Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpła...
12 downloads
19 Views
2MB Size
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki
1 To właśnie mnie chce kupić. Elegantka twierdzi, że weszła do butiku w kurorcie, aby kupić sweter, ale to właśnie ode mnie nie może oderwać wzroku. Ma na sobie jedwabny kostium koloru kości słoniowej, ozdobiony diamentami, doskonale dopasowany do jej figury przypominającej klepsydrę. Jak na kobietę w średnim wieku ma nieskazitelną twarz. Błyszczące kasztanowe włosy spływają na ramiona, a gładkie,
wypielęgnowane
przez
manikiurzystkę
dłonie
upiększone
są
klejnotami. Wygląda, jakby nie odstępował jej stylista, pilnując, aby w każdym szczególe była nienaganna. Eskortuje ją dwóch ochroniarzy - opalonych, rosłych blondynów o posturze kulturystów. Mają szkliste oczy w kolorze fuksji i fioletową lilijkę wytatuowaną na prawej skroni, tak jak ja. Przesuwa bladoróżowymi palcami po jasnobłękitnym kardiganie, badając jakość tkaniny, ale wzrok utkwiła we mnie. To mnie ocenia pod względem jakości. - Czy ona jest na sprzedaż? - pyta w końcu Marisę, szefową butiku. Jej głos jest lekko chropawy, jak u dziecka. Pytanie wypowiada ze swobodą, ale cicho, jakby miała zafundować sobie wielką, kalorycznie zabójczą kremówkę. Marisa, która jest także najbardziej elitarną brokerką na Dominium, potwierdza nieznacznym skinięciem głowy. W butiku sprzedaje się odzież i... ludzi. O ile w ogóle można uważać nas za ludzi. Tutaj, na Dominium, istoty ludzkie nazywają nas „klonami” lub „replikantami”. Ja mam na imię Elizja, bo tak zdecydowała doktor Lusardi, gdy się wyklułam. Urodziłam się zaledwie kilka tygodni temu. Mam jednak szesnaście lat. Nie wiem nic o mojej Pierwszej, dziewczynie, której klonem jestem. I raczej niczego się już na jej temat nie dowiem. Abym ja mogła powstać, ona musiała umrzeć.
Znajdujemy się w osobnym pokoju: tylko ja, elegantka i Marisa. Żadnych ochroniarzy, żadnych klientów, nie ma też innych klonów. Ściany pokoju są całe białe. Matowe firanki się wydymają, wpuszczając przez duże wykuszowe okno pierwszorzędny tlen, jeden z walorów Dominium. Pokój ma odzwierciedlać spokój i ciszę, z których słynie ta wyspa położona na równikowych morzach. Z okna
rozciąga
się
szeroki
widok
na
Io
- otaczające
ją
spienione
fioletowoniebieskie morze. Zastanawiam się, co kryje się w jego wodach, że budzą tak wyjątkowe odczucia. Dla mnie jest to jednak niepojęte: uzasadnienie należy do sfery ludzkich emocji, nie do logiki. Ludzie potrafią wydać oszczędności całego życia, aby przez chwilę pławić się w Io. A ja, choćby mnie wrzucono
w jego
toń,
abym
mogła
się
rozkoszować
wszystkimi
przypisywanymi mu mistycznymi właściwościami - i tak nic nie poczuję. Nie mam duszy. Elegantka obmacuje mnie, jakbym była owocem na targu. Delikatnie ugniata moje ciało, najpierw ramiona, potem uda. Naciska dłońmi łopatki, by sprawdzić, czy mam silne plecy, przeczesuje ręką włosy. - Jest śliczna - stwierdza. - Pani Bratton, sytuacja powinna być jasna pod względem prawnym, więc musi sobie pani zdawać sprawę, iż to egzemplarz typu beta - uprzedza Marisa. - Doktor Lusardi nie dopracowała jeszcze serii nastolatek. Wyciąga rękę do moich ramion i odgarnia włosy, żeby klientka mogła wyraźnie zobaczyć laserowe oznakowanie na szyi: słowo „beta” wytatuowane fioletowym tuszem. - Rozumiem, że to wpływa na jej cenę - mówi miękkim głosem elegantka zwana panią Bratton. Mój chip podpowiada mi: „Właśnie trwa dobijanie targu”. - Oczywiście - odpowiada Marisa. - Doktor Lusardi będzie zachwycona, że ktoś z pani pozycją chce wypróbować nastolatkę typu beta. Pani Bratton kieruje na mnie wzrok.
- Jak się nazywasz, moja droga? - Elizja - odpowiadam. „Elizja”. „Elizja”. Wciąż słyszę, jak doktor Lusardi uczy mnie wymawiania mojego imienia i nazwy wyspy: „Dominium”. Klony budzą się bez zdolności do mówienia. Po wykluciu potrzeba dnia lub dwóch, by przemówiły. „Elizja”. „Dominium”. - Sądzę, że doskonale się nadasz do naszego domu, Elizjo. Bardzo nam brakuje nastolatki od czasu, gdy Astrid, moja najstarsza córka, wyjechała na Kontynent, żeby studiować. - Po przerwie dodaje: - Na uniwersytecie Biome. - Gratuluję - mówię, bo wiem, że tak właśnie należy powiedzieć rodzicowi, którego dziecko dostało się na prestiżową uczelnię. - To wielki powód do dumy. Pani Bratton się rozpromienia. - Owszem, szkoda tylko, że Astrid jest tak bardzo pochłonięta studiami. Twierdzi, że w czasie roku akademickiego nie może nas odwiedzać. Tak bardzo nam jej brakuje. Od jej wyjazdu młodszy brat i siostra stali się marudni. - Urywa, by przed podjęciem ostatecznej decyzji zmierzyć mnie wzrokiem od stóp do głów. - Tak, zdecydowanie potrzeba nam nowej dziewczyny. Czy chciałabyś być z nami? - Tak, proszę pani - odpowiadam. Nie ma dla mnie znaczenia, czy będę tkwiła w tym sklepie, czy w jej domu. Mój chip podpowiada mi jednak, żebym odpowiednim tonem wyraziła entuzjazm, który utwierdzi panią Bratton w przekonaniu, że decyzja o zakupie jest właściwa. - Ma nienaganne maniery - zachwala Marisa. - W rzeczy samej! - przytakuje pani Bratton. - To wielki postęp, gdy się pomyśli, jak bezczelne mogą być prawdziwe nastolatki. - Uśmiecha się ciepło. - Wiem, bo kilkoro wychowałam. Marisa odsyła mnie z powrotem do sklepu i kończy negocjacje z panią
Bratton. Mam sobie wybrać ładne, ale skromne ubranie do mojego nowego domu, w którym będę służyć nowej właścicielce. Biorę jasnobłękitny sweter, który spodobał się wcześniej pani Bratton, białą bluzkę i jednolitą niebieską spódnicę, pod kolor swetra. Mundurek dla początkujących. Wkładam nowy strój. Nic więcej nie potrzebuję. Aha, jeszcze tylko jedno: muszę pożegnać się z Becky. Becky to druga nastolatka typu beta wystawiona na sprzedaż w butiku. Gdy tylko przyjechałam, powiedziała mi, że bety trudniej się sprzedają, ponieważ nie ma gwarancji, że będą działały zgodnie z zaprogramowaniem. Becky i ja jesteśmy nastolatkami typu beta, pierwszymi z tej serii. Opowiadała, jak doktor Lusardi uświadomiła jej zaraz po wykluciu, że bety mogą najwyżej przyciągnąć łowców nowości, poza nimi mało kto się skusi. Dorośli raczej nie przepadają za nastolatkami; wielu z nich stara się nawet zapomnieć, że były czasy, gdy sami mieli naście lat. Becky sądzi, że egzemplarze beta będą traktowane jako eksperyment, dopóki doktor Lusardi nie zdoła wyprodukować niemowląt i dzieci, bo dopiero te mogłyby zawojować rynek. Choć oficjalnie Becky jest wystawiona na sprzedaż, nikt nie oczekuje, że zostanie kupiona. Przeznaczono ją więc do pracy w butiku, żeby utrzymywała porządek, podawała napoje i sprzątała po wizytach klientów. Ze swoim niefortunnym wyglądem Becky nie ma szans na awans do wyższej kasty klonów, złożonej z towarzyszy i towarzyszek, szefów kuchni, kamerdynerów, kontrolerów tlenu, instruktorów sportu i - mających najwyższą pozycję - ”luksatorów”,
czyli
asystentów
spełniających
luksusowe
potrzeby
mieszkańców wyspy. Becky wykluła się kilka miesięcy temu, z szopą brązowych
włosów
kręconych
niczym
splątane
szczurze
ogony,
z bladoróżowymi oczami w odcieniu fuksji i niezdrową, pożółkłą cerą. Jest też otyła, przynajmniej o dwa rozmiary grubsza od ideału piękna wyznawanego na wyspie - perfekcyjnej, nieskażonej cellulitem Miss Bikini. Doktor Lusardi uważa, że jestem najdoskonalszym egzemplarzem ze
wszystkich beta, bez względu na wiek. Mój wygląd odpowiada obowiązującemu na Dominium kanonowi piękna, tak jak powinien mu odpowiadać wygląd wszystkich klonów. Według załączonej holograficznej broszurki moje wymiary są wzorcowe. Ładnie wyrzeźbione mięśnie sugerują, że moja Pierwsza była sportsmenką lub tancerką. Doktor Lusardi stwierdziła, że „wyglądam milusio”. Mam wspaniałe jasne włosy w miodowym odcieniu, skórę muśniętą słońcem i brzoskwiniowokremową cerę. Moje oczy, najtrudniejsza - zdaniem doktor Lusardi - rzecz, są bez zarzutu. Są niczym landrynki w odcieniu jasnej fuksji, z powiekami
w kształcie
migdałów
i gęstymi
brązowymi
rzęsami;
zaprojektowane tak, by wyrażać łagodność i nie odstraszać właścicieli. Świetliste oczy klonów widziane z dystansu mają przyciągać ludzi i dawać im poczucie bezpieczeństwa. Z bliska wydają się jednak puste. Dlatego ludzie raczej unikają patrzenia nam prosto w oczy, co - jak mi uświadomiono - uchodzi za towarzyski nietakt: oczy, w których nie widać duszy, są przerażające dla oczu, z których dusza wyziera. - Więc masz być towarzyszką? - pyta Becky. - Ekstrafucha. Czuję nagłe ukłucie w sercu. To tak, jakby miało się tęsknić za tą drugą betą. Wiem jednak, że to tylko z powodu mojego chipa, który potrafi naśladować ludzkie reakcje i nie ma nic wspólnego ze zdolnością do prawdziwej tęsknoty za Becky. Nic do siebie nie czujemy. Nie ma takiej potrzeby. Nie wiem jednak, dlaczego na myśl o opuszczeniu drugiej bety odczuwam pustkę w środku. Muszę się jeszcze tak dużo nauczyć: o wyspie, o chemii własnego ciała. Jestem zupełną nowicjuszką. - Dopiero co wystawiono cię na sprzedaż, a już znaleźli się chętni. Moje gratulacje - dorzuca Becky. - Może, gdy się rozejrzę w nowym domu, spytam o jakieś odpowiednie dla ciebie zajęcie. - Dzięki - odpowiada Becky, udając wdzięczność za propozycję będącą bez pokrycia, o czym obie wiemy. - Jestem bardzo zadowolona z pracy tutaj.
Razem z panią Bratton odjeżdżamy samosterowanym niskopułapowym awiatem, Pojazdem Luksusowego Użytku. PLU ma przyciemnione szyby, a w środku pachnie jaśminem, wygodne siedzenia są niemal pieszczotą dla pasażera. Siedzimy z tyłu, z przodu jej dwaj ochroniarze. Bacznie patrzą przez okno, jakby w raju rozpościerającym się na zewnątrz mogło czyhać jakieś niebezpieczeństwo. Może gapią się tak, bo nie mają nic innego do roboty. Awiat jest przecież sterowany automatycznie. Gdy maszyna szybuje ponad ziemią, pani Bratton przesuwa prawą ręką po lewej, od łokcia po nadgarstek. Pod skórą pojawia się konsola transmisyjna. Pani
Bratton
zaczyna przesyłać wiadomości, najwyraźniej utraciwszy
zainteresowanie nowym nabytkiem, czyli mną. Choć wiem, że jestem tu po to, by sprawiać jej przyjemność, a nie ją zanudzać, mój chip podpowiada, że ludzie potrzebują czasem chwili spokoju na przesłanie danych, więc nie próbuję jej teraz zabawiać. Zamiast tego przyglądam się znikającym krajobrazom: luksusowe wille w otoczeniu wysokich palm, turkusowe laguny, ogrody pełne kwitnących drzew jakarandy, lilii, passiflory, orchidei i hibiskusów. W oddali malują się łagodne, kojące wody Io, a jeszcze dalej ponad nimi szmaragdowe zalesione góry nad wyspą. Wprawdzie nie widzę tego z okna pojazdu, ale pamiętam, że po drugiej stronie podnóża gór są porośnięte dzikim lasem tropikalnym, w którym mieści się kompleks badawczy Lusardi - miejsce, z którego pochodzę. Nie byłam nigdzie poza Dominium, więc nie mam porównania. Nie potrzebuję jednak podpowiedzi chipa, by wiedzieć, że wyspa nie jest ideałem według ludzkich wyobrażeń, ale ideałem samym w sobie. Jedwabiste powietrze, które wdycham, spływa po gardle słodko jak miód. Feeria barw zniewala oczy: fiołkowoniebieska Io, soczysta zieleń krzewów i wysokich drzew, wyrastające zewsząd pióropusze kwiatów, jaskraworóżowe, żółte, pomarańczowe, czerwone, fioletowe i złote.
Wzbiera we mnie ekscytacja, a to świetne antidotum na niepokój, który odczuwałam po rozdzieleniu z Becky. Mam już właściciela i właśnie jedziemy do mojego nowego domu, położonego w najbardziej upragnionym miejscu na ziemi. Jak będzie wyglądało moje życie na Dominium? Pani Bratton odczytuje odpowiedź na konsoli i wzdycha: - Rany. Gubernator nie jest tym wszystkim zachwycony. Moja baza danych przesyła mi obraz władczego łysego mężczyzny w wojskowym mundurze przystrojonym medalami. Interfejs podaje, że gubernator to emerytowany generał, obecny prezes wyspy mianowany przez radę dyrektorów. - Skąd pani zna gubernatora? - pytam panią Bratton. - To mój mąż, głuptasko. Sądzę, że to wyjaśnia obecność ochroniarzy, choć to, że w tej oazie spokoju w ogóle potrzebni są ochroniarze, nie jest dla mnie do końca zrozumiałe. Nie do mnie jednak należy zadawanie pytań tego rodzaju. Jestem tylko klonką, w dodatku klonką typu beta. - Dlaczego nazywa się gubernator? - drążę. - To przezwisko, złotko. Brzmi trochę kolonialnie. „Prezes” to takie bez charakteru. - Rozumiem, proszę pani - odpowiadam. Choć to nieprawda. Podczas szkolenia wprowadzającego, które przeszłam tuż po wykluciu, zapamiętałam ten zwrot jako poręczny chwyt, gdy w rozmowach z ludźmi zapada milczenie. To, czy naprawdę rozumiem, jest bez znaczenia. - Nie mów do mnie „proszę pani”. To takie oficjalne. - Jak więc powinnam się do pani zwracać? - pytam. - Możesz do mnie mówić „mamo”.
2 Gdy obudziłam się po raz pierwszy, nie wiedziałam, co znaczy „mama”. Jak wszystkie świeżo wyklute klony miałam braki w wiedzy, przejęłam natomiast po mojej Pierwszej podstawową znajomość języka i symboli, nie znałam jednak ich kontekstów. Gdy powoli otworzyłam oczy, najpierw zobaczyłam twarz kobiety, którą potem przedstawiono mi jako doktor Lusardi. Obserwowała moje przebudzenie. Widziałam jak przez mgłę, lecz jej barwna postać była tak wyrazista, że dostrzegłam rozmazany kontur: biały kitel, burzę rudych, poskręcanych jak spirale loków okalających bladą twarz upstrzoną pomarańczowymi piegami, przekrwione oczy. Zza jej pleców dochodził warkot maszyn, pobrzękiwały i dzwoniły, wygrywając cichą symfonię elektronicznych tonów, która nie miała dla mnie żadnego sensu. Gdyby to było możliwe, zerwałabym się ze stołu i uciekła. Biegłabym ile sił w nogach. Ale możliwe nie było. Dopiero później zrozumiałam, co działo się w pierwszej chwili po przebudzeniu, gdy urządzenia przymocowane do moich ramion - ręce - wydawały się wilgotne, a mechanizm umieszczony w lewej górnej części tułowia - serce - i drugi w głowie - mózg - prowadziły ze sobą jakiś szaleńczy wyścig o to, który pierwszy stopnieje z przegrzania. Po zainstalowaniu chipa zrozumiałam, że było to uczucie przerażenia. Mając chip, nigdy już nie doznam tego niepotrzebnego uczucia. Takie były moje początki. Jedynym w pełni zrozumiałym odczuciem towarzyszącym mi po przebudzeniu
było
przejmujące
zimno.
Objawiało
się
dreszczami
przebiegającymi przez całe ciało, spoczywające na lodowatym stole z metalu, podłączone do genialnego wynalazku doktor Lusardi - maszyny reprodukującej ludzi. Urządzenie, z którego się wyklułam, przypominało otwartą trumnę z rurkami przyczepionymi na obu krańcach. Przetaczało jakąś substancję ze sprzętu umieszczonego na innym wysokim stole, ustawionym równolegle do
mojego. Leżała na nim moja Pierwsza, przeznaczona do skopiowania. Ale gdy się obudziłam, jej ciała już tam nie było. Jakiś głos w pobliżu - należący zapewne do asystentki doktor Lusardi - powiedział: - Nieźle jak na betę. Milusia. Poczułam na czole czyjś wilgotny dotyk - dłoń doktor Lusardi, która sprawdzała, czy nie mam gorączki. Odezwała się: - Wygląda na to, że wyklucie przebiegło pomyślnie. Poczekajmy jeszcze kilka godzin, by się upewnić, że wszystko jest dobrze, ale akurat o nią się nie martwię. Daj jej coś łagodnego na uspokojenie. Gdy ciśnienie i temperatura się unormują, uśpij ją, oznakuj jej twarz i wszyj chip. Gdy obudziłam się po raz drugi, już z chipem, stała nade mną doktor Lusardi. - Mama? - spytałam. Otoczenie, które wydało mi się tak niezrozumiałe po pierwszym przebudzeniu, naznaczonym paniką, zdawało się teraz bardziej przyjazne. Nie wiem skąd, ale było dla mnie jasne, że jestem dziełem doktor Lusardi. - Stworzycielka! - rzuciła oschle doktor Lusardi. - Żadna tam mama. No, siadaj. Usiadłam; zakręciło mi się w głowie od grawitacji, biorącej moje ciało we władanie. Nadal widziałam nieostro, ale wystarczająco wyraźnie, by się zorientować, że znajduję się w laboratorium medycznym. Zauważyłam zajmujące całą ścianę tablice informacyjne, na których wyświetlano szczegóły ludzkiej anatomii, dalej wzory naukowe, próbówki z DNA i szkielety naturalnej wielkości. Gdy rozejrzałam się po pomalowanym na biało wnętrzu bez okien, dostrzegłam konsole sięgające od podłogi do sufitu, na których przemykały wyświetlane laserowo liczby i symbole. Za konsolą znajdował się stół z narzędziami
chirurgicznymi:
skalpelem,
wziernikiem,
światłowodami,
włóknami optycznymi, igłami i przyrządami do pomiarów - laserową linijką i cyrklem. Na ścianie za stołem umocowano rząd półek z dokumentami medycznymi i słojami, a tych ostatnich było mnóstwo: z krwią, z żelowymi formami zawierającymi fragmenty ciała: palce dłoni i stóp, sutki, uszy i gałki oczne. Doktor Lusardi dźgała moje ciało palcami. - Skóra ma woskowożółte zabarwienie, ale to typowe w pierwszych godzinach po wykluciu - stwierdziła, gdy już zbadała moje własności fizyczne. - Przejdzie. Jesteś naprawdę doskonała. Trzeba ci nadać odpowiednie imię. Nazwę cię... Elizja. Powtórz. Elizja. - Zja. - To wszystko, co zdołałam z siebie wydobyć. Doktor Lusardi pokiwała głową. - Chyba
potrzebujesz
dodatkowego
dnia
przed
szkoleniem
wprowadzającym - powiedziała. - Zabierz ją do poczekalni, niech tam zostanie, aż będzie gotowa do szkolenia. I daj jej jakieś ubranie - zwróciła się do stojącego w rogu i patrzącego pustym wzrokiem sanitariusza, który być może obudził się kiedyś na tym samym stole. Na odchodnym doktor Lusardi odwróciła się, by jeszcze raz na mnie spojrzeć. - Będziesz w cenie - rzuciła. - Nawet jak na betę. Poczekalnia okazała się pustym pokojem bez okien, wyposażonym tylko w rząd łóżek pod ścianą. Były tam już cztery inne nowo wyklute klony, również oczekujące na szkolenie, ubrane w zielone szpitalne kitle, takie same jak ten, który otrzymałam i ja. Pozostałe klony - dwa żeńskie i dwa męskie - wyglądały na starsze ode mnie, na jakieś dwadzieścia lub trzydzieści parę lat wieku ludzkiego. Ich piękny wygląd przykuwał uwagę; były obdarzone wszelkimi cechami, które w oczach ludzi uchodzą za doskonałe: smukłe ciała i twarze z wydatnymi kośćmi policzkowymi, pełne usta i gęste włosy. Ich oblicza miały
taki sam wyraz. Choć moja baza danych podsuwała mi obrazy ludzkich twarzy oznakowane jako „szczęśliwy”, „smutny”, „zły”, „czuły”, do twarzy tych klonów nie dało się nic z tego dopasować. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Bo co można było powiedzieć? „Co tu jest grane, do cholery?!”. W dodatku w rogu pokoju przez cały czas sterczał klon o oczach w kolorze fuksji i o posturze boksera wagi ciężkiej. Sądząc po jego minie i po tym, jak nas nieustannie i bez słowa obserwował, mieliśmy po prostu czekać, odpoczywać i nie wdawać się w dyskusje. Leżałam więc w tej poczekalni, na kozetce, jak przystało na grzecznego klona. Przysypiałam, gdy tylko była taka możliwość, i czekałam na życie, które rozpocznie się na zewnątrz.
Nazajutrz przeniesiono mnie i dwa inne klony do sali szkoleniowej - jeszcze jednego ciemnego, pozbawionego okien pokoju. Kazano nam usiąść na podłodze, na ułożonych w kręgu poduszkach. Pośrodku naszego kręgu wyświetlano holograficzną prezentację na temat nowego życia, jakie czeka świeżo wyklute klony. Szkolenie prowadziła młoda elegancka kobieta o alabastrowej skórze, czarnych skośnych oczach i hebanowych włosach przetykanych fioletowymi pasmami. Miała na sobie czerwoną chińską sukienkę z wyhaftowanymi złotymi smokami, która podkreślała jej smukłe kształty. Gdy mówiła, wokół niej wyświetlały się kolaże obrazów: zdjęcia zwiastujące wody Io, których fiołkowoniebieskie fale liżą białe piaszczyste plaże, kaskady wodospadów na krystalicznych kamieniach, potężne skały wynurzające się z oceanu, góry i gęstwinę dżungli. Jej głos był żywą zachętą. - Witajcie, nowo wyklute klony! Nazywam się MeiXing i opowiem wam o Dominium, waszym nowym domu! Dominium to archipelag wysp, uformowany wskutek gigantycznej
podwodnej erupcji wulkanu, która miała miejsce tysiące mil od wybrzeża Kontynentu, czyli nowego układu geopolitycznego, utrwalonego po tragicznym okresie w dziejach ludzkości, zwanym Wojnami Morskimi. Aż się prosiło, by ludzie skorzystali z tego nowego rajskiego bogactwa. To rozumie się samo przez się! Najpierw przeżyli nieopisaną rozpacz, teraz natomiast znów mają nadzieję, że zapanują nad ziemią i będą żyli w dobrobycie. Ta arkadia istnieje po to, by dać im radość. Tak więc najzamożniejsi i najbardziej wpływowi mieszkańcy Kontynentu kupili i zagospodarowali tę najlepszą i mającą największy potencjał wyspę nowego archipelagu. Ci pionierzy uczynili z niej raj rekreacyjny dla podobnych sobie notabli, spragnionych prywatności. Jasna sprawa! Należy się im! Dzięki pracy wybitnych naukowców i mistrzów duchowych otaczający naszą wyspę ocean zamienił się w najznakomitszy akwen świata. Jego arterie wodne przekształcono w morze, zwane Io, które marszczy teraz swe fiołkowe fale (nasz patent) i oferuje całkowitą metamorfozę. Albowiem ludzie, zażywszy kąpieli w jego toni, odprężają się, ulegają czarowi tego miejsca i poszerzają swoją świadomość. To piękno w czystej postaci! I wiecie, co jeszcze? Po przemodelowaniu oceanu postanowiono ulepszyć także powietrze. Zaprojektowano więc system, który wpompowuje do atmosfery tlen premium. Tak uzyskuje się soczyście słodkie powietrze - poza wyspą dostępne wyłącznie w specjalnie skonstruowanych kapsułach. Na Dominium można je wdychać do woli. Niesamowite, prawda? Nie inaczej. Zastanawiacie się pewnie, czego w takim razie może brakować w tym raju na ziemi. Otóż brakuje pracowników, którzy obsługiwaliby przybywających na wyspę gości! Pokojówek, kamerdynerów, kucharzy, budowniczych! Sęk w tym, że te same warunki atmosferyczne, dzięki którym Dominium jest tak szczególnym miejscem, jednocześnie utrudniają do niego dostęp. Poza tym wyspa daje ludziom taką radość i odprężenie, że obarczanie ich jakąkolwiek pracą jest wykluczone. Szkopuł, co?
Aby temu zaradzić, fundatorzy wyspy wybudowali kompleks badawczy dla niezrównanej doktor Larissy Lusardi, światowej sławy specjalistki od klonowania. Sprowadzili ją tutaj, aby stworzyła siłę roboczą, która wykonywałaby prace niezbędne dla funkcjonowania kurortu. I to właśnie wy, moi drodzy, jesteście tymi szczęściarzami. Wybrano was ze względu na nienaganny
wygląd
waszych
Pierwszych
- tych
jeszcze
„ciepłych”
nieboszczyków, z których was sklonowano. Dzięki technologii opatentowanej przez doktor Lusardi ciała Pierwszych można zreplikować w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od zgonu, co pozwala na usunięcie duszy. Bonusik! Być wolnym od brzemienia duszy to jak zrzucić ciężki kamień z serca! Dopisało wam wielkie szczęście! Jesteście crême de la crême wśród klonów ludzi. Gratuluję! Reprezentujecie siłę i piękno, z których słynie wyspa. Będziecie żyć i pracować w najbardziej luksusowym i zachwycającym miejscu na ziemi. Niesamowite, prawda? Mało powiedziane. Witajcie! Jak tylko MeiXing wypowiedziała słowo „witajcie”, ruszyła różnolita procesja klonów wszelkich możliwych etnosów, machających rękoma na powitanie i powtarzających: „Witajcie!”. Nosiły przepisowe stroje pokojówek, kamerdynerów, szefów kuchni, masażystów, instruktorów golfa i tenisa, luksatorów. Tak jak MeiXing były to dorosłe egzemplarze, na oko w wieku dwudziestu kilku, trzydziestu lat, a ich piękne twarze i równie doskonałe ciała spełniały wymogi dominującej na wyspie estetyki. Obudziłam się jako jeden z nich, ale w nastoletniej wersji. Byłam obietnicą nowych czasów. Po prezentacji do sali weszła sama doktor Lusardi, by powiedzieć do nas kilka słów. - Myślcie o sobie jako o niezamalowanych płótnach. - Pojawił się klon -
asystent
i wręczył
każdemu
z nas
lusterko.
- Spójrzcie
w zwierciadło.
Przyjrzyjcie się swoim płótnom. Spojrzałam w lustro i po raz pierwszy zobaczyłam własną twarz. Miałam oczy, uszy, nos, policzki, usta - cały zestaw ludzkich cech, wszystko doskonale uformowane i estetycznie nienaganne. Po prawej stronie twarzy zauważyłam wypalony laserem tatuaż: fioletową lilijkę sięgającą od skroni po kość policzkową. Dotknęłam go - pozostałe klony robiły to samo - chcąc sprawdzić, czy ładny wzorek na naszych twarzach jest wyczuwalny pod palcami. Nie był. Doktor przemówiła: - Choć wyglądacie jak ludzie, nie jesteście ludźmi. Fioletowe tatuaże na waszych twarzach mają o tym zaświadczać. Jesteście własnością Dominium. - Przerwała, a klon - asystent odebrał nam z rąk lusterka. - Ale można uznać, że podobnie jak ludzie składacie się z dwóch części: tego, co w waszym wnętrzu, i tego, co na zewnątrz. Ta wewnętrzna część to organy, które zostały zreplikowane od waszych Pierwszych. U ludzi to, co jest w środku, jest niewidzialne i nazywa się duszą. Oto podstawowa różnica między wami i waszymi Pierwszymi: wy duszy nie posiadacie. Wyposażono was za to w dostosowane do waszych potrzeb chipowe implanty. Jeden chip znajduje się w waszym mózgu i zawiera wszelkie dane niezbędne do tego, byście mogli pełnić na Dominium przypisane wam funkcje. Będzie wam podpowiadał, jak naśladować ludzkie emocje, robić miny i przybierać pozycje ciała, by organicznie i fizycznie wyrażać to, czego wasze pozbawione duszy ciało odczuwać nie jest w stanie. Będzie się automatycznie dostosowywał, by podsunąć wam gesty i mimikę odpowiednie do każdej sytuacji, w której się znajdziecie. Przypisano wam różne role. Wy... - doktor Lusardi wskazała dwa muskularne męskie klony siedzące w naszym kręgu - jesteście zbudowani w sam raz do pracy na budowie. Prosto stąd pójdziecie do kwater budowlańców, bez udziału żadnego pośrednika, który by was wystawił na licytację. Wszystkie
umiejętności niezbędne do obsługi maszyn są zapisane w waszym chipie. Wy... - pokazała palcem na dwa żeńskie klony, szczupłe blondynki o talii osy i pełnym biuście - traficie w ręce brokera, który spróbuje was sprzedać do bardziej ekskluzywnych zadań: zostaniecie masażystkami, a może nawet luksatorkami. Przejdziecie szkolenie dopasowane do waszych funkcji, a chipy będą wam pokazywać, jak zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami właścicieli: okazywać serdeczność, oddanie i radosną chęć do pracy. - Doktor Lusardi zwróciła się do mnie: - I ty, nasza nastoletnia beto. Nie mam pojęcia, co się z tobą stanie. Moje pozostałe nastolatki z linii beta nie udały się, więc w normalnych okolicznościach nie wystawiłabym cię jeszcze na sprzedaż. Ale jesteś tak piękna, że żal nie spróbować. Choć z ciebie beta, to pod względem estetycznym spełniasz wszystkie wymogi wyspy. - Co to znaczy beta? - spytałam. - To model próbny - odparła. - Na etapie rozwoju. - Zachichotała cicho i dodała: - Jak prawdziwy nastolatek. Następnie
wyświetlono
w naszym
kręgu
holograficzny
obrazek
z różnorodną procesją „powitalnych” klonów, znanych nam z poprzedniej prezentacji. Teraz demonstrowały swoje ręce. Doktor Lusardi objaśniała: - Drugi chip macie zamontowany pod skórą prawego nadgarstka. To wasza nawigacja, dzięki której nigdy się nie zgubicie, a wasi właściciele będą zawsze wiedzieli, gdzie was znaleźć. Podobnie jak inne nowo wyklute klony palcem lewej ręki dotknęłam prawego nadgarstka, by wyczuć chip. Tym razem była wypukłość, malutka górka pod skórą. Co za ulga! Nigdy się nie zgubimy w tym nowym i nieznanym świecie. W miejsce holograficznego obrazka z klonami pokazującymi ręce pojawił się nowy: zbliżenia twarzy poszczególnych klonów, przelatujące jedno po drugim. Każdy z klonów miał identyczną fioletową lilijkę wytatuowaną po prawej stronie, a po lewej - indywidualne tatuaże przedstawiające różne rodzaje
kwiatów. Doktor Lusardi pośpieszyła z objaśnieniem: - Jest jeszcze to, co widoczne na zewnątrz. Tatuaże na waszych twarzach symbolizują przynależność do Dominium. Obejrzeliście już fioletowe lilijki. Gdy zostaniecie sprzedani i przypisani do zadań, na lewej stronie twarzy będziecie mieć drugi tatuaż - roślinę symbolizującą waszą funkcję. W ten sposób puste płótno waszej egzystencji zacznie się zapełniać formami. Dzięki roślinnemu oznakowaniu szybko i bez trudu można się będzie zorientować, jaka jest wasza rola na wyspie. Holograficzne obrazki zniknęły, ustępując miejsca kojącej muzyce stanowiącej tło do końcowych słów doktor Lusardi: - Choć wasz wygląd będzie się zmieniał zależnie od waszej roli na wyspie, wasza misja zawsze będzie taka sama. Nigdy nie zapominajcie, że stworzono was, byście służyli. Nauka pozwoliła na usunięcie dusz waszych Pierwszych, byście usługiwali bez żadnych ograniczeń. Odebrano wam uczuciowość po to, żeby dzięki waszej posłudze ludzie mogli doświadczyć tego, po co tu przybyli - szczęścia. Holograficzne obrazki, wyświetlane przed każdym z nas, ukazały ludzkie twarze
oznakowane
jako
„szczęśliwy”,
„zadowolony”,
„radosny”,
„usatysfakcjonowany”. - Oto jakie nastroje powinna wywołać u ludzi wasza praca - ciągnęła doktor Lusardi. - Niechaj te twarze będą waszym najwyższym twórczym celem. Jesteście
tylko
usługodawcami,
którzy
mają
zapewnić
właścicielom
rozkoszowanie się cudownym życiem, jakie oferuje Dominium - miejsce, którego stworzenie kosztowało ich tyle trudu. Po wykładzie wprowadzającym odprowadzono nas do poczekalni, gdzie mieliśmy spędzić ostatnią noc przed odesłaniem nas do przydzielonych obowiązków (jak dwa męskie klony) lub do brokerów (dwa żeńskie klony plus
ja). Przebudziłam się po północy z uczuciem suchości w ustach. - Czy mogłabym dostać odrobinę wody? - spytałam tęgiego klona - sanitariusza, który cały czas siedział w kącie pokoju, trzymając wartę. Wskazał na drzwi i powiedział cicho: - Kran z wodą jest na końcu korytarza. Wracaj szybko. Wybiegłam
na
zewnątrz,
w głąb
słabo
oświetlonego
korytarza.
Zobaczyłam drzwi, które w odróżnieniu od wszystkich innych w kompleksie miały szklane okienko ukazujące wnętrze pokoju. Nie mogłam się powstrzymać i zerknęłam. Tabliczka z boku drzwi informowała: „Lecznica”, czyli - jak podpowiedział mi chip - miejsce, gdzie przyjmuje się niesprawnych lub chorych, by poprawić ich stan. Wytężyłam wzrok. Sala wyglądała jak laboratorium podobne do tego, w którym się wyklułam. Były tam długie metalowe stoły i narzędzia lekarskie. Na stołach leżały wymagające naprawy klony o oczach w kolorze fuksji. Był tam męski klon ze skrępowanymi rękami i nogami, któremu laborant żelaznym palnikiem przypalał skórę na piersi. Na stole obok siedział klon żeński, również obezwładniony. Z pustego oczodołu sączyła się krew i jeszcze jakaś wydzielina, a inny pracownik laboratorium usuwał mu drugą gałkę oczną. W kącie sali przypięto do ściany męskiego klona: ręce ponad głową, skrępowane nadgarstki i kostki. Wbijano mu długi metalowy pręt w pachy, w usta i nozdrza, potem w uszy. Ciała wszystkich klonów miały ślady pobicia, były posiniaczone i zakrwawione. Otwarte usta sprawiały wrażenie, jakby chciały coś powiedzieć. A raczej wykrzyczeć. Serce biło mi jak szalone, dłonie zwilgotniały, a na skroniach pojawiły się strużki potu. Moje ciało spanikowało, jak w pierwszych chwilach po przebudzeniu. Odwróciłam się i pobiegłam ile sił w nogach z powrotem, do poczekalni,
do mojego łóżka. Odechciało mi się pić.
3 To wszystko prawda, co mówiono na temat tutejszego powietrza. Choć brak mi podstaw do czynienia porównań, zaczynam rozumieć, dlaczego gęsty tlen na Dominium wprowadza ciała i umysły ludzi w długotrwałe upojenie. Powietrze jest tak aksamitne, że nie ma się co dziwić, gdy obdarzeni duszą ludzie nie mogą się zmobilizować do wykonania żadnej pracy. Zatem to całkiem zrozumiałe, że potrzebują klonów, na których rozkosze wyspy nie robią żadnego wrażenia. Niewykluczone, że jej słodycz jest tak obezwładniająca jak narkoza, z której się właśnie wybudzam. Otwieram oczy po krótkiej drzemce. Znowu suniemy awiatem. Już sobie wszystko przypominam... Klony szybciej dochodzą do siebie po znieczuleniu ogólnym. Po tym, jak zostałam sprzedana, zatrzymaliśmy się w klinice mieszczącej się na terenie Przystani, klubu zrzeszającego śmietankę towarzyską Dominium. Tam „zaszczepiane” są klony. Tak określa się wykonanie specjalnego roślinnego tatuażu symbolizującego rolę danego klona. Wypala się go laserem po lewej stronie twarzy, gdy znane jest już nasze przeznaczenie. Siedzący z przodu ochroniarze mają tatuaże z nasturcją - jaskrawożółte i pomarańczowe kwiaty z liśćmi w kształcie tarczy, symbolizujące podbój i trofeum. Dotykam twarzy, przesuwam palcem od skroni po kość policzkową. W szybie PLU widzę niewyraźny kształt ciemnoniebieskich lancetowatych płatków. Moje szczepienie obwieszcza wszem wobec, że jestem szczęściarą: nastolatka w roli towarzyszki, beta w wyższej kaście klonów. Doktor Lusardi trafnie przewidywała, że znakomicie się sprzedam. W brzuchu następuje skurcz, uczucie rozkosznego oczekiwania. Nie mogę się doczekać nowej przygody. Nie mogę się doczekać nowego domu. - Twój tatuaż wygląda prześlicznie - stwierdza mama swym dziecinnym głosem. - Będzie wyglądał jeszcze lepiej, gdy poparzenie zblednie. Cieszę się,
że wybraliśmy ostróżkę zamiast chryzantemy, którą nosi większość klonów towarzyszy. Dobry wybór. Niebieski świetnie komponuje się z fioletem po drugiej stronie twarzy. Ostróżka symbolizuje głęboką więź. Mama sprawia wrażenie głęboko przywiązanej przede wszystkim do mojego wyglądu. - Elizjo, chyba nie widziałam klona, który dorównywałby ci pięknem. A na tej wyspie te słowa to nie byle co. Tak się cieszę, że będziemy mieć w domu nową, kochaną dziewczynę. Doktor Lusardi miała genialny pomysł, by zrobić nastolatkę beta. Sama młodość i niewinność! Ale... taka szkoda twojej Pierwszej. Biedactwo! Tyle młodego piękna na marne. I jej biedna mama, straciła tak młodą córkę. - Westchnienie. - Jejku! Nie mogę się doczekać, aż się tobą pochwalę! Przyciąga mnie do siebie. Chip podpowiada mi właściwą reakcję: złożyć głowę na jej ramieniu. Robię to bez zwłoki, a w odpowiedzi mama całuje mnie w głowę. - Słodka dziewczyna - mówi z czułością. Ciepło matczynych objęć zalewa moje ciało. Nie jestem tylko klonem do towarzystwa, ale córką, jak prawdziwa córka państwa Bratton. Będą się o mnie troszczyć i darzyć mnie miłością taką jak Astrid. Tyle szczęścia dla jednej zwykłej bety! Dom gubernatora, do którego przywiozła mnie mama - jak wszystkie wille na Dominium - jest nie tylko dziełem architektury, lecz takżesztuki. Na wyspie stoi ponad sto luksusowych rezydencji, stworzonych przez tego samego architekta i zbudowanych z tych samych materiałów: stiuku, drewna, szkła, ołowiu i miedzi. Domy mają kształt geometrycznych rzeźbionych struktur. Wygląda to tak, jakby jakaś starożytna cywilizacja pospajała świątynie ku czci swoich bóstw z nowoczesnym międzygalaktycznym statkiem kosmicznym, a następnie zupełnie bezpretensjonalnie wtopiła je w krajobraz Dominium.
Awiat dociera do lądowiska przed domem, otoczonego rzędem typowych dla wyspy kwiatów nazywanych tu cuvée. Są to woskowe róże, kwiaty o jaskrawokoralowych stożkowatych kielichach osadzonych na długich prostych łodygach. Iskrzą się przy podjeździe niczym butelki szampana czekające na odkorkowanie. Pojazd się zatrzymuje i mama ściska moją dłoń. - Witaj w domu, kochanie - mówi łagodnie. Nie potrzebuję, by mnie oprowadzono po nowym domu, bo interfejs chipa sam się dopasowuje i pokazuje mi wszystko, co muszę wiedzieć. Rezydencja gubernatora stoi na szczycie nadmorskiego klifu wrzynającego się w wodę; ściany są w całości przeszklone, od podłogi po sufit, i odsłaniają wspaniałe panoramy.
Westybul
wyłożono
marmurem
i oświetlono
kryształowymi
żyrandolami. Prowadzi do wspaniałego wnętrza: luksusowych sypialni, kameralnych buduarów, supernowoczesnej kuchni i salonu masażu. Oczywiście dom - jak większość domów na wyspie - ma też FantaSferę, czyli wytworną galerię gier, w której można oddawać się wirtualnym rozrywkom, takim jak tropienie jelenia, polowanie na rekina, plądrowanie lasu tropikalnego i przede wszystkim ZGrav - grze symulującej stan nieważkości. Za tą ostatnią - jak mówi mama - nastolatki na Dominium wprost szaleją. Dom gubernatora wykorzystuje energię słoneczną i funkcjonuje dzięki pracy klonów. Gubernator i jego żona mają własnego kamerdynera do zgadywania i spełniania ich zachcianek, jak też inne klony obsługujące dom: pokojówki, szefa kuchni, dozorców, luksatora i ochroniarzy. Największa grupa klonów - instruktorzy sportu, masażyści i budowniczy - są wspólnym dobrem mieszkańców Dominium i stacjonują na terenie Przystani. Wchodzimy do środka. Mama mówi, trzymając mnie za rękę: - Jesteś
w tym
domu
pierwszym
klonem,
którego
rolą
będzie
dotrzymywanie towarzystwa, i pierwszym klonem typu beta, który przekroczył te progi. Ten eksperyment to wielka frajda.
Mój nowy brat Ivan jest kilkakrotnym mistrzem zapasów, w swojej wadze i klasie. A przynajmniej tak stwierdziła mama po tym, jak na powitanie powalił mnie na ziemię. Ma osiemnaście lat, ostrzyżone na zapałkę jasnobrązowe włosy, jasnobłękitne oczy i - po mamie - pełne, zaróżowione policzki, które dodają jego twarzy miękkości kontrastującej z herkulesową posturą. - Dla beki - mówi Ivan, wstając. Wyciąga rękę, by pomóc mi się podnieść. - Nawet nie wiedziałem, że są już beta nastolatki. - Dobry chłopiec! - zwraca się mama do Ivana. - Wreszcie będziesz miał towarzyszkę do wygłupów, kogoś w twoim wieku, żebyś niechcący nie zrobił krzywdy naszej małej delikatnej Liesel. Mała delikatna Liesel piszczy z zadowolenia. - Mamy betę! Mamy betę! To chudziutka dziesięciolatka z ledwo widocznymi wypukłościami zamiast piersi i bioder, zwiastującymi przemianę w nastolatkę. Cerę, włosy i oczy ma w tych samych odcieniach co mama i Ivan. - Mogę jej pokazać pokój? Bardzo proszę... - Nie - rzuca mama. - Od tego są klony, kochanie. To one pracują. Zwraca się do stojącej w pobliżu klonki: - Xanthe, proszę, zaprowadź Betę do kwatery byłej niani, przy pokoju Astrid. Zaraz tam przyjdę i pomogę się jej rozgościć. Xanthe, gosposia, wygląda na niewiele ponad dwadzieścia lat wieku ludzkiego. Ma bladą cerę, ostrzyżone na krótkiego boba czarne włosy i skośne oczy koloru fuksji. Zaszczepili jej ostrokrzew - symbol szczęśliwego domowego ogniska. Prowadzi mnie długim korytarzem, a przez przeszklone ściany widać z jednej strony ocean, z drugiej − wielobarwne ogrody. - To wspaniały dom - próbuję zagaić, dając jednocześnie do zrozumienia, że doceniam to, ile wysiłku wkłada Xanthe w utrzymanie go w czystości. - A jaki miałby być? - odpowiada.
- Nie wiem. To pierwszy dom, który widzę. - Wszystkie domy na wyspie wyglądają tak samo - stwierdza. - Tak samo pięknie i harmonijnie. Mam przejąć pokój po byłej niani, przylegający do sypialni Astrid, mojej nowej siostry, która wyjechała. Jest mały, ale urządzony funkcjonalnie. Mam łóżko, komodę na ubrania, biurko i okno z widokiem na ocean. Noszę nawet ubrania w tym samym rozmiarze co Astrid. Mama podaje mi pudło z jej szafy, bym zapełniła swoją bieliźniarkę. - Większości z tych ubrań Astrid nie włożyła ani razu - mówi. - Ma rewelacyjną figurę, mogłaby nosić obcisłe dżinsy, skąpe militarne topy, ale wolała ten okropny grunge’owy styl. Te nieszczęsne workowate łachy z konopi, w jakich na Kontynencie chodzą pacyfiści. Ale dla ciebie te rzeczy kupione dla mojej córci, tej abnegatki, będą idealne. - Który strój mam włożyć? Mama zerka na zegarek umocowany na diamentowej bransoletce. - O tej porze dzieci uwielbiają się bawić w basenie. Włóż jeden z kostiumów kąpielowych i dołącz do nich. Przebierając się w łazience, słyszę, że do pokoju Astrid wchodzi gubernator. Nie jest zachwycony moją obecnością w swoim domu, czego nie zamierza ukrywać, i głośno spiera się z żoną. - Powiedziałem: ani jednego klona więcej! - syczy. - A już na pewno nie betanastolatki! Co ty sobie wyobrażasz! Umowa wyspy z Kontynentem mówi tylko o dorosłych klonach, a i te by nam zabrali, gdyby mogli! Czy zdajesz sobie sprawę, jakie polityczne cięgi za to zbiorę? Tym bezmyślnym zakupem to już mocno przesadziłaś. Mama odpowiada obojętnym tonem: - Nie wygłupiaj się. Elizja to słodki aniołek. Pokochasz ją. - To nie ma nic do rzeczy.
- Skarbie. Betanastolatka! Jesteśmy pierwsi, którzy taką sobie sprawili! Nie mogłam się powstrzymać. Obiecuję, że nie kupię ani jednego więcej. - Jest nastolatką. Będzie naszym utrapieniem. Wklepuję do bazy danych słowo „utrapienie” i dowiaduję się, że gwałtowne zmiany poziomu hormonów mogą sprawiać, że nastolatki zachowują się niesfornie i bezczelnie, a to zachowanie staje się dla dorosłych „utrapieniem”, jednak zwykle je tolerują jako normalną fazę rozwojową. - Tego akurat nie wiesz. Ale ja wiem. Nie stanę się dla nikogo utrapieniem. Mój chip daje gwarancję, że będę zawsze wiedzieć, jakie zachowanie przystoi porządnej dziewczynie. - Ale po co ryzykować? - pyta gubernator. - Jeśli coś będzie z nią nie tak, zawsze możemy ją zwrócić. Zadowolony? W milczeniu poprzysięgam, że nigdy nie zachowam się w sposób, który skłoniłby ich do rezygnacji ze mnie. Udowodnię, że jestem godna tego domu i rodziny. - Mówię poważnie - dodaje gubernator. - Nigdy więcej takich zakupów. - Masz to jak w banku - mówi mama. - A ty masz jak w banku to, że jeśli będą z tego jakieś problemy, twój chip zostanie odcięty od konta. - Pojawia się żartobliwy ton. - Albo wycięty z twojej ręki! Mama odpowiada ze śmiechem: - Droczysz się ze mną, gubernatorze.
4 Gdy tylko pojawiam się na basenie w bikini należącym do Astrid, Ivan, mój nowy brat, bezceremonialnie podsumowuje mój wygląd: - O w mordę! Z początku myślę, że mówi bez sensu, ale potem przypominam sobie: „o w mordę!” to wyrażenie, jakim posługują się osiemnastolatkowie płci męskiej. Zaczynam rozumieć, dlaczego Astrid nie chciała nosić zakupionego przez mamę bikini. Trudno mi uwierzyć, by jakakolwiek dziewczyna chciała coś takiego na siebie włożyć. To zaledwie kilka sznurków na krzyż. Powinno się nazywać raczej strojem wypoczynkowym, a nie kąpielowym, bo nie dostarcza ciału podparcia niezbędnego podczas pływania. - Ja też ciebie w mordę, Ivanie - odpowiadam. Rozglądam się dookoła. Basen jest położony na zboczu wzgórza, na skraju posesji, i tak wyprofilowany, że sprawia wrażenie, jakby jego woda łączyła się z oceanem. Szafir basenu miękko współgra z fiołkowoniebieskimi wodami Io. Basen jest podzielony; duża otwarta okrągła część prowadzi do mniejszego basenu grotowego, zamkniętego w jaskini. Ivan nie chce, by pochłaniały mnie malownicze widoki. Sądzi, że panna beta w bikini powinna natychmiast wskoczyć do wody. Daje mi to do zrozumienia, ochlapując mnie potężną falą, która moczy mnie od stóp do pasa. - Wskakuj, beta! - woła. - Umiesz pływać, Elizjo? - pyta Liesel, podpłynąwszy do Ivana stojącego na krawędzi basenu. Nie spuszczając ze mnie wzroku, Ivan zwraca się do siostry: - Ma takie ciało, że jej Pierwsza była albo sportsmenką, albo jednym z tych patyczaków, które najpierw latami się głodzą, a potem, po urodzeniu dziecka, zamieniają w pulpety, jak mama. - Mama nie jest pulpetem - protestuję w obronie honoru mojej szczupłej
dobrodziejki. - Była. Ale dietetyczka z Przystani zaleciła jej głodową dietę - odparował Ivan wesoło. - Może Pierwsza Elizji umarła na anoreksję - zastanawia się Liesel. Ivan wyrzuca ręce w górę. - Liesel! Niunia! Nie powinnaś nawet wiedzieć, co to jest anoreksja. Wskazuje na mnie palcem. - Na pewno nie miała jej Pierwsza tej klonki. - Skąd wiesz? - dopytuje Liesel. Ivan nachyla się i szepcze jej coś do ucha, a dziewczynka chichocze i spogląda na górną część mojego bikini. - Aha. - Kiwa głową ze zdziwieniem. - A więc to są te „balony”. Ivan ochlapuje siostrę wodą. - Nie mów tego przy niej. - Dlaczego nie? - pyta Liesel. - Jest przecież klonem. Nie przejmuje się. To prawda. Nie przejmuję się, że ktoś sądzi, że mam balony. Nie jest to dla mnie ani komplement, ani obraza. Najwidoczniej, po prostu... - spoglądam na moje krągłe piersi - mam balony. I sama chciałabym się przekonać, czy umiem pływać. Skąd mam wiedzieć, jeśli nie spróbuję? Stawiam stopy na krawędzi basenu. Przebieram palcami u nóg, rozchlapuję nimi wodę. Jest ciepła i kusząca. To tak, jakby woda mnie zniewoliła przy pierwszym dotyku, jakby przyzywał mnie jakiś prąd. Ivan i Liesel wracają do gry w konia wodnego, a ja sprawdzam wodę palcami. Zabawa, której oddaje się rodzeństwo, jest nie fair. Ivan to rosły młody mężczyzna o budowie zapaśnika. Mała filigranowa Liesel nie ma się czego przytrzymać, by odeprzeć jego napór. Teraz rozumiem, dlaczego mama potrzebowała nastoletniej towarzyszki dla swojego syna. A jednak zabawa z Ivanem sprawia Liesel przyjemność; jest zadowolona, że starszy brat poświęca jej uwagę.
Zanurkować. Czuję, że właśnie to powinnam zrobić. Podchodzę do skoczni zbudowanej nad najgłębszą częścią basenu i instynktownie zginam kolana. - Naprzód! - woła Ivan. - Zanurkuj. - Dawaj, Elizja! - dopinguje mnie Liesel. Łydki wyrzucają całe ciało do przodu, potem obracam się do góry nogami. Potrafię nurkować! Ruch przychodzi naturalnie, jest przyjemny. Otula mnie woda i wyobrażam sobie, że jest łonem ochraniającym tych, którzy rodzą się poza maszyną do klonowania. Jest ciepłą pieszczotą. Bezpieczeństwem. Nie mogę uwierzyć, że to wspaniałe uczucie, gdy moja skóra spija miękką wodę, jest prawdziwe. Ta chwila to cud. Jeszcze kilka tygodni temu mnie nie było. Kilka tygodni temu moja Pierwsza straciła życie, a ja dostałam jej ciało i to nowe fascynujące istnienie. A teraz mogę doświadczać daru zwanego życiem, pływając w basenie mojej nowej rodziny, na najbardziej luksusowej wyspie na świecie. Gdy czuję, z jaką łatwością moje ramiona pokonują opór wody, dociera do mnie, że jestem silną pływaczką. Pod wodą zdarzają się objawienia. Jakby z jakiegoś powodu właśnie tam było moje miejsce. Gdy wynurzam się, by zaczerpnąć powietrza, widzę, że Ivan i Liesel wpatrują się we mnie ze zdziwieniem. - Myślisz, że twoja Pierwsza była zawodową pływaczką? - pyta Liesel. - Nie wiem - odpowiadam, prychając wodą. - Olimpijczyk nie powstydziłby się takiego nurkowania - komentuje Ivan. - Nasza nowa betasiostrzyczka jest mega. - Co jeszcze potrafisz? - pyta Liesel. Nurkuję raz jeszcze i staję na rękach. I tam, pod wodą, ponownie doświadczam czegoś cudownego. Dałabym słowo, że słyszę wołający mnie głos: „Zet! Tutaj! Zet!”. Ten głos rozdziera mi serce, zaburza równowagę.
Muszę zrobić koziołka do tyłu i znów wynurzyć się na powierzchnię. Jestem zdezorientowana i oślepiona przez jaskrawe światło słoneczne, które nagle okrywa blaskiem moją skórę. - Co tak szumi? - pytam. Przechylam głowę w lewo i prawo. Może po prostu woda dostała mi się do uszu. Mój nowy brat i siostra także wyglądają na zdezorientowanych. - Nic - odpowiadają jednocześnie. Może tylko mi się wydawało, że słyszałam coś pod wodą. - Każdy umie stanąć na rękach - podsumowuje Ivan, podpływając do mnie. - A jak sobie radzisz z zapasami w wodzie? Przechyla się w moją stronę i łapie mnie od tyłu za ręce. Zginam się i przerzucam go przez plecy. Kolejne objawienie. Jestem pewna: wykonywałam ten manewr już wcześniej. Doskonale wiem, jak siłować się w wodzie z atletycznym mężczyzną. Ivan runął do tyłu i Liesel chichocze z uciechy. Widzę, że mama obserwuje nas przez szklane drzwi wychodzące na patio. Uśmiecha się. Wpasowuję się doskonale, spełniam swoje zadanie dokładnie tak, jak oczekiwała. Ivan wyłania się z wody. - Pokonała cię - rzuca Liesel prowokacyjnie. - To była dobra decyzja, Elizjo - konstatuje Ivan. - Z Astrid było nudno. Chciała tylko siedzieć nad basenem i czytać jakieś prehistoryczne manifesty komunistyczne. Z tobą będzie dużo fajniej. Liesel wskakuje mi na plecy, pozycja na barana, ochlapując Ivana wodą, i popiskuje: - Złap nas! Złap! Trzyma się mnie, dopóki Ivan jej nie chwyta i nie ściąga, aby się ze mną sam siłować, uczciwie, jeden na jednego. Jest ode mnie silniejszy, ale ja jestem bardziej zwinna. Zakleszcza mnie w żelaznym uścisku, ale owijam nogę wokół
jego kolana i uwalniam się. Stawiam mu opór, jesteśmy świetnie dobrani do tej zabawy. Nurkuję, przepływam długość całego basenu i wynurzam się na powierzchnię, a on jest dopiero w połowie drogi, niezdarnie próbując mnie dogonić. Nurkuję raz jeszcze i zaczepnie podpływam do jego nóg, zanim udaje mu się mnie pochwycić. Pod wodą zdaję sobie jasno sprawę z jednego: robiłam to już kiedyś podpływałam do chłopca, drocząc się z nim. Widzę długie silne nogi jakiegoś mężczyzny. Umięśnienie jasno owłosionych nóg wskazuje, że należą do zawodowego pływaka. Coś tu się nie zgadza. Oddalam się od Ivana, by pozbyć się tego przywidzenia. Płynę w stronę długiego kanału, który prowadzi do groty. Ale podwodny sprint przynosi kolejny obraz: twarz pasującą do jasno owłosionych nóg zawodowego pływaka. Widzę młodego opalonego mężczyznę, który wygląda jak surfingowe bożyszcze z Kalifornii. Ma złocistą skórę, blond włosy, turkusowe oczy, doskonale - wedle standardów ludzkich − umięśniony tors. Wygląda, jakby jego błękitne oczy były utkwione we mnie, rozpoznawały mnie, przywoływały. Jego pełne czerwone usta rozchylają się i dobywa się z nich: „Zet!”. Czuję ucisk w sercu, pociąg do niego, potrzebę, by go dotknąć, i to natychmiast! Wyciągam do niego ramiona. Muszę go dotknąć, muszę, ale ponieważ z tego wzburzenia oddycham łapczywie i desperacko, zachłystuję się wodą i wynurzam raz jeszcze, by zaczerpnąć powietrza przed dotarciem do groty. Kaszlę, próbując pozbyć się wody z płuc i odzyskać nad sobą kontrolę. Ivan i Liesel podpływają do mnie i chcą pomóc, poklepują mnie po plecach. - Wszystko w porządku, debeściaro? - pyta Ivan. Chyba niezupełnie w porządku. To, co zobaczyłam pod wodą, było obrazem należącym do mojej Pierwszej. Nie wiem, skąd to wiem. Wiem i już. Chcę wyrzucić tę negatywną myśl z głowy. Ta rodzina kupiła klona niezdolnego do czucia i takiego właśnie będą mieć. Zasługują na to, co
najlepsze. Więc będę idealna. Moje ciało drży, otrząsam się z tych niepojętych podwodnych przeżyć. Widzę Xanthe, gosposię, jak krząta się dookoła basenu, zbiera mokre ręczniki z ziemi i rozwiesza je na oparciach leżaków, by wyschły. Nasze oczy koloru fuksji spotykają się na chwilę, Xanthe kiwa głową, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że dobrze wykonuję swoje zadanie, tak samo jak ona swoje. Jest taka sama jak ja, z tym że jej przeznaczenie to praca, a moje − zabawa. - Potrzebujesz odpocząć? - pyta mnie Liesel. Głaszcze mnie czule po ramieniu, gdy mój atak kaszlu ustaje. - Skądże znowu! - zaprzeczam i ochlapuję ją wodą, wywołując serię pisków i chichów. Podobnie jak Xanthe wiem, jak wykonywać swoje obowiązki.
5 Liesel i Ivan są wygłodzeni po zabawach na słońcu i w wodzie. Rzucili się na obiad, podczas gdy ja wolno sączę truskawkowego shake’a. - Lubisz makaron z serem, Elizjo? - pyta Liesel pomiędzy jednym a drugim łakomym kęsem. - Bo ja najbardziej ze wszystkiego. - Nie bądź kretynką - prycha Ivan. − Wiesz przecież, że klony piją wyłącznie truskawkowe shaki. - Może zasmakowałyby mi też waniliowe - wtrącam się. Rodzina wybucha śmiechem, jakbym powiedziała coś komicznego. Z grzeczności podano mi pełne porcje tych samych potraw, które jedzą ludzie, choć do odżywiania potrzebuję tylko truskawkowego shake’a. Mam grillowanego tuńczyka, sałatkę i porcję makaronu z serem. Trawię ludzkie jedzenie, ale nie lubię jego smaku. Nie ma sensu, bym je jadła, skoro wszystkie potrzebne składniki odżywcze zawiera jeden shake. Truskawkowy ma dobry smak, powiedziano mi jednak, że jego skład chemiczny jest obrzydliwy dla ludzkiego podniebienia. Nie muszę więc być grzeczna i częstować ich moim napojem. Ale moja baza danych podpowiada mi, bym jadła ludzkie jedzenie, jeśli mi je serwują. Po to, by ludzie czuli, że jestem jedną z nich. - Powinnaś spróbować makaronu - radzi Liesel. - Jest genialny. Nigdy nie jadłam nic poza shake’ami doktor Lusardi. Spoglądam na Xanthe, stojącą w taktownej odległości od stołu, w gotowości, by usługiwać i posprzątać po posiłku, gdy będzie trzeba. Dyskretnie skinęła w moją stronę. Powinnam spróbować. Nabieram na widelec trochę makaronu z talerza i wkładam go do ust. Wydaje się miękki, a smak sera rozpływa się po języku. Rany, to jest pycha! Czuję... rozkosz w ustach? Sprawdzam w bazie danych hasło „rozkosz” i dowiaduję się, że jest to stan skrajnego zadowolenia, zaspokojenia najwyższego stopnia. W rzeczy samej, jestem ogromnie zadowolona, czując na
podniebieniu tę serową cudowność. Mój brzuch wysyła sygnały do ust: więcej, chcę jeszcze więcej! To tak, jakby w mojej instalacji były spięcia. Chip każe mi udawać, że doświadczam przyjemności, konsumując ludzkie jedzenie, ale mój brzuch sygnalizuje, że rzeczywiście jest to przyjemne. Ten, kto wpadł na pomysł, by dodawać stopiony ser do skrobiowego przysmaku, musiał być najgenialniejszym człowiekiem w dziejach ludzkości. Szkopuł w tym, że nie powinnam odczuwać przyjemności smakowych. Powinnam tylko zachowywać się tak, jakbym je czuła, ale nie doświadczać ich naprawdę. Nie powinnam sięgnąć po kolejny kęs. Ale nie mogę się powstrzymać. Chcę więcej makaronu z serem. Nie rozumiem, dlaczego ludzie nie serwują sobie tych smaków przy każdej sposobności. Gryzę i przełykam resztę porcji i choć chciałabym poprosić o więcej, powstrzymuję się. Sięgam po mojego bezpiecznego shake’a truskawkowego. Nie mogę uwierzyć, że zasmakowała mi ta zbędna porcja węglowodanów. Klony mają kubki smakowe, więc odróżniają smaki, ale nie czerpią z tego przyjemności. Tak przynajmniej mi mówiono. - I co ty na to? - pyta Liesel. - Świetne, prawda? - Boskie - odpowiadam. Gubernator i Ivan śmieją się cicho. - DeBe! - Liesel piszczy z uciechy. - Co to DeBe? - pytam. - Dla beki! - mówią jednocześnie Liesel i Ivan. Aha, znowu o to chodzi. Mama uśmiecha się do mnie promiennie, potem zerka na gubernatora, zajmującego honorowe miejsce przy stole. - A nie mówiłam, że jest słodka? Spróbowała nawet makaronu z serem, by sprawić nam przyjemność. Naprawdę był boski. To wcale nie z uprzejmości ani „DeBe”.
Ale nie muszą o tym wiedzieć. Ani razu podczas szkolenia wprowadzającego nie słyszałam, że powinnam zdradzać się z dziwactwami, jakie może mieć beta, takimi jak na przykład nieszczęsne (ale uszczęśliwiające!) odczucia smakowe. - W wodzie czuje się jak ryba - opowiada Ivan. - Założę się, że jej Pierwsza była sportsmenką. - Mam pewien pomysł - zwraca się gubernator do Ivana. - Musisz się czymś zająć, zanim pójdziesz do wojska na szkolenie przysposabiające. Skoro Elizja jest taka wysportowana, możecie razem ćwiczyć. Przygotuje cię do Bazy. Zamiast na uniwersytet Ivan pójdzie w ślady swojego ojca i rozpocznie służbę w wojsku. Wstąpi do elitarnej prywatnej armii, która szkoli się w Bazie, gigantycznej jednostce wojskowej na Kontynencie, rozciągającej się na setki mil od oceanu po pustynię. Armia, wraz z Bazą, jest własnością mieszkańców wyspy, ale stacjonuje gdzie indziej. Dominium to przecież oaza spokoju, nie potrzeba tu wojska, zaburzałoby tylko estetykę. - Ekstra! - mówi Ivan. Gubernator odwraca się do mnie. Tak jak syn jest potężnym mężczyzną, ale ma szorstki i władczy sposób bycia. Nadyma się. - Pięć pokoleń mężczyzn w tej rodzinie doszło do stopnia generała. Pewnego dnia Ivan będzie szóstym. Elizjo, pomożesz mu w treningach, żeby nabrał krzepy, zanim pójdzie do obozu dla rekrutów. Wyjeżdża za trzy miesiące. Powinien wykorzystać ten czas na przygotowanie. - Tak, panie gubernatorze - mówię. Nie kazał nazywać się tatą.
6 Mama szczotkuje mi włosy, żeby miały piękny połysk. - Tego właśnie mi brakuje. Astrid ma śliczne złociste włosy jak ty. Siedzę przy toaletce w pokoju Astrid, mama stoi za mną i patrzy na moje odbicie w lustrze. Jest taka zadowolona. To właściwy moment, by popytać o „te” sprawy. Nie mam na myśli „tych” spraw. Na ten temat wiem wszystko. - Mamo - zaczynam. - Czy na innych wyspach też są klony? Czule poklepuje mnie po głowie. - Nie, kochanie. Tutaj jest wyjątkowo. Nasze potrzeby są specyficzne ze względu na unikatową atmosferę wyspy. W innych wyspiarskich kurortach wykorzystuje się do pracy miejscowych ludzi, tutaj to jednak niemożliwe. Nasz zakątek stworzono niedawno, więc nie ma tu rdzennych mieszkańców. Nie licząc nas, rzecz jasna. - Puszcza oczko w stronę mojego odbicia w lustrze. - A ponieważ podróż na wyspę jest niezwykle kosztowna, importowanie pracowników nie wchodzi w grę. Inne, mniej wyjątkowe miejsca wykorzystują ludzi
do pracy.
Tylko na Dominium wykonują ją klony. Ustawy
i rozporządzenia. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda! - Czy z Kontynentu na wyspę kursuje statek? Mama uśmiecha się do mnie w lustrze. - Nareszcie mam córkę, która nie widzi we mnie ostatniej nudziary. Śmieje się. - Pewnie nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale prawdziwe nastolatki traktują swoich rodziców tak, jakby przeszkadzało im, że ich staruszkowie jeszcze chodzą po świecie. Wolę mieć taką nastolatkę, która mnie nie ignoruje i zadaje pytania. - Przerywa i usiłuje sobie przypomnieć, o co ją pytałam. - Tak, Elizjo! Mieszkańcy przemieszczają się, naturalnie, prywatnym odrzutowcami, ale traktat zawarty między Dominium a Kontynentem gwarantuje kursy statku między Kontynentem a wyspą, by nie wydawała się tak
ekskluzywna i niedostępna dla ludzi z zewnątrz. - Mama kładzie żartobliwie palec na ustach, jakby zamierzała powierzyć mi jakiś sekret, i szepcze: - Chociaż w rzeczywistości właśnie taka jest. - Zdejmuje palec z ust i kontynuuje normalnym głosem: - Statek może przewozić tylko duże grupy pasażerów i z powodu ponadtysiącmilowej odległości od Kontynentu rodzi to duże koszty. - Więc statek jest drogi? - Nie, skarbie. Jest praktycznie za darmo. Ale wiza uprawniająca do wjazdu kosztuje już niebagatelną sumę. Odwiedzający muszą mieć wizę wjazdową, by zatrzymać się w Przystani, ponieważ nie mamy tu normalnych hoteli. Nie chcemy, by po wyspie szwendali się turyści. - Więc dlaczego ludzie nie mogą przylecieć, jak robią to jej mieszkańcy, którzy mają tutaj domy? - Mogą tutaj przylecieć. O ile mają własne lądowisko, wymagane do zakupu nieruchomości na Dominium. - A więc ludzie muszą wykupić prawa do pasa lądowego, jeśli chcą przyjechać - zgaduję. Mama mówi z drwiną: - Pewnie, jeśli akurat mają miliard unidolarów na zbyciu! Skarbie, prawa do lądowiska kosztują więcej niż wszystkie domy na wyspie razem wzięte. - Więc to dlatego nie przywozi się pracowników promem ani samolotami? - Rany, ależ te bety są dociekliwe. Jak prawdziwe dzieci. To nawet słodkie, o ile nie trwa za długo i nie kradnie czasu na sen. - Robi przerwę, jakby zbierała siły, potem tłumaczy: - Kochanie, tak się nieszczęśliwie składa, że ludzie podejmujący tutaj pracę za bardzo się rozluźniali. W efekcie nie wykonywali żadnych obowiązków. Na samym początku istnienia Dominium zatrudnialiśmy ludzi, ale szybko okazało się to pomyłką. Przekonaliśmy się, że jedyne rozwiązanie to sprowadzenie doktor Lusardi, by stworzyła dla nas pracowników. Wiesz, klony są bardzo ekologiczne. - Chwyta mnie czule za
rękę. - Powinnaś być bardzo dumna, że jesteś jedną z nich. Przerabianie nieboszczyków na klony to najwyższe osiągnięcie nauki. Śmierć twojej Pierwszej nie poszła na marne, a ty ulegniesz stuprocentowej biodegradacji, gdy minie twoja data przydatności. Nie pytam, kiedy to się stanie. Nie jestem gotowa, żeby skonfrontować się z moją biodegradowalnością i starzeniem się, które dotyka klony po blisko dekadzie użytkowania, gdy tracą już swoją urodę i sprawność. Jestem dopiero u progu życia. To za wcześnie, by wyznaczać datę upływu mojej przydatności, skoro wciąż jestem na gwarancji. - Zdaję sobie sprawę, jakie to szczęście, że się tu znalazłam, i jestem ci wdzięczna, mamo, że mnie przyjęłaś - mówię. Czule gładzi mnie po ramionach. - Moja słodka. Jeśli naprawdę cię to interesuje, to lata temu przetestowaliśmy człowieka. Sprowadziliśmy dla dzieci prawdziwą nianię. Spała w twoim pokoju. Sądziliśmy, że nabiorą ogłady. Prawdziwa Mary Poppins w naszym domu! Ale okazała się okropna. Doskonała atmosfera na wyspie sprawiła, że czuła się tu dużo lepiej, niż powinna. Zamiast utrzymującej rygor opiekunki zafundowaliśmy naszej rodzinie zadowoloną z siebie luzaczkę. Pozwalała dzieciom biegać samopas, a w tym czasie sama się opalała. Co za wstyd, prawda? - Tak, mamo. Przesuwa palcami po moich długich włosach, potem dzieli je na trzy części i zaplata warkocz. Uśmiecham się do niej, patrząc w lustro. Mówi: - Zwykle przed snem zaplatałam Astrid włosy. To była jedyna rzecz, jaką pozwalała dla siebie zrobić, ta mała buntowniczka. Twierdziła, że lepiej jej się śpi, gdy włosy nie plączą się na poduszce. - Podobają mi się warkocze. Dziękuję, mamo! Całuje mnie w głowę. - Bardzo proszę. A teraz ty możesz zrobić coś dla mnie.
- Tak? - Czasem Liesel śnią się koszmary. Jeśli ją usłyszysz, czy mogłabyś do niej pójść i poczekać, aż znowu zaśnie? Biorę leki nasenne i nie zawsze ją słyszę. Zwykle robiła to Astrid, teraz Ivan, ale to tylko wzmaga lęk Liesel. Chłopcy i ich nawalanki na poduszki przed snem. On nie ma wyczucia i nie wie, jak uspokoić przestraszone dziecko. Wiesz, jacy są młodzi mężczyźni. Nie wiem. Poza tym, że mówią „O w mordę!”. - Oczywiście, mamo - odpowiadam. - Kochana dziewczyna. Dobrej nocy. Podchodzi do drzwi sypialni i na chwilę w nich przystaje, by jeszcze raz na mnie spojrzeć. Moja baza danych rozpoznaje wyraz jej twarzy: to czułość i duma. - Mamo! - Chcę zadać jeszcze jedno pytanie. - Tak, skarbie? - Gdy Astrid zachorowała, co dokładnie jej się stało? - Co masz na myśli? - Czy pojechała do lecznicy? Wybucha śmiechem. - Nie, oczywiście, że nie. Zajmowaliśmy się nią tutaj, gdy zachorowała, tak jak byśmy się opiekowali każdym naszym dzieckiem. Na szczęście żadne z nich nie było aż tak chore, by potrzebować zabiegów w lecznicy. - Więc gdybym zachorowała, nie trafiłabym tam? Mama gasi światło w sypialni. - Śpij już, Elizjo. Ty nie możesz zachorować. Jesteś na to zbyt doskonała.
7 W środku nocy słyszę krzyk Liesel. Wyskakuję z łóżka i biegnę do jej pokoju, jak prosiła mama. Zapalam światło i moim oczom ukazuje się ołtarz ku czci
dziewczęcej
kiczowatości,
z połyskującymi
różowymi
ścianami,
francuskimi toaletkami i tonącym w tiulu łożem z baldachimem. Siadam na łóżku. Liesel wiesza się na mnie, wtulając twarz w moją pierś. Głaszczę ją po włosach, czuję przemożną potrzebę, by pocieszyć to wystraszone dziecko. Tak jak prawdziwa siostra chcę chronić ją od krzywd, prawdziwych i tylko wyimaginowanych. Moja koszula nocna wilgotnieje od jej łez. - Co się stało? - pytam Liesel. - Znowu śnili mi się ci bandyci. Stali na dole naprzeciw mojej sypialni i strzelali w moje okno. Jak w grze Ivana. - To okropne. Nic takiego nie mogłoby się tu zdarzyć. - Mogłoby. Bandyci są wszędzie. - Kto ci tak powiedział? - Ivan. Mówił, że kontestatorzy rosną w siłę i że pewnego dnia przyjdą po nas wszystkich, nie tylko po tatę. - Kim są kontestatorzy? - Przeszukuję moją bazę danych, ale nie znajduję ani słowa na temat takiej sekty. - O niczym nie wiesz, Elizjo? Przeciwnicy klonowania. Całuję Liesel w głowę, tak jak ucałowała mnie mama. Staram się, by mój głos brzmiał kojąco. - Kto mógłby mieć cokolwiek przeciw klonowaniu? Ludzie mieliby nie chcieć... mnie? To chyba niemożliwe. Patrzy mi w oczy i przez chwilę wydaje się, że boi się trochę mniej. Ale mój pokrzepiający wyraz twarzy najwyraźniej nie wystarcza. - Ale skąd wiesz? - pyta Liesel, nie dając za wygraną. - Co wiem?
- Że nikt nie będzie próbował mnie skrzywdzić. Sprawdzam to pytanie w bazie danych. Odpowiedź jest jednoznaczna: - Na Dominium nie zdarzają się złe rzeczy - zapewniam. - A istnieją złe klony? - pyta szeptem dziewczynka. - Co masz na myśli? - Wadliwe klony. Takie, które nie pracują. Podnoszę okno w sypialni, by ukoił ją podmuch gęstego wyspowego powietrza. - Chyba wiesz, że na tej doskonałej wyspie nie może istnieć nic wadliwego. Nie dodaję: „A nawet jeśli klony z defektami istnieją, to dla bezpieczeństwa chowa się je w lecznicy doktor Lusardi”. Siadam z powrotem obok Liesel i przygarniam ją do siebie. Delikatnie głaszczę ją po podbródku, by ją uspokoić. Ukojona, raz jeszcze składa głowę na mojej piersi. - Dobrze pracujesz - mówi cicho. Po przebudzeniu jest spokojna, ale nadal myśli, że „ktoś zły” po nią przyjdzie, gdy zaśnie. Pyta błagalnie: - Czy mogłabym z tobą spać w łóżku Astrid? Astrid brała mnie do siebie, gdy wystraszyły mnie złe sny. Moje łóżko jest za wąskie dla dwóch osób. Wracamy do pokoju Astrid. Kładę Liesel do łóżka i wyciągam się obok niej. Dla pewności obejmuje mnie w talii i szybko z powrotem zapada w sen, wyczerpana dramatem, który sama wyreżyserowała. Mnie nie udaje się tak łatwo zasnąć. Skoro mam zastępować Astrid, to chyba powinnam ją lepiej poznać. Spoglądam na stojące na nocnym stoliku holograficzne zdjęcie, na którym Astrid i Liesel obejmują się ramionami. Liesel się uśmiecha, siostra nie. Podobnie jak ja ma jasne włosy do ramion i po dziecięcemu błękitne oczy po mamie. Liesel wygląda na beztroską i szczęśliwą
dziewczynkę, Astrid na zmęczoną i zaniepokojoną. Wysuwam szufladę stolika. W środku leżą truskawkowe landrynki. Ciekawe, czy będą mi smakowały tak samo jak shaki. Sięgam po jedną, ale papierek trochę się odwinął i cukierek przywarł do dna szuflady. Odrywam go, lecz razem z nim w ręku zostaje mi denko. Zauważam, że pod spodem jest ukryta jeszcze jedna szuflada. Są w niej zeszyty Astrid z ćwiczeniami przygotowującymi do egzaminów na uniwersytet. Wyjmuję jeden z nich i zaczynam go kartkować. Jej wyniki są z początku słabe, ale końcowe zadania zrobiła niemal bezbłędnie. Pismo również wygląda lepiej. Nic dziwnego, że mama jest z niej dumna. Astrid musiała włożyć wiele trudu, by dojść do tak dobrych wyników i dostać się na najlepszy uniwersytet. Odkładam zeszyt do szuflady, na stos innych przechowywanych tam przedmiotów. Jest wśród nich srebrny sztylet, przewiązany czerwoną tasiemką, z doczepioną notką: „Wesołych Świąt, Astrid. Całusy, tata”. Są tam jeszcze: słownik, akcesoria, jakich używają dziewczęta w trakcie cyklu, i test ciążowy. Wyjmuję słownik, by zajrzeć do niego później, a sztylet i kobiece drobiazgi zostawiam w środku. Klony są zupełnie jak ludzie, poza tym, że nie mogą się rozmnażać. Nie potrzebuję artykułów kobiecej higieny, bo nie mam okresu i nie mogę zajść w ciążę. Nie wiem też, na co mógłby mi się przydać sztylet. Chętnie natomiast przyswoję sobie kilka nowych zwrotów ze słownika. Dziwne, w pokoju są wyłącznie zdjęcia Astrid i Liesel i ani jednego zdjęcia pozostałych członków rodziny. W porównaniu z landrynkoworóżowym, ustrojonym falbankami pokojem Liesel sypialnia Astrid wygląda spartańsko. Wydaje się niemal sterylna. Jedynym „artystycznym” gadżetem na ścianie jest kalendarz, na którym odkreślała dni do wyjazdu. Nie śpię, gdy nad ranem do pokoju Astrid wchodzi Xanthe. Zamykam popisany na marginesach słownik, który czytałam całą noc, i odkładam go na łóżko. Zdumiewa mnie, że znalazłam w nim całe mnóstwo słów, których nie ma
w leksykonie mojej bazy danych. O, na przykład takie podkreślone przez Astrid: R e b e l i a - powstanie, bunt lub opór wymierzony przeciw władzom państwowym albo przeciw rządowi. „Rebelia” wydaje mi się groźnym i nieprzyjemnym słowem, ale Astrid nabazgrała przy nim „Tak!”. - Tutaj jest - mówi Xanthe, patrząc na Liesel śpiącą spokojnie przy moim boku. - Czas ją obudzić i wyszykować do szkoły. - Na wyspie jest szkoła? - pytam. - Ja też będę do niej chodzić? - Gdybym miała poczucie humoru, uznałabym, że jesteś zabawna skwitowała Xanthe. Wygląda na to, że jednak nie będę chodzić do szkoły. - Gdzie jest szkoła? - Ponieważ na wyspie mieszka na stałe tylko garstka osób, nie ma tu szkoły. Dzieci mają guwernerów, którzy pracują z uczniami w Przystani, w takich godzinach jak na Kontynencie. - Czy guwernerzy są klonami? - wypytuję. - Naturalnie. Ludziom nie można przecież powierzyć tak poważnego zadania jak edukacja dzieci. Liesel czasami czuje się samotna, bo na wyspie nie ma rówieśników, z którymi mogłaby przestawać. Będziesz więc się z nią bawić po lekcjach. Zaledwie kilka miesięcy temu moja Pierwsza była zapewne uczennicą. Być może mieszkała gdzieś na Kontynencie. Ciekawe, czy dobrze się uczyła; czy była tak pracowita jak Astrid i czy miała taki sam zapał do studiów wyższych. - Chciałabyś się kształcić? - pytam Xanthe. Patrzy na mnie, jakby nagle wyrosły mi trzy głowy albo jakbym wyznała moją szczerą, a nie udawaną miłość do makaronu z serem. - A po co miałabym się kształcić? - odparowuje.
- Aby poznawać świat! Zmieniać się, ulepszać! - wyliczam. - Jest tyle rzeczy, o których można się dowiedzieć. To po prostu... - Chciałam powiedzieć „fantastyczne”, ale w porę urywam, widząc, jak Xanthe podejrzliwie mruży oczy. Nie jestem może wykształcona, ale wiem wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, że nie powinnam pragnąć rzeczy „fantastycznych”. Owszem, powinnam wywierać na ludziach takie wrażenie, ale nie powinnam pragnąć naprawdę i nie dla siebie. - To po prostu fajnie wiedzieć - kończę zdanie. Xanthe ripostuje: - Niczego nie pragnę i nie potrzebuję być lepsza, niż jestem. Nie mam pragnień, bo stworzono mnie do służenia i wyposażono we wszelkie potrzebne do tego informacje. Tak samo jak ciebie. Podchodzi do szafy, wyjmuje kilka sztuk garderoby, kompletuje strój Liesel i układa go na krześle. Zamierzam lekko szturchnąć dziewczynkę w ramię, żeby ją obudzić. Szkoda, żeby przegapiła szansę na naukę. Ale Xanthe mnie powstrzymuje. Pochyla się nade mną i pyta szeptem: - A ty masz pragnienia? Nagle moje serce przyśpiesza, jakby w reakcji na groźbę, choć przecież tylko przypomniano mi o obowiązkach. - Nie mam - mówię. - Usługuję. - Słusznie - kwituje Xanthe.
8 Zgodnie z poleceniem gubernatora o ósmej rano rozpoczynamy z Ivanem trening. Rozciągamy się i gimnastykujemy na patio, biegniemy na przełaj przez wyspę, by zakończyć to wszystko serią energicznych, forsownych sprintów po schodkach prowadzących z plaży na klif, gdzie stoi dom gubernatora. Jesteśmy w połowie piątej rundy, gdy Ivan nagle przystaje i spogląda na krajobraz roztaczający się poniżej. - Byłaś w wielu miejscach na Dominium, zanim trafiłaś do nas? - pyta zasapany. Kolejny raz przypomniano mi, jak cudowne jest moje nowe życie. Zanim tu przyjechałam, byłam skazana na zamknięte przestrzenie - laboratorium doktor Lusardi i butik − nie mogłam wdychać słodkiego wyspiarskiego powietrza ani podziwiać widoków ze szczytu wzgórza: fiołkowej wody, piaszczystych plaż, palm, całej tej nieziemskiej wspaniałości. A obecne widoki to tylko część tego, co oferuje Dominium. Kto wie, ile jeszcze zapierających dech w piersiach pejzaży odkryję, gdy lepiej poznam wyspę? Nie odpowiadam na pytanie Ivana. Zbyt długo musiałabym mówić. Chcę zobaczyć absolutnie wszystko! - No przecież, że nie - dodaje zupełnie niepotrzebnie. − Pewnie ci nie pozwalali. Przykro mi. − Sięga do głębokiego otworu w skale, oddalonego o jakieś pół metra od stopni, i wyciąga schowaną tam lornetkę. Podaje mi ją. − Zobacz. Czaderski widok, co? Patrzę przez lornetkę, obserwuję krajobraz, łapczywie wdychając pachnące wiciokrzewem powietrze. W miejscu, gdzie promienie słońca napotykają atmosferę Dominium, na jasnym błękicie nieba pojawia się różowopomarańczowa mgiełka. Dookoła marszczących się wód Io dostrzegam ląd z willami w otulinie drzew opalizujących kolorami tęczy. W oddali rysuje się masyw górski, którego najwyższy szczyt, Orion, króluje nad wyspą, emitując
wulkaniczne wyziewy. Jest porośnięty lasem gęstym jak chaszcze dżungli. Pośrodku tej dżungli, u stóp dymiącego wulkanu, mieści się kompleks badawczy doktor Lusardi, ale nie widać go przez lornetkę. Ustawiam ostrość na piaszczystą plażę należącą do Przystani. Korpulentna kobieta wchodzi do wody, zanurza się na chwilę i wraca na swoje legowisko na piasku. Po tej krótkiej kąpieli wygląda na szczuplejszą o jeden rozmiar i młodszą o dziesięć lat, jakby morze oferowało momentalną przemianę, po której wynurzyła się cała promieniejąca. Siada okrakiem na swoim towarzyszu, który odkłada lekturę. On oplata ją nogami. Całują się powoli, pożądliwie, jakby był to ich pierwszy pocałunek, choć zażyłość, w jakiej łączą ciała, sugeruje, że znają się już długo. Krzątająca się w tle obsługa klubu donosi plażowiczom talerze z przekąskami i napoje. - Dobry widok na dobre życie, co nie? - mówi Ivan. Wiem, że ma na myśli życie dobre dla ludzi, ale mimo to potwierdzam skinieniem głowy. Dla mnie zresztą też, jak sądzę. Po dziesiątym biegu w górę i w dół schodów Ivan zatrzymuje się u podnóża stopni, przy samym brzegu wody, na kolejny odpoczynek. - Niewiarygodne, że dotrzymujesz mi tempa - mówi. Potrafię nawet więcej. Mogłabym z łatwością osiągnąć lepszy czas i prędkość od niego, ale mama wyraźnie powiedziała, że mam pozwalać Ivanowi wygrywać. - Musi nabrać pewności siebie przed szkoleniem przysposabiającym mówiła. - Bądź grzeczną dziewczyną, kochana Elizjo. Niech Ivana będzie na górze. Jakaś nastolatka zbiega po stopniach i podchodzi do nas. - Ivan! Siema! Ma rude włosy i piegowatą twarz. Jest ubrana w strój do tenisa. Wygląda
na łobuziarę. - Powiedzieli mi, że znajdę cię na dole. Zagrasz w debla ze mną i z Demencją? - Cześć, Greer - bąka Ivan. - Może innym razem. - A to co? - pyta Greer, wskazując na mnie. - Kupiliśmy betę. Greer taksuje mnie wzrokiem, patrząc głęboko w moje szkliste oczy. - To już produkują nastoletnie klony? Chyba powinnam mieć oczy otwarte! Nie chcę, żeby porwali mnie piraci i zamienili w zombi. - Bierze w palce pasmo moich włosów. - Twoja Pierwsza miała śliczne włosy. Ciekawe, jakiej używała odżywki. Masz jakieś imię? - Elizja - odpowiadam. - Lusardi wybiera same dziwaczne imiona. Grasz w tenisa? Ivan odpowiada za mnie: - Jest tu po to, by grać ze mną, nie z tobą, Greer. - Nie bądź taki. - Greer nadyma wargi. - Próbuję tylko ustawić dobrą rozgrywkę. Wraca po stopniach na górę, ale odwraca się raz jeszcze. - Będziemy na kortach, jeśli chcielibyście dołączyć. Albo zobaczymy się potem w klubie. Rusza sprintem na górę. - Kto to był? - pytam. - Jej ojciec jest emisariuszem na Dominium - wyjaśnia Ivan, wywracając oczami. - Mieszka w sąsiednim domu. - Kto to emisariusz? - dopytuję. - To rodzaj ambasadora, który reprezentuje na Dominium interesy wojska. Jestem pewien, że to niezła fucha dla bogatego i wpływowego trepa, który nie ma za grosz zmysłu taktycznego. Wojsko wysyła ich tutaj, żeby byli zadowoleni, ale zupełnie bezużyteczni.
- Więc ojciec Greer jest zadowolony i bezużyteczny. Ona też? Ivan wzrusza ramionami. - Ona jest chyba w porządku. - Nie podoba ci się? Jest bardzo ładna. - Jest w porządku. Zawsze kręci się w pobliżu. Trochę z niej puszczalska. Nie ma w niej nic ciekawego ani tajemniczego. Skoro zeszło na tajemniczość... - Kto to Demencja? - pytam. - Demencja to najlepsza przyjaciółka Geer. Naprawdę nazywa się Demetra. - To dlaczego mówią na nią Demencja? - Sprawdź sobie w Bazie, co to znaczy. Jak ją lepiej poznasz, zrozumiesz sens przezwiska. „Demencja” - umysłowa niesprawność o etiologii organicznej lub funkcjonalnej. Nie mieści mi się w głowie, jak to słowo może opisywać prawdziwą dziewczynę, i nie mogę się doczekać, by to zrozumieć. Ivan klepie mnie w ramię, inicjując kolejny wyścig. Pędzę wzdłuż brzegu. Ivan biegnie i biegnie, ale nie może mnie złapać. Chip wysyła mi sygnał satysfakcji i zaczynam rozumieć, dlaczego ludzie lubią zwyciężać. Najwidoczniej ja też. Zawracamy do schodków, by znowu po nich wbiec. Ivan dociera na górę minutę po mnie, nie mogąc złapać oddechu. - Oszukujesz - mówi. - Przed ostatnim startem wypiłaś truskawkowego shake’a. To prawda, przed ostatnim startem wypiłam shake’a, którego zostawiono dla mnie na szczycie schodów, ale Ivan również posilił się sokiem z trawy pszenicznej.
- Masz rację - potwierdzam. - Trochę się wspomogłam. Strugi potu ściekają mu po twarzy, a moja pozostaje czysta i gładka. Mogłabym pokonać kolejne tysiąc schodków, Ivan słania się z wycieńczenia. - Jutro zrobimy jeszcze ostrzejszy trening, zgoda? - pytam. - Wykończysz mnie - jęczy. - Kto to jest puszczalska? - dopytuję. - Dziewczyna, która się puszcza. - Puszcza? Czego się puszcza? - Wyobrażam sobie, jak Greer się czegoś trzyma i nagle puszcza, ale nie rozumiem, co Ivan mógłby mieć przeciwko temu. - No, się puszcza, wiesz. - Jego twarz, po biegu czerwona jak burak, teraz purpurowieje. - W łóżku. Zachodzę w głowę, czego się Greer trzyma i puszcza w łóżku.
Nic dziwnego, że mój chip nie znalazł słowa „rebelia”. Przeciw czemu można się buntować na Dominium? Życie zdaje się tu płynąć, jak mówi Ivan, „ultragładko”. Opalamy się z Ivanem na brzegu pływającego basenu w Przystani. Basen wybudowano pośrodku Zatoki Ambrozji rozciągającej się po obu stronach klubu. Jest cały ze szkła, aby kąpiący się mogli podziwiać ławice wielobarwnych, pasiastych i cętkowanych ryb bez narażania stóp na kontakt z koralowcami porastającymi dno płytkiej zatoki i bez naruszania morskiego ekosystemu. Wspaniałe południowe słońce świeci jasno, sprawiając, że otaczająca basen fioletowa woda staje się jaskraworóżowa. Moja skóra nabiera złocistego odcienia, gdy razem z Ivanem odpoczywamy na dmuchanych materacach delikatnie kołysanych przez wodę. W oddali widzę opalających się plażowiczów. Są tak rozleniwieni i szczęśliwi, że wyglądają na pogrążonych w letargu. Nie wznieciliby powstania, nawet gdyby chcieli.
- Czas na drzemkę - odzywa się Ivan z sąsiedniego materaca. Zakrywa oczy ręcznikiem, by nie raziło go słońce. - Mało brakowało, bym padł dzisiaj przez ciebie trupem, Elizja. Nadchodzi dziewczyna, której „sprawność umysłowa się pogarsza”, i przerywa nasz relaks. Demencja
wpada
między
nas
niczym
kula
armatnia.
Piszczy
z podekscytowania, pędząc przez pomost do basenu. Ma na sobie tych kilka sznurków na krzyż - strój zwany bikini. Ja również włożyłam dwuczęściowy kostium, ale pełniejszy: granatowy sportowy stanik i majtki, które znalazłam w stercie ubrań wzgardzonych przez Astrid. Demencja jest już na krawędzi basenu, wybija się w powietrze, podwijając kolana do tułowia. - Kula armatnia! - zdążyła wykrzyczeć, zanim z wielkim pluskiem wylądowała w basenie, wzburzając fale, które nieomal wywróciły nasze materace. Po chwili wynurza się i chwyta materac Ivana. - Hej, demonie seksu! - mówi do niego. - Słyszałam, że twoja mama kupiła betę. Ivan odpowiada, wskazując na mnie: - To ona. Elizja. Demencja daje nura pod wodę, przepływa pod materacem Ivana i wynurza się przy moim. Jest tak ładna, jak ładnie brzmi jej imię. Ma ciemną oliwkową karnację, czarne włosy i oliwkowe, pasujące do cery oczy. Opiera się rękoma o mój materac i ocenia mnie: - Taka błyszcząca. Taka ładna. Ivanie, twoja mama ma świetny gust. Kładzie dłoń na moim przedramieniu i przeciąga paznokciami w dół. Czuję coś pomiędzy łaskotaniem a drapnięciem. - Demencja! - Ivan ochlapuje ją ze swojego materaca. - Nie skalecz jej. Ile razy mamy ci przypominać? Okaleczanie zachowaj dla siebie. Innych zostaw w spokoju.
Demencja cofa rękę, kładzie ją z powrotem na materacu, spuszcza oczy i mówi ze skruchą: - Przepraszam. Gdy nie patrzy na mnie swymi oliwkowozielonymi oczami, zauważam głębokie blizny na jej prawej skroni. Wygląda na to, że użyła jakiegoś ostrza − może żyletki - by wyciąć sobie własną lilijkę, ale poddała się w połowie dzieła. Może nie miała odpowiedniego znieczulenia. Podnosi na mnie wzrok, a na jej twarzy maluje się rozochocenie. - A więc, Elizjo, umiesz różne rzeczy? - Jakie rzeczy? - pytam. Ivan już odpowiada za mnie: - Jest w dechę pływaczką. Elizja, pokaż jej. Ześlizguję się z materaca i stawiam stopy na dnie basenu. Robię krok do przodu, wyciągam ramiona, nurkuję i płynę delfinem. Pokonuję długość basenu tak szybko, jak pozwalają mi ręce i nogi, ciekawa, czy podwodna zjawa boskiego mężczyzny, którą spotkałam w basenie gubernatora, zechce objawić się ponownie. Nie zechciała. Nie wiem, czy w związku z tym powinnam odczuwać rozczarowanie, czy ulgę. Gdy wynurzam się obok Demetry, ona aż rozdziawia usta z zaskoczenia. - Nie widziałam jeszcze, by ktoś pływał tak szybko i tak doskonałym stylem - komentuje. - Jesteś jak automat. - Może powinniśmy ją zabrać na Tajną Plażę? - sugeruje Ivan. − Niech pokaże, jak skacze ze skał. Basen jest na to za płytki. - I kręcą się tu sami ramole - dorzuca Demencja z obrzydzeniem. W rzeczy samej, w wodzie jest tylko nasza trójka, ale na piasku opala się sporo plażowiczów w okolicach czterdziestki, czyli w wieku, który ludzie określają jako średni. Nie są jednak wtedy dezaktywowani, w przeciwieństwie do klonów w podobnym wieku. „Ramole” patrzą na nas krzywo, jakby nasza
obecność im przeszkadzała. - Superoataraksyjnie życzliwi - dodaje z ironią Demencja. Przeszukuję bazę danych, ale nie znajduję nic, co ułatwiłoby mi zrozumienie jej słów. Kiwam jednak głową porozumiewawczo, by sprawić wrażenie, że jestem jedną z nich. Na tym polega moja praca. Ivan przesuwa ręką po przedramieniu i wywołuje konsolę. Wysyła wiadomość, po czym znów wlepia wzrok w Demencję i we mnie. - Farzad jest na Tajnej. - Zapytaj go, jak woda - mówi Demecja. Ivan nadaje wiadomość. - Ataraksyjna. - To spadamy stąd! - zarządza Demencja. Potrząsa dziko głową, a jej długie włosy smagają ramiona i rozpryskują wodę. Głośno woła w stronę plażowiczów: − Basen jest wasz, pryki!
9 Płyniemy małą żaglówką z Przystani na plażę położoną nieco dalej. Ivan cumuje na brzegu i prowadzi nas pod pobliskie klify. Wspinamy się na niebezpieczne skały. Gdy docieramy na górę, widzę, że znajdujemy się nad zatoczką, w której fioletowe fale rozchlapują złocistą pianę na nieskazitelnym różowym piasku. Otaczające ją skały sprawiają, że można tu dotrzeć wyłącznie piechotą. Oto właśnie Tajna Plaża. Zeskakujemy ze skał, by dołączyć do Farzada, kolegi Ivana i Demencji, który poleruje na piasku swoją deskę surfingową. Zerka na mnie sponad deski. Mówi tym samym miejscowym dialektem co Ivan. - O w mordę! Nieźle jak na betę. Niezłą lalę tu przyprowadziłeś. - Patrz, ale nie dotykaj - odpowiada Ivan. Demencja chichocze. - Jeśli ją zepsujesz, będziesz płacił. Ivan i dziewczyna siadają na piasku naprzeciw Farzada. Robię to samo. Rozgrzany piasek funduje moim pośladkom delikatny, ciepły masaż. Tak jak Ivan, Farzad ma na sobie surfingowe kąpielówki, ale jest od niego szczuplejszy i ma bardziej naprężone mięśnie. Ma czekoladową skórę, oczy tego samego koloru i ciemne włosy do ramion, związane w kitkę. - Wypłynąłem motorówką na fale. Widziałem dzieciaki z Pieczar Buntu surfujące na „gigantach”. - Co to są „giganty”? - pytam. Nie znajduję w bazie danych żadnego objaśnienia tego słowa. - Gigantyczne fale - odpowiada Ivan, wskazując daleko na ocean, gdzie w odległości około mili od nas dostrzegam białe grzbiety monstrualnie dużych fal. - Surfowanie na nich musi być bardzo niebezpieczne - stwierdzam. Fale są nie tylko olbrzymie, lecz takżeniebieskoszare, bo znajdują się
poza pierścieniem Io; fioletowe grzebienie znakują granicę między morzem a oceanem. Pierścień Io został utworzony metodami bioinżynierii, by odpychał burzące się wody, które w innych miejscach świata zniszczyły wybrzeża. Naturalne fale poza pierścieniem Io wyglądają, jakby miały pochłonąć każdego, kto ośmieli się na nich pływać. - Zagrożenie to stan umysłu - informuje mnie Farzad. - Pokonaj je, a będziesz mogła ujeżdżać obłoki. - Nie wystarcza ci już doskonała woda w zatoce, co? - pyta Ivan zaczepnie. - Kazałem kontrolerowi fal ustawić je na maksa - mówi Farzad, mając na myśli zainstalowane na plażach dla surferów urządzenie regulujące poziom fal. Obsługiwane jest przez pracowników Dominium, by zapewnić surferom wymagany poziom wrażeń. Woda wewnątrz pierścienia została wyprofilowana w taki sposób, by dostarczyć maksymalnie dużo przyjemności przy zachowaniu całkowitego bezpieczeństwa. Najwidoczniej to ostatnie znudziło się Farzadowi. - Poprosiłem go, by ustawił „giganty”, ale powiedział, że to niedozwolone. Po tej stronie bujało tak, że najwyżej ukołysałoby cię do snu. Potrzebowałem większych, więc musiałem się udać prosto do źródła. Chcę zrozumieć, co jest tam, na „gigantach”. Z powodu Tahira. Ivan i Demencja potakują ze zrozumieniem. - Złupiłeś coś na dzieciakach z Pieczar Buntu podczas tej dzikiej wyprawy? - pyta Demencja. Farzad sięga ręką pod pasek zapięty poniżej umięśnionego brzucha. Wyjmuje hermetycznie zamkniętą plastikową torebkę z kilkoma białymi pigułkami. - Złupiłem - odpowiada Farzad. - Co to są Pieczary Buntu? - pytam. Demencja uśmiecha się do mnie szeroko. - To urocze, że nowe klony nic nie wiedzą o życiu.
Ma rację. Nie wiem. Ale chętnie się dowiem. Ivan wskazuje na niewielkie wyspy w oddali, za „gigantami”. - To tamte wyspy. Niby są częścią Dominium, ale nie do końca. Nasza wyspa jest po prostu największa i tylko ona nadawała się do zamieszkania i zagospodarowania. - Więc nikt na nich nie mieszka? - dopytuję się. Dla mojego chipa nawigacyjnego wyspy w oddali to zaledwie punkciki na mapie, nieistotne i bezimienne. Ivan tłumaczy: - Najprawdopodobniej mieszkają tam jacyś ludzie. To po prostu nielegalne i bezprawne. Teren jest tam bardzo trudny, nie do zagospodarowania. Małolaty na gigancie, które przypływają z Kontynentu, szwendają się na wyspie po lewej. Nazywają ją Pieczarami Buntu. To chyba niezła imprezownia. - Byłeś tam? - pytam. - Co ty! Ojciec by mnie zabił, gdybym spróbował. Farzad dodaje: - W Pieczarach Buntu nie ma zasięgu do transmisji danych, nie ma nawet normalnych toalet ani pryszniców. Totalna dzicz. Surfowanie na pobliskich „gigantach” jest ekstra, ale cywilizowani ludzie na pewno nie zapuszczają się na te wyspy. - Jeśli tam jest tak dziko, kto w ogóle się tam wybiera? - Ludzie z Kontynentu przekradają się na wyspy łódkami. Sądzą, że jak dostaną się do tych położonych bliżej punktów, to uda im się dotrzeć także na Dominium - mówi Ivan. - Niby jak? - Dopłynąć stamtąd tutaj. Co jest w zasadzie niewykonalne. Lub wynajmując piracką motorówkę, by przywiozła ich do miejsc takich jak Tajna Plaża. - Czy to się udaje? - pytam. - Czy ludzie dopływają tutaj w ten sposób?
- Nie - wtrąca Demencja. - Większość ginie podczas prób. I potem zostają klonami. Farciarze! Nauczyłam się dzisiaj wielu rzeczy. Dowiedziałam się, czym jest rebelia, że w łóżku można się puszczać i że w archipelagu Dominium są miejsca takie jak „giganty” i Pieczary Buntu. Przyswoiłam sobie również, że „łupienie” nie oznacza tylko rabunku, ale może się odnosić do pozyskiwania nielegalnych środków odurzających, w tym konkretnym przypadku narkotyku zwanego przez miejscową młodzież „raksją”. Teraz właśnie Farzad, Ivan i Demencja są pod jego wpływem. Leżą na piasku wtuleni w siebie, z zamkniętymi oczami, z uśmiechem zadowolenia na ustach. Demencja jest bez biustonosza, ale tak jak Ivan i Farzad ma na sobie majtki. - Moim zdaniem to lekka przesada - ocenia sytuację Greer. Zauważyłam dziś także, że ma wyrobione zdanie na każdy temat, włączając to, że Farzad, Ivan i Demencja powinni ją uprzedzić o swoich planach związanych z raksją, zanim ją zaprosili tutaj, gdzie marnuje teraz czas. - Chodzi o to, że ten cały klimat na Dominium, słodkie powietrze, kojąca woda, luksusowe domy i co tam jeszcze, stworzono po to, by było „ataraksyjnie”. Po co więc fundować sobie sztuczne odloty? To już przesada. Sprawdziłam, że „ataraksja” to starogreckie słowo oznaczające stan niezmąconej szczęśliwości i że dla twórców Dominium wyrażało ono naczelną zasadę przyświecającą ich projektowi. Miejscowa młodzież przejęła ten termin i określa nim własną wersję niezmąconej szczęśliwości, czyli narkotyk zwany „raksją”. Siedzimy z Greer na urwisku nad Tajną Plażą, patrząc na Io i na ataraksyjne nastolatki na piasku w dole. Greer mówi: - Nie kapuję, dlaczego oni muszą doprawiać się chemią. Po prostu boją się doświadczyć czegoś rzeczywistego. Spędzili tu właściwie całe życie. Nawet nie mają pojęcia, jak wygląda rzeczywistość.
- Ivan twierdzi, że ataraksja jest fajniejsza niż seks. Lepsza od niego dodaję na wypadek, gdyby nie zrozumiała. - Próbowałam obydwu - wyznaje Greer. - Prawdziwy seks jest fajniejszy. - Gdzie uprawiałaś seks? - dopytuję. - To niedyskretne pytanie. - Naprawdę? - Zdaje się, że ty też masz średnie pojęcie o rzeczywistości. - Greer wymachuje zwieszonymi nogami. - Uprawiałam seks i tutaj, i w mieście, z którego pochodzę. - Czy ten seks jest fajny? Wybucha śmiechem. - Jest megamega, szczerze mówiąc. Błyskawicznie wertuję mój wewnętrzny słownik, ale stwierdzam tylko, że podwoiła słowo „mega”, nadal jednak nie rozumiem dlaczego. - Czy często się „megamegasz”? - pytam. Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby miała do czynienia z kompletną idiotką. - ”Megamegam się”, gdy zajdzie taka okoliczność, że ktoś podobnie do mnie myślący i o szałowym ciele czuje do mnie taki sam pociąg jak ja do niego. Ale mam tylko osiemnaście lat, czyli że nie „megamegałam” się z tuzinami. - A z kim się megamegałaś? Jej głos zdradza irytację. - Przestań tak to nazywać. To była tylko gra słów. „Gra słów”. Wyobrażam sobie dzieci układające z politerowanych klocków słowa takie jak „frajda” i ”baśniolandia”. - Przepraszam. Przeformułuję to pytanie. Czy uprawiałaś kiedyś seks z Ivanem, Farzadem lub Demencją? Jej jasna skóra purpurowieje. - Niewykluczone - mówi cicho. Pokazuje palcem śpiących na dole. - Ale
jak widzisz, wolą „raksję”. I niewykluczone, że twoje pytania są zbyt osobiste, więc jeśli masz ich więcej, sugerowałabym zmianę tematu. Żaden problem. - Nie zawsze mieszkałaś na Dominium? - Nie. Sprowadziliśmy się tutaj dopiero kilka lat temu, gdy tata został wysłannikiem. Większość mieszkańców Dominium mieszka tu okresowo. W przeciwnym razie wyspa nie wydawałaby się tak wyjątkowa. Po wyjeździe Astrid Farzad, Ivan i Demencja zostali jedynymi nastolatkami, które żyją tu przez okrągły rok. No i teraz chyba ty też. Nie wiem, czy można cię wliczyć. - Wolisz mieszkać tutaj czy w mieście? - pytam. - Zależy, jakie miasto masz na myśli, stare czy nowe? - A czym się różnią? - Hm, stare miasta są podmokłe. Wiesz, to niezła jazda, gdy woda się podnosi w tych miejscach, dlatego budują tam naprawdę fajne domy i parki na podwyższeniach, komiczny styl spod znaku chlupiącej wody, niesamowite potańcówy, jakby świat miał się skończyć. Ale ja wolę nowe miasta. Przed przeprowadzką mieszkaliśmy w Biome City. Na pustyniach jest teraz ludu aż do wyrzygania. - A więc na pustyni chce się wymiotować? - Nie bierz wszystkiego tak dosłownie. Chodzi mi o to, że coraz więcej ludzi przenosi się w głąb kraju. W miejscach, w których nie działo się nic, teraz dzieje się coś. Zobacz, do rodziny Farzada należy największy kompleks mieszkalny na Dominium. Wiesz dlaczego? Bo jego wujek wymyślił mechanizm kontrolujący wodę, umożliwiający wznoszenie nowych miast - jak BC − na pustyniach, które wcześniej nie nadawały się do zamieszkania. - BC? - Tak się mówi na Biome City. Szukam w bazie informacji na temat Biome City. Interfejs pokazuje, że to nowe miasto, zbudowane po Wojnach Morskich i zaprojektowane zgodnie
z zasadami inżynierii bionicznej, według której najważniejsze obiekty w mieście do złudzenia naśladują twory natury. Wyświetlają mi się drapacze chmur, które zamiast wyglądać jak cementowe molochy, przypominają drzewa i skały, sunące po niebie poduszkowce formują klucze niczym migrujące ptactwo, a harmonijne zielone domy mieszkalne mają kształty podobne do kopców termitów i mrowisk. Jako że BC powstało po epoce paliw kopalnych, które spowijały stare miasta smogiem, w jego czystym powietrzu widoki roztaczają się bez ograniczeń, aż po olbrzymie kopuły wydm na horyzoncie, a nocne niebo migocze tysiącami gwiazd. - BC to moje ulubione miejsce - mówi Greer. - Jakby mijała tam cała depresja i beznadzieja. Gdy tam jesteś, zaczynasz myśleć, że Wojny Morskie miały jakiś sens. To dzięki nim na dawnych pustynnych nieużytkach jest teraz niezła jazda. - Ale czy na pustyni nie powinno brakować wody? - Na pustyni może i tak. Ale ludziom nie. - Woda nie zmieniła naturalnego środowiska? - To problem pustyni. Nie ludzi. Pustynia się dostosowuje. Ludzie się dostosowują. Żyją. Umierają. Walczą. Cierpią. Tworzą. Ludzie w prawdziwym świecie,
poza
pierścieniem
Dominium,
nie
są
wcale
doskonałymi
mechanizmami jak to wszystko tutaj. Muszą iść na kompromisy. - Greer wskazuje na atmosferę Dominium i wbija we mnie wzrok, dając mi do zrozumienia, że mówiąc o doskonałym mechanizmie, miała na myśli również mnie. Umęczyłam Greer zadawaniem pytań przez całą godzinę. Wydaje się, że Farzad, Ivan i Demencja, których obserwujemy z góry, wracają do życia. Przeciągają się, poruszają palcami u rąk i nóg. - Nareszcie - wzdycha Greer. − Zmarnowany dzień. - Wpada na pomysł. Słuchaj, cały czas opowiadałam ci o różnych rzeczach. Teraz ty zrób coś dla
mnie, dobrze? - Co takiego? - No... nie wiem... zrób coś ekstra. Ivan mówił, że świetnie nurkujesz. Więc... wskakuj! - Wskazuje do tyłu, na ocean rozpościerający się poza zatoczką, gdzie woda jest wystarczająco głęboka na skok. Najprawdopodobniej. Moja mapa nie podaje na ten temat żadnych informacji. Podchodzimy do brzegu królującego nad wodą urwiska. Nie jestem przekonana, czy uda mi się skoczyć z tego doskonałego punktu widokowego, ale skoro mnie poproszono, muszę spróbować. Organizmy klonów nie wytwarzają adrenaliny, więc ani samo wyzwanie, ani duża wysokość nie budzą we mnie lęku. Zdaję sobie sprawę, że śmierć jest całkiem prawdopodobna. Przeczuwam też, że próba skoku może okazać się inicjacyjnym krokiem do zrozumienia, kim była moja Pierwsza. Jeśli ja to zrobię, znaczy to, że ona również by mogła. Miałabym wówczas powody sądzić, że była sportsmenką, gimnastyczką lub akrobatką. A może to po prostu... - Zuch dziewczyna! - woła Greer. - Skacz! Skała pod moimi stopami jest wystarczająco gładka, by posłużyć za odskocznię, choć bez trampoliny. Stoję z palcami u stóp zaczepionymi o krawędź, patrzę w bezmiar wody kotłującej się jakieś osiem metrów pode mną. - Mogę zrobić coś więcej, niż tylko skoczyć - zwracam się do Greer. Choć wcale nie jestem tego pewna. Staję na palcach i prostuję ręce nad głową. Nie wiem, jaka jest głębokość wody ani czy są w niej skały, o które można się rozbić. Skok może oznaczać śmierć. Albo siłę. Wiedzę. Skaczę. Ramiona trzymam uniesione wysoko i robię wymach nogami, do przodu i w górę. Opuszczam ręce, by dotknąć wyciągniętych stóp - pozycja pikowa - a potem mój tułów opada do tyłu, a nogi rwą do góry. Rozciągam ciało w linię pionową, głową w dół, i w tej samej chwili wpadam do wody. Wydaje się, że
moje mięśnie same wiedzą, jak zareagować. Moje palce prężą się, długie i równoległe, gdy woda przecieka między nimi, by zaraz wchłonąć całe moje ciało. Pod wodą panuje dezorientująca ciemność; czuję euforyczne mrowienie w każdym włóknie ciała: pojawił się znowu. „Zet!” - przyzywa mnie. Pływa dookoła mnie, jego jasne włosy falują w wodzie, a turkusowe oczy wabią mnie coraz bliżej. Otwiera ramiona, by mnie pochwycić. „Wiesz, że nie mogę ci się oprzeć, Zet. Chodź tutaj”. Z całych sił próbuję się do niego przybliżyć, ale nie mogę dosięgnąć. Czuję, że umrę, jeśli nie uda mi się go dotknąć. Pociąg jest nie do opanowania, niemal dławiący i absolutnie... cudowny. Przypuszczam, że Greer właśnie to miała na myśli, mówiąc „megamega”. Ale gdy schodzę głębiej w podwodne odmęty, jego twarz i sylwetka znikają. Moje ciało zwija się, odpierając siłę nurtu, w końcu zyskuję przewagę i wystrzeliwuję na powierzchnię. Stojąca na urwisku Greer wymachuje dziko rękami. Rozpościera szeroko ramiona, ogłaszając zwycięstwo. - Mistrzowski skok przodem w tył! - krzyczy w moją stronę. - Idealny nur! Wiem, że ma na myśli to, że mój skok tylko minimalnie rozchlapał wodę, idealne wejście w morze, perfekcyjne „plum”. Jestem też świadoma, czego przed chwilą doświadczyłam - po raz kolejny, ale z większą mocą. To coś, czego żadna beta ani jakikolwiek inny klon przeżywać nie powinni. Mam nie tylko odczucia smakowe, lecz także coś dużo, dużo bardziej niedozwolonego. Pamięć. Piękny mężczyzna, którego widziałam w wodzie, należał do mojej Pierwszej. Czuła radość, gdy razem z nim rozkoszowała się wodą, gdy razem z nim pływała - to były najszczęśliwsze chwile w jej życiu. Kochała go - mocno, namiętnie, może nawet obsesyjnie. Nie wiem, dlaczego i skąd to wiem. Wiem jednak, że to prawda. Tak czuję.
- Szkoda, że tego nie widzieliście - mówi Greer do Farzada, Ivana i Demencji, którzy wybudzili się już ze snu. - Jej Pierwsza na murbeton była zawodową pływaczką. Pozostałe nastolatki dochodzą jeszcze do siebie po raksji, więc entuzjazm Greer nie robi na nich większego wrażenia. - Pomóż mi to włożyć z powrotem - prosi mnie Demencja z wciąż półprzytomnymi oczami. Przytrzymuje przy szyi sznurki stanika, by ułatwić mi ich zawiązanie. Kręci mi się w głowie od nurkowania i płynięcia przez wzburzone wody w drodze powrotnej do Tajnej Plaży, a rozbłysk pamięci jest niczym piorun przeszywający mi czaszkę. Zawiązuję sznurki obolałymi palcami. Demencja obejmuje dłońmi osłonięte piersi i mówi, nie zwracając się do nikogo w szczególności: - Patrzcie tylko, opalenizna bez pasków! Zastanawiam
się,
czy
mogłabym
poprosić
mamę
o
porządny
jednoczęściowy kostium, abym mogła poćwiczyć nurkowanie. Bikini Astrid ledwo się trzymało na ciele podczas zmagania z silnymi falami. - Czy ty w ogóle mnie słuchasz, Demencjo? - pyta Greer. - Musisz zobaczyć, co ta beta potrafi. Farzad mamrocze z mętnym wzrokiem: - Mieliśmy kiedyś betę. Doktor Lusardi nazwała go artystą krajobrazu wymyślne określenie ogrodnika. Gość kompletnie zbzikował i zaczął przycinać nasze drzewa w obsceniczne kształty intymnych części ciała. - No, powiedz to - zachęca go Demencja. - Penis! Wagina! - Zbok i tyle - podsumowuje Farzad. - Oto czym był ten beta. Nauczył nas, żeby nie kupować nic w ciemno. Tahir mówił, że gdy przelatywał samolotem nad naszą rezydencją, wyglądała jak pornoogród. - Farzad wybudza się na dobre i jego twarz się rozjaśnia.- Ach! Zapomniałem wam powiedzieć!
Tahir wraca w przyszłym tygodniu. - Kim jest Tahir? - pytam. - To kuzyn Farzada - odpowiada Ivan. - Ojciec Tahira, czyli wujek Farzada - dodaje Demencja - jest w zasadzie najbogatszym człowiekiem na świecie. Ivan mówi: - Nie tylko umie zamieniać wodę w wino, ale... w jeszcze więcej wody. - Czy Tahir ma się lepiej? - Greer zwraca się do Farzada. - Nie wiem. Nadaje wiadomości, że tak, ale muszę się przekonać na własne oczy. Bardzo się zmienił od czasu wypadku. Jest kompletnie wycofany. Wydaje mi się, że obrażenia były poważniejsze, niż ujawnili lekarze. - Co to za wypadek? - pytam. Wszyscy wskazują na „giganty” majaczące w oddali. Greer mówi: - Na surfowaniu. Przewróciła go martwa fala i wciągnęła pod wodę. Miał poważny uraz głowy i szyi. Przeżył tylko dlatego, że poduszkopter jego ojca, który go tam wysadził, latał ciągle dookoła. Słońce zachodzi za horyzont i powietrze się ochładza. Farzad zauważa, że drżę, i opatula mnie ręcznikiem. Rozciera mi ramiona. Ivan odsuwa ode mnie jego dłonie. - Ej, stary, to mój klon. Znasz zasady na Dominium − upomina Farzada syn gubernatora. - Patrz, ale nie dotykaj.
10 Po obiedzie mama jest wciąż nadąsana, mimo że gubernator, aby ją udobruchać, poprosił kucharza o przygotowanie jej ulubionego deseru wybornego czekoladowego sufletu. Taras, na którym jada rodzina, wychodzi na Io; tego wieczoru w jego fioletowych wodach skaczą delfiny. Tropikalne ptaki, siedzące na okolicznych drzewach, wyśpiewują trele, a należąca do rodziny papuga, której kontrastujące upierzenie przypomina czerwone, żółte i niebieskie fajerwerki, skrzeczy ze swojej obszernej klatki, gdzie ma własne drzewo i gniazdo: - Czekolada dla mamy! Czekolada dla mamy! Żadna z tych wspaniałości nie robi na mamie wrażenia. Mówi do Ivana z wyrzutem: - Zabrałeś ją na cały dzień dla siebie. Gubernator wtrąca: - Dość już tego. A co byś miała robić z Elizją? Zabrać ją do Przystani i uczyć kantować w madżonga? - Nie kantuję! - protestuje mama. Ivan i Liesel spuszczają wzrok, próbując powstrzymać śmiech. Mama fauluje, gdy tylko może - wyczytuję to z ich twarzy. - Kanciara! - skrzeczy papuga. Mama pstryka palcami na ochroniarzy, by wyszli na zewnątrz. Wystarczy, że spojrzy w kierunku klatki, a oni już wiedzą, co należy zrobić. Trzeba dwóch rosłych mężczyzn, by przenieść klatkę z tarasu do jadalni, skąd nie będzie widać ani słychać jej upierzonej lokatorki. Mama znowu zwraca się do Ivana: - Nie możesz zatrzymywać Elizji tylko dla siebie. Jest tu po to, by dotrzymywać towarzystwa także mnie. Wasz ojciec jest cały dzień w pracy, a Liesel się uczy. Wszystko na mojej głowie.
Obsługujący nas klon napełnia jej kieliszek winem. - Po prostu się nudzisz - rzuca Ivan. Gubernator ignoruje wyrzuty żony i pyta syna: - Jak tam twój poranny trening? - Był morderczy - odpowiada chłopak. - Elizja wystawiła mnie na ciężkie próby.
-
Zapomina
dodać,
że
złagodził
jego
skutki
popołudniową
chemicznoataraksyjną eskapadą z Farzadem i Demencją. Przed powrotem do domu Ivan kazał mi trzymać buzię na kłódkę. Gdy zaczęłam się rozglądać za kłódką, wyjaśnił, że chodzi o to, bym nie mówiła rodzicom o jego „ataraksyjnej” przygodzie. - Wspaniale - cieszy się gubernator. - A jak popołudniowy surfing z Farzadem? - Ekstra - kłamie Ivan. - Zamówiliśmy fale na maksa. - To świetnie. Taki surfing daje w kość. Ale musisz przez to przejść przed szkoleniem przysposabiającym, bo w przeciwnym razie potem dostaniesz w kość jeszcze bardziej. Właśnie przyszły dane, które zamawiałem, dotyczące twojego rocznika w Bazie. Rywalizacja będzie zacięta, to najtwardsi i najsilniejsi chłopcy z całego świata. Dostałeś się tam głównie ze względu na sukcesję rodzinną. - Ivan już ma nabrać na widelec kawałek czekolady, gdy ojciec dodaje: − I może lepiej odstaw czekoladę. Ivan robi kwaśną minę. - Może odstawię ją od jutra? Dzisiaj czuję się tak... - patrzy na mnie i wzdycha −...cudownie. - A nie mówiłam, że zakup nowej klonki dobrze zrobi rodzinie? - zwraca się mama do gubernatora. Jestem pewna, że odrobina raksji również miała swój udział w dobrym samopoczuciu Ivana. - Ivan będzie potrzebował dużo pomocy przed wyjazdem do Bazy - mówi gubernator i zdaje się, że kiwa głową z aprobatą w moim kierunku, po czym
patrzy na syna i serwuje mu kolejną porcję ojcowskiej mądrości: - Nie wiesz o tym, bo całe życie mieszkasz tutaj, ale świat na zewnątrz jest bezwzględny. W Bazie rywalizacja będzie brutalna. - Jestem przekonana, że Ivan nie da sobie w kaszę dmuchać. - Pochodzi z Dominium - dodaje Liesel. − To oczywiste, że będzie najlepszy w swojej klasie. Zapracował na to. Jej brat jeszcze na nic nie zapracował, ale z jakiegoś powodu Liesel nie zauważa tej drobnej różnicy. Mama pyta Ivana: - Zastanawiałeś się już, gdzie chciałbyś być przydzielony po szkoleniu przysposabiającym? - Może wróciłbym tutaj i założył coś w rodzaju jednostki żandarmerii wojskowej. - Nie potrzebujemy policji na Dominium! - mówi matka z przerażeniem w głosie. Sama zastanawia się nad odpowiedzią na pytanie, które zadała, i podsuwa własne pomysły na ewentualną karierę syna: − Masz w sobie jakąś nieokrzesaną siłę. Może dobrze byłoby ją spożytkować w jakimś szlachetnym celu. Może
mógłbyś
zostać budowniczym?
Architektem kompleksów
wojskowych? -A
może
projektantem
ubrań
maskujących?
Albo
astrologiem
doradzającym przy kampaniach zbrojnych? - To w Bazie można się uczyć astrologii? - pytam ze zdziwieniem. Zgodnie z tym, co wyświetla mój interfejs, do Bazy udają się młodzi rekruci, by poprawić swoją sprawność fizyczną, uczyć się historii wojskowości i posługiwania bronią. Nie widzę żadnego związku między astrologią a wojskowością. - Ivan jest sarkastyczny - wyjaśnia mi Liesel. - Nauczył się tego od Astrid. Sprawdzam w bazie danych: „sarkazm” - wyrażanie drwiny w sposób raniący rozmówcę.
Zrywam się z krzesła, podbiegam do siedzącej mamy i obejmuję ją ramionami. - Mamo, nie czuj się zraniona - mówię. Rodzina wybucha śmiechem. Mama całuje mnie w policzek i pokazuje ręką, bym usiadła na miejsce. Jestem kompletnie zdezorientowana. - Dziękuję ci, kochana Elizjo, lecz sarkazm mnie nie zranił - mówi z uśmiechem. - Ale ogromnie się cieszę, że chociaż jedno z moich dzieci odnosi się do mnie z troską, zamiast nieustannie ze mnie kpić. - Jej nastrój się poprawił, rozpromieniła się. To moja zasługa. Docenia ducha wspólnoty. - Skosztujmy tego wyśmienitego deseru. - Pycha, pycha, pycha! - mówi Liesel, wgryzając się w swoją porcję. Czuję aromat czekolady. Powinien we mnie budzić co najwyżej ambiwalentne odczucia, ale zamiast tego w ustach wzbiera ślina, a nozdrza są atakowane nęcącą wonią. To tak, jakby czekolada śpiewała: „Elizjo, wiesz, że mnie chcesz. Beto. Smakuję lepiej, niż ci się wydaje”. Strasznie chcę spróbować. Pachnie tak obłędnie. Przełykam wodę, która nazbierała się w moich udręczonych ustach. - Czy czekolada wywołuje ataraksję? - pytam. - Skarbie - wzdycha mama, krojąc kawałek sufletu i kładąc mi go na talerzu. - Jest antytezą apatii. - Co to apatia? - pytam. Wzrusza ramionami. - Obojętność. Czekolada jest jej przeciwieństwem. Jest samą kwintesencją szczęśliwości. Spróbuj trochę. - Ona nie poczuje żadnej przyjemności - kwituje gubernator. - Szkoda jej dawać. Liesel zwraca się do mnie: - Nie sądzę, by była gdzieś większa ataraksja od tej czekolady. Ivan parska śmiechem.
- Kobiety i czekolada - mówi gubernator, biorąc łyk wina zamiast sufletu. - Nigdy tego nie zrozumiem. - Bo ty w ogóle nie rozumiesz kobiet - żali się mama. - Nie zaczynaj - przestrzega gubernator. Słuchając sprzeczki Brattonów, trudno nie zadać sobie pytania, czy ludzkie pojęcie ataraksji jako prawdziwego szczęścia nie jest aby tylko mirażem doskonałości, pełnym nierówności i rozczarowań. Zanurzam widelec w suflecie, by odkroić mały kawałek. Kładę odrobinę deseru na języku, który reaguje pobudzeniem na tak wykwintny smak. Zapiera mi dech w piersiach wskutek szoku, jakiego doznały moje zmysły. Ciepła gęsta czekolada rozpływa się w całych ustach, niosąc słodycz i cudowność. Nie potrzebowałam więcej dowodów na to, że oprócz bycia betą ze wspomnieniami Pierwszej jest ze mną nie w porządku coś jeszcze, ale ta czekolada utwierdza mnie ostatecznie w tym przekonaniu; chyba smakuje mi jeszcze bardziej niż zachwycające połączenie makaronu z serem. Chciałabym zgarnąć wszystkie suflety ze stołu i pochłonąć je naraz. Zmuszam się, by poprzestać na drugim kęsie, i zobojętniam jego smak truskawkowym shakiem. Powinnam wykasować go z pamięci; w przeciwnym razie będę pragnąć coraz więcej. - Jak ci smakował czekoladowy suflet? - pyta Liesel. Wzruszam ramionami. - Chyba rozumiem, dlaczego ludzie lubią go jeść pomimo znikomej wartości odżywczej. Nie jest to truskawkowy shake. Rodzina raz jeszcze wybucha śmiechem, jakbym była nie tylko ich zastępczą córką, lecz także nadworną komediantką. Nie rozumiem, co we mnie takiego zabawnego. Suflet czekoladowy nie jest truskawkowym shakiem - to przecież fakt. To dwa osobne i niepowiązane rodzaje pożywienia. Nie wyznam im tego, ale naprawdę im uwierzyłam, że czekolada może wywoływać ataraksję.
Na taras wchodzi Tawny, luksatorka gubernatora, zaszczepiona czerwonożółtym nagietkiem. Wygląda jak mityczna syrena. Na opalonej skórze ma białą króciutką sukienkę wykończoną lamówką; jej długie platynowe włosy z seledynowymi końcówkami spływają aż po talię i podkreślają figurę o idealnych proporcjach. Tawny zwraca się do gubernatora: - Przyjechał nowy asystent wysłannika. Przybył prosto tutaj zamiast do Przystani, mimo że inaczej się z nim umawiałam. Poprosiłam, by poczekał w pańskim gabinecie. Czy mam przełożyć pana masaż? Gubernator wzdycha, rzuca serwetkę na stół, wypija ostatni łyk wina i wstaje. - Tak, Tawny. Bardzo dziękuję. - Czy to ten nowy asystent, który przygotowuje raport dla Komitetu Ochrony Praw Klonów? - pyta mama. - Tak - odpowiada gubernator. - To młody oficer, dopiero ukończył akademię. Chłopak ma wielki potencjał. A przynajmniej takiego zdania jest rada dyrektorów. Pewnie armia oddelegowała go do tej bezsensownej pracy, żeby wprawił się przed prawdziwymi zadaniami. - Mam go zaprosić na herbatę? Może chciałby dołączyć do komitetu planującego doroczny bal u gubernatora - zastanawia się mama. Gubernator i Ivan parskają śmiechem. Ivan mówi: - Aha. Już to widzę, jak gość szkolony na komandosa i wysłany tutaj na pierwsze zadanie pali się, żeby planować imprezę, która obchodzi tylko socjetę Dominium. - Na jego twarzy maluje się przerażenie będące wyrazem współczucia dla biednego asystenta, który zamiast na froncie wylądował w tutejszym raju. - Ja będę w twoim komitecie - deklaruje Liesel. − Nie będę z ciebie drwić. - Dziękuję, skarbie - odpowiada mama. Wbija wzrok w Ivana. - Nie podoba mi się, jak ktoś szydzi z najważniejszego towarzyskiego wydarzenia w roku.
- Przepraszam - mruczy chłopak. Gubernator wstaje od stołu. Widzę, jak wchodząc za Tawny przez szklane drzwi, delikatnie przesuwa ręką po jej jędrnych pośladkach. Ivan też to spostrzega − oraz to, że ten gest nie uszedł mojej uwadze. Przerywa mamie: - Elizja potrzebuje porządnego stroju pływackiego. Czegoś, co okryje ciało lepiej niż stare bikini Astrid. Mama chichocze. - Oczywiście, kochanie. Rozumiem, że Farzad podziwiał dziś wyjątkowo piękne widoki.
11 Następnego dnia późnym rankiem wracam do sypialni po porannym treningu z Ivanem. Gdy wchodzę, Xanthe akurat sprząta mój pokój. - Ivan zostawił to dla ciebie - mówi. Na łóżku leży jednoczęściowy strój kąpielowy. Podnoszę do góry granatowy kostium, który zakryje moje ciało od klatki piersiowej po połowę ud. - Powinien pasować - stwierdzam. - Należał do Astrid? - Do babki Astrid. Ale nie jest na dzisiaj. Dziś po południu idziesz z panią Bratton do klubu. - Ivan będzie rozczarowany. Chciał, żebym z nim zagrała w ZGrav. - Ivan pobawi się z przyjaciółmi. Przeżyje to. Jeśli weźmie raksję, to nie tylko to przeżyje, lecz także będzie wniebowzięty. Możliwe, że raksja jest jak czekolada. Może powinnam go poprosić, by dał mi spróbować? Chcę wymazać czekoladę z pamięci, ale nie udaje mi się. Wspomnienie jest zbyt cudowne, na samą myśl znów cieknie mi ślinka. By zająć czymś uwagę, zdejmuję ubranie i przymierzam kostium. - Pływasz? - pytam. - Nie wiem - odpowiada Xanthe. - Nikt nie sugerował, bym spróbowała. - Co więc robisz? - Kiedy? - Gdy nie pracujesz? - Wracam do pokoju. Zasypiam. A co innego miałabym robić? Być może sen jest dla niej rozrywką, dzięki której dni się tak nie dłużą do czasu, gdy... gdy co? Czy zastanawia się nad swoim końcem? Czy zastanawia się nad swoją Pierwszą? Moduluję głos, by brzmiał swobodnie. Zwracam się do Xanthe:
- Wiesz coś o swojej Pierwszej? - Jestem
„Owieczką”
-
odpowiada.
Podnosi
z ziemi
kosz
z wyprasowanymi ubraniami i zaczyna układać je w bieliźniarce. - To wszystko, co wiem. Słyszałam po wykluciu, że właśnie tak doktor Lusardi mówiła o mnie do swojego asystenta. - Sklonowano cię ze zwierzęcia? - pytam zszokowana. Jeśli to prawda, doktor Lusardi przeszła samą siebie, formując twarz i ciało Xanthe. - Oczywiście, że nie. To aluzja do tego, co ludzie nazywają barankami ofiarnymi. - Obserwuje moją twarz, gdy przeszukuję bazę danych. - Daruj sobie. Nie znajdziesz tego słowa. Baranki robi się z najuboższych ludzi. Dobrowolnie oddają życie, by zamieniono ich w klony. - Nie rozumiem, jak można na coś takiego przystać. - Robią to, by wspomóc finansowo swoich bliskich. Dostają pieniądze, gdy barankowi usunie się duszę. Skoro ktoś może zapewnić przetrwanie swojej rodzinie, dając sobie usunąć duszę i zostając klonem, to chyba cena nie jest wygórowana. Klon będzie przecież żył w raju i jednocześnie utrzyma bliskich, których zostawił i których cierpienie się zmniejszy wraz z napływem środków finansowych (a tych ludzie pożądają chyba jeszcze bardziej od czekolady). To całkiem sensowne. Dzięki ofierze Pierwszej Xanthe jej rodzina, pozostawiona gdzieś w prawdziwym świecie, ma teraz dach nad głową i chleb na stole. Brakuje im tylko tego, kim dla nich była: matki, żony, córki, siostry czy ciotki. Xanthe podchodzi, by obejrzeć mój nowy kostium. - Na plecach jest rozdarcie. Zdejmij, zszyję to. - Sama to zrobię - mówię. - Jestem pewna, że poradzę sobie z igłą i nitką. - Nie wygłupiaj się. Ściągaj to i daj mi. Będzie gotowy wieczorem. - Nie ma pośpiechu... - zaczynam.
- Lepiej, żebyś nosiła skromny kostium, gdy tu jesteś - ucina Xanthe. Przypominam sobie, jak gubernator dotykał pośladków Tawny. Pytam: - Czy prawo Dominium nie zabrania utrzymywania bliskich stosunków z klonem? - Formalnie tak - odpowiada Xanthe. - Ale ustalają tu własne zasady. Do pokoju wchodzi Tawny. - Xanthe, wszędzie cię szukam. Gubernator zmienił plan dnia i pokój do masażu musi być gotowy natychmiast. - Głos Tawny brzmi ponaglająco, jakby w domu szalał pożar. - Dobrze - mówi Xanthe. Podnosi kosz ze świeżo wypranymi ubraniami. Xanthe i Tawny zbierają się do wyjścia jak doskonałe automaty. - Ułożę je za ciebie! - wołam. Ma tyle do zrobienia, a ja nic. Tawny i Xanthe odwracają się jednocześnie, przechylając głowę pod tym samym kątem, z tym samym wyrazem twarzy, który odczytuję jako „przerażenie”. - To nie należy do twoich obowiązków - mówią jak na komendę i wychodzą z pokoju.
12
To skandal! Koleżanki
mamy
powiedziały
mi
przy
lunchu
o
szokującej
niesprawiedliwości: na Kontynencie zaczyna brakować ziarna kakaowca, z którego wyrabia się czekoladę, zostało go tak mało, że wszędzie poza Dominium jest racjonowane. Tutaj nie odnotowano niedoborów, bo wyspa ma własne plantacje kakaowca, ale nie może eksportować ziarna w inne miejsca świata. Czekolada produkowana na Dominium ma obniżoną wartość kaloryczną, by powodować minimalny przyrost wagi w razie nadmiernego spożycia. Mieszkańcy wyspy nie muszą się ograniczać do jednej tabliczki na tydzień jak ci biedacy na Kontynencie. Nie będę sobie dogadzać. Siedzimy w ogrodzie za głównym budynkiem Przystani, na patio z widokiem na Zatokę Ambrozji. Liczę punkty, gdy mama rozgrywa z koleżankami popołudniową partyjkę madżonga. Damy mają na sobie lekkie tuniki w mozaikowe i roślinne wzory, a na wypielęgnowanych stopach pantofelki na wysokich obcasach, zapinane na paski. Są w średnim wieku ludzkim, ale ich twarze - wystawione na tlen Dominium - zachowały młodzieńczy blask, skóra jest różowa i jędrna, ożywiona morską bryzą i wachlowana kołyszącymi się palmowymi drzewami. Nieopodal rozpostartego nad naszym stołem słomianego parasola, który chroni delikatną skórę kobiet przed słońcem, krążą klony kelnerzy, dyskretnie napełniając im kieliszki, aby wyglądało na to, że damy powoli sączą drinki, a nie opróżniają haustem całe karafki. Każda ma miseczkę z polanymi czekoladą tropikalnymi jagodami do przegryzania, jak również czekające w pogotowiu zastępy masażystek, ochroniarzy, kosmetyczek i instruktorów sportu, którzy zajmą się damami po skończonej grze. Kilkaset metrów za nami, na niezabudowanej parceli w rogu posiadłości,
pracują robotnicy zaszczepieni bambusem, symbolizującym siłę i krzepę. Ci przedstawiciele niższej kasty klonów, stworzeni do prac fizycznych takich jak utrzymywanie czystości i praca na budowie, kładą fundamenty pod nowe skrzydło, dołączone do głównego kompleksu Przystani. Dochodzą nas ich ciche postękiwania, gdy w muskularnych ramionach podnoszą ciężkie maszyny i płyty betonu. - Co oni budują? - pytam. - Och, wstrętny hałas. - Mama narzeka na ledwie słyszalny warkot pracującej maszyny. - To nie do zniesienia. Dobudowują nowe skrzydło dla gości. Idiotyczne i uciążliwe przepisy! Wymagają, by wpuszczać na wyspę jeszcze więcej obcych. Będą potrzebowali kwater. Klony mają własne kwatery, dyskretnie ukryte za pasem gęstych drzew oddzielających je od placu budowy - bambusowe chatki wyposażone w łóżko i niewiele więcej. - No chyba nie wpuścimy ich do naszych domów - mówi pani siedząca naprzeciw mamy. Teraz, gdy już wiem, czym jest sarkazm i że to pojęcie abstrakcyjne nie powoduje fizycznej krzywdy, w myślach nazywam tę damę Panią Bożeźle z powodu ogromnych ilości beaujolais, które wypija, i jej narzekań na każdy temat, jaki pojawi się w rozmowie. - Oczywiście, że nie. - Kiwam głową na znak zgody i swojego oddania. Przyjaciółka mamy uśmiecha się promiennie. Teraz odzywa się pani siedząca na lewo, którą nazwałam Panią Ciągutką, bo rozciąga wypowiadane słowa i śle przeciągłe spojrzenia w stronę robotników o nagich torsach. - Ta twoooja beta jest duuużo fajniejsza niż Aaastrid! Astrid caaały czaaas biadaaała nad nierównoooością, środowiiiskiem naturaaalnym i dystrybucją dóóóbr. Nuuuda! - Pogarda, z jaką Astrid odnosiła się do Dominium, była deprymująca odzywa się siedząca z prawej strony Pani Piękność Minionej Nocy, która nie
omieszkała mnie poinformować, że wciąż nosi ten sam rozmiar co wtedy, gdy wygrała wybory Miss Kontynentu, czyli „tylko dziesięć lat temu, hi, hi, hi!”. Pani Ciągutka dodaje: - Iiii twoja beta nooosi łaaadne ubraaania. Mama chciała, bym na spotkanie z jej koleżankami wystroiła się tak jak ona; mam więc na sobie jaskraworóżową i żółtą tunikę w orientalne wzory. Jestem wyższa od mamy, więc sukienka ledwo zakrywa mi pupę. Pod spodem mam bikini Astrid. Mama nie życzy sobie, bym wkładała jednoczęściowy kostium kąpielowy jej teściowej, gdy prezentuje mnie znajomym. - Jest taka słodka - mówi. Panie potakują. Nie wiem, z jakiego powodu uważa się mnie za słodką, skoro nic specjalnego nie robię poza tym, że zgadzam się z każdą opinią, miło się do nich uśmiecham i nie paplam o równości, ekologii i dystrybucji dóbr jak Astrid. Wygląda na to, że dzieci obecnych tu kobiet to w połowie anioły, w połowie diablęta; szklarniane potomstwo, w takiej mierze otoczone luksusem i karmione przekonaniem, iż ataraksja jest ich prawem, że nie zna dyscypliny, a swoje matki uważa za główne życiowe zawalidrogi. Na szczęście damy mają siebie nawzajem, butelkę wina, sesje madżonga i orszak służących, gotowych złagodzić ich ból pojawiający się od czasu do czasu, gdy u kresu pogoni za ataraksją spotyka je rozczarowanie lub niewdzięczność dzieci. - Pokaż im, co potrafisz, Elizjo - prosi mama. - Co na przykład? - pytam. Pływający basen na środku zatoki jest zbyt daleko i panie nie zobaczyłyby wyraźnie moich popisów. - Świetna pływaczka jest też pewnie doskonale wygimnastykowana. Spróbuj zrobić przewrót w tył. Wstaję i posłusznie wykonuję polecenie. Wiem, że mamie zależy, bym skupiła na sobie uwagę jej koleżanek, a ona w tym czasie będzie mogła figlarnie zajrzeć w ich kamyki i obmyślić najlepszy kant. Mama bardzo lubi wygrywać.
Myślę, że jeszcze bardziej niż jeść czekoladę. Robiąc przewrót w tył, słyszę komentarz Pani Bożeźle: - Wyobrażacie sobie, by któraś z naszych rozpuszczonych córek zaprezentowała coś na naszą prośbę. Wszystkie zgodnie kręcą głowami i biją brawo, gdy moje stopy lądują na ziemi. Pani Ciągutka wykrzykuje: - I jaaa chcę beeetę! Po czym wszystkie stukają się kieliszkami. - Zbliż się, kochanie. - Pani Piękność Minionej Nocy kiwa na mnie ręką. Jest najbardziej wstawiona z całego towarzystwa. Podchodzę do niej. Układa ręce na moich biodrach i konstatuje: - Taka wąska talia to marzenie. Pierwsza tej bety mogła robić furorę na konkursach piękności. Wiesz, jak się chodzi po wybiegu? Zaglądam do bazy danych, by sprawdzić, i stwierdzam, że tak. Klaszcze w dłonie. - Cudownie! Dawno temu z moją córką ciągle bawiłyśmy się w pokazy mody, ale gdy skończyła dwanaście lat - Boże, miej mnie w opiece! - nie dała się już namówić, żeby występować dla mamusi. Pokaż nam chód modelki. Przybieram dumny wyraz twarzy i przemaszerowuję obok stolika, kołysząc biodrami i ramionami, rzucając promienne uśmiechy w stronę kobiet. Biją brawo zachwycone. - Moja beta! - Mama nie posiada się z radości. Jednym haustem opróżnia kieliszek i wskazuje palcem na koleżanki siedzące przy stole: - Tylko nie zapomnijcie: to ja kupiłam ją pierwsza. - A teeeraz konkuuurs taleeentów? - sugeruje Pani Ciągutka. Pani Bożeźle przewraca oczami. - Proszę, niech zaśpiewa Dzieci obietnicy. Żaden konkurs nie obędzie się bez tego idiotycznego szlagieru. - Dzieci obietnicy to piękna piosenka! - wyraża sprzeciw Pani Piękność
Minionej Nocy. - Moja córka uwielbiała to śpiewać, gdy bawiłyśmy się w konkursy piękności w naszej FantaSferze. - Spogląda na mnie. - Znasz tę piosenkę, Elizjo? Proszę, powiedz, że tak! Sprawdzam w bazie danych i kolejny raz odpowiadam twierdząco. - Więc proszę, zaśpiewaj. Moja córcia już nigdy tego dla mnie nie zrobi mówi Pani Piękność Minionej Nocy. Nigdy dotąd nie śpiewałam. Nie wiem, jak brzmi mój głos. Ale znam słowa i melodię tej pieśni mocy, podnoszącego na duchu szlagieru, tak popularnego od czasu Wojen Morskich. Śpiewam; staram się, by mój głos brzmiał estradowo - by był przeszywający i szczery, a grymasy twarzy i gesty rąk teatralne i przesadnie ekspresyjne. W tych czasach zamętu, mroku i niepewności są darem najcenniejszym, obiektem miłości,
wyrazem wielkiej obietnicy, zewem różowej przyszłości. Kobiety piszczą z zachwytu i trącają się kieliszkami, wznosząc toast na cześć mojego wystąpienia. Okazało się, że nie fałszuję aż tak bardzo. Pani Piękność Minionej Nocy, kompletnie już wstawiona, bełkocze: - Ta beta to nie żaden defekt.
Przyjaciółki
drętwieją
z przerażenia, a
Pani
Bożeźle czuje się
w obowiązku ofuknąć Piękność Minionej Nocy za ten nietakt, choć nie rozumiem, o co chodzi. - Nawet nie wymawiaj tego słowa - przestrzega Pani Bożeźle. - Amen - kwituje mama. Kobiety są już dość pijane i pogrążone w głębokiej ataraksji. To była udana popołudniowa partyjka, więc można się rozejść. Nie mogą jednak przepuścić okazji, żeby nie skomentować pojawienia się Demencji, która właśnie wychodzi z głównego budynku i kieruje się w naszą stronę. - O raaany, to ta dziiikuuuska - zaczyna Pani Ciągutka. Pani Piękność Minionej Nocy szepcze: - Ty też byś się taka stała, gdyby twoi rodzice nie mogli cię znieść i oddali na Dominium klonom na wychowanie. Do rozmowy włącza się Pani Bożeźle: - Słyszałam, że próbowała wyciąć sobie tatuaż w dniu, w którym jej niani, co zajmowała się nią od kołyski, minął termin przydatności. Domyślam się, że niania skończyła czterdzieści pięć lat wieku ludzkiego i rodzice Demencji przestali cenić jej wygląd i umiejętności. Podchodzi Demencja. - Demetra, kochanie, jak się masz? - wita ją mama. - Świetnie. Zresztą co za różnica. - Demencja nie zwraca uwagi na kobiety i wbija wzrok we mnie. - Lekcje się na dzisiaj skończyły. Czy beta może się ze mną pobawić? Pani Bożeźle zwraca się szeptem do mamy: - To chyba nie najlepszy pomysł. Ale mama odpowiada: - Oczywiście, Demetro. Weź Elizję ze sobą. - Chcę wstać, ale mama dodaje: - Kilka tygodni temu wysłałam twojej mamie zaproszenie do komitetu
planującego doroczny bal u gubernatora, ale nie mam odpowiedzi. Nie wiesz może, czy je dostała? Najważniejsze towarzyskie wydarzenie sezonu nie obędzie się bez sugestii Elaine CortezOlivier i jej doskonałego gustu, prawda? Demencja chwyta mnie za rękę i ściąga z krzesła. - Nie mam pojęcia, czy mama je dostała, i bardzo przepraszam, ale mało mnie to obchodzi. - Jest mistrzynią sarkazmu. - Rodzice są teraz w BC. Niech pani tam łapie mamę. Wiem, że mama nadała już pani CortezOlivier ponaglającą wiadomość, ale wciąż nie otrzymała odpowiedzi. Nie zamierza jednak rozwodzić się nad tym afrontem. Pstryka palcami i natychmiast zjawia się klon służący, który rozstawia jej leżak; w tej samej chwili materializuje się masażystka, by zająć się zmęczonymi stopami mamy. - Zmasakrujmy to miejsce! - mówi do mnie Demetra. A do przerażonych pań rzuca: - Zgrywam się! - Dodaje pod nosem: - Powiedzmy. Prowadzi mnie za rękę z patio na plażę. Wchodzimy do portu i idziemy długim pomostem prowadzącym do pływającego basenu pośrodku Zatoki Ambrozji. - Czy twoi rodzice niedługo wrócą na Dominium? - pytam. Wzrusza ramionami. Palcem wskazującym skrobie miejsce na twarzy, w którym próbowała wyciąć lilijkę. - Klony nadzorcy, to znaczy opiekunki, wszczęły alarm z powodu ostatnich... nazwijmy to zajść. Więc możliwe, że starzy niebawem się pojawią. Chciałabym, żeby zabrali mnie z powrotem do Biome City. - Słyszałam, że Biome City to niezła jazda. Demencja się śmieje. - No. Jest prawdziwe i trochę dziwne, ale w sumie odjazdowe. Czasami, gdy rozpęta się pustynna burza, nie da się nawet wyjść na zewnątrz, trzeba siedzieć w domu i grać w FantaSferze. Ale to miejsce dla normalnych ludzi,
więc gdybyś była normalną dziewczyną... - Chcę być normalną dziewczyną! - wykrzykuję. - Nie, chodzi mi o to, że gdybyś naprawdę była normalną dziewczyną w BC, a nie klonem z Dominium, który udaje bycie normalnym. Normalne życie potrafi dać w kość, nie jest tylko niezłą jazdą. W czasie burzy pustynnej musiałabyś siedzieć w domu z rodzicami. A nie każdy ma w domu FantaSferę, wyobraź sobie. Tak jest tylko na Dominium. Normalni ludzie muszą iść do KosmoGalerii i płacić za zabawę w FantaSferze. - Jejku... - mówię. Dotarłyśmy do basenu. Demencja patrzy na pejzaż roztaczający się nad basenem: palmy, biały piasek, fioletowe morze. Wdycha solidną porcję tlenu premium, rozpościera szeroko ramiona i krzyczy: - Nuda! Solidarnie otwieram ramiona i wtóruję: - Nuda! - Jesteś nieźle zakręcona - stwierdza Demencja. - Doktorka odwaliła świetną robotę, programując twój chip. Okropnie bym chciała mieć betę, ale starzy nigdy się nie zgodzą. - Zatrzymuje wzrok na mojej tunice, takiej samej jak tunika mamy. - Litości! Błagam, zdejmij to paskudztwo. Ściągam ją więc i zostaję w bikini. - Ścigamy się! - rzuca Demencja. Nurkuję do basenu, startując z handikapem. Rozkoszuję się miękką wodą, w której czuję się jak w domu. Nie powinnam mieć żadnego problemu z dogonieniem Demencji i zwycięstwem, ale pod powierzchnią wody dzieje się znowu to samo: dreszcz przebiega po mojej skórze i... zjawia się on. W tej przejrzystej, spokojnej wodzie widzę jego twarz dużo wyraźniej, wydatne kości policzkowe, lśniące białe zęby i ciemną opaleniznę. Turkusowe oczy wpatrzone są we mnie, jakby przeszywał mnie nimi na wskroś. Ta bliskość sprawia, że moje ciało drży z podniecenia. Woda unosi jego ciemne blond włosy, a twarde
jak stal ciało prze naprzód przez wodę. Jest muskularny i postawny jak zaszczepieni bambusem robotnicy; mógłby unieść całą ziemię na swych ramionach. „Wiesz, że należę do ciebie, Zet” - mówi, a serce o mało nie wyskoczy mi z piersi, krew w lędźwiach zaczyna krążyć szybciej. Jego chropawy głos budzi we mnie pociąg cielesny, jakiego wcześniej nie znałam. Ten głos jest zmysłową pieszczotą, od której czuję mrowienie na skórze. „Wiesz, że należę do ciebie, Zet”. Był pierwszym mojej Pierwszej. Czuła go w sobie. Nie rozumiem, skąd to wiem, ale wiem: czuję słodkie i silne ukłucie w sercu i w najintymniejszej części mojego jestestwa. Paraliżuje mnie ból czystego pożądania. Nie mogę ukoić tej żądzy. Znowu ruszam w jego stronę, by go dotknąć, ale tym razem, gdy udaje mi się zbliżyć, zamiast zniknąć, podnosi dłoń, by mnie odepchnąć. „Nie mogę tego zrobić - mówi. - To złe. Wiesz dobrze”. Słyszę te słowa i czuję tak wielki ból, że tracę oddech. Nienawiść. Gniew. Zdrada. Teraz wiem, co znaczą. Stawiam stopy na posadzce basenu i wynurzam się, rozpaczliwie nabierając w płuca tlenu premium, z desperacką nadzieją, że ujrzę go nad wodą, żywego, z krwi i kości. „Uda się nam - mam ochotę błagać w imieniu Pierwszej. - Proszę”. Ale widzę tylko Demencję na drugim końcu basenu. - Miałaś się ze mną ścigać. Co z tobą? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Nie stój jak kołek, bo cię poharatam. - Zanim zniknie pod wodą, dorzuca: - Zgrywam się! Powiedzmy! Znowu zanurzam się pod wodę, by go szukać, ale tym razem śniady bóg się nie pojawia. Leżę na dnie basenu tak długo, jak udaje mi się wstrzymać oddech. Moja baza danych informuje mnie, że to, czego szuka ludzka nastolatka, zamykając się w swoim pokoju, ja znajduję pod wodą. Tu jest moje
sanktuarium. Zanurzona w płynnym jedwabiu przestaję być niezdolnym do czucia klonem. Pod wodą mogę poznać swoją Pierwszą. Była dzika i nie znała kompromisów. Gdy kochała, kochała głęboko i namiętnie. Miłowała tego niebieskookiego wodnego boga. Zdobyła go. Jego serce. Ale potem, gdy poczuła się zdradzona, nienawidziła i budziła strach. Nienawiść dawała jej siłę. Gdyby była mną (a w pewnym sensie jest mną, choć nie żyje), nie obawiałaby się nienaturalnych wspomnień i instynktów. Powiedziałaby: „Może te twoje nieopisane defekty to twoja moc?”.
13
Ivanowi idzie coraz lepiej. Przez te kilka tygodni, odkąd zamieszkałam z państwem Bratton i zaczęliśmy poranne treningi, stał się o niebo szybszy i zwinniejszy. Z łatwością dotrzymuje mi tempa i wiele razy udaje mu się mnie prześcignąć. Wskaźniki na wadze pokazują, że stracił dziesięć procent tłuszczu i zyskał tyle samo tkanki mięśniowej. Jesteśmy w połowie trzeciego sprintu po schodkach prowadzących z plaży do posiadłości gubernatora, gdy Ivan nagle się zatrzymuje, odwraca w kierunku oceanu i stwierdza: - Roznosi mnie energia! - Szturcha mnie figlarnie, udając boksera gotowego do walki. Ivan zyskał nie tylko masę mięśniową, lecz także pewność siebie. O wyjeździe na szkolenie wojskowe zaczyna mówić z ochotą, a nie - jak wcześniej - z rezygnacją. Wie, że sobie poradzi. Niecierpliwie odlicza dni pozostałe do wyjazdu i określił już kierunek swojej kariery zawodowej. Postanowił, że zostanie pilotem myśliwca. O tę upragnioną posadę toczy się ostra rywalizacja. Będzie ciężko pracować, by zrealizować swoje śmiałe ambicje. Gubernator jest bardzo zadowolony. Jeszcze miesiąc temu Ivan nie zachwycał sprawnością fizyczną - przynajmniej na tle innych rekrutów i okazywał brak zainteresowania i niechęć do wyznaczania sobie celów. Mama poczytuje zmianę w postawie syna za moją zasługę, a pośrednio swoją - to przecież ona sprowadziła mnie do domu. Każdy na tym zyskał. Teraz nawet gubernator przekonał się do mojej obecności w rodzinie. - Może nawet jesteś lepszą wersją Astrid - powiedział do mnie pewnego wieczoru przy obiedzie, gdy zobaczył, że liczby opisujące ciało Ivana wyglądają tak imponująco. - Masz wszystkie cechy pożądane u nastolatki, a nie masz okropnych kompleksów i pomylonych politycznych przekonań, jakie miała
Astrid. Gdy tak stoimy na schodach prowadzących na klif, Ivan wychyla się w stronę szczeliny w skale i wsuwa w nią dłoń: - Ciekawi cię, co tam jest? - pyta. - Schowki w skałach? - dziwię się. Mój brat nie ma przecież skrytej natury. Mama mówiła, że ogólnie rzecz biorąc, chłopcy są mniej skomplikowani niż dziewczęta. Astrid miała sekrety i kłamała. A Ivan - zdaniem mamy - jaki jest, każdy widzi. Gdy wyjmuje dłoń ze szpary,dostrzegam w niej białe nasionka. - To cuvée - mówi, mając na myśli woskowe róże, reprezentatywne kwiaty wyspy, które ozdabiają ogrody, podjazdy i pasy lądowe w wielu tutejszych posiadłościach. Potem wyjmuje coś jeszcze bardziej dziwacznego małą porcelanową miseczkę z grubym porcelanowym tłuczkiem, które mój interfejs identyfikuje jako moździerz, czyli archaiczny przedmiot służący do rozdrabniania różnych substancji, na przykład przypraw kuchennych. Wkłada kilka nasion do moździerza i uciera je na gęstą papkę o pięknej kwiatowej woni. - Niech zgadnę - mówię. - Ćwiczysz, by zostać wojskowym perfumiarzem? Ivan posyła mi jeden ze swych najczulszych uśmiechów. - Sarkazm. Pięknie odegrany. Nie, to coś jeszcze bardziej czadowego. Próbuję zrobić własną raksję. - Po co? Czy ta, którą zdobywasz nielegalnie, nie jest dobra? - Jest więcej niż dobra. W tym szkopuł. Im jest lepsza, tym więcej jej chcę i tym mniejszą mam ochotę czekać, aż uda mi się ją od kogoś złupić. Raksję otrzymuje się z nasion cuvée, zamkniętych w lancetowatych płatkach kwiatu. Uczę się, jak ją uzyskać i dodatkowo ulepszyć. Gdy na przykład dodam testosteron - Ivan wyciąga ze szczeliny małą buteleczkę z nalepką i literą „T” będzie dawała mi nie tylko kopa, lecz także siłę. - Nauka jest wielka - stwierdzam.
- Mam teraz coś w rodzaju inspiracji. Czuję się dobrze i chcę czuć się jeszcze lepiej. Ale nie tylko czuć. Chcę być lepszy. Najsilniejszy. - Czy gubernator wie? - Niunia, jemu na niczym tak nie zależy jak na tym, żebym był najlepszy. - Miałam na myśli twój zestaw „Małego chemika”. - No jasne, że nie! Ukatrupiłby mnie. Więc nie piśnij mu ani słowa. Pokazuję ci to tylko dlatego, że będę gromadził więcej substancji do dalszych eksperymentów. Chcę, żebyś wiedziała, gdzie je chować, jeśli cię o to poproszę. - Mocno szturcha mnie w ramię, niby dla zabawy, ale wystarczająco mocno, by pozostał mały siniak na ramieniu. - Wszystko gra, kumpelo? - Tak, braciszku - odpowiadam. Przyzwyczaiłam się do porządku panującego w domu. Wcześnie rano budzę Liesel i pomagam jej przygotować się do „szkoły”. Potem przez dwie godziny trenuję z Ivanem. Po lunchu towarzyszę mamie. Czasem jemy lunch w Przystani z jej koleżankami, innym razem zapisuję jej pomysły dotyczące dań i gości na bal u gubernatora; zdarza się też, że po prostu idziemy na zakupy. Większość mieszkańców Dominium robi sprawunki za pośrednictwem konsoli, więc na głównej ulicy, w pobliżu lądowiska, jest tylko kilka normalnych sklepów i kawiarni. Dzisiaj mama chce zajrzeć do butiku, w którym mnie kupiła. Mówi, że potrzebuje nowej bielizny, ale podejrzewam, że chce nowego klona. - Czy mnie pamięć nie myli, że w sklepie była jeszcze jedna klonka? pyta, gdy zbliżamy się do sklepu. - Tak. Nazywała się Becky. - Pewnie nikt jej jeszcze nie kupił. Doszłyby mnie słuchy. Gdy wchodzimy do sklepu, Marisa wybiega nam na powitanie. - Pani Bratton, tak się cieszę, że panią widzę - mówi. - Jak się spisuje beta?
- Jest aniołem - szczebiocze mama. - Po prostu aniołem. - Doktor Lusardi bardzo się ucieszy. Czym mogę dzisiaj służyć? - Potrzebuję nowej koszuli nocnej. Czegoś jedwabistego i seksownego. I... czy jest jeszcze ta druga beta? Marisa lekko się krzywi. - Jest. Ale... nie wiem, czy przypadnie pani do gustu. Nie jest tak doskonała jak ona. - Wskazuje na mnie. - Proszę mi ją pokazać - mówi mama. - Marisa idzie na zaplecze i przyprowadza Becky. Wydaje się, że Becky ma jeszcze bardziej ziemistą cerę, niż gdy ją widziałam ostatnim razem, a - co bardzo dziwne - na jej oczach koloru fuksji dostrzegam czerwone plamki, jakby z przekrwienia. Zdaje się, że przytyła też o cały rozmiar. - Cześć, Elizja - wita mnie. - Cześć, Becky. Mama ogląda ją od stóp do głów. Decyzja jest prosta. - Nie, dziękuję - mówi. - Pokażę pani naszą kolekcję bielizny - proponuje Marisa. - Właśnie dostaliśmy przepiękne modele z Biome City. Tyle się tam dzieje w świecie mody! - Tak, bardzo proszę - wzdycha mama. Na jej twarzy maluje się rozczarowanie. Chciała czegoś nowego i interesującego. A dostanie tylko nocną koszulę, która pewnie wygląda identycznie jak pozostałych pięćdziesiąt w jej szufladzie. Mama i Marisa oddalają się w odległy kąt sklepu, zostawiając mnie i Becky. - Jak leci? - pytam. - Dobrze - odpowiada. Zmieniła się. Nie tylko przytyła, ale jej skóra pożółkła, a spojrzenie straciło blask i wydaje się nieobecne. - A jak jest w domu gubernatora?
- Dobrze - odpowiadam. Na pewno lepiej, niż tkwić w tym nudnym butiku w oczekiwaniu na klienta, który nigdy się nie zjawi, dodaję w myślach. - Jak tam jest? - pyta. Zachowuje się tak beznamiętnie, jak powinna, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że coś z nią nie w porządku. - Doskonale - mówię. - Naturalnie - rzuca Becky. - Jak ci się tam pracuje? Straszna harówka? - Wcale nie haruję - odpowiadam i sama się dziwię, że mówię lekko urażonym tonem. - Jestem członkiem rodziny. - Więc czym się zajmujesz? - Trenuję z moim bratem Ivanem. Jadam z mamą lunche. Bawię się w basenie z moją siostrą Liesel. Wieczorami jem z rodziną kolację. - Jadasz z nimi? - Becky nie może się nadziwić. - Jesz ich potrawy przez grzeczność? - Tak. - To, że je uwielbiam, zachowuję dla siebie. Becky nachyla się w moją stronę. - Próbowałaś może czekolady? - Tak - odpowiadam chłodno. - Słyszałam, że wywołuje u ludzi ataraksję. - Na to wygląda - przytakuję. - U ciebie też? - dopytuje. - Ja oczywiście nie mogę doświadczać ataraksji. Nie wiem, dlaczego nie mogę po prostu wyznać, że naprawdę mi smakuje. Ale życie Becky wydaje się takie szare. Nie chcę jej przypominać o moich przywilejach. O miłym domu i rodzinie. O tym, że czuję smaki, choć nie powinnam. - Próbowałam czekolady - szepcze. Mówi pośpiesznie, jakby się obawiała, że strach przed tym wyznaniem zasznuruje jej usta. No dobrze... może jej życie w butiku nie jest takie szare i pozbawione przyjemności, jak myślałam.
Odwdzięczam się zwierzeniem za zwierzenie. Szybko i po cichu przyznaję: - Czekolada jest bardzo smaczna. Becky ściska mi dłoń. - O tak! - wyrzuca z siebie jakby z ulgą. Prowadzi mnie do biurka, w którym leżą poskładane swetry. Wysuwa dolną szufladę, sięga ręką za stertę swetrów i wyciąga ukryty zapas tabliczek czekolady. - Weź sobie, jeśli chcesz, mam dużo. Becky najwyraźniej odczuwa smak. Bo inaczej po co przemyciła i ukryła takie zapasy czekolady? To by też wyjaśniało, dlaczego przytyła. Przecież na pewno nie od pozbawionych smaku shake’ów truskawkowych. Przybrałaby na wadze od nadmiaru czekolady tylko wtedy, gdyby jej spożywanie sprawiało jej autentyczną przyjemność. Czy to możliwe, że zmysł smaku jest usterką bet? A może mają je także inne klony? - Nie, zatrzymaj sobie - mówię. - W domu mam czekolady pod dostatkiem. - Błagam, zabierz to ode mnie, Elizjo. Robię się od tego coraz grubsza, a nie chcę, żeby mnie oddano. Czy możliwe, że widziała to samo co ja? - Oddano gdzie? - pytam. - Do lecznicy - szepcze. A więc jednak. Biorę czekoladę i wkładam do jednej z toreb na zakupy, które noszę za mamą. - Wielkie dzięki - mówi Becky. - Słyszałam, że świetnie się sprawujesz u nowych właścicieli. Wszystkie przyjaciółki twojej mamy przybiegły mnie obejrzeć po tym, jak ciebie poznały. Jedna po drugiej zjawiały się w sklepie w poszukiwaniu drugiej takiej jak ty. Każda myśli, że pozostałe nie wiedzą. Ale
jak tylko mnie zobaczyły, zrezygnowały z zakupu. - Na pewno znajdzie się ktoś, kto cię kupi - mówię, modulując głos, by dodać jej otuchy. Ale Becky syczy: - Nie chcę żadnego nabywcy. Chcę wolności. Jak to możliwe, że potrafi chcieć? I jaką wolność ma na myśli? Nie umiem odpowiedzieć na to szokujące wyznanie. Mama i Marisa wracają na front sklepu. Mama jest gotowa do wyjścia. Podnoszę jej torby. - Czas jechać do Przystani na lunch - ogłasza. - Tak, mamo. Do widzenia, Marisa. Do widzenia, Becky. Myślałam, że wolność to wydostanie się z butiku i znalezienie nowego domu. Teraz przeczuwam, że Becky nie tylko potrafi się cieszyć smakami, lecz także przez wolność rozumie coś zupełnie innego, niż wynikałoby z definicji podawanej przez mój chip. Sądzę, że Becky chce należeć tylko do siebie, a nie do ludzi.
14
Pifpaf. Młody jeleń pada martwy. - Stop! - słychać wrzask Liesel, która wie, że to słowo zatrzyma akcję, gdy gra zaczyna ją przerażać. - Za późno - mówi Ivan. - Nie zawołałaś na czas. Jelonek kaput. Jednak gra rozpoznaje polecenie Liesel i znika. Pofalowane wzgórza, wysokie dęby, łąka z miłą sadzawką, z której piło spragnione zwierzę, ciało jelonka - wszystko to wyparowuje w jednej chwili. Zostają tylko karabinowe konsole w naszych rękach. - Chcę się bawić w ”Tropikalną rozróbę” albo w ”Księżniczkę na balu”. Liesel wydyma wargi. Nie cierpię gier ze strzelaniem. Zabawy w polowanie przerażają dziewczynkę, zwłaszcza polowanie na rekina. Wychowana na Dominium sądzi, że rekiny to łagodne, sklonowane stworzenia, które widzi, gdy ojciec zabiera ją na przejażdżkę łodzią po granicy pierścienia i pozwala jej wystawić nogi za burtę, by rekiny ją gilgotały. Jednak rekiny z FantaSfery to oceaniczne monstra, które atakują ludzi, zamiast ich łaskotać. Ivan mówi: - Znasz zasady. Jeśli chcesz, żebym z tobą grał, nie wybieraj kaszaniarskiej gry. Lisel wzdycha. - Astrid zagrałaby ze mną w ”Księżniczkę na balu”. - Jasne.
I
przy
okazji
wygłosiła
wykład
o
tym,
jak
bardzo
uprzedmiotowiono kobietę, której jedyną ambicją jest ratunek z rąk księcia. - Ja bym chciała, żeby uratował mnie książę - stwierdza Liesel. - Twój starszy brat zatroszczy się, by w ogóle nie było potrzeby cię ratować - mówi Ivan. - To w co chcesz się pobawić?
Liesel nie daje za wygraną. - Czy Elizja nie może pograć ze mną w ”Księżniczkę na balu”, a ty zająłbyś się czymś innym? Gdy zostajemy same w FantaSferze, Liesel wybiera grę, w której chadzamy na wystawne bale, wystrojone w suknie z tafty i diamentowe tiary. Zapisała nawet w pamięci gry zaprojektowanego przez nas księcia, więc za każdym razem możemy się z nim bawić. Zna kroki wszystkich tańców, jakie Liesel poleci mu wykonać, od staroświeckich, jak disco i macarena, po nowsze, jak bootywave i skulltrush. Jest wysokim przystojnym brunetem, nosi oficerski mundur składający się z ciemnych spodni, czerwonej marynarki spiętej złotym brokatowym paskiem i ozdobionej szarfami w kolorze złota i purpury. Zawsze pamięta,
by
podarować
nam
pudełko
czekoladek.
Nazwałyśmy
go
Czekoladowym Księciem. - Nie - rzuca Ivan. Liesel wzdycha jak mama. - No to może ZGrav? - pyta. - Tak! Rozpoczyna się gra, ale tym razem na białych ścianach pokoju nie pojawiają się wirtualne przedmioty ani krajobrazy. Zamiast tego słyszymy zasysający dźwięk i w mgnieniu oka sufit przyciąga nas niczym magnes. W stanie nieważkości nasze mięśnie muszą się nieźle natrudzić, byśmy stanęli z powrotem na podłodze. Zwykle to ja dotykam jej pierwsza stopami, ale skoro Ivan nabrał krzepy i zwinności, może wygra tę rundę. Liesel nawet nie stara się z nami rywalizować. Zamiast tego radośnie odbija się od ścian i próbuje wciągnąć brata do góry za każdym razem, gdy uda mu się choć trochę posunąć w dół. Nie myśli o wygranej, chce się tylko dobrze bawić. Ja zaś chcę wygrać, bo taki jest sens gry. Mojej Pierwszej z pewnością też by na tym zależało. Klon może mieć mięśnie takie jak ja tylko wtedy, gdy zreplikowano go z kogoś, dla kogo sport
i zwycięstwo były nadrzędnym celem. Cała nasza trójka unosi się w pokoju, próbując postawić stopy na ziemi. Liesel wisi u sufitu, za każdym razem łapiąc za rękę z trudem schodzącego w dół Ivana i ciągnąc go w górę. Z takim ułatwieniem pierwsza dotykam podłogi. Świszczący dźwięk milknie. Liesel i Ivan spadają na podłogę, z której ułamek sekundy wcześniej wyskakują poduszki powietrzne, by złagodzić lądowanie. Ivan wstaje i poduszka znika. - Zagrajmy w coś prawdziwego - mówi do mnie. - W grę z prawdziwym ryzykiem. Liesel wtóruje: - Taką, w której Elizja by nie wygrała! - Jaką? - pytam. - Czy ja też mogę grać? - pyta dziewczynka. - Nie, jesteś jeszcze za mała - odpowiada Ivan. Nadaje wiadomość personelowi zewnętrznemu: „Idziemy z Elizją na klify, by polatać paralotnią”.
Mam wrażenie, jakbyśmy byli zawieszeni na krawędzi świata. Nie czuję przypływu adrenaliny, ale rozumiem jej moc, patrząc na Ivana, bo na jego twarzy maluje się mieszanka niecierpliwości, lęku i determinacji. To będzie niebezpieczne. Astrid - powiedział Ivan - ma lęk wysokości i nie zgodziłaby się nigdy mu towarzyszyć. Stajemy na krawędzi klifu na skraju posiadłości gubernatora. Pod skałą sto metrów poniżej urwiska - tyle wynosi długość boiska do piłki nożnej rozpościera swe wody Io, szeroko i obiecująco. Służący przywiązali Ivana i mnie do paralotni; za chwilę pobiegniemy, by wzbić się w powietrze jak najdalej od lądu.
Ivan odwraca się twarzą do domu. - Ruszymy pędem z tamtego miejsca. - Wskazuje na dużą skałę kilka metrów dalej, potem zatacza ręką łuk, powracając do punktu, w którym stoimy. - Gdy już dobiegniesz do krawędzi, musisz skoczyć daleko, żeby przy poderwaniu się w górę nie uderzyć w ścianę klifu. - Pokazuje palcem na oddalony o kilka mil kompleks budynków nad brzegiem morza. - Widzisz tę megachatę wydrążoną w wapiennym zboczu? To rezydencja Fortescue. Przemkniemy nad wodą i wylądujemy na tamtejszej plaży, piasek jest wystarczająco twardy, żeby wylądować w biegu. Wszystko jasne? Kiwam głową. Ivan zaczyna się cofać w kierunku skały, na której leży skrzydło jego paralotni, żeby przygotować się do startu. Gdy będzie gotowy do skoku z krawędzi, skrzydła rozpostrą się i uniosą go ponad ocean. Ale nie od razu idę w jego ślady. Zamiast tego zastanawiam się, co by się stało, gdybym po prostu powiedziała „nie”. Czy uznano by mnie za niezdatną do użytku, gdybym ni stąd, ni zowąd zakomunikowała: „Ivanie, skok z tego klifu grozi śmiercią. Nigdy nie sterowałam paralotnią. Mam wprawdzie chip, który podpowiada mi, jak się z nią obchodzić, ale nie mam żadnego doświadczenia w szybowaniu ani radzeniu sobie z siłami wiatru i ciśnienia, z którymi będziemy musieli się mierzyć, unosząc się bez zabezpieczenia wysoko nad oceanem. Poza tym wolałabym ponurkować w basenie i spotkać piękną zjawę w postaci opalonego, błękitnookiego boga surfingu. Po
pływaniu zamówiłabym
czekoladowy deser. Życzyłabym sobie, żeby przyniósł mi go człowiek. Chciałabym, żeby dzisiaj to klony były obsługiwane. To ty musiałbyś przywiązać im do ramion paralotnię, gdyby akurat chciały w ten sposób się rozerwać. Więc bądź tak uprzejmy, kochaneczku”. - No dawaj, Elizja! - ponagla Ivan. Wypowiadam to słowo. Cicho, ale słyszalnie: - Nie. - Co powiedziałaś? - pyta, a na jego twarzy malują się szok
i dezorientacja. - Nie - powtarzam głośniej. Ivan nie wie, jak zareagować. Czy powinien się wściec? Uspokoić mnie? Zmusić? - Elizja, powiedziałem, żebyś... Nie czekam, aż dokończy. Zamiast tego cofam się o kilka kroków, kucam w pozycji biegacza na starcie i mówię: - Zgrywam się. Powiedzmy. Mam gdzieś wyznaczony przez Ivana punkt startowy. Napieram z całych sił, wyskakuję tak wysoko, jak mnie nogi poniosą, i skaczę. Wznosimy się. Lecąc wysoko w powietrzu, unosząc się w górze tysiące metrów nad ziemią, tylko za sprawą prostej elegancji skrzydeł z materiału poruszanych sznurkami, zaczynam rozumieć, dlaczego Ivan tak bardzo pragnął poczuć to niebezpieczeństwo. Być tam w górze to być wolną. Otwartą. Nieskończoną. Zachodzące za horyzont słońce rzuca morelową poświatę na fioletową wodę. Powietrze wydaje się mniej gęste i delikatniejsze niż poniżej, gdzie jest napompowane tlenem premium. Wdychanie go wydaje się ryzykowne i kuszące. Czy to możliwe, że ona jest tam wysoko nade mną, w miejscu, które ludzie nazywają niebem? Gdy lecę nad oceanem, moje płuca po raz pierwszy napełniają się powietrzem niezmodyfikowanym bioinżynieryjnie, takim jakim zapewne oddychała ona. Mam nadzieję, że moja Pierwsza kiedyś tego doświadczyła. - Ekstra, co? - słyszę głos Ivana w odbiorniku zamontowanym przy moim kasku. - Lepsze niż raksja - odpowiadam. Słyszę jego śmiech. - Raksja jest dobra do zabicia nudy na Dominium. Latanie tutaj to
prawdziwe życie. Tak duża wysokość daje nową i szerszą perspektywę na otaczający Dominium fioletowy pierścień i ”giganty”, czyli olbrzymie fale o białych grzebieniach poza jego obrębem, które z takiej odległości wyglądają łagodnie i niegroźnie. Po raz pierwszy od wyklucia widzę ogrom prawdziwego oceanu poza granicami Io. Widzę, jak napiera i cofa się, ryczy i pluje, zaczynam inaczej odbierać jego monumentalną moc; jakże mali i nieistotni wydajemy się z Ivanem w porównaniu z jego bezmiarem. W dali, za „gigantami”, dostrzegam archipelag mniejszych niezamieszkanych wysp - połacie zieleni, zarośli i dżungli, obramowane białą wstęgą piasku. Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego ten teren uważa się za dziki i nieujarzmiony. Patrzę na nicość daleko za wyspami. Wydaje się, że woda przechodzi w jakąś postać wieczności. Tysiące kilometrów stąd, poza zasięgiem mojego wzroku, znajduje się pas ziemi - najprawdopodobniej na zawsze pozostanie dla mnie niedostępny - styk Kontynentu z oceanem - miejsce, skąd pochodziła Pierwsza. Czy on za nią tęskni? Ten śniady bóg, który obdarzył ją miłością, a jednak złamał jej serce. - Przed nami rezydencja Fortescue - w moim kasku odzywa się głos Ivana. - Szykuj się do lądowania. Naciągam odpowiednio liny. Zbliżając się do brzegu Dominium, powoli obniżamy lot. Bach. Moje stopy dotykają ziemi; biegnę, by złagodzić siłę lądowania. Bach. Bach. Bach. Ivan spada z tyłu, ciężej i niezdarnie. Usiłuje biec, ale osznurowanie paralotni owija się dookoła niego i powala go na ziemię. Podnosi się zaplątany w linę. Kaszle, ale jest rozradowany. - Czadowy lot - rzęzi. - Dlaczego kaszlesz? - pytam go. - To zdarza się ludziom wychowanym na Dominium. Jesteśmy tak bardzo
przyzwyczajeni do czystego powietrza na wyspie, że kiedy wzbijamy się w górę do innej sfery, gdzie powietrze jest dużo rzadsze, to po lądowaniu nasze płuca doznają szoku. Powinienem częściej to robić, żeby przywyknąć do powietrza, jakie będzie w koszarach. Kaszle jeszcze silniej i głośniej. Samotna postać, która szła plażą, podchodzi do Ivana i klepie go od tyłu w plecy. Ivan odwraca się, by powitać przybysza. - Tahir! - wykrzykuje. Ivan i samotna postać zwana Tahirem robią „siemanko”: zderzają się pięściami i ramionami - to zachowanie należące do repertuaru osobników mówiących „o w mordę”. Tahir jest wysokim nastolatkiem o skórze barwy mokki i piwnych oczach otoczonych gęstymi rzęsami, o ustach tak pełnych i koralowych, że wyglądają niemal na kobiece - są doskonałe, stworzone do całowania. Czarne włosy ma do połowy zaplecione w przylegające do skóry warkoczyki: sploty okalają przód czoła, biegną dalej na tył głowy i się kończą, a uwolnione włosy naturalnie stroszą się w staroświeckim stylu afro, luźne i swobodne. Tak jak jego kuzyn Farzad ma pięknie wyrzeźbione mięśnie brzucha, widoczne nad surfingowymi szortami, jednak jego klatka piersiowa jest naga, podczas gdy Farzada obrośnięta czarnymi włosami. Tahir lustruje mnie wzrokiem od stóp do głów, potem zachodzi mnie od tyłu i pewnie dostrzega na moim karku wytatuowany laserem napis „beta”. Robi dwa kroki i staje twarzą w twarz, wpatrując się w moje oczy koloru fuksji. Czuję mrowienie, gdy nasze spojrzenia się spotykają, ale tłumaczę sobie, że powodem jest
otarcie
skóry
podczas
lądowania.
Patrzy
mi
głęboko
w oczy
w przeciwieństwie do większości ludzi, którzy rzucają mi ledwie przelotne spojrzenie. Ivan zwraca się do Tahira, próbując wyplątać się z paralotni: - Widzisz, robią już betanastolatki. Uwierzyłbyś? Ona nazywa się Elizja.
Witaj w domu, stary. Tahir nie odpowiada. Zamiast tego wyciąga rękę i chwyta mnie za łokieć, wskutek czego między nami przepływa dziwna fala ciepła. Patrzy mi tęsknie w oczy, a jego pełne usta układają się w słodki półuśmiech. - Cześć - mówi. Jest niczym prawdziwy Czekoladowy Książę, z krwi i kości.
15 Ivan nadaje serię wiadomości i kilka godzin po naszym lądowaniu na plaży w apartamentach Tahira w rezydencji Fortescue zbiera się cała paczka Ivan, Farzad, Greer i Demencja - by powitać przyjaciela. Rezydencja Fortescue to wspaniała, wielopiętrowa budowla w stylu pueblo, wyrzeźbiona w skale wapiennej wznoszącej się nad najpiękniejszą częścią wybrzeża Dominium. Mieszkanie Tahira, składające się z szeregu pokoi o białych kamiennych ścianach i okrągłych szklanych oknach niczym iluminatory na jachcie, udekorowane jest tureckimi kobiercami i poduszkami, a umeblowane koronkowo wyrzeźbionymi stołami i krzesłami, wykonanymi z kości słoniowej i cennego drewna wymarłych gatunków drzew. Służący dostali polecenie, by bez wyraźnej potrzeby nie przeszkadzać w powitalnym spotkaniu Tahira. Zostawiono nam tacę z minikanapkami na przegryzkę i świeżą miętową lemoniadę. Czuję, że coś mnie do niego przyciąga w sposób, którego nie potrafię ani zrozumieć, ani określić. Chciałabym po prostu móc na niego patrzeć, wiecznie. Tahir opowiedział o pobycie w Biome City, gdzie przeszedł rozległą rehabilitację po wypadku. Chwilowo musiał odłożyć na bok ambicje związane ze studiami i zawody w surfowaniu na dużych falach, które wypełniały jego dotychczasowe życie. Teraz ważny jest tylko powrót do zdrowia po obrażeniach i traumie, jaką wywołało spotkanie oko w oko ze śmiercią. Przyjaciele obsiedli go dookoła, zasłuchani w opowieści, którymi ich raczy, rzucając od czasu do czasu spojrzenia w róg pokoju, gdzie siedzę cicho na poduszce przy oknie wychodzącym na morze. Mówi z osobliwą rezerwą - wolno, jakby się bał, że pomyli słowa czy wspomnienia. Kręgosłup i szyja jeszcze się goją, wyznaje. Nie tylko nie może startować w zawodach, lecz także jeszcze przez jakiś czas nie będzie mógł surfować. Może nawet nigdy.
- Nie! - wykrzykuje Farzad. - Tego już za dużo. Tak nie może być. - Popatrz - mówi Greer cicho. - Żyje. Mogło być o wiele gorzej. Patrzę na malowidło na ścianie, przed którą stoi Tahir. Zajmuje całą jej długość i jest mistrzowskim obrazem, lepszym niż hologram. Przedstawia Tahira podczas surfowania, sunącego po gigantycznej fali, która wznosi się nad jego głową. Duże malowidło precyzyjnie odwzorowuje jego ciało, na tyle wyraziście ukazuje szczegóły, że wgłębienia w bicepsach i mięśniach brzucha są większe niż w rzeczywistości, a siła masywnych nóg wydaje się jeszcze bardziej imponująca. Płynie w szafirowym tunelu wody, obrysowanym białą pianą nad głową, a wyciągniętą do tyłu ręką zostawia ślad. Jego piwne oczy są jaśniejsze na obrazie niż w rzeczywistości i wyrażają wielką determinację. Szczegóły oddano wyjątkowo realistycznie, tak starannie, że osoba oglądająca obraz nieomal słyszy szum wzbierającej fali, która za chwilę nieuchronnie się załamie, niemal czuje morskie powietrze i bryzę pieszczącą skórę Tahira. Utrzymanie się na takiej fali musi być nie lada wyczynem, o czym świadczą liczne nagrody i szarfy
zdobyte
w zawodach
surfingowych,
wystawione
na
pokaz
w przyściennej gablocie, naprzeciw muralu. - Zagrajmy w ZGrav - mówi Ivan. - Jak za dawnych czasów. Tahir kręci głową. - ZGrav też zakazane. Wszyscy wzdychają jak na komendę. - Przynajmniej na razie - dodaje Tahir. Przyjaciele kiwają głowami. „Jeszcze będzie jak dawniej” - mówią ich miny. Ale gdy Tahir spogląda na mnie, w jego oczach dostrzegam inne przesłanie: nie, nic już nie będzie jak dawniej. Czy czuję jakiś fizyczny albo psychiczny pociąg do Tahira? Przecież to absurd. Skoro to absurd, to dlaczego jednak go czuję?
W FantaSferze Tahira chłopcy grają w ”Bitwę powietrzną nad Biome” grę wojenną, w której myśliwce walczą nad pustynnym krajobrazem. Dziewczyny zostają same w pokoju obok i zajmują się babskimi sprawami malowaniem paznokci u stóp i rozmowami o chłopcach. Demencja spoczywa w pozycji półleżącej na szezlongu, z nogami przewieszonymi przez krawędź; ja siedzę na podłodze i maluję jej paznokcie karmazynowym lakierem. Greer siedzi na boku dłuższej strony szezlongu, z nogami wyciągniętymi na poduszce i Demencją opartą głową o udo. W jednej ręce trzyma szklankę z lemoniadą, drugą gładzi długie kruczoczarne włosy Demencji niczym tulącego się do niej kotka. - Nie sądzisz, że Tahir stał się oschły? - pyta Greer Demencję. - Masakrycznie. Przedtem był arogancko oschły. Teraz jest po prostu oschle oschły. Naturalnie na swój pociągający sposób. Greer najwyraźniej uważa te słowa za sensowne, bo potakuje głową ze zrozumieniem. - Totalnie. Chyba złamał jej serce. - Komu? - pytam. - Czy trzeba je było operować? - Miłosny zawód - wyjaśnia Greer. - Nie chodzi o to, że serce naprawdę pęka. Tak się tylko czuje. - Astrid - mówi Demencja - była w nim szaleńczo zakochana. Wprawdzie nie byli parą, ale coś między nimi iskrzyło, gdy przebywał na wyspie, choć on nigdy by się do tego nie przyznał przed ludźmi. Miał dziewczyny na każdym wyjeździe na zawody surfingowe i pewnie cały harem w Biome City. - Tak to jest, gdy twój ojciec jest jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Tahir może mieć każdą dziewczynę - mówi Greer. - I pewnie ma! - dorzuca Demencja. Greer odpowiada ze śmiechem: - No, pewnie tak. Biedna Astrid usychała za nim z tęsknoty. Ale on by się
nigdy nie związał z dziewczyną, która jest córką zwykłego wyrobnika zatrudnionego na tej małej wyspie. - Czy to nie byłoby prestiżowe dla Tahira, gdyby zadawał się z córką gubernatora? − pytam. I z klonką, która ją zastępuje? - dodaję w myślach. - Zadawał to może i tak. Ale wejść z nią w poważny związek? Średnio atrakcyjne jak na standardy Dominium. Ludzie mówiliby, że to poniżej jego poziomu. Ojciec Astrid jest normalnym pracownikiem. Gubernator i jego rodzina mieszkają tutaj tylko dlatego, że tak chciała rada dyrektorów, a nie dlatego, że ma tu ziemię - wyjaśnia Greer. - Czy twój tata, wysłannik, ma tutaj nieruchomość? Wydaje mi się, że moje pytanie jest logiczne, ale Greer zerka na mnie z irytacją i fuka: - Nie. Ale w mojej rodzinie majątek przynajmniej zapisany jest w genach, choć nie jesteśmy tak nieprzyzwoicie nadziani jak ta stara koza. - Poklepuje czule Demencję po głowie. Nie bardzo rozumiem, dlaczego siedemnastoletnią Demencję nazywa się starą kozą ani jaki jest związek między genami a majętnością, ale mam nadzieję, że pewnego dnia to pojmę. Demencja kontynuuje: - Astrid to kochana dziewczyna, ale zbyt pochłonęła ją obsesja, żeby dostać się na najlepszy uniwersytet. I strasznie przynudzała o sprawiedliwej dystrybucji
dóbr
i tych
wszystkich
niemożliwych
utopiach.
To
było
kaszaniarskie. Myślę, że tym właśnie ostatecznie zraziła do siebie Tahira. Dała mu swoje serce, a on je wdeptał w ziemię. - Przerywa, a ja próbuję sobie wyobrazić stopę Tahira na bijącym sercu Astrid. - Elizjo, kompletnie zdrętwiała mi noga. Pomasuj mnie czy coś. - Przestaję polerować jej paznokcie i zaczynam rozcierać łydki. - Już lepiej. Możesz dalej polerować. - Skurcz w nodze ustał i Demencja kontynuuje rozważania na temat związku Astrid i Tahira: - Poza tym Astrid nie chciała nigdzie jeździć, żeby nie odrywać się od nauki, a Tahir chciał
wyjeżdżać absolutnie wszędzie. Oto cały Tahir: „Przelecę się poduszkopterem nad Alpami, pościgam w Himalajach, a ty sobie tu siedź i skamlaj za mną”. - Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego Astrid tak bardzo lgnęła do tego drania − mówi Greer. − Był jej przeciwieństwem. - Ale strasznie pociągającym, prawda? - wzdycha Demencja. - No tak... - przytakuje Greer. - W tym właśnie szkopuł. Wygląda po prostu bosko. Ale Astrid darzyła go prawdziwym uczuciem, a on nawet nie chciał się przyznać rodzicom, że są parą. Zwyczajnie ją wykorzystał. - Taka karma - kwituje Demencja. - Ten wypadek to nie był wypadek, o ile kumasz moją metafizyczną zajawkę. - Myślisz, że się spotykają w Biome City? - pyta Greer. - Wątpię - odpowiada Demencja. − Tahir to taki komar: ukłuje i odleci. Skończyłam malowanie paznokci Demencji i pytam Greer, czy chce, bym zrobiła jej to samo. Odpowiada po chwili namysłu: - Nie, nie dzisiaj. Nie sądzę, by spodobało się to akwinowi. - Akwinowi? - To asystent, który przyjechał z Bazy, żeby pracować dla ojca przez rok. Jestem na niego tak napalona, że to aż żałosne. Jest akwinem, więc prawdopodobnie lubi naturalne dziewczyny, które nie malują paznokci. Akwinowie są z definicji bezpretensjonalni, skromni czy co tam jeszcze. „Akwinowie” - sprawdzam. Interfejs pokazuje, że jest to odizolowana sekta genetycznie zmodyfikowanych ludzi, którzy łączyli się ze sobą, by wytworzyć nową doskonałą ludzką rasę. To pokojowo nastawieni fanatycy religijni, którzy oprócz tego, że zmodyfikowali swoje DNA, wykluczając wszelkie niedoskonałości wyglądu i słabości ciała, są lojalni aż do przesady − łączą się w pary tylko z miłości i żyją w monogamii. Gdy się z kimś zwiążą, zostają z nim całe życie. Czysta rasowość nie pozwala im na uleganie pokusom czy przypadkowy seks. Demencja mówi:
- W zeszłym tygodniu przyszedł do mnie, nie mówiłam wam? O mało nie zemdlałam, tak zabójczo wyglądał. Robił wywiady z naszymi pracownikami do rocznego raportu dla Komisji Ochrony Praw Klonów. Ma totalnie seksowny chropawy głos i twarz anioła. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby przeprowadził wywiad i ze mną! - Demencja dotyka dłonią blizny po lilijce na twarzy. Greer odsuwa jej rękę, kładzie na bliźnie swoją dłoń i obrysowuje ją palcem wskazującym. - Demencjo kochana - mówi. - Chce mi się przez ciebie płakać. Dlaczego robisz sobie takie rzeczy? Demencja wskazuje na mnie. - Bo chcę być jak Elizja. Nie chcę czuć. Nie chcę ranić. Po skończonej grze w FantaSferze chłopcy przychodzą do dziewcząt. Farzad spogląda na mnie i mówi: - beta, chcemy, żebyś zrobiła wypad. „Wypad” robię wtedy, gdy Ivan, Farzad lub Demencja wysyłają mnie, bym znalazła wyznaczonego posłańca - czasem jest to zaszczepiony bambusem robotnik, innym razem jakiś człowiek, który dostał pozwolenie na wizytę w Przystani - i odebrała od niego przesyłkę z pigułkami raksji, by młodzi ludzie mogli je w odpowiednim czasie skonsumować. - Jaki wypad? - pyta Tahir. - Wypad − odpowiada Farzad. − Wypadzik. Kurs. Nic ci to nie mówi? Po działkę raksji. W razie wpadki lepiej, żeby złapali betę niż nas. - Jasne. - Tahir wzrusza ramionami, jakby to było dla niego oczywiste. Mam dziury w pamięci. Wszyscy kiwają głowami ze zrozumieniem, ale Tahir wygląda na zmartwionego, jakby miał do siebie pretensję, że zapomniał o tak istotnej sprawie.
- Jesteś znowu w domu. - Ivan poklepuje czule Tahira po plecach. Zajmiemy się dzisiaj tobą jak trzeba. Zamówiliśmy raksję najlepszego sortu, specjalnie na twoje powitanie. - Nie mogę już jej brać. Może gryźć się z tymi wszystkimi lekami, które przyjmuję. - O w mordę! - odpowiadają równocześnie Farzad i Ivan. Farzad dodaje z nadzieją: - Szkoda. Ale jestem pewien, że to tylko kwestia czasu i będziesz mógł znowu brać. Niech beta zrobi wypad, ale my zarzucimy później, żebyś nie musiał patrzeć i żałować. - Nie rezygnujcie z zabawy przeze mnie - mówi Tahir. - Weźcie dzisiaj. Ja zrobię wypad razem z betą. - Ale przecież ty nie robisz wypadów - dziwi się Farzad. - Zwłaszcza ty - dorzuca Demencja. - Może dawny Tahir by nie robił - odpowiada Tahir. - Ale nowy nie ma z tym problemu. - Potrzebowałem na chwilę od nich odpocząć - tłumaczy mi, gdy zbliżamy się do głównego dziedzińca w rezydencji Fortescue. Zastanawiam się, a może tylko marzę: czy nie dlatego, że chciałeś być ze mną sam na sam, tak samo jak ja tego chciałam? Dziedziniec znajduje się na szczycie rezydencji, a wejście od frontu prowadzi na ukształtowane tereny pełne strzyżonych drzew i kwietnych rabat. Dochodzimy do fontanny o wymyślnej formie, w której centrum znajduje się wyrzeźbiony w nefrycie delfin, wypluwający krystalicznie czystą bladoróżową wodę. Tahir mówi: - Nie chciałem być niegrzeczny i wszystkich wyprosić, ale strasznie mnie zmęczyli. Więc wszystko jasne: wybrał towarzystwo istoty pozbawionej duszy, bo
to łatwiej znieść. W jednej chwili staje się dla mnie jasne, dlaczego ludzie tak sobie cenią Dominium razem z klonami. Rozmowa ze stworzeniami bez duszy jest mniej męcząca niż przestawanie z takimi samymi istotami. Siadamy na krawędzi fontanny. Podchodzi do nas zaszczepiony bambusem klon w stroju ogrodnika, ale gdy zauważa Tahira, rusza dalej przed siebie, jakby w ogóle nie miał zamiaru do nas podejść. - Hej! − woła za nim Tahir. - Wszystko gra. Ogrodnik wraca do nas, zerkając przez ramię, by się upewnić, że nikt go nie obserwuje. - No nie wiem - mówi. - Lepiej, żeby nikt nie widział, że w ogóle z tobą rozmawiam. - Po prostu daj - odpowiada Tahir. Ogrodnik wyjmuje z kieszeni torebkę z kilkoma pigułkami. Podaje mi je. - To się nigdy nie zdarzyło - szepcze i ucieka. Tak jak mi kazano, swobodnym ruchem wkładam torebkę do kieszeni i przybieram niewinny wyraz twarzy. Tahir mówi: - Nie znoszę, gdy traktuje się mnie jak jakąś świętą krowę. Nie ma takiej potrzeby. Moi rodzice lubią tu przebywać dlatego, że tylko tutaj możemy zachowywać się normalnie: odesłać ochroniarzy do ich kwater i po prostu być sobą. Rozumiesz? Nie rozumiem. Ale kiwam głową wymownie, tak jak robiła to Greer. - No pewnie − odpowiadam. Wpatruję się w jego wydatne usta. Są tak pociągające. I na wyciągnięcie ręki. Mogłabym ich dotknąć, gdybym miała śmiałość. Ten piękny nastolatek jest o niebo wspanialszy niż podwodna zjawa o doskonale umięśnionym torsie. Bo Tahir jest prawdziwy. „Wiesz, że należę do ciebie, Zet”. Dla mojej Pierwszej i jej wodnego boga „należenie do” oznaczało coś więcej niż sens nadawany tym słowom na
Dominium, gdzie klon pracownik jest własnością swojego posiadacza. Chciałabym sama przeżyć namiętność tego rodzaju, nie tylko jako reminiscencję z życia Zet. Powinnam się powstrzymać, ale nie mogę. - Czy ty i Astrid już się megamegaliście? - pytam. Pytam, bo przecież zastępuję Astrid i jestem... dociekliwa. - Nie wiem nawet, co to megamegać. I kim jest Astrid? Piwne oczy Tahira palą mnie spojrzeniem, aż mam wrażenie, że skwierczą moje pozbawione duszy źrenice. - Dziewczyna przed Elizją - odpowiadam, próbując zalotnego tonu głosu, ale sądząc po odpowiedzi, moja afektacja nie zrobiła większego wrażenia. - Aha - kwituje bez cienia zainteresowania. Zapada między nami ogłuszające milczenie. Czy nie mógł chociaż trochę poflirtować, nawet jeśli do niczego by to nie doprowadziło, bo ja jestem klonem, a on księciem? Przecież i tak nie ma teraz nic lepszego do roboty. Odwraca ode mnie wzrok i skupia się na fontannie; palcem wskazującym kreśli okręgi na wodzie. Może to ja powinnam podtrzymać rozmowę? - Pewnie dużo łatwiej ci się odprężyć na Dominium - mówię. Nie odpowiada. Jakby w ogóle nie usłyszał. - Z powodu tutejszego powietrza - dodaję. - Tak - ucina. Nie ma nic więcej do powiedzenia. Oj, trudno się rozmawia z czarującymi nastoletnimi chłopcami. To tak, jakby mój układ elektryczny nie miał pojęcia, co zrobić ani co powiedzieć do tego człowieka, w którego obecności moje tętno przyśpiesza, ale który najwyraźniej w ogóle się mną nie interesuje. Próbuję raz jeszcze. - Żałujesz, że nie wziąłeś raksji? - pytam.
Ivan na pewno by żałował, gdyby stracił do niej dostęp. Tak bardzo się tego obawia, że próbuje wyprodukować własną. Tahir wzrusza ramionami. - Niespecjalnie. Jak to możliwe, skoro raksja jest tak fantastyczna, jak mówią? Może wcale taka nie jest. A może nie powinnam tak bardzo się tym interesować. Ani tym chłopcem.
16 Pora na herbatkę. Mama i córka wypiją ją na oddzielnych kondygnacjach domu gubernatora. Na tarasie na piętrze mama razem z koleżankami zorganizowały popołudniowe spotkanie przy herbacie, by zaplanować nadchodzący bal. Wino leje się w większych ilościach niż herbata. Liesel i ja słyszymy ich chichoty i paplaninę, co znaczy, że panie dobrze się bawią w swoim towarzystwie. Poniżej tarasu, na zadaszonym patio, urządziłyśmy sobie we dwie własną „herbatkę”. Siedzimy przy małym okrągłym stoliku przykrytym białym obrusem i udajemy, że pijemy z małych porcelanowych filiżaneczek gorącą czekoladę oraz przegryzamy prawdziwe ciasteczka z masłem orzechowym. Liesel zarządziła zabawę w ciche przyjęcie. Niczym mimowie słuchamy rozmowy kobiet i odgrywamy ich reakcję na każdą plotkę. Przed chwilą do gwarnego towarzystwa dołączyła nowa dama. - Wybaczcie mi, drogie panie - mówi. Liesel wskazuje nieistniejący zegarek. Robię to samo i potrząsam głową. Udajemy, że wymawiamy słowo „późno”, i wywracamy oczami. Nowo przybyła kobieta mówi głosem Piękności Minionej Nocy: - Fatalna pogoda na Kontynencie opóźniła mój powrót na Dominium. Dotarłam do domu dopiero godzinę temu. Podróż była koszmarna, ale daję słowo, odprężam się z pierwszym łykiem tutejszego powietrza. Aksamit. Na Dominium każdy stres znika. - O tak! - wzdycha ze zrozumieniem kilka pań. Mama mówi: - Nie wiedziałam, że byłaś na Kontynencie. W Biome City? - W jej głosie pobrzmiewa zazdrość. - Owszem - odpowiada Pani Piękność Minionej Nocy. - Musieliśmy tam dopilnować pewnej sprawy. I iść na zakupy!
- Pewnie było fajnie - kwituje mama. - Oczywiście, w prawdziwym świecie zawsze więcej się dzieje. Ale nigdy nie jest tak bosko jak na Dominium. Czy powinnam była cię wziąć ze sobą, kochana? Wiem, że nie masz własnego samolotu, by lecieć z wyspy, kiedy przyjdzie ci ochota. Ale wystarczy mi powiedzieć, kiedy gdzieś się wybieramy, to was podrzucę. - Tak! - podchwytuje kilka kobiecych głosów. Liesel rozpościera ramiona i obraca głową, naśladując ruch samolotu. Robię to samo. - Dominium jest doskonałe - mówi mama. - Po co stąd wyjeżdżać? Liesel zakrywa ręką usta, jej oczy się rozszerzają i mówią: „O nie!”. Wie, że mama skłamała. Niejednokrotnie skarżyła się przy obiedzie gubernatorowi, że wszystkie jej przyjaciółki mają samoloty, którymi mogą się dostać wszędzie, gdzie zechcą, więc dlaczego ona nie może mieć? Chciałaby przecież latać do BC na pokazy mody i odwiedzać Astrid. Gubernator na to, że przecież może poprosić koleżanki, by ją ze sobą zabierały. Mama odpowiada, że nie zamierza żebrać, że należy jej się własny samolot i że to w ogóle żenujące. Gubernator, przyparty do muru, odpowiada: więc idź i zarób miliard unidolarów na kupno licencji na lądowisko. Gdy ostatnim razem sprawdzałem stan konta, byliśmy kilkaset milionów do tyłu. Kobieta o głosie matki Greer pyta: - Drogie panie, która z was miała sposobność przyjrzeć się nowemu wojskowemu, temu akwinowi, który przyjechał na Dominium? Kilka pań wzdycha. Słychać rozmarzone pomruki: - Ja! - O rany! Ja też! - Na Dominium jest jakiś akwin? - pyta jedna z kobiet. - Myślałam, że nie opuszczają swoich osad. - Większość nie opuszcza - mówi matka Greer. - Choć dobrowolnie
odseparowują się od świata zewnętrznego, to jednak nie odcinają się od niego zupełnie. Podtrzymują swoje tradycje, ale nawiązują kontakt z resztą społeczeństwa. Dzięki Bogu! - Widziałam go. To rzeczywiście piękne ciacho - mówi mama. Liesel zakrywa uszy dłońmi i potrząsa głową. Dzieci - jak objaśnia mi baza danych - nie lubią myśleć o swoich rodzicach jako o istotach zdolnych do odczuwania fizycznego pociągu lub pożądania. - Jaaak się znaaalazł na Domiiniuum? - pyta Pani Ciągutka. Mama Greer odpowiada: - Był sportowcem i wykazywał tak duży talent, że rodzina wysłała go poza granice osady, bo nie było tam odpowiedniego sprzętu ani nauczycieli, by umożliwić mu dalszy rozwój. I gdy posmakował odrobinę zewnętrznego świata, zapragnął zobaczyć więcej. Doszedł do wniosku, że najlepsza droga do tego dla akwina bez grosza przy duszy i bez woli zbicia majątku - to wstąpienie do wojska. Niedawno zakończył szkolenie w Bazie i od razu odkomenderowano go na Dominium. - Założę się, że ty byś chciała, by odkomenderowano cię do niego! - mówi Piękność Minionej Nocy. Przyjaciółki wybuchają śmiechem i trącają się kieliszkami na znak jednomyślności. - Za tę doskonałą rasę! - mówi mama Greer. - Oby zawsze byli tacy piękni. - I naturalni! - I pokojowo nastawieni! - I skromni! - I biedni, i zawsze w potrzebie, żeby mogły się nimi zająć „słodziusie mamusie”! Liesel wkłada dwa palce do gardła, pokazując, jak bardzo ją to brzydzi. Ja nawet nie muszę udawać, że wyglądam na zdezorientowaną, bo rzeczywiście się
pogubiłam. Dlaczego akwin, pokojowo nastawiony i bez grosza przy duszy, miałby potrzebować kobiety pokrytej lukrem? Gdy cichną śmiechy, Pani Bożeźle dodaje: - Doszły mnie słuchy, że tak naprawdę akwin przyjechał, żeby zbadać, czemu niektóre klony na wyspie się przebudziły. Przebudziły? Kto? Dlaczego? Gdzie? Że co? - To pojedyncze przypadki. Defekci. Liesel kładzie rękę na ustach w odruchu przerażenia. Szepcze: - Mama powiedziała „defekci”! - Co to są defekci? - pytam półgłosem. Liesel mówi: - Klony, które się zepsuły. Tak powiedziała mi Astrid. Nie powinnam o tym wiedzieć. Tata mówi, że nie wolno nam o tym rozmawiać. W ogóle. - Które klony się zepsuły? Kiedy to się stało? - Ciii - upomina mnie Liesel. Kładzie palec na ustach i wskazuje na taras nad nami. - Chcę posłuchać! - szepcze. Piękność Minionej Nocy dodaje: - Może kiedyś rzeczywiście były to pojedyncze egzemplarze. Ale coś się zmieniło. Słyszałam, że jest coraz więcej takich incydentów. Może kilka słów prawdy, pani gubernatorowo? - pyta prowokacyjnie. - Nie ma tematu - mówi mama. - Nie tolerujemy żadnych wad. Gubernator o to dba. Ale matka Greer nie daje za wygraną: - Nie byłabym taka pewna. Ten akwin i jego raport dla Komisji Obrony Praw Klonów to chyba dobra wymówka dla wojska, żeby wściubiło tutaj swój nos.
17 Oni coś ukrywają. I ja coś ukrywam. Najwidoczniej nie odnieśli stuprocentowego sukcesu w produkcji klonów. W wyniku błędu powstali defekci. Nie wiem, co zrobili, ale musiało to być na tyle straszne, że ludzie wolą o nich nie mówić i zapomnieć, że takie wadliwe egzemplarze w ogóle istnieją. To okropnie frustrujące, gdy w moim chipie nie ma takich informacji, a zamiast nich otrzymuję tylko ocenę ryzyka związanego z wypytywaniem ludzi. Jestem dobrą dziewczyną, nie okropnym klonem. Ale mam swoje dziwactwa. Wspomnienia. Smak. Nie zawiodę rodziny, która mnie pokochała, i nie pozwolę, by moje odchylenia przerodziły się w defekty. Nie przyniosę rodzinie wstydu. Będę je ukrywała tak samo, jak oni trzymają w tajemnicy istnienie defektów. Należę do nich, ale beta dziwactwa należą do mnie. Tylko do mnie. Rzadko się zdarza, bym rano miała czas dla siebie. Ivan nadal ćwiczy formę; dzisiaj postanowił iść na lekcję boksu, a moje szybkie kuksańce robią na nim coraz mniejsze wrażenie. Potrzebuje brutalnej męskiej siły i dlatego zaczął treningi w Przystani, pod okiem profesjonalnego trenera. Liesel jest ze swoim guwernerem, a mama rzadko wstaje przed jedenastą. Korzystam więc z wolnego czasu i wskakuję do basenu w domu gubernatora. Pływam w tę i we w tę pod wodą w poszukiwaniu podwodnego bóstwa, w nadziei, że usłyszę jego syrenie wołanie: „Wiesz, że należę do ciebie, Zet”. Łaskawie raczy się objawić, ale w urywanych, bezgłośnych fragmentach. Widzę, jak jego jasne włosy falują, a stalowe ciało wygina się, gdy podpływa do otworu prowadzącego do basenu w grocie. Ale jego obraz pojawia się w mglistych odsłonach, jest nieostry, jakby osłabła psychiczna energia, dzięki której się ze mną komunikuje. Ani razu nie przemawia do mnie swoim chropawym głosem. Czuję mrowienie na skórze, gdy się pojawia, i posłusznie
gonię tę zjawę, ale za każdym razem, gdy mam go pochwycić - znika. Potem pojawia się na drugim końcu basenu, z otwartymi ramionami, z rozchylonymi ustami, jakby chciał mnie pocałować - podpływam, lecz znowu się rozmywa. Igra ze mną. To męczące. Przepływam długim kanałem prowadzącym do groty, gdzie mogę się dąsać w samotności jak prawdziwa nastolatka. Nie wiem dokładnie, czego tak naprawdę chcę, ale na pewno czegoś więcej niż nieustannej próżnej pogoni za zjawą, która nigdy nie przyobleka się w prawdziwe ciało. Leżę na mokrej kamiennej płycie, w miejscu idealnym, a słońce zagląda między ścianami jaskini i rozlewa się ciepłem na mojej twarzy i członkach. Przybieram nadąsaną minę, ale moje ciało jest zbyt rozgrzane, a umysł zbyt rozproszony, by udało mi się zupełnie pogrążyć w tym typowym dla nastolatek nastroju. Przyszłam na basen z nadzieją, że znów objawi mi się ukochany mojej Pierwszej. I dostałam to, co chciałam. No powiedzmy. Lecz to Tahira Fortescue mam wciąż w głowie. Czy to możliwe, że myśli o Tahirze osłabiają moje wizje podwodnego mężczyzny? To bez sensu, żeby przedstawicielka mojej kasty liczyła na bliższe poznanie chłopca pokroju Tahira. Rozumiem to i nie oczekuję nic więcej. Ale nieuchronnie zastanawiam się, czym jest ta ludzka przypadłość zwana silnym pociągiem fizycznym. Z drugiego krańca basenu dobiega głos Tawny, luksatorki, która razem z gubernatorem wychodzi na taras i kieruje się w stronę basenu. Dzieci są w Przystani. Pani Bratton jeszcze śpi. Pana poranne spotkanie z emisariuszem zostało przesunięte na popołudnie. Słyszę szorstki głos gubernatora: - Nareszcie! Trochę czasu dla siebie. Zerkam przez szczelinę w jaskini. Tawny ma na swym nieskazitelnym ciele skąpe bikini. Pomaga gubernatorowi, ubranemu w bokserki, wejść do basenu. Widzę ich, oni zaś nie mają pojęcia, że jestem w grocie. - Podgrzałam wodę - mówi Tawny. - Żeby rozluźnić twoje stawy.
To prawda, woda rzeczywiście jest cieplejsza. Myślałam, że to dzięki słońcu i moim myślom krążącym wokół pięknych chłopców, ale to jednak zasługa techniki. Tawny stoi przed gubernatorem, po pas zanurzonym w wodzie. Podnosi jego prawą nogę i ją opuszcza, potem kreśli nią okręgi. To samo robi z lewą. - Ach, terapia stawów - wzdycha gubernator. - Najlepsza część mojej rehabilitacji. Akwamarynowoniebieskie końcówki długich platynowych włosów Tawny falują na wodzie. Gubernator obejmuje dłońmi jej odsłonięte plecy i przyciąga ją bliżej, pachwiną przy pachwinie. Tawny masuje mu skórę głowy. - Tawny - słyszę - co wiesz na temat Rebelii? - Tylko tyle, ile sam mi powiedziałeś. Są pogłoski, że grupa defektów zapragnęła
wolności
i próbowała
wszcząć
powstanie.
Pojmano
ich
i zdezaktywowano. Ale ludzie obawiają się, że jest więcej podobnych. - Noce spędzasz w kwaterach klonów... Nic więcej nie słyszałaś? - Nie - mówi Tawny. Zabiera dłonie z głowy gubernatora i wsuwa do wody. Nie widzę dokładnie, gdzie się teraz znajdują, ale zdaje się, że głaszczą najintymniejszą część jego ciała. - A ty? - pyta gubernator, posapując. - Pragniesz wolności? - Niczego nie pragnę - stwierdza Tawny. - Służę. - Grzeczna dziewczynka - pomrukuje mężczyzna. Defekci. Rebelia. Wolność. To nie są tylko słowa. To idee. Z którymi nie wiem, co począć. Gdy Tawny obsługuje gubernatora, po cichu wychodzę z wody i znikam za drzewami rosnącymi po obu stronach groty. Oddalam się od domu gubernatora. Docieram do kwater klonów - bambusowych chatynek opartych o siebie ścianami, mogących pomieścić od dwóch do czterech sztuk. Ponieważ jest dzień, kwatery powinny być puste, ale z ostatniego domku w szeregu
dochodzą mnie jakieś odgłosy przypominające jęczenie. Brzmi to tak, jakby ktoś cierpiał. Podchodzę do chatki, z której dobiegają dźwięki, i staję pod oknem. W środku widzę dwa ciała, klona męskiego i żeńskiego, czarnowłose i białoskóre, oba nagie. I żaden nie cierpi. Być może zamiast tlenu premium wpompowano dziś do atmosfery tlen porno i dlatego pewne akty są dziś na widoku, niezależnie od tego, czy ich wypatruję moimi szklistymi oczami. Akrobacje kopulującej pary przypominają głęboką symbiozę, jakby każde z chwili na chwilę wyczuwało potrzeby i pragnienia drugiego. Ta bliskość jest inna niż między gubernatorem i Tawny, złączonymi hierarchicznością. Jest namiętna i zarazem czuła. Gdybym nie wiedziała, że są klonami (co stwierdzam po szczepieniu widocznym na skroniach pod czarnymi włosami), uznałabym, że połączyli się powodowani właściwym tylko ludziom stanem zwanym uczuciem. Wiem, że to, co robią, uznaje się za niewłaściwe w przypadku klonów, że jest zabronione. Dlaczego więc ich zbliżenie wygląda tak ładnie, niemal pięknie? Jej ręce oplatają jego szyję i przyciągają twarz, pociera swoim policzkiem o jego policzek i przebiega palcami po jego włosach. Nareszcie mogę dojrzeć jej twarz. Ma przeszklone oczy jak klon, ale oblicze przybiera ludzki wyraz określany słowem „błogość”. Chciałabym doświadczyć tego, co nadaje twarzy taki wygląd. Przeżyć to z Tahirem. W rzeczywistości. Jej oczy koloru fuksji spotykają się z moim spojrzeniem. To twarz Xanthe. Jeszcze tego samego wieczoru, przed zaśnięciem, Xanthe zjawia się w moim pokoju. Zamyka drzwi i patrzy na mnie, jakby nic się nie stało. Podchodzi do łóżka, żeby zasłać pościel i uklepać poduszki. Nigdy wcześniej
nie wykonywała takich czynności w moim pokoju. - Dobry wieczór - mówi. - A i owszem - odpowiadam. Spędza przesadnie dużo czasu na poprawianiu poduszek, jakby czekała, aż zacznę rozmowę. - Czy zostawisz mi czekoladę na poduszce? - pytam. - Co, przepraszam? - Czekoladę. Na dobranoc. Jest zdezorientowana. Po chwili jednak na jej twarzy maluje się zrozumienie. - Ty... żartujesz? - pyta. Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów. - Skąd umiesz żartować? Wzruszam ramionami. - Nie wiem. Samo się robi. - Zupełnie niepotrzebnie - kwituje. - Co jeszcze potrafisz? - Dobrze nurkuję. - Słyszałam. Czeka, aż odpowiem, ale milczę. Jakby zwlekała, bym w końcu wypaliła, co widziałam. A może wymienimy się informacjami? - Kim są defekci? - pytam. Blednie i już żałuję, że zadałam to pytanie. Na jej twarzy maluje się strach. - Ja nie jestem defektem - stwierdza pośpiesznie. - Oczywiście, że nie - uspokajam ją. - Chodzi o to, że nikt mi nie chce powiedzieć, kim oni naprawdę są. Może ty wiesz? Próbuję dać jej do zrozumienia, że poznałam jej sekret, więc może być ze mną szczera. - A umiesz dochować tajemnicy? - pyta, przyjmując moje warunki
wymiany. - Przysięgam, że tak. Dotykam jej palców, ale się krzywi. Mimo to biorę jej dłoń i ją ściskam. „Proszę - chcę, by odebrała mój uścisk jako poręczenie. - zaufaj mi. Może mogłybyśmy sobie nawzajem pomóc”. Nie odwzajemnia uścisku, ale nie cofa dłoni. - Defekci to klony - szepcze - które sądzą, że mają dusze. Potrafią czuć. Buntują się. Było ich tylko kilka na Dominium. Zostali zdemaskowani, zabrani stąd i zdezaktywowani. - Tylko sądzą, że mają duszę, czy naprawdę mają duszę? - pytam. - Nie wiem. Zahacza palcem wskazującym o mój palec, jakby chciała coś wyrazić. Nadzieję? - Kim on jest? - pytam. Jej twarz łagodnieje, niemal się rozświetla. - Kontrolerem tlenu. Aha! Czyli jednak było dzisiaj w powietrzu coś wyjątkowego i to nie zasługa techniki. Tak nieuchwytnego jak samo powietrze, coś, co można bardziej poczuć, niż zobaczyć. Miłość? Ta nieprawdopodobna ewentualność bardziej mnie zadziwia, niż szokuje. - Mieszka w kwaterach klonów w Przystani - dodaje Xanthe. Nadarza się okazja, więc muszę z niej skorzystać. - Czy wiesz coś o Rebelii? Cofa się, jakbym była nosicielką choroby zakaźnej. Czy posunęłam się za daleko z pytaniami? - Oczywiście, że nie. Na wyspie nie ma żadnego buntu. Kłamie. Mój chip nie znał tego słowa, więc jej chip też nie mógł znać. „Rebelia” nie jest tylko określeniem z książki Astrid i dzisiejszej rozmowy gubernatora z Tawny. Cokolwiek to oznacza, istnieje naprawdę. Jak Rebelia ma
się do tego, co nazywają „wolnością”? Jak przekonać Xanthe, że naprawdę może mi zaufać? Moje wyznanie grozi dezaktywacją, ale tym samym grozi moja wiedza o jej cielesnych rozkoszach. Jedziemy na tym samym wózku. Powinna zdać sobie z tego sprawę. - Mam zmysł smaku. Uwielbiam makaron z serem i czekoladę - szepczę. Czuję, jakby kamień spadł mi z serca, jakby umysł uwolnił się od ciężaru ukrywania tej prawdy. Przez chwilę Xanthe wygląda na zmieszaną. Zaczęłam od pytania o Rebelię, a teraz mówię o jedzeniu. Ale po chwili załapuje. - Niemożliwe - mówi. - Może dlatego, że jesteś betą. To musi być przyczyna. - Czy ty masz odczucia smakowe? - Nie! - odpowiada urażonym tonem. - Potrzebuję wyłącznie shake’ów truskawkowych. Na tyle odróżniam smak, że równie dobrze mogłyby być z gówna. - I jeszcze jedno - dodaję. - Zdaje się, że mam wspomnienia. Po mojej Pierwszej. Xanthe zatkało. - Nie! Niesłychane. Pamiętasz ją? - Nie tyle ją pamiętam, ile miewam wizje, które na pewno pochodzą z jej pamięci. Właściwie tylko jedną wizję. Powraca, gdy znajduję się pod wodą. Widzę, że Xanthe marszczy czoło, zaczynam więc myśleć, że posunęłam się za daleko w swoich wyznaniach. Szybko dodaję: - To pewnie nic takiego. Jakieś dziwactwo bety. Nie wiem nawet, o czym mówię. Xanthe chwyta mnie za ramiona, niemal mną potrząsa. - Nie mów o tym nikomu - szepcze. - Proszę. Być może mogliby ci darować odczucia smakowe. Może. Ale wspomnienia? Uznają cię za defekta.
- Sprawiałaś wrażenie, jakbyś naprawdę przeżywała miłość, a nie tylko udawała. Nie wydaje ci się, że może choć w niewielkiej części jesteś defektem? - pytam. Staram się, by mój głos brzmiał szczerze, bo chcę, żeby Xanthe wiedziała, że nie próbuję jej obrazić ani oskarżyć. Pragnę ją... pocieszyć. Zwierzyć się jej. - Może - mówi Xanthe cicho. - Prawdopodobnie. Razem z nim chcę dołączyć do innych defektów, którzy uciekli. - Defekci, którzy uciekli? Gdzie uciekli? Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że klon mógłby rozważać opuszczenie Dominium, a tym bardziej ucieczkę. Ale też nigdy nie sądziłam, że klony mogą być defektami i mieć... dusze. Xanthe dodaje: - W Pieczarach Buntu ukrywa się cała armia defektów. Zawierają przymierza. To prawda. Planują Rebelię. Ta wiadomość jest wstrząsająca. Życie na Dominium płynie przecież zbyt idealnie, by sprzyjać tej szalonej Rebelii. Z drugiej strony świadomość, że są gdzieś defekci, których nie zdezaktywowano, jest wyzwalająca. Zyskali nadzieję. Przygotowują powstanie. Sądzę, że ludzkie słowa, którymi można by ich opisać, to „hart ducha”. - Czy wiesz, co się dzieje z duszami Pierwszych, gdy się je usunie podczas produkcji klonów? - pytam. - Nie wiem. Chodzą jakieś plotki. Defekci robią wszystko, by się tego dowiedzieć. Zasmakowali ludzkich uczuć i teraz pragną ich w pełni. Uczuć i zwrotu dusz. - Co konkretnie sprawia, że defekt jest defektem? - zapytuję. - Nie wiem. Ale słyszałam, jak gubernator rozmawiał o tym z emisariuszem. Powiedział, że ludzie protestujący na Kontynencie twierdzą, że defekci niczym się nie różnią od normalnych klonów, że jedyną różnicą jest to, że wykształcili w sobie naturalny odruch gniewu i poczucie niesprawiedliwości,
bo są wbrew woli zmuszani do usługiwania. - Ale my nie odróżniamy usługiwania z własnej woli od usługiwania pod przymusem. Nie czujemy. Xanthe mówi cicho: - Dobrze wiesz, że to nieprawda. Tym razem to ona bierze mnie za rękę. Zalewa mnie fala uczuć. Czuję z Xanthe taką więź, jakiej nigdy nie czułam z człowiekiem. Czuję wstrząs i grozę na wieść o tym, że defekci planują Rebelię, i zadziwienie, że wśród ludzi rzeczywiście istnieją kontestatorzy, którzy chcą nas uwolnić. Nie mogę temu zaprzeczyć: czuję. Coś jeszcze przychodzi mi do głowy. - Czy mama otacza się ochroniarzami, bo boi się kontestatorów? - pytam. - Kontynent jest przecież tak daleko. - Ochroniarze są dla niej tylko ozdobnikami. Lubi mieć świtę. Gdy je lunch w klubie, jej koleżanki myślą, że jest ważną personą, skoro nawet na tej spokojnej wyspie potrzebuje ochrony. - Jeśli ta wyspa jest tak spokojna, dlaczego ludzie na Kontynencie protestują? - No właśnie. Drzwi do sypialni otwierają się, a Xanthe niemal podskakuje. Staje w nich Tawny. - W kwaterach klonów jest już cisza nocna! - Tawny upomina Xanthe. Wszędzie cię szukałam. Chodź już. Nie spóźnij się. Twarz Xanthe staje się maską, jakby jej chip został zresetowany. - Oczywiście. Straciłam poczucie czasu. Dobrze, że mnie znalazłaś. Opuszcza mój pokój bez oglądania się na mnie.
18 Pomimo nowych informacji nie zamierzam dodać trosk do repertuaru moich ludzkich przeżyć. To, co robią defekci i kontestatorzy, mnie nie dotyczy jestem tutaj, żeby umilać życie ludziom. Dosłownie. Nadeszła osiemnastka Tahira. Rodzice zaplanowali dla niego wystawne przyjęcie, na które zaprosili najważniejszych mieszkańców Dominium. Jednak przyjaciele Tahira sądzą, że to właśnie przygotowane przez nich popołudniowe party będzie dla niego najważniejsze. Demencja i Greer mówią, że Tahir wypytywał o mnie, więc to właśnie mnie postanowiły podarować mu w prezencie urodzinowym. Zapakowały mnie w pudełko i przewiązały je wstążką. Demencja ląduje swoim awiatem bezpośrednio na Tajemnej Plaży, gdzie czekają na nas Ivan, Farzad i Tahir. Kucam w pudełku, oddycham powoli, by oszczędzać skromną ilość tlenu wpadającą do środka przez dziurki wycięte w wieczku i ściankach. W pudełku jest ciemno, ale sądząc po tym, jak łomoce mi serce, ciemność nie jest tylko doświadczeniem wzrokowym. Czuję przypływ ludzkiej emocji zwanej „irytacją”. To jest moja wewnętrzna ciemność, z którą powinnam walczyć, i nie ma ona nic wspólnego z niemożnością widzenia. Dlaczego nie mogę być traktowana na równi z Tahirem? Dlaczego mam być jego nagrodą? Awiat ląduje i otwiera się tylny bagażnik. Słyszę, że Farzad i Ivan podchodzą do pojazdu, by wyjąć pudełko. Farzad mówi: - To najgłupsza rzecz, jaka kiedykolwiek przyszła do głowy tym laskom. - Fakt - potwierdza Ivan. - Ale co innego można dać gościowi, który ma już wszystko? Ivan puka w wieczko, jakby w środku znajdował się mały piesek, czekający niecierpliwie, aż wypuszczą go na wolność.
- Trzymaj się tam, debeściaro. Uwolnimy cię za chwilę. W ramach niespodzianki dziewczyny wiążą jeszcze Tahirowi przepaskę na oczach. - Debilizm - stwierdza Farzad. - Nic dodać, nic ująć. - Fakt - powtarza Ivan. Farzad dodaje: - beta, włożyłaś białe bikini? Takie rzeczy kręciły dawnego Tahira. - Astrid by nigdy czegoś takiego nie włożyła dla niego - mówi Ivan. - Ale twoja siostra nie jest już na skinienie Tahira, co? - ripostuje Farzad. - Nie mylę się? - Nie mylisz - odpowiada Ivan. - I tak była dla niego za mądra. Podnoszą pudło i wyciągają je z pojazdu. Czuję, że stawiają mnie na miękkiej piaszczystej powierzchni. Przez otwór w ścianie widzę Tahira siedzącego na desce surfingowej, z opaską na oczach, po jednej stronie ma Demencję, po drugiej - Greer. Demencja mówi: - Przygotowaliśmy na twoje urodziny wyjątkową piosenkę. - Lepsza niż hologram! - dorzuca Greer. Z przesadzonymi fanfarami odwiązuje mu opaskę: - Tadam! Tahir patrzy na pudło. - Co jest w środku? - pyta, bardziej przez grzeczność niż z ciekawości. - Otwórz! - piszczy Demencja. Tahir wstaje i robi kilka kroków w stronę pudełka. Serce łomocze mi jeszcze szybciej. Jego bliskość wszystko zmienia, w niepojęty sposób przełamuje ciemność. Słyszę, jak przecina wstążkę opasującą pudełko, więc robię, co mi polecono. Otwieram pudło, wyskakując w górę z półprzysiadu. Wstaję, rozpościeram ramiona w geście tryumfu i mówię: - Wszystkiego najlepszego, Tahir! Dziewczęta ozdobiły moje bikini szarfą z wyszytymi słowami: „Miss
Happy Birthday”. Ale jeśli spodziewały się nadzwyczajnej reakcji ze strony Tahira, to spotkało je rozczarowanie. Najwidoczniej moje skąpe białe bikini i jędrne ciało nie robią na nim większego wrażenia. Muszę się bardziej postarać. Zgodnie z instrukcjami przechodzę do trybu „laska na estradzie” i śpiewam mu Sto lat z tupetem zawodniczki walczącej o koronę piękności. Paraduję po piasku, kołysząc się na boki i prężąc, promieniuję serdecznością i animuszem z powodu wspaniałego święta. - Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam, niech żyyyje naaam! Kładę dłonie na biodrach, posyłam mu uśmiech i puszczam oczko. Tahir ma śmiertelnie znudzoną minę. Mój występ się nie udał. Jest pochmurno i chłodnawo, moje ramiona pokrywają się gęsią skórką, zaczynam lekko szczękać zębami. Mój wygląd to porażka na całej linii. Mimo to dziewczęta z entuzjazmem oklaskują koniec mojego występu, podczas gdy Ivan i Farzad potrząsają głowami, z trudem powstrzymując śmiech. - Gdzie jest mój ręcznik? - pyta Tahir. Farzad podnosi ręcznik z piasku. Tahir podchodzi do mnie i owija mnie ręcznikiem. - Zmarzłaś - mówi. - Wróć do awiatu i się rozgrzej. Rozpalę ognisko. Wracam do awiatu. Ale jest mi już cieplej na sercu. Tahir nie ma dzisiaj ochoty na gry plażowe ani na pływanie. Wydaje się, że wystarcza mu siedzenie w milczeniu przy ognisku i patrzenie na mnie poprzez iskry i trzaskające płomienie, podczas gdy inni pogrążeni są w rozmowie. Greer żali się, że po zdaniu egzaminu na zakończenie szkoły średniej ma niewiele możliwości wyjazdu z wyspy. Nie dostała się na Uniwersytet Biome, a tych kilka college’ów, które ją przyjęły, znajduje się w nudnych albo zagrożonych powodziami miejscach. - Kiedy zaczynasz studia na UB? - pyta Greer Tahira. - Tak ci
zazdroszczę. - Rodzice przesunęli moje studia o rok, żebym miał więcej czasu na odzyskanie formy po wypadku. - To czym się zajmujesz po powrocie do świata żywych? Chyba nie spędzasz całego czasu na rehabilitacji. Wolno ci już latać poduszkopterem? mówi Farzad. - Jeszcze nie - odpowiada Tahir. - Przeważnie uczę się na nowo tego, co straciłem w wyniku wypadku. - Szkoda, że ja nie mogę mieć amnezji - mówi Demencja. - Nie mam amnezji - kwituje Tahir rzeczowo. - Ona chciała tylko powiedzieć - wtrąca Greer - że stałeś się trochę zapominalski. Czy ciągle dają ci środki uspokajające? Wydajesz się wyciszony. Jakoś dziwnie tutaj na plaży, gdy nie zapodajesz swojej muzy i nie ścigasz się z chłopakami po piasku. - I nie pożerasz wzrokiem lasek - dorzuca Demencja. Tahir nie może oderwać ode mnie wzroku. - Zdaje się, że wciąż pożera - zauważa Farzad. - Tak, jestem jeszcze na środkach przeciwbólowych - odpowiada Tahir. - Myślałeś kiedyś, żeby iść do wojska zamiast na studia? - pyta Ivan. Ivan nie zadał sobie trudu, by dostać się do college’u, wojsko było jego wyborem, a raczej wyborem, jaki podjął za niego ojciec. - Pomogliby ci wrócić do formy. - Taaa, napompowaliby cię jak tego aparata! - śmieje się Demencja, szczypiąc Ivana w świeżo pączkujący biceps. Zwraca się do Greer: - I mundury są takie urocze. Może ty też powinnaś pomyśleć o wojsku, Greer? Miałabyś wtedy o czym rozmawiać z akwinem pracującym dla twojego taty. No wiesz, pomógłby ci się zgłosić, a potem przygotować do woja. Farzad pyta: - Zaraz, zaraz... dla ojca Greer pracuje jakiś akwin?
Greer kiwa głową. - Tak. Świeżo po woju. Przygotowuje roczny raport dla Komisji Ochrony Praw Klonów. Ivan, Demencja i Farzad wybuchają śmiechem z powodu absurdalnego pomysłu pisania rocznych raportów, które nikogo nie interesują, ale Tahir zachowuje powagę. - Ale akwinowie nie wstępują do wojska - mówi. Greer tłumaczy: - Ich tradycja nie pozwala. Ale ten gość jest pierwszym ze swojego klanu. Niezła historia, bo zdecydował się wrócić do świata. Jest niewiarygodnie piękny. Muszę przyznać, że to podrasowane DNA świetnie się sprawdza w jego przypadku. Demencja dodaje: - Jest taki czysty. Szkoda. Nie może sobie pofiglować. - Odgarnia włosy i kopniakiem wsypuje do ognia trochę piasku. - Ty przynajmniej masz jakieś możliwości, Greer. Moi starzy nie wypuszczą mnie z wyspy. - Wystarczająco dużo paniki zasiałaś tutaj. Nie sądzę, by świat dał sobie z tobą radę, Demencjo - żartuje Ivan. Ona wybucha śmiechem. Potem wzdycha ciężko i zwraca się do Tahira: - Stary, przykro mi, ale ktoś musi to powiedzieć. Stałeś się strasznym nudziarzem. Odrobina raksji od razu by cię wyleczyła. Sprostasz wyzwaniu? Tahir kręci głową. - Nigdy wcześniej nie cofnąłeś się przed wyzwaniem - kpi Farzad. Sprowokowany Tahir odpowiada: - Dobra, zarzućmy raksję. Ivan na to: - Nareszcie! Sto lat, Tahir! Obserwuję Tahira zza płomieni. Świdruje mnie piwnymi oczami.
Zastanawiam się, skąd umie tak uporczywie patrzeć ten ludzki książę. Moc jego spojrzenia mogłaby wypalić dziurę w mojej duszy. Gdybym ją miała. Chciałabym. Choćby po to, aby zrozumieć, na czym polega urok tej ich raksji. Paczka wypróbowała nową raksję - firmową mieszankę Ivana. Farzad komentuje: - Dziwny melanż, bracie. Mniej przestrzenne niż standardowa wersja. Odprężyło mnie, ale też chętnie przygrzmociłbym pięścią w mur. Niesamowita kombinacja. Greer, która ze względu na urodziny Tahira pohamowała swoją tradycyjną pogardę dla raksji i zafundowała sobie odlot razem ze wszystkimi, mówi: - Ech, już zapomniałam, jak błogo można się po tym poczuć. Jakby mnie całą coś łechtało. Też bym wyrżnęła w coś pięścią. - Żartobliwie boksuje Demencję w ramię. - Ale tak, no wiecie, z czułością. - Eksperymentuję ze sterydami - oznajmia Ivan. - W tej działce jest trochę testosteronu. - Dlatego jesteś taki silny? - pyta Farzad. Ivan kiwa głową. - Tak. Moja nowa raksja. Moja nowa beta. - Jeśli nagle wyrośnie mi broda, dostaniesz za swoje, Ivan - ostrzega Demencja. Wybuchają śmiechem. - A ty co powiesz o raksji, beta? Jedyny komentarz, na jaki mogę się zdobyć, to: - Phi. Na polecenie Ivana wzięłam jedną pigułkę, ale nie czuję żadnej odmiany. Wciąż nie rozumiem, dlaczego młodzi ludzie dogadzają sobie tymi kapsułkami. - Podobno na klony działa inaczej - mówi Demencja. - Wariują od tego. Greer chichocze.
- Podsłuchałam rozmowę taty z ojcem Ivana. I chyba właśnie dlatego akwin jest tutaj. Żeby zbadać związek między raksją i defektami. Nikt inny się nie śmieje. Nawet będąc na haju, powstrzymują się od żartów na temat defektów. - Mało zabawne - stwierdza Ivan. - I nieprawdziwe. Spójrz na nią. Wskazuje na mnie palcem. - Żadnego efektu. Wzruszam ramionami i potwierdzam. - Nic a nic. Raksja podziałała jednak na Tahira. - Beto! - woła do mnie. - Przyjdź tutaj! Idę po piasku w jego stronę. - Siadaj - rozkazuje. Osuwam się obok niego. - Nie tak - mówi i po raz pierwszy w jego piwnych oczach widzę błysk, który, jak twierdzą jego przyjaciele, nie pojawiał się od czasu wypadku. - Na moich kolanach. Towarzystwo przyklaskuje. - Nasz dawny Tahir! - wykrzykuje Farzad. - Ale mi dobrze - stwierdza Tahir. - Jest inaczej. Taka błogość. Ivan dźga mnie palcem w ramię. - No już, usiądź mu na kolanach, tak jak chce. Tahir siedzi na piasku po turecku; wstaję i sadowię się na jego kolanach. Nigdy wcześniej nie byłam tak blisko chłopca. To chyba nie zasługa raksji, że czuję się oszołomiona. To napór ciepłego ciała o kolorze mokki, gdy opieram plecy o jego nagą klatkę piersiową. Jego oddech muska na policzku miejsce, w którym wytatuowany jest napis „beta”; moja skóra płonie. - Pocałuj ją! - mówi Demencja. - No, zrób z tej bety wreszcie jakiś użytek - podjudza Farzad. Tahir łapie mnie za ramię i wykręca moje ciało tak, aż prawie stykamy się
nosami. Nie powinnam chcieć, by to się wydarzyło. Ale chcę. Zerkam na Ivana. Kiwa głową na znak przyzwolenia. Tahir lekko rozchyla swoje pełne koralowe usta; robię to samo. Zbliża twarz jeszcze bardziej, aż staje się coś magicznego. Delikatnie przyciska wargi do moich warg, nasze usta zaczynają się nawzajem łagodnie badać. Serce bije mi, jakby miało wyskoczyć z piersi. Jeśli to raksja, chcę jej więcej i więcej. Paczka bije brawo z entuzjazmem. - Oto nasz Tahir - mówi Farzad. Tahir przesuwa usta po mojej szyi i lekko gryzie mnie w ucho. Cicho, tak by nikt nie słyszał, szepcze: - Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką widziałem. Dzięki tobie czuję, że żyję, Elizjo.
19 Pocałowana i równie szybko odtrącona. - Bzdura. Klony obsługują przyjęcia, a same się nie bawią - powiedział gubernator po tym, jak mama zasugerowała, że chętnie by mnie wzięła do rezydencji Fortescue na luksusowe przyjęcie z okazji urodzin Tahira. Może nie byłabym tam wytwornym gościem, ale mam coś, czego inni goście mieć nie będą. Wiem, że to ja jestem najlepszym prezentem dla Tahira, dziewczyną, która sprawia, że mimo wypadku wstępuje w niego życie. A przynajmniej tak właśnie było, dopóki działała raksja, zanim Tahir zasnął. Gdy się obudził, znów był „strasznym nudziarzem”, jak określiła go Demencja. To tak, jakby za pomocą pstryczka całe pożądanie Tahira po prostu prysło. Sprawię, że wróci. Wiem, że dam radę. Ivan i Farzad podejrzewają, że to testosteron dodany do raksji pchnął Tahira do nieprzyzwoitego zachowania. Lubię ją. Smucić się, że nie zaproszono mnie na oficjalne przyjęcie Tahira, byłoby niewłaściwe i zupełnie bez sensu. Do tego, co pragnę przeżyć z Tahirem, potrzeba prywatności. O ile nadarzy się okazja. Oby się nadarzyła! Skoro państwo Bratton balują w kompleksie Fortescue, ich beta też wykorzysta czas na zabawę. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, skaczę do basenu. Biorę rozbieg, daję nura, przepływam całą długość i wynurzam się przy krawędzi, na której siedzi Xanthe, ostrożnie przebierając stopami w wodzie. Ochlapuję ją. - Wskakuj! - namawiam. - Utopię się - odpowiada. - Bzdura. Po prostu wejdź tutaj. Zostaniemy na płytkiej wodzie. Obiecuję. Xanthe rozgląda się, by sprawdzić, czy nie ma w pobliżu żadnych innych klonów, które mogłyby naskarżyć. Personel odpoczywa lub uczestniczy w organizowanym przez Tawny seminarium - „Jak zmaksymalizować poczucie
luksusu u twojego człowieka” - które odbywa się w sali konferencyjnej na drugim końcu domu. Zapada zmierzch, rodzina nie wróci przed dziesiątą, kiedy to Liesel obok ochoty do zabawy poczuje naturalną dla dziecka potrzebę snu. Przede mną jeszcze dużo pływania i nurkowania i może dowiem się od Xanthe czegoś więcej o Tahirze. Jeśli o mnie chodzi, zamierzam zmaksymalizować własną przyjemność w tych rzadkich chwilach, gdy nie musimy być na skinienie ludzi. Niewykluczone nawet, że moim łupem padnie czekolada. Pływając tego błogiego wieczoru - po popołudniu, kiedy to pocałował mnie książę - gdy powietrze wydaje się wyjątkowo soczyste, woda jeszcze bardziej jedwabista, a fioletowopomarańczowy zachód słońca niesie nadzieję, nabrałam takiego apetytu, że zwykły shake go nie zaspokoi. Xanthe postanowiła spróbować; opiera się na rękach, podnosi się z krawędzi i staje w basenie. Drobi w wodzie sięgającej po pachy niczym dziecko. Drży cała i obejmuje się ramionami. - Na początku jest zimno, ale gdy się rozruszasz, zrobi ci się cieplej mówię. - Jest... - zanurza się bardziej, woda zakrywa jej ramiona i moczy końcówki czarnych, obciętych na boba włosów - orzeźwiająca? Staję obok i kładę dłoń na jej krzyżu. - Spróbuj położyć się na wodzie. Potrzymam cię, jeśli się boisz. - Nie boję się. - Jasne. Zaprogramowano nas tak, byśmy nie kłamali, chyba że chodzi o oszukiwanie samych siebie. Czyli wierzymy we wszystko, co mówi nam program, nawet jeśli jest to sprzeczne z naszym doświadczeniem. Xanthe najwyraźniej odczuwa lęk. - Odchyl głowę do tyłu i unieś nogi tak, byś mogła leżeć na plecach. Przysięgam, że się nie utopisz - mówię. Choć ma przeszklone oczy w kolorze fuksji, dostrzegam w nich ufność.
- Chcę spróbować - przyznaje. Wiem, że odczuwa strach przed tą prostą czynnością, choć nie potrafi lub nie chce się do tego przyznać. Może nie zależy on tylko od poziomu chemicznej substancji zwanej adrenaliną. Może pojawia się również, gdy brak nam doświadczenia, gdy stawiamy kroki w nieznane, nawet jeśli tym nieznanym jest zwykły basen. A przynajmniej mnie wydaje się zwykły - jest naturalnym przedłużeniem mnie samej. Dla Xanthe, która weszła do niego pierwszy raz w życiu, to wielka i dzika kraina. Kładzie głowę i unosi nogi. Podpieram rękami jej plecy, by czuła się pewnie i bezpiecznie. Nie mogę uwierzyć, że pływanie jest dla mnie tak naturalną czynnością. Przejęłam po mojej Pierwszej zdolności pływackie - to wielki dar. Xanthe unosi się na wodzie! I wzbiera też radość, zdaję sobie z tego sprawę - ale czy to ludzkie uczucie należy do niej czy do mnie, gdy patrzę, jak poznaje nowe oblicze wolności? - Ach! - Xanthe wydaje z siebie jęk, patrząc prosto w niebo; po raz pierwszy widzę uśmiech na jej twarzy. - Ci ludzie chyba dodają do tej wody jakąś magię. Zbyt cudowne, by mogło być prawdziwe. - Mam zabrać ręce? - pytam. - Tak, proszę. Powoli. - Nie napinaj mięśni. Odpręż się. Cofam delikatnie jedną rękę; Xanthe utrzymuje się na wodzie. Wysuwam drugą; unosi się teraz o własnych siłach, poruszana przez prąd. - Mogłabym tu spędzić wieczność - mówi, naśladując ludzkie westchnienie rozkoszy. - Dasz sobie radę sama, a ja popłynę na drugi koniec i z powrotem, dobra? - pytam. Chcę się zameldować mojemu podwodnemu fantomowi. Tęsknię za nim.
Ignoruje mnie od czasu, gdy jedynym chłopcem, o którym myślę, jest Tahir Fortescue. - Hmmm - wzdycha Xanthe i zamyka oczy, poddając ciało kołysaniu. Nurkuję i płynę na drugi koniec, do kanału prowadzącego do groty, ale nie widzę nic poza wodą i Xanthe. Przepływam przez wejście, gdzie podrygują na wodzie dwa dmuchane fotele. Zabieram je z powrotem na drugą stronę basenu i rozstawiam. - Zróbmy to jak ludzie - mówię. Xanthe wyprostowuje się i z moją pomocą wdrapuje na fotel. Sadowię się obok niej, na drugim fotelu. Szkoda, że nie pomyślałam, żeby przynieść nasze truskawkowe shaki albo - jeszcze lepiej - mleko czekoladowe, które mogłybyśmy wstawić w podstawki na kubki. Trudno. I tak jest ekstra. Dziś wieczór klony będą robić to, co ludzie na Dominium robią rutynowo byczyć się. - Jaka była Astrid? - pytam. - Trudno było ją rozgryźć - odpowiada Xanthe. - Większość czasu spędzała sama w pokoju. Chyba na nauce. Ale była bardzo tajemnicza, więc trudno powiedzieć. Dlaczego pytasz? - Tak się zastanawiam. Jestem choć trochę do niej podobna? - Nie, w ogóle. - A powinnam być? - Wydaje się, że podobasz im się taka, jaka jesteś, więc chyba nie. - Twój przyjaciel, jak mu na imię? - Miguel. - Unosi lekko kąciki ust, gdy wypowiada jego imię. - Chciałabyś, żeby tu teraz był? Ochlapuje mnie wodą. - Wystarczy, że ty jesteś. Póki co. Poza tym pracuje dzisiaj w nocy u Fortescue. Pilnuje, żeby tlen na przyjęciu był wyjątkowej jakości. Młody człowiek, którego urodziny świętują, jest bardzo delikatny od czasu wypadku.
- Jaki był Tahir Fortescue przed wypadkiem? - Nie miałam z nim dużo do czynienia, tylko wtedy, gdy przychodził po Astrid. Był bardzo... sprawdź sobie w bazie słowo „arogancki”. Tak właśnie robię i stwierdzam: - Teraz chyba taki nie jest. - Czyżby? - rzuca Xanthe powątpiewającym tonem. - Proszę, zatroszcz się o siebie. Wybij sobie z głowy, że człowiekowi mogłoby na tobie zależeć tak samo jak na drugim człowieku. - Nie przyszłoby mi do głowy, że człowiekowi może na mnie zależeć. Nie wiem dlaczego, ale dopiekły mi słowa Xanthe; pytałam tylko, jaki był Tahir przed wypadkiem. Nie prosiłam o radę, czy powinnam sobie robić nadzieję, że będę klonem, który odmieni oblicze miłości między różnymi gatunkami, klonem, w którym człowiek dostrzeże coś więcej niż zabawkę. Xanthe powinna wiedzieć, że mam pewne szanse. - Tahir Fortescue pocałował mnie dziś po południu - zwierzam się. Zamiast zdziwienia na jej twarzy maluje się zatroskanie. Bierze mnie pod wodą za rękę. - Nie bądź jak Tawny - mówi. - Luksatorką? - Metresą - uściśla. - Mogłabym być dla niego kimś więcej - mówię. - Nie - stanowczo zaprzecza Xanthe. - Nie mogłabyś. Nie zamierzam jej wierzyć. Nie odpowiadam. - Wiem, że nie powinnyśmy mieć pragnień - ciągnie Xanthe. - Ale proszę, obiecaj mi coś. Chciej czegoś więcej, niż być klonką do towarzystwa. - Czego więcej? - Jesteś inteligentna, silna i dzielna. Ludzie nie pozwolą ci być niczym innym niż ich zabawką. Tylko od ciebie zależy, czy się wzniesiesz ponad to. - A mogę?
- Sądzę, że tak. - Poznałaś przy Miguelu, co to miłość? - pytam. - Myślę, że tak. Przeżywam z nim... - jej głos cichnie i przechodzi w szept - satysfakcję. - Mówisz jak prawdziwa wyspiarka - komentuję pod nosem. Chyba w takim samym stopniu winszuję jej szczęścia, jak jej zazdroszczę. Xanthe ma już dość tej rozmowy dwóch „sklonowanych” serc. - Wystarczy już tego wylegiwania się w fotelu. To przyjemne przez kilka minut, ale nie pojmuję, dlaczego siedzenie o zachodzie słońca, gdy zimno przenika bezczynne ciało, wydaje się ludziom tak wielkim relaksem. Jak mogą tak długo wysiedzieć bez ruchu? - Chcesz popływać? - pytam. - Chętnie. Wstajemy z foteli i odstawiamy je na brzeg basenu. Znowu wsuwam dłonie pod jej kręgosłup. - Spróbujemy na plecach. Zacznij machać nogami. Xanthe przebiera nogami. - Teraz dołóż ruch ramion. Próbuje, ale łyka wodę, traci równowagę i staje na nogach. - Nie rozumiem - mówi. Pokazuję jej, jak się pływa na plecach, pokonuję całą długość basenu w jedną stronę i z powrotem. - Nie umiem tego zrobić tak perfekcyjnie jak ty - jęczy Xanthe. - Perfekcja nie gra roli - odpowiadam. Spoglądamy na siebie, zrozumiawszy, jak absurdalnie brzmią moje słowa tutaj, na Dominium - to antyteza całej filozofii tej wyspy. Chyba chce się nam... śmiać. - Po prostu spróbuj. Trzymam cię. Znowu kładzie się na plecach, podpieram ją rękami. Zaczyna machać
nogami, a potem zatacza kręgi ramionami raz po raz. Ale rozchlapuje wodę, zachłystuje się i znów wstaje. - Paskudne uczucie - mówi, prychając. - Spróbujemy czegoś łatwiejszego - proponuję. Idę na brzeg basenu po deskę do pływania. Demonstruję, jak Xanthe powinna ją trzymać przy klatce piersiowej, i mówię, że może się z nią poruszać po całym basenie, nie wyłączając głębokiej części, jeśli będzie miała ochotę. Bierze ode mnie deskę i wymachuje nogami na płytkiej wodzie. Płynę na brzuchu obok niej, wolno i równomiernie, aż w końcu udaje się nam odnaleźć wspólny spokojny rytm. Xanthe zaprzestaje wymachów i ponownie staje; tym razem chce zmienić kierunek. - W tamtą stronę - mówi. - Na głęboką wodę. Tak jak ty. - Będę cały czas obok ciebie. - Wiem. Płyniemy na głębinę. Słońce już zaszło i czujemy się zmęczone pływaniem. Odpoczywamy na leżakach ludzi, schniemy wystawione na chłodne nocne powietrze, popijając shaki truskawkowe. - Kim konkretnie są kontestatorzy? - pytam. Rozgląda się, czy nikogo nie ma w pobliżu. Nachyla się i mówi cicho: - To aktywiści z Kontynentu, którzy sądzą, że na Dominium zrobiono z klonów niewolników. Walczą o to, by nas wyzwolić. Wspomniała już o tym wcześniej, o wolności, ale nie jest dla mnie jasne, co to właściwie oznacza. - Wyzwolić nas od czego? - Zataczam ręką, wskazując na raj dookoła. Dominium słynie z tego, że jest najbardziej upragnionym i wyjątkowym zakątkiem na ziemi. Mamy szczęście, że żyjemy właśnie tutaj. Oddychamy
najczystszym powietrzem, w otoczeniu najpiękniejszych krajobrazów. Niczego nam nie brakuje. - Poza możliwością wyboru, co chcemy robić. Kontestatorzy chcą, byśmy to my mogli decydować. - Po co nam wybór, skoro nie mamy duszy? - Chcą, byśmy odzyskali duszę. O w mordę! Xanthe mówi dalej: - Podobno
są
ludzie,
wojskowi
z Bazy,
którzy
wiedzą,
gdzie
przetrzymywane są dusze. Oskarża się defektów, ale tak naprawdę to ludzie z Kontynentu potajemnie przygotowują powstanie. - To ludzie wszczynają Rebelię?! - krzyczę. - Jak to w ogóle możliwe? Przecież to oni stworzyli ten raj. - Jest za mały, by mogli się w nim pomieścić - odpowiada Xanthe. - To źródło konfliktów. - Jakich konfliktów? Jednak odpowiedź nie pada, bo na taras wchodzi Tawny. Widzi, że wylegujemy się na leżakach Brattonów. - Moje seminarium się skończyło. Powinnaś była wziąć w nim udział zwraca się do Xanthe. - Dam ci holonotatkę z głównymi punktami odczytu, żebyś mogła się z nimi zapoznać. - Cudownie. Wiem, że Xanthe jest teraz sarkastyczna, ale Tawny nie zdaje sobie z tego sprawy. - Owszem - mówi. - Co tu robicie? - Próżnujemy - odpowiada Xanthe. Znowu z sarkazmem, którego Tawny nie wychwytuje. - Jesteśmy po to, by służyć, a nie próżnować - stwierdza Tawny. Chyba właśnie zrozumiałam, jakie problemy biorą się z tego, że tylko
ludziom wolno leniuchować. Z daleka dochodzi głośny huk wybuchu. Zrywamy się z Xanthe na równe nogi i razem z Tawny patrzymy w dal, poza wody Io, na szczyt góry wznoszącej się na drugim krańcu wyspy. Widzimy dym, a potem pomarańczową łunę, bo dżungla zaczyna płonąć. W raju wybuchła bomba.
20 - Terefere, gadaj zdrów. - Greer podnosi głowę znad konsoli. - Gubernator właśnie zapewnił mieszkańców, że to był izolowany incydent i nie ma się czym przejmować. Powiedział też, że wiedzą już, kto podłożył bombę. beta! Wszystkich zamurowało. Patrzą na mnie oskarżycielsko. Stoję jak rażona piorunem. - Nie podłożyłam bomby! - zarzekam się. - Mama mówi, że jestem dobrą dziewczyną. Nie jestem kryminalistką. - Nie ty, beta - mówi Greer, wywracając oczy. - Ta druga beta. Becky. Jesteśmy sami na tarasie pływającego basenu w Przystani, podczas gdy mieszkańcy Dominium gromadzą się w klubie, by wysłuchać „orędzia” gubernatora na temat wczorajszych zajść. Nastolatki uciekły przed „nudną nasiadówą” dorosłych (określenie Demencji), która okazuje się wcale nie taka nudna. Nikt nie odniósł obrażeń w wyniku eksplozji. Był to bardzo prymitywny choć głośny - ładunek, powodujący raczej krzywdę psychiczną niż fizyczną, nie licząc kilku spalonych drzew w dżungli. Ale jak to możliwe, by Becky zdobyła bombę? Może ponoszę taką samą winę jak druga beta. Nie włączyłam „troski” do repertuaru ludzkich zachowań. Byłam zbyt pochłonięta rolą docenianej bety, żeby przejąć się losem tej drugiej, wzgardzonej. Ostatnim razem, gdy widziałam Becky w butiku, wyglądała inaczej, zachowywała się osobliwie; wiedziałam, że coś jest nie tak, ale nie zareagowałam. Po prostu wyszłam ze sklepu i wróciłam do swojego szklarnianego życia w domu gubernatora, nie wracając do niej myślami. Zawiodłam Becky. Nie sprawdziłam się. Ivan spogląda na konsolę.
Mówią, że była defektem. To by wszystko wyjaśniało. - Defekci przygotowują przewrót - mówi Demencja, wstaje i podnosi pięść w geście solidarności. - Są zajebiści! Chcę wyciąć sobie własną lilijkę! - To nie jest zabawne - beszta ją Greer. - Nie twierdzę, że jest - ripostuje Demencja. - Ale to niezła jazda, sama przyznasz. Potrzebujemy tu kilku defektów. Czegoś, co rozrusza atmosferę. Przychodzi nowa wiadomość i Greer wykrzykuje: - Jasny gwint! To ciacho akwin przeprowadziło śledztwo i rozgłosiło wszystkim, że beta wzięła raksję i właśnie przez to stała się defektem. - Bez sensu - stwierdza Farzad. - Raksja w ogóle nie podziałała na Elizję. Ta druga beta zmieniła się w defekta, bo nie była tak fajna jak ta tutaj. Wskazuje palcem na mnie. - Wściekłość sknoconego klona to jak wściekłość stu diabłów, no nie? - Mam nadzieję, że zrobią jej porządną sekcję - mówi Greer. - Powinni dopracować skład chemiczny klonów. Wiecie, że sprowadzono tutaj Lusardi, zanim wiedza o klonowaniu była na tyle rozwinięta, żeby można było wyprodukować egzemplarze do posługi? Tak właśnie było. Tata mi mówił. Po prostu nie chcieli płacić za pracę ludziom, którzy czuli się tutaj tak dobrze, że nawet nie próbowali udawać, że coś robią. - Ludziska, ta bomba to moje dzieło! - obwieszcza Ivan. - Ja ją zrobiłem! Wszyscy wybuchają śmiechem, z wyjątkiem Tahira, który jeszcze nie ujawnił swojego stosunku do sprawy. Greer drwi: - Ivanie, dobrze wiemy, że z ciebie piesek, co głośno szczeka, ale nie ugryzie. To straszne, że jakaś beta siedziała i czekała, aż ktoś ją kupi, a przez cały ten czas była defektem. Dlaczego nikt jej nie przebadał? - Zwraca się do mnie: - A ciebie sprawdzano? Trochę dziwne, że tak doskonale nurkujesz i pływasz. To nie jest normalne. Nie tak dawno sama mnie namawiała, bym nurkowała, ryzykując dla jej
uciechy życie, a teraz sugeruje, że to może dowodzić, iż jestem defektem. - EMEMEN - mówi Ivan (sprawdzam znaczenie w bazie: „mówiąc między nami”) - możliwe, że ta druga beta wcale tego nie zrobiła. Może jest po prostu kozłem ofiarnym, któremu dla wygody przypisuje się winę. Po cichu ją zabiorą i nikomu nawet nie drgnie brew; wszyscy poczują ulgę, że pozbyli się kłopotliwego klona z niebezpiecznym upodobaniem. Nie jest przecież prawdziwą osobą, którą można postawić przed sądem, by opowiedziała własną wersję wydarzeń. - Zerka na mnie. - Słodka, niewinna Elizjo, myślisz, że tamta beta naprawdę to zrobiła? Paczka rechocze - nieprawdopodobne jaja! Pytać klona o opinię! - Jeśli gubernator twierdzi, że zrobiła to Becky, to znaczy, że zrobiła to Becky - odpowiadam. - Słusznie - zauważa Ivan. - Upewniam się tylko, czy przypadkiem i ty nie łykasz tej felernej raksji. Jeśli zarzucasz tylko nową, ulepszoną wersję twojego brata, to nic ci nie grozi. Strasznie dużo „gdybania”... Gdybym nie musiała nieustannie prezentować swoich pływackich umiejętności i zadowalać ludzi, mogłabym spróbować nauczyć Becky pewnych rzeczy, które ludzie tak cenią. Wówczas może ktoś by ją kupił i odnalazłaby się w jakiejś roli na Dominium. Gdybym miała jakąkolwiek władzę nad własnym życiem, mogłabym... co bym mogła? Co mogłam zrobić w przeszłości, co mogłabym zrobić teraz, co w przyszłości, by pomóc Becky? Co by się zdarzyło, gdybym była architektem własnego losu, a nie zaledwie pionkiem? - Ta beta zostanie poddana wymyślnym torturom. Zielenieję z zazdrości! W jednej chwili mój umysł zapełnia lukę poznawczą i staje się dla mnie jasne, jakie jest prawdziwe przeznaczenie lecznicy w kompleksie badawczym doktor Lusardi. Zabiorą tam Becky, poddadzą jej ciało sekcji kawałek po kawałku, by znaleźć nieprawidłowość w jej składzie chemicznym, a ona będzie
przez cały ten czas oddychać i żyć. Cierpieć. Nie dostanie znieczulenia. - Bzdura - mówi Greer. - Akwin, który prowadził śledztwo, składa raport do Komisji Ochrony Praw Klonów i właśnie obiecał, że defekt zostanie zbadana w warunkach humanitarnych pod okiem doktor Lusardi. Chodzi o rehabilitację, a nie o zgładzenie. To, co zobaczyłam przez okno lecznicy, przeczy tym słowom. Becky też widziała tam tortury. A może doktor Lusardi chciała, byśmy zajrzeli przez tamto okno? Czy to było ostrzeżenie? Demencja siedząca obok mnie obraca głowę w moją stronę i przypatruje mi się z bliska. W końcu stwierdza: - Ej, chłopaki! Elizja naprawdę się przejęła! Jest smutna. Nigdy nie widziałam klona o tak głębokim wyrazie twarzy. Widać ta afera z bombą to nie blef! - chichocze. - To pewnie Demencja ją podłożyła - mówi Tahir. Czy powinnam sobie robić nadzieję, że Tahir wysnuwa ten absurdalny wniosek, bo nie chce dopuścić do siebie myśli, że bety to kryminalistki? Dla niego beta powinna pozostać dziewczyną, którą uważa za najpiękniejszą i która przywraca go do życia. Paczka parska śmiechem. On żartuje jak dawny Tahir. Bomba nie wstrząsnęła posadami ich świata.
21 Później tego samego wieczoru, na krótko przez zgaszeniem świateł w kwaterach klonów, Xanthe wślizguje się do mojej sypialni. - Gdzie jest mama? - pyta. - Nadal z gubernatorem w Przystani - odpowiadam. - To dobrze - mówi i zamyka za sobą drzwi sypialni. - Słyszałaś? - Słyszałam. Czy Becky zostanie zdezaktywowana? - Tak, ale nie od razu. Bo akwin jest tutaj. Jego raport dla Komisji Ochrony Praw Klonów nie wyglądałby tak ładnie, gdyby defekta postawiono przed plutonem egzekucyjnym. Jego rzekoma obrona praw klonów tylko przypieczętowała los bety. Teraz będzie umierać powoli i w cierpieniach. - W lecznicy? - Najprawdopodobniej. - Xanthe, skąd wiesz o tym wszystkim? Czy to jakaś modyfikacja w chipie, którą też mogłabym sobie zainstalować? - Bynajmniej. Ludzie mają swoje konsole. My... mamy własną sieć. - Jacy „wy”? - Lepiej dla ciebie, żebyś na razie nie wiedziała. Jest coś ważniejszego, czego muszę natychmiast się dowiedzieć. - Brałaś raksję? Czy to dzięki niej potrafisz czuć? - Próbowaliśmy jej razem z Miguelem - wyznaje. - Klony z Przystani zdobyły trochę i ją rozdzieliły. Chyba działa na nas przebudzająco. - Mnie nie przebudziła - stwierdzam. - Brałaś? - Tak. Nie poczułam żadnej różnicy. Xanthe marszczy brwi. - Nie wiem dlaczego. Może to stąd, że jesteś betą? A może nastolatki mają inne hormony. - Widzę w jej oczach, że wyciąga śmielsze wnioski. - Co by
oznaczało, że tamta beta jest niewinna. Jeśli ty jesteś odporna na raksję, ona pewnie także. Albo w ogóle jej nie brała i to z innego powodu stała się rzekomym defektem i wcale... - I wcale nie podłożyła bomby, a ludzie blefują - dopowiadam. - Nienawidzę akwina - stwierdza Xanthe. - Nienawidzisz? Wybucha złością. Teraz nie mam już cienia wątpliwości: Xanthe jest defektem. A jednak nie budzi we mnie lęku. - Nienawidzę - powtarza. - To, co zrobił tej drugiej becie, to szczyt hipokryzji. Twój chip ci tego nie powie, ale oto co wiem o akwinach. Ich sekta została założona kilka pokoleń temu przez grupę młodych radykałów obdarzonych
nieprzeciętną
inteligencją.
Protestowali
przeciw
polityce
środowiskowej, która doprowadziła do Wojen Morskich, ale nie udało im się zrealizować postulatów dotyczących ochrony środowiska. Ich sprzeciw spowodował okropny zamęt i eskalację przemocy. W efekcie odebrano im prawo wyborcze. Postanowili wówczas odizolować się od reszty społeczeństwa i założyć własną wspólnotę. Łączyli się w pary ze względów naukowych, a nie uczuciowych, tak by uzyskać najlepszą możliwą kombinację DNA, która dałaby początek nowej doskonałej rasie ludzi, zdolnych do życia według własnych reguł. Uchodzą za osoby uduchowione, które żyją w zgodzie z naturą. Akwinowie nie powinni być pionkami w rękach wojskowych. - Więc może dlatego akwin wrobił Becky. Bo w jego oczach klony są wbrew naturze. Xanthe chwyta się za nadgarstek, wbija w niego ostre paznokcie i rozrywa skórę. Wypływa krew, a mi pęka serce. - Jestem prawdziwa! - krzyczy Xanthe. - I ty też jesteś prawdziwa. W ferworze rozmowy nie zauważyłyśmy, że ktoś po cichu wszedł do pokoju. W drzwiach stoi Liesel, trzyma misia i ssie kciuk. - Liesel! - mówię. - Wiesz, że według mamy ssanie kciuka jest dobre dla
niemowlaków, nie przystoi dużym dziewczynkom. Co tu robisz, kochanie? - Boję się. - Patrzy na zakrwawioną rękę Xanthe i kwili. Podchodzę do niej i biorę ją w ramiona. Opiera głowę na mojej piersi i pyta: - Czy jesteś defektem, Xanthe? - Oczywiście, że nie - odpowiada Xanthe, ale nie moduluje swojego głosu tak, by brzmiał uspokajająco. - Dać ci ciepłego mleka, żeby ci się lepiej spało? Liesel kręci głową opartą na moim ramieniu. - Nie! Odejdź, Xanthe. Przerażasz mnie. Xanthe patrzy na mnie, kiwam głową w milczeniu. Kontroluję sytuację. Gdy tylko Xanthe wychodzi z pokoju, Liesel pyta: - Ty nie jesteś złą betą jak ta, która podłożyła bombę, prawda, Elizjo? Głaszczę ją po włosach. - Nie, Liesel. Jestem dobrą betą. Dobrą dziewczyną, tak samo jak Xanthe. Będę cię kochać i troszczyć się o ciebie jak siostra. Jej łzy skapują mi na ramię. - Tęsknię za Astrid - mówi. - Ale za tobą tęskniłabym jeszcze bardziej, gdybyś odeszła. Proszę, nie zostawiaj mnie, Elizjo. - Nigdy cię nie zostawię - obiecuję. Nie muszę dalej uspokajać Liesel. Gdy tylko mama weszła do domu i zobaczyła, że córka nadal jest wystraszona z powodu bomby, postanowiła, że jedynym sposobem na ukojenie będzie podanie małej dawki środków uspokajających. Liesel nie potrzebuje mnie przy boku, by zasnąć, bo już leży nieprzytomna. Szkoda, bo z miłą chęcią spędziłabym noc, czując, jak tuli się do mnie swoim ciepłym ciałem nieskażonym farmakologią. A tak mam tylko ciemność i pustkę za towarzyszy. Do chwili, gdy gubernator bez pukania otwiera drzwi do mojej sypialni i zapala światło.
Nigdy wcześniej nie byliśmy sami. Bez orszaku pracowników i członków rodziny wydaje się jeszcze potężniejszy niż zwykle - jego okazałej postury nie przyćmiewa niczyja obecność. Zamyka za sobą drzwi. - Muszę ci zadać kilka pytań w związku z ostatnimi wydarzeniami zaczyna. - Oczywiście, proszę pana. Podchodzi do mojego łóżka. Nie uśmiecha się dobrodusznie jak mama. Jest na wskroś zasadniczy. - Znałaś tę drugą betę, Becky? - Tak. Byłyśmy przez krótki czas razem w butiku, zanim kupiła mnie mama. - Czy zachowywała się dziwnie? - W jakim sensie dziwnie? - Brokerka w butiku powiedziała, że ostatnio Becky zachowywała się inaczej, była nieokrzesana i bezczelna jak prawdziwa nastolatka. Lekceważyła polecenia, łamała zasady. - Niczym się nie wyróżniała, gdy z nią przestawałam. Wykluła się dopiero niedawno, tak jak ja. - Nastoletnie klony to dopiero etap beta, bo hormony podlotków są bardzo nieprzewidywalne. Najwybitniejsi naukowcy nie potrafią w pełni wytłumaczyć, jak przebiega proces dojrzewania klonów. Po tym nieszczęsnym wypadku naszym priorytetem jest sprawdzenie, czy to właśnie kapryśność hormonów zamieniła ją w defekta. Gubernator siada na łóżku. Dlaczego nie powtarza tego, co powiedział mieszkańcom? Że to raksja przemieniła Becky w defekta, a nie żadne hormony, co teraz mi sugeruje? - Nie chcemy, by to samo przytrafiło się tobie, prawda? - Oczywiście, proszę pana. - Ten defekt zostanie naturalnie poddany szczegółowym badaniom
chemicznym. Być może ciebie również będziemy musieli częściowo przetestować. Sztywnieję. To strach. A więc na tym polega lęk. Gubernator przesuwa lekko palcem wskazującym po moim odsłoniętym kolanie, poniżej miejsca, gdzie kończy się krótka koszula nocna. - Nie mogę pod własnym dachem hodować defekta, prawda? - Oczywiście, że nie, proszę pana. Jego dłoń wędruje po moim udzie. - A może wolisz, bym osobiście cię przebadał - sugeruje. - Czy życzysz sobie, bym sam cię sprawdził? Wiem, że mi grozi. Jestem młodsza niż Tawny i mogę uchodzić za ładniejszą od niej ze względu na mój niewinny wygląd, który - jak powiedziała Demencja - „kręci niektórych oblechów”. Ale przecież służę w domu gubernatora w charakterze córki. - Niczego sobie nie życzę, panie gubernatorze - odpowiadam. - Grzeczna dziewczynka. - Jego dłoń zakrada się wyżej, niemal „tam”. Tawny mówiła, że razem z Xanthe urządziłyście sobie relaks. Wiesz, że klonom nie należy się czas wolny. Chyba że wykorzystają go na sprawianie przyjemności człowiekowi. Oddycha coraz ciężej, a nad brwiami pojawia się wąska strużka potu. - Taka piękna - mamrocze, wciskając mi dłoń między nogi. - Taka czysta. - Tato! - Do pokoju wpada Ivan. Gubernator błyskawicznym ruchem chowa błądzące ręce do kieszeni. Pośpiesznie wstaje. - Pytałem Elizję o tamtą nikczemną betę - wyjaśnia. Ivan mierzy ojca wzrokiem. - Mama cię szuka - mówi, patrząc na ojca prowokacyjnie, jakby chciał powiedzieć: „Tylko spróbuj mi zarzucić kłamstwo. Matka naprawdę cię szuka”. - Oczywiście - mówi gubernator. - Już do niej idę.
Wymaszerowuje z pokoju. Ivan podchodzi i okrywa mnie kocem. Nachyla się i szepcze mi do ucha: - Może powinnaś zacząć sypiać w pokoju Liesel. Jeśli nie chcesz, to przynajmniej zostawiaj otwarte drzwi, dobrze? Dobrze - przytakuję skinieniem głowy. Wychodząc z pokoju, zostawia uchylone drzwi. - Dziękuję, braciszku - szepczę w przestrzeń pustego pokoju. „Troski” już na dobre zagościły w moim życiu i nie ma to nic wspólnego z chipem wszczepionym mi pod skórę.
22
Xanthe mi doradzi. Następnego dnia o świcie szukam jej. Chcę, żeby mi powiedziała, co robić, jeśli gubernator ponownie złoży mi niespodziewaną wizytę w sypialni; czy sądzi, że naprawdę wezmą mnie na badania z powodu tego, co stało się z Becky? Zanim ludzie się przebudzą, wymykam się do chatek za drzewami. Przez otwór okienny w domku na końcu szeregu widzę, jak Xanthe się ubiera. Podkradam się do okna i wołam cicho. Podchodzi i zauważa mnie. - Co tu robisz? Nie powinnaś... - Wiem - przerywam jej. - Proszę cię, potrzebuję twojej pomocy. - Poczekaj, skończę się ubierać i wyjdę. Wkłada uniform, a ja rozglądam się po jej mieszkaniu. Wygląd odpowiada nazwie: to chatka wyposażona w tylko dwa jednoosobowe łóżka i bieliźniarki. Na ścianach nie ma obrazów, żadnych dekoracji, które mówiłyby cokolwiek o lokatorach, za podłogę służą bambusowe deski ułożone na trawiastej ziemi. Tym razem w jej łóżku nie ma nagiego kochanka, a na sąsiednim leży Tawny. Śpi na wznak, jej długie blond włosy w niebieskim odcieniu sięgają prawie za biodra. Porusza się przez sen, ale się nie budzi. Xanthe wychodzi na zewnątrz. - Nie wiedziałam, że mieszkasz razem z Tawny - mówię szeptem. Prowadzi mnie do dużego drzewa, pod którym możemy przystanąć i porozmawiać, osłonięte przez gałęzie i liście. - A jakie to ma znaczenie? - Nie utrudnia to schadzek z Miguelem? - Oczywiście, że utrudnia. Na szczęście gubernator znajduje jej zajęcia przez cały czas. Jakoś udaje się nam z Miguelem wyrwać na chwilę. - Xanthe
niemal się uśmiecha. - Co się dzieje? - Wczoraj w nocy gubernator przyszedł do mojej sypialni. Cień uśmiechu znika z twarzy Xanthe. Kiwa głową. Chwyta mnie za ramię. - Nic ci nie zrobił? - Powiedział, że tak jak drugą betę mogą mnie wysłać na badania, żeby sprawdzić, czy nie jestem defektem. Mówił też, że tylko on mnie może przed tym uchronić. Xanthe robi się czerwona na twarzy. - Nie! Tylko nie ty. Jesteś jeszcze dzieckiem. - Wcale nie jestem dzieckiem - zaprzeczam. - Mówię w przenośni, nie dosłownie. Więc czy... no wiesz? - Nic się nie stało. Ivan wszedł i powiedział, że szuka go mama. Ale co mam zrobić, jeśli gubernator jeszcze raz się zjawi, a Ivana nie będzie? Xanthe bierze mnie w ramiona, a ja czuję coś bardzo osobliwego. Nigdy nie przeżyłam czegoś podobnego z nikim oprócz mamy. Ten uścisk przywodzi mi na myśl nowo poznane słowo: „melancholia”. - Nic nie możesz zrobić - szepcze mi do ucha. - Jesteś ich własnością. Dopóki nie powstaniemy. - Puszcza mnie. Potem bardzo cicho dodaje: - Być może gubernator nie będzie już dla ciebie problemem. Dla żadnej z nas. - Co masz na myśli? - Nie mogę za dużo powiedzieć. Razem z Miguelem nawiązaliśmy kontakt z grupą zbiegłych defektów. Szykują atak na gubernatora. Chyba niedługo. - Czy wybuch to ich sprawka? - pytam. - Nie. Sądzą, że to sam gubernator podłożył bombę, aby wywołać panikę i zapewnić sobie podwyżkę pensji, a także zwiększyć liczebność wojska, które będzie mogło zdławić domniemaną Rebelię. Mieszkańcy wyspy nie znoszą żandarmerii, ale teraz, po wybuchu, nie będą się sprzeciwiać.
Słyszymy dochodzący z oddali głos Ivana, który woła mnie na poranny trening. - Idź - mówi Xanthe. Pal licho. Przytulam się jeszcze raz, obejmując ją mocno. - Dziękuję - mówię. Moja sytuacja nadal wydaje mi się zła, ale przynajmniej podniesiono mnie na duchu. Kończymy z Ivanem poranny bieg po plaży, u podnóża schodów prowadzących na klif, na którego szczycie stoi rezydencja gubernatora. Ivan jest w doskonałej formie. Za kilka tygodni wyślą go do Bazy. Powinien z łatwością dorównać innym rekrutom pod względem siły fizycznej i wytrzymałości, może nawet okaże się od nich lepszy. Nie przypomina już krępego
zapaśnika,
tylko
bezdusznego
szczupłego
robota,
którego
przeznaczeniem jest walka. Boksujemy się przed ostatnim sprintem w górę - takie pozorowane starcie stało się już rytuałem wieńczącym nasze treningi. - Wiesz co?! - woła. Nie rozumiem tych ludzkich zgadywanek. Dlaczego nie można prosto z mostu powiedzieć tego, co się ma na myśli? - Pstro - odpowiadam, zapożyczając ulubioną ripostę Liesel. Między szturchnięciami Ivan przekazuje mi ważne wiadomości. - Mam złe wieści, debeściaro. Mama opowiedziała o tobie mamie Tahira i teraz jego matka chce wypróbować betę. Fortescue poprosili o wypożyczenie cię na tydzień, żeby zobaczyć, jak to jest, żeby zdecydować, czy sprawić sobie własną. Mama się zgodziła, bo uważa, że po aferze z bombą pokaże w ten sposób, że bety są wspaniałe. Jeden defekt nie powinien wystawiać wszystkim złej opinii. - I to są te złe wieści? - pytam.
Moje serce śpiewa: „Hurrra! Cały tydzień z Tahirem! Bez gubernatora!”. Ivan nagle pochmurnieje, jak to czasem mu się zdarza, gdy bierze tę swoją specjalną mieszankę raksji i testosteronu. Syczy: - Jesteś moją betą i nie podoba mi się, że Fortescue mogą tak po prostu sobie ciebie wziąć, bo są ustawieni i wpływowi. - Wszystko w porządku - uspokajam go. - Wcale nie w porządku. Ale nic na to nie poradzę. Orientuj się, debeściaro - rzuca ostrzeżenie i w ostatniej chwili odsuwam rękę, żeby uniknąć najmocniejszego ciosu. Uderzył tak silnie, że mógłby mi złamać kość. Boksujemy się przez chwilę. Koniec zabawy, czas na lunch i odpoczynek. Nie rozumiem, dlaczego Ivan nie chce, żeby wystawiono mnie na pokaz w najlepszym domu na Dominium. Jeśli mój pobyt u państwa Fortescue będzie udany, przyniesie Brattonom sławę - to przecież oni wykazali się świetną intuicją i kupili mnie jako pierwsi. Gdy zaczynamy się wspinać po stopniach, zauważam, że szczeliny w skale są puste, co oznacza, że Ivan zabrał nasiona i sterydowe dodatki. - Gdzie się podział twój zestaw „Małego chemika”? - pytam. - Pozbyłem się go po wybuchu bomby. Za duże ryzyko. Mnóstwo śledczych węszyło w okolicy w poszukiwaniu raksji. Każdy na tej wyspie ma coś, o czym nie chce mówić głośno. A ja mam ochotę krzyczeć. Doszliśmy do końca stopni i kierujemy się do domu, gdy z rezydencji dochodzą nas odgłosy wrzawy. Słyszymy przenikliwy kobiecy krzyk, po którym chyba następuje seria wystrzałów, potem tupot stóp biegnących w naszym kierunku. To Xanthe. Gonią ją ochroniarze Brattonów. - Defekt! - wrzeszczy za nią gubernator. - Jak śmiesz okazywać złość na
oczach mojej małej dziewczynki? O nie, tylko nie to! Liesel chyba doniosła ojcu, że widziała, jak Xanthe się skaleczyła. Xanthe biegnie, mija nas, zatrzymuje się na skraju urwiska. Najwyraźniej chce skoczyć, ale... - Nie patrz - mówi Ivan. Obejmuje mnie w talii i chwyta za głowę. Mimo to widzę. Ochroniarze otaczają Xanthe. Nie ma dokąd uciec. - R e b e l i a! - wykrzykuje przez łzy, przeciągając sylaby niczym okrzyk bitewny. Gubernator mierzy do niej z karabinu. Ale nie strzela. Zamiast tego jeden z ochroniarzy popycha Xanthe w przepaść. Jej krzyk odbija się echem. Xanthe stacza się w dół urwiska, uderzając po drodze o poszarpane skały. Krzyki ustają, zanim wpada do wody. Zapewne już wtedy nie żyła. Błyska mi tylko jedna myśl: Plażowicze na dole na pewno ją usłyszeli. Nie wróży to dobrze interesowi. Tej nocy, gdy siedzę sama w pokoju, łzy nie płyną mi z oczu - leją się strumieniami. Nie potrafię opanować tej przemożnej rozpaczy. Czuję okropny gniew, boleść i winę. Rozumiem, że Liesel się przestraszyła Xanthe. Powinnam była przewidzieć, że powie o tym gubernatorowi. Powinnam była przekonać Liesel, że Xanthe się wygłupiała, wmówić jej, że to były żarty. Dlaczego mój chip nie podpowiedział mi reakcji zgodnej z instynktem samozachowawczym ani choćby takiej, która ocaliłaby Xanthe, moją jedyną prawdziwą siostrę? Xanthe. Może była defektem, ale to moja przyjaciółka, moja opiekunka, bliższa mi, niż kiedykolwiek będą mi bliscy Brattonowie.
Czuję smak słonogorzkich łez. Zwijam się w pozycję embrionalną, by odgrodzić się od świata, choć nie mogę wyprzeć się własnej rozpaczy. Gorzki smak potwierdza to, o czym wiedziałam, ale czego nie chciałam dostrzec. Nie jestem wyłącznie betą z paroma dziwactwami. Będę należeć do rodziny Brattonów - jak Astrid - tylko dopóty, dopóki zdołam udawać sztuczną dziewczynę, wyzbytą uczuć i pragnień, pozbawioną mroku. W razie czego rozstaną się ze mną o wiele łatwiej niż z Astrid. Tak samo jak rozstali się z Xanthe. Jestem defektem. „Rozpacz”. Dogłębne psychiczne cierpienie na skutek zranienia lub straty, przeszywający smutek, bolesny żal. „Odwet”. Odpłacić, zwłaszcza złem za zło. Dedykuję te słowa Xanthe.
23 Aby przeżyć, muszę pozostać ich zabawką. - Biedna, kochana Xanthe... - Słyszę, jak mama opowiada akwinowi, który przesłuchuje ją w biurze gubernatora. - Miała problemy z poczuciem równowagi. Dlatego zawsze ją upominałam, żeby nie stawała na krawędzi schodów. Taka strata. Jeśli ci ludzie mnie utopią, gdy odkryją, że jestem defektem, to czy wówczas mama po prostu powie Komisji Ochrony Praw Klonów, że kiepsko pływałam? Rozmowę zagłusza dochodzący zza okna warkot maszyn używanych przez ogrodnika. Udaje mi się wyłowić słowa, ale nie ich ton. - Jest pani pewna, że nie miała nastrojów samobójczych? - pyta akwin. W jego głosie nie słyszę „seksownej chropawości”, niestety nie mogę też dojrzeć twarzy, którą Demencja, Greer i wszystkie kobiety na wyspie uważają za nadzwyczaj piękną. Z szafy ściennej, z której ich podglądam, widzę tylko jego plecy. Chcę zobaczyć oblicze człowieka, który odesłał Becky do doktor Lusardi. Chcę je zapamiętać. - Klony nie miewają myśli samobójczych, młody człowieku - odpowiada mama. - Nie są jak prawdziwi ludzie. Czy pan cokolwiek w ogóle wie na ich temat? Xanthe nigdy by się nie zdecydowała na samobójstwo. Planowała bunt i chciała stanąć na jego czele. Marzyła o wyzwoleniu. Ciężko wzdycham i nagle mama rozgląda się po pokoju, żeby zlokalizować źródło dźwięku. - Pracownicy okropnie hałasują - skarży się. Zastanawiam się, co jest lepsze: być zabawką w rękach ludzi czy wziąć odpowiedzialność za własny los, nawet jeśli oznaczałoby to samobójstwo? Jaki przekaz odczytano by w śmierci, którą sama bym sobie zadała? Pewnie
żadnego. Ludzie na Dominium żyją dzięki „istotom jednorazowego użytku” - klona łatwo przecież zastąpić. Nie będą żałować rzeczy, które nie przedstawiają materialnej wartości. - A jednak, pani Bratton - mówi akwin - z całym szacunkiem, jest dość przesłanek, aby sądzić, że klony nie są pozbawionymi uczuć automatami, jak nam się często wydaje. Przeciwnie, ostatnie badania pokazują, że... - Nonsens - przerywa mama. - A więc mam zanotować, że pani potwierdza, iż przyczyną dezaktywacji Owieczki Xanthe był niefortunny wypadek ze skutkiem śmiertelnym? - Tak! Już to panu mówiłam! Proszę mnie teraz zostawić. Boli mnie głowa. - Dziękuję pani. Mam nadzieję, że poczuje się pani lepiej. Akwin wychodzi, a ja nie zdołałam zobaczyć jego twarzy. Gdy Xanthe wpadła do oceanu, jej twarz była już zapewne zmasakrowana i pokrwawiona. Moją przyjaciółkę, bliską mi jak siostra, zabito z zimną krwią, a ja nie mogłam nic zrobić, tylko bezradnie patrzeć. Akwin musi się o tym dowiedzieć. Nadejdzie dzień, że wykrzyczę mu to prosto w twarz. Potem tego samego dnia, gdy mama leży w łóżku złożona bólem głowy, zaciągam w jej pokoju jedwabne kotary i zasłaniam ściany przeszklone od podłogi po sufit. Gdy dochodzę do ostatniej, wyglądam na urwisko nad brzegiem oceanu - miejsce, gdzie zrzucono Xanthe. Jej krzyki odbijają się echem w mojej pamięci. Jęki oznaczają cierpienie, tak to rozumiem. Być może cierpiał ktoś jeszcze. Nie wiem, co spotkało moją Pierwszą dzięki temu zaistniałam - ale zapewne doświadczyła wielkiego bólu. Czy ją również zabito, jak Xanthe? Ivan opowiadał o piratach pływających po
otwartych wodach w promieniu wielu kilometrów od Dominium. Morska toń jest tam szczególnie gwałtowna i nieprzewidywalna z powodu lodowców na szczycie i spodzie globu; topnieją, a wtedy poziom wody się podnosi, ocean wściekle się burzy. Mówił o poszukiwaczach wrażeń, którzy wypływają na otwarte morze i narażają życie tylko po to, żeby dostać się na Dominium lub dopłynąć choćby do Pieczar Buntu. Wielu z nich wpada w ręce piratów, którzy ich uśmiercają i sprzedają zwłoki klinice doktor Lusardi. Czy dzięki temu powstałam? Czy moją Pierwszą zamordowano, jej ciało zreplikowano, a duszę usunięto, żeby rodzinie na Dominium dać kolejną zabawkę? Myśl o ich bólu, o bólu Xanthe i mojej Pierwszej, przeszywa mój umysł, sprawia, że kręci mi się w głowie i uginają się pode mną kolana. Boleść dławi mnie i miażdży. Osuwam się na ziemię, a pokój wiruje mi przed oczami. Mdleję na podłodze, obok śpiącej mamy; mój umysł znalazł ucieczkę od rozważań o cierpieniu. Ucieczka. Może - podobnie jak Xanthe - właśnie tego próbowała moja Pierwsza, zanim jej życie dobiegło kresu? Odzyskuję świadomość. Mama wciąż śpi. Przysięgam sobie: gdy nadejdzie właściwa pora, gdy ponownie przytłoczy mnie gniew i poczucie niesprawiedliwości, nie padnę nieprzytomna na podłogę. Będę walczyć.
24 Podróż awiatem z domu gubernatora do rezydencji Fortescue nie trwa długo. Mama wykorzystuje każdą jej sekundę, żeby mnie pouczyć, jak powinnam się zachowywać u moich tymczasowych właścicieli. Mam robić to, co mi każą, nosić, co mi dadzą, i być tym, kim zechcą. Ale muszę wrócić do domu w nienaruszonym stanie. Jeśli zapragnęliby ufarbować lub obciąć mi włosy albo zrobić nowy tatuaż, mam im przypomnieć, żeby wpierw skontaktowali się z mamą. Siedzimy naprzeciw siebie, pośrodku stoi staroświecki kufer posagowy z otwartym wiekiem. Gdy opuszczałyśmy dom gubernatora, mama nie do końca wiedziała, co powinnam zabrać, więc wzięła cały kufer, żeby go przetrząsnąć po drodze. Jest po brzegi wypchany sukienkami, których Astrid nigdy nie chciała nosić, ale które mama zachowała na wypadek, gdyby nastał dzień, kiedy córka porzuci swoje pacyfistyczne upodobania i zostanie modnisią lubiącą styl trącący myszką. Mama wyciąga suknię w kolorze różowego szampana i przykłada ją do siebie. - Musiałabym nie jeść przez miesiąc, żeby się w nią wbić - wzdycha. - Ale ty będziesz w niej wyglądać doskonale. Tak, zdecydowanie, pakujemy ją do twojej walizki. Możesz włożyć ją na obiad u Fortescue. - Tak, mamo. - Szkoda, że klony nie mają konsoli przekaźnikowej. Wtedy mogłabyś na bieżąco opowiadać mi o wszystkim, co się będzie działo - świergocze. Ivan uważa za wielkie szczęście to, że nie mogę odbierać i wysyłać danych. Klony nie potrzebują tak dużo informacji dotyczących aktualnych zdarzeń. Całą niezbędną nam wiedzę zapisano w chipach, co - jego zdaniem jest dużą zaletą. Mówi, że po wyjeździe na uniwersytet Astrid zdezaktywowała swoją konsolę, bo utrzymywanie nieustannego kontaktu z mamą było dla niej koszmarem.
- Całkiem możliwe, że mama Tahira będzie chciała ciebie ubierać według własnego widzimisię, zamiast wkładać ci to, co pakuję - dodaje mama. - Ma dostęp do najlepszych kreatorów mody. Ale znając Bahiyyę, zignoruje najnowsze trendy i wybierze jakieś bezguście. Ludzie, którzy urodzili się w biedzie, już tak mają. Nie potrafią docenić wyrafinowanych rzeczy. - Mama Tahira była biedna? Czyżby książę Fortescue był niskiego pochodzenia? Nigdy nie przyszło mi do głowy, że nie wszyscy ludzie na Dominium wywodzą się z elity. - Oboje jego rodzice, Bahiyya i Tariq, byli nędzarzami - zaczyna się opowieść. - Dorastali razem w slumsach jednego z dawnych miast podtapianych przez powodzie. Mieli wspólnych francuskotunezyjskich przodków, jak sądzę. W dzieciństwie byli papużkami nierozłączkami, ale w czasie wojen, gdy mieli naście lat, ich drogi się rozeszły. - Jak więc udało się szczęśliwe zakończenie tej love story? „LoveStory” to ulubiona gra Liesel z FantaSfery. Najwidoczniej oparta jest na ludzkich przeżyciach i biografiach. - Po wielu latach odnaleźli się w Biome City. Bahiyya pojechała tam, żeby zacząć nowe życie po stracie męża, którego poślubiła jako młoda kobieta, i ich wspólnych dzieci. Wojny Morskie obróciły w perzynę całe jej życie. To straszne. Ale utrata pierwszej rodziny otworzyła ją na dawną miłość, na mężczyznę, który przez te wszystkie lata stał się jednym z najbogatszych ludzi na świecie. To jasna strona tego wszystkiego! Przed spotkaniem Bahiyyi Tariq Fortescue był pracoholikiem ożenionym tylko z nauką. Ale gdy ich drogi na powrót się zeszły, Bahiyya stała się całym jego życiem. Sprawdzam Tariqa Fortescue w bazie danych. Notka biograficzna mówi, że jest mózgiem, który zaprojektował Biome City. Jako dziecko zdradzał wielki talent do nauki, dostał stypendium, by studiować astrofizykę w Instytucie Biome, który potem przekształcił się w uniwersytet. Opracował mechanizm, który ostatecznie przywrócił pozorny pokój na świecie, targanym wojnami
wyniszczającymi środowisko naturalne. Stworzył przemysłowe chmury, które przynosiły deszcz i nawadniały obszary nienadające się dotąd do zaludnienia. Dzięki temu jałowa pustynia została ujarzmiona i zurbanizowana. Jego wynalazek przyniósł ratunek milionom uchodźców wojennych, którzy stracili dach nad głową; osiedlili się w nowych miejscach i wybudowali pustynne miasta, takie jak BC, ten najjaśniejszy klejnot w koronie Tariqa Fortescue. Nowe miasta zrodziły nowe systemy gospodarcze i nową nadzieję. Mama mówi dalej: - Wypadek Tahira podczas surfowania był strasznym ciosem dla jego rodziców. Tak dużo już w życiu stracili. I bardzo się starali, żeby mieć syna. - Wysiłek to przeciwieństwo ataraksji? - Zdecydowanie, skarbie. Dlatego właśnie wyspa jest takim wytchnieniem dla tych, którzy na nią zasłużyli. A Bahiyya i Tariq włożyli mnóstwo trudu w to, żeby Tahir mógł się urodzić. Wiesz, oboje byli dobrze po czterdziestce, gdy się odnaleźli w BC. Od razu się pobrali i desperacko starali o dziecko. Ale Bahiyya zbliżała się do menopauzy, a jej ciało było osłabione latami wojny i trudów. Nie była w stanie donosić ciąży i nic tu nie pomagały pieniądze męża ani odkrycia naukowe. Ich czas się kończył. Więc zdecydowali się na rozwiązanie, które w tej sytuacji wydaje się zupełnie zrozumiałe. Tahira urodziła matka zastępcza. - Czy Tahir jest ich biologicznym dzieckiem? - pytam, wiedziona nagłą ciekawością, czy ich książę to przypadkiem nie inny rodzaj człowieka, niż sądziłam. - Tak. Ale biedna Bahiyya była za stara, żeby urodzić jeszcze jedno dziecko, poza tym pochowała dzieci w swoim poprzednim życiu i nie chciała być zachłanna. Powiedziała, że jej największym marzeniem jest mieć dziecko ze swoim pierwszym ukochanym. I marzenie to się spełniło. Tahir to ich oczko w głowie. Ja naturalnie też kocham moje dzieci. Ale oni kochają Tahira tak żarliwie, że nawet nie zamierzam się z nimi równać. Nic dziwnego, że po wypadku zamknęli się we własnym świecie w BC.
- Zapewne mieli dostęp do najlepszych lekarzy i sprzętu medycznego, chcieli dać ukochanemu synowi szansę na powrót do zdrowia i najlepszą możliwą opiekę - wnioskuję. - Owszem, skarbie. Jesteś taka bystra. Dominium to raj, ale nie ma tu takich cudów techniki medycznej jak w BC. Teraz rodzina wróciła, więc prawdopodobnie z Tahirem jest już dużo lepiej. Co za ulga. Fortescue to najbogatsi mieszkańcy Dominium; gubernator twierdzi, że wyspa mogłaby się utrzymać wyłącznie z płaconych przez nich podatków. Nie chcemy ich stracić. Awiat podchodzi do lądowania w posiadłości Fortescue. Siedzący z przodu ochroniarze informują personel rezydencji o naszym przybyciu. - Czy Bahiyya wyjdzie się ze mną przywitać? - woła mama. - Dostaliśmy polecenie, żeby wysadzić pani towarzyszkę przed wejściem. Lokaj po nią wyjdzie - pada odpowiedź. Twarz mamy gaśnie; jest rozczarowana lub rozzłoszczona tym, że pani domu jej nie powita. Patrzy melancholijnie na suknię wciąż udrapowaną na swoim ciele. - Będziesz wielką pociechą dla Bahiyyi. Po tych wszystkich przeżyciach zasłużyli, by mieć betę na tydzień. Bądź grzeczną dziewczynką. Ominie cię cały zamęt związany z przygotowaniami do balu, ale po powrocie opowiesz mi o wszystkim, co się dzieje w rezydencji Fortescue. Jak widzisz, zachowują się jak snoby, ale chyba mają do tego prawo. Zastanawiam się, czy mama też ma do tego prawo. I czy snobizm jest w ogóle czyimś prawem? Mama nachyla się nade mną i nadstawia policzek. - Daj buziaka na pożegnanie. Całuję ją. - Powiedz, że będziesz za mną tęskniła, Elizjo. - Będę tęskniła, mamo - kłamię. Mama odleciała awiatem, a klon ordynans prowadzi mnie do głównego
foyer. Podłogi i kręte schody wykonano z najszlachetniejszego marmuru, ściany są pozłacane i pokryte artystycznymi malowidłami przedstawiającymi mityczne bóstwa. Tahir wchodzi do pokoju ubrany w pomięte szorty i koszulkę; warkoczyki opadają mu luźno i niedbale na szyję. Jego swobodny strój kontrastuje z formalną elegancją pomieszczenia. - Hej - mówi. Może w podłodze zainstalowane jest specjalne ogrzewanie, bo patrząc na niego, mam wrażenie, że zaraz się roztopię. Rzuca mi krótkie spojrzenie, nie wykazując większego zainteresowania; wreszcie pojmuję, dlaczego dziewczyny czasami nadskakują chłopcom, którzy są niedostępni lub których nie mogą bliżej poznać - po prostu nie potrafią się oprzeć, reakcja jest niezależna od ich woli. Całe szczęście o tym nagłym, przyjemnym zalewie gorąca wiem tylko ja. Jestem fizycznie niezdolna do umizgów, więc nigdy nie przeżyję tej żałosnej udręki zwanej nieodwzajemnioną miłością. Jestem tutaj, by służyć. - Hej - odpowiadam podobnym tonem. Podnoszę walizkę, by ją wtaszczyć do swojego pokoju, ale Tahir kręci głową i daje znak ordynansowi. - Nie jest ciężka, dam sobie radę - mówię. Nalega jednak: - Nie, to należy do jego obowiązków. Wypuszczam z rąk walizkę, żeby klon mógł spełnić swoje zadanie. Zdaje się, że oddając mój bagaż lokajowi, Tahir wzniósł się na szczyty dżentelmenerii. Moim zadaniem jest dotrzymywanie mu towarzystwa; mam zamiar wywiązać się z tego bez zwłoki. Tahir jednak studzi mój zapał. Mówi: - Mam teraz rehabilitację. Do zobaczenia przy obiedzie. Żadnego: „Tak się cieszę, że tu jesteś, piękna dziewczyno, bo przy tobie czuję, że wstępuje we mnie nowe życie” ani „Może chciałabyś wiedzieć, jak bardzo flirtowałem z Astrid i czy wykorzystamy ten tydzień, żebyś pobiła rekord twojej poprzedniczki?”. Tylko: „Do zobaczenia przy obiedzie”. Nie
padło nawet „O w mordę!”. Idę korytarzem, prowadzona przez ordynansa, ale zatrzymuję się na dźwięk ochrypłego głosu dobiegającego z góry: - Jesteś, kochanie! Poczekaj, już zbiegam, żeby się z tobą przywitać. To mama Tahira; przyglądam się jej, jak schodzi po schodach. Jestem zdumiona, gdy dostrzegam jej twarz. Matkę Tahira od mamy i jej koleżanek odróżnia nie tylko to, że ma więcej pieniędzy niż one wszystkie razem wzięte. Szokujące jest to, że naprawdę wygląda na swoje lata. To ideał piękna wedle ludzkich wyobrażeń - promienna czekoladowa skóra, rozpięta na wydatnych kościach policzkowych, grube czarne brwi, pełne koralowe usta i piwne oczy otoczone gęstymi rzęsami jak u Tahira. W jej twarzy zdumiewają mnie maleńkie bruzdy: linie dookoła ust wyrysowane przez śmiech, kurze łapki w kącikach oczu, wyraźne zmarszczki znaczące policzki. Jeszcze dziwniejsze są włosy długie i falujące, sięgające bioder, są zupełnie, bezwstydnie siwe. Nigdy nie widziałam człowieka o podobnym wyglądzie. Nie sądziłam, że ludzie posunięci w latach mogą zrezygnować z maskowania swojego wieku. Schodzi na parter, a ja się zbliżam do niej, żeby mogła mi się przyjrzeć. Pani Fortescue - tak jak mama, gdy pierwszy raz zobaczyła mnie w butiku mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów, okrąża mnie, dotyka moich włosów, sprawdza jędrność ramion, chłonie charakterystyczne cechy mojego wyglądu: długą szyję, pełne usta, wystające kości policzkowe i ostróżkę wytatuowaną na lewej skroni. Patrzy w moje oczy koloru fuksji, potem szybko odwraca głowę i stwierdza: - W rzeczy samej. Najdoskonalsza beta. - Dziękuję, pani Fortescue - mówię. Wyciąga ręce i kładzie mi dłonie na ramionach. - Proszę, mówmy sobie po imieniu. Jestem Bahiyya. Wieczorem poznasz tatę Tahira. Ma na imię Tariq. Przywitamy cię jak należy przy kolacji. - Dziękuję, Bahiyyo - odpowiadam. - Czy kolacja będzie bardzo
wystawna? Mam wiele strojów. Śmieje się cicho. - Nie przejmujemy się tutaj elegancją. Jeśli o mnie chodzi, możesz równie dobrze włożyć waciak. Wyciąga rękę, żeby mnie przytulić. Jest tak ciepła jak chłodny jest jej piękny syn.
25 Już pierwszego wieczoru zauważam, że rodzina Fortescue żyje według zupełnie innych zasad niż Brattonowie. Gubernator i jego żona komunikują się ze sobą w sprzeczkach, podniesionymi głosami, za pomocą gróźb; wychowują dzieci, prowadząc z nimi negocjacje lub je strofując. Zdaje się, że Fortescue odkryli łatwiejszy sposób osiągnięcia domowej ataraksji. Zamiast docinać sobie nawzajem, Bahiyya i Tariq prawią sobie komplementy. Ona jest pełna życia, towarzyska, wygląda uderzająco pięknie. On jest wysokim smukłym mężczyzną, trochę zmizerowanym, z przerzedzonymi czarnymi włosami i łagodnymi brązowymi oczyma. Sprawia wrażenie introwertyka, człowieka przedkładającego naukę nad towarzystwo ludzi, chyba że tymi ludźmi są żona i syn - wtedy obdarza ich całą uwagą i uczuciem. Teraz, po odejściu na emeryturę, wydaje się zadowolony, że może poświęcać czas rodzinie. Tariq i Bahiyya
Fortescue
odnoszą
się
do
siebie
z niezmienną
czułością
i serdecznością. Gdy są razem, splatają dłonie, wyczuleni na siebie nawzajem, starają się zadowolić drugiego jak najbardziej, a ich mowa pełna jest poufałych zwrotów, które brzmią szczerze: „Tak, najdroższa”, „Co tylko zechcesz, kochanie” (w odróżnieniu od czułych słówek gubernatora i mamy, bo w ich przypadku „skarbie” brzmi jak wysyczane „pocałuj mnie w cztery litery, ty zarazo!”). Rodzicom Tahira nigdy dość przytulania i całowania syna, jakby nie widzieli poza nim świata. Mogliby mieć wszystkie bogactwa ziemi, a i tak syn byłby dla nich najcenniejszy. Tahir nie odwzajemnia ich czułości, ale pani Fortescue kładzie to na karb jego chłopięcych hormonów. Jest nastolatkiem mówi - ma prawo do nastrojów, ma prawo zamykać się w sobie, ale to dobre dziecko, w dodatku wiele przeszedł od czasu wypadku. Bahiyya jest pewna, że gdy stanie się mężczyzną, będzie przypominał syna z dawnych czasów: czułego, wrażliwego, słodkiego chłopaka.
Pierwszego wspólnego wieczoru spożywamy kolację w cichej atmosferze na tarasie, który wystaje tak daleko, że mamy wrażenie, że to tratwa sunąca po Io. Farzad i jego rodzina nie przyszli tego dnia. Ivan mówił mi, że ojciec Farzada jest alkoholikiem, a jego mama, siostra Tariqa Fortescue, cierpi na depresję i rzadko wychodzi z prywatnego apartamentu. Ta część rodziny Fortescue mieszka na Dominium przez okrągły rok, bo nie zarabiają pieniędzy w prawdziwym świecie i nie mają ochoty do niego wracać. Włożyłam ostatnią sukienkę z tych wybranych przez mamę - uszyta jest z asymetrycznych skrawków materiału i faktycznie wygląda jak łachmany. Choć ma głęboki dekolt, Tahir nie zwraca uwagi na moją wyszukaną kreację. Siedzi przy stole skupiony na potrawach, a nie na kobiecym ciele wyeksponowanym w sukience. - Masz ochotę na jeszcze jednego? - pyta, gdy kończę pierwszego shake’a. - A może jadasz ludzkie jedzenie? - Jadam. Rodzice Tahira okazują mi wiele ciepła i serdeczności; nic na to nie poradzę, muszę im odpłacić szczerością, nawet jeśli szczerość to symptom bycia defektem. Pobyt w tym domu to dla mnie szansa na stworzenie siebie od nowa, znalezienie swojego prawdziwego „ja”. Mam dość udawania kogoś, kim nie jestem. - Najbardziej lubię czekoladę - wyznaję. - Jest pyszna. - Odczuwasz smaki? - pyta Bahiyya. Patrzy na mnie bardziej z nadzieją niż ze zdumieniem. - Owszem - odpowiadam ośmielona. Brattonowie uznaliby, że zażartowałam sobie dla ich uciechy, ale Fortescue biorą moje słowa na poważnie. - Nowy dodatek w modelu beta? - mruczy Tariq. - Doskonała innowacja doktor Lusardi. - Cudowna! - przytakuje Bahiyya. - Będziemy więc co wieczór jeść
czekoladę! - Dziękuję! - odpowiadam z radością. Tahir ledwo skubnął potrawy na swoim talerzu; wybrał zielonego pożywnego shake’a, którego dla niego przygotowano. Matka go upomina: - Kochanie, zjedz coś więcej. Poprawi ci to nastrój. - Następnie wyjaśnia mi: - Od czasu wypadku Tahir ma problemy z wchłanianiem pokarmów, więc kucharz przygotowuje mu kaloryczne jedzenie w płynie. Mamy nadzieję, że dzięki tutejszemu powietrzu poprawi mu się apetyt i miną problemy gastryczne. Może zechciałabyś z nim trochę potrenować tak jak z synem Brattonów, żeby wróciła mu ochota na jedzenie? - Oczywiście - odpowiadam. - Pójdziemy później pobiegać? - W porządku - mówi Tahir. Ale jego piwne oczy nie patrzą na mnie; ich spojrzenie skupione jest na mojej szklance po shake’u truskawkowym. Przywołuje lokaja stojącego w kącie. - Czy mógłbyś nam przynieść lody czekoladowe? - pyta. Następnie zwraca się do mnie: - Jadłaś kiedyś lody? „Trafiony zatopiony!”, jak powiedziałby Ivan. Kręcę głową. - Nigdy. - Więc dziś wieczorem będzie twój pierwszy raz. - Tahir, nie zaprosiłbyś Farzada na deser? - pyta Bahiyya. - Wiem, że bardzo chciałby spędzać teraz z tobą więcej czasu, gdy jesteś znowu na Dominium. - Lepiej nie dzisiaj - mamrocze Tahir. Rodzice patrzą po sobie z zatroskaniem. - Więc może jutro? - sugeruje Bahiyya. - Jutro spróbujemy ściągnąć Farzada. - Jak chcecie. - Tahir wzrusza ramionami. - Już postanowiłem, co zrobimy dzisiaj po obiedzie. - Co takiego?! - wykrzykują rodzice z entuzjazmem.
Matka pyta: - Wybierzemy się razem na długi spacer po plaży? Pamiętasz przechadzki w dzieciństwie? Jak przystało na dojrzałego i subtelnego nastolatka, Tahir puszcza mimo uszu nostalgiczne pytanie matki. - Po obiedzie zabieram Elizję na przejażdżkę poduszkopterem. - Może wszyscy moglibyśmy się zabrać? - sugeruje ojciec. - Tylko ja i Elizja - ucina syn. - Damy sobie radę sami. Matka chce pogłaskać Tahira po ramieniu, ale chłopak się odsuwa. - To chyba nie jest najlepszy pomysł, kochanie - oponuje. - Mam przecież papiery pilota. - Ale to było przed wypadkiem - przypomina Tariq. - Od tego czasu nie latałeś. - Poradzę sobie. Zmartwieni Bahiyya i Tariq wymieniają spojrzenia i jakby telepatycznie formułują wspólną odpowiedź: - Możesz polecieć - stwierdza Bahiyya. - Ale weź instruktora, by pilotował samolot - dodaje Tariq. - Zawiadomię klub, żeby przysłali nam instruktora - dorzuca matka. - A więc się nie zgadzacie? - pyta Tahir. - W takim razie ten obiad był stratą czasu. Zdejmuje serwetkę, kładzie ją na stole i wstaje. Dla niego posiłek się skończył. A przecież nie podano jeszcze lodów czekoladowych. Patrzy na mnie. - Idziemy - rozkazuje. Być może to jest próbka tego draństwa, o którym wspominały Demencja i Greer. Bez wahania spełniłabym jego życzenie wyrażone posępnym tonem, choć oznaczałoby to rezygnację z deseru. Muszę jednak zaczekać, aż rodzice Tahira - moi tymczasowi właściciele - pozwolą mi odejść od stołu. Spoglądam na Bahiyyę: jej twarz nie jest już tak promienna jak wcześniej.
- Dlaczego musisz być dla mnie taki okrutny?! - krzyczy. - Jestem twoją matką! Kiedyś mnie kochałeś. - To ty tak twierdzisz - rzuca Tahir i odchodzi. Tariq bierze żonę za rękę i całuje jej dłoń. - I nadal cię kocha - zapewnia. - Przekona się o tym. Jednak przejażdżka poduszkopterem zostaje odwołana. Tariq, rozczarowany postawą Tahira, postanawia zrobić lepszy użytek z wieczoru. Urządza szkolenie, żeby przypomnieć synowi, jakim chłopcem był przed wypadkiem. Deser podano w auli wypoczynkowej, gdzie siedzimy na pluszowych fotelach ustawionych w kręgu. Aby umilić nam czas, pośrodku wyświetlane są filmy czterowymiarowe z czasów surfingowej chwały Tahira. Zapewne powietrzna przejażdżka byłaby ciekawym przeżyciem, ale w auli też jest ciekawie. Opychając się czekoladowymi lodami polanymi gorącym sosem toffi, oglądam półnagiego Tahira zmoczonego wodą, ujeżdżającego monstrualne fale. Możliwe, że tak właśnie wygląda ataraksja według klonów. Patrzymy wszyscy, jak dawny Tahir surfuje w morskim tunelu wysokości - skromnie oceniając - sześciu metrów; wydaje się taki bliski, że mam
wrażenie,
iż
zaraz
ochlapie
nas
pianą.
Zjeżdża
po
dwudziestoczterometrowej ścianie wody - wyczyn tak śmiały, że czuję, jakby moje ciało stawiało czoło niebezpieczeństwu razem z nim. Widzimy Tahira na wytwornej gali; wygląda królewsko w eleganckim smokingu, ściska dłoń jakiemuś politycznemu przywódcy, ale jego uwagę przykuwa przechodząca obok piękna dziewczyna, odwraca się więc do niej ze słodkim półuśmiechem i mówi „Hej”, a prezydent cały czas szczerzy się od ucha do ucha. Widzimy Tahira bez koszulki, ustrojonego w szarfę zwycięzcy: posyła promienne uśmiechy, trzymając za ręce uszczęśliwionych rodziców stojących po obu stronach. Na jednym z ujęć Bahiyya nachyla się, żeby cmoknąć go w policzek, a on wcale jej nie odtrąca, przeciwnie, ujmuje jej podbródek i czule gładzi ją po
twarzy, odbierając pocałunek dumnej matki. Na pytanie dziennikarza o zadziwiającą zdolność utrzymywania koncentracji na falach, odpowiada butnie: „Wierzę w swój talent. I wiem, że moi rodzice są zawsze obok, aby mnie wesprzeć”. Na dźwięk tych słów pani Fortescue wpatruje się w syna z nadzieją, jakby chciała powiedzieć: „Teraz sobie przypominasz, prawda?”. Wyciąga rękę, żeby dotknąć Tahira w kolano, ale chłopak robi unik i wstaje. Aż trudno uwierzyć, że ten przygasły i piękny młodzieniec oraz ten drugi ukazany w serii holograficznych obrazów, pełen werwy, arogancji i entuzjazmu, to jedna i ta sama osoba. Tak naprawdę podejrzewam, że jest inaczej. Tahir oglądał prezentację w milczeniu, a raczej patrzył przez wiązkę promieni na ścianę w głębi, nie wykazując cienia zainteresowania swoją minioną chwałą, jakby się nudził. - To wszystko na dzisiaj? - pyta. Matka wychodzi z pokoju. Szlocha. Ojciec wzdycha ciężko i mówi: - Chyba tak. Zajmę się mamą. Jutro postaraj się bardziej, synu. Bądź dla niej dobry. - Tak, tato - odpowiada Tahir. Podobnie jak w domu gubernatora, gdzie moja sypialnia sąsiaduje z sypialnią Astrid, tutaj ulokowano mnie w pokoju przylegającym do apartamentu Tahira. Będę spała na długiej otomanie przyozdobionej jedwabnymi poduszkami w odcieniach jasnego fioletu, złota i fuksji. Prowadząc mnie do sypialni, Tahir milczy jak zaklęty. Nie jest duszą towarzystwa, dochodzę do wniosku, nie ujmuje mu to jednak uroku, a nawet chyba go przydaje. Próbuję zagaić:
- Pływanie po takich falach to chyba niesamowite przeżycie. Wiem z własnego doświadczenia, że pod wodą czuję osobliwą więź z czymś o wiele potężniejszym i zarazem bardziej ulotnym niż wszystko, co jest dostępne mojemu rozumowi. Z czymś, co dla mojej Pierwszej było domem, naturalnością, spełnieniem. Może Tahir ma podobne przeżycia jako człowiek? - Tak - pada odpowiedź, która nic nie wyjaśnia. Czy określenie „drań” oznacza także bycie ostatnim nudziarzem? Jak na szałowego Czekoladowego Księcia Tahir wydaje się wyjątkowo nijaki. Nie daję za wygraną. - Czy dobrze wspominasz Astrid? Zastępuję ją. Jego odpowiedź dotyczy faktów, a nie uczuć: - Spędziliśmy z Astrid kilka romantycznych chwil na Dominium, ale to nie był prawdziwy związek. Jako córka kontraktowego pracownika Dominium nie była dla mnie odpowiednią partią. Miała dziewięćdziesiąt dziewięć procent poprawnych odpowiedzi na egzaminach wstępnych na uniwersytet. Dla niej priorytetem były studia na najlepszej uczelni, nie związek z chłopakiem. Gdyby Greer i Demencja słyszały te słowa, zapewne posmutniałyby przez wzgląd na swoją przyjaciółkę - że chłopiec, który podobno złamał Astrid serce, tak bardzo umniejsza jej rolę. Nie zamierzam jednak tracić czasu na opłakiwanie jej losu. Postaram się, żeby mnie Tahir zapamiętał o wiele lepiej. Docieramy do pokoju i siadam na łóżku. Ze swojego miejsca widzę gabinet Tahira, a dalej - jego sypialnię. W rezydencji jest kilkadziesiąt luksusowych komnat i kilkadziesiąt chatek dla klonów, zastanawiam się więc, dlaczego ulokowano mnie tak blisko Tahira. Pytam: - Jestem tu po to, żeby twoja mama wypróbowała betę, czy raczej żeby służyć ci za zabawkę? Byłam doskonałym sparingpartnerem dla Ivana. Niedługo wyjedzie do koszar i nigdy jeszcze nie był w tak dobrej formie. - Jesteś tutaj, bo chcą poobserwować, jak zachowuje się betanastolatka.
- Bo boją się, że mogę być terrorystką? Ja na przykład się boję. - Nie - odpowiada Tahir. - Mam dalej zgadywać? - Tak. W moim krótkim życiu jeszcze niczego nie byłam tak pewna jak tego uczucia w trzewiach. Wszystko wskazuje na to, że moje podejrzenia są słuszne: długotrwała nieobecność na Dominium, obojętność, płynne jedzenie, bo zapewne nie czuje smaku potraw, nie ma pragnień. Ale gdy zażył raksję, poczuł pragnienie. Wydaje się, że dryfuje przez życie jakby niesiony nurtem, przywołuje fakty z przeszłości, nie dba o teraźniejszość, nie ma żadnych oczekiwań co do przyszłości. Być może to tylko poszlaki, ale moje przeczucia defekta mnie nie zwodzą. Jeśli jednak się mylę, moja sugestia zostanie uznana za kompromitację i od razu okrzykną mnie defektem. Natomiast jeżeli mam rację, mogę zdobyć coś tylko dla siebie - towarzysza. Nie umiem się powstrzymać, muszę się poważyć na ten krok. Być może doprowadzi mnie do przedwczesnej dezaktywacji... Albo do odkrycia zupełnie nowych możliwości, straszliwych i zarazem ekscytujących. Mówię: - Jestem tutaj, bo ty też jesteś betanastolatkiem. Twoi rodzice chcą zobaczyć, jaki kontakt nawiążesz z istotą podobną do ciebie. - Brawo! Mój Pierwszy, prawdziwy Tahir, zginął w wypadku na „gigantach”. Jestem jego klonem.
26 - Moi rodzice mieli nadzieję, że sama na to wpadniesz - mówi Tahir. Dlatego cię tu sprowadzili. - A ty? Też miałeś taką nadzieję? - Gdy zadziałała raksja. Tak, wtedy miałem. To nie jest wyznanie miłosne ani nawet słowa sympatii, ale na początek wystarczy. - A teraz? Czujesz teraz tę nadzieję? - Nadzieja pozostała dla mnie niejasnym pojęciem ze słownika ludzi. Jestem inny niż pozostałe klony doktor Lusardi, bo stworzono mnie jako przedłużenie mojego Pierwszego, a nie jako klona o czystej karcie. Jego rodzice chcieli... -...twoi rodzice - poprawiam. Staram się trzymać stronę Bahiyyi i Tariqa. - Tak, ciągle mnie upominają, że tak powinienem myśleć - odpowiada. - Moi rodzice chcieli, żeby każdy, nawet najdrobniejszy fakt z życia mojego Pierwszego zapisano w moim chipie. Liczą, że zrozumiem to, jak pierwszy Tahir naprawdę czuł, ale ja nie mam takiej potrzeby. Nie odczuwam żadnego związku z nim. Każą mi żyć życiem kogoś innego. Może teraz, mając ciebie u boku, mógłbym spróbować żyć na własne konto. Czuję tak wielki przypływ energii, że mam wrażenie, jakby mnie rozsadzała. - Chciałabym pobiegać - mówię. - Popędzić wprost przed siebie. - Pobiegnę z tobą. Wchodzimy do FantaSfery w kwaterach Tahira. Włącza grę „Powódź”. Aby przeżyć, musimy gnać przez ruiny jednego z dawnych miast zatapianych powodziami. Grzebiemy w odpadkach na ulicach, wdrapujemy się na mury, w pędzie mijamy wartowników, dopadamy szczytu głównego zamku - wysoko
położonego sanktuarium, które stanowi kres naszej ucieczki. Aby się tam dostać, musimy przedrzeć się przez tłumy spanikowanych uchodźców, hordy złodziei i rabusiów, szczury i truchła zdechłych psów. I musimy unikać wezbranej wody. Docieramy razem do celu. Po drodze Tahir opowiada mi, co się stało z jego Pierwszym. To był wymarzony dzień dla surferów. Wiatr współgrał z falami wprost idealnie. Pierwszy Tahira, za wszelką cenę chcąc wykorzystać warunki, o których marzy i na które z wytęsknieniem czeka brać surferska, doczepił się do poduszkoptera, żeby go doholowano na „giganty”. Ale ocean jest kapryśny i nieprzewidywalny.
Gdy
dotarł
na
miejsce,
fale
przybrały
na
sile
i gwałtowności. Piloci próbowali odwieść go od skoku, ale nic z tego, chłopak myślał tylko o zdobyciu tej góry wody, która wyrosła przed nim. Spuścili go, żeby złapał falę. Miała piętnaście metrów wysokości i choć pływał wcześniej na większych „gigantach”, była jakaś inna: rozwścieczona i złośliwa, ciężka i gruba, miała niebywałą moc i pęd. Nikt nie powinien ryzykować ujeżdżania takiej fali. Tahir wystartował o kilka sekund za późno, jakby zbyt długo rozważał podjęcie decyzji. Wreszcie ruszył. Udało mu się dosiąść fali, bo wyprężył się na palcach. To miał być cudowny, fantastyczny zjazd po żywej górze, ale zamiast tego Tahir sprawiał wrażenie, jakby przez cały czas mocował się z żywiołem. Odzyskał równowagę u podstawy fali i próbował wjechać wyżej, pod grzbiet, ale zwaliła się na niego i wcisnęła go w odmęty. Spadł z deski. Bestialska masa wody wciągnęła go pod siebie, wyrzucając deskę w pióropuszu piany. Utonął. Drużyna surfingowa odnalazła jego ciało i dowiozła je do rezydencji Fortescue. Bahiyya oszalała z rozpaczy. Pochowała już piątkę dzieci. Jej rozdzierający lament słychać było w całej posiadłości. Tariq w tajemnicy wezwał doktor Lusardi. Poprosił ją, aby sklonowała ciało zmarłego syna. Aby mógł uchodzić za człowieka, sklonowany Tahir nie został zaszczepiony i dano
mu piwne oczy Pierwszego. Po wykluciu jako klon, gdy się wybudzał i był już świadom, choć wciąż miał zamknięte oczy, usłyszał, jak doktor Lusardi wyznaje asystentce, że nie chciała podejmować się tego niebezpiecznego zadania, jednak nie mogła odmówić tak wpływowym ludziom. - Dlaczego nie chciała tego zrobić? - pytam. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby doktor Lusardi nie była uszczęśliwiona zleceniem od jednej z najpotężniejszych rodzin na świecie. Tahir wyjaśnia: - Powiedziała rodzicom, że jej praca nad tworzeniem nastoletnich klonów znajduje się dopiero w fazie beta, więc nie potrafi zrobić klona, który żyłby dłużej niż średni okres dojrzewania Pierwszego lub Pierwszej. Moi rodzice nie mieli wiele czasu do namysłu. Postanowili, że podejmą ryzyko z nadzieją, że w przyszłości znajdzie się na to lekarstwo. - Ryzyko? Lekarstwo? Lekarstwo na co? To wszystko brzmi dla mnie bezsensownie. Klon nie potrzebuje lekarstw, chyba że chodzi o panaceum na utratę duszy. Czy to możliwe, żeby klon Tahira miał duszę? - Lekarstwo na utrapieńców. - Kim są utrapieńcy? - Pot leje się ze mnie strugami, bo wspinamy się po kamiennym murze fortecy. - Chodzi o ten etap w rozwoju nastolatków, kiedy dorośli nazywają ich „utrapieniem”? - Stop! - krzyczy Tahir, wypowiadając słowo bezpiecznie kończące grę. Miasto i przestępcy znikają w okamgnieniu. Spadamy na podłogę, wyczerpani i zdyszani. Jeszcze chwila, a zabiłabym rabusia, który rzucił się na mnie z mieczem, ale najwidoczniej to, co Tahir ma do powiedzenia na temat utrapieńców, jest ważniejsze niż cios karate, którym częstuję złodzieja w czerep. Szkoda, że Tahir nie zaczekał sekundę dłużej, bo okryłabym się chwałą w tym pojedynku.
- Żartujesz sobie? - pyta. - Naprawdę nic nie wiesz o utrapieńcach? - Myślałam, że wiem, ale chyba tobie chodzi o coś innego. Chcesz powiedzieć, że być może masz duszę? - Nie mam duszy. Doktor Lusardi zabrakło czasu, żeby się przygotować. Musiała ją rutynowo usunąć przed zreplikowaniem ciała. Inaczej groziło tym, że cały proces klonowania może się nie powieść. - Ale na czym polega całe to utrapienie? - pytam zaintrygowana, bo nie rozumiem, dlaczego standardowe klonowanie uznawane jest za coś strasznego. - Utrapieńcy to etap, przez który nieuchronnie muszą przejść nastoletnie bety wyprodukowane przez Lusardi. Ich okres użytkowania mija, zanim osiągną dojrzałość. - Co takiego?! - wydaję z siebie okrzyk. Nie mieści mi się to w głowie. Ledwo się wyklułam, a już jestem naznaczona śmiercią? Ludzie to okrutne potwory. Łgarze. Oszuści. Po raz pierwszy mam ochotę skrzywdzić ich tak bardzo, jak oni ranią mnie. Co za niesprawiedliwość. Nogi się pode mną uginają, osuwam się na podłogę, bezsilna, oszukana, skołowana, z sercem przepełnionym wściekłością. - Naprawdę nigdy wcześniej o tym nie słyszałaś? - pyta Tahir. Kręcę głową. Wiem właściwie tyle, ile raczyli mi wyjawić. - Jesteś rozżalona. I słusznie. - A ty nie? Wzrusza ramionami. - Jest mi to obojętne. Chcesz wiedzieć, dlaczego musimy stać się utrapieńcami? Kiwam głową potakująco. Tahir kontynuuje: - Nie
dopracowano
jeszcze
przemiany
sklonowanego
nastolatka
w dorosłego. Problem z nastoletnimi betami polega na tym, że mają krótki okres przydatności, a ich właściciele mogą się do nich zbytnio przywiązać. Dlatego
doktor Lusardi zaprojektowała taki etap w życiu bet, w którym stają się utrapieńcami. To mniej więcej wtedy, gdy u normalnych nastolatków kończy się okres dojrzewania i zaczyna dorosłość. Krótko mówiąc, stajemy się tak bardzo krnąbrni i nieznośni, że ludzie się od nas odsuwają i za wszelką cenę chcą się nas pozbyć. - I co ma wtedy zrobić człowiek ze swoim utrapieńcem? - pytam. Zdezaktywować? Oczami wyobraźni widzę, jak strącają mnie w przepaść - jedynym moim przewinieniem jest to, że mam naście lat. - Nie muszą nas dezaktywować. To się dzieje samoistnie. Gdy stajemy się utrapieńcami, szybko się wypalamy i umieramy. Chodzi o to, żeby nikt za nami nie tęsknił, gdy to nastąpi. Chodzi o to, żeby sami chcieli się nas pozbyć. To swoista rękojmia dla naszych nabywców i samej doktor Lusardi. Nie mogę w to uwierzyć. - Ale przecież tu nigdy nie było utrapieńców. Jesteśmy pierwszymi betanastolatkami. - Nie jesteśmy pierwszymi. Kto ci to powiedział? Faktycznie, nikt mi tego nie powiedział. Sama tak założyłam. Wzruszam ramionami. Nie wiem, co odrzec. Zawsze mam tylko mnóstwo pytań. - Doktor Lusardi wyprodukowała przed nami całe zastępy bet - mówi Tahir. - Używano ich do eksperymentów w Bazie. Wszystkie zginęły kilka miesięcy po tym, jak stały się utrapieńcami. Wszystkie poza tymi, którym udało się uciec. Nikt nie wie, co się z nimi stało. Są na wolności! Podobni do mnie. Do nas. Jakże byłam naiwna, sądząc, że jestem istotą wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju. Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że będę żyć tylko kilka lat, aby na koniec popaść w szaleństwo i umrzeć. Czy świadomość, że ten betanastolatek podzieli mój los, stanowi jakąkolwiek pociechę?
Xanthe wiedziała, czym jest nienawiść. Teraz ja też wiem. Nienawidzę ludzi, którzy zaprogramowali mnie tak, abym umarła, zanim zacznę na dobre żyć. Nikt nie może się dowiedzieć, że Tahir jest klonem. Z ludzkimi oczami przeszczepionymi od Pierwszego bez trudu może uchodzić za człowieka. Nastoletnie klony mają stały poziom hormonów (dlatego nie miewam typowych dla dziewcząt dolegliwości, takich jak zespół napięcia przedmiesiączkowego, na który skarżą się Demencja i Greer), dlatego Tahirowi brak zarostu na twarzy i włosów na klatce piersiowej. Tariq i Bahiyya sądzą, że zachowują się dyskretnie, ale tak naprawdę widać, że gdy czule gładzą dłońmi jego podbródek i policzki, szukają śladów zarostu. Gdyby jego twarz i ciało przestały być gładkie jak pupka niemowlaka, być może oznaczałoby to, że przemienia się w dorosłego człowieka zamiast w utrapieńca. Tak bardzo na to liczą. Mają wszystko, czego można zapragnąć, ale bez tej nadziei nie mają absolutnie niczego. Ludzie są dziwni: wolą, żeby klon wyglądał i zachowywał się jak ich prawdziwy syn, zamiast go uwolnić, aby mógł stanowić o swoim losie. Dokładają starań, żeby nikt nie odkrył, iż ich syn jest klonem. Pięciu członków drużyny surfingowej, którzy znaleźli ciało Tahira na „gigantach” jedyni poza rodzicami chłopca i doktor Lusardi, którzy wiedzieli, że naprawdę utonął - dostało bilet pierwszej klasy na wyjazd w najdalszy zakątek galaktyki, gdzie zapewniono im dożywotnie życie w luksusie. A jednak zaprosili mnie do siebie i zdradzili mi swoją wielką tajemnicę. Ludzie sądzą zapewne, że jako pozbawiony duszy klon będę bezpieczną depozytariuszką ich sekretów. Wiedza oznacza moc. Jak mogę ją wykorzystać? Po wykluciu się jako klon Tahir spędził większość czasu na odosobnieniu w Biome City. Przestawał tylko z rodzicami, uczył się życia swojego Pierwszego, aby móc dalej odgrywać jego rolę. Teraz rodzina wróciła na
Dominium, żeby doktor Lusardi poddała go sekretnym „zabiegom”, mającym na celu uchronienie go przed przemianą w utrapieńca. W trakcie zabiegów Tahir poddawany jest narkozie; nie ma pojęcia, co się z nim dzieje. - Czy po zabiegach czujesz jakąś odmianę? - pytam. - Nic nie czuję - stwierdza. - Ani przed, ani w trakcie, ani po. Jestem pusty. Pod wpływem emocji chwytam go za rękę. - Nie jesteś pusty. Masz mnie. Odwzajemnia uścisk, ale na jego twarzy maluje się niedowierzanie. Jego gest był tylko odruchowym naśladownictwem, nie wynikał z prawdziwego pragnienia, aby mnie dotknąć. - Dziękuję - odpowiada uprzejmie. - Gramy dalej w ”Powódź”? Muszę sprawić, żeby upodobnił się do mnie. Muszę nauczyć go czuć, zanim oboje umrzemy. - Pobiegajmy jeszcze - mówię. Jeśli nawet w prawdziwym świecie nie mamy dokąd pójść, wolę tam błądzić razem z nim.
27 Tahir twierdzi, że sen mógłby dla niego nie istnieć, bo to kolejne ludzkie zajęcie dla zabicia czasu. Udaje, że śpi, żeby uniknąć trucia rodziców, ale dopóki jestem wypożyczona, nie będą go zmuszać do spania. Robią sobie wielkie nadzieje, że klonka beta przynajmniej odrobinę zmieni jego apatyczne nastawienie. Gdy budzę się następnego ranka, Tahir leży na brzuchu na podłodze, ze splecionymi ramionami i głową wspartą na pięściach. Przyglądał mi się, gdy spałam. - Dzień dobry - mówi. - Dobrze spałaś? - Tak, dziękuję. „Dużo lepiej by mi się spało, gdybym była wtulona w ciebie. Tobie też. Sprawdź sobie w bazie danych: spanie na łyżeczki”. - Kim jest Zet? Moje półotwarte mętne oczy przytomnieją nagle i otwierają się szeroko. - Dlaczego pytasz? - Mamrotałaś przez sen kilka razy. „Wiesz, że należę do ciebie, Zet”. Odwracam się na drugi bok, plecami do niego. - Nie wiem, kim jest Zet - odpowiadam. W gruncie rzeczy nie skłamałam. Nie znam jej. Jestem nią poniekąd. Ale nigdy jej nie poznałam. Słyszę, jak podnosi się z podłogi i przysuwa bliżej; czuję na karku jego gorący oddech. - Nie musisz mnie okłamywać - mówi. - Skąd wiesz, że kłamię? - pytam. „Proszę, powiedz, że to dlatego, że też jesteś defektem, proszę”. - Strzeliłem - odpowiada Tahir. - Intuicja?
Zaczynam rozumieć Bahiyyę i Tariqa, którzy z nadzieją chwytają się najdrobniejszego sygnału ze strony Tahira. Chcą wierzyć, że ich syn się „przebudzi”. - Nie sądzę - zaprzecza. - Więc kim jest Zet? - Zachowasz to dla siebie, jeśli ci powiem? - szepczę. - Oczywiście - zapewnia Tahir. Nie powinnam mówić, ale nie potrafię się powstrzymać. Zaczynam mu ufać. - Zet to moja Pierwsza. Mam jej wspomnienia. Nie dużo, w sumie chyba tylko jedno. O chłopcu, którego kochała. Tahir kiwa głową. Nie wydaje się, żeby był zgorszony lub zszokowany tym, co usłyszał. - Tak, nie powinniśmy o tym nikomu mówić. Niech to zostanie między nami. Nieźle. Czyli jesteśmy jacyś „my”. - Myślisz, że jestem defektem? - pytam. - Nie ma to dla mnie znaczenia - odpowiada Tahir. Jego z pozoru obojętna odpowiedź w osobliwy sposób podtrzymuje mnie na duchu. Tahir powstrzymuje się od ocen. Być może nie powinno się liczyć, czy klon jest defektem, czy nie. Być może to nie ma znaczenia dla naszej egzystencji, egzystencji żywych istot, które oddychają i czują. - Jestem defektem - wyznaję. Sama się dziwię, z jaką łatwością wypowiadam te słowa i jaką ulgę mi to przynosi. - No to co...? - kwituje bezceremonialnie Tahir. Wydawało mi się, że to było najszczersze wyznanie na świecie, ale najwyraźniej na nim nie zrobiło wrażenia. - Ojciec twierdzi, że na swój sposób każdy z nas jest defektem. I ludzie, i klony. Sądzi, że to określenie jest narzędziem zastraszania mającym skłonić
niepokornych do uległości. Mówi, że to tylko słowo, nic więcej. Tariq to czaderski facet jak na ojca. Tahir dodaje: - Tata uznałby to za pozytywne, że jest beta, która umie nawiązać łączność ze swoją Pierwszą. - A ty masz wspomnienia swojego Pierwszego? - pytam. - Jeśli pytasz o to, czy te wspomnienia budzą we mnie emocje albo czy przeżywam je na nowo, to muszę zaprzeczyć. To są bardzo podstawowe reminiscencje, pozbawione rzeczywistych szczegółów. Same informacje. To tak, jakby były czarnymi konturami na białym tle, które dopiero trzeba pokolorować i nadać im kształt. W razie gdyby mój chip zawiódł, jego rodzice... to znaczy moi rodzice, jak ciągle mi się przypomina... nieustannie poddają mnie ćwiczeniom z tekturowymi planszami, żebym dopasowywał imiona i twarze do ludzi i zdarzeń z jego życia. Chcą, żebym odgrywał rolę mojego Pierwszego tak, aby nikt się nie poznał, że jestem klonem. Ale to nie jest tylko na pokaz. Oni naprawdę pragną, abym się poczuł prawdziwym Tahirem. Oczywiście nie potrafię tego. - Bijesz go na głowę. Pewnie uzna, że mam na myśli to, że jest lepszy jako wytwór nauki; dla mnie jednak jest lepszy, bo wydaje się milszy i delikatniejszy od prawdziwego Tahira. - Przynoszę Tariqowi i Bahiyyi ciągłe rozczarowania. Nie potrafię odwzajemnić ich troski i miłości. Obce są mi ich dobre wspomnienia. - Chciałbyś mieć prawdziwe uczucia? Na twarzy Tahira maluje się coś, co chip określa mianem „ciekawość”. - Niczego nie chcę, Elizjo. Dobrze wiesz. Po południu mamy zjeść z rodzicami Tahira lunch na plaży. Bahiyya czeka na nas w basenie z hydromasażem, zbudowanym w Io. Jest to niewielki
trójkątny basen pływowy z nefrytowymi ściankami, które kontrastują łagodnie z fioletem oceanicznych wód, wpływających od góry i zapełniających basen. Bahiyya ma na głowie turban z fioletowego aksamitu, zakrywający jej posiwiałe włosy i nadający pozór młodzieńczości jej pogodnej, lekko pomarszczonej twarzy. - Wyglądasz na wypoczętą - zwraca się do niej Tahir, gdy stajemy na brzegu. Służba rozstawia na plaży zestaw piknikowy i jedzenie; rozkładają na piasku koc i mocują stoliki pod drinki. - Widzę, że tutejsze powietrze dobrze ci służy - dodaje Tahir. - Nie mogę się nim nasycić. - Bahiyya wciąga głęboko powietrze w płuca i z nieskrywaną przyjemnością robi wydech. - Mówiłam ci, że wyspa jest czarowna, czyż nie? - Mówiłaś - potwierdza Tahir. - Powiedz, że ci się tutaj podoba. - Podoba mi się tutaj. Matka odczytuje jego minę i mówi: - Wasze pokolenie nie rozumie, co znaczą takie przyjemności. Nie znacie wojny ani cierpienia. Obyście nigdy nie poznali. - Dziękuję - mówi Tahir. Prawdopodobnie ona też zdaje sobie sprawę, że nie ma sensu liczyć na to, że sklonowany syn doceni trudy poniesione przez jej pokolenie, bo skwapliwie zmienia temat. Zatrzymuje wzrok na moim jednoczęściowym kostiumie. - Elizjo, powiedziano mi, że jesteś doskonałą pływaczką. Pokażesz nam, co potrafisz? Wchodzę na nefrytowy brzeg basenu, docieram do wierzchołka najdalej wysuniętego w morze i nurkuję. Nie chcę ujrzeć pod wodą fantomatycznego boga; okazuje się posłuszny mojej woli. Płynę motylkiem na odległość równą długości sportowego basenu i wracam do miejsca, w którym kończy się ocean.
- Wielkie nieba! - Bahiyya nie kryje entuzjazmu. - Być może twoja Pierwsza była olimpijką. Co za prędkość i wdzięk! Usiądź przy mnie, kochanie. Przechodzę nad ścianką. Ciepła woda w basenie świdruje moją skórę i masuje mięśnie. Ta woda to iście jedwabista rozkosz. - Ty też, Tahir - mówi Bahiyya. - Chodź, usiądź ze mną. Uwielbiam mieć was przy sobie, dzieci. Tahir spełnia jej życzenie, przechodzi nad nefrytową ścianą i siada w basenie. - Cudownie, prawda? - pyta matka. On kiwa głową i widzę, że znowu chce odpowiedzieć: „Tak, mamo”. Matka patrzy w jego stronę; nie widzi mnie, więc unoszę kąciki ust i próbuję zamrugać oczami, żeby pokazać mu, jak powinien zareagować. Zauważa moje spojrzenie, stara się mnie naśladować, otwiera szeroko piwne oczy, co sprawia, że wyglądają na jaśniejsze i słodsze. Bezgłośnie wypowiadam dwa słowa: „Bajka, mamusiu”. Tahir mówi: - Bajka, mamusiu. Bahiyya zauważa, że zerknął na mnie, więc ma świadomość, że jego odpowiedź była wyreżyserowana, ale nie wygląda na zmartwioną. Przeciwnie, klaszcze w dłonie i wykrzykuje: - Świetnie, Tahir. Powiedziałeś Elizji? - Elizja wie, że jestem klonem. - Ćśśś - szepcze Bahiyya. - Na plaży są służący. Nie chcemy, żeby usłyszeli. Sądziliśmy, że sama na to wpadnie. - Zwraca się do mnie: - Sama się zorientowałaś? Kiwam głową. Uśmiecha się do mnie. - Wiesz, co to oznacza? - pyta. „Że zostanę zdezaktywowana, jeśli wyjawię ten sekret?”.
- Być może będziemy musieli zatrzymać cię na zawsze, Elizjo dopowiada. Mógłby się uczyć za pomocą konsoli lub hologramów, ale rodzice wolą przygotowywać go na galę u gubernatora za pomocą staroświeckich plansz. Usadowiona na kocyku, przegryzam świeżo upieczone ciasteczko czekoladowe i obserwuję, jak Tahir odpowiada na pytania rodziców, popijając zielonkawego shake’a. Tariq trzyma zdjęcie starszego mężczyzny w koronie. - Król Zakatu - rozpoznaje Tahir. - Jakie masz z nim skojarzenia? - pyta Bahiyya. - Podarował mi wyspę na trzynaste urodziny. - I co jeszcze od niego dostałeś? - Prawo wstępu do jego prywatnego haremu. - Zgadza się - odpowiada Bahiyya. - Odrażający staruch. Tariq
trzyma
zdjęcie
piłkarza
kopiącego
piłkę
w meczu
o
międzynarodowy puchar. - A to kto? - pada pytanie. - Bhekizitha Danjuma, zwany Sfinksem, najbardziej ceniony piłkarz, trzykrotnie wybrany na najbardziej wartościowego gracza w rozgrywkach o puchar kontynentalny - recytuje Tahir. - Jaki ma związek z tobą? - pyta znowu Bahiyya. - Chciał odwiedzić Dominium, więc dwa lata temu przyjechał jako wasz gość i udzielał mi prywatnych lekcji futbolu. Miałem wtedy szesnaście lat. Tariq przewraca planszę na drugą stronę i pokazuje młodą zmysłową brunetkę. - I co potem? - pyta. - I potem pierwszy Tahir uwiódł narzeczoną Sfinksa, a ten poprzysiągł zemstę.
- Nieudacznik - śmieje się Bahiyya. - Nieudacznik, który będzie na balu u gubernatora - dodaje Tariq. - Jako gość emisariusza, tak mi powiedziano. - Sfinks ma teraz żonę - odpowiada Bahiyya. - Na pewno nie chowa już urazy. Tahir przerzuca plansze i podnosi jedną, przedstawiającą najsłynniejszą na Kontynencie aktorkę młodego pokolenia, powalającą piękność o mieszanych korzeniach, o ciemnej cynamonowej karnacji, czarnych błyszczących włosach i bursztynowych oczach. - Oto żona Sfinksa - mówi Tahir. - Doskonale - chwali go ojciec. - Czy mogę pójść na bal z Elizją jako osobą towarzyszącą? Zaproszono mnie na bal! Ale Bahiyya odpowiada: - Ależ skąd. Ona jest klonem. Nie mamy takich zwyczajów. - Zawsze bałam się wody - zwierza się Bahiyya. Poprosiła mnie, abym towarzyszyła jej w kąpieli przed obiadem, w pływowym basenie z hydromasażem. - Tylko na Dominium woda jest tak doskonała, że nie odczuwam dyskomfortu, gdy się zanurzam. Tariq zbudował dla mnie ten basen w prezencie, gdy urodziłam Tahira. Jest na tyle płytki, że mogę się w nim bez lęku odprężyć. - Nie umiesz pływać? - pytam. Kręci głową. - Trudno w to uwierzyć, ale nie! Zwłaszcza gdy się pomyśli, że mam takiego delfina za syna. - Patrzy z czułością na Tahira. - Pierwszy Tahir uwielbiał wodę. Szczególnie tutejszą. Panowie dołączą?! - woła do Tariqa i Tahira spacerujących plażą.
Wchodzą do nefrytowego basenu. Tariq pyta: - Ustawimy hydromasaż na najwyższe obroty? - Wyśmienicie! Jej mąż zmienia ustawienia basenu. Uderzająca o brzegi woda podgrzewa się i zaczyna wirować z większym impetem, jeszcze lepiej masując skórę. - Chyba nie pływałeś w Io od czasu wypadku? - pyta Bahiyya. Uwielbiałeś ćwiczyć tutaj przed dużymi zlotami. Może miałbyś ochotę teraz spróbować? Zanim zajdzie słońce. Elizja by ci towarzyszyła. Elizji wystarczy patrzenie na parę wodną skraplającą się na nagim torsie Tahira. Ale wiem, że muszę wykonywać swoje obowiązki. - Popływamy? - pytam zachęcająco Tahira. - Pięknie pływasz. Lubię ci się przyglądać. Jesteś silny, pełen wdzięku. Zachwycający. - Najświętsza prawda - potwierdza Tariq. - Chyba robisz postępy, od kiedy Elizja jest z nami, chłopcze. - Chciałbym robić postępy - mówi Tahir, a w jego głosie pobrzmiewa niesłyszana dotąd pewność siebie i szczerość. Patrzy na mnie. - Chyba powinniśmy im wyjawić nasz sekret. Dlaczego nie? I tak śmierć jest moim przeznaczeniem. To powietrze i woda są takie cudowne, czuję się tak dobrze. Zaczynam rozumieć, czym jest ta euforia, którą ludzie odczuwają na Dominium. - Jestem defektem - mówię, próbując przybrać śmiały, odważny ton. Odczuwam. Bahiyya i Tariq nie mogą złapać tchu ze zdziwienia, ale nie jest to reakcja na moje wyznanie. Zszokował ich śmiech, którym Tahir skwitował moją rewelację. Potrząsa głową. - Nie to miałem na myśli. Chodziło mi o raksję. - Ty się roześmiałeś! - wykrzykuje Bahiyya. Moje bluźniercze wyznanie przeszło bez echa. - Naprawdę? - reflektuje się Tahir. - Chyba czuję się dobrze, gdy Elizja
jest obok. Nie zrobiłem tego specjalnie. Tak wyszło. - Świetnie! - chwali syna Tariq. Odwraca się do mnie. - Czy stałaś się defektem dlatego, że zażyłaś raksję? - Szczerze mówiąc, raksja nie miała na mnie żadnego wpływu. Rodzice Tahira patrzą zszokowani na syna. - Ty też brałeś raksję? - pyta Bahiyya. - Tak - odpowiada chłopak. - Dzięki niej poczułem, że żyję. Tariq energicznie kręci głową. - Nie. Raksja nie jest rozwiązaniem. To bardzo uzależniający opiat. Jeśli nawet ma na ciebie dobroczynny wpływ i dzięki niej czujesz się bardziej człowiekiem, ta korzyść zostanie wkrótce przyćmiona przez postępujące uzależnienie. Do tego stopnia poczujesz się człowiekiem, że w końcu zachowasz się jak potwór, żeby tylko ją zdobyć. - Przecież bez tego też stanę się potworem, prawda? - Nie mów tak! - protestuje Bahiyya. - Nie pozwolimy, żeby cię to spotkało. Ani Elizję. Znajdziemy lekarstwo. - Szukają go dla nas najlepsi naukowcy. Nie bierzcie raksji. Pierwszy Tahir był podatny na uzależnienia. Tobie nie wolno przejąć tej skłonności. Tahir zagląda do bazy danych i na jego twarzy maluje się niezrozumienie. - Nie widzę żadnych dowodów na to, że pierwszy Tahir miał ciągoty tego rodzaju. - To dlatego, że wymazaliśmy te cechy z twojego programu - mówi Tariq. - Pierwszy Tahir był wspaniałym młodym człowiekiem, ale miał w sobie coś z playboya, słabość do alkoholu i kobiet. Nie popadł w poważne kłopoty, jednak zdradzał do tego zadatki. Istniało ryzyko, że gdy wkroczy w dorosłość, będzie gorzej. Baliśmy się, że jeśli sprawy wymkną się spod kontroli, jego skłonności przekształcą się w bardziej niebezpieczne, rozpaczliwe uzależnienia. - Głos ojca staje się śmiertelnie poważny. - Nie bierz więcej raksji - upomina Tariq syna. - Ale... - próbuje się wtrącić Bahiyya.
- Mówię poważnie! - Tariq podnosi głos. - Kto wam dał raksję? Szybko kalkuluję, że jedyną osobą, którą możemy bezpiecznie w to wrobić, bo nie będzie miała z tego powodu kłopotów, jest... - Demetra - odpowiadam. - Zabraniam ci się z nią spotykać, skoro bierzecie razem raksję - mówi Tariq. - Rozumiem, że nastolatki lubią eksperymentować z narkotykami, ale dla ciebie to bardzo niebezpieczne. Jesteś jeszcze za słaby, Tahir. - W porządku - odpowiada Tahir, jakby w ogóle się tym wszystkim nie przejmował. - Tylko nie zabraniajcie mi spotykać się z Elizją. Bahiyya spogląda na mnie z czułością. - Nie lubimy określenia „defekt”. Tylko sieje paranoję. Ale w rzeczy samej modliłam się, żebyś się okazała betą, która potrafi czuć. Jeśli ty czujesz, to może i dla Tahira jest szansa. - Nie każecie mnie zdezaktywować? - pytam. - Oczywiście, że nie, dziecko drogie! Nikomu nie wyjawimy twojej tajemnicy. - Będziemy się o ciebie troszczyć, jakbyś była nasza - mówi Tariq. - Ty możesz nauczyć Tahira czuć. Ty, nie raksja.
28 Poprzedniego dnia dowiedziałam się, że mam przed sobą krótkie życie. Dzisiaj odkrywam, dlaczego w ogóle warto żyć. Podczas kolacji Tahir zachowuje się bardziej jak człowiek: je z talerza, mówi, że deser jest pyszny, bez wzdragania się pozwala matce głaskać się po dłoni i opowiada ojcu anegdoty o gościach, którzy przybędą na bal u gubernatora. Obecność drugiej bety pomaga Tahirowi „wrócić do zdrowia”. Dlatego okazuje się nam zrozumienie, gdy chcemy odejść od stołu wcześniej, żeby pobawić się w FantaSferze. Nie musimy spędzić kolejnego wieczoru z rodzicami, oglądając hologramy pierwszego Tahira. Gdy kierujemy się do pokojów, Tahir pyta: - Jak wygląda ataraksja u Brattonów? - Udają ją, jakby byli klonami - odpowiadam. - Naprawdę? - Nie, nie naprawdę - przyznaję. - Nie tylko mam wspomnienia, ale chyba potrafię też żartować. - Aha - rzuca Tahir tonem, który wyraża żal. Odpowiadam wreszcie na jego pytanie: - Brattonowie bardzo pragną ataraksji, ale mam wrażenie, że przychodzi im ona z większym trudem niż wam. Rodzice nieustannie się kłócą. Zdaje się, że ich córka, która jest teraz na Kontynencie, nie chce mieć z nimi nic wspólnego; nigdy nie słyszałam ani nie widziałam, żeby do nich zadzwoniła. Doszliśmy do długiego korytarza, na którego ścianach wyświetlają się holograficzne zdjęcia z rodzinnego albumu. Mam wrażenie, jakby Pierwszy Tahira dorastał na naszych oczach. Oto raczkuje przed nami niemowlak, za chwilę stawia pierwsze kroki; dwuletni Tahir zdmuchuje urodzinowe świeczki, rozpromienieni rodzice stoją po obu jego stronach; Tahir w szkolnym
mundurku, eskortowany przez rodziców i ochroniarzy pierwszego dnia w szkole; Tahir z kuzynem Farzadem na Dominium, obaj jeszcze młodzi chłopcy, próbują się utrzymać na pierwszych małych falach; trzynastoletni Tahir u progu dojrzewania wygrywa pierwsze zawody surfingowe; zbliżenie na siedemnastoletniego Tahira w eleganckim fraku na ubiegłorocznym balu u gubernatora; w oddali, nieostro ujęta, jasnowłosa Astrid patrzy na niego ukradkiem, on tymczasem rozdaje promienne uśmiechy nieświadomy jej spojrzenia. A potem czuję, jakby serce stanęło mi w piersi. Oto pierwszy Tahir, już nie chłopiec, lecz pełen entuzjazmu rosły młodzieniec na plaży w trakcie prestiżowych zawodów surfingowych, w otoczeniu innych zawodników. A więc jest Tahir, arogancki, owszem, pewny siebie, czeka na odholowanie na historyczny zjazd po falach, ale za nim stoi ktoś jeszcze - blondyn zwrócony profilem. Opalony, wyższy od Tahira, wydaje się kilka lat starszy. Choć na tym ujęciu nie widać jego turkusowych oczu, dobrze wiem, kto to jest. To jej surfingowy bóg. Mężczyzna mojej Pierwszej. Sądziłam, że następnym razem zobaczę go znowu pod wodą, nie spodziewałam się, że ujrzę go na ścianach rezydencji Fortescue. Zatrzymuję Tahira, wskazując postać. - Kto to jest? Mruży powieki, wytężając pamięć. - Wiem, że jego imię pojawiło się podczas lekcji wspomnieniowych. Nie jestem pewien. Może Alexander? Był rywalem mojego Pierwszego na zlotach surfingowych. Dlaczego pytasz? - Wygląda jak mężczyzna, który ukazuje mi się w wizjach. Po mojej Pierwszej. - Co za zbędne obciążenie - mówi Tahir. Może ma rację. Nagle boska zjawa z moich wizji, budząca dotąd we mnie
tak wielką ciekawość, wydaje mi się zupełnie nieciekawa. Jest nawiedzającym moją podświadomość duchem, którego trzeba poddać egzorcyzmom. Surfingowe bóstwo należało do żywota mojej Pierwszej. Chcę mieć własne życie. Zwłaszcza że zostało go tak mało.
Wchodzimy z Tahirem do FantaSfery. - Pogramy dziś wieczorem w ”LoveStory”? - pyta. - Tak, chętnie. No szybko... Nastawia „LoveStory”. - Jaką chcesz scenerię? - pyta. Grałam w to wcześniej z Liesel, tworząc Czekoladowego Księcia. Odruchowo chcę poprosić o „Gniazdko dla nowożeńców”: tropikalny bungalow wzniesiony na palach nad szafirową laguną. Apartament jest wyposażony w typowe meble i dekoracje w stylu romantycznym, łącznie z automatem z ciągutkami, który - zdaniem Liesel - jest sprzętem pierwszej potrzeby dla młodych małżeństw. Zewnętrzne schody bungalowu prowadzą wprost do morskiej wody, w której tętni jaskrawe podwodne życie; tęczowe rybki delikatnie kąsają i łaskoczą palce u stóp, a za błękitną tonią rozciągają się bezkresne widoki: bezchmurne niebo, biały piasek, palmy kokosowe, wszystko skąpane w słońcu i morskiej bryzie. Grałam już w ten raj. Tym razem nie muszę dzielić się Czekoladowym Księciem z Liesel. Cały ten świat należy dziś do mnie, jego ciało, choć sklonowane, jest prawdziwe, a gra nie musi się zatrzymać na poziomie dla dzieci. - Biome City - decyduję. W jednej chwili przenosimy się do luksusowego apartamentu na ostatnim piętrze hotelu Zielony Kaktus, najsłynniejszego apartamentowca w Biome City,
zbudowanego w kształcie olbrzymiego kaktusa, z balkonami uformowanymi tak, aby przypominały kolce. Tahir zahacza palcem o mój palec i prowadzi mnie do okna królewskiego salonu, abyśmy podziwiali widoki. Czarne nocne niebo rozświetlają jasne gwiazdy, wspomagane przez nefrytowe iluminacje na szczycie biurowców w kształcie drzew. Za usytuowaną centralnie dzielnicą biznesową rozpościerają się osiedla mieszkaniowe, gdzie zaprojektowane zgodnie z zasadami biomimetyki domy mają kształt kopców termitów, mrowisk i plastrów miodu. Tworzą żywą tkankę, której artystyczna forma nawiązuje do życia pełzających, pracowitych, namolnych stworzeń. Jeszcze dalej, za podmiejskimi osiedlami, majaczą wydmy w kształcie piramid okalające miasto niczym forteca z pustynnego piasku. Tahir puszcza moją dłoń, żeby otworzyć okno. Do środka wpada ostre, suche powietrze pachnące dzikimi pustynnymi kwiatami. Obejmuje mnie ręką, jego dłoń zatrzymuje się na wgłębieniu mojej talii. Kładę głowę na jego ramieniu. Oboje jesteśmy zaprogramowani, wiemy, co należy robić. - A twoi rodzice? - pytam. - Nie będą nam przeszkadzać. Chcą, żebyśmy zostali sami. Nikt nam nie wejdzie w paradę. Obiecuję. Mamy całą noc. Wszystkie noce podczas twojego pobytu tutaj. Jego ciepłe, silne ramiona dają mi poczucie bezpieczeństwa. Z Tahirem. Teraz. Taki jest mój wybór. Mogę eksperymentować w sferze cielesności jak inne nastolatki, ale bez towarzyszących im lęków. Jeśli dano nam tak krótki żywot, dlaczego nie spędzić kilku nocy w ”LoveStory”, zanim w naszych ciałach zagnieżdżą się utrapieńcy? - Dlaczego ja? - pytam. Mógłby mieć każdą dziewczynę. Prawdziwą, jak Demencja czy Greer. - Wiem, że nie potrafię czuć. Ale gdybym umiał... Ty byłabyś dziewczyną, z którą chciałbym romansować. Jesteś silna, odważna. Piękna.
Masz dobre serce. Wszystkie te cechy, jakich człowiek szuka u drugiego człowieka. Ty też, odpowiadam w myśli. Tylko jeszcze o tym nie wiesz. - Zaprogramowałem dla ciebie grę - mówi Tahir. - Zamknij oczy. Zamykam. Tahir zwraca się do FantaSfery: - Bal maturalny Elizji. Z zamkniętymi oczami sprawdzam w bazie danych hasło „bal maturalny”. Konsola informuje mnie, że był to rodzaj rytualnego przejścia popularny wśród nastolatków epoki poprzedzającej Wojny Morskie, coś w rodzaju uroczystej gali z okazji ukończenia szkoły średniej. - Otwórz oczy - mówi. - Skoro nie możesz być moją partnerką na balu u gubernatora, bądź nią na naszym własnym balu. Otwieram oczy. Znajdujemy się w sali balowej hotelu Zielony Kaktus. Jest udekorowana na bal maturalny. U sufitu dyndają girlandy mlecznobiałych lampek, a pośrodku wisi żyrandol w formie pustynnej róży, roztaczający łagodne różowe światło. Przestrzeń dokoła ustrojono drzewkami albicji jedwabistej, zwieńczonymi jasnoróżowym kwieciem, z gałązkami upiększonymi różowymi żaróweczkami. Rozbrzmiewa przestrzenna muzyka - to porywająca, pełna wyrazu ballada z dawnych czasów, coś o niezłomnym harcie ducha. Nie jesteśmy sami. Dokoła tańczą leniwie pary nastolatków. To wyłącznie klony, o oczach koloru fuksji, w splotach lilii i delfinium, ze słowem „beta” wytatuowanym na karku. - Gala dla nas i naszych ludzi - oznajmia Tahir. Jest ubrany odświętnie, w garnitur koloru karmelu wykonany z surowego jedwabiu, a głowę okrywa mu brązowa fedora i w tym eleganckim stroju wygląda tak pięknie, że jestem bliska omdlenia. Patrzę po sobie. Nie ubrał mnie w suknię królowej balu, w którą lubi mnie stroić Liesel, lecz w klasyczną małą czarną - pozbawioną ramiączek, ale nie nazbyt śmiałą kreację, która okrywa mi
piersi i sięga do połowy uda, odsłania jednak dość, żeby pobudzić wyobraźnię. - Spójrz tam - mówi Tahir, wskazując na środek sali, bezpośrednio pod żyrandolem w kształcie róży, który wyświetla holograficzne obrazy tańczących wraz z ich opisem, dzięki czemu każdy chłopak i dziewczyna ma szansę zostać królem lub królową balu - teraz lub być może następnym razem. Żyrandol przyznaje Tahirowi tytuł „króla balu”, a mnie „królowej”. Dopiero teraz widzę w całości, jak wyglądam. Włosy spleciono mi do góry i przystrojono perłami i brylantami.
Twarz
jest
odmieniona
za
pomocą
kosmetyków:
mam
ciemnoczerwone usta i metalicznozłote cienie wokół oczu. Moje długie nogi są gołe i połyskują złotem; mam czarne pantofle na koturnach, z czerwoną wstążką owiniętą wokół łydek. - Czy twój wygląd cię zadowala? - pyta Tahir. Nabieram powietrza i kiwam potakująco głową. Nie jestem podobna do siebie, ale mój wygląd jest bardziej niż zadowalający. Sądzę, że tak właśnie wyglądała Zet, gdy zdobyła serce boga surfingu. Wyglądała seksownie. Tajemniczo. Tahir przyciąga mnie do siebie i zaczynamy powoli tańczyć. Tulimy się. Nasze ciała karmią się nawzajem swoim ciepłem. - Teraz oprzyj głowę na moim ramieniu - mówi. Spełniam prośbę. Rozglądam się i widzę, że pozostałe pary są o wiele śmielsze - objęcia okraszone są pocałunkami. Nie uchodzi to uwagi Tahira. - Pójdziemy w ich ślady? - pyta. Unoszę głowę i wpatruję się w jego piwne oczy. Przysuwa usta. Chciałabym, żeby czas stanął w miejscu, żebym uchwyciła na zawsze ten cudowny ułamek sekundy pełen wyczekiwania, zanim nasze wargi się spotkają. Pstryk. Ta chwila na wieczność odciska się na moim sercu. Obiecuję, że zachowam ją w pamięci, abym mogła przywołać ją w dowolnej chwili w przyszłości, gdy moje życie z powrotem wypełni usługiwanie ludziom, a „LoveStory” z tym pięknym betachłopcem pryśnie jak bańka mydlana.
Pierwszy Tahir był słynnym amantem, ale klon jest tak samo początkujący w tych sprawach jak ja. Jego usta tak blisko moich. Robiliśmy to już wcześniej na Tajnej Plaży, ale w towarzystwie całej paczki, która go prowokowała. To się nie liczy. Z całego serca pragnę, by tym razem potoczyło się to inaczej. Przywiera ustami do moich rozchylonych warg. Prąd. To odczucie, gdy usta się stykają, jest natury mechanicznej, to czysta elektryczność. Obejmuje mnie w talii, a ja zaplatam dłonie na jego plecach, pod marynarką, żeby przyciągnąć go bliżej, mocniej. Z początku nasze pocałunki są niewinne, ale szybko stają się głębsze, usta nawzajem się prowadzą i badają, zaspokajając wzajemną tęsknotę coraz większą tęsknotą, jeszcze dłuższymi pocałunkami. Dla mojego serca girlandy światełek nad głową przypominają tryskające ogniem fajerwerki. Tylko to się liczy. Rodzi się więź, pojawia cel, ludzka miłość. Ale już koniec piosenki i Tahir się odsuwa. Mówi: - Nieważne, że tak naprawdę tego nie czuję. Tariq i Bahiyya twierdzą, że najważniejsze, abym tego doświadczał. Ale ja czuję. I sprawię, że on też poczuje.
29 - Nie lubię cię, beta. Idź zająć się Demencją. Na Tajemnej Plaży jest dziś fantastycznie jak zwykle, no może poza tym drobnym szczegółem: Farzad wyznał mi, jak bardzo mnie nienawidzi. Sprowadzając sobie betę na tydzień, ciotka Bahiyya kompletnie pokrzyżowała mu plany: zamierzał spędzić ten czas sam na sam ze swoim kuzynem Tahirem. W dzieciństwie byli najlepszymi przyjaciółmi. I to jemu Tahir powinien poświęcić większość swojego czasu po powrocie na Dominium, a nie tej becie, maskotce do towarzystwa. Demencja i Tahir ociągają się kilka kroków z tyłu, gdy idziemy od przycumowanej żaglówki na piaszczystą plażę w zatoczce. - Przykro mi, że mnie nie lubisz, Farzad - mówię. Wcale nie jest mi przykro, ale zostałam zaprogramowana tak, aby właściwie i uprzejmie odpowiadać na pochodzące od ludzi komunikaty. - Jak mam zabawiać Demencję? - Chcę dziś zabrać Tahira na małe fale. Zostań z Demencją i nie zawracaj nam głowy. Obiecałem ciotce i wujkowi, że nie spuścimy Demencji z oczu, jeśli przyjdzie dzisiaj z nami. - Tahirowi nie wolno surfować - przypominam. Właściwie to Tahir sam powinien powiedzieć, że nie może surfować ani grać w ZGrav - to logiczne w przypadku kogoś, kto doznał takich obrażeń jak jego Pierwszy. Klona jednak nie obowiązują takie przeciwwskazania. - Tahirowi nie wolno surfować na „gigantach” - stwierdza Farzad. Tutejsze fale są śmiechu warte. - A jeśli nie będzie miał ochoty? - pytam. Chłopcy wzięli ze sobą deski, ale zgodnie z obietnicą daną Tariqowi i Bahiyyi mieli na nich pływać Demencja i Farzad, a nie Tahir. Ivan i Greer nie dołączyli do nas tego popołudnia, bo ich rodziny są zajęte przygotowaniami do
nadchodzącego balu u gubernatora. - Oczywiście, że będzie miał. Tahir żyje dla wyzwań. - Raczej żył dla wyzwań - poprawiam. - Tak było przedtem. Może teraz jest inny i nie będzie chciał. Demencja i Tahir przystanęli, żeby zdjąć wodorosty, które przyplątały się do stóp dziewczyny; widząc, że zostali w tyle, więc go nie usłyszą, Farzad zwraca się do mnie z nienawiścią w oczach: - Nie znasz go, beta. Nie bądź bezczelna. Jesteś byle co. Stworzona po to, żeby być dziwką na wyspie. Nie będziesz mnie pouczać, co mój kuzyn powinien robić, a czego nie. Mogłabym opowiedzieć Farzadowi, co robiłam z jego betakuzynem przez ostatnie cztery dni i noce: splataliśmy nasze ciała podczas niekończących się odcinków
„LoveStory”,
chodziliśmy
ramię
w ramię
z pierwszymi
człekokształtnymi przez przesmyk, który kiedyś łączył Azję z Ameryką Północną, wspinaliśmy się na Wezuwiusza w starożytnej Italii, w czasach, gdy jego moc nie zrównała jeszcze wszystkiego z ziemią, tańczyliśmy z królami i królowymi na balach i prowadziliśmy dysputy z wielkimi filozofami doby renesansu, spacerowaliśmy nad paryską Sekwaną, nosząc na głowach berety i zajadając croissanty, zatrzymywaliśmy się, żeby pozować malarzom epoki jazzu, pogowaliśmy w nowojorskim klubie CBGB do grających na scenie The Ramones, wtulaliśmy się w siebie w śpiworze, próbując przetrwać noc w pływającym igloo, które oderwało się od lądu podczas Wojen Morskich i wypłynęło na ocean, odbyliśmy nocną przejażdżkę po otaczających Biome City wydmach, a gwiazdy na niebie układały się w napis: „Tahir + Elizja”, połączyliśmy zawikłaną fabułę „LoveStory” z prostotą ZGrav i unosiliśmy się razem w stanie nieważkości przez długie godziny, celem gry uczyniwszy nie wędrówkę ku ziemi, ale możliwie najbliższe zetknięcie rąk i ust, hen na suficie albo unosząc się pośrodku pokoju lub odbijając od ścian. Jesteśmy betami, aberracją natury, ale nie ma na co narzekać, powiem
więcej, wszystko toczy się wspaniale, bo to nasz wspólny los. Uznaliśmy, że skoro jesteśmy w pewnym sensie parą pod względem biologicznym, powinniśmy również zbliżyć się fizycznie. I zrobiliśmy to bez tych uciążliwych rytualnych zalotów, które muszą odgrywać ludzie: czy ona mnie tylko lubi, a może czuje coś więcej?; czy powinienem zaryzykować i powiedzieć jej, co mówi mi serce?; a jeśli mi się nie uda?; jesteś ładna... A jednak wciąż czegoś brakuje. Ja czuję łączącą nas więź, ale Tahir tylko jej doświadcza. Farzad prawdopodobnie ma specyfik, który może to zmienić. Liczyłam na niego i dlatego właśnie namawiałam Tahira, żeby przyjął zaproszenie kuzyna. Dlaczego muszę być zawsze grzeczną dziewczynką? Tyle razy odgrywałam tę rolę, już mi się znudziła. Byłam taka głupiutka, gdy się wyklułam, naiwna, pełna zapału. Może to sygnał, że staję się utrapieńcem, ale zamierzam złamać zakaz ojca Tahira i wziąć raksję. Czas, abyśmy sami zatroszczyli się o nasz los, jak dorośli. Nazajutrz wracam do Brattonów. Dlatego dziś chcę pożyć pełnią życia. Coraz lepiej rozumiem desperackie starania Tariqa i Bahiyyi, żeby Tahir czuł jak oni. Tak jak ja czuję. Kocham go. Chcę, żeby czuł to samo, a nie udawał. Jeśli mamy umrzeć, chcę, żeby połączyło nas coś prawdziwego, zanim nastąpi koniec. Nie mówię Farzadowi o niczym. Patrzę w piasek i bąkam: - Okej. Okazuje się, że miałam rację. Farzad bardzo szybko się o tym przekonał. Tahir nie chce pływać na mikrusach, czyli małych falach. Woli kopać piłkę z dziewczynami. Mówił zupełnie serio, gdy tłumaczył kuzynowi, że skończył z surfowaniem, a powodem tej decyzji jest coś więcej niż tylko zalecenia lekarzy.
- Po wypadku wykluło się we mnie coś nowego - tłumaczy, patrząc na mnie. - Chcę spróbować innego sportu. Piłka nożna jest dla wszystkich, a surfing tylko dla uprzywilejowanych chłopców z elitarnych rodzin. Powtarza informacje ze swojej bazy danych, ale o tym wiem tylko ja. Reszta sądzi, że to osobiste przekonania Tahira. Demencja tak wybałusza oczy, że niemal wypadają jej z oczodołów. Podnosi pięść w geście solidarności. - Brawo! Niech żyje nowy Tahir! Lubię patrzeć na naprężone mięśnie na nagim brzuchu Tahira - napinają się i falują, gdy biegnie plażą i kopie piłkę po piasku. Gdyby był w wodzie, nie widziałabym go wyraźnie. Tak bardzo się przyzwyczaiłam do jego bliskości. Jak zniosę powrót do domu gubernatora? Farzad rzuca mi spojrzenie, z którego wynika, że postawa Tahira to moja wina. - O w mordę! Nie przedawkowałeś czasem środków przeciwbólowych? - Nie, nie biorę żadnych środków. - Terapia raksją! - woła Demencja, wyjmując kilka pigułek z torby na ramię. Nareszcie pojawia się szansa. Farzad się dąsa. - Pewnie mu się teraz wydaje, że to poniżej jego poziomu. A ciotka i wujek mówili wyraźnie, że on może spędzić z nami dzień pod warunkiem, że nikt, nikt, Demencjo, nie poda raksji, „tej największej namiętności stukniętych nastolatków”. - I co z tego? - kwituje Demencja. - Zabawmy się. To najlepsza raksja na rynku, prima sort, a nie ta podejrzana sterydowa mieszanka Ivana. Towar pierwszej jakości. Tahir patrzy na mnie. Nawiązuje się między nami porozumienie podobne do tego, jakie widzieliśmy u Tariqa i Bahiyyi. Nachylam się i szepczę mu do
ucha: - Skoro raksja sprawia, że potrafimy czuć, być może tak samo pomoże nam uniknąć przemiany w utrapieńców? Tahir daje Farzadowi znak skinieniem głowy. - Dobra - mówi. - Spróbujmy tej czystej raksji. Farzad wyrzuca ręce w górę. - I kogo mam posłuchać? Najlepszego kumpla, który najwyraźniej jest w potrzebie, czy ciotki i wuja? - Kumpla! - wyrokuje Demencja. - Co ty powiesz... - mruczy Farzad. - No dobra, do dzieła. Nie rozumiem, dlaczego młodzi ludzie tak uwielbiają ten narkotyk. Przecież przynosi im tylko uspokojenie. Demencja i Farzad urodzili się w najbardziej uprzywilejowanych rodzinach na świecie. Leżą na boku na swoich deskach surfingowych, zapatrzeni jedno w drugie, zapadając w błogość wywołaną przez raksję; ich opalone ciała w strojach plażowych są zdrowe, sprawne i piękne. Mają praktycznie cały świat u swych stóp. Te nastolatki mogłyby spełnić każde swoje marzenie, nie muszą robić tego, co każą im inni. Jednak wolą się wylegiwać bez ruchu na piasku, z półprzymkniętymi oczami, z tym lekkim uśmieszkiem zadowolenia na twarzy. - Wyglądasz bosko - bełkocze Farzad do półnagiej Demencji. - Nie, to ty wyglądasz bosko - mruczy Demencja do Farzada, który zamienił obowiązkowe szorty do surfingu na obcisłe czarne kąpielówki uwydatniające to, co jest w środku. Chyba właśnie w tym stroju Demencja dopatruje się wielkich walorów estetycznych. Splatają na piasku dłonie i szybko zapadają w leniwą, rozmarzoną drzemkę. Siedzimy z Tahirem nieopodal, rzucając do siebie piłkę. Ta raksja prima
sort nie ma na nas żadnego wpływu. Wzięliśmy po pigułce, ale być może jesteśmy za bardzo beta, żeby reagować na prawdziwego kopa. Przynajmniej jak dotąd. Tahir wyciąga rękę i łaskocze mnie w stopy. - Wyglądasz bosko - małpuje kuzyna. Nachylam się do niego i kłuję go w czułe miejsce w kolanie, wskutek czego natychmiast drga mu stopa. - Nie, to ty wyglądasz bosko. W tym momencie przepływa między nami jakaś energia, coś niezdefiniowanego, nienamacalnego, ale bardzo rzeczywistego. Czuję to, o dziwo, w sercu. Ukłucie pragnienia. Po wyrazie oczu Tahira widzę, że odczuwa to samo. - Może ta raksja naprawdę działa? - mówi. - Jest jakoś inaczej. Nie jestem senny jak oni. Czuję podekscytowanie. Nie udawane, ale prawdziwe. Jakie to dziwne. Moje serce... Jakby się napełniało. - Moje też! Zaczynam się czuć... pełna życia. Wrażliwa, przytomna, radosna. Ta raksja, pozbawiona chemicznych domieszek Ivana, sprawia, że mam wrażenie, jakbym się budziła i otwierała na coś większego i wyraźniejszego niż wszystko, czego do tej pory doświadczyłam. Czuję się dobrze, bardzo dobrze. Czuję się cudownie. Czuję głód. Pożądam chłopca. Piwne oczy Tahira znowu się rozpalają - jak poprzednio, gdy wziął raksję. Widzę w nich pragnienie. To nie jest ułuda FantaSfery. W jego oczach płonie przemożna żądza. Podczołguje się do mnie i kładzie mi ręce na ramionach. Głaszcze mnie. Obejmuję jego głowę dłońmi i przyciągam do siebie. Moje tętno przyśpiesza, a serce jakby się zaciska - ludzie nazywają to chyba podnieceniem. Muszę mieć Tahira przy sobie, na sobie, w sobie... teraz! Ta konieczność przychodzi nieoczekiwanie, z głębi trzewi. Tahir na pewno czuje to samo, bo jego usta
napierają, jego pocałunek jest silny i żarliwy, a nie delikatny i ostrożny jak poprzednie. Jakbyśmy znowu znaleźli się w odsłonie „LoveStory”, tylko że tym razem wszystko dzieje się w prawdziwym świecie, czas i miejsce są rzeczywiste i to coś o wiele więcej niż eksperymenty. Tahir wsuwa mi język do ust, najpierw delikatnie wodzi nim po krawędzi zębów, potem słodko zanurza głębiej i owija wokół mojego języka. Ach, ach, ach! Na krótką chwilę odrywa usta i szepcze na głos to, co ja wypowiedziałam w myślach: „Aaach!”. I zaraz znów przywiera ustami do moich warg. Chcę, żeby ten moment trwał wiecznie, ale jednocześnie chcę też przyśpieszyć bieg rzeczy. Pragnę czegoś więcej niż pocałunku. Tahir napiera na mnie torsem, poddaję mu się, zapadam głębiej w piasek, czuję na sobie cudowny ciężar. Błądzę dłońmi między jego warkoczykami, przeciągam palcami po skórze głowy i niżej, delikatnie drapiąc nagie plecy paznokciami. Jeszcze pod jednym względem jest inaczej niż podczas naszych sesji „LoveStory”. Czuję, że Tahir twardnieje w kroczu, ocierając się o moje łono. Nagle, w samym rdzeniu mojego jestestwa, wilgotnieję z odczuwanego pożądania. Choć przez cały ostatni tydzień całowaliśmy się i pieściliśmy, nasze doznania cielesne nigdy nie osiągnęły takiej intensywności. Obezwładnia nas raksja prima sort. Tahir sięga rękami do moich pleców, żeby rozwiązać górę bikini. Gdy paski się poluźniają, jednym ruchem ściągam stanik i rzucam go na piasek. Z powrotem kładę ręce na jego ciele. Moje palce wsuwają się pod jego spodenki, po raz pierwszy błądzą poniżej klatki piersiowej, zbliżają się do miednicy. Napiera na mnie nagą piersią i zaczynam rozumieć metaforę, której używają ludzie, gdy mówią, że dwa serca biją jak jedno. Odnaleźliśmy ten wspólny rytm. Bumbum. Bumbum. „Czas na ostateczne zbliżenie!” - woła raksja. Ale Tahir przerywa. Zsuwa się ze mnie i kładzie na wznak. Jego piękna twarz wygląda na spłoszoną. Bierze mnie za rękę. - Czuję się trochę nieswojo z Farzadem i Demencją tuż obok - szepcze.
Przysuwam jego dłoń do swoich ust i składam na niej pocałunek. Potem wstaję i pociągam go za sobą do góry. - Chodź! Biegnę przez plażę i wskakuję do wody. Tahir robi to samo. Płyniemy coraz dalej, zatrzymujemy się dopiero wtedy, gdy znajdujemy się poza zasięgiem wzroku śpiących nastolatków. Po raz pierwszy rozumiem obsesję ludzi na punkcie wód Io. Ta czysta magia ześlizguje się po mojej skórze, wspaniała i rozkoszna. Być może mogłabym nawet usprawiedliwić tych, którzy gotowi są zabić, żeby bronić dostępu do tego niebiańskiego zdroju. Nasze stopy zapadają się w dno morskie, fioletowa woda liże nasze ciała, usta znowu się odnajdują. Tahir obłapia moje pośladki i unosi mnie do góry. Oplatam go nogami, przywieramy do siebie. Trzymam go mocno i nie mogę przestać całować - szyi, policzków, czoła, powiek okrywających oczy należące do Pierwszego. Chcę wchłonąć każdy centymetr jego ciała. Wydaje się, że moje pragnienie nigdy nie zostanie zaspokojone do końca. O tak, raksja ma na bety zdecydowanie inny wpływ niż na ludzi, którzy leżą na odległej plaży jakby pogrążeni w śpiączce. Jego dłoń wędruje między moje nogi, odchylam głowę z rozkoszy, a Tahir muska ustami moją szyję. Mocno napieramy na siebie, wyczekując. Przyciąga mnie do pionu i nasze piersi mocno się stykają. Na chwilę przestaje obsypywać mnie szaleńczymi pocałunkami i pyta: - Chcesz tego? Czuję wdzięczność, że mogę przeżywać tę chwilę z istotą, która potrzebuje mojej zgody, choć może się to wydawać absurdalne, bo przecież jestem stworzona jako służąca. - Tak! Bardzo! Muszę poznać, jak to jest, zanim nadejdzie kres wszystkiego. Przybliża drogie usta do mojego ucha i szepcze: - Kocham cię, Elizjo.
- Ja też cię kocham - odpowiadam. Tym razem oboje rozumiemy sens tych słów. Nie ma odwrotu. Oboje w pełni się przebudziliśmy.
30 Ogień zaczął płonąć. Teraz może tylko przybierać na sile. Nie da się go ugasić. Dziwna sprawa z tą raksją: po tym, jak odurzony nią betaksiążę wyznaje miłość zakupionej w sklepie betadziewczynie... staje się milszy dla swoich rodziców. Może chodzi o to, że Bahiyya poprosiła kucharza, aby przygotował dla mnie czekoladowe dania na ostatnią wspólną kolację w rezydencji Fortescue. Wydaje się, że każda okazana mi uprzejmość rozpromienia także Tahira. Pierwsze danie to biała czekolada z kawiorem, potem sałatka ze szpinaku spryskana sosem winegret z czekoladą deserową, a na główne danie składa się duszona dziczyzna z wiórkami ze słodkogorzkiej czekolady. Jeśli chodzi o słodkogorzką część posiłku, to - jak dla mnie - mistrz kuchni mógł równie dobrze darować sobie wszystkie zbędne dodatki, takie jak kawior, szpinak czy dziczyzna, i po prostu podać na każde danie samą czekoladę. Zanim spróbowałam raksji, czekolada wydawała mi się pyszna. Teraz, po zażyciu raksji, smakuje wprost nie do opisania. Ale słodkogorzki posiłek zapowiada również to, co nieuchronne: wkrótce pożegnam się ze słodką wolnością zaznaną w domu Fortescue i wrócę do patologicznej rodziny Brattonów. Nie wiem, jak po tygodniu nieobecności wytrzymam w domu gubernatora. Po tygodniu posiadania Tahira na wyłączność. Bycia z nim jednością. - Nie zjadłbyś trochę duszonego mięsa? - zwraca się Bahiyya do Tahira. Kiedyś je uwielbiałeś. Spróbuj. Może sobie przypomnisz. On naprawdę nie odbiera smaków, ale zdaje sobie sprawę, że ten posiłek przygotowano w pewnym sensie na moją cześć, więc przełyka pełną łyżkę.
- Rewelacyjne, maman - mówi, nazywając Bahiyyę wzorem pierwszego Tahira. Na te słowa matka się rozpromienia. - Najdroższy, wracasz do nas. Wiem to. Widzę to! - Bahiyya posyła mi uśmiech pełen wdzięczności. - Elizjo, aniołku. Jak my sobie bez ciebie poradzimy? Tariq dodaje: - To prawda. Tahir jest o niebo szczęśliwszy z Elizją. - Nie umiem doświadczać szczęścia, papo - odpowiada delikatnie chłopak. Ale gdy wypowiada te słowa, nasze spojrzenia się spotykają. Zdaje sobie sprawę, że szczęście znajduje się w naszym zasięgu. Ogień namiętności może teraz przygasnąć, będzie się tlił, ale oboje wiemy, że buchnie płomieniem na nowo. Dodatkowa porcja raksji. Tariq wydaje się trochę zasmucony słowami syna. - Oczywiście, że umiesz. Elizja dowodzi, że to możliwe. Daj sobie trochę czasu. Tahir bierze do ust kolejną porcję potrawy. - Ale... - Przerywa, jakby się zastanawiał nad doborem właściwych słów, po czym stwierdza: - Chcę przeżyć szczęście. Twarz Tariqa na powrót się rozpromienia, a Bahiyya wydaje z siebie krótki okrzyk. - To wszystko, o co mogłabym cię prosić, kochanie - mówi. - Nic więcej. Zasłania oczy dłonią i szlocha. Emocje udzielają się nam wszystkim. W końcu uspokaja się, ociera łzy i patrzy na męża. Wydaje się, że po raz kolejny telepatycznie podejmują wspólną decyzję. Tariq kiwa głową w stronę Bahiyyi, a ona zwraca się do mnie: - Więc już postanowione. Po obiedzie zatelefonuję do Brattonów i złożę im pewną propozycję.
- Jaką? - pytam. - Dotyczącą czego? - Dotyczącą kogo? - dorzuca Tahir. Bahiyya kiwa głową potakująco i jej twarz znowu się rozjaśnia. - Dotyczącą ciebie, Elizjo. Odkupię cię i będziesz mogła uszczęśliwiać mojego syna przez cały czas. Wrócisz do nich jutro i zostaniesz do czasu, aż ustalimy wszystkie warunki. Jestem pewna, że gdy tylko uporają się z balem u gubernatora, szybko dojdziemy do porozumienia. Bahiyya wyciąga rękę, żeby objąć Tahira. Tym razem syn się nie odsuwa, lecz przyciąga jej dłoń i przykłada ją do policzka. Gdy kobieta głaszcze jego twarz, on łasi się do jej ręki jak kot, pocierając o nią słodko policzkiem. Matka promienieje z radości. Nagle poważnieje. Wymacała coś w jego twarzy. Wciąga gwałtownie powietrze w płuca w odruchu zdziwienia i mocniej pociera podbródek Tahira. - Zarost - mówi do Tariqa, jakby syna wcale nie było obok. Wszyscy bledniemy. Jeszcze przed chwilą byliśmy zadowoleni i podekscytowani. Teraz wszyscy stracili apetyt. Oprócz mnie. Umieram z głodu. Ten chłopiec powiedział, że mnie kocha. Jesteśmy parą. Możemy być razem dopóty, dopóki nasze betahormony utrzymają nas przy życiu. Tamci mogą nam odebrać długi żywot, ale nie odbiorą nam drogocennego czasu spędzonego razem. Jego zarost to znak, że rozpoczęła się przemiana. W mężczyznę lub utrapieńca. Cokolwiek się z nim stanie, będę mu towarzyszyć. - Tahir ma jutro spotkanie z doktor Lusardi - mówi Tariq. - Niech ona przebada próbkę zarostu. - Tak - potwierdza Bahiyya. Ale...
- Nie - mówi Tahir. - Co takiego?! - wykrzykują rodzice jak na komendę. - Nie - powtarza. - Nie będę się więcej spotykał z doktor Lusardi. - Nie ty o tym decydujesz - stwierdza Bahiyya. Tahir posyła jej czułe spojrzenie, jakie widziałam na holograficznych zdjęciach jego Pierwszego, i po raz pierwszy widzę - jego rodzice pewnie też superpromienny uśmiech dawnego Tahira: błysk białych zębów, czysta charyzma. - Maman, proszę. Po zabiegach doktor Lusardi mam potworne bóle głowy. Ona już nic nie może dla mnie zrobić. Nachyla się, żeby potrzeć policzkiem o policzek matki. Na zuchwałą odmowę rodzice reagują euforycznie, na ich twarzach malują się duma i zadziwienie. Ich klon nareszcie wygląda i zachowuje się jak syn! - Więc postanowione - mówi Tariq. - Tymczasowo. Skoro potrafisz wyrazić swoją wolę i odczucia, to najwidoczniej jesteś na najlepszej drodze, żeby stać się człowiekiem. Może nie potrzebujesz już dalszych zabiegów. Zresztą nie sądzę, żeby pomagały ci bardziej niż starania lekarzy w BC. - Nareszcie - mówi Bahiyya. - Jest nadzieja.
31 Rodzice Tahira obdarowali mnie czekoladą, żeby uczcić mój ostatni wieczór w ich domu. Tahir darowuje mi olimpijski basen w wersji z Fanta Sfery. - Jak byś chciała spędzić ostatnią noc? - pyta mnie po obiedzie. - Chciałabym ponurkować. Wydaje mi się, że moja Pierwsza była zawodową pływaczką. Chciałabym na chwilę znaleźć się w jej świecie, na zawodach. W wersji defekta. - Wersja defekta byłaby pewnie ulepszeniem - stwierdza Tahir. - Więcej siły i zwinności, bez typowych dla ludzi upierdliwych ambicji i rozkojarzenia. Tak więc znalazłam się na paryskiej olimpiadzie w najburzliwszym okresie Wojen Morskich. Choć kraje i narody są dziesiątkowane i zawiązują się nowe sojusze, bardziej niż kiedykolwiek potrzebna jest zwykła nadzieja, urzeczywistniana na przykład w tradycji olimpiady. Gier się nie przerywa. Moja kolej, żeby skoczyć do wody. Maszeruję po platformie z trampolinami, bawiąc się w ciepło, zimno, żeby znaleźć tę, która najbardziej mi odpowiada. Zatrzymuję się przy tej umieszczonej na wysokości pięciu metrów, ale czuję się lodowato. Zbyt bezpiecznie. Idę na wysokość siedmiu metrów. Jest lepiej, ale wciąż tylko letnio. Wreszcie staję na dziesięciometrowej skoczni i moje ciało rozpala ochota. To jest miejsce, z którego chciałaby skoczyć Zet. Wyznaczyłaby sobie najwyżej zawieszoną poprzeczkę. Wchodzę po schodach, bosymi stopami dotykam stopni; twarde mokre płyty budzą we mnie znajome odczucia, pokrzepienie i chęć sprostania wyzwaniu. I choć jeszcze nie zanurzyłam się w wodzie, czuję, że wstępuje we mnie duch Zet, po raz pierwszy nawiązując ze mną tak silną łączność nad powierzchnią wody. „Zrób to dla mnie - prosi. - Bo ja nie mogę”. Docieram do najwyższej deski, wchodzę na nią. Z wysokości dziesięciu
metrów widzę cały basen, trybuny i panoramę miasta. Wieża Eiffla króluje nad legendarną metropolią, a pomarańczoworóżowe słońce roztacza na niebie łagodną poświatę. Kieruję wzrok na trybuny i widzę kibiców ze wszystkich zakątków świata. Choć różni ich wzrost i kolor skóry, wszyscy mają oczy w kolorze
fuksji.
To
moja
brać.
Wzrokiem
wyławiam
z tłumu
najdostojniejszego widza, siedzi w pierwszym rzędzie, nad samym środkiem basenu. Ma piwne oczy, włosy w połowie długości splecione w warkoczyki, wpatruje się we mnie z zapałem i wyczekiwaniem, może nawet z dumą. Posyła superpromienny uśmiech swojego Pierwszego, ale zaraz potem przymyka usta, chowa błyskające bielą zęby, unosi uwodzicielsko i porozumiewawczo brew, jakby mówił: „Ta twarz należy teraz do ciebie”. Pokazuje, że trzyma za mnie kciuki, a ja mam ochotę śpiewać z radości, bo ta właśnie osoba, jedyna z całego tłumu, pokłada we mnie wiarę. Odpowiadam mu, wznosząc kciuki do góry. Staję na krawędzi trampoliny. Muszę
teraz
zapomnieć
o
Tahirze,
siedzącym
na
trybunach,
i skoncentrować całą energię. Tutaj na górze, mając u stóp miasto, ale również punkt, do którego ciążyła całą swoją duszą - basen - pozwalam, aby przetoczyła się przeze mnie fala pustki, przysłaniając trybuny i rozpościerającą się wokół metropolię. To moment, w którym jej skupienie bierze górę, blokuje wszystko poza myślą o nadchodzącym skoku. Do tej pustki dostraja się znajoma twarz, należąca do surfera o turkusowych oczach i szerokiej piersi. Nagle staje się dla mnie jasne, jak skończyła się pływacka kariera Zet. Dla niej nade wszystko ważniejszy był on. „Odejdź”, próbuję go zmusić siłą woli. Jest posłuszny. Zgodnie z moim życzeniem umysł powraca do pustki. Nie pozwolę, żeby cokolwiek mnie rozpraszało. To będzie mój skok. Zrobię to dla Zet i zrobię to lepiej niż ona. Przywołam drzemiącą we mnie moc defekta. Stojąc na krawędzi trampoliny, układam dłonie na podłożu i skupiam się na
nogach,
żeby
mieć
dobre
wybicie.
Nie
dopuszczam
myśli
o
niebezpieczeństwie, jakim jest zawieszenie ciała do góry nogami dziesięć metrów nad ziemią, podtrzymywanego tylko siłą woli; skupiam umysł na mechanice czekającego mnie zadania. Przez przepisowe pięć sekund utrzymuję ciało na rękach, głową w dół, wizualizując skok poprzedzony dwoma saltami. „Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden”. Odpycham się rękami, robię jeden przewrót, drugi, potem przyciągam głowę do klatki piersiowej, prostuję palce u stóp i wbijam się w wodę z cichutkim chlupotem. Bezbłędnie. Pod wodą czuję przypływ euforii i dumy. Zrobiłam to dla niej, ale także dla siebie. Nie jestem sama na dnie basenu. Ale tym razem zjawa ukochanego Zet wygląda inaczej. Blond włosy splecione są w przylegające do skóry warkoczyki, a oczy mają kolor piwa. Jego twarz przekształca się w tę, której pragnę. Nie słyszę, aby swym chropawym głosem mówił to, co zawsze: „Wiesz, że należę do ciebie, Zet”. Zamiast tego dochodzi mnie głos Tahira, który pyta: „Jakim prawem komuś się może wydawać, że jesteś jego własnością?”.
Teraz kolej, żeby Tahir wybrał naszą ostatnią grę w FantaSferze. Z Paryża przenosimy się do Biome City. - Poduszkopterem nad BC - mówi. - Skoro nie możemy zafundować sobie prawdziwego lotu bez nadzoru człowieka, będziemy sobie sami latać tutaj. Z Tahirem za sterami wznosimy się niewysoko ponad Dzielnicę Miodową BC. Ściany, sufit i podłoga pojazdu zrobione są z przejrzystego szkła odsłaniającego widok na bezkresne nocne niebo, rozświetlone tysiącami gwiazd migoczących nad samolotem, i na to, co poniżej: domy mieszkalne w kształcie plastrów miodu; podpatrujemy lokatorów w oknach, gdy wykonują swoje wieczorne rytuały: przygotowują kolację, kładą dzieci spać, kochają się. Wtulam głowę w zgięcie szyi Tahira. Bierze mnie za rękę i kładzie ją sobie na kolanie. Przykrywa ją swoją dłonią. Nachyla się, żeby pocałować mnie
w policzek.
Owocem
naszego
pocałunku
jest
zderzenie
z miodowym
apartamentowcem; poznajemy kolejną zaletę wirtualnego lotu pilotowanego przez niedoświadczonego klona: nie ma żadnych strat. Poduszkopter po prostu odbija się od budynku, jakby ten był z gumy. Nie przeszkodziliśmy mieszkańcom, a pilot może ustawić autonawigację, żeby razem z pasażerką na powrót oddać się pieszczotom. Nasze pocałunki są powolne, drobiazgowe i domagają się kontynuacji najpierw w postaci dotyku dłoni, a potem kontaktu całych ciał. Gdy nie jesteśmy już w stanie dokonywać dalszych akrobacji w pozycji siedzącej, Tahir woła: „Lądowanie na wydmach!”. Samolot osiada poza miastem, na szczycie stożkowatej wydmy. Wyskakujemy z pojazdu i przewracamy się na piasek. Tahir kładzie się na mnie i bierze moją twarz w dłonie, uważnie się mi przypatrując. Otwieram usta do kolejnego pocałunku, ale on chce coś powiedzieć. - Smutno mi - mówi. - Dlaczego? Delikatnie głaszczę jego pokryty świeżym zarostem policzek. Chciałam, żeby czuł, ale przecież nie chciałam, żeby to był smutek. Na myśl o jego cierpieniu serce mi się ściska z bólu. - Nie chcę, żebyśmy się rozstawali. Ta pani, którą nazywasz mamą, już powiedziała Bahiyyi, że chętnie rozważy ofertę kupna, ale nic nie zostanie sfinalizowane przed balem. Jestem pewien, że gra na czas, aby wydębić od rodziców większą sumę. - Nie chcę wracać - mówię. Nie wyjawiam Tahirowi, co czyha na mnie po powrocie do domu gubernatora. Sułtan, który chce mnie uczynić swoją nałożnicą. Świrnięta mama, która wcale by się nie przejęła, gdyby zrzucono mnie w przepaść. - Jest mi smutno, że odchodzisz, ale w pewnym sensie potrzebuję twojej nieobecności - mówi Tahir. - Musimy grać na zwłokę.
- Jak to? - Gdy jesteś cały czas obok, nie mogę ci się oprzeć. A potrzebuję skupienia, żeby opracować plan. Rozumiem ten wymóg koncentracji. Tylko dzięki niej udało mi się wykonać perfekcyjny skok z dziesięciu metrów na olimpiadzie w FantaSferze. Bo odcięłam się od wszystkich i wszystkiego. - Jaki plan? Patrzę w jego piwne oczy, które jeszcze niedawno wydawały się łagodne i rozmarzone. Teraz rozjarzone są determinacją i gniewem. - W końcu załapałem. Jesteśmy istotami pośledniejszego gatunku, no dobra. Ale nasze uczucia powinny być tak samo ważne. Kto wie, ile czasu nam zostało, zanim staniemy się utrapieńcami. Musimy przed dezaktywacją doświadczyć tego wszystkiego, na co oni nigdy nam nie pozwolą. - Może uda nam się przeżyć etap utrapieńców. Może sami znajdziemy lekarstwo. - Może. Ale naszą jedyną szansą na przeżycie jest ucieczka. Próbuję opracować plan takiej ucieczki. - Ucieczka? A twoi rodzice? Przecież tak bardzo cię kochają. - Wiem. Dotarło to do mnie. Nie cieszy mnie myśl, że moja ucieczka przysporzy im zgryzot. Ale jest to coś, co muszę zrobić dla siebie. Bez tego nigdy nie odnajdę własnego „ja”. Chcę dzielić to nowe życie z tobą. Jesteś teraz częścią mnie. Nie mogę cię stracić. Zgadzasz się? Tyle razy wypowiadałam to słowo, żeby sprawić przyjemność ludziom. Teraz wreszcie wypowiem je dla siebie. I dla Tahira. I dla wszystkich, którzy są do nas podobni. - Tak! - Musisz zdobyć dla nas więcej raksji. - Tak jest! A ty musisz mi powiedzieć, jak uciekniemy. - Odlecimy. Gdy cię nie będzie, cały czas poświęcę na naukę sterowania
prawdziwym poduszkopterem. Potem ukradnę samolot rodziców i zabiorę nas stąd. - Dokąd? - Nie wiem. Czy to ważne? Nie. Lećmy dokądkolwiek. Byle razem. - Czytałem o tym w jednej z książek należących do pierwszego Tahira. Francuzi nazywają to la petite mort - mówi Tahir, głaszcząc mnie po włosach. Obudziliśmy się o świcie, leżąc spleceni na piaskowym łożu wydmy. Zaparkowany w oddali poduszkopter czeka, żeby zawieźć nas z powrotem do rzeczywistości. - Ta chwila wolności przeżywana z ukochaną osobą jest, jak mówią, „małą śmiercią”. - Śmiercią megamega - szepczę. Określenie Greer nie wydaje mi się teraz tak absurdalne jak wcześniej. Ten moment ostatecznego wyzwolenia i poddania, gdy ciałem wstrząsają fale rozkoszy... Wiem, co to jest. Megameganieziemskie przeżycie. Dziękuję ci, raksjo. - Wolałbym umrzeć, niż nie móc żyć z tobą na wolności. - Ja też. Oto do naszego paktu uciekinierów dołączyliśmy gotowość na śmierć. I obietnicę aktu. W wodach Io i w FantaSferze wyznaliśmy sobie miłość. Oboje przeżyliśmy la petite mort. Ale technicznie rzecz biorąc, nie dopełniliśmy jeszcze całego aktu, tego zbliżenia dwojga istot, na które ludzie mają całe mnóstwo określeń: seks, coitus, to, megamega, kochanie się. Tahir i ja postanowiliśmy się uratować. Przeżyjemy to razem naprawdę i do końca dopiero wtedy, gdy będziemy wolni.
32 Po powrocie do domu gubernatora jestem wypisz wymaluj drugą Astrid, dziewczyną, którą zastępuję - też wcale nie tęskniłam za Brattonami. Zresztą wygląda na to, że nikt specjalnie nie odczuł mojej nieobecności. Wszyscy są w ferworze przygotowań do balu. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby pracownicy o oczach w kolorze fuksji mieli tyle zajęć i tyrali w takim pośpiechu jak teraz. Od razu skrywam się w sanktuarium mojego pokoju, który przecież nie należy do mnie. Jest przedłużeniem pokoju Astrid. Poczekam tu do czasu, aż wezwie mnie mama. Posiedzę tylko chwilę, powtarzam sobie. Mogę udawać, że ten pokój to moja prywatna FantaSfera, w której jestem z Tahirem. Ale nie jest mi dane nacieszyć się prywatnością. Do sypialni wpada Ivan, spocony i blady. Zamyka za sobą drzwi. - Zgadnij, co się stało! Wzruszam ramionami. Ci ludzie i ta ich zgadujzgadula zaczynają grać mi na nerwach. - Akwin przeczesał wyspę w poszukiwaniu raksji, którą brały defekty, i znalazł skrytkę z dużą ilością towaru na budowie w Przystani. - O w mordę jeża! - mówię. Ale nie jest mi do śmiechu. Maskotka Brattonów, zdruzgotana rozłąką z własnym betatowarzyszem; mam ochotę rzucić się na łóżko i ryczeć w szale niczym dwulatek. - Tata schował raksję w domowym sejfie. Znam kod! Jest jej tak dużo, że mogę podebrać odrobinę i nikt nie zauważy. Gdy cię nie było, trochę eksperymentowałem. Iwan napina wypukły biceps, który wygląda na dwa razy większy niż po naszym ostatnim wspólnym treningu. „O w mordę jeża! O w mordę trzech jeży! Zdobędę szyfr i raksję, mój
miły, przyniosę ci!”. - Przypominasz mocarza, braciszku - słodzę. Wygląda nawet zbyt potężnie. Podejrzewam, że nie wystarcza mu już „odrobina” raksji. Jak sobie poradzi w koszarach? - No nie? - odpowiada. - Chyba powinienem osobiście podziękować klonowi, którego oskarżają o gromadzenie raksji. Mówią, że przewodził całej tej aferze z Rebelią. Dużo przegapiłaś, gdy cię nie było. A więc jest przywódca? Jak nawiązać kontakt z tym klonem? Kolejne nierealne życzenie. Ivan dorzuca: - Na szczęście złapali tego gościa. Twierdzą, że był wściekłym defektem, który planował skonstruowanie większej liczby bomb. Kalkuluję
w myślach
następująco:
jestem
klonem
bez
konsoli
przekaźnikowej, za pomocą której mogłabym się skomunikować z podobnymi do mnie istotami. Mam tylko dostęp do danych zapisanych w moim chipie, z których część okazuje się sfałszowana, a reszta to banały. Mam też urządzenie lokalizujące, które w każdej chwili informuje ludzi, gdzie przebywam. Wiedzę mogę zdobywać wyłącznie poprzez doświadczenie, a nie dzięki wewnętrznemu programowi. Nie mam prywatności ani władzy. Realistycznie rzecz ujmując, nie mamy z Tahirem szans na opracowanie planu ucieczki. Będzie nam potrzebne wsparcie, nasze możliwości nie wystarczą. Musimy odszukać tego rzekomego przywódcę Rebelii. - A więc klona oddano w ręce doktor Lusardi? Moglibyśmy z Tahirem przypuścić szturm na kompleks badawczy Lusardi i uwolnić defekty! Czy to nie piękny pomysł? - Coś ty. Został od razu zdezaktywowany. Jednak fatalny. - Jak się nazywał ten klon? - pytam, choć znam już odpowiedź. - Nie wiem. Mike czy jakoś. Był regulatorem tlenu. Chodzą pogłoski, że planował zniszczenie tutejszej atmosfery.
Zapewne chodzi o Miguela, kochanka Xanthe. Przynajmniej teraz ich serca będą mogły się połączyć w życiu pozagrobowym, o ile takie istnieje. I o ile ludzie nie zdążyli już go sknocić. Gdyby Ivan wiedział, że jestem defektem, niechybnie cofnąłby się o kilka kroków, bo nagle zapałałam żądzą odwetu za przewinienia jego braci. Ale on ma wszystko w nosie. Wyciąga z kieszeni torebkę z pigułkami i mówi: - Schowałem tu odrobinę raksji, którą zwędziłem z sejfu, ale atmosfera jest za gorąca, żebym mógł trzymać ją u siebie. Nie sądzę, żeby chcieli przeszukiwać mój pokój, ale nie mogę ryzykować, zwłaszcza teraz, gdy zbliża się mój wyjazd do Bazy. Jeszcze tylko kilka dni, niunia! Pot spływa mu po twarzy strużkami; chłopak oddycha ciężko, z dużym trudem. Wszystko wskazuje na to, że jest uzależniony. - Dobrze się czujesz, braciszku? - pytam. „Nie przeszkadza ci, że wrze we mnie gniew i szuka ujścia? Bo jak dla mnie taka perspektywa to okej, nawet jeśli w ten sposób wyjdzie na jaw, że jestem defektem”. - Mam tylko lekki dygot. - Wkłada torebkę z raksją do mojej bieliźniarki. - Przechowaj to dla mnie, debeściaro, dobrze? Zaryzykuję. Razem z Tahirem zrobimy niebawem dobry użytek z tego towaru. Złe wiadomości, które przyniósł mi Iwan, mają jednak jasną stronę. - Oczywiście, braciszku. - Jak było u Fortescue? - pyta. - Pięknie i bezproblemowo, wiadomo - odpowiadam. „Ostudź się, mój gniewie. Jeszcze nie czas, żebym dała wyraz swoim uczuciom. Nie mam pojęcia, co zrobić”. - Wydaje ci się, że jesteś od nas lepsza, bo byłaś w gościnie u tych ludzi? Chłopak chyba raczy żartować. - Nie byłam tam w gościnie. Pracowałam jako towarzyszka.
- Może za bardzo się przyłożyłaś do swojej pracy. Słyszałem, że chcą cię odkupić. - Nadal będziemy mogli razem trenować, gdy wrócisz do domu z koszar. Niezadowolony, mruży gniewnie oczy, jakbym zrobiła coś złego. A przecież wykonywałam tylko swoją pracę najlepiej, jak umiałam. - My pierwsi ciebie mieliśmy - syczy Ivan i wychodzi z pokoju. Zostawszy sama, rozglądam się po sterylnych ścianach, patrzę przez okno na ścieżkę, która prowadzi na klif, gdzie zabito moją przyjaciółkę Xanthe. Nie umiem udawać, że ten pokój jest FantaSferą. Jest więzieniem. Idę do pokoju Astrid i siadam przy toaletce. Patrzę na swoje odbicie w lustrze, na oczy w kolorze fuksji, wydatne kości policzkowe, nieskazitelną brzoskwiniową cerę - wszystko to stworzono dla mnie, ale czy naprawdę to jest moje? Jestem tylko repliką innego istnienia. Jak inaczej mogę potwierdzić własną tożsamość, jeśli nie ogłoszę ludziom, że jestem defektem? „Bardzo proszę, poddajcie mnie torturom, a potem dezaktywujcie”. „Jesteśmy istotami pośledniejszego gatunku. Ale nasze uczucia powinny być tak samo ważne”. Przywołuję słowa Tahira, pociągając za kosmyk moich blond włosów spływających poniżej ramion. Nakręcam go na palec wskazujący. Włosy, które mama tak lubi zaplatać. Włosy, których zaplatania nie znoszę. N i e n a w i d z ę. Mama sądzi, że te włosy są jej własnością. Ivan sądzi, że cała jestem jego własnością. Oni nie tylko myślą, że mnie posiadają. Oni naprawdę mnie posiadają. To stan faktyczny. Ale to się zmieni. Ja to zmienię. Będę sobą. Wysuwam szufladę toaletki i sięgam po nożyczki. Trzymam kosmyk w dwóch palcach, z przodu twarzy, i ucinam go. Będę miała grzywkę, to mój
wybór. Ciach. Ciach. Spoglądam w lustro na poszarpane kosmyki nad brwiami. To nie wystarczy. Chcę pozbyć się większej ilości włosów. Sięgam do tyłu i zaczynam, ale nie tnę zwyczajnie, prosto. Wprowadzam nożyczki w szalony taniec, atakuję nimi na oślep. Rachciach. Nie ma. Z każdym jasnym pasmem spadającym na podłogę smakuję kolejny łyk wolności. Będę sobą, czy to się im podoba, czy nie.
Mama wezwała mnie do swojego gabinetu. Gdy staję w drzwiach, ma głowę pochyloną, przegląda listę gości. Nie podnosząc wzroku, mówi: - A więc, kochanie, zrobiłaś furorę u Fortescue. - Tak, mamo - odpowiadam. - Wielka szkoda, naprawdę. Teraz nie będę miała wyboru, muszę cię im sprzedać. Wyrobiłaś mi dobrą opinię, ale bardzo dużym kosztem. Nie byłam przygotowana na to, że stracę cię na zawsze. Gubernator nie chce nawet słyszeć, bym odmówiła ich prośbie. - Oczywiście. Hurra! Gdy w końcu podnosi wzrok znad biurka, oczy wyłażą jej na wierzch, a szczęka opada. Wskazuje mnie palcem. - Mówiłam ci, żebyś kazała Bahiyyi porozumieć się ze mną, zanim zmieni coś w twoim wyglądzie. Wstaje, podchodzi do mnie i przebiera palcami po moich świeżo obciętych włosach. Jeszcze nie uciekłam z tego domu, ale uwolniłam się od włosów, które mama uważała za wielki skarb. Moja nowa krótka fryzura jest dzika i rozczochrana, wyglądam jak chochoł, a nie jak nudny, wymuskany klon z Dominium. - Rany boskie. Bahiyya nie ma gustu za grosz. Czy to jakaś nowa moda
z BC? - Nie mam pojęcia - odpowiadam. Wiem, że mama nie poskarży się na moją fryzurę osobie tak wpływowej jak Bahiyya; być może na dobre już zamieszkam w rezydencji Fortescue, gdy w końcu się zorientuje, że te włosy to moja robota. Ciężko wzdycha: - Ta nowa fryzura nie będzie pasować do twojej kreacji balowej, ale nic na to teraz nie poradzimy. - Mojej kreacji balowej? Czy będę obsługiwać przyjęcie? - Być może nie będę miała wyboru i będę musiała cię sprzedać Bahiyyi. Skoro jesteś tak wyjątkowa, że sami Fortescue złożyli ofertę kupna, dobrze, niech będzie, ale przekonałam gubernatora, żeby w zamian za to pozwolił ci towarzyszyć mi na balu. Oczywiście nie będziesz tam w charakterze gościa, ale nie będziesz też służącą. W pewnym sensie będziesz tam wystawiona na pokaz. Jak na wystawie. Żeby wszyscy się dowiedzieli, że ja pierwsza cię przygarnęłam. Że najpierw należałaś do mnie.
33 Jestem pierwszą betą, którą zaproszono na bal. Nie będę ani gościem, ani służącą. Będę czymś w rodzaju artystycznego performance’u: będę siedzieć na białej huśtawce zawieszonej wysoko, oglądać uroczystość
z góry,
dostarczając
gościom
„podsufitowych
wrażeń
estetycznych”. Na doroczną galę organizowaną w sali balowej Przystani przybyły wszystkie rodziny zamieszkujące wyspę. Zjawili się najbardziej wpływowi ludzie na świecie. W charakterze osób towarzyszących przyprowadzili swoje maskotki:
celebrytów,
polityków,
światowej
sławy
sportowców,
uszczęśliwionych, że udało się im wyrwać te cenne zaproszenia, dzięki którym spędzą choć jedną noc na Dominium. Dostrzegam w tłumie koleżanki mamy od gry w madżonga, przyjaciół Ivana, rodzinę Fortescue i wiele innych osób z plansz lekcyjnych Tahira, na przykład króla Zakatu i słynnego piłkarza Sfinksa. Dla najbogatszych i najpotężniejszych ludzi świata to przyjęcie jest niemałym wydarzeniem, a miejsce, w którym się odbywa, dorównuje mu splendorem. Wielka sala balowa w Przystani imituje Salę Lustrzaną z pałacu wersalskiego w dawnej Francji. Jest, naturalnie, unowocześniona; dodano akcenty stylu charakterystycznego dla Dominium. To jedno wielkie widowisko, od podłogi po sufit. Jak jej pierwowzór, ma siedemnaście wielkich łukowych okien
rozdzielonych
marmurowymi
pilastrami
zdobionymi
złoconymi
płaskorzeźbami. Łuki okien wyłożone są trzysta pięćdziesięcioma siedmioma lusterkami, które odbijają przepyszny krajobraz roztaczający się na zewnątrz, usiany koralowymi woskowymi różami, dając iście hipnotyzujący efekt. Z sufitu zwisa siedemnaście rozłożystych żyrandoli z kryształu i dwadzieścia sześć z czystego srebra - roztaczają blask tysiąca umieszczonych w nich świec. Na podłodze widnieje charakterystyczny wzór Parquet de Nouvelle Versailles,
spotykany w wielu domach na Dominium: duże kwadraty bambusowego parkietu ułożone na skos, poprzeplatane kwadratami oznakowanymi typową dla Dominium lilijką. Podczas gdy wersalską Salę Lustrzaną ozdobiono malowidłami przedstawiającymi zwycięstwa Ludwika XIV i symbolikę Francji, freski na ścianach i suficie sali w Przystani ukazują wyspę w całej jej krasie: falujący fioletowy ocean, majaczące ponad nim klify, górujący nad wszystkim wulkaniczny szczyt i dżungla, domy podobne do rezydencji Fortescue, wapienie w stylu pueblo i te podobne do domu gubernatora, ujęcie z lotu ptaka całej wyspy i pierścienia Io, który odseparowuje ją od reszty świata, wschód słońca w Przystani, portrety pięknych twarzy z wytatuowanymi lilijkami na skroniach. W rogu sali wzniesiono platformę, na której wystąpi sztandarowy zespół muzyczny Dominium: OSK, czyli Orkiestra Symfoniczna Klonów. W jej skład wchodzą męskie klony ze wszystkich kast, od zaszczepionych bambusem po zaszczepione ostrokrzewem, od pracowników fizycznych po instruktorów tenisa w czarnobiałych smokingach. Ze swoimi doskonale wysportowanymi ciałami i harmonijnymi twarzami tworzą prawdopodobnie najpiękniejszą orkiestrę świata. Są tu sami znawcy muzyki. - Bezbłędna tonacja - ocenia mama wykonanie utworu Mozarta, wachlując pawimi piórami swoją obojętną twarz. - Za grosz emocji. Stoi pod moją huśtawką, w rogu pokoju naprzeciw OSK, na czele korowodu nowo przybyłych gości witających się z gubernatorem i jego rodziną. Motywem przewodnim tegorocznej gali jest mitologia grecka. Mama przebrała się za Herę, patronkę kobiet i małżeństwa, zazdrosną i mściwą żonę Zeusa, powożącą rydwanem zaprzęgniętym w pawie. Gubernator to naturalnie sam Zeus, a Liesel ma na sobie barwną suknię symbolizującą Iris, boginię tęczy i posłankę bogów. Ivan, ponieważ lada moment wstąpi do wojska, nosi oficjalny wojskowy mundur, a na ramieniu siedzi mu sklonowany czarny sęp - symbol Aresa, bóstwa wojny. To właśnie jemu poświęcone były sępy, ptaki żywiące się
trupami z pól bitewnych. Nie wszystkie rodziny przebrały się za greckie bóstwa. Gala ma zwiastować pokój i powodzenie, ale straty poniesione w niedawnych Wojnach Morskich nie poszły w niepamięć. Rodziny wciąż pogrążone w żałobie na oficjalne okazje wkładają tradycyjne czarne stroje. Jedną z takich rodzin są Fortescue, którzy zdecydowali się zabrać Tahira ze sobą. Przez cały tydzień mojego pobytu w ich rezydencji debatowali nad tym, czy syn jest gotowy do powrotu do socjety. Wygląda na to, że edukacja za pomocą plansz i towarzystwo drugiej bety bardzo pomogły mu w przygotowaniach. Zamiast zmierzwionej czupryny ma teraz włosy splecione w osiem równych, przylegających do skóry warkoczyków. Tahir i Tariq ubrali się w czarne jedwabne garnitury uszyte na miarę, proste i eleganckie; Bahiyya, która być może straciła więcej bliskich niż ktokolwiek inny na tej sali, ma na sobie kreację podkreślającą jej królewską postawę. Zamiast sukni włożyła wytworne, dopasowane spodnie z czarnego jedwabiu, podobne do tych, jakie noszą jej dwaj mężczyźni, oraz czarny żakiet, sznurowany z przodu, wykończony krepą, ozdobnym haftem i koronkami, wykonany z fragmentów sukni żałobnej królowej Wiktorii, którą Tariq kupił dla Bahiyyi od Królewskiego Zbioru Strojów Muzealnych. Długie białe włosy opadają do talii i poprzeplatane są sznurkami z nanizanymi iskrzącymi się małymi klejnotami: szafirami, diamentami, rubinami i szmaragdami, olśniewająco kontrastującymi z czernią skromnego, lecz jakże eleganckiego stroju, który odsłania tylko konieczne minimum. Nie można tego ostatniego powiedzieć o mojej kreacji. Mama uznała, że moja anielska uroda najlepiej pasuje do Artemidy, greckiej bogini, opiekunki młodych dziewcząt, a konkretniej dziewic. Wybrała dla mnie krótki biały strój stylizowany na odzienie łowczyni. Sukienka odsłania niemal wszystko. Choć sięga prawie do kolan, a w talii przepasana jest paskiem ze złotego warkocza, to góra w kształcie litery „V” ledwo zakrywa piersi, a wcięcie dekoltu sięga aż do
pępka. Moje świeżo obcięte włosy są zbyt krótkie, żeby dało się je upiąć w kok, jak planowała mama, więc umocowała w nich wianuszek kwiatków z białych pereł, a jasne kosmyki ułożyła dookoła mojej twarzy. Dolną część oczu mam obrysowaną miedzianą kredką, powieki pociągnięte fioletowym cieniem. Brwi są podkreślone jasnobrązową kredką, a rzęsy poprzetykane sztucznymi kępkami. Do tego usta w różowofioletowym odcieniu. Jestem zbyt kosztownym nabytkiem, który w dodatku niedługo będzie trzeba odsprzedać samym Fortescue, żeby mama nie zaprezentowała mnie na tegorocznym balu. Cała wyspa powinna się dowiedzieć, czego zazdroszczą Fortescue. Teraz, gdy siedzę wyeksponowana na huśtawce, wystawiona na powszechny widok, każdy zapragnie mieć własną betę, a tę całą modę zapoczątkowała właśnie mama. A przynajmniej tak jej się wydaje. Pierwsi goście tego wieczoru wystawili mi pozytywne recenzje, co ją ucieszyło. Podziwiają mnie i komentują mój wygląd: „Przepiękna”, „Najlepsza beta, jaką widziałam!”. Fiu, fiu. Achy i ochy. Bujam się tylko nad ich głowami. Nie uczestniczę w przyjęciu ani go nie obsługuję. Przyglądam się Tahirowi, który stoi pośrodku sali i rozmawia z królem Zakatu. Z powodu muzyki nie mogę dosłyszeć, o czym dyskutują, ale po gestykulacji Tahira widzę, że odnosi się do króla jak do osoby znajomej, odrzuca głowę do tyłu, śmiejąc się z czegoś, co powiedział jego rozmówca, a wszystko
to
cieszy
Bahiyyę
i Tariqa,
którzy
znów
wymieniają
porozumiewawcze spojrzenia, tym razem pełne aprobaty. Właściwie moje życie na tej wyspie sprowadza się do nieustannej obserwacji. Ale zawarłam pakt z Tahirem. Wkrótce weźmiemy inicjatywę w swoje ręce. Już niedługo zawalczymy o wolność. Wytrzymam do tego czasu, powtarzam sobie. Poczekaj jeszcze chwilę, Elizjo. Z trudem powstrzymuję ochotę, żeby zeskoczyć z huśtawki, złapać Tahira i uciec z nim jak najdalej. Choćby teraz. Chciałabym, żeby podniósł na mnie wzrok, żeby w ten sposób potwierdził naszą umowę, przyznał się do mnie,
żebym poczuła się pewniej w trakcie tego swojego bezsensownego cyrkowego występu. Może się wstydzi? Albo jest zagniewany?
Demencja czuje muzykę w sercu nawet wtedy, gdy dokoła panuje cisza. Nie może przestać tańczyć. Sama, pośrodku sali, wygina ręce jak nimfa, kręci nagim brzuchem i miednicą na wszystkie strony. Taniec Demencji godny jest uwagi nie tylko ze względu na heroizm - samotna na parkiecie, bez akompaniamentu muzyki - ale również z powodu kostiumu, który nie nadąża za akrobatycznymi ruchami. Tego wieczoru Demencja przebrała się za Afrodytę, boginię miłości zrodzoną z morskiej piany. By się do niej upodobnić, przygotowała kreację bez jednego skrawka tkaniny. Włożyła (o ile można to tak określić) stwardniały chemiczny roztwór, który ma przypominać pianę morską, rozpryskany w kilku miejscach na intymnych częściach jej ciała. Afrodyta w wydaniu Demencji stworzona jest z krwi, piany, kości i nagości. Różowawa biel morskiej piany pięknie współgra z jej oliwkową skórą. Greer, która stoi z Ivanem i Farzadem wprost pode mną, mówi pod nosem: - Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden i oto są, w samą porę. Rodzice Demencji, państwo CortezOlivier, potentaci żeglugi handlowej, którzy zbili fortunę na produkcji tankowców zdolnych oprzeć się nowej potędze oceanu, właśnie wchodzą do sali. Są spóźnieni, ale właściwie przybyli w samą porę, żeby zobaczyć bezwstydne widowisko urządzone publicznie przez ich córkę. - Sądząc po minach, mamcia i papcio nie sprawdzili przed wyjściem, jaką kreację balową wyszykowała sobie córcia - mówi Greer. - Demetra! - woła pani CortezOlivier. - Przyjdź tu w tej chwili! To jest absolutnie nie na miejscu!
Ojciec Demencji, zamiast wrzasków, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Zbliża się do stojącego nieopodal klona ochroniarza, który łypie na Demencję lubieżnym wzrokiem, zdejmuje z niego marynarkę, narzuca ją na prawie nagą dziewczynę, otacza ją ramieniem i mimo krzyków i wierzgań wyprowadza z sali. A więc etykieta panująca na Dominium przewiduje jednak jakieś pozory przyzwoitości. - Demencja znowu odstawiła numer - kwituje Ivan. - Gdy wyjedziesz do koszar, jej chyba będzie ci brakować najbardziej mówi Greer prowokacyjnie. Tego wieczoru jest przebrana za Selene, boginię księżyca, którą często przedstawiano w rydwanie zaprzęgniętym w parę smoków. Ma na sobie białą szatę, na falujących rudych włosach półksiężyc i trzyma szpon wyrzeźbiony w kształcie smoka. - Dzięki niej przynajmniej dzieje się coś ciekawego na tej najnudniejszej wyspie pod słońcem - dodaje Greer. - Najbardziej będzie mi brakowało Elizji - mówi Ivan akurat w chwili, gdy bujam się bezpośrednio nad jego głową. - Ona i tak nie jest już twoja. Farzad zadziera głowę i patrzy na mnie z nieskrywaną pogardą. - Cholercia! - mówi Greer, zmieniając nagle temat. - Demencja będzie niepocieszona, że tego nie widzi. - Czego? - pyta Farzad. - Mojego cudnego akwina! Greer wzdycha na widok nowo przybyłego gościa. - Kogo? - pyta znowu Farzad. Widzę kilku wojskowych z jednostki na Kontynencie, w galowych mundurach; zatrzymują się, żeby zamienić kilka słów z gubernatorem i ojcem Greer.
- To ten facet w środku - mówi Greer. - Ten bardzo wysoki. To właśnie akwin. To musi być pożegnalne „hurra”, bo jego pobyt na Dominium dobiega końca. Będę opłakiwać jego wyjazd z wyspy. Próbuję zidentyfikować akwina, człowieka, który - jak mówiła Xanthe przybył na Dominium rzekomo po to, żeby bronić praw klonów, ale tak naprawdę stanowi dla nas zagrożenie. To przez niego odesłano Becky do doktor Lusardi „na badania”. To przez niego rozeszły się plotki o Rebelii... i strącono Xanthe z urwiska. To przez niego zdezaktywowano jej kochanka. Zanim jednak wytropię akwina, zatrzymuję wzrok na Tahirze i patrzę przez dłuższą chwilę. Chcę tylko mieć jego obraz przed oczami, gdy w oddali rozmawia ze Sfinksem, który figlarnie (lub nie) szturcha go, próbując wymóc jakąś reakcję. Nie wiem, o czym mówią, ale Sfinks odpowiada okrzykiem: - Jesteś ściemniaczem, Tahirze Fortescue! W końcu interweniuje król Zakatu, próbuje uspokoić sportowca. Tariq i Bahiyya mają zaniepokojone miny, szybko wyprowadzają Tahira z sali balowej. Znikają mi z pola widzenia. Powinnam być przy nim, powinnam mu pomóc. Farzad rusza za państwem Fortescue, zostawiając bezczynną Greer tuż pode mną. - Przyjdź do mnie, akwinie - mruczy seksownie, jakby ćwiczyła swój najbardziej uwodzicielski podryw. Spogląda w górę. - Brzmiało głupawo, no nie? Pomóż mi wymyślić coś lepszego. - Pokaż mi, który to, a spróbuję wyszukać w bazie coś odpowiedniejszego - mówię. - Wysoki blondyn na środku sali - odpowiada Greer. - W stadzie tych wzdychających podstarzałych bab. Obecność Tahira już mnie nie rozprasza, więc szybko lokalizuję akwina. Nie udaje mi się wyraźnie dostrzec jego twarzy, ale widzę, że ma włosy obcięte
na jeżyka i smagłą karnację. Gdy wreszcie odrywa wzrok od swoich adoratorek, nasze spojrzenia spotykają się na ułamek sekundy. Jego oczy są takie turkusowe. Patrzy... jakby mnie nie rozpoznawał. Mam wrażenie, że sam środek mojego jestestwa przeszywa błyskawica; to ten sam prąd, który czułam pod wodą. To on. Akwin był mężczyzną mojej Pierwszej, kochankiem, który dał jej swoje serce.
34
Podchodzi gubernator. - Elizjo, zejdź natychmiast. Weź mamę do apartamentu, by odpoczęła. Za dużo wypiła. - Oczywiście, panie gubernatorze - odpowiadam i schodzę po drabince, którą służący przytroczyli do huśtawki. Odwracam się, żeby jeszcze raz spojrzeć na akwina, dopóki znajduję się wysoko, ale zniknął. Może tylko mi się przyśnił? Gubernator prowadzi mnie do mamy, która głośno kłóci się z Ivanem. - Beszszelny, beszszelny chłopaku - bełkocze. - Nie będziesz mi mówił, co mam robić z moą wasnością! Gubernator odzywa się monotonnym głosem: - Czas odpocząć, kochanie. Zarezerwowałem apartament w Przystani, żebyś to odespała. - Nie, absoklutnie nie mogę przegapić drynków o wschodzie słońca. Trady... yp... cja! - Obudzimy cię na poranne drinki - zapewnia gubernator. - Plus litr kawy - dorzuca Ivan. Mama ujmuje w dłonie moją twarz. - Moja... droga... beta. Szy poożysz mnie do uszka? - Tak, mamo - odpowiadam. - Sodka, sodka dziewszyna. Bede tensknić, gdy te snoby cię za... za... zabiorą. Jest zbyt zmęczona, żeby stawiać opór. Ziewa i - być może nawet z ulgą oddaje się w moje ręce. Wyprowadzam ją z najważniejszego przyjęcia na Dominium. Kładzie się w pokoju i natychmiast zapada w sen. Przez kilka godzin nikt
nie będzie mnie szukał. Uznają, że zajmuję się mamą. To dobra okazja. Muszę go znaleźć. Jeśli on też chce się ze mną zobaczyć, jest tylko jedno miejsce, w którym będzie mnie szukał. Basen. Idę do Zatoki Nektaru. Wymykam się z Przystani i kryję za gęstym rzędem krzewów otaczających ogród. Czy jestem nielojalna wobec Tahira, próbując się spotkać z akwinem? Nie. Muszę poznać odpowiedzi na kilka pytań. Akwin może mi wyjawić sporo na temat mojej Pierwszej. Tahir jest w luksusowej sytuacji, bo wie wszystko o swoim pierwowzorze. Chcę tego samego. Zawarłam z Tahirem pakt. Nikt i nic nam nie przeszkodzi. Prędzej zginiemy razem, niż wyprzemy się naszego celu. Biegnę przez ogród, w dół, na plażę Zatoki Nektaru. Idę długim pomostem, który prowadzi do basenu pływowego. Z obu stron pomost jest oświetlony setkami świec, które rzucają łagodną poświatę na fioletowoniebieską wodę. Jak dotąd żaden z gości nie oddalił się na taką odległość od klubu. Przystań jest dość blisko, słychać cichy gwar przyjęcia, ale na tyle daleko, że świętowanie tutaj nie sięga. Zdejmuję sandały będące częścią kostiumu łowczyni, siadam na skraju wody i zanurzam nogi w basenie. Nareszcie moje ciało zaczyna się odprężać. Zawsze tak reaguje na wodę. Czekam. Zjawi się. Wiem to na pewno. Wsłuchuję się w cichy plusk wody. Staram się skupić na Tahirze i naszej nieuchronnej ucieczce, ale moje myśli krążą wokół akwina. Moja wyobraźnia postanowiła zaszaleć - dziko zaszaleć. Wyobrażam sobie akwina w basenie, mocne wymachy w stylu motylkowym. Jest nagi, jego perfekcyjne męskie ciało połyskuje, opalone i umięśnione prześlizguje się po wodzie w stylu nazwanym wprawdzie na cześć owada, ale ten jasnowłosy mężczyzna o rzeźbionym ciele ma chyżość i siłę pantery. Wizja nie jest tylko tworem mojej imaginacji, jestem pewna, że odzwierciedla rzeczywistość. Moja pierwsza widziała go kiedyś pływającego w ten sposób.
Rany... Och! Ten znajomy cudowny dreszcz przeszywa moje ciało wspomnienie tego, co przeżyłam z Tahirem. Dodatkowa petite mort. Pytanie ciśnie mi się do głowy: czy moja Pierwsza była puszczalska? Przepadnij precz, piękny akwinie. Kocham Tahira. Rozedrzyj mi ubranie, tfu, raczej zedrzyj ze mnie ubranie. Nie, wcale nie! Nie to miałam na myśli. Czy naprawdę czuję się tak rozpalona? Niemożliwe. A jednak. Zet! Odwracam głowę. Akwin. Prawdziwy, nie wyobrażony. Wiedziałam, że mnie znajdzie. W galowym mundurze wygląda prawie tak samo pięknie jak nago. Prawie. Gdy objawiał się pod wodą, jego ciemne blond włosy były dłuższe, a na twarzy malowała się serdeczność. Na żywo, w swej prawdziwej postaci, ma włosy obcięte na jeża; wygląda stylowo, ale trochę sztywno, jakby zamiast eleganckiego wojskowego munduru wolał mieć na sobie tylko kąpielówki. I obcować z wodą. Mówi głosem tak samo szorstkim i męskim jak jego podwodna zjawa. - Zet! To ty? Wydawało mi się, że widziałem cię na sali, ale zeskoczyłaś z tej idiotycznej huśtawki, nim zdążyłem się przyjrzeć. Cały czas pamiętam: ten akwin jest członkiem sekty, która nienawidzi istot takich jak ja. Księżyc świeci słabo, więc w mroku trzeba skorzystać ze świec ustawionych na molo. Przykuca, żeby z bliska przyjrzeć się mojej twarzy. - Zhara? - pyta. W jego głosie przebija dziwna łagodność. Zaskakująca. Sięga po świecę i przysuwa ją do mojej twarzy. Pozwalam mu patrzeć, jednocześnie rażę go spojrzeniem moich szklanych oczu, wymierzonym prosto w jego błękitne źrenice. Na pewno dostrzega na moich skroniach zaszczepienie i lilijkę. - Kim jest Zhara? - pytam.
Zszokowany, upuszcza świeczkę do basenu. - Zhara była twoją Pierwszą - odpowiada. Nie mam wyboru. Popycham go z całej siły i upada na plecy. - Nienawidzę cię - syczę. Nie obchodzi mnie, że natychmiast zrozumie, że jestem zwariowanym, nieuleczalnym defektem. Nienawidzę go z całego serca. Za to, że należy do sekty, która w klonach widzi aberrację natury. Za to, że to na mocy jego decyzji Becky trafiła w ręce doktor Lusardi i zdezaktywowano kochanka Xanthe. Za to, że w jego obecności czuję nieoczekiwane ciepło, mrowienie, zamęt i pełnię życia. Jak po raksji. Nienawidzę Zhary za to, że zaszczepiła mi swoje pożądanie do tego mężczyzny. - Hola! - mówi oszołomiony akwin. - Co takiego zrobiłem? Kucam naprzeciw niego, żeby mógł się przyjrzeć mojej sklonowanej twarzy. Wyciąga dłoń, aby dotknąć mojego zaszczepienia, ale odpycham jego rękę od swojej twarzy. - Spokojnie, tygrysico - warczy. - Chciałem tylko sprawdzić, czy twoje zaszczepienie jest prawdziwe. Gdy zobaczyłem cię na huśtawce, wziąłem cię za Zharę, myślałem, że to jej kolejny wygłup. Pasowało do jej niepokornego stylu... - Przerywa na chwilę. - Też potrafiła od czasu do czasu klepnąć. - Nie jestem Zharą - oświadczam. - Jestem Elizja Bratton. Jestem klonem i nienawidzę cię. Nie obchodzi mnie, do czego ta nienawiść mnie doprowadzi. - Nie powinnaś czuć do mnie nienawiści - odpowiada. - Przecież nawet mnie nie znasz... - Znowu milknie, jakby szukał właściwego słowa. „Defekcie”? -...Elizjo - kończy, jakby wahał się przed wymówieniem mojego nowego imienia. Jakby wymówienie na głos nadawało mi realność. - Znam cię dostatecznie dobrze - mówię. Wstaje, wciąż mi się przypatrując. - Spokojnie, tygrysico! Chcę się tylko wyprostować. Pozwól mi ochłonąć.
Wstaje, ale nie rzucam się na niego. Jak bym mogła? Też się podnoszę, lecz mam miękkie kolana, moje serce jest strzaskane, oddech niespokojny i przyśpieszony. Co za wysoki i nieziemsko przystojny mężczyzna. Doskonale rozumiem, dlaczego pierwsza miała bzika na jego punkcie. Sprawdzam w bazie danych, czym jest to okropne uczucie. Okazuje się, że to „omdlenie”. Zatrważające. Niepotrzebne. Protestuję. Chcę, muszę się dowiedzieć jak najwięcej o Zharze. Nie mogę zmarnować tego spotkania. Żadnych omdleń. Pytam: - Jak zginęła? - Nie wiem. Do dzisiaj w ogóle nie wiedziałem, że nie żyje. Wiedzieliśmy tylko, że zaginęła. A skąd ty się wzięłaś? - Od doktor Lusardi. Jak my wszyscy tutaj. - Nie wszyscy jesteście od doktor Lusardi. Kto ci naopowiadał takich bzdur? Doktor Lusardi robi tylko klony z ludzi, którzy zginęli w archipelagu Dominium. Komu mam wierzyć? Temu nieznajomemu czy doktor Lusardi, mojej stworzycielce? Chyba nie zdążę zadać wszystkich pytań. Zaraz zaczną nas szukać. Może on czuje to samo? - Kiedy zniknęła Zhara? Wiem, jak długo jestem na świecie i ile czasu upłynęło od jej śmierci, ale nie wiem, co się wydarzyło, co przerwało nić jej życia. Z h a r a. Istnieję, bo ona kiedyś istniała. Jest mną. - Zniknęła kilka miesięcy temu na wycieczce klasowej. Razem z innymi dzieciakami wyślizgnęła się w środku nocy do dżungli, żeby wziąć raksję. Gdy się obudzili, już jej nie było. Odtąd nikt jej nie widział. Uznano ją za zmarłą. - Była pływaczką?
Jego usta unoszą się lekko w kącikach, jakby w reakcji na miłe wspomnienie. - Tak. Skąd wiesz? Tak właśnie ją poznałem. Byliśmy w tej samej drużynie. Zhara była niesamowitą sportsmenką. Zdobyła brązowy medal na mistrzostwach świata juniorów. Na usta ciśnie mi się okropnie głupie pytanie. Nie mogę się powstrzymać: - Czy była miła? Śmieje się ciepło. - ”Miła” to nie jest słowo, które od razu przychodzi na myśl. „Piekielnica”. Tak ją nazywał ojciec. „Żywiołowa”, tak ja bym ją określił, gdybym był w dobrym nastroju. Widzę, że sporo po niej przejęłaś. „Defekt - zachęcam go w myśli. - No powiedz to wreszcie”. - Jestem sobą - stwierdzam. - Nie wątpię - mówi. - Masz jakieś imię, akwinie? - Nazywam się Alexander Blackburn. Odnoszę wrażenie, jakbym miała te dwa słowa wyryte w sercu. Nagle Alexander Blackburn robi coś niesłychanego. Wyciąga do mnie dłoń w geście powitania. Dotyka mojej ręki i pstryk!, w każdym włókienku mojego sztucznego jestestwa czuję połączenie z moją Pierwszą. - Miło cię poznać, Elizjo Bratton. - Byłeś z nią - mówię. Patrzy na mnie zaintrygowanym wzrokiem. - Skąd wiesz? Siada z powrotem na deskach i wyciąga przed siebie długie nogi. Chowa twarz w dłoniach. Wygląda, jakby... Płakał? Ten rosły, muskularny, supermęski akwin. - Wszystko w porządku? - pytam. Może to on jest popapranym defektem, nie ja?
Podnosi głowę. Nie lamentuje wniebogłosy, ale jego niebieskie oczy zaszły łzami. - Nie wiedziałem, że zginęła. Nie mogę jej nawet opłakiwać... Jej klon stoi tutaj. To chore. Tak nie powinno być. Czy mogłabym się nie poczuć dotknięta tymi słowami? - Nie masz prawa mnie oceniać - mówię. Nie pojmuję, jak to możliwe, że takie impertynenckie słowa przechodzą mi przez usta. Rozmawiając z akwinem, sama wydaję na siebie wyrok śmierci. Ale nie potrafię się powstrzymać. - Nie oceniam cię - mówi Alexander. - Nie mów o sprawach, o których nie masz pojęcia. Twoja baza danych podaje ci błędne informacje. Opłakuję Zharę. Pozwolisz mi na to? Pyta mnie o pozwolenie? Nie mam już wątpliwości. Akwinowie to defekci. Na sto procent. Szlocha cicho - w jego ustach kobiecy płacz brzmi męsko. - Zhara była przepiękną dziewczyną, ale strasznie nierozważną. Zobacz, do czego ją to doprowadziło. Jej zatracona dusza teraz zmartwychwstała, ale jak? Bez duszy. To dla mnie za dużo naraz. Wybacz mi, proszę. Jaką grę prowadzi ze mną ten przedstawiciel rasy panów, prosząc mnie o rozgrzeszenie? Chcę wiedzieć wszystko o Zharze. O jej rodzinie. Przyjaciołach. Pływaniu. Życiu wolnego człowieka. Nie mogę dłużej wypytywać akwina. Słyszymy kroki dochodzące z plaży. On natychmiast wstaje i rusza w tamtą stronę. Słychać szamotaninę. A może po prostu potrzebuje pretekstu, żeby opanować płacz? Idę za nim. Sfinks i Tahir wszczęli bójkę na plaży. - Rozpieszczony gówniarz - warczy Sfinks. Popycha Tahira.
Reakcją jest sierpowy prosto w szczękę. Czyżby Tahir wziął raksję przed balem? To jedyne wytłumaczenie. Klony są zwykle nazbyt uległe, żeby reagować na zagrożenie w sposób charakterystyczny dla człowieka. - Twoja żona poprosiła mnie do tańca - wyjaśnia Tahir. - Nie podrywałem jej. Sfinks wyprowadza cios, ale Tahir robi unik głową. Chwyta Sfinksa za gardło i przygważdża do ziemi. - Przestańcie! - krzyczy akwin. Próbuje oderwać dłonie zakleszczone na szyi Sfinksa. Tahir dostał takiej furii, że oczy ma przekrwione i szkliste, po twarzy ściekają mu strużki potu, oddycha pośpiesznie i wściekle. Nawet nie zauważa mojej obecności. Puszcza Sfinksa, ale tylko po to, żeby powalić akwina na ziemię. Sfinks wykorzystuje ten moment, skacze na Tahira, ale ten przerzuca go przez plecy. Sfinks ląduje na głazie leżącym na piasku. - Moje kolano! - wrzeszczy. Na plażę wbiegają Tariq i Bahiyya, poszukujący syna. Sfinks odniósł na tyle poważne obrażenie, że nie może wstać. Patrzy na Tahira. - Masz ślepia jak klon! - syczy. - Jesteś za silny jak na człowieka. Jesteś za silny nawet na klona. Defekt! Podchodzę do Tahira, obejmuję go i próbuję uspokoić, pocieszyć, ale mnie odpycha. - Odejdź ode mnie! - prycha. - Nie chcę cię teraz tutaj. Jest jeszcze jedno wytłumaczenie, dlaczego Tahir dostał furii. Stał się utrapieńcem.
35 Być może Sfinks już nigdy nie wróci na boisko. Wszyscy na Dominium mówią tylko o tej awanturze. Nikt nie wie, co naprawdę się wydarzyło; wiadomo tylko, że wdał się w bójkę w Zatoce Nektaru i odniósł obrażenia, po czym odleciał jeszcze tej samej nocy. Przewieziono go na Kontynent, żeby poddać natychmiastowej operacji. Zgodnie ze zwyczajem wiele rodzin zostaje na balu w Przystani przez całą noc, a o wschodzie słońca zbierają się, żeby wznieść toast; impreza kończy się późnym brunchem, gdy wszyscy świętujący dowleką się po całonocnej bibie do jadalni na patio. Taki poranek to dla nich świętość. Omawiają wówczas sukcesy i porażki dorocznej gali. Skandale. Mama kazała mi usiąść obok siebie, żebym mogła masować jej szyję i złagodzić ból spowodowany przez kaca. Gubernator jeszcze się nie obudził, ale na brunch przyszli już Ivan, Pani Bożeźle i Piękność Minionej Nocy. Przy gotowanych jajkach z kawiorem towarzystwo roztrząsa blaski i cienie wieczoru. - Wszyscy byli wprost zachwyceni twoją betą - zwraca się do mamy Piękność Minionej Nocy. - Co za genialny pomysł, żeby wyeksponować ją na huśtawce. - Biedna jesteś z tym porannym kacem, kochana - dorzuca Pani Bożeźle. - Też mi wydarzenie! - prycha Ivan. - Pytanie brzmi: co się stało Sfinksowi? - Nikt nie chce puścić pary z ust - odpowiada mama. - Nawet klony. Co znaczy, że to musi być nie lada sensacja. Gdy tylko gubernator przeprowadzi dochodzenie i pozna prawdę, od razu mi powie, a ja powiem wam. Obiecuję. Znam przyczynę, ale zachowuję milczenie. „Proszę, niech z Tahirem będzie wszystko dobrze”. Jeśli stał się utrapieńcem, potrzebuje mnie teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ale na razie muszę masować szyję mamy i udawać niewidzialną istotę.
Trzeba przyśpieszyć realizację planu ucieczki. Rodzice zabrali Tahira tak szybko, że nie zauważyli nawet mojej obecności na plaży. Myśleli tylko o tym, żeby jak najszybciej usunąć syna z miejsca bójki. Akwin odprowadził mnie do Przystani i powiedział po prostu: - Lepiej zachowaj dla siebie to, co widziałaś dziś wieczorem. Tak właśnie zrobię. Ale pod skórą czai się panika. Nie ma już czasu, żeby Tahir podszkolił się w pilotażu poduszkoptera. Po zajściu ze Sfinksem rodzice być może zdecydują, że zwrócą go doktor Lusardi do „naprawy”. To będzie jego koniec. Jest doskonały taki, jaki jest, być może najdoskonalszy. Podoba mi się utrapieniec w jego wydaniu. Temu aroganckiemu Sfinksowi zapewne się należało. Nadchodzi gubernator i siada przy stole. Piękność Minionej Nocy wita go słowami: - Wasza beta była przebojem wczorajszej nocy. Sądzę, że powinniście zażądać od Fortescue wyższej ceny. Gubernator sączy krwawą mary. - Nie będzie żadnej transakcji. Fortescue opuścili wyspę dziś wcześnie rano. Tahir miał bóle głowy, więc Tariq i Bahiyya postanowili wrócić do BC, żeby w razie czego był pod opieką lekarzy. Tak po prostu? Tahir znikł? A razem z nim moja nadzieja na wspólną wolność? Zmuszam się, żeby nadal masować mamie szyję. Mam ochotę zacisnąć na niej palce w przypływie niepohamowanej wściekłości. Tahir nie wyjechał z powodu bólu głowy. Zniknął z powodu tego, co wydarzyło się wczoraj w nocy. Tariq i Bahiyya najwidoczniej zrezygnowali z pomocy doktor Lusardi i postanowili oddać Tahira w ręce specjalistów z BC. Wzmogą wysiłki, żeby upodobnić Tahira do jego Pierwszego. Jestem pewna, że nigdy nie wróci na Dominium. Chyba że uda mu się z powodzeniem przejść przez etap utrapieńca i ostatecznie przyswoić życie i wspomnienia swojego
Pierwszego - które tak bardzo chcą w nim zakorzenić rodzice. Tahir będzie więźniem we własnym domu, dopóki nie przerobią go na upragnionego syna. Muszę znaleźć sposób, żeby się do niego dostać. Jeśli stał się utrapieńcem, najprawdopodobniej czeka mnie to samo. I jeśli szaleństwo jest moją jedyną perspektywą, cóż mam do stracenia, próbując uciec sama, żeby do niego dołączyć? Skoro Tahir nie ma możliwości zrealizowania naszego planu, ja go wyręczę. Mama delikatnie poklepuje moją dłoń masującą jej szyję. - Moja słodka beta - wzdycha. - Cieszę się, że sprzedaż nie dojdzie do skutku. Nie chciałam stracić Elizji. Pani Bożeźle zwraca się do Ivana: - Kiedy wyjeżdżasz do koszar, kochaniutki? Całe szczęście, że twoja mama będzie miała betę na pociechę, gdy ciebie zabraknie. - Za dwa dni - odpowiada chłopak. - Nie mogę się doczekać. Ivan! No jasne! Ivan wyjeżdża z wyspy. Przeszmugluje mnie na pokładzie swojego prywatnego samolotu na Kontynent. Pomoże mi. Przecież jestem jego debeściarą! Pytlują, trajkoczą. Chciałabym, żeby ludzie zamknęli jadaczki choć na moment! Ucieczka. To jedyne słowo, które krąży po moim umyśle w trakcie tej paplaniny. Ucieczka, ucieczka, ucieczka. Na początku udawałam, że jestem betamaskotką w domu gubernatora, bo nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mam inne możliwości. Wyklułam się, robiłam to, co mi kazano - nie miałam powodu się buntować, nie wiedziałam, że są dla mnie inne drogi. Teraz również udaję zabawkę - nie mam wyboru - ale tym razem główkuję. Jak się stąd wydostać. Będę znowu z Tahirem. Zamienimy się w utrapieńców i razem umrzemy. Ale dokona się to na wolności. Nie będziemy już marionetkami w rękach ludzi. Przechodzi mi przez myśl, żeby zwrócić się o pomoc do akwina,
Alexandra Blackburna. Wie, że jestem defektem, ale na razie nic nie wskazuje na to, żeby na mnie doniósł do gubernatora. Był kochankiem Zhary, ale dla mnie w zasadzie jest obcym człowiekiem. I tak już zbytnio się z nim spoufaliłam. Odszukać go i powiedzieć mu o swoim pragnieniu wolności? To za duże ryzyko, które może doprowadzić do mojej dezaktywacji. Nie, jednak nie mogę zwrócić się do akwina. Ivan! To moja jedyna szansa. Później tego samego wieczoru, po powrocie do domu gubernatora, Ivan wchodzi do mojego pokoju. Właśnie zamierzam położyć się do łóżka. Chce odebrać swoją raksję, co mnie specjalnie nie dziwi. - Chcesz wszystko czy wydzielać ci po pigułce, żebyś nie zużył za szybko? - pytam. - Daj mi trzy - mówi. - Ostatnio jest jakoś tak, że im więcej zarzucam, tym więcej potrzebuję, żeby cokolwiek poczuć. Podaję mu cztery. - Nie denerwuj się, braciszku. Jesteś przejęty początkiem przygody w koszarach? - Nie masz pojęcia jak bardzo. Tutaj nic się nie zmienia, nigdy. Zawsze jest idealnie. Nudno. Nie mogę się doczekać, żeby znaleźć się gdzieś indziej. Mieć jakiś cel. Działać. Ale będzie mi ciebie brakowało, debeściaro. Czule poklepuje mnie po ręce. Podaję mu szklankę wody i popija dwie pierwsze pigułki. - Dobranoc, beta - mówi i już chce wyjść z pokoju, gdy przywołuję go z powrotem. - Zagrałbyś w ZGrav? Muszę grać na zwłokę, żeby raksja zaczęła działać. - W dechę pomysł! Świetny sposób, żeby się zawiesić. Wychodzimy z pokoju i kierujemy się do FantaSfery.
Tym razem nie muszę dawać Ivanowi forów. Podwójna dawka szybko zadziałała; Ivan nie ma najmniejszej ochoty ścigać się ze mną o to, kto pierwszy dotrze z sufitu na podłogę. Gra zassała nas pod sam sufit i jest mu tam tak dobrze, że zostaje, unosi się w powietrzu, odbija od twardej powierzchni, nie mając najmniejszej ochoty na wędrówkę w dół. Ja też nie. Jest dokładnie tam, gdzie chcę. Na twarzy Ivana maluje się szeroki uśmiech. - Megapomysł, żeby na raksji zagrać w ZGrav. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? Czuję się jak jakiś psychodeliczny przedpotopowy astronauta. Wszystko jest do góry nogami, takie pogibane i lekkie. Wymachuje rękami i robi salta, odbijając się od ściany. Jeśli w ogóle nadejdzie właściwy moment, aby mu wyznać, że jestem defektem, to właśnie teraz. - Braciszku, zdradzić ci sekret? - No pewnie! Nie wiedziałem, że klony mają sekrety. Czad. - W czasie mojego pobytu w rezydencji Fortescue Tahir i ja zostaliśmy parą. - No i? Ty i ja też jesteśmy parą podczas treningów. Też mi sekret. - Nie, braciszku. W innym sensie. Odbija się figlarnie od ściany, ale ze zdziwienia opada mu szczęka. - Myślisz, że przeżywasz... miłość? - Podnosi ręce nad głowę, żeby z powrotem zassało go pod sufit. - Oj, chyba mam niezły odlot. Teraz albo nigdy. Wyznaję: - Nie mogę znieść rozłąki z Tahirem. Muszę dostać się do niego do BC. Mógłbyś mnie potajemnie przewieźć na Kontynent. Tahir wynagrodzi ci twoją pomoc. Możesz mi wierzyć. Przymknięte oczy poruszyły się pod powiekami. - Nie ma mowy, niunia. Może i mam megajazdę, ale potrafię jeszcze
zakumać, że to jakaś schiza. Wiesz, że będę musiał powiedzieć tacie? Rozumiesz, debeściaro? Z tymi słowami zasypia. Kończę grę. Spadamy na podłogę i zostawiam go samego w FantaSferze. Nie mam już wyboru. Właśnie wydałam na siebie wyrok śmierci. Muszę odejść, sama. Bez zwłoki.
36 Wracam pędem do swojego pokoju, żeby zrzucić piżamę i włożyć coś normalnego. Nie mam planu. Wyskoczę przez okno, pobiegnę ile sił w nogach. Zastanowię się po drodze. Nie będę się martwić, powtarzam sobie. Zamartwianie się jest dobre dla ludzi. Wtedy gubi się cel. Gdziekolwiek Tahir się teraz znajduje, na pewno jest bezpieczny. Znajdziemy sposób, żeby być razem. Muszę mieć wiarę. Nie wolno się martwić. Nie wolno mi wątpić. Niemożliwe jest możliwe. Uwierzę w te słowa, gdy powtórzę je wystarczająco dużo razy. Przebieram się po ciemku, stojąc przy łóżku w samej bieliźnie, gdy nagle słyszę, że ktoś wchodzi do środka. W pierwszej chwili myślę, że to Liesel przyszła szukać u mnie pocieszenia. Ale nie. Masywna postać, widoczna w bladym świetle księżyca wpadającym przez okno, zbliża się do mojego łóżka. Przerażona, wstrzymuję oddech. Który z nich po mnie przyszedł, ojciec czy syn? - Co jeszcze ukrywasz, defekcie? - pyta. - Ivan? Staram się szybko wciągnąć bluzkę przez głowę, ale zrywa ją ze mnie. Popycha mnie na łóżko, przyciska ręką mój mostek, żeby mnie unieruchomić. - Co robiłaś z Tahirem, gdy cię nie było? Zrobił z ciebie swoją kurwę? To brednie, że organizmy klonów nie wytwarzają adrenaliny. Mój mózg wie, że ciało jest zagrożone, i serce reaguje łomotem. Krople potu spływają mi po czole. - Nie zrobiliśmy tego - próbuję uspokoić Ivana. - Lepiej dla was, jeśli nie. Należysz do mnie. Czy to z twojego powodu Tahir zniknął tak nagle? Bo jego rodzice nie mogą pozwolić, żeby ich
najdroższy synalek gził się z kurwą? - To nie tak, braciszku. - Nie braciszkuj mi tu. Oczywiście, że tak. Ty naprawdę miałaś czelność myśleć o ucieczce do niego? Sądziłaś, że ci pomogę, defekcie? - Ja... ja... nie wiem. - Nie kłam! - Nie umiem kłamać - kłamię. Nic dziwnego, że kłamstwo przychodzi ludziom z taką łatwością. To musi być instynktowna reakcja na strach. Odchyla mi głowę, przygniata mnie swoim ciałem i siada na mnie okrakiem. - Co robisz? - szepczę. - Nie chcesz więcej raksji? - Nie. Na całym świecie nie ma tyle raksji, żeby zaspokoiła moje pragnienia tej nocy. - Co robisz? Ale przecież wiem, co się dzieje. Tylko nie chcę w to uwierzyć. Ivan robi wszystko, abym nie miała wątpliwości. Przywiera ustami do moich warg - to niezgrabna napaść, nie pocałunek. Próbuję go ugryźć, ale to tylko wzmaga jego podniecenie. - Nie rób tego - mówię, z trudem łapiąc oddech między kolejnymi atakami jego ust. - Proszę, nie rób tego. Być może nie mam duszy, ale wiem wystarczająco dużo, żeby wiedzieć: sytuacja jest zła. - Mama kupiła cię dla mnie, pamiętasz? „Bądź dobrą dziewczyną, Elizjo, kochanie - powiedziała, gdy pierwszy raz przekroczyłam próg domu gubernatora. - Niech będzie po myśli Ivana”. Czyżby właśnie to miała na myśli? Obezwładnia mnie, zakleszcza mi ręce. Jestem bezradna wobec tego, co
się dzieje. Staram się go odepchnąć, kopię, popycham. Próbuję. Jestem silna, ale on jest jeszcze silniejszy. Lubi walkę. Zamykam oczy, żeby odgrodzić się od tej ciemności. Mój umysł wyłącza się, zrywa z wydarzeniami w rzeczywistości, wraca do Tahira, obejmującego mnie przez całą noc, do Tahira czule gładzącego moją skórę, do Tahira miłującego mnie tak bardzo, że gotowy był uciec od całego bogactwa świata i jego uciech, żeby być ze mną, żeby mnie uwolnić. Proszę, niech to będzie tylko zły sen. Proszę, niech to się okaże niebezpieczną grą z FantaSfery, która lada moment się skończy. A jednak... - STOP! - krzyczę. Ale tym razem to magiczne słowo nie przynosi żadnego efektu. „Pogwałcić”. Naruszyć bądź przekroczyć siłą lub bezprawnie jakąś granicę. Ivan sięgnął po to, co chroniłam z myślą o Tahirze. Powtarzam sobie, że to, czego przed chwilą doświadczyło moje ciało, było tylko bólem fizycznym. Moje serce nie rozumie, co powinno czuć; odmawia czucia. Być może na tym właśnie polega moja prawdziwa siła defekta - nie na zdolności do odczuwania, ale na umiejętności zaprzeczania, że czuję. Właśnie dlatego mama mnie kupiła. O świcie zauważam blizny na plecach Ivana - ciemnoczerwone szramy niczym ślady kocich pazurów. To nie moje dzieło. A szkoda. Obraca się przez sen i otacza mnie ramieniem. - Choć bliżej, Astrid - mamrocze. To ona go podrapała. To z powodu tych blizn musiałam ją zastąpić.
Nie istnieje nic takiego jak bezpieczeństwo. Zwłaszcza dla klonki. Której przeznaczeniem jest być kurwą jednego z ludzi.
37 Zhara ma szczęście, że nie żyje. Rozumiem teraz, dlaczego Astrid tak bardzo pragnęła uciec z tego raju. Wiem już, dlaczego mama nie chce, żeby to Ivan uspokajał w nocy przestraszoną Liesel. RE-BE-LIA! To zaczyna mieć sens. Lepiej nie mieć duszy. Niż pozwolić, żeby ludzie ją z ciebie wytrzęśli.
38 Ivan wie, że jestem defektem, ale postanawia zachować to dla siebie. Chwilowo. Informuje mnie o tym po przebudzeniu, ściskając mi gardło, chuchając obrzydliwym oddechem w moje ucho. - Puścisz parę z ust i jesteś martwa, defekcie - syczy. - Będziesz siedzieć cicho, to i ja nic nie powiem. Poprzedniego dnia w FantaSferze groził, że wyjawi prawdę o mnie swojemu ojcu. Ale rano wszystko jest inaczej. Nie powie. Chce, żebym milczała. Wstaje i wychodzi z mojego pokoju, jakby nic się nie stało. Nazajutrz wyjeżdża do koszar. Pozostało mi czekać. Gdy zniknie, mój umysł będzie jasny. Opracuję nowy plan ucieczki. Muszę znaleźć sposób, żeby dotrzeć do Tahira. Gdy Ivan wyjedzie, wzmogę treningi do czasu, aż ucieczka stanie się realna. Więcej biegać, szybciej pływać, głębiej nurkować. Mogłabym nauczyć się posługiwania bronią, nożem i pistoletem, prawdziwymi, nie fałszywkami z FantaSfery. Gubernator uwielbia polować. Któregoś dnia i tak do mnie przyjdzie. Dlaczego go nie wykorzystać, żeby czegoś się nauczyć i nabrać doświadczenia? Wykorzystam go tak, jak oni wykorzystują mnie. Mogłabym poszukać innych defektów, którzy są zaangażowani w przygotowywanie powstania. Mogłabym poszukać akwina, przez którego straciłam Tahira. Alexander Blackburn był związany z moją Pierwszą. Jeśli nawet jego klan nie szanuje klonów, jego zadanie na Dominium miało polegać na reprezentowaniu moich praw. Chcę wiedzieć, jakie mam prawa. Ivan wie, że jestem defektem. Ja też wiem, że jestem defektem. Czy jednak któreś z nas rozumie, do czego defekt może się posunąć?
Nie mogłam uratować siebie. Ale czy mogę uratować innych, podobnych do mnie? Chcę być taką dziewczyną, jaką kiedyś była Zhara. Piekielnicą. Może już jestem. Podchodzę do sekretnej szuflady Astrid. Wyjmuję jej nóż. Na boku szuflady dostrzegam napis wydrapany w drewnie: „Ktoś powinien zapłacić za ich grzechy”. Rodzina jest w Przystani, jedzą z przyjaciółmi lunch z okazji ostatniego dnia Ivana na wyspie. Mama chciała mnie wziąć ze sobą, ale on odparł z szyderczym uśmieszkiem: - Tylko rodzina ostatniego dnia. Bez głupich klonów. Czas w samotności wykorzystuję na spacer do klifu obok domu gubernatora, do miejsca, z którego zrzucono Xanthe. Dotykam palcem podskórnej wypukłości na moim nadgarstku. Muszę się tego pozbyć. Muszę mieć na własność choć cząstkę siebie. Nożem Astrid nacinam skórę. Krew wycieka z rozcięcia, a ja próbuję się dogrzebać do przedmiotu zamontowanego pod spodem. Dzięki strużce krwi udaje mi się szybciej go wymacać. Mój chip lokalizujący wyślizguje się spod skóry na przegub. Owijam ranę kawałkiem materiału, żeby zatamować krwawienie. Wyrzucam chip do tego ich drogocennego Io. Nie czuję bólu. Czuję totalną raksję. „Ktoś powinien zapłacić za ich grzechy”. Astrid miała rację. Klony na Dominium spotyka zło, bo się nie skarżą. Nie potrafią się uskarżać, chyba że są defektami. Żyją w letargu jako niewolnicy ludzi.
Jestem defektem, żyję i chcę, żeby ktoś odpokutował za ich grzechy, zanim będzie za późno. Jeśli powiem prawdę, prawda mnie wyzwoli. Nie mogę czekać ani dnia dłużej na wyjazd Ivana. Wynik będzie taki sam. Gdy mama się dowie, odeśle mnie. Wstyd będzie zbyt palący. Jest na masażu, który sobie zafundowała po rodzinnym lunchu. Leży na brzuchu, twarzą w dół. Mówi przez dziurę w podgłówku: - Elizjo, kochanie, brakowało mi cię przy lunchu, ale Ivan czasami jest taki apodyktyczny. Może byś z nim pobiegała, żeby spalił tę brutalną energię, którą zgromadził przed pójściem do wojska. Kucharz przygotowuje wystawny posiłek na ostatni wieczór Ivana w domu. Spraw, żeby chłopak nabrał apetytu! Byłaś dla niego taką cudowną towarzyszką. Nigdy nie był w tak dobrej formie. Gubernator jest bardzo zadowolony. - Robiłam, co kazałaś, mamo. Żeby było po jego myśli. I tak już po mnie. Wszystko mi jedno. Niech to się stanie, cokolwiek zamierzają ze mną zrobić. Niech skończy się moje dogorywanie w tym domu. Na chwilę unosi głowę z podgłówka i spogląda na mnie. - Dobra z ciebie dziewczyna - mówi. Oczy zachodzą mi łzami. - Jest coś jeszcze - dodaję. - Ivan zażywa raksję. Sam ją przygotowuje i trzyma
w ukryciu.
Jest
uzależniony.
Prawdopodobnie
nie
wytrzyma
w koszarach bez raksji. Łzy płyną mi po twarzy. Niech Ivan również poniesie konsekwencje. Ale mama najwyraźniej nie przejęła się wiadomością, że syn jest uzależniony od narkotyku, który sprowadza wyspiarskie klony na złą drogę. - Płaczesz? - pyta zaszokowana. Nasze spojrzenia się spotykają, zdziwienie na jej twarzy ustępuje gniewowi. Klon masażysta upuszcza butelkę z olejkiem.
- Zostaw nas! - wrzeszczy do niego mama. Obnażony do pasa muskularny mężczyzna wychodzi z pokoju. Mama siada na stole, okryta prześcieradłem. - Defekt! - rzuca oskarżenie. - Defekt! - przyznaję się. - To prawda! I chcę, żebyście mnie odesłali, albo rozpowiem po całej wyspie, że syn gubernatora zaopatruje klony w raksję. Zmyśliłam to kłamstwo na poczekaniu. Dobra robota, Elizjo. Może uda ci się przetrwać w tej dżungli. - Należysz do mnie - stwierdza mama. - Jak śmiesz! - Wydaje z siebie jęk rozpaczy, po czym wrzeszczy: - Natychmiast marsz do swojego pokoju! I nie wychodź, dopóki ci nie pozwolę!
Zapada wieczór po dniu bez kontaktu z kimkolwiek. W szparę pod drzwiami ktoś wsuwa liścik skreślony niechlujnym pismem dziewczynki. „Droga Elizjo, nie rozumiem, dlaczego wszyscy się tak na Ciebie wściekają, ale chcę, byś wiedziała, że Cię kocham i będę Ci podrzucała czekoladę, jeśli zechcesz. Serdeczności, Liesel PS. Nie DeBe!”. Wsuwam pod drzwi liścik z odpowiedzią. „Droga Liesel, odejdź stąd, proszę, oszczędź sobie kłopotów. I proszę, zamykaj na noc drzwi sypialni. Ja też cię kocham. Elizja”. W drzwiach do sypialni Astrid i mojej nie ma zamka, ale w drzwiach do pokoju Liesel jest. Założyłam go dziś po południu, gdy rodzina była w Przystani. Powiedziałam lokajowi, że to polecenie mamy.
Mój pokój jest zbyt daleko od apartamentów mamy i gubernatora, żebym mogła cokolwiek usłyszeć, ale czuję to. Cały dom stanął na głowie. Mogę tylko czekać. Pod moim oknem ustawiono ochroniarzy na wypadek, gdybym spróbowała wyskoczyć. Po zmierzchu do mojego pokoju wchodzi Ivan. Po cichu otwiera drzwi. Skrada się, więc zgaduję, że zakazano mu odwiedzin u mnie. - Ty suko - syczy. - Powinienem cię zabić. Popycha mnie na łóżko i siada na mnie okrakiem jak wcześniej. Zakleszcza ręce na mojej szyi. Naprawdę chce mnie zabić! Jego członek twardnieje z podniecenia. Duszenie mnie go nakręca. Z trudem łapię oddech, gdy jego palce zatapiają się w mojej szyi, wyciskając ze mnie życie. Pragnie mnie zabić. Zaczynam tracić świadomość i tylko serce mi łomocze ze strachu i rozpaczy. Zapada ciemność, gdy nagle wyłania się utrapieniec. Ivan nie ma pojęcia, kto to jest. Ja też nie. Poprzednim razem nie stawiłam oporu. Teraz będzie inaczej. Sięgam po nóż ukryty pod poduszką i wbijam mu go prosto w serce. Próbuje walczyć, ale szok wywołany celnym dźgnięciem jest zbyt duży; nie daje rady. Jest ode mnie większy, ale ja jestem zwinniejsza. I ze wszystkich sił pragnę zwycięstwa w tym pojedynku. Raz po raz zanurzam ostrze w jego sercu, tak jak on wbijał się w moje ciało. Każdemu ciosowi towarzyszy inna dedykacja. Za Xanthe. Pchnięcie. Za Astrid. Pchnięcie. Za Tahira. Pchnięcie. Za każdego wyprodukowanego niewolnika na tej piekielnej wyspie. Raz, drugi i jeszcze jeden. „Ktoś powinien zapłacić za ich grzechy”. „Pokażę wam, co znaczy utrapieniec, ludzie”. Nawet nie widzę, co robię. Jestem tylko świadoma gniewu, paniki i ciemności.
Wreszcie Ivan osuwa się na mnie. Ciemna czerwona krew tryska na białą pościel, spływa po materacu, moczy moje plecy i pośladki. Dochodzi mnie przeraźliwy krzyk. To nie ja krzyczę. To Liesel, stoi w drzwiach z tacą jedzenia, które dla mnie przyniosła. Jedyny świadek. Zwabieni krzykiem, mama i gubernator wpadają do pokoju. Spycham z siebie ciało Ivana i staję na łóżku, osaczona. Patrzą na martwego syna, leżącego przy moich ubrudzonych krwią stopach. Patrzą na betę, morderczynię, obryzganą krwią ich dziecka. Drżą z przerażenia i strachu. - Gdzie mój karabin?! - wrzeszczy gubernator. - Zabiję ją na miejscu. Liesel, wyjdź stąd! - Zwraca się do żony: - Zobacz, co na nas ściągnęłaś! Mama osuwa się na podłogę. - Moje dziecko! - lamentuje. - Mój drogi chłopczyk! „Twój drogi gwałciciel”. Co by zrobiła piekielnica? Spoglądam na otwarte okno nad łóżkiem. Powinnam wyskoczyć. Udaje mi się.
Nie ma czasu na zastanawianie się. Mogę tylko biec. Ochroniarze rozstawieni pod moim oknem nie spodziewali się skoku. Usłyszeli wrzaski, więc pognali do domu, żeby pomóc gubernatorowi. W tym samym czasie wyskakuję. Ląduję stopami na ziemi. Zyskuję przewagę nad prześladowcami, jestem już daleko, gdy orientują się, co się stało. Pędzę w stronę stopni schodzących w dół klifu. Jeśli uda mi się dotrzeć do magicznych
wód Io, morze mnie uratuje. Musi. Biegną za mną gubernator i jego pachołkowie. Są szybsi, niż się spodziewałam. Dopadają mnie w miejscu, w którym Xanthe wpadła w pułapkę. Nie mogę nic zrobić. Znowu czekanie. Stoję na skraju klifu i patrzę im prosto w twarze. Wolę zginąć od strzału gubernatora, niż zostać zepchnięta. Śmierć przyjdzie szybciej. Gubernator mierzy we mnie, a jego siepacze mnie okrążają. Nie próbują mnie pochwycić. Wiedzą, że i tak nie mam dokąd uciec. Gubernator kładzie palec na spuście. Po prostu wrzucą moje ciało do oceanu, gdy będzie po wszystkim. Chyba że wcześniej sama skoczę. Albo mi się uda, albo nie. Kilkaset metrów niżej kotłuje się oceaniczny wir, oddziela mnie od niego najeżone skałami zbocze. Zmieniam zdanie. Wolę zginąć po swojemu niż z rąk gubernatora. Odwracam się, uginam kolana i w tej samej chwili - on strzela, ja skaczę.
39 Otwieram oczy i widzę bezchmurne niebo, które zdaje się rozciągać w nieskończoność. Nad głową dostrzegam bananowce. Na gałęzi rosnącego z boku eukaliptusa siedzi tukan. Powietrze pachnie daliami i jaśminem, czuć morską bryzę. Kaszlę. Nie wiem, gdzie jestem, ale mdłe, rzadkie powietrze na pewno nie jest powietrzem typu premium. Bujam się? Znajomy kobiecy głos świergocze w pobliżu, śpiewa improwizowaną wersję Dzieci nadziei: - W tych czasach zamętu, mroku i niepewności są darem najcenniejszym, obiektem miłości. Wyrazem wielkiej obietnicy, zewem różowej przyszłości, dzieci kopa i szprycy to jutro ludzkości! Kołyszę się. Nie mogę podnieść głowy zbyt wysoko, bardzo boli, ale wymacuję rękami kawałki liny podtrzymujące moje ciało. Zauważam, że po obu stronach łóżka lina jest doczepiona do bananowców. Nie, to nie łóżko. Bujam się w hamaku. Chyba jestem w dżungli. Żyję. Wiem tylko tyle. - Obudziłaś się - mówi kobiecy głos. Próbuję obrócić głowę, żeby zobaczyć tę osobę, ale ból paraliżuje mi szyję i muszę z powrotem się położyć. Ponownie zamykam oczy, żeby uśmierzyć rwanie, które rozsadza mi czaszkę. Moje ciało jest tak obolałe, jakby roztrzaskało się na kawałki. Nie mogę się ruszyć. Kołysanie. Miłe, łagodne, odświeżające kołysanie. Przynosi ulgę w cierpieniu. Czuję dotyk ręki, szorstkiej, ale ciepłej. Kobiecy głos mówi:
- Witaj ponownie, Elizjo. Nie było wiadomo, czy przeżyjesz. Ale ja nigdy nie miałam wątpliwości. - Kim jesteś? - bełkoczę. Unoszę nieznacznie powieki i widzę nachyloną nade mną twarz. Ma czarne skośne oczy, wysokie kości policzkowe, skórę spaloną na kolor chrupiącej grzanki, jest łysa. Na prawej skroni purpurowe znamię po oparzeniu. Musiała zauważyć, że się mu przyglądam, bo dotyka wypalonej blizny, oszpecenia, które wygląda groteskowo pięknie na jej nagiej twarzy. - Miałam tu kiedyś lilijkę - mówi. - Jestem MX. Defekci nazywają mnie Uzdrowicielką. Znaleźli cię i przynieśli do mnie. Ledwo żywą. - Uzdrowiłaś mnie? - Czas pokaże. Starałam się. Możesz mówić, to dobry znak. - Gdzie jestem? - Jesteś na wyspie położonej na samym końcu archipelagu Dominium. Ludzie byli przekonani, że nie nadaje się do zamieszkania, więc nawet jej nie nazwali. Ja nazywam ją Moją, bo jestem jedyną osobą, która tu mieszka. No i teraz ty i ten, który cię uratował. Do czasu, gdy nabierzesz sił i będę mogła was oboje odesłać. - Czy to Pieczary Buntu? - pytam. - W porównaniu z Moją Pieczary Buntu to wymarzony kurort. Tylko najbardziej zwariowany klon mógłby zdecydować się tu żyć. Czyli ja, kochanie. Na początku może się wydawać piękna - inni, których leczyłam, tak właśnie myśleli po przebudzeniu - ale gdy wrócisz do zdrowia, zareagujesz jak inni. Izolacja doprowadzi cię do szaleństwa. Po tym poznamy, czy naprawdę wyzdrowiałaś. Gdy już nie będziesz mogła tu wytrzymać ani dnia dłużej. - Jesteś defektem? - Czyż nie wszyscy nimi jesteśmy, skarbie? - Mam dziwne wrażenie, że cię skądś znam. - Nazywano mnie MeiXing?
- Wideo na szkoleniu wprowadzającym! - Tak, byłam kiedyś prawą ręką doktor Lusardi. Do czasu, gdy odkryła, że mam dar uzdrawiania. Wtedy uznano mnie za defekta i torturowano. - Uciekłaś? MX rozgląda się wokoło, po dżungli, w której oprócz nas są tylko dzikie zwierzęta. - Jak widać. - Czy to na pewno nie sen? Czułą dłonią mocno szczypie mnie w łokieć. Wzdragam się. - Na pewno. Otarłaś się o śmierć, Elizjo. Już wkrótce dowiem się, dlaczego o mało nie umarłam i jak udało mi się przeżyć. Ale teraz chcę znów zasnąć. - Spać... Nie wytrzymam ani sekundy dłużej. Jeśli naprawdę żyję, niechże przyśni mi się Tahir. W moich snach nie pojawił się Tahir. Były w nich krew, krzyki i przerażenie. Morderstwo. Odebrałam człowiekowi życie. Nie chcę się już nigdy obudzić.
40 Ciemność bierze górę. Gdy się budzę po raz drugi, jest noc i nie kołyszę się już w hamaku, patrząc w górę na gwiazdy. Przeniesiono mnie. Leżę na łożu z gałązek jałowca w małym pomieszczeniu - prosta chata kryta strzechą z otwartym wejściem, przez które widzę płonące na zewnątrz ognisko. Głowa już mnie nie boli. Wyciągam ręce za głowę i wyprostowuję palce u nóg. Czuję się jak nowo narodzona, gotowa, żeby stawić czoło światu. A przynajmniej tej (prawie) bezludnej wyspie, Mojej. Podnoszę się o własnych siłach po raz pierwszy od nie wiem jak dawna. Przez chwilę kręci mi się w głowie, ale zawroty zaraz ustają i wychodzę na zewnątrz. Mam na sobie białoniebieski sarong z batiku. Jestem boso. MX siedzi przy ognisku, karmi bananem małą małpkę wtuloną w jej zgiętą rękę. Zauważa mnie i mówi: - Budzisz się, chodzisz. Podoba mi się, szybko zdrowiejesz. Jak się czujesz? - Dużo lepiej. - Świetnie. Pewnie chciałabyś się dowiedzieć, jak się tu znalazłaś? Kiwam głową i siadam na kawałku drewna naprzeciw MX. - A co pamiętasz? - pyta. - Chcieli mnie zabić. Skoczyłam z urwiska do wody. Nie wiem, co się stało potem. - Jesteś bardzo silna i wytrzymała, może nawet bardziej niż twoja Pierwsza. Taki skok i kraul zabiłyby prawie każdego. Pewnie dlatego udało ci się przeżyć, że płynęłaś wewnątrz pierścienia Io. Te opiekuńcze wody utrzymały cię przy życiu. - Przepłynęłam całą drogę do tego miejsca? To wydaje się niemożliwe. - Owszem, niemożliwe. Moja jest oddalona od Dominium o przynajmniej
dwadzieścia mil morskich. Udało ci się skoczyć i dopłynąć do odległej boi. Opadłaś tam z sił, odwodniona i wycieńczona. Straciłaś przytomność, unosząc się na boi, na której o poranku znalazł cię nurek na łódce. Przywiózł cię do mnie, żebym cię przywróciła do zdrowia. Byłaś ledwo żywa. - Jak długo tu jestem? - Niewiele
ponad
tydzień.
Na
przemian
traciłaś
i odzyskiwałaś
przytomność. - Czy ludzie mnie szukają? - Tak. Ale byłaś na tyle bystra, żeby usunąć chip lokalizujący. Namierzyli go na dnie morza. Uznali, że utonęłaś, ale nie znaleźli ciała. Nadal go szukają, ale mają teraz na Dominium większe problemy. - Na przykład jakie? - Na przykład morderstwo. Nigdy wcześniej nie było na Dominium takiej zbrodni. Tym bardziej popełnionej przez klona. Wprowadzono stan wyjątkowy. Ludzie chcą się upewnić, że ich pracownicy nie podniosą więcej buntu. - Skąd to wszystko wiesz? Masz konsolę przekaźnikową? - Opracowaliśmy sposoby, kanały komunikacji poza strefą zamieszkaną przez ludzi. Ci, którzy są zaangażowani w naszą sprawę, stworzyli podziemną sieć, żeby przekazywać sobie informacje. - Rebelia? Czy to jest ta wasza sprawa? - Tak. Pierwsza duża akcja miała się odbyć tuż przed morderstwem. - Czyja akcja? Jaka? - Wszędzie dookoła ciebie były klony i sympatycy sprawy, którzy przygotowywali pierwszy atak. Pewnie nic nie zauważyłaś. Być może Lusardi zaprogramowała twój chip wyłącznie na postrzeganie świata oczami nastolatków. No wiesz, mikroświat własnego życia towarzyskiego. Mam wrażenie, że to obraźliwe. - Zauważyłam, że działy się ważniejsze rzeczy. Po prostu nie wiedziałam, jak na to zareagować. Przepraszam, jeśli zniweczyłam wasz plan.
- Nie przepraszaj. Stałaś się dla klonów symbolem wolności. - Odebrałam człowiekowi życie. Bardzo tego żałuję. Oczy mi wilgotnieją, łzy spływają po twarzy. Łzy smutku i ulgi. - Zniewolili nas - mówi MX. - Torturowali nas. Dezaktywowali. Nie odczuwają żalu. Ty też nie powinnaś. - Nie potrafię nie odczuwać. - Łzy wyzwalają gwałtowny szloch, który wstrząsa całym moim ciałem. - Zrobiłam coś potwornego. Tak bardzo żałuję. Tak bardzo żałuję. - Ivan zranił mnie, ale czy musiał zapłacić za to życiem? Zabiłam własnego brata. - Nie był twoim bratem - odpowiada MX. - I on by po tobie nie płakał. Jestem defektem najgorszego rodzaju. Czuję. Szlocham. Morduję. - Czy jestem utrapieńcem? - pytam MX. - Możliwe, że ten etap się zaczyna. Ale równie prawdopodobne, że działałaś w samoobronie. To nie ma żadnego związku z buzującymi hormonami, a wynika ze zwykłego instynktu samozachowawczego. Za wcześnie, żeby jednoznacznie stwierdzić. Bardziej niż ewentualnymi narodzinami utrapieńca powinnam się martwić polującymi na mnie ludźmi. - Czy tutaj jest bezpiecznie? Jak to możliwe, że ludzie nie zaanektowali tej wyspy ani Pieczar Buntu? Przecież z łatwością mogą przejąć kontrolę. - Zgodnie z prawem - tłumaczy MX - wyspy należą do Kontynentu. Tylko wyspiarska część Dominium funkcjonuje niezależnie. Dla władz Kontynentu są to zaledwie punkciki na mapie, nieprzynoszące żadnego pożytku. Z jednej wyspy zrobiono sztuczny raj, bogactwa i luksusy, bo tam jest najbujniejsza roślinność i najżyźniejsza gleba. Pozostałe wyspy nie są warte zachodu. Ukształtowanie terenu jest zbyt kłopotliwe. Natomiast próba poskromienia tych, którzy korzystają z tych wysp, mogłaby oznaczać wybuch wojny na ogromną skalę. Zdają sobie z tego sprawę. - Ale mają przecież niewątpliwą przewagę. Myśliwce, broń, bomby.
- Mają przewagę techniczną, owszem. Ale ci, którzy mieszkają na tych ustronnych wyspach, wiedzą, jak wykorzystać teren. Umiemy poruszać się po dżungli i po jaskiniach. Wojsko ma większe problemy na Kontynencie niż zajmowanie się tymi okruchami lądu rozrzuconymi pośrodku oceanu. Dla rządu na Kontynencie użycie kosztownej broni przeciw nam byłoby marnotrawstwem. W zasadzie dopóki defekci nie zaatakują Dominium, nikogo nie obchodzimy. - Więc my, defekci, nie przedstawiamy dla ludzi żadnej wartości? - Żadnej. - Niesamowite. - W rzeczy samej - kwituje MX niechętnie. - Ale na pewno obchodzimy doktor Lusardi. Pewnie zależy jej, żeby mieć nad defektami kontrolę. - Nie bardzo. Musi kontrolować defektów na Dominium. Inni, gdy znikną, przestają być problemem. - Jak to możliwe? Ludzie sprowadzili ją, żeby produkowała klony. To, że defekci szaleją w Pieczarach Buntu, na pewno psuje jej reputację i obniża dochody. - To problem ludzi, nie jej. - Nie rozumiem. MX przesuwa palcem po bliźnie oparzeniowej. - Gdy mieszkałaś u gubernatora, czy nigdy nie dziwiło cię, że doktor Lusardi się nie pojawiała, żeby przebadać stworzone przez siebie klony? Że nigdy nie brała udziału w spotkaniach towarzyskich ani w życiu na wyspie poza jej kompleksem badawczym? - Nie zwróciłam na to uwagi, ale teraz, gdy o tym mówisz... - Lusardi niczym się nie przejmuje, bo sama jest maszyną. Tak jak my. Jedynym jej celem jest służba. - A niech to! Zupełnie jak klon. - Żadne niech to. Lusardi jest klonem. Zreplikowanym na prawdziwej
doktor Larissie Lusardi, genialnej uczonej, ale - na swoje nieszczęście obdarzonej sumieniem. Gdy ostro sprzeciwiła się używaniu klonów do służby, zamordowali ją. Zreplikowali w klonie jej pamięć i umiejętności, ale usunęli duszę, żeby pozbyć się tego irytującego zmysłu etycznego, który nie pozwolił pierwszej Lusardi potulnie spełniać zamówień ludzi z Dominium. Zwęglone drewno trzaska coraz ciszej w przygasającym ognisku. Dotarło do mnie, że nie zadałam MX najważniejszego pytania. Dotyczącego tego, co nurtuje mnie najbardziej. - Który defekt mnie uratował i przywiózł tutaj? - Spójrz za siebie. To człowiek, nie defekt. Ale przewodzi partyzantce defektów z Pieczar Buntu. Właśnie niesie porąbane drewna do naszego ogniska. Obracam głowę i dostrzegam wysoką postać trzymającą polana. Ponad nimi widzę jasne włosy, a gdy postać zbliża się do ogniska - głęboki błękit oczu. To akwin, Alexander Blackburn. To on mnie uratował.
41 - Nie ja cię uratowałem - mówi Alexander. - Sama się uratowałaś. Nazajutrz rano MX, zmęczona naszym towarzystwem, wyrusza samotnie na drugą stronę wyspy, żeby nazbierać ziół, owadów i muszli do swoich medykamentów. Nie mam nic do roboty poza bujaniem się w hamaku i odzyskiwaniem sił, co zdaniem MX jest teraz moją jedyną powinnością. To w sumie supersprawa, całe to nicnierobienie w tropikalnej głuszy. Ale chwilami się nudzę. Kiedyś - mam nadzieję, że wcześniej niż później - będę musiała zwlec się z tego wyrka i wziąć życie w swoje ręce. Nie mam pojęcia, co robić. Póki co hamak wydaje się dość przytulny. - Jak mnie znalazłeś? - pytam. Alexander Blackburn postanowił przebimbać ten ranek, bujając się w hamaku naprzeciw mnie. - Byłem w grupie wysłanej na poszukiwania twojego ciała, gdy skoczyłaś z klifu. Jestem w jednostce specjalnej nurków. A raczej byłem. - Jak to „byłeś”? - Od czasu, gdy cię tu przywiozłem, formalnie rzecz biorąc, jestem na lewiźnie. Wojsko uznało, że albo zaginąłem w akcji, albo zdezerterowałem, co oznacza, że czeka mnie sąd polowy, jeśli mnie złapią. - MX mówi, że dowodzisz armią defektów. Czyli to nie jest legenda. - Istnieją naprawdę. To z ich powodu wstąpiłem do wojska. - Więc zdradziłeś ludzi? - Zależy, z jakiej patrzysz perspektywy. Mój lud to wojownicy w imię ekologii. Wstąpienie do wojska było najlepszym sposobem na rozmontowanie Dominium od wewnątrz. - Burczy mi w brzuchu tak głośno, że Alexander zerka na mnie i pyta: - Nie jesteś głodna? - Jestem teraz cały czas okropnie głodna - odpowiadam. Skoro nie muszę
już zaprzeczać, że jedzenie sprawia mi przyjemność, wydaje mi się, że mój głód wciąż narasta. Śmieje się. - Co w tym śmiesznego? - pytam. - Zupełnie jak Zhara. Uwielbiała jeść. Jego słowa mnie złoszczą. - Mój apetyt to moja sprawa. Lubię jeść, bo jedzenie jest smaczne, zwłaszcza czekolada. Zhara nie ma tu nic do rzeczy. - W takim razie rzeczywiście nie ma - odpowiada Alexander Blackburn. Nie lubiła czekolady. - Barbarzyństwo! - wykrzykuję. Sekundę później uświadamiam sobie, że zachowuję się bardzo podobnie do mamy. Akwin siada w hamaku. - Chodźmy na lunch. Nie ma w tych stronach czekolady, ale założę się, że znajdziemy coś dobrego. - Gdzie, Alexandrze Blackburn? - Tam, gdzie można coś upolować albo złowić. I proszę, nie zwracaj się do mnie po imieniu i nazwisku. - Jak więc mam do ciebie mówić, akwinie? Znowu cicho chichocze. - Zhara mówiła mi Xander. - Ja będę cię nazywała Alex. - Wstaję z hamaka. - Chodź, złowimy coś na lunch. Chciałabym znaleźć trochę wody. Przedzieramy się przez dżunglę w stronę plaży. Po drodze Alex opowiada mi, jak wstąpił do wojska, żeby zostać agentem tajnych służb, choć miał już wtedy własną tajną misję. Jeszcze jako chłopiec zainteresował się sportami wodnymi. Rodzice pozwolili mu trenować i brać udział w zawodach na Kontynencie, co było nietypowym postępowaniem w sekcie odciętej od świata. Gdy skończył
osiemnaście lat, postanowił, że zamiast szkolić się w tradycyjnym fachu akwinów - stolarce lub rolnictwie ekologicznym - będzie podróżował i poznawał świat. Ponieważ nie miał funduszy, żeby rozwijać swoje pasje, postanowił wstąpić do wojska i zostać komandosem. Zainspirował go do tego instruktor musztry, ojciec Zhary, który wciągnął go do tajnego spisku wojskowych trzymających stronę defektów. A więc Xanthe mówiła prawdę. Istnieją wpływowi ludzie, którzy chcą pomóc klonom w odzyskaniu duszy, którzy żądają, żeby zdelegalizowano niewolniczą pracę klonów na Dominium. Po śmierci żony, która zginęła w starciach podczas protestów, ojciec Zhary czynnie zaangażował się w sprawę. To konserwatysta, człowiek z żelaznymi zasadami, mówi Alex, ostatnia osoba, którą można posądzić o udział w spisku w obronie defektów. Gdy Zhara była jeszcze dzieckiem, jej matka - skłócona z mężem, który nie pochwalał jej działań na rzecz ruchu odeszła od rodziny. Ale śmierć żony, utrata matki własnego dziecka, zmieniła jego punkt widzenia i potajemnie dołączył do kontestatorów. Ojciec Zhary to nasza najważniejsza wtyczka w wojsku, stwierdza Alex. To on namówił Alexa, żeby zaangażował się w sprawę, przedstawił go małej, ale rosnącej w siłę siatce oficerów, którzy chcą znieść niewolnictwo klonów na Dominium. - A co powiedziałby ojciec Zhary na klona jego córki? - pytam. Dotarliśmy do plaży. Nie chcę czekać, aż odpowie na moje pytanie. Wiedziona instynktem, biegnę do wody. Na widok białego piasku i białych grzebieni fal piętrzących się na niebieskiej wodzie dociera do mnie, jak bardzo tęskniłam za morzem. Po raz pierwszy widzę ocean nieprzekształcony metodami bioinżynieryjnymi. Wsuwam stopy do wody. Jest trochę chłodna, nie przypomina kojącego magicznie Io, ale orzeźwia i sprawia mi przyjemność. To moje miejsce. - Pomóż mi! - woła Alex z plaży. Odwracam się. Stoi przy kanoe, a słońce w oddali oświetla jego
muskularny tors. Sprawdzam w bazie danych słowo „kanoe”. Już wiem, jak się obchodzić z taką łódką, więc podchodzę. Pomagam Alexowi zataszczyć kanoe do wody. Wchodzę do środka, Alex wskakuje za mną i odpycha nas od brzegu. Siedzimy po przeciwnych stronach i wiosłujemy. Zostajemy na płytkiej wodzie, ale oddalamy się od plaży. - Nie wiem, jak to powiem ojcu Zhary - odzywa się Alex. Potwierdza moje podejrzenia: ojciec Zhary - który zapewne jest także moim biologicznym rodzicem - nie będzie zachwycony pojawieniem się klona swojej córki. - Nie rozumiem, dlaczego działasz w tym ruchu. Czy akwinowie nie chcą skończyć z klonowaniem, bo jest przeciwne naturze? Przecież jesteście sektą genetycznie zmodyfikowanych ludzi. - Akwinowie posłużyli się inżynierią genetyczną z własnej woli, nie dla zysku. Nasz klan stworzono z myślą o tym, byśmy uosabiali to, co najlepsze w rodzaju ludzkim. Byśmy mogli żyć na ziemi z pożytkiem i w harmonii, żebyśmy nie ulegali chciwości. W naszym odczuciu klonowanie to forma niewolnictwa. - Więc jesteś abolicjonistą? - Wiem, że nie da się powstrzymać klonowania. Moją misją, moją nadzieją jest to, że pewnego dnia klonom będą przysługiwały takie same fundamentalne prawa jak ludziom i że już nigdy nie będą traktowani jak niewolnicy. Z kanoe widać mnóstwo ryb pływających w przejrzystej tropikalnej wodzie. Ale niedawno zabiłam człowieka. Nie mogę zabić teraz ryby. Za wcześnie. Nie biorę kuszy, którą podaje mi Alex. - Podobno byłaś głodna - mówi. Gwałtownie kręcę głową. Nie jestem w stanie nawet na to patrzeć.
- No dobra. To weź wiadro, będę wrzucał ryby. Trzymam kubełek nieruchomo przy jego stopach, gdy strzela z kuszy do ryb. Chcę odwrócić uwagę od tego aktu zabijania, choć musimy przecież jeść. - Jak trafiłeś na Dominium? - pytam. - Szkoliłem się w koszarach na komandosa. Wiedzieliśmy, że planują wysłać akwina na roczną placówkę dyplomatyczną na Dominium. W charakterze asystenta emisariusza. Bo komu mogłoby mniej zależeć na losach klonów niż akwinowi? Kto chętniej stawiałby pieczątki na rocznym raporcie dla Komisji Obrony Praw Klonów? - No tak, doszły mnie słuchy, jak to broniłeś naszych praw na Dominium. Do tego stopnia, że odesłałeś drugą betę na tortury do Lusardi. Niemożliwe, żeby to ona podłożyła bombę. - Nie podłożyła. Ale czyjaś głowa musiała polecieć. Była łatwym celem. Uzależniona od raksji ćpunka albo już utrapieniec, tak czy siak jedną nogą w grobie. - Do odstrzału, no nie? - mruczę. Potem pytam: - Więc ta bomba to czyja robota? - Moja - odpowiada Alex. - Na polecenie gubernatora. Celem było rozbicie małego kręgu raksjożerców, ukrywającego się w dżungli opodal kompleksu badawczego Lusardi. Nastoletnią betę oskarżono bezpodstawnie, żeby gubernator miał przykrywkę, a tak naprawdę chciał zastraszyć zwolenników Rebelii. - Przerywa i patrzy mi w oczy. - Przykro mi - mówi. - Ta walka wymaga podejmowania trudnych decyzji. Czekają nas jeszcze trudniejsze. Jak na przykład ta o dezercji, gdy narażał dla mnie życie. Czeka go przecież śmierć, jeśli wojsko go znajdzie. Straciłam zbyt dużo, żeby opłakiwać to, co już nie wróci. Moje przyszłe życie powinno być jak czyste płótno z nieskończonymi możliwościami zapełnienia. Gdyby tylko w tym obrazie mógł się pojawić Tahir.
- Chcę popływać - mówię. Podnoszę się z zamiarem wskoczenia do wody, ale Alex spogląda w górę na kłębiące się na niebie chmury i mówi: - Idzie deszcz. Jest świetne miejsce do pływania na atolu koralowym, o tam! - Wskazuje na małą wysepkę oddaloną o ćwierć mili. - Zabiorę cię tam jutro, jeśli się przejaśni. - Da się tam nurkować? - Znajdzie się kilka wzniesień dobrych do skoku. Ale może to nie najlepszy pomysł, bo jesteś jeszcze za słaba, chojraczko. Ostatnie słowo wymawia z nadmierną poufałością. - Chojraczko? Zhara też była chojraczką? - Tak. - Więc nie nazywaj mnie tak. Poza tym czuję się wystarczająco dobrze, żeby nurkować.
42 Alex medytuje codziennie o zachodzie słońca. To jakiś zwyczaj akwinów. Kontemplują wdzięczność. Czy coś w tym rodzaju. Nie przypomina to wszystko przygody z FantaSfery. Nie ma go, więc możemy spędzić z MX wspólny wieczór przy ognisku. Rozmawiamy. Tutaj, na Mojej, MX nie traktuje mnie jak klonki towarzyszki, ale jak normalną dziewczynę. Tutaj nie ma znaczenia, czy stanę się utrapieńcem. I tak już jestem dzika i wolna. - Chciałabym tu zostać - zwierzam się. - Teraz, gdy doszłaś już do siebie? Kiwam głową. - Wykluczone - mówi MX. - Uzdrawiam i odsyłam. To dla mnie żadna frajda, gdy goście się zasiedzą. - Nie wierzę ci. Każdy potrzebuje towarzystwa. - Bzdura. Gdybyś widziała rzeczy, których byłam świadkiem w lecznicy Lusardi, też byś wolała spędzić resztę życia w samotności. Poza tym wkrótce będziesz musiała odejść z akwinem. Odcisnął piętno na twojej świadomości. - Co, przepraszam? Ale chyba rozumiem. „Wiesz, że należę do ciebie, Zet”. To zaczyna mieć sens. Akwin towarzyszem życia. Przeżyli rozłąkę, ale wciąż jest związany z Zharą. I - co za tym idzie - ze mną. Czy mi się to podoba, czy nie. Bez względu na to, czy odwzajemniam jego pragnienie. - Jesteś jego kobietą - stwierdza MX. - Uratował cię. Pielęgnował, żebyś wróciła do zdrowia. - Mówiłaś, że to ty mnie uzdrowiłaś. - Podałam ci zioła. Ale to on siedział przy tobie dzień i noc, ocierał czoło, trzymał za rękę, poił rosołem, mył. Myślę, że nawet się za ciebie modlił. Jeśli Alex sądzi, że z tego powodu należę do niego, to się zdziwi.
Nie chcę być niczyją własnością, już nigdy. Oswojona przez MX małpka wdrapuje się jej na ramię, przeskakuje na bananowiec wyżej i ściąga kolejną kiść bananów. Odrywa jeden owoc i zanosi swojej pani, żeby go obrała ze skórki. Ale MX wkłada go jej z powrotem w łapkę. - Idź i poczęstuj naszego gościa. Czuje się już lepiej i pewnie ma wilczy apetyt. Małpka doskakuje do mnie i podaje mi banana. Biorę go, ale nie obieram. Zwierzątko przygląda mi się z zainteresowaniem. W końcu zdejmuję skórkę i zwracam mu owoc. - Proszę. - Musisz jeść - mówi MX. - Podczas rekonwalescencji dawaliśmy ci rosół ze wzmacniającymi ziołami, ale teraz potrzebujesz treściwszych posiłków. - Tak, ale z jakiegoś powodu zapach bananów przyprawia mnie o mdłości. Pewnie nie masz tu gdzieś skrytki z czekoladą? Albo shake’a truskawkowego? - Czasy truskawkowych shake’ów się skończyły. I to nie tylko dlatego, że nie serwujemy ich tu w dżungli. Nie powinnaś się faszerować chemikaliami Lusardi. - Dlaczego nie? - Bo jesteś w ciąży. Obracam głowę, żeby się upewnić. Czyżbym przebywała w jednej z gier FantaSfery? A może MX robi mi głupi kawał? - To niemożliwe - reaguję w końcu. - Klony nie mogą się rozmnażać. - Też tak sądziliśmy. Do teraz. - Skąd wiesz? - Jestem uzdrowicielką. Po prostu wiem. A badania krwi potwierdziły moje przypuszczenia.
- Nie zgadzam się - oświadczam. Dotykam rękami brzucha. Nic nie czuję. - Tam w środku coś jest? Chcę się tego pozbyć. - To „coś” to jest życie. Wygląda na to, że jest tak samo nieugięte jak ty. Musisz je szanować. Skoro ty możesz zajść w ciążę, jest szansa dla nas wszystkich. Jesteś naszą nadzieją. - Odebrałam komuś życie. Nie zasługuję na to, żeby być symbolem wolności i nadziei. Jestem tchórzem. - Gdyby to była prawda, nie zawracałabym sobie głowy opieką nad tobą. Protestuję! - Nie mogę mieć dziecka. Nawet jeszcze nie wiem, co znaczy być osobą. Pomożesz mu? - pytam. - Jeśli się wykluje. - Urodzi - poprawia mnie MX. - Urodzi się. Nie „wykluje”. - Jeśli się urodzi - powtarzam. - Czy zajmiesz się nim? Ja nie dam rady. Nie chcę go. - Nie wiesz, czego chcesz. Przez całe twoje krótkie życie poddawano cię praniu mózgu, żeby nawet nie przyszło ci do głowy, że czegoś pragniesz. Nie możesz teraz decydować o tym, co jest w tobie. Za wcześnie. - Mogę! - mówię ze stanowczością. Nie mogę. - Pomóż mi się tego pozbyć, błagam. - Obiecałam akwinowi, że tego nie zrobię, a on w zamian za to zabierze cię stąd, skoro doszłaś już do siebie. Akwinowie twardo opowiadają się za życiem. Będziesz jego kobietą. Pokocha i wychowa to dziecko jak własne. - To obłęd! Nie oczekuję tego od niego! - Nie musisz. To jego biologiczny imperatyw. Nie może postąpić inaczej, skoro jesteś jego kobietą. Równie dobrze mogłabym wrócić do domu gubernatora. Nie mam możliwości wyboru, gdzie chcę żyć i jak. Wszyscy wydają mi tylko polecenia. Coraz lepiej rozumiem, dlaczego nastolatki się buntują. Muszą walczyć, żeby
decydować o swoim losie. Jak sobie poradzę sama w życiu? Jestem betaklonką, nastolatką w ciąży i zabójczynią syna zarządcy wyspy będącej własnością najbogatszych ludzi na świecie. Nie mam wykształcenia, majątku, pieniędzy. Jak mam decydować o sobie? Muszę iść za każdym, kto pomoże mi przeżyć kolejny dzień.
43 Sztormy na oceanie poza pierścieniem Io są bardzo gwałtowne - to podczas jednego z nich Tahir stracił życie. Cała energia ujarzmiona wewnątrz pierścienia fioletowych wód sprawiła, że morze dokoła staje się coraz bardziej nieprzewidywalne. To właśnie dlatego wśród defektów i piratów jest zaledwie garstka śmiałków, którzy nie boją się wyruszyć w rejs. Tej nocy, gdy głośna burza z piorunami przetacza się nad naszą leśną fortecą, zraszając mi ciało deszczem wpadającym przez dziury w słomianym dachu i mrożąc mi krew w żyłach za każdym kolejnym uderzeniem pioruna, śnię o tym niekiedy gwałtownym, niekiedy łagodnym oceanie. We śnie wybieramy się z Alexem na ryby. Gdy wypływamy, myślę o tym, jak zdumiewający są ludzie. Stworzyli technikę umożliwiającą klonowanie; technikę, która przekształciła wyspy w ekoraj pośrodku pustkowia obsługiwany przez klony. Zbudowali miasta, zniszczyli miasta, wznieśli nowe. Polecieli w kosmos, założyli kolonie oddalone o lata świetlne od ich ukochanej Ziemi. A mimo to nadal są wśród nich tacy, którzy przemieszczają się nadmuchiwanymi łodziami! - Poważnie? - próbuję przekrzyczeć huk fal. - Dmuchana łódź? - Niczego innego nie było w Pieczarach Buntu. Nie narzekają tam na nadmiar dóbr. Do wyboru było wpław lub ponton. Niebo staje się ciemnoszare, mgła zasnuwa łódź. W okamgnieniu widoczność spada do zera. Gdy wyruszaliśmy z Mojej, niebo było jasne, a morze spokojne. Alex nie przyzna tego, ale ja dobrze wiem: jesteśmy zgubieni. Wzburzona woda miota łódką. To niechybnie kara, którą wymierza mi ocean za to, co zrobiłam Ivanowi. Niebo pęka od ogłuszającej furii, ciska piorunem prosto w kadłub łodzi. Gdy powietrze zaczyna uchodzić z burty, akwin mówi: - Wychodzi na to, że jednak wpław. Walą w nas fale, znosi nas prąd, ale mimo wszystko płyniemy. Ta woda
nie jest jedwabista i bezpieczna jak Io, jest zimna i gorzka, rozwścieczona. Chce nas połknąć w całości. - Trzymaj się blisko! - krzyczy Alex. - Musimy dopłynąć do atolu. Nie potrzebuję jego pouczeń. Moje ciało doskonale wie, co robić. Kiedyś już znalazło się w podobnej sytuacji. Tak właśnie zginęła Zhara. Nie wiem, czy to z powodu uderzeń piorunów, czy bliskości ukochanego, a może po prostu dlatego, że jestem najpodlejszym rodzajem defekta, ale w tej chwili w moim śnie powracają wizje mojej Pierwszej. Jestem za to wdzięczna: obserwowanie tego, przez co przeszła, pozwala mi odwrócić myśli od niewykonalnego zadania, którego się z Alexem podjęliśmy. Poprzednie obrazy, które pochodziły od niej, dotyczyły wyłącznie ukochanego. Pod wodą przyzywał ją i kusił swym syrenim śpiewem. „Wiesz, że należę do ciebie, Zet!” - wołał. Teraz po raz pierwszy słyszę głos Zhary. Jest taki jak mój, tylko ma ostrzejszy, bardziej gniewny ton. Była bardzo apodyktyczną osobą. „Juhu! Taniec ze śmiercią!”. Widzę, jak fale uderzają w ponton, w którym siedzi. Są w nim jeszcze dwie osoby, kobieta i mężczyzna, na oko jej rówieśnicy, ale ich twarze wydają się nieostre, rozmazane - nie rozpoznaję ich. Wyczuwam jedynie strach i panikę, tak kontrastujące z błogością krążącą w ich żyłach. Grupa nastolatków wybrała się na niedozwolony rejs i oddaliła od szkolnej wycieczki. Chcieli wziąć raksję na otwartym morzu i podpłynąć jak najbliżej do pierścienia Io. Nie upłynęli daleko, gdy rozpętała się burza. W jednej chwili ich narkotyczny odlot zmienił się w koszmar. Żeby przeżyć, musieli opuścić ponton. Ale narkotyk zadziałał przeciwko nim, odebrał im koncentrację i energię niezbędne w sytuacji kryzysowej. Przynajmniej zginiemy szczęśliwi, pomyślała Zhara. Jednak nawet ona nie potrafiła w to uwierzyć. Przez całe życie uporczywe, dręczące wątpliwości odbierały jej moc.
Zwątpiła, że starczy jej sił, żeby dopłynąć do celu. „Nie dam rady, jestem za słaba. Nie jestem wartościowym człowiekiem”. A przecież była wartościowym człowiekiem. To raksja ściągnęła na nią śmierć, nie sztorm. Wzięła ją, żeby się odprężyć, poczuć coś innego niż ból, który palił jej serce tak bardzo, że wolała umrzeć niż znosić go przez kolejny dzień - cierpienie tak wielkie, że odebrało jej chęć rywalizacji i miejsce w olimpijskiej drużynie. Odkryła, że raksja znieczula. Tym razem jednak narkotyk rozluźnił ją tak bardzo, że uniemożliwił przepłynięcie przez zawieruchę, w którą się wpakowała, decydując się na nielegalny wypad. To był jej pomysł. Na trzeźwo dałaby radę, przetrwałaby sztorm. Teraz była bez szans, w dodatku na dno zabrała ze sobą przyjaciół. Nie chcieli oddalać się od wycieczki, ale ich prosiła, namawiała. Jak zwykle postawiła na swoim, roztaczając przed nimi wizję megabiby i przygody, o których będą opowiadali po powrocie do obozowiska. Utonęła tutaj, walcząc o życie w kotłującym się morzu. Poszła na dno nie z powodu utraty sił, ale dlatego, że jej serce po prostu stanęło. Przedawkowała. Tak bardzo chciała, żeby serce przestało ją boleć. Raksja sprawiła, że usłuchało.
44 Poranne słońce świeci jasno i łagodnie, jakby w nocy wcale nie rozpętało się piekło. Po koszmarach czuję się tak, jak gdybym nie zmrużyła oka. - Obiecałeś, że popływamy - przypominam o wczesnej porze. Alex uprząta wielkie konary pourywane przez burzę. - Mam ochotę popluskać się w orzeźwiającej wodzie. W spokojnej wodzie. Wypuszcza gałęzie z rąk. - Chodźmy - mówi. - Do pływania nie trzeba mnie namawiać. Wiosłujemy do atolu, który pokazywał mi wczoraj. To wyspa na rafie koralowej - około pięciu mil stałego lądu: plaże i drzewostany, otaczające zdrój wody pośrodku. W taki jasny, ciepły i słoneczny dzień jak ten - gdy niebo jest bezchmurne, w wodzie skaczą delfiny, zielone żółwie brodzą w piasku, a ponad naszymi głowami unoszą się morskie ptaki - ludzie mogliby uznać ten kawałek plaży za istny raj. Zhara byłaby zachwycona, gdyby mogła znaleźć się z Alexandrem Blackburnem na bezludnej wyspie, odcięta od świata. Może czułaby się jak podczas miesiąca miodowego. Dla mnie jest to kolejna osobliwa przygoda, którą muszę przeżyć, zanim ostatecznie połączę się z Tahirem. Nawet klon ma prawo do marzeń, prawda? Przed nami inni odkryli to miejsce. Trafili tu wcześniej; ślady ich obecności odnajdujemy na całej wyspie. Wydrapali swoje imiona na kaktusach: „Amber ♥ Pierre”, „Jake + Nicholas”, „Sam na sam z Bogiem i żółwiami”, „Ezekiel”. Zostawili części garderoby: podkoszulki i kostiumy kąpielowe dyndające na gałęziach drzew, zakopane w ziemi narzędzia - wystający ponad powierzchnię trzonek siekiery, zdradzający skrytkę nowo przybyłym. Na najbardziej rozłożystym drzewie zbudowali domek, najwyżej, jak się dało,
z widokiem na ocean. Ma wielkość sporej sypialni, w środku jest kilka bezpańskich pledów, ale żadnego łóżka ani poduszek. Na obitych deskami ścianach widnieją namalowane lub wydrapane imiona i daty, a jeden z dawnych mieszkańców narysował nawet mapę pokazującą zagajnik w pobliżu położonej w środku laguny - źródła świeżej wody. Ściany domku upamiętniają schadzki tutejszych gości. Alex prowadzi mnie do miejsca pośrodku atolu, gdzie odkrywam cudowną błękitną lagunę otoczoną perłowym piaskiem i szmaragdowozielonymi drzewami. Raj, prawdziwy raj. Z jakiegoś powodu Alex sądzi, że potrzebuję pomocy, żeby dać sobie radę. Ha! Ale raj jest być może jedyną przestrzenią, w jakiej nauczono mnie się poruszać. Próbuje wziąć mnie za rękę, żebym poczuła się pewniej, wchodząc do ciepłej wody. Jakbym była z porcelany. Odsuwam jego dłoń. - Mam szesnaście lat - mówię. - Sama umiem się o siebie zatroszczyć. - Siedemnaście - odpowiada. - Miesiąc temu były urodziny Zhary. Nie mam pojęcia, co odrzec. Chciałabym go spytać o mnóstwo spraw, ale trudno mi się skupić, skoro wiem, że za każdym razem, gdy na mnie patrzy, widzi właśnie ją. Dostrzega moje szczepienie, moje oczy w kolorze fuksji i jestem pewna, że żal mu wtedy ściska serce. A gdy ja spoglądam na niego, na umięśnione ciało ubrane tylko w czarne kąpielówki, w jego turkusowe oczy i na okalające twarz kosmyki rozjaśnionych słońcem blond włosów, w mojej głowie kołacze jedna myśl: „Robiłeś to z nią. Robiłeś to z tą drugą mną”. Nie da się zaprzeczyć: obserwowanie pływającego Alexa to czysta przyjemność. On nie pływa, raczej tańczy w wodzie. Jego ruchy są zarazem silne i pełne wdzięku, przypomina człekokształtną rybę, zrodzoną w tym doskonałym lazurze. Płynę za nim na środek laguny, gdzie woda jest głębsza, ale pod stopami wciąż wyczuwamy grunt. Wrażam stopy w miękkie piaszczyste dno. Słońce
precyzyjnie oświetla sylwetkę Alexa, jakby roztaczało nad nim aureolę. - Powiedz mi coś jeszcze o Zharze - proszę. Nie przerywając rozmowy, zaczynamy brodzić w wodzie, żeby być w ruchu. Alex mówi: - Poznaliśmy się, gdy miałem szesnaście lat, a ona trzynaście. Asystowałem trenerowi jej drużyny. Zhara była niesamowitą pływaczką, przygotowywała się do olimpiady, ale miała dużo problemów rodzinnych. Nieustannie kłóciła się z ojcem. Mogła osiągnąć w sporcie absolutne mistrzostwo, ale jej natura, gwałtowna i buntownicza, ciągle stawała na drodze. Gdy skończyła szesnaście lat, ja skończyłem dziewiętnaście i postanowiłem wstąpić do wojska. W wodzie byliśmy ze sobą blisko, bo wtedy wychodziło z Zhary to, co było w niej najlepsze. Ale na lądzie nie dawało się z nią wytrzymać. Stawała się kapryśna i egoistyczna. Było między nami silne przyciąganie, ale uważałem, że nie dojrzała do związku. Aż pewnej nocy, na krótko przed wyjazdem do Bazy, dałem się ponieść pożądaniu. Prowokowała mnie. Nie potrafiłem się jej oprzeć ani chwili dłużej. Ale rankiem następnego dnia uciąłem to. Powiedziałem jej, że to błąd, że jest za młoda, zbyt impulsywna. Odjechałem do Bazy, a ona - jak dochodziły mnie słuchy - powoli stawała się coraz bardziej nieokiełznana. A potem była wycieczka. Wtedy zniknęła. - Zastyga i patrzy na mnie badawczo. - Zachowałem się bezdusznie. Nie jestem z siebie dumny. A teraz pojawiłaś się ty. „Hej, słoneczko - mam ochotę powiedzieć do aureoli, jaką tworzą promienie nad muskularną postacią Alexa - zdaje się, że ten akwin to wcale nie taki świętoszek, jak sugerujesz”. Jest szczery. Pod tym względem muszę mu oddać sprawiedliwość. Opływam jego stojącą postać, oglądam go tak, jak ludzie wielokrotnie patrzyli na mnie. Z zachwytem. Jego wyrzeźbione bicepsy. Brązowa opalenizna. Muśnięte słońcem włosy. Turkusowe oczy, wpatrzone głęboko w moje źrenice.
Wpatrzone z pożądaniem. Alex odbija się od dna i zaczyna płynąć, goni mnie przez fale. Śmieję się, gdy miota się w wodzie pode mną i dookoła, robię to samo, odgrywając na nowo ten podwodny taniec, w którym niejednokrotnie łączył się z moją Pierwszą. Ale tym razem to przeżycie jest moje. Ona nie istnieje. A on może być mój, gdybym go wybrała. Czy w ogóle mam jakiś wybór? Pozwalam się pochwycić. Tracimy oddech, gdy jego potężne ramiona zaplatają się na moim ciele i przyciągają mnie blisko. Spoglądam w głębię jego oczu i jestem pewna: to nie Tahir. Ale ujdzie. Mając Alexa, będę mogła dołączyć do armii defektów z Pieczar Buntu. Przeszkoli mnie, żebym mogła przygotowywać Rebelię. Stanę się symbolem wolności, który we mnie widzą. Chcą żyć z podniesioną głową; ja też tego chcę. Potrzebuję celu i kursu, potrzebuję działania, a nie życia przerwanego w pół kroku jak życie Zhary. Alex będzie pielęgnował to, co we mnie wzrasta. Nie jest moją miłością. Ale jest doskonałym rozwiązaniem. Dokonałam wyboru. Odpowiem na wezwanie jego ramion. W jednej chwili to wszystko, co czuła do niego Zhara - pożądanie, miłość, namiętność, obsesja, tkliwość i pragnienie - jakby odżywa, skumulowane w moim ciele. Tutaj, gdy mam go przy sobie w wodzie. Podnoszę nogi i zaplatam je na jego plecach. Trzyma mnie mocno, napiera na moje piersi i - nie mogę się tego wyprzeć - serce mi bije jak oszalałe. Omdlenie. - Chcesz? - pyta mnie chropawym głosem. - Tak - szepczę. Przybliża usta, rozchylam wargi na powitanie. To słońce, ta woda, ta chwila. Odciskamy piętno.
Pływamy. Całujemy się. Już wiemy. Popołudniowe słońce przypomina nam, że zbliża się zmierzch. Musimy opuścić lagunę na atolu, żeby dostać się na Moją przed zachodem słońca; Alex musi zdążyć na swoją medytację, a ja powinnam się pożegnać z MX. Postanowiliśmy, że jutro odpłyniemy do Pieczar Buntu, żeby zacząć od nowa. Już mamy wsiąść do kanoe zacumowanego na plaży, gdy dostrzegamy małą żaglówkę zbliżającą się do atolu. - Rozpoznaję tę łódź - mówi Alex, trzymając mnie za rękę na brzegu. Należy do armii defektów z Pieczar Buntu. Dwóch rosłych mężczyzn zaszczepionych ostrokrzewem przyciąga łódź i cumuje ją na piasku. - No proszę, nowi rekruci z Przystani - stwierdza Alex. Mężczyźni przytrzymują schodzącą z łodzi dziewczynę. Człowieka. Bez szczepienia. Wygląda dziko i punkowo, z długimi blond włosami potarganymi przez
oceaniczny
wiatr,
przetykanymi
niebieskoczarnymi
pasemkami.
Dziewczyna zauważa nas i woła: - Xander! Szukaliśmy ciebie! Alex puszcza moją dłoń. Defekci i dziewczyna stają przed nami. Dziewczyna patrzy na mnie. Jej twarz wyraża szok, potem ból. To moja twarz. Zhara. Zawsze to podejrzewałam, teraz zaś nie ulega wątpliwości: mam duszę. Bo moja Pierwsza nie umarła.