, że nie będzie już musiał mieć do czy nienia z poddany mi Rzeszy. Wtedy z trudem powstrzy mał się przed wszczęciem bójki. Uda mu się jeszcze raz wy trzy mać i nie stracić panowania nad sobą? Pozostawało ty lko mieć nadzieję, że na Twerskiej pobędą zaledwie przez chwilę. Bo i co tam robić? Znajdą właściwego człowieka, dadzą mu w łapę, wy jdą na powierzchnię. Trudno, jakoś wy trzy ma. Weźmie się w garść i postara się nie patrzeć na ich ohy dne gęby. – Dobry plan. Kiedy wy chodzimy ? – Zbieramy się, pośpimy kilka godzin i w drogę. Arszy now ułoży ł gości na długich skrzy niach, a sam zniknął z lampą naftową wśród szaf i regałów. Anatolij podłoży ł sobie ręce pod głowę i patrzy ł w sufit. My ślał, że nie będzie mógł zasnąć, ale dość szy bko owinął go miękki kokon snu. Przy śniło mu się miasto… Patrzy ł na Moskwę z lotu ptaka. Domy, ulice, aleje i skwery wy glądały jak różnokolorowe klocki, prostopadłościany, kwadraty, koła i linie proste. Wśród wy glądający ch niczy m zabawki osiedli mieszkaniowy ch to tu, to tam migotały oznaczenia stacji metra. Anatolij uzmy słowił sobie, że widzi nie samo miasto, lecz powiększoną kilkakrotnie trójwy miarową mapę Arszy nowa. Plan by ł ży wy. Ulicami jeździły samochody, a na podwórkach domów i na chodnikach
można by ło dostrzec figurki ludzi. Śpieszy li się do swoich spraw, schodzili po zabawkowy ch schodach pod ziemię, wy chodzili na powierzchnię, łączy li się w grupy, to znów rozdzielali, żeby tworzy ć pły nące ulicami ludzkie rzeki i małe strumy ki. Mieszkańcy giganty cznego mrowiska zakochiwali się, żenili, rodzili dzieci, bili się i zabijali nawzajem, nie podejrzewając, że ich wy mierzone co do minuty ży cie za moment się skończy. Anatolij to przewidział, ponieważ teraz by ł Bogiem, bezcielesną istotą unoszącą się nad Moskwą. I nagle powietrze zgęstniało na ty le, że zaczęło przy pominać szkło. W ślad za ty m niewidzialna, ogromny ch rozmiarów fala przetoczy ła się przez miasto, zmiatając wszy stko na swojej drodze, łamiąc drzewa jak zapałki, pozostawiając po sobie szkielety budowli z pusty mi oczodołami okien. Mniej odporne składały się i waliły jak domki z kart, grzebiąc pod gruzami znajdujące się w pobliżu ludziki. Samochody wzbijały się w powietrze, jakby by ły z papieru, zderzały się, spadały na chodniki wprost pod walące się słupy latarni. Przez jakiś czas wy buchały fontannami niebieskich iskier uszkodzone linie elektroenergety czne. Jaskrawe barwy bły skawicznie blakły. Teraz Anatolij widział metro. Ono także się zmieniało. Najpierw zatrzy mały się pociągi, potem na stacjach i w tunelach zgasło światło. Kiedy znów się zapaliło, nie by ło już światłem elektry czny m. Słabe pomarańczowe płomy ki oświetliły wraki pociągów. Znów pojawili się ludzie. Zupełnie niepodobni do ty ch, którzy chodzili po powierzchni. Wszechobecny, przenikający wszy stkie szczeliny szary py ł odebrał kolory ubraniom i twarzom. Mieszkańcy metra wlekli się od stacji do stacji w poszukiwaniu lepszego ży cia. Wielu z nich poły kały ciemne tunele, a ci, którzy docierali do celu, by li nim rozczarowani i konty nuowali niekończącą się podziemną podróż. Zmieniły się oznaczenia stacji. Teraz zamiast czerwony ch liter „M” w kółkach by ły inne znaki: brązowy krąg Hanzy, czerwona flaga komunistów, trójramienna swasty ka Rzeszy, pentagram satanistów. Anatolij odszukał Dzierży ńską (Łubiankę). Ta by ła oznaczona okiem. Czarną źrenicą otoczoną srebrzy stą aureolą. W odróżnieniu od inny ch sy mboli oko profesora Korbuta pulsowało, wciągając strumienie energii sąsiednich stacji. Pochłaniało siły ży ciowe metra, żeby zmieszać je w straszny koktajl i wy pluć go z powrotem do tuneli. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczy ł Anatolij, zanim wy rwał się z odmętów koszmaru, by ły stworzenia okupujące powierzchnię. Po stertach tłuczony ch cegieł, popękany ch blokach betonu i zardzewiały ch metalowy ch konstrukcjach miotały się chaoty cznie czarne i szare cienie… Anatolij poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. – Tomski, kończ kimać. Śpisz od pięciu godzin – zabrzmiał nad jego uchem głos Arszy nowa. – Nie jestem tu po to, żeby cię niańczy ć! Anatolij usiadł, przetarł oczy i ziewnął. Z pomocą Kraba chorąży zgromadził już wszy stko, co by ło im niezbędne na wy prawę. Sprzęt zapakowali do duży ch plecaków na aluminiowy ch stelażach. Kiedy Anatolij ochlapy wał sobie twarz resztkami wody z czajnika, chorąży jeszcze raz popatrzy ł na mapę i schował ją do plecaka. Droga powrotna na Białoruską wy dała się Toli krótka. Przez większość czasu milczał, my śląc o ty m, co zobaczy, kiedy wy jdzie na powierzchnię, i co go czeka w laboratorium Korbuta. Wspomniał Jelenę. Czy ona tam jeszcze jest? Ma, głupiutka, nadzieję poprowadzić w ostatnią drogę niezwy kły metroparowóz? Czy pogodziła się już
z faktem, że wy znaczono jej rolę pozbawionej głosu podściółki dla obrzy dliwego grubasa? Nie, taka dziewczy na za nic nie mogłaby ży ć oszukana i wy korzy stana! Więc co – uciekła? Wsadzili ją do więzienia? Została zgwałcona i skończy ła ze sobą? Zabiła Nikitę? Im więcej Tola o niej my ślał, ty m bardziej rozpalała się jego wy obraźnia. Zdaje się, że naprawdę się zakochał. Oczy wiście na Hulajpolu miewał kobiety – żołnierskie wtajemniczenie w anarchisty czny m sty lu nie mogło się bez tego obejść. Kobiety przy chodziły i odchodziły, ale miłość nie. A teraz… Ale co jeśli oddała się Nikicie? Nie, dobrowolnie nigdy nie będzie z nim… Z ty m łajdakiem… Chociaż by ł jej przełożony m i dobroczy ńcą… A może?! Jedno by ło pewne: Tola chciał udusić Nikitę goły mi rękami. Nawet Korbut nie budził w nim takiej wściekłej złości. Zły geniusz to jedno, zwy kły łajdak i by dlę – drugie. A jeśli ona tam jest? Jeśli siedzi w więzieniu, bo odmówiła lubieżnikowi? W takim razie, oczy wiście, uwolni ją! Ale czy zdoła zabrać ją ze sobą? Czy ona, komsomołka, pójdzie z nim, anarchistą? Tola uśmiechnął się. W jednej chwili zrozumiał, że Jelena Przepiękna przy ciągała go do Dzierży ńskiej wcale nie mniej niż Korbut. Pragnienie spotkania cudownej dziewczy ny zmuszało go do powrotu na przeklętą stację dokładnie w takim samy m stopniu co plan uratowania świata. I nie by ło prawdą, do czego Tola przy znał się sam przed sobą, że świat by ł w ty m wy padku ważniejszy. Ty mczasem Arszy now i Krab po raz kolejny obrzucili się wy zwiskami i po raz kolejny się pogodzili. Ludzie w mundurach, uzbrojeni w automaty, z dy plomaty czny mi przepustkami Hanzy w kieszeniach budzili u strażników na centralny ch stacjach zdumione spojrzenia. Ale nikt nie zdecy dował się zatrzy mać ty ch niety powy ch dy plomatów. Minęli Białoruską i zbliżali się do Majakowskiej, kiedy natrafili na niewielką przeszkodę. Latarka oświetliła dziwną stertę leżącą wprost na torach. Światło sprawiło, że sterta oży ła i zaczęła się ruszać. Osłaniając oczy ręką, z ziemi podniósł się mężczy zna, który wy raźnie nie zdąży ł jeszcze wy trzeźwieć. Długo patrzy ł na trzech mężczy zn w mundurach w panterkę, a potem rzucił się w stronę Kraba. – Siemanko! Co ty taki wy strojony ?! Z psami się spiknąłeś, mendo? Na żołnierza poszedłeś? – Odwal się! Krab odepchnął kumpla, wy ciągnął z plecaka ładownicę z magazy nkami i rzucił ją pod nogi pijaczka. – Zanieś Krzy żowi. Powiesz, żeby o mnie zapomniał. Powiesz, że Krab nie ży je. – To ty jesteś martwy ? – Pijaczek otworzy ł usta i przetarł kaprawe oczy. – Na śmierć! – kiwnął głową Krab i odwrócił się od starego znajomego. Nie wchodzili na peron. Trzy mając się ściany tunelu od strony torów, szy bko przemknęli przez ten ściek i ruszy li dalej. W tunelu prowadzący m do faszy stowskiego trójkąta dawało się wy czuć napięcie. Coś, co nie pozwalało się rozluźnić. Atmosferę strachu. Nerwy płatają mi figle – powiedział sobie w duchu Tola, ale ścisnął mocniej automat. Wkrótce natknęli się na pierwszy widomy dowód bliskości granic Rzeszy. Pod ścianą leżał człowiek. Ubranie, które dawno już zamieniło się w łachmany, ledwie pokry wało poczerniałe od bicia ciało. By ł martwy. Nieboszczy k osłaniał głowę rękami, ale
Anatolij zauważy ł ły sinę otoczoną wieńcem siwy ch włosów, purpurowy ślad obroży i garb. Cerber. Nieszczęsny staruszek wy rwał się w końcu na wolność. Nie musi już szczekaniem bawić znudzony ch faszy stów. Anatolij zdjął kurtkę i okry ł nieszczęśnika. Nie można by ło zrobić nic więcej. Na blokadzie powitał ich znajomy oficer. Rozpoznał Anatolija i rozłoży ł ręce: – Znów ty, żartownisiu. I znów do Maluty ? – Do niego. – Skucha. Nie ma Maluty. – Poszedł gdzieś? – Odszedł na zawsze. Wczoraj go pochowaliśmy. Za dużo wy pił i postanowił zaszaleć z Cerberem, a staruchowi całkiem odbiło. No i przegry zł rudemu gardło. Pies zagry zł psa. Taka sy tuacja. Teraz nie ma u nas ani Maluty, ani Cerbera. Tak więc w porę przy szedłeś, łańcuch się zwolnił. Tola drgnął. Zdołał się jednak powstrzy mać. – Nie tak prędko. – Krab pokazał wesołemu oficerowi przepustkę Hanzy. – Jesteśmy z korpusu dy plomaty cznego. – Aha. Dy plomaci. – Faszy sta przy jrzał się Krabowi scepty cznie. – Ty to w ogóle wy glądasz na Cy gana. A rozmowa z Cy ganami jest u nas krótka. Arszy now wy stąpił przed towarzy szy, znacząco pobrzękując nabojami. – Mamy Parteigenosse, immunitet dy plomaty czny. Pójdziemy na stronę? – A może i nie Cy gan. Ciemnica taka, że spróbuj coś dojrzeć – przy znał po namy śle oficer, kiedy po trzech minutach wrócił z wy pchany mi kieszeniami. – Biznes jest biznes, jak mówią u nas w Hanzie – uśmiechnął się z zadowoleniem Arszy now. – Przepuścić ty ch tutaj! – rozkazał oficer podkomendny m i znów odwrócił się do Arszy nowa. – Będzie trzeba poczekać godzinkę albo dwie. Zapory hermety cznej nie da się otworzy ć na ładne oczy. Trzeba będzie iść do dowództwa, ręczy ć głową. A tam jest Gestapo, kontrola… – westchnął. – Po co zapora? Po co Gestapo? Na co to całe zamieszanie? – Arszy now podał łapówkarzowi kolejną garść nabojów. – Może jest jakaś skromniejsza droga? Dziura, przez którą można wy jść na powierzchnię bez zbędnego hałasu? – A niech was licho! – Oficer zdjął czapkę i zaczął wachlować nią zaczerwienioną twarz. – Jest wy jście prowadzące do kiosku szy bu wenty lacy jnego. Drzwi są na końcu przedsionka Twerskiej. Zdaje się, że niezaspawane… – A więc prowadź nas, führerze! – ze źle skry wany m szy derstwem powiedział Tola. Oficer przeniósł na niego zimne spojrzenie. – Nie, jednak trzeba będzie przez Gestapo. Przez ten sy mpaty czny żart Arszy now musiał rozstać się z kolejny m tuzinem naboi. Faszy sta nakazał im milczeć, cokolwiek się będzie działo, i prawie biegiem zaprowadził ich do przejścia na Twerską. Napotkani żołnierze Rzeszy przy glądali się ze zdziwieniem idącej pośpiesznie czwórce, ale na widok oficera odsuwali się na bok i unosili ręce na powitanie. Na szczęście niepozorne drzwi w ścianie szczy towej westy bulu, wprost pod zwisającą z sufitu flagą ze swasty ką, nie by ły jeszcze zaspawane. Oficer obrócił koło i odsunął zasuwy. – Auf wiedersehen. A ty, dowcipnisiu – powiedział, patrząc Toli w oczy z pogardą – pamiętaj, że to by ł ostatni raz. Zobaczę cię jeszcze raz i pokażę ci, co znaczy rosy jski porządek. Będziesz
wisiał. Toli skończy ła się cierpliwość. Zrobił krok w stronę faszy sty i stanął z nim twarzą w twarz, po czy m z całej siły przy łoży ł mu kolanem między nogi. Oficer nie mógł nawet krzy knąć z bólu, łapał ty lko ustami powietrze jak wy rzucona na brzeg ry ba. Anatolij cofnął się o krok, wziął zamach i piękny m prosty m w szczękę dokończy ł dzieła: faszy sta przewrócił się na plecy, jego czapka poturlała się po granitowej posadzce. Anatolij podniósł ją i wcisnął ją oficerowi na głowę daszkiem do ty łu. – No, no, ale z ciebie kokietka – powiedział. – Anarchia matką porządku. Ulży ło!
Rozdział 18
Broń doskonała Drzwi zatrzasnęły się, zazgrzy tały zasuwy. Faszy sta wolał zatuszować całą historię: gdy by wezwał posiłki, trzeba by by ło wy jaśniać, co wszy scy ci ludzie robią w samy m sercu Rzeszy. Niech niebezpieczni goście idą do diabła i zdy chają na powierzchni. Arszy now pokazał Toli pięść, rozpiął swój plecak i zaczął wkładać skafander ochronny. Anatolij i Krab poszli za jego przy kładem. Chorąży nie śpieszy ł się, by wchodzić po kręty ch schodach. Oparł się o poręcz i zrobił sobie skręta. Krab też postanowił zapalić. Może to jakiś ry tuał? Bardzo się zmienił od czasu pierwszego spotkania z Anatolijem. Jego ruchy stały się mniej nerwowe, spojrzenie nabrało pewności, pogłębiły mu się też ukośne zmarszczki w kącikach ust. Teraz można by ło dokładniej określić jego wiek. Coś koło czterdziestki. Stał się poważniejszy. I solidniejszy. Już nie strach by ło iść z ty m człowiekiem na zwiad. Arszy now męczy ł skręta, póki nie zaczął parzy ć sobie nim palców. Potem wy ciągnął z plecaka plan Moskwy, rozłoży ł go i jeszcze raz wy ty czy ł marszrutę. Jego twarz by ła z kamienia. Złoży ł plan, wsunął do plecaka i wy jąwszy z niego maskę przeciwgazową, nakazał pozostały m założy ć swoje. – No, panowie, wy pły wamy na powierzchnię – powiedział. – Jeszcze raz przy pominam: wy ciągnięta do góry ręka z otwartą dłonią znaczy stać, zaciśnięta w pięść – naprzód z pieśnią na ustach, jedno krótkie machnięcie – strzelać, żeby zabić, dwa machnięcia – odwrót. Iść krok w krok za mną i trzy mać się środka ulicy. W końcu Arszy now wcisnął na głowę maskę, zawiązał tasiemkę hełmu i założy ł rękawice. Anatolij i Krab poszli za jego przy kładem. Krąg światła zatańczy ł na stopniach kręty ch schodów. Żółć i czerń. Anatolij przy pomniał sobie, że już kiedy ś widział podobny obrazek. Takie same kolory miała koperta pły ty z ojcowskiej kolekcji winy li. Ty tuł tego albumu też pasował – Schody do nieba. Jego rozłąka z niebem trwała już prawie dwadzieścia lat. I oto teraz, ledwie za kilka minut, dojdzie do spotkania ze światem naziemny m. Anatolij czekał i bał się zarazem. W dziecięcy ch wspomnieniach niebo by ło błękitne i bardzo przy jazne. Wspaniale by ło obserwować czarne kreseczki ptaków na jego tle. A jeszcze wy żej majestaty cznie sunęło oślepiająco jasne słońce. Jakie będzie niebo dziś? Granatowe? Czarne? Brudnoszare? Ślepe? Widzące? Dobre? Okrutne? Czy pozna to niebo, czy pozna sam świat, w który m się urodził?
Arszy now pokonał już ostatni zakręt schodów. Odczekał kilka sekund, po czy m obrócił dźwignię mechanizmu zamy kającego i popchnął drzwi. Anatolij zobaczy ł w prostokątny m otworze czarną sy lwetkę chorążego na tle słabego srebrzy stego blasku. Wy dało mu się nawet, że wokół głowy chorążego utworzy ła się złocista aureola. Śmieszne, jak Boga kocham. Arszy now, nie odwracając się, podniósł rękę ściśniętą w pięść i wy szedł z budki. Anatolij zrobił krok za nim. I od razu znalazł się twarzą w twarz z ogromny m księży cem. Nie z wy szczerbiony m sierpem, lecz z księży cem w pełni, w całej jego nocnej wspaniałości. Pokry ty szary mi plamami dy sk przy pominał sowiecki żelazny rubel z Leninem Wiecznie Ży wy m. Pozornie gruby pośrodku, im bliżej brzegów, ty m bardziej przeźroczy sty się stawał, by pły nnie przejść w nocne niebo. Czarne, ale nie w żałobie. I tak bezdenne i nieskończone, że stojący na ziemi człowiek wy dawał się sobie nawet nie ziarnkiem piasku, ale molekułą. Księży c świecił bardzo jasno, ale Anatolij z łatwością dojrzał wokół niego mnóstwo gwiazd, malutkich dziurek w aksamitnej szacie kosmicznej ciemności. I nagle Tola zrozumiał, dlaczego ci mieszkańcy metra, którzy zeszli pod ziemię w świadomy m wieku, mówili o słońcu, księży cu i rozgwieżdżony m niebie nad głowami ze ściśnięty m gardłem i drżeniem w głosie. Dopiero teraz poczuł, dlaczego i w jakim celu ciałom niebieskim i obłokom poświęcono ty le cudowny ch wierszy. Anatolij przeniósł wzrok na ciemne sy lwetki na wpół zburzony ch domów. Niczy m widma, obstąpiły one garstkę ludzi ze wszy stkich stron. Pomimo wy bity ch szy b, zawalony ch stropów i wy rwany ch z zawiasów drzwi, wy glądały groźnie. Martwe miasto zasty gło w przerażający m milczeniu. Ale pły nące po niebie chmury w jakiś niedobry, nienaturalny sposób dodawały mu ży cia. Tak jakby pozbawionemu głowy trupowi drgała noga. Anatolij, nie wiedzieć czemu, wy obraził sobie na tle ty ch ruin anioła Apokalipsy : jemu pewnie niestraszna by łaby jakakolwiek radiacja. W obliczu wieczności skażenie by ło ty mczasowe. Świat stworzony po to, by go podziwiać, został zgubiony przez ludzką py chę, gdy który ś niepozorny człowieczek uznał się za wszechmogącego Boga. Ży cie na powierzchni – powiedział sobie w duchu Tola, z pewnością się odrodzi i najważniejsze będą w nim ży we stworzenia, który m starczy mądrości, żeby tworzy ć i gromadzić, a nie marnować i niszczy ć. Arszy now prowadził grupę obok budy nku, na który m Anatolij przeczy tał napis „Izwiestia”. Nawet nie ty le przeczy tał, ile rozszy frował z resztek liter pozostały ch na częściowo zawalonej ścianie. Blask księży ca bez przeszkód przenikał do budy nku przez wy bite okna. Przed oczy ma wy obraźni Anatolija pojawiły się nagle powy wracane biurka w pokojach, wy krzy wione prostopadłościany szaf z książkami, puste kory tarze. Dzięki dziwnemu kapry sowi wiatrów i deszczów w domu ocalały dwa z czterech okrągły ch okien iluminatorów. Przy pominały one oczy kamiennego olbrzy ma, który przy szedł na cmentarz podobny ch jak on gigantów, usiadł i patrzy. I przesiedzi tak całą wieczność, bo nie ma się dokąd śpieszy ć. Tola nie od razu zauważy ł, że z Krabem dzieje się coś niedobrego. Złodziej został kilkadziesiąt metrów w ty le za towarzy szami, a potem w ogóle się zatrzy mał na środku ulicy. Anatolij pomachał mu ręką. Żadnego efektu. Krab stał z szeroko rozstawiony mi nogami i kręcił głową na wszy stkie strony, jakby chcąc pozby ć się niewidzialnego owada. Anatolij zatrzy mał Arszy nowa i popędził do Kraba.
– Co z tobą? – Miasto… Straszne… Pusto… Nie mogę tego znieść – wy krztusił głucho, obejmując się rękami. – Nie spodziewałem się, że wszy stko tu będzie takie… odsłonięte. Nie ma na czy m zaczepić wzroku. Nie mogę iść środkiem ulicy. Może pójdę tamtędy, wzdłuż domów? – W żadny m wy padku! – uciął Arszy now, który zdąży ł do nich dobiec. – Przestań się trząść jak barani ogon i weź się w garść. To cholerstwo to lęk otwartej przestrzeni. Agorafobia. Znasz takie słowo? Poradzisz sobie, Krab. Łatwiej by ło jednak powiedzieć, niż zrobić: Krab oddy chał tak szy bko, jakby zapchały mu się filtry w masce przeciwgazowej i brakowało mu powietrza. – Czujecie, jak ta pustka dusi? – krzy knął, odciągając gumę maski. – Nie ma gdzie się schować! Ja już nie mogę, zastrzelcie mnie. Niespodziewanie zerwał się z miejsca i pomknął w stronę najbliższego domu, osłaniając głowę rękami. Takiego sprintu nikt się po nim nie spodziewał. Arszy now stracił głowę, za to Anatolij zadziałał naty chmiast. Dogonił Kraba, powalił go i przy cisnął do asfaltu cały m ciałem. Ten z początku stawiał zaciekły opór, ale wkrótce ucichł. Minęło dziesięć długich minut, zanim Anatolijowi udało się go zupełnie uspokoić. Wreszcie pomógł mu wstać. Arszy now przez cały ten czas przeczesy wał wzrokiem ciemne ruiny miasta, trzy mając automat w pogotowiu. – Już, możemy iść. Atak zwy kle trwa jakieś piętnaście minut, nie więcej – oznajmił chorąży, poklepując Kraba po plecach. – Jak się czujesz? – W porządku. Nie wiem, co mnie naszło, ale teraz wszy stko gra. Idziemy, zaczy na padać. Krab miał rację. Zaczy nał się deszcz. Księży c prawie zniknął za zasłoną otulający ch go chmur. Zrobiło się wy raźnie ciemniej i kontury domów szy bko traciły ostrość. Pierwsze krople spadły na asfalt. Z początku by ły drobne i niemal od razu znikały bez śladu. Jednak deszcz szy bko się wzmagał. Na jezdni zaczęły się pojawiać pierwsze kałuże. Rosły w oczach, łącząc się w całość, a miejscami zamieniały się w wartkie strumienie, które wkrótce zalały całą ulicę. Kałuże pieniły się, zamieniając się w oczach w rwące potoki. Arszy now włączy ł latarkę: niebieskawe światło zatańczy ło na strugach wody. Ruszy li przez plac. Trzeba by ło ciągle przecierać wizjery masek przeciwgazowy ch. Za kurty ną deszczu z trudem można by ło dostrzec wy patroszone wnętrzności samochodów porzucony ch pośrodku drogi albo zaparkowany ch przy chodniku. Wkrótce Anatolij wy patrzy ł w ciemności pomnik mężczy zny z okrągły m brzuszkiem. Po fry zurze i bokobrodach rozpoznał w nim Puszkina. Poeta zasty gł na cokole w pozie Napoleona, z ręką wsuniętą za połę surduta i na wszelki wy padek przy kry wając plecy kapeluszem. Tola nagle przy pomniał sobie zjawisko, o który m opowiadała mu kiedy ś matka: jeśli na kałużach pojawiają się bańki, to deszcz niedługo się skończy. Gdzie to wszy stko by ło, gdzie zostało? Mama, tata, bańki na kałużach, dziwne zjawiska umarłego świata, skrzy pce… Dobrze to zapamiętał. Wszy scy trzej zadarli głowy, zatrzy mując się pod rozbity m plafonem z resztkami napisu „… lica Twer…”. Kiedy brnęli przez wy szczerbioną, przeoraną i skruszoną zębem czasu Twerską, deszcz rzeczy wiście ustał. – Przed nami Kreml! – zabuczał przez maskę Arszy now. – W żadny m wy padku nie wolno na niego patrzeć! Przebiegniemy zaułkami, inaczej już po nas! Zanurkowali w ciemną arkadę. Arszy now sprawdził granatnik pod lufą.
– A tutaj by ła kiedy ś Duma Państwowa. W dzień tu nie pospacerujesz… Deputowani się budzą… Zresztą teraz też najlepiej by łoby przeskoczy ć ten odcinek jak najszy bciej! Choć Tola by ł okropnie ciekawy, kim są deputowani (brzmiało to trochę jak „zmutowani”, ale Arszy now chy ba wiedział, co mówi), nie by ło jednak czasu na zadawanie py tań. Minąwszy pozbawiony wy razu szary budy nek, gniazdo deputowany ch, towarzy sze skręcili w następną ulicę. Tola nie zobaczy ł na niej żadny ch tabliczek, ale przy pomniał sobie plan Arszy nowa i wiedział, że znajduje się na Teatralny m Projezdie. Domy ucierpiały tu znacznie bardziej niż w poprzednich miejscach. Nie zniszczy ł ich upły w czasu ani niepogoda. Anatolij zobaczy ł stopione krawędzie ceglanego muru, wy wrócone słupy latarń. Minęli trzy … może cztery boczne uliczki, gdy nagle Arszy now gwałtownie podniósł dłoń z rozcapierzony mi palcami. Zobaczy ł coś w głębi następnego zaułka. Szy bko się cofnął, przebiegł na chodnik i wy sunąwszy głowę zza rogu budy nku, zaczął się wpatry wać w ciemność. Anatolij i Krab dołączy li do chorążego, który zgasił latarkę i odciągnął zamek automatu. No proszę! Miasto wcale nie by ło tak martwe, jak się wy dawało. Anatolij podąży ł za wzrokiem Arszy nowa. W ciemny m zaułku, oprócz zwy kły ch krzaków, gęsto rozkrzewiły się rośliny jakiegoś niezwy kłego gatunku. Lśniące w świetle księży ca pędy grubości ludzkiej ręki wy suwały się z pęknięć w asfalcie, wiły się wzdłuż krawężników, zwijając się gdzieniegdzie w ogromne kłęby. Ich mięsiste, ostro zakończone liście wy ciągały się do wy chodzącego zza chmur księży ca, jakby próbując strząsnąć z siebie krople deszczu. Na tle bezludnego zburzonego miasta wy glądały nieco strasznie. Ale w uliczce nie by ło widać żadnego innego ruchu i Anatolij nie widział niczego, co mogłoby zaniepokoić Arszy nowa. Nagle to, co Tola wziął za kłąb roślinności, poruszy ło się i jedny m skokiem przesadziło uliczkę. Jakkolwiek Anatolij wy tężał wzrok, nie udało mu się dojrzeć szczegółów budowy potwora. Podobny by ł chy ba do ropuchy z książek… Rozległo się chlupotanie – ogromny stwór pił wodę z kałuży. Mlaskanie ucichło. Stwór ugasił pragnienie i stanął na ty lny ch łapach, rozglądając się dookoła. W świetle latarek zapłonęła para zielony ch oczu z czarny mi pionowy mi kreskami źrenic. Ludzie zamarli w pełny m napięcia oczekiwaniu. Po kilku sekundach, które zdawały się wiecznością, „ropucha” wskoczy ła na ścianę domu i ze zdumiewającą zwinnością wdrapała się do najeżonej połamany mi cegłami dziury w ścianie, przewaliła przez krawędź i zniknęła im z oczu. Dało się sły szeć ciężkie klapnięcie. Arszy now pokazał gestem, że można iść dalej. Wkrótce musieli się jeszcze raz zatrzy mać. Na końcu Teatralnego Projezda drogę przebiegała sfora stworzeń na pierwszy rzut oka podobny ch do psów. To wrażenie okazało się jednak my lące. Wy glądający zza chmur księży c oświetlił zniszczony samochód. Żeby skrócić sobie drogę, jeden z psów wskoczy ł do środka, wy dostał się z niego z drugiej strony i skry ł się za kolejny m pojazdem. Anatolij widział stwora ty lko przez kilka chwil, ale to wy starczy ło, żeby zrozumieć, jak dalekie pokrewieństwo łączy ło te stworzenia z psami. Masy wna głowa, nadmiernie rozrośnięte szczęki i koły szący się przy każdy m ruchu mięsisty grzebień na grzbiecie sprawiały, że potwór nie przy pominał żadnego znanego Toli zwierzęcia. Ten niby -pies przez zupełnie pozbawione owłosienia biało-różowe ciało, a do tego dziwny, nienaturalny sposób poruszania się, budził odrazę. Zdawało się, że stwór wije się i co rusz traci równowagę i przy kolejny m skoku może runąć na asfalt. Sfora zniknęła im z oczu, ale po minucie przy pomniała o sobie ohy dny m szczekaniem. Dźwięki wy dawane przez zmutowane psy by ły czy mś pośrednim między stękaniem człowieka
przenoszącego ciężkie przedmioty a płaczem dziecka. To miasto miało nowy ch mieszkańców – pomy ślał Tola. A opuszczone przez ludzi domy – nowy ch gospodarzy. Ludzie tu, na górze, są teraz ty lko gośćmi. Nieproszony mi i niechciany mi. Miasto nie sprzy jało już swoim budowniczy m. Chciało zapomnieć o swoich twórcach. By ło gotowe ich pożreć i strawić. Krab nie panikował przy padkiem. Arszy now, określając niespodziewany wy buch lęku naukowy m terminem „agorafobia”, twierdził, że atak trwa nie dłużej niż piętnaście minut. Nie, nie piętnaście. Całe ży cie… jeśli ludzie doszli do punktu, w który m nie mogą się oby ć bez sklepionego sufitu nad głową i ścian dookoła, a przestrzeń budzi w nich poczucie bezbronności, to jak zdołają dowieść swojego prawa do tego miejsca pod księży cem? Grupa minęła strefę uszkodzony ch przez wy buch domów i znalazła się pośród budy nków niemalże nienaruszony ch. Jeden z nich dosłownie oczarował Tolę. Składał się z trzech części. Środkową, najwy ższą, zdobił wielki portal prowadzący na dziedziniec. Dach tej części budy nku wieńczy ła wieża zakończona iglicą, a otaczało ory ginalne obramowanie. Ty nk dawno już z niego opadł, ale pękate kolumienki nie straciły wy tworny ch kształtów. Boczne skrzy dła też miały wieży czki, ale z połamany mi iglicami. Każde z ostrołukowy ch okien zdobiły cudem zachowane wy my ślne płaskorzeźby. Prawdziwy pałac. Doskonała architektura stworzona przez zapomnianego geniusza. Arszy now zatrzy mał ich ruchem ręki, gestem przy wołał do siebie i wskazał budy nek z cy ferblatem na frontonie. – Plac Łubiański. Anatolijowi kamień spadł z serca. Udało im się dotrzeć we właściwe miejsce bez jednego wy strzału, bez strat! Pozostało im ty lko odszukać kiosk z ujściem szy bu wenty lacy jnego i zostawić Arszy nowowi pełną swobodę działania. Tola miał ochotę przy śpieszy ć kroku, wręcz pobiec, nie mógł bowiem doczekać się finału, ale Arszy now nagle się pochy lił, przy skoczy ł do znieruchomiałego przy chodniku rozbitego mikrobusu i ukry ł się za nim. Anatolij i Krab wprawdzie nie wiedzieli, co zaniepokoiło chorążego, ale bez zwłoki powtórzy li jego manewr. Gdzieś z przodu rozległ się zgrzy t metalu. Tola ostrożnie wy jrzał zza pojazdu. Stojące pośrodku ulicy około pięćdziesięciu metrów przed nim samochody przesunęły się od potężnego uderzenia. Jeden z nieruchomy ch dżipów nagle przechy lił się, padł na bok i z hukiem obrócił się na dach. Giganty czny ślimak, przy pominający ni to pozbawionego muszli winniczka, ni to gąsienicę, ruszy ł naprzód, odsuwając samochód na bok swoim galaretowaty m cielskiem. Całe pokry te brązowy mi wy pustkami ciało to się kurczy ło, to rozciągało. Ślimak nie miał głowy, ale w miejscu, w który m ta teorety cznie powinna by ć, podry giwała na czułkach para oczu. Zostawiał za sobą na asfalcie świecącą się na fioletowo ścieżkę. Potwór rozsunął dwa ostatnie blokujące mu drogę samochody i wpełzł w boczną uliczkę. Arszy now nie ruszy ł się jednak, ty lko czekał i nie pomy lił się. Drugi ślimak pełzł w ślad za pobraty mcą po już oczy szczonej drodze. Ślimaków, z natury swojej powolny ch, nie należało się obawiać, natomiast ich wy dzieliny wy dawały się toksy czne – Anatolij zauważy ł, jak ślad stwora pieni się i dy mi. Z wielką ostrożnością przeskoczy li przez szeroką fioletową smugę. I by ła to ostrożność jak najbardziej uzasadniona, bowiem wy dzieliny giganta przeżerały asfalt niczy m kwas. Wkrótce Teatralny Projezd został za nimi. Wkroczy li na plac Łubiański. Królował nad nim sześciopiętrowy pałac KGB.
Anatolij przy glądał się rzędom poczerniały ch od ognia kolumn, portalowi pośrodku fasady, oknom o różny m kształcie na każdy m z pięter i wspominał słowa Korbuta o ty m, że Łubianka nie chce umierać i stopniowo przesącza się do metra. Teraz Anatolij sam mógłby dodać do opowieści profesora wiele barwny ch szczegółów. I wkrótce dojdzie do spotkania, na który m przekaże Korbutowi pozdrowienia z jego Alma Mater. Wzrok Anatolija prześlizgnął się po dolnej, wy łożonej szary m kamieniem części budy nku. Wzdłuż fasady wy strzeliły giganty czne drzewa z bujnie rozrośnięty mi koronami. Potworne rośliny by ły bardziej agresy wne od zwierząt i odzy skiwanie dla siebie przestrzeni ży ciowej wy chodziło im całkiem nieźle: niektóre drzewa wrosły w ścianę i teraz z przekonaniem pięły się w górę, niszcząc fasadę by łej siedziby FSB. W prześwicie między niezmiernie szerokimi pniami udało mu się dojrzeć godło czekistów – tarczę i miecz – i jakąś tablicę pamiątkową. Arszy now, który przez cały ten czas sprawdzał plan i studiował okolicę, w końcu zamrugał latarką, ściągając uwagę pozostały ch. Kiosk szy bu wenty lacy jnego, niepozorny i prawie niewidoczny, by ł tuż przed nimi. Plac stanowił całkowicie odkry tą, porośniętą niskimi zaroślami i trawą przestrzeń, którą należało jak najszy bciej pokonać. Dotarli już do połowy, kiedy Anatolij zauważy ł ruch nad frontonem ozdobiony m zegarem bez wskazówek. Nieznany stwór, który długo obserwował ludzi z korony olbrzy miego drzewa, zdecy dował się zaatakować. Z głośny m trzaskiem rozłoży ł czarne błoniaste skrzy dła i jedny m potężny m machnięciem wzbił się w powietrze. Na tle tarczy księży ca Anatolij wy raźnie zobaczy ł małą głowę z falisty m grzebieniem i długi, ostro zakończony dziób. Rozpiętość skórzasty ch skrzy deł potwora z pewnością wy nosiła nie mniej niż sześć metrów. Przecinając powietrze z głośny m świstem, pterodakty l zatoczy ł nad placem dwa koła, a przy trzecim zaczął ostro pikować. Mężczy źni rozpierzchli się. Anatolij zobaczy ł, że przy kry wa go ogromny cień. Serce ścisnął mu strach. Przed oczami mignęły mu łapy z ostry mi wy gięty mi szponami. Dziób kłapnął głośno. Tola zacisnął powieki w przeczuciu nieuchronnej śmierci… Jednak nic się nie stało. Anatolij podniósł głowę i uzmy słowił sobie, że skrzy dlaty potwór chy bił. Teraz gotował się do kolejnego ataku. Latająca bestia – jaszczurczo-ptasia hy bry da – zatoczy ła kolejne dwa koła, za każdy m razem mniejsze, złoży ła skrzy dła i zaczęła pikować. Ty m razem Tola by ł przy gotowany na atak. Kiedy skrzy dlaty jaszczur by ł zaledwie dziesięć metrów od niego, Anatolij padł na plecy i poderwał automat. Olbrzy mie skrzy dła z ogłuszający m świstem przecinały powietrze. Tola nie usły szał huku serii wy strzałów, poczuł ty lko ból w ramieniu, spowodowany odrzutem broni. Wizjer przesłoniła mu przy pominająca kil łodzi narośl na brzuchu potwora. Kule przeszy ły ciało i wy rwały z niego kawałki mięsa. Anatolij insty nktownie przeturlał się na bok i zerwał się naty chmiast. Jaszczur zary ł dziobem w miejsce, w który m Tola leżał sekundę wcześniej. Pterodakty l zaskrzeczał z bólu, odepchnął się łapami od asfaltu niczy m wrona, machnął skrzy dłami i z trudem uniósł się w powietrze. Anatolij posłał w ślad za potworem granat z wy rzutnika podlufowego. Naty chmiast by ło widać, że w starciu z Anatolijem potwór odniósł poważne rany. Nic nie
zostało z jego wspaniałej gracji. Ranny pterodakty l zaczął walić się na bok. I nagle przechy lił się tak mocno, że zarzuciło go na ścianę. W ostatniej chwili potworowi udało się wy równać lot i rozpły nął się na nocny m niebie. W ty m starciu człowiek zwy cięży ł! W takim razie dlaczego Arszy now i Krab wciąż palili ze wszy stkich luf? Nie, wcale nie mierzy li w niebo… Na przeciwległy m krańcu placu widać by ło bły ski wy strzałów… Ktoś otworzy ł do nich ogień! Co za cholera?! Tola nie zdąży ł dojrzeć przeciwnika, który pojawił się znikąd. Poszedł za przy kładem Arszy nowa i rzucił się w stronę najbliższej osłony : zmutowany ch drzew. Kule wy rwały kawałki asfaltu tuż pod jego stopami, ale udało mu się bezpiecznie czmy chnąć za najbliższy pień. Chorąży i Krab ukry li się za sąsiednimi drzewami. – A niech to jasna cholera! – krzy czał Arszy now, nie przestając strzelać. – Skąd oni się wzięli i o co im chodzi, do czorta?! Tola przetarł zaparowane szkła maski przeciwgazowej. Zaczął widzieć lepiej. Mógł dojrzeć ludzi, z który mi jego niewielki oddział musiał się zetrzeć akurat w najmniej odpowiednim miejscu. Ale co to…?! Oni nie mieli masek przeciwgazowy ch! Przy jrzawszy się jednak, Anatolij zauważy ł, że jeden z przeciwników miał maskę bez karbowanego węża oraz ogumowany skafander ochronny. Dwaj nie brali udziału w wy mianie ognia, ponieważ nieśli na ramionach szerokie nosze. Zwinięty w materiał ładunek wy raźnie nie by ł ciężki, ale tragarze kroczy li tak ostrożnie, jakby nieśli coś bardzo kruchego. Całkowicie skupieni na swoim brzemieniu, nie zwracali nawet uwagi na strzały ! Anatolij gotów by ł przy siąc, że seria wy strzelona przez Arszy nowa drasnęła jednego z tragarzy. Ten pomy lił krok, zachwiał się, ale od razu odzy skał równowagę i szedł dalej. Za to towarzy sząca tragarzom grupa osłaniająca nie zamierzała zostawić Toli i jego partnerów w spokoju. Trzech strzelców, klęcząc, jak na strzelnicy, zaczęło faszerować baobaby ołowiem. Nawet nie próbowali się położy ć ani wy korzy stać ukształtowania terenu w charakterze osłony, tak jak zrobiłby na ich miejscu każdy choć trochę wy szkolony żołnierz. Dlaczego oni nie próbują znaleźć osłony ? Coś w postawie ty ch ludzi, mechanicznie odmierzony ch ruchach i ewidentnej, choć nie na pokaz obliczonej pogardzie dla niebezpieczeństwa przy pominało bohaterów komiksu przeglądanego kiedy ś w dzieciństwie przez Anatolija. By li podobni do manekinów albo anty czny ch posągów przebrany ch w mundury w panterkę. I ty lko człowiek w masce przeciwgazowej i wciśniętej na bakier czapce z otokiem, który dowodził strzelcami, zachowy wał się zupełnie inaczej. Kry ł się za plecami podwładny ch i machając rękami, dawał wskazówki. By ło coś bardzo znajomego w pory wczy ch gestach i przy sadzistej, zaokrąglonej postaci dowódcy. Anatolij wy celował w niego, omal nie pociągnął za spust i nagle poznał tę czapkę: dokładnie taką miał Nikita w dniu, w który m pojawił się na Wojkowskiej. Nikita?!
Czy li pozostali to… To jego żołnierze? Grupa dy wersy jna Toli? Artur… Sierioga?! A więc ekspery ment się udał. I teraz Tola będzie musiał walczy ć ze swoimi chłopakami. I albo on ich, albo oni jego. Sierioga i Maks nieśli nosze, a Grisza, Artur i Dima skierowali w stronę dawnego dowódcy huraganowy ogień. Z drzew, za który mi kry ł się Anatolij, dosłownie leciały drzazgi. Nikita, rzecz jasna, zupełnie nie spodziewał się tej poty czki przy wejściu do metra i teraz, jakby nigdy nic, chciał zlikwidować nieproszony ch gości. Jego chłopaki… Nawet nie zamierzały się bronić czy kry ć. By ły łatwy mi celami. Tola wziął na muszkę masy wną głowę Griszy. Choćby nie wiem jak ży wotni by li ludzie po metamorfozie genety cznej, to nie ochroni ich to przed kulą kalibru 7,62 w czoło. Tola wy puścił powietrze… Celownik przestał podskakiwać… Nie! Nie mógł się zmusić, by strzelić do dawnego towarzy sza. Najpierw Nikita… Może oprzy tomnieją sami, jeśli Tola zdejmie dowódcę… Ale enkawudzista osłaniał się ży wą tarczą z GML-ów i ciągle zmieniał pozy cję. Za to Arszy now najwy raźniej nie by ł senty mentalny. Celny m strzałem zdjął grubego Dimkę… Ten padł na bok, przeturlał się na plecy i obrócił w stronę przeciwnika, próbując konty nuować ogień w pozy cji leżąc, ale chorąży dobił go nową serią. Potem złapał się za brzuch i powoli legł na asfalcie podziurawiony kulami Grisza. Żegnaj, Grisza. Zamilkły ptaki Ochotnego Rjadu latające nad twoją głową… Krabowi udało się trafić pociskiem jednego z tragarzy. Seria z automatu cięła Maksa po nogach i, widocznie, uszkodziła ścięgna. Chłopak padł na kolana, a nosze przechy liły się tak, że owinięty czerwony m materiałem ładunek zaczął się z nich zsuwać. Anatolij patrzy ł, jak ginie jego oddział. I nic nie mógł zrobić. Jednak Nikita pozostawał cały i zdrowy. On wiedział, że nie jest nieśmiertelny … Tola przestawił automat na ogień pojedy nczy, wstrzy mał oddech i starannie wy celował. Jednak grubas znów ukry ł się za plecami swoich sługusów. – Odwrót! Do metra! Osłonią nas! – zawołał grubas tak głośno, że nawet Tola usły szał. Jeśli dotrą do wejścia na stację, dla Toli i jego dwóch towarzy szy to oznacza koniec. Grupę GML-ów wesprą oddziały Armii Czerwonej i trzej dy wersanci nie będą już mieli szans. Ich misja poniesie ostateczną klęskę, a ich ciała pożrą ogromne ślimaki… Oddział Nikity dokonał przegrupowania. Rannego Maksa zmienił przy noszach Artur. Sam Maksim czołgał się w stronę swoich, wlokąc nogi po asfalcie. GML-e strzelali w sposób tak skoordy nowany, że Arszy now, Krab i Tola nie mogli wy chy lić się zza drzew. Jednak Anatolija niepokoił nie ty le ostrzał, ile chęć Nikity, by wy nieść nosze z pola rażenia. Co na nich jest? Wy strzeliwszy na oślep długą serię w stronę swoich dawny ch żołnierzy, Anatolij ukry ł się za pniem. I nagle uświadomił sobie, że można wdrapać się po gałęziach na górę, wejść do budy nku! Z góry na pewno lepiej widać… Przeciwnik będzie jak na dłoni. Dolne gałęzie ogromnego baobabu zaczy nały rosnąć prawie na wy sokości człowieka, a na poziomie pierwszego piętra i wy żej wchodziły do okien, splatając się z gałęziami inny ch drzew. Anatolij zarzucił automat na plecy, zawisnął na konarze, podciągnął się i usiadł na nim okrakiem, a potem zaczął wchodzić coraz wy żej po powy kręcany ch gałęziach jak po stopniach kręty ch schodów.
Kule świstały mu nad samą głową, kilka z nich wbiło się w chropawy pień, a jedna drasnęła go w ramię. Ale Toli udało się przeczołgać po gałęzi przez otwór okienny. Przesadził parapet i zwalił się na usłaną odłamkami cegieł podłogę gabinetu na pierwszy m piętrze budy nku.
Rozdział 19
Odwołana metamorfoza Niesły chanie grube mury przy tłumiły trochę huk wy strzałów. Na pierwszy plan wy szły inne, na poły widmowe dźwięki. Anatolijowi wy dało się, że sły szy głosy tutejszy ch duchów, a może by ł to szum wiatru hulającego po zakamarkach na wpół zburzonego budy nku. Tak czy inaczej, miał ochotę iść dalej na palcach, stąpając najciszej, jak się da, żeby nie naruszy ć spokoju podopieczny ch wujka Fiedii. Z tego dziwnego stanu wy rwało Tolę dobiegające z placu przenikliwe skrzeczenie. Zapominając o duchach Łubianki, rzucił się do wy jścia z gabinetu, z rozbiegu przeskakując przez stertę zbutwiały ch drzwi. Kory tarz na pierwszy m piętrze by ł bardzo wąski, przez co wy dawał się dłuższy niż w rzeczy wistości. Anatolij minął dwa bliźniacze gabinety, skręcił do trzeciego i rzucił się do otworu okiennego. Sy tuacja na placu rady kalnie się zmieniła. W poty czkę wmieszała się trzecia strona. Na niebie nad Łubianką, przesłaniając tarczę księży ca skórzasty mi skrzy dłami, szy bowało pięć pterodakty li. Krab i Arszy now znaleźli się w korzy stnej sy tuacji, jako że by li osłonięci drzewami. Skrzy dlate jaszczury atakowały GML-ów znajdujący ch się na otwarty m terenie. W śmiertelny m pojedy nku starły się dwie potęgi równe pod względem nienawiści i siły ży ciowej. Tola zobaczy ł, że Grisza wstaje, a Dimka zaczy na się ruszać. GML-e otworzy li do pterodakty li huraganowy ogień, ale te nie zamierzały ustępować. Jeden skrzy dlaty jaszczur rzucił się na klęczącego Dimkę, wczepił się ostry mi pazurami w jego ramiona. I powoli, obciążony ty m ciężarem, wzniósł się w niebo. Dima jak desantowiec na spadochronie wciąż strzelał z automatu. Jaszczur wy puścił zdoby cz, zrzucając GML-a na asfalt, ale od razu znów go złapał. Ogłuszony upadkiem Dimka wy puścił broń i bezwolnie zawisł w łapach potwora. Kilka mocny ch machnięć skrzy dłami i jaszczur skry ł się za ruinami domów Teatralnego Projezda. Pozostałe potwory nadal atakowały. Jeden z nich złapał Griszę, drugi w locie potężny m uderzeniem dzioba urwał Arturowi pół głowy. Ten runął na ziemię, a nosze musiał podnieść Nikita. Anatolij strzelił do grubasa i omal nie trafił: kula strąciła enkawudziście czapkę z głowy. Nikita i Sierioga, ciągnąc po ziemi nosze, skry li się w przejściu między rozrośnięty m skwerem a budy nkiem, którego fasadę zdobiły olbrzy mie przerdzewiałe na wy lot litery „JA”. Przecież Nikita prze właśnie do szy bu wenty lacy jnego! Szy bciej, do drugiego okna… Może zdąży ich jeszcze przechwy cić… Ale zamiast tego Tola patrzy ł, jak jego oddział… Jak jego by ły
oddział idzie w swój ostatni bój. Jak walczy z latający mi potworami. I jak przegry wa. Na placu rozgry wał się finałowy akt tragedii i Anatolij po prostu nie mógł, nie miał prawa pozostać bezczy nny. Oparł łokieć o parapet, chwy cił wy godniej automat i wziął na cel najbliższego jaszczura. Ten krąży ł akurat nad placem, szukając zdoby czy. Po raz pierwszy pojawiła się możliwość prowadzenia celnego ostrzału z wy godnej pozy cji. Teraz już nie powinieneś się pomy lić… Po kilku celny ch trafieniach jaszczur ostro przechy lił się na lewe skrzy dło, obrócił się w powietrzu i wbił w budy nek Muzeum Politechnicznego. Czepiając się szponami ścian, runął na ziemię i zaczął się miotać w konwulsjach. Małe zwy cięstwo, jakie odniósł Anatolij, nie mogło wpły nąć na rezultat głównej bitwy. Pterodakty lowi udało się powalić na asfalt Maksa. Potwór usiadł na nim i wściekle młócił GMLa skrzy dłami i dziobem, rozszarpując zdoby cz. Fragmenty ciała i krew bry zgały na boki. W końcu jaszczur zy skał pewność, że zwy cięży ł ostatecznie, i wzleciał ponad plac. Na ziemię upadł samotny automat Maksa. Grisza jednak nie zamierzał się poddawać i wciąż walczy ł o swoje ży cie, znajdując się dwadzieścia metrów nad ziemią. Chy ba udało mu się wy jąć nóż i teraz ciął potwora po wrażliwy m brzuchu. Monstrum w końcu się poddało. Z gniewny m sy kiem potwór wy puścił zdoby cz. Grisza kilka razy przekoziołkował w powietrzu. Upadając ze strasznej wy sokości, zdołał spręży ście, z kocią gracją, wy lądować na nogi. Po kilku długich sekundach powoli wstał i uparcie ruszy ł w stronę zgubionego przez Maksa automatu. Nad placem Łubiańskim znów rozległ się terkot serii z karabinu. Grisza ostrzeliwał na przemian to pterodakty la rozszarpującego Dimę, to jego krążący ch po niebie pobraty mców. W końcu Tola otrząsnął się z odrętwienia i wy padł na kory tarz. Chrzęst potłuczony ch cegieł pod stopami, huk wy strzałów i wściekłe skrzeczenie ni to ptaków, ni to jaszczurów… W głowie plątała mu się jedna natarczy wa my śl: powstrzy mać Nikitę, nie pozwolić im zejść pod ziemię, nie pozwolić ani jemu, ani GML-owi z tajemniczy m ładunkiem trafić do metra. Cała zaraza musi zostać tutaj – na skażonej powierzchni. Anatolij przemknął jak wicher przez długi kory tarz do ściany szczy towej budy nku, wy jrzał przez okno i wy skoczy ł. Lądowanie nie by ło miękkie: stłukł sobie stopy, zatrzy mał się na parę sekund i by ć może dlatego pozostał przy ży ciu. Nikita stał przy kiosku szy bu wenty lacy jnego, stalowe drzwi by ły lekko uchy lone. U stóp grubasa walała się niepotrzebna już maska przeciwgazowa. W jednej ręce miał pistolet, drugą ściskał dźwignię zamknięcia. Sły sząc hałas, Nikita podniósł wzrok. Spojrzenia wrogów skrzy żowały się. Sekundę, dwie Nikita zastanawiał się, czy strzelać, czy nie, a potem pociągnął drzwi do siebie i wskoczy ł w powstałą szparę. Drzwi naty chmiast się zatrzasnęły. Kule z automatu Toli zostawiły ty lko duże wgłębienia w zardzewiały m metalu. Zbliży wszy się do drzwi, Anatolij szarpnął za klamkę. Bez szans. Teraz pomóc mógł ty lko Arszy now ze swoim zapasami materiałów wy buchowy ch. W poszukiwaniu chorążego Tola ruszy ł w stronę placu i nagle zdał sobie sprawę, że nie sły szy ani wy strzałów, ani skrzeku pterodakty li. Kakofonię zastąpiła całkowita cisza, od której Tola poczuł się nieswojo. Co jeśli w bitwie ze skrzy dlaty mi jaszczurami zginęli nie ty lko GML-e, ale i Krab z Arszy nowem? Starając się bezszelestnie stawiać kroki, skierował się w stronę skweru. Wkrótce napatoczy ła
się doskonała osłona: na granitowy m cokole leżał głaz, dość duży, żeby można by ło się za nim przy czaić. Tola podbiegł do niego i dojrzał część napisu, który zachował się na postumencie „Ten kamień został dostarczony przez Stowarzy szenie » Memoriał« ”… I za ty m właśnie kamieniem się położy ł. Nad jego głową zabrzmiał znajomy świst rozcinający ch powietrze skrzy deł. Anatolij poderwał automat, wziął na cel pikującego na niego pterodakty la i nacisnął spust. Nic. Klik. Kiedy zdał sobie sprawę, że bez sensu zmarnował ostatnie naboje na strzelanie do stalowy ch drzwi budki, zamiast przeładować broń, by ło już za późno. Skrzy dlaty potwór by ł zaledwie kilka metrów od niego… Ale wtedy z dalszego końca skweru dobiegł terkot serii z automatu. Swoi na ratunek! Pterodakty l wzbił się w niebo i nie zamierzając rezy gnować z łupu, zaczął krąży ć nad skwerem. Anatolij gorączkowo starał się załadować nowy magazy nek, kiedy usły szał czy jeś ostrożne kroki. Wy bawcą, który strzelał do skrzy dlatego potwora, okazał się wcale nie Krab ani Arszy now. O kilka kroków od Anatolija, mierząc do niego z automatu, stał Grisza. Jego twarz, pokry ta skorupą brudu i zaschniętej krwi, przy pominała maskę. Ubranie, poszarpane przez pterodakty la i przeszy te liczny mi kulami, zamieniło się w łachmany. Ale on nie czuł bólu i nie bał się utraty krwi. To by ł człowiek ze stali, oży wiony pomnik, bezlitosny golem. Wojownik, o jakim marzy li wszy scy dy ktatorzy we wszy stkich czasach, a stworzony przez emery towanego oprawcę po zagładzie ludzkości. Anatolij nie próbował uży wać broni. GML i tak strzeli szy bciej. Może powinien zdjąć maskę przeciwgazową, żeby Grisza zobaczy ł jego twarz i usły szał głos? Po raz pierwszy Tola znalazł się oko w oko z ty m potworo-człowiekiem… Tak bliskim – ile by ło bitew, ile razem pokonany ch dróg – i całkowicie obcy m. Nietutejszy m. Nie spod ziemi. Tola opuścił broń. I nagle Grisza zrobił to samo. Dlaczego? Rozpoznał w Toli by łego dowódcę? Rozpoznał współbrata w ekspery mencie? Czy po prostu jak bezduszny mechanizm przestał identy fikować Anatolija jako wroga, jako cel? Toli wy dało się, że utworzy ła się między nimi jakaś niewidzialna, delikatna więź. I dlatego GML nie… I wtedy, jak diabeł z pudełka, z krzaków wy skoczy ł Krab. – Nie strzelać! – krzy knął rozpaczliwie Anatolij, ale by ło za późno. Widząc Tolę i GML-a, Krab bez żadnego wstępu puścił celną serię w plecy Griszy. GML zrobił krok do przodu, zachwiał się, ale utrzy mał się na nogach. Obrócił się na pięcie i w ruchu, nie celując, odpowiedział Krabowi krótką, celną serią. Wszy stkie kule dosięgły celu: złodziej wy puścił automat, zamachał rękami i upadł na plecy. W ferworze walki zapomnieli o pterodakty lu, który skorzy stał z panującego na ziemi zamętu, żeby wy brać sobie najsłabszą i najłatwiej dostępną zdoby cz. Połowę skweru zasłonił ogromny cień. Latający jaszczur w locie zwalił Griszę na ziemię, wczepił się pazurami w leżącego bez ruchu Kraba i oderwał go od ziemi. Tola, bojąc się trafić Kraba, z opóźnieniem zaczął strzelać do skrzy dlatego potwora. Pterodakty l zdąży ł już nabrać sporej wy sokości. Zranić potwora udało się dopiero wtedy, gdy ten odleciał na dość dużą odległość. Ale skrzy dlate monstrum wy puściło swoją ofiarę. Ciało Kraba, wy glądające z daleka jak ciemna kropka, bły skawicznie zbliży ło się do ziemi i zniknęło w ruinach na wpół zburzony ch stalinowskich wy sokościowców.
Serce Anatolija ścisnęło się z bólu. Czuł się, jakby to on sam runął na ziemię. Odwrócił się w stronę Griszy i nagle huknęły wy strzały. Na jego oczach czaszka GML-a rozleciała się na kawałki, a pozbawione głowy ciało zrobiło kilka kroków do ty łu i do przodu, aż w końcu padło, brocząc krwią. Zaskoczony rozwojem wy darzeń Anatolij uzmy słowił sobie z przerażeniem, że ciąg koszmarów trwa. Bezsilnie opadł przed Griszą na kolana. – Strzelać prosto w bańkę to najpewniejszy sposób, żeby załatwić ty ch supermenów – oznajmił zadowolony z siebie Arszy now, wy chodząc zza pamiątkowego głazu. – A gdzie się podział Krab? Rozdzieliliśmy się, żeby szy bciej cię znaleźć, a teraz go ani widu, ani sły chu… Anatolij patrzy ł w milczeniu na chorążego: ten uśmiechał się błogo, dumny ze swojego triumfu. Zaprawdę, nie wie, co czy ni. Anatolij machnął ręką ze zmęczeniem. – Nie trzeba nikogo szukać. Kraba już nie ma, zabrał go jaszczur. Nikogo więcej tu nie ma. Dwóch zeszło pod ziemię i zamknęło drzwi od środka. – A od czego mamy mnie? – Arszy now zdjął plecak i potrząsnął nim. – Mam tu ty le troty lu, że w ciągu pięciu minut poślę tę budkę w kosmos! Idziemy, nie ma co się tu rozsiadać. Mamy jeszcze roboty po pas. Ech, dawno już nie miałem w rękach ładunków wy buchowy ch. Słowa Arszy nowa, jego dziarski głos zmusiły Tolę, by ruszy ł się z miejsca. Ledwie kilka minut wcześniej stracił jednocześnie dwóch przy jaciół. Korbut i Nikita muszą odpowiedzieć za śmierć jego chłopaków. Arszy now znał się na swojej robocie. Anatolij ledwie nadążał ze śledzeniem wprawny ch ruchów profesjonalisty. Ładunek został założony wedle wszy stkich reguł sztuki saperskiej. Chorąży kazał Anatolijowi odejść za róg najbliższego budy nku, zarzucił plecak na ramiona, pstry knął chałupniczo wy konaną zapalniczką i dołączy ł do towarzy sza. W ostatnim czasie zby t wiele by ło szumu i huku, dlatego wy buch wy dał się Anatolijowi niezby t głośny. Niemniej eksplozja spełniła swoje zadanie: metalowe drzwi z łoskotem padły na ziemię. Tola zamierzał od razu popędzić schodami w dół, ale przeszkodziła mu chmura py łu pozostała po wy buchu. Kiedy ty lko rozwiała się na ty le, że widoczne stały się metalowe schody, Tola jako pierwszy ruszy ł w dół. Na ósmy m, ostatnim podeście dy wersant zdjął maskę przeciwgazową, rękawice i zatrzy mał się przed znany mi mu już drugimi drzwiami. Anatolij nacisnął klamkę, żeby sprawdzić, czy będzie potrzebny materiał wy buchowy. Drzwi posłusznie się uchy liły. Chorąży, który ty mczasem zdąży ł do niego dołączy ć, otworzy ł je na oścież kopniakiem i zatoczy ł w powietrzu półkole lufą automatu. Nikogo. Anatolij przy stanął pośrodku betonowego sześcianu. Z nienawiścią popatrzy ł na drzwi prowadzące na podziemny cmentarz Łubiański. Wpadł na kory tarz… Korbut stał pod drzwiami laboratorium, przy ciskając do piersi plik teczek i papierów. Na widok by łego podopiecznego profesor zmienił się na twarzy, jęknął i upuścił dokumenty. Kartki z wy kresami i wzorami rozsy pały się wokół. Tola podszedł do profesora, wprost po nich depcząc. – Ewakuuje się pan, Michaile Andriejewiczu? – zapy tał. – Niech pan będzie tak uprzejmy i minutkę zaczeka. Jakkolwiek by by ło, by ły pacjent przy szedł w odwiedziny ! Korbut by ł najwy raźniej śmiertelnie przerażony. Próbował coś odpowiedzieć, ale ty lko bełkotał niezrozumiale. Całkiem niedawno Tola marzy ł o ty m, jak połamie ekspery mentatorowi żebra kolbą karabinu, ale teraz bał się, że zabije go jedny m ciosem i ty m samy m pozbawi się tej przy jemności, jaką jest szczera rozmowa.
Pośpiesznie obszukał naukowca, jak niegrzecznego chłopaczka, złapał go za ucho i pociągnął go do góry. Profesor stanął na palcach niczy m tresowany pudel. Tola zaprowadził Korbuta do laboratorium, szturchnięciem posadził w najbliższy m łóżku i przy sunął stojak z kroplówką. – No, profesorze… Ty le mi pan opowiadał o korzy ściach z przeobrażenia… Czy żby nie miał pan ochoty samemu spróbować? Oczy Korbuta zrobiły się okrągłe z przerażenia. – Nnna wszy stkie śśświętości… – Profesor zaczął się trząść. – Ty lko nie to… – Ależ niech pan da spokój! Stanie się pan doskonałą genety cznie istotą. Będzie pan mógł ujarzmiać tereny leżące na powierzchni! Będzie pan nie do pokonania dla moich kul. Może się zdarzy ć tak, że w ogóle nigdy pan nie umrze… – Nie trzeba… Po co to panu? – Po co to panu, profesorze? Po co by ło pozbawiać ży cia moich wierny ch towarzy szy ? Po co by ło zamieniać ży wy ch ludzi w maszy ny ? Po co by ło przekształcać człowieka? – Nie ma pan prawa! – A jakie pan miał prawo? – Prawo uczonego! Prawo geniusza! Zmienię świat! – Niestety – pokiwał głową Anatolij. – Niestety. Zmusił Korbuta, by wstał z łóżka, i siłą wepchnął go do otwartej komory bary cznej. – Nie uda się panu zmienić świata. Ale świat zaraz zmieni pana. Zatrzasnął drzwiczki komory bary cznej, zakręcił zawory … – Nie napinamy się – puścił oko do profesora. Ściany urządzenia zagłuszały histery czne krzy ki Korbuta. Ale za gruby m szkłem iluminatora by ło widać twarz szaleńca z odsłonięty mi i napęczniały mi ży łami. Na kory tarzu dały się sły szeć wy strzały. Arszy now! Tola zostawił Arszy nowa sam na sam z dwoma najgroźniejszy mi zabójcami! Chorąży by ł doświadczony m żołnierzem, ale nie da rady oprzeć się GML-owi i enkawudziście w wąskim kory tarzu. Niech to szlag! Tola rzucił się do drzwi. Nikita, odgry zając się z pistoletu, cofał się w stronę laboratorium. Żeby nie zaliczy ć kuli od Arszy nowa, Tola wy czekał, aż tłuścioch zrówna się z drzwiami, i podstawił mu nogę, po czy m wciągnął go za kołnierz do środka. Ten szy bko ochłonął z zaskoczenia i w mgnieniu oka by ł na nogach. Wy ćwiczony m ruchem wy konał rzut przez biodro. Anatolij poturlał się po podłodze. Kiedy wstał, Nikita trzy mał go już na muszce. Sy tuacja powtórzy ła się do najdrobniejszy ch szczegółów. Czarna źrenica pistoletu hipnoty zowała. Serce chciało wy skoczy ć Anatolijowi z piersi, w głowie waliły mu młoty. Arszy now, klnąc jak szewc, pędził na pomoc, ale i tak by ł spóźniony. Tola nie zdąży łby też uży ć automatu. – I to by by ło na ty le – powiedział Nikita. I strzelił. Celował dokładnie w środek czoła. Szans na przeży cie – zero. Tola widział, jak zgina się pulchny palec wskazujący, jak lufa przesuwa się nieco w dół… Koniec. Ale w ostatniej chwili ręka Nikity nagle drgnęła w bok i to dało Toli szansę. Wy dało mu się, że widzi zaokrąglony koniuszek wy latującego z lufy pocisku. W każdy m razie dobrze znał kierunek
lotu ołowianej pszczoły i odchy liwszy się o kilka milimetrów w bok, poczuł drganie strumienia powietrza przy skroni. Obok Nikity, jakby materializując się w brzęczący m rozrzedzony m powietrzu, stała Lena, anioł Toli. Anioł wy bawca. To ona zmieniła tor lotu kuli. Nikita rzucił jej wściekłe spojrzenie i uderzy ł ją na odlew w szczękę. Jej głowa odskoczy ła, a ona sama runęła na ziemię. Anatolij kopnął Nikitę czubkiem buta w przegub i pistolet wy leciał instruktorowi z dłoni, jak kamień z procy. Tola chwy cił grubasa za mundur, gwałtownie przy klęknął na jedno kolano i przerzucił przeciwnika przez plecy wprost na stoły zastawione instrumentami i kolbami. Łoskot spadający ch przy rządów i brzęk szkła rozpadł się w głowie Anatolija na czy nniki i zsy ntety zował w coś w rodzaju marsza triumfalnego. Zerwał się na nogi, odwrócił się w stronę Nikity, wziął zamach… Tamten wciąż jeszcze szamotał się na stole, a kiedy wreszcie się podniósł, stało się jasne, że pozostała mu mniej niż minuta ży cia: z rany w szy i sterczał mu długi odłamek szkła. Nikita wy szarpnął go, ale powstrzy manie fontanny krwi try skającej z przeciętej tętnicy szy jnej by ło niemożliwe. Nie zdając sobie jeszcze sprawy, że to koniec, grubas znów ruszy ł na przeciwnika, trzy mając odłamek odwrotny m chwy tem, jak nóż. Potem nagle zrozumiał, że nie dojdzie. Usiadł ciężko na ziemi… I zanim Tola zdąży ł pojąć, co się dzieje, wbił odłamek szkła w plecy nieszczęsnej dziewczy ny. Uśmiechnął się i umarł. Twarz Korbuta obserwującego walkę z Nikitą przez iluminator komory bary cznej poszarzała z przerażenia. Tola rzucił się do wy ciągniętego na podłodze ciała ukochanej. Ostrożnie wy ciągnął z rany szklane ostrze… W ślad za nim chlusnęła krew. Jelena zajęczała. Prawa strona… Pchnął ją po prawej stronie. Serce nie ucierpiało… Ale może umrzeć z upły wu krwi! Wzrok Toli padł na komorę bary czną. Szarpnął za zamknięcie, podniósł pokry wę. Korbut trząsł się z przerażenia. – Ppproszę… Ppproszę… – Potrafisz operować?! – Ppproszę… – Zatrzy maj krwotok! By dlaku! Uratuj ją! Uratuj ją, a ja zachowam cię przy ży ciu! Korbut, złamany, w mokry ch spodniach, nie wierząc własny m uszom, wy czołgał się na zewnątrz. Oglądając się na Tolę jak zbity pies, podkradł się do dziewczy ny i obmacał ranę. – Pppołóż ją na stole… ja zrobię. Zrobię. W ranie są odłamki… ja wszy stko zrobię. Anatolij wziął swojego anioła na ręce i przeniósł ją na kuszetkę. Korbut powlókł się do szafy, wy jął z niej skalpel, spiry tus, bandaże. Tola wy mierzy ł w niego broń: kto wie, do czego jest teraz zdolny ten potwór? Korbut naciął ranę, założy ł zaciski… I wtedy coś pstry knęło Toli przy uchu. Podniósł wzrok. Tuż przed nim stał Sierioga. Jego Sierioga. Przy jaciel od ósmego roku ży cia. Sportowiec i konstruktor przy rządów treningowy ch z siłki na Hulajpolu. Sierioga, któremu Tola cy tował Kropotkina i opowiadał o misty ce w Mistrzu i Małgorzacie. Sierioga, którego matka przy garnęła osieroconego Tolę. Białe kafelki na ścianie tunelu Wojkowskiej, brezentowe ściany siłki, portret
Che Guevary i niekończące się tunele przeby te ramię w ramię. Sierioga trzy mał lufę automatu przy skroni Toli. Jego oczy by ły puste. Patrzy ł na Korbuta. Na swojego twórcę i oprawcę. Na swojego pana. A Korbut patrzy ł teraz na niego. – No, zdaje się, że wiatr się odmienił – stwierdził profesor całkiem inny m tonem. – Siery – powiedział Tola do swojego przy jaciela z dzieciństwa. – Sierioża… To przecież ja… Tamten prześlizgnął się niemrugający m wężowy m spojrzeniem po twarzy Toli i nic nie odpowiedział. – Zabij go – rozkazał Korbut. Sierioga kiwnął głową. Na kory tarzu huknęło, buchnął gry zący dy m i na progu pojawił się Arszy now. – Niech to dunder świśnie – powiedział w szoku. – Ale numer. Sierioga z niewy obrażalną szy bkością odwrócił się i wy rżnął chorążego kolbą w szczękę. Arszy now poleciał na ścianę i osunął się na ziemię. Anatolij machinalnie podniósł rękę z pistoletem i nacisnął spust. Huknął strzał. Kula trafiła Siergieja u nasady szy i, chłopak padł jak ścięty. – Wy bacz, Sierioża – powiedział Anatolij z bólem w głosie. – Nie chciałem tego. – To grzech, panie kolego – rzucił szy derczo Korbut ze swojego miejsca. – Potworem Frankensteina jest on, a zabiłeś go ty … Dziewczy na jęknęła i poruszy ła się na łóżku. Prześcieradło, na który m leżała, całe nasiąkło krwią. – Konty nuuj operację, by dlaku! – nakazał Anatolij. Arszy now, klnąc na czy m świat stoi, stanął na niepewny ch nogach. – Ciekawie tu u was – wy mamrotał niewy raźnie. – Popilnuj go – poprosił Tola chorążego. Arszy now wziął profesora na muszkę, a Tola przy klęknął przed Sieriogą. Ten leżał twarzą do dołu, a dookoła rozlewało się całe morze czerwonej, tak bardzo czerwonej krwi. Zwy kłej ludzkiej krwi. Kula weszła mu w poty licę, a to znaczy, że wy latując, urwała mu pół twarzy. Tola zwy czajnie bał się odwrócić przy jaciela na plecy. – Grzech – powtórzy ł. – Grzech. Na kory tarzu zadudniły wojskowe buciory. Korbut zaszy wał ranę. – Będzie ży ć – powiedział profesor z niezadowoleniem, patrząc Toli w nasadę nosa. Anatolij wziął dziewczy nę na ręce. Popatrzy ł na Michaiła Andriejewicza. – Trzy maj tę swołocz na muszce – nakazał Arszy nowowi. – Przecież zagwarantował mi pan ży cie – zakasłał Korbut. – Ale nie obiecałem panu wolności. Idzie pan z nami. Wy chodząc z przeklętego laboratorium, Arszy now cisnął za siebie kostkę troty lu i starannie zamknął ogniotrwałe drzwi.
Rozdział 20
Los faraona Kiedy znaleźli się na kory tarzu, Anatolij i chorąży rzucili się do wejścia do tunelu. Waliły stamtąd kłęby dy mu i coś świstało i sy czało na zmianę. Coś wielkiego i ciężkiego sunęło w białoszarej chmurze tuż obok nich. – Co tu się wy prawia? – Arszy now przy stanął skonfundowany. – Zdaje się, że to nie dy m, ty lko para wodna – zauważy ł Tola. Jelena kaszlnęła, próbując coś powiedzieć. Powoli i z trudem podniosła powieki. Oczy miała zamglone bólem. Tola wstrzy mał oddech, wsłuchał się w jej szept. – Przecież to parowóz! – zawołał. – Jaki, do licha, parowóz?! Czy ś ty oszalał?! – wy bałuszy ł na niego oczy Arszy now. – Sły szy sz to sapanie? To parowóz! Wszy stko się układa! Rozumiesz? Wszy stko się układa! To, co nieśli GML-e na Łubiance! I to, co mówiła Lena o Mauzoleum-2! Chorąży patrzy ł na niego jak na śliniącego się debila. Korbut kręcił głową na wszy stkie strony, mając jeszcze nadzieję uciec. – Rób, co mówię! Uratujemy się! – wrzeszczał Anatolij. Arszy now w końcu mu uwierzy ł i wskoczy li do tunelu. By ł tam! Prawdziwy ! Spowity kłębami dy mu i pary pociąg żałobny przesuwał się powoli obok nich, skrzy piąc stalowy mi stawami korbowodów, przy pominał ogromną zieloną szarańczę, która zabłądziła w podziemiach metra. Główne części przy sadzistego metroparowozu – długi cy lindry czny kocioł parowy, kabina maszy nisty i tender, na który m wznosiła się góra węgla, by ły pomalowane jaskrawozieloną farbą. Niski komin w kształcie stożka wy pluwający w sufit kłęby szarego dy mu, korpus wielkiego reflektora, lampy na zderzaku i dy mnica – by ły czarne. Obręcze kół bły szczały mleczną bielą, natomiast łączące je wiązary, stawidła i korbowody cieszy ły oczy jaskrawą czerwienią. Sądząc z żółtawego blasku poręczy, by ły one wy konane z polerowanego mosiądzu. Na kabinie maszy nisty namalowano „JS 293” i „1937”, a na przy pominający m tarczę froncie kotła parowego widniał dobrze znany profil kremlowskiego górala*, który okazał się na ty le dalekowzroczny, że przewidział nawet konieczność uży cia metroparowozu. Zasłaniając się Korbutem niczy m ży wą tarczą, Arszy now podkradł się do samej kabiny, podskoczy ł, złapał maszy nistę za nogę i ściągnął go w dół. Grzbietem dłoni w gardło – i pod koła. – Dawaj tu swoją panienkę!
Tola, nie zatrzy mując się, podniósł troskliwie Lenę, chorąży odebrał ranną, potem wciągnął za kołnierz profesora. Jako ostatni wdrapał się Anatolij. Kiedy znaleźli się w środku, rozejrzeli się dookoła. Lokomoty wa ciągnęła platformę. Jej boki pokry wała czerwona tkanina z czarną lamówką. Pośrodku platformy wznosił się szklany prostopadłościan sarkofagu. Wewnątrz leżał do połowy przy kry ty czarny m suknem Lenin, niemal nienaruszony. Tola ze zdziwieniem zauważy ł, że linia włosów na ogolonej głowie wodza proletariatu została nary sowana ciemny mi kropkami. Jedna ręka by ła zaciśnięta w pięść, palce drugiej by ły rozchy lone. W czarny m garniturze i czarny m krawacie w białe grochy wy glądał jak człowiek, który zasnął w swoim gabinecie na kanapie po stresujący m dniu pracy. Na peronie, śmiejąc się wesoło, gadało o czy mś czterech żołnierzy warty honorowej w mundurach Armii Czerwonej z lat dwudziesty ch z granatowy mi strzeleckimi naszy wkami na bluzach i w czapkach budionowkach z czerwoną gwiazdą. Arszy now uśmiechnął się z zadowoleniem, widząc, że są uzbrojeni w stare mosiny, i chwy cił wy godniej ukochany automat Kałasznikowa. Czerwonoarmiści szy kowali się raczej na udział w teatralnej inscenizacji niż na starcie zbrojne. Anatolij położy ł oprzy tomniałą Jelenę w kabinie parowozu i w panice rozejrzał się dookoła. Nie spodziewał się zupełnie, że zobaczy taką liczbę mechanizmów sterowniczy ch i przy rządów kontrolny ch w przedpotopowej maszy nie. Masa zaworów, dźwigni, manometrów i wodowskazów… Jak ma sobie z ty m wszy stkim poradzić?! Bez Leny nijak nie dałby rady i przejażdżka skończy łaby się od razu tutaj, na Dzierży ńskiej. Ale ona, ranna, kaszląca krwią, z trudem wstała i niepewny m krokiem ruszy ła w stronę przy rządów. Odciągnęła do końca regulator pary, szarpnęła za podwieszony na łańcuszku uchwy t. Rozległ się przenikliwy świst. – A dy skretniej się nie da? – zawołał Arszy now, przekrzy kując sy k pary. – Zauważą nas przecież w try miga! – Inaczej kocioł wy buchnie – potrząsnęła głową dziewczy na. – A teraz… naprzód… Parowóz wściekle zasy czał. Drgnęły korbowody, ze zgrzy tem i piskiem zakręciły się w miejscu koła, zaczepiły o szy ny i pociąg zaczął majestaty cznie pły nąć przez tunel, powoli nabierając prędkości. Żołnierze w budionowkach patrzy li z zaskoczeniem w ślad za odjeżdżający m pociągiem. W końcu zorientowali się, co i jak, i zaczęli strzelać, celując w kabinę maszy nisty. Szy ba pękła i posy pała się odłamkami. Arszy now wy chy lił się do połowy z kabiny i jedną ręką posłał w ich stronę długą serię. Anatolij zasłonił Jelenę swoim ciałem. Żołnierze warty honorowej rzucili się w ślad za parowozem, strzelając w biegu. Na szczęście stare karabiny miały niską szy bkostrzelność. Czerwonoarmiści często się zatrzy my wali, żeby przeładować broń. Nie mieli szans, by strzelać celnie. Kilka zabłąkany ch kul trafiło w sarkofag, ale ten został zrobiony z pancernego szkła i ołów ze stary ch trzy liniówek nie zrobił mu najmniejszej krzy wdy. – Nie strzelajcie do dziadka! Nad dziadkiem się zlitujcie! – zarechotał Arszy now. Jelena odkręciła do końca zawór dopły wu pary. Parowóz z ry kiem zanurkował w czarnej gardzieli tunelu. Arszy now znalazł na podłodze grube rękawice palacza i łopatę, złapał obiema
rękami za trzonek i zaczął wrzucać węgiel przez drzwiczki paleniska. Dzierży ńska została za nimi. Wskazówka tachometru przesunęła się za znaczek „10”. Nabierając prędkości, pociąg mknął w stronę prospektu Marksa. Korbut, blady i wy straszony, siedział na podłodze kabiny. Anatolij, rozkoszując się jazdą, wy chy lił się przez okno. Rozpaloną twarz owiewał mu siny strumień powietrza. Nie zwy kły anemiczny przeciąg metra, ale prawdziwy, ostry i rześki wiatr. Wraz ze wzrostem prędkości coraz trudniej by ło oddy chać przez spaliny z paleniska i gorący wicher, który wpadał do kabiny ze zdwojoną siłą. Ale wszy stko to przestało mieć znaczenie, gdy pociąg wtoczy ł się na prospekt Marksa. Parowóz wpadł na stację, przery wając przeciągniętą w poprzek torów czerwoną wstęgę. Widzowie uśmiechali się radośnie i machali papierowy mi kwiatami. Ale pociąg żałobny nie zwalniał! Zaczął się popłoch. Reprezentacy jnie wy glądający mężczy zna, ubrany prawie tak samo jak i sam nieży jący wódz, ale ze szkarłatną kokardą na klapie mary narki, rzucił się za parowozem z krzy kiem. – Zostaw im Włodzimierza Iljicza! – poprosiła Jelena. – Proszę cię. – Dziadek jest naszy m zakładnikiem! – krzy knął Arszy now. – Pojedzie z nami do końca! – To dla mnie bardzo ważne, naprawdę – powiedziała Lena. – Ja w niego wierzę, rozumiesz? – Zetrą nas w py ł, jeśli im go oddamy ! – wołał Arszy now. – Ty lko dlatego nie uruchamiają ciężkiej arty lerii! – Jestem gotowa z tobą uciec. Dokąd zechcesz – Lena traciła siły i jej głos stawał się coraz cichszy. – My wszy scy zasłuży liśmy na odpoczy nek. I on… On też. Jej oczy się zamknęły, zachwiała się. Tola nabrał pełną pierś powietrza i popędził na drugi koniec lokomoty wy. Pod obstrzałem, pochy lony, zaczął odczepiać platformę z ciałem wodza. Udało się! Wagon został w ty le za parowozem, stopniowo zaczął zwalniać. Anatolij rzucił ostatnie spojrzenie na jedy nego pasażera pociągu. W pewny m momencie wy dało mu się, że Lenin Wiecznie Ży wy popatruje na niego chy trze spod niedomknięty ch powiek. Zabrzmiały pierwsze wy strzały, ogień od razu stał się bardziej zaciekły. Kula ciachnęła Tolę po policzku, druga wbiła mu się w udo. Zamachał rękami i upadł. Teraz, kiedy platforma z wodzem nie zasłaniała już parowozu, ten stał się łatwy m celem. Sy tuację uratował Arszy now. Doskoczy ł z kostką troty lu, zapalił lont i rzucił ją w ślad za platformą z Leninem, która zdąży ła już wjechać do tunelu. Zagrzmiała eksplozja i sklepienie tunelu runęło, grzebiąc pod ty siącami ton ziemi wodza w jego szklanej trumnie i odcinając drogę pościgowi. – Mówią, że temu, kto pogrzebał zmarłego, Bóg odpuszcza trzy grzechy – powiedział Tola. – To czemu wcześniej tego nie mówiłeś?! – zawołał wesoło Arszy now. – Teraz będę sobie czy ścił karmę! A jeśli sam ty ch zmarły ch sprzątnąłem, to też się liczy ? Parowóz pędził z pełną prędkością, zbliżając się do granic włości czerwony ch. Następną stacją by ła Biblioteka imienia Lenina na tery torium Polis. Tola wstał i mocno uty kając, ruszy ł w stronę kabiny. Przy przy rządach stał Korbut. Stał, czule obejmując Jelenę… Nie, nie obejmując, lecz przy ciskając ją do siebie. W jednej ręce trzy mał rewolwer – widocznie należący do przebogatego arsenału Arszy nowa. I lufa skierowana by ła wprost w podbródek nieszczęsnej
dziewczy ny. Przed nimi dały się sły szeć przestraszone krzy ki: na blokadach zaczęła się prawdziwa panika. Wielotonowa żelazna machina, nabrawszy obrotów, niczy m miażdżący wszy stko na swojej drodze młot staroży tny ch bogów, pędziła naprzód. Nikt nie zdoła jej zatrzy mać… Arszy now chwy cił łopatę i dorzucił węgla. I wtedy Korbut pociągnął hamulec bezpieczeństwa. – Naduży wa pan mojej łaskawości – wy cedził Anatolij. Zapomniawszy o bólu, jedny m skokiem znalazł się w kabinie parowozu i celny m ciosem odepchnął rewolwer od swojej ukochanej. – Koniec z ekspery mentami! – Anatolij wy rzucił profesora z kabiny. – Obskuranci! Nie zatrzy macie postępu! – wy krzy czał tamten, wdrapując się na poszy cie kotła parowego. Balansując jak ekwilibry sta, profesor ruszy ł w stronę dziobowej części parowozu i komina. Spowijały go teraz kłęby pary i niełatwo by ło w niego trafić. – Pojedźmy do Polis! – zawołał szy derczo Korbut. – Tam cenią naukę! Tam zacznę nowe ży cie! I wtedy parowóz uderzy ł w osłonę posterunku. Przechy lił się na bok i szarpnął tak, że Anatolij musiał złapać się poręczy obiema rękami. Rozległ się zgrzy t i szczęk. Anatolij my ślał już, że parowóz się wy koleił i zaraz zacznie zry wać tubingi ze ściany tunelu. Korbut chwy cił się komina parowozu i ustał na nogach. Maszy na wy równała i znów nabrała prędkości. Przed nimi pokazał się drugi posterunek. Przerażeni żołnierze zostawili automaty i rzucili się na boki od wy pełniony ch piaskiem worków. Anatolij nie sły szał ich krzy ków, ale widział rozdziawione usta i wy krzy wione przerażeniem twarze. Potężne uderzenie bufora rozrzuciło worki z piaskiem na obie strony. Profesor zamachał rękami, złapał za komin, ale ty m razem nie utrzy mał się i poleciał w dół – dokładnie pod koła mechanicznego potwora. Pełny triumf postępu naukowo-technicznego. * Kremlowski góral – określenie Józefa Stalina z wiersza Osipa Mandelsztama, za który poeta zginął w łagrze (przy p. tłum.).
Epilog Parowóz znieruchomiał przy peronie stacji Biblioteka imienia Lenina, akurat pod eleganckim transparentem z napisem „Witamy w Polis” rozciągnięty m nad torami. Z kabiny wy szedł, ciągnąc za sobą nogę, postawny mężczy zna. Umorusany, z rozciętą twarzą i niemal całkowicie siwy. Na rękach niósł dziewczy nę, całkiem bezwładną. W ślad za nimi pokazał się potężnie zbudowany mężczy zna z twarzą żołdaka. Tłum zawrzał. – Lekarza! – zawołał ten siwy. – Lekarza! Tola nie mógł znaleźć sobie miejsca. Z sali operacy jnej wy nosili zakrwawione prześcieradła, do środka wślizgnęła się pielęgniarka z miednicą gorącej wody. Anatolij próbował pochwy cić jej spojrzenie, ale ta uciekała wzrokiem. Wy glądało na to, że by ło naprawdę źle. W poczekalni panował półmrok: pod sufitem paliła się jedy na żarówka. Dlatego pewnie nie od razu zauważy ł siedzącego w dalszy m rogu pomieszczenia wy sokiego mężczy znę w płaszczu z kapturem i wy łączoną latarką w dłoni. Rozpoznawszy starego znajomego, zerwał się z ławki. – Wy jdzie z tego? – Pomożemy – mruknął Dróżnik Obchodowy. – Szkoda dziewczy ny. – A ja? – zapy tał Anatolij. – Dokąd mam iść? – Dokąd chcesz – wzruszy ł ramionami Dróżnik. – Twoje zadanie zostało wy konane. Jesteś wolny m człowiekiem. Całe metro jest twoje. – W takim razie pewnie zostanę tutaj, w Polis – powiedział Tola. – Z Leną. Spróbuję zacząć nowe ży cie. Tak jakby m by ł inny m człowiekiem. – Nie chcesz wrócić na Hulajpole? – Nie ma tam już żadnego z moich ludzi. I trzeba tam wierzy ć w proste prawdy. A mi teraz trudno… wierzy ć. – To minie – powiedział Dróżnik. – Zagoi się. Wstał z miejsca. Zbliży ł się do Toli. Podniósł rękę i odrzucił kaptur. I Anatolij zobaczy ł człowieka o surowej twarzy i posiwiałej głowie. Swoje lustrzane odbicie. Tola uśmiechnął się. – Ale jeszcze się spotkamy ?
– Oczy wiście. W końcu musimy jeszcze razem znaleźć te szy ny … Które lśnią nawet w najciemniejszy ch tunelach. Na razie, żołnierzu, to po prostu postój. Na progu pojawił się Arszy now – gładko ogolony, świeży, ani trochę nie roztaczał woni alkoholu. – Tola! Z kim ty tu rozmawiasz? – zapy tał zaskoczony, wpatrując się w półmrok. – Z losem – cicho odparł tamten. Drzwi sali operacy jnej uchy liły się. Na zewnątrz wy jrzał zmęczony chirurg w zielony m kitlu. Tola rzucił się do niego, złapał za rękę. Lekarz uśmiechnął się i poklepał chłopaka po plecach. – Wszy stko będzie dobrze.
UNIWERSUM METRO 2033 Portal miłośników książek z serii Metro 2033 Dołącz do społeczności portalu, publikuj swoje teksty i grafiki, oceniaj i komentuj twórczość innych i bądź na bieżąco z wydarzeniami związanymi z postapokaliptycznym światem Dmitrija Glukhovsky’ego. www.metro2033.pl facebook.com/metro2033pl twitter.com/metro2033pl