Tytuł oryginału: Казнь без злого умысла Copyright © Aleksandra Marinina, 2015 Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2016 Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Stronka, 2016
Redaktor prowadzący: Filip Karpow Redakcja: Magdalena Wójcik Korekta: Magdalena Ciszewska Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Konwersja: Grzegorz Kalisiak
ISBN 978-83-7976-434-1
CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75
[email protected] www.czwartastrona.pl
J
Spis treści Prolog .......................................................................................................................................... 5 Poniedziałek ................................................................................................................................ 8 Wtorek ....................................................................................................................................... 18 Środa ......................................................................................................................................... 31 Czwartek ................................................................................................................................... 51 Piątek ......................................................................................................................................... 77 Sobota........................................................................................................................................ 98 Niedziela ................................................................................................................................. 117 Poniedziałek ............................................................................................................................ 136 Wtorek ..................................................................................................................................... 172 Środa ....................................................................................................................................... 209 Czwartek ................................................................................................................................. 232 Piątek ....................................................................................................................................... 248 Sobota...................................................................................................................................... 278 Niedziela ................................................................................................................................. 323 Poniedziałek ............................................................................................................................ 335 Epilog ...................................................................................................................................... 337 Hilary Sarah - W obcej skórze. Pięć lat wcześniej .................................................................................................................. 341
Prolog Torba z książkami wypożyczonymi z biblioteki była niesłychanie ciężka, ale Nina Laszenko wcale się tym nie przejmowała. Mąż doszedł do siebie po udarze, jutro jedzie do sanatorium, żeby nabrać sił, i poprosił ją, by przyniosła kilka książek. To znaczy, że znowu poczuł chęć do życia. Wszystko, co było w domu, przeczytał już parę razy. Wolną ręką Nina wstukała kod, pchnęła drzwi wejściowe, w myślach przeklęła łobuzów, którzy po raz kolejny rozbili albo wykręcili żarówkę, po omacku włożyła kluczyk do zamka skrzynki pocztowej, po czym ledwie zdążyła złapać gazetki lokalne, ulotki reklamowe i listy, które się z niej wysypały. Wsunęła całą korespondencję pod pachę i ucieszyła się, że nie musi wysoko się wspinać – jedynie na pierwsze piętro. Niegdyś, zaraz po otrzymaniu mieszkania ze spółdzielni, Nina się martwiła. Hałas, wąski chodnik, samochody jeżdżą niemal pod oknami, a oni z mężem przyzwyczajeni byli spać przy otwartym oknie. Natomiast teraz się cieszy. Mąż ma jeszcze kłopoty z chodzeniem, ale zejście z pierwszego piętra to wysiłek, któremu potrafi podołać, podobnie jak powrót do domu. Z drugiego czy trzeciego piętra raczej nie dałby rady. W domu nie ma przecież windy. Z wiekiem coraz trudniej dźwigać również ciężkie siatki. Pierwsze piętro ma jednak pewną przewagę… W przedpokoju Nina zrzuciła krótkie kozaczki i nie zdejmując płaszcza, udała się do pokoju, żeby sprawdzić, co u męża. Na szczęście wszystko było w porządku, siedział w fotelu i oglądał telewizję. Teraz mogła odetchnąć i się rozebrać. Od udaru minął prawie rok, ale Nina wciąż nie umiała pozbyć się strachu, że po powrocie z pracy znajdzie męża leżącego na podłodze. Jak wtedy… – Tu masz książki – postawiła torbę koło fotela. – A tu pocztę. Znowu pełno reklam, nie wiadomo, co z nimi począć. Chciałam je wyrzucić na dole, jest tam teraz specjalne pudełko, widziałeś. Ale są też jakieś koperty, pewnie rachunki albo pisma z funduszu emerytalnego… Żarówka znów rozbita, ciemno, nic nie widać. Bałam się, że razem z tą makulaturą wyrzucę przypadkiem coś potrzebnego. Przejrzyj wszystko, dobrze? A ja pójdę przygotować kolację. – Oczywiście, Ninoczko – mąż skinął głową. – Rachunkami sam się zajmę… Rachunki to poważna sprawa.
Nina uśmiechnęła się z satysfakcją. Co prawda jego lewa ręka i noga są jeszcze bezwładne, ale i tak widać wyraźny postęp. Nie ma porównania z tym, co było. Koperty można otwierać jedną ręką, mąż nieźle się w tym wyćwiczył. Pół godziny później kolacja była gotowa. Nina weszła do pokoju z tacą i zabrała się do nakrywania stołu. – No i co tam? – zapytała. – Rachunki? Dużo się nazbierało? – Jak zwykle. Telefon, rozliczenie za mieszkanie. Myślałem, że podniosą nam czynsz, bo się odgrażali, słyszałem w telewizji. Tymczasem nie, na razie wciąż tyle samo. Tylko pogratulować merowi, że dotrzymuje obietnic. Solidny z niego facet. Jeden list jest w ogóle nie do nas, przez pomyłkę wrzucono go nam do skrzynki. Kto tam pracuje na tej poczcie? Nie rozumiem! Przecież na kopercie jest wyraźnie napisane: „Siewiernaja szesnaście, mieszkanie numer pięć”. A my mieszkamy w bloku numer osiemnaście. Gdzie oni mają oczy? Ninula, jutro po drodze do pracy zanieś list do domu obok, dobrze? Wrzuć do skrzynki. Nie możemy tego tak zostawić, pewnie ktoś na niego czeka… – Ale jak ja tam wejdę? – zaoponowała. – Drzwi się otwierają na kod cyfrowy, jak u wszystkich, a kodu nie znam. Musiałabym zaczekać na któregoś z mieszkańców albo odnieść na pocztę. Niespodziewanie mąż się stropił. – Nie, na pocztę nie trzeba… Mieszkańcom też nie… Nie spojrzałem od razu na adres i rozerwałem kopertę… byle jak…. a później przeczytałem. Niczego nie zrozumiałem, zwątpiłem i dopiero wtedy uważniej zerknąłem na kopertę. Widzę, że ulica ta sama, mieszkanie też numer pięć, jak nasze, ale dom nie nasz, sąsiedni. Tylko ta koperta… Wstyd ją komukolwiek pokazywać, Ninula. – Ale przecież osoba, do której jest list, i tak zobaczy rozerwaną kopertę i domyśli się, że ktoś go czytał – rozsądnie zauważyła Nina. – Nie ma więc czego się wstydzić… A co jest w środku? Coś bardzo osobistego? Może o miłości? – Ależ skąd, chodzi o jakąś sprawę… związaną z ekologią. Nic osobistego. – Z ekologią? – Nina się zaniepokoiła. Przecież tamten mężczyzna, którego niedawno zabito, mieszkał akurat w sąsiednim bloku. Może list jest do niego? Jakże mu tam było? W zasadzie nikt o nim nic nie wiedział, mówiono, że był odludkiem, nie rozmawiał z sąsiadami, nawet nie wiedzieli, jak się nazywa. Ale w gazecie
lokalnej dużo pisano o tym zabójstwie, wymieniono również jego nazwisko. Boże, jakże ono brzmiało…? Niecierpliwie chwyciła kopertę, wygładziła palcami porozrywane części i przeczytała nazwisko adresata. No proszę, Siomuszkin. Wszystko się zgadza. Właśnie o nim pisano w gazetach. Nina bez wahania wyjęła list i zabrała się do czytania: „Nie mogę się z Tobą skontaktować. Telefon nie odpowiada, a maile wracają z adnotacją, że Twoja poczta nie działa. Skończyłem swoją część sprawozdania, teraz wyłania się pełny obraz ekologiczny. To sprawa kryminalna, wszyscy zostaną postawieni w stan oskarżenia, możesz mi wierzyć. Jak najszybciej zamelduj się w laboratorium. Czyżbyś gdzieś wyjechał? Drzwi nie otwierasz, telefonu nie odbierasz, więc musiałem wysłać list jak w zamierzchłych czasach. Nie zwlekaj, sprawa jest pilna”. – A więc to tak – cicho wycedziła Nina, przysiadając na skraju kanapy. – Trzeba iść nie na pocztę, tylko na policję. – Dlaczego na policję? – mąż się przestraszył. – Przecież ja nieumyślnie… Tak wyszło. Przypadkiem. – To list do Siomuszkina. Tego, którego zabito. Z listu wynika, że zajmował się ekologią. Rozumiesz, co to znaczy? – O mój Boże! – jęknął mąż. – No to pięknie… Myślisz, że znowu?
Poniedziałek Z kuchni, oddzielonej od przestronnego salonu rozsuwanymi drzwiami, dobiegł rumor – coś się tam stłukło. Chyba talerz. Anastazja Kamieńska rzuciła szybkie spojrzenie najpierw w stronę brata, a później Korotkowa. Przecież to ich żony są w kuchni i musiały coś rozbić. Korotkow ledwie zauważalnie drgnął, a brat Sasza nawet się nie skrzywił. Wiedział, że tłuczenie naczyń jest specjalnością jego ukochanej żony. Podobnie jak gotowanie. Zdążył się przyzwyczaić. – Sania, dziewczyny coś tam potłukły – ostrożnie zauważyła Nastia. – Zgadza się – niewzruszenie odparł Aleksander. – Ale to w żaden sposób nie zmienia sprawy, którą musimy rozważyć. Zebrałem was specjalnie, żeby można było wszystko omówić, podjąć decyzję i nie bawić się w głuchy telefon. Stasow, co masz do powiedzenia? Władisław Nikołajewicz Stasow, dawny przyjaciel Nasti, a przez ostatnie lata również szef, wzruszył tylko potężnymi ramionami. – Nie zgłaszam sprzeciwu. Co za różnica, gdzie będzie pracował mój podwładny? Zawrzemy umowę z twoim bankiem, a jeśli chcesz, to z tobą jako osobą prywatną, i zapiszemy w niej, że pokryjesz koszty administracyjne i wypłacisz diety za delegację. To żaden problem. Jako szef uwielbianej przez ciebie siostry nie mam powodu, żeby nie puścić jej do tego twojego, no… – Wierbicka – podpowiedział Kamieński, powściągając uśmiech. Nastia posłała szefowi mordercze spojrzenie. No dlaczego Władik tak łatwo ją puszcza?! Można by pomyśleć, że ona nie marzy o niczym innym, tylko o gratisowym pobycie w tym Wierbicku, położonym gdzieś w obwodzie pierowskim, na zachodzie Syberii, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. A najważniejsze, że Nastia nie ma zielonego pojęcia, na czym będzie polegała jej robota. Jurka Korotkow to co innego, i tak pracuje u Saszki Kamieńskiego jako dyrektor pensjonatu pod Moskwą. Kto, jak nie on, ma wiedzieć, jakie warunki są niezbędne do budowy i organizacji podobnej bazy wypoczynkowej. W ciągu ostatnich lat bank Saszki otworzył wiele filii na całej Syberii, więc Kamieński postanowił zbudować jeszcze jeden pensjonat, w którym pracownicy jego filii będą mogli wygodnie i komfortowo spędzać urlopy, święta i wolne dni. Tu wszystko jest oczywiste. Ale co ona, Nastia, ma do tego? Co będzie tam robiła? Samo słowo „komunikacja” przyprawiało ją o dreszcze!
Błagalnie spojrzała na męża. Może chociaż Czistiakow ją obroni? Niechby przynajmniej teraz przestał milczeć i napomknął, że jest przeciwny albo coś w tym stylu… Chociaż dlaczego miałby mieć jakieś „ale”? Po tylu latach wspólnego życia słowa „nie chcę się na długo rozstawać” albo „będę tęsknił” wywołają śmiech. Jeszcze bardziej niedorzecznie zabrzmiałaby jego uwaga, że nie może mieszkać sam i nie poradzi sobie z prowadzeniem domu. Kto jak kto, ale Czistiakow poradzi sobie lepiej niż jakakolwiek kobieta. Można oczywiście wytoczyć działo zwane zazdrością, powołując się na to, że żona udaje się w daleką podróż… w dodatku z obcym facetem… i nie wiadomo, czym się tam będą zajmowali… Nie, to się nie trzyma kupy. Nastia zna Jurkę Korotkowa od trzydziestu lat, tak samo długo i doskonale zna go również Czistiakow. Nikt tego nie kupi… Boże, jak jej się nie chce jechać! – Dobrze. – Nastia westchnęła z rezygnacją. – I co będę musiała tam robić? Aleksander już miał odpowiedzieć, ale jego uwagę przyciągnęły nowe odgłosy zza drzwi dzielących salon i kuchnię. Nastia zaniepokoiła się, słysząc czyjś płacz. – Moje panie! – krzyknął na cały głos gospodarz domu. – Co tam się u was wyprawia? Skrzydło drzwi się rozsunęło, z kuchni wyjrzała Irina, żona Korotkowa, atrakcyjna ślicznotka o obfitych kształtach. – Sasza, Daszka stłukła twój ulubiony kubek i rozpacza. Mówi, że sam go wybierałeś podczas podróży, w jakiś pamiętny dla was dzień, że kubek jest dla ciebie czymś w rodzaju talizmanu, że nie możesz bez niego żyć i że po prostu zabijesz Daszkę. Mógłbyś to zrobić? Serio? – Irina mrugnęła porozumiewawczo do Kamieńskiego i podbiegła do męża, żeby cmoknąć go w czoło. Korotkow nie potrafił się powstrzymać i z widoczną przyjemnością złapał żonę za pośladki. Gest był nieprzystojny i „seksistowski”, ale emanował takim ciepłem, czułością i nieskrywanym męskim zainteresowaniem, że wszyscy mimo woli się uśmiechnęli. – Sasza, kiedy wyślesz z Moskwy moją drugą połowę? – zapytała Irina. – Bo za dwa tygodnie muszę jechać na zdjęcia do Mińska i musimy załatwić dla Anieczki opiekę. – Możliwe, że nawet jutro – obiecał Aleksander. – Na długo? Zdąży wrócić przed moim wyjazdem? – Nie mam pojęcia. – Bankier rozłożył ręce. – To zależy. Może poradzą sobie w ciągu trzech dni, a może przesiedzą nawet miesiąc na syberyjskim zesłaniu.
– Jasne – Irina westchnęła. – To na wszelki wypadek zacznę wszystko organizować. Na szczęście mamy rozgarniętą nianię. Będziemy tylko musieli więcej zapłacić, żeby u nas zamieszkała. – O to się nie martw – od razu zareagował Kamieński. – Pokryję wszystkie wydatki. A jeśli chcesz, przywieź nianię z dziewczynką tutaj, niech pobędą na świeżym powietrzu. Miejsca jest dużo, nikt nikomu nie przeszkadza. Oczywiście, rejon podmoskiewski to nie Alpy, ale i tak jest lepszy niż zadymiona Moskwa. – Dziękuję, Saszeńka, zastanowimy się – Irina skinęła głową i zniknęła w kuchni, skąd nadal dobiegało pochlipywanie Daszy. Przy dużym owalnym stole znowu zapadło wieloznaczne milczenie. Korotkow milczał z błogim spokojem, Aleksander Kamieński w skupieniu, Stasow z roztargnieniem, a Nastia z niepokojem i niezadowoleniem. Natomiast jej mąż, Aleksiej… Nastia pomyślała, że gdyby musiała opisać milczenie Czistiakowa, powiedziałaby, że milczy kpiąco. Ciekawe, co go tak rozbawiło? Czyżby to, że Jurka Korotkow do tej pory jest zakochany jak młokos w swojej drugiej żonie? Czy może to, że Daszeńka, matka dwójki dzieci, dorosła i samodzielna kobieta, która przekroczyła wiek balzakowski, potrafi rozpaczliwie szlochać, gdy stłucze „tak wiele znaczący dla męża” kubek? To rzeczywiście śmieszne! A może Losza po cichu cieszy się z perspektywy zostania przynajmniej na krótko słomianym wdowcem? Ta myśl z jakiegoś powodu sprawiła jej przykrość. Niechże sam powie! W końcu przez całe trzydzieści lat Losza był pełnoprawnym członkiem ich zespołu. – A ty czemu milczysz, Czistiakow? – zapytała gniewnie. – Wiesz, po co Sania wysyła mnie do tego Wierbicka? – Oczywiście – Aleksiej się uśmiechnął. – Ja, Asieńko, w odróżnieniu od ciebie mam głupi zwyczaj czytania wszystkich wiadomości, więc jako tako się orientuję. Po prostu dałem Sańce możliwość, żeby sam wszystko wyjaśnił. Pochlipywania w kuchni nie ustawały, więc Aleksander Kamieński z westchnieniem wstał od stołu. – Losza, bądź tak dobry i powiedz mojej niesfornej siostrze, co i jak. Ja pójdę uspokoić Daszkę. – No właśnie – Stasow się zapalił. – Powiedz, bo też jestem ciekaw, dla jakich profitów zabiera mi się najlepszego pracownika na bliżej nieokreślony czas.
– Nie podlizuj się – odparowała Nastia. – Zrobiłeś ze mnie niewolnicę za trzy kopiejki… I targowałeś się, nawiasem mówiąc, bardzo sprytnie. Wszyscy słyszeliśmy. Ani razu nie wspomniałeś przy tym o najlepszym pracowniku. Zdrajca z ciebie, Stasow! W odróżnieniu od Aleksandra, który był świetnym finansistą i wprawnym organizatorem, ale raczej kiepskim mówcą, Aleksiej Czistiakow, mający wieloletnie doświadczenie w wygłaszaniu wykładów dla różnych grup słuchaczy, wyłożył istotę problemu krótko i zrozumiale. Drogi w Rosji były zawsze słabym punktem, to rzecz wiadoma. Dzisiaj magistrala federalna „Syberia” dociera jedynie do obwodu kiemierowskiego, ale federalny program budownictwa drogowego zakłada sfinansowanie przedłużenia magistrali przez sąsiedni, pierowski, obwód. Projekt nie został jeszcze zatwierdzony, rozpatrywane są dwa warianty budowy magistrali, lecz oba przewidują, że droga z pewnością przetnie duże miasto Wierbick. Znajduje się ono w środku tajgi, wokół są gęste lasy i jeziora, więc miejscowość jest wyjątkowo atrakcyjna dla wszelkiego rodzaju przedsięwzięć rekreacyjnych – pensjonatów, domów wypoczynkowych, sanatoriów, klinik rehabilitacyjnych. I oczywiście dla prywatnego budownictwa jednorodzinnego. Ale tylko pod warunkiem istnienia dobrej magistrali, to znaczy szlaku komunikacyjnego. Problem polega na tym, z której strony Wierbicka będzie przebiegać magistrala. Znając odpowiedź na to pytanie, można już teraz kupić po całkiem dogodnej cenie teren pod zabudowę. W chwili oficjalnego zatwierdzenia projektu cena ziemi wzrośnie parokrotnie, a gdy magistrala zostanie ukończona, to nawet dziesiątki razy. Toteż kupować należy teraz. Sytuację komplikuje to, że mer Wierbicka zamierza kandydować na drugą kadencję, a wybory odbędą się za kilka miesięcy. Wspiera go grupa biznesmenów zainteresowanych tym, żeby magistrala przebiegała po południowej stronie miasta. Natomiast główny rywal mera w wyborach jest protegowanym innej grupy, której interesy finansowe leżą po drugiej stronie, północnej. Każde z tych ugrupowań ma dość znaczne zaplecze administracyjne na poziomie obwodu, pozwalające i jednym, i drugim przeforsować korzystny dla nich projekt budowy magistrali. W tych okolicznościach przed Korotkowem i Kamieńską stoją dwa zadania: pierwsze – zorientować się, które ugrupowanie ma większe szanse na zwycięstwo i który w związku z tym wariant projektu zostanie przedstawiony do zatwierdzenia komisji rządowej; drugie – na terenie sąsiadującym z potencjalną trasą budowy drogi znaleźć miejsce odpowiadające wszystkim niezbędnym wymogom z punktu widzenia zarówno komunikacji, jak i infrastruktury. Słysząc znienawidzone słowa „komunikacja” i „infrastruktura”, Nastia się skrzywiła.
– Ale ja się na tym w ogóle nie znam. – Za to ja się znam – pogodnie odparł Korotkow. – I to doskonale. Nie bój się, Pawłowna, damy radę! Nastia nie podzielała optymizmu Jurki… Merowie, wybory, finanse, biznes, ugrupowania i w ogóle cała ta polityka… Jakże to wszystko jest jej obojętne! Nastia Kamieńska nigdy nie przepadała za podobnymi zadaniami. – Bo ja wiem… – wymamrotała przygnębiona. – Wolałabym zwłoki… zabójstwo… to jest mi bliskie. Na zabójstwach przynajmniej trochę się znam. Może niezbyt dobrze, ale przynajmniej trochę. A o waszych wodociągach czy sieciach elektrycznych nie mam najmniejszego pojęcia. O wyborach zresztą też. – Specjalnie dla ciebie – Czistiakow się roześmiał – zgodnie z zapotrzebowaniem klasy pracującej, by tak rzec, informuję, że elektorat Wierbicka jest poważnie zaniepokojony problemami ekologicznymi… – Nie! – Nastia z przerażeniem zamachała rękami. – Tylko nie to! Ekologii już nie zniosę! – Nie zarzekaj się zawczasu, tylko posłuchaj – niewzruszenie ciągnął Aleksiej. – Wierbick to duże miasto, prawie milionowe, w swoim czasie jego rangę podniósł kombinat metalurgiczny, a później dołączyły duże zakłady chemiczne. Następnie wszystko popadło w ruinę, później podzielono to na nowo i wykupiono, a teraz produkcja znowu ruszyła, chociaż już nie na taką skalę jak przedtem. Jednakże sytuacja ekologiczna w mieście zawsze była skomplikowana. Mieszkańcy od dawna przywykli, żeby o niej dyskutować, i rozumieją jej znaczenie. W takich miastach zwykle pojawia się prężna inicjatywa obywatelska w tym zakresie. No i wyobraź sobie, co za pech, w Wierbicku ktoś zaczął mordować ekologów… Nastia, aż do tej chwili wyraźnie znudzona słowami męża, ożywiła się i utkwiła wzrok w Czistiakowie. – W Internecie wciąż pojawiają się nowe materiały demaskujące bezczynność lokalnej administracji i samego mera, a także naczelnika miejskiego UWD1 w sprawie wyjaśnienia zabójstw. – A dużo jest tych zabójstw? – z ciekawością zapytała Nastia. – Już trzy. I żadne nie zostało wyjaśnione. Wspomniane materiały zupełnie niedwuznacznie sugerują, że mer nie jest zainteresowany znalezieniem sprawcy, ponieważ zabici ekolodzy przeprowadzili jakieś badania i zamierzali ogłosić wyniki, które miały przeszkodzić w przyjęciu
projektu popieranego przez mera. Mer zaś cieszył się niekwestionowanym poparciem mieszkańców w ciągu czteroletniej kadencji, bardzo dużo zrobił dla miasta, no i w ogóle miły z niego facet pod każdym względem. Nikt nie wątpił, że bez trudu obejmie urząd na drugą kadencję, a jego rywale są tylko po to, żeby zachować pozory procedury, bo realnych i wiarygodnych kandydatów na stanowisko mera nie było. Jednakże przez tych zabitych ekologów pozycja mera mocno się zachwiała, mieszkańcy przestają mu wierzyć, więc jego zwycięstwo w nadchodzących wyborach stoi pod dużym znakiem zapytania. W tym momencie Aleksiejowi udało się całkowicie zawładnąć uwagą żony. Nastia nawet nie zauważyła, że brat wrócił i znowu usiadł przy stole. Na jego śnieżnobiałym swetrze widniały ciemne zacieki i plamy. Widocznie Dasza szlochała z twarzą wtuloną w mężowskie ramię i zostawiła na swetrze ślady rozmazanego tuszu. – Ale ja nie mogę przecież zająć się sprawą zabójstw – niepewnie stwierdziła Nastia. – Nie mam do tego prawa. I w ogóle… – Nikt cię o to nawet nie prosi – odparł Aleksander. – Po prostu powinnaś mieć to na uwadze, gdy będziesz oceniała prawdopodobieństwo przyjęcia tego czy innego wariantu budowy magistrali. I w ogóle, Aśka, muszę wiedzieć, jak wysoka jest w mieście przestępczość i czy warto prowadzić tam jakiekolwiek inwestycje. Syberia jest duża, a tajga ogromna, więc mogę w zasadzie wybudować się gdziekolwiek. Problem w tym, że tam, gdzie magistrala federalna już istnieje, ziemia jest bardzo droga, a tam, gdzie w najbliższym czasie jej nie będzie, nie ma sensu się budować. Pod tym względem obwód pierowski jest dla mnie optymalny. Magistrala wkrótce się pojawi, a ceny na ziemię, dopóki projektu nie zatwierdzono, są całkiem przyzwoite. Ale przecież obwód pierowski to nie tylko Wierbick, są tam też inne miasta, może nie tak duże i bogate, ale też niezłe. Oczywiście duże i bogate miasto ma dla mnie jako właściciela większą wartość, ponieważ chcę zbudować duży, pięciogwiazdkowy pensjonat. Dla pracowników banku skierowania będą tanie, ale to, co pójdzie drogą komercyjną, będzie o wiele droższe. Mieszkańcy pobliskiego miasta to akurat potencjalna klientela. Jeżeli jednak trzeba będzie budować się w innym miejscu, muszę zweryfikować cały plan biznesowy i zaplanować pensjonat mniej okazały i tańszy. To nie jest sprawa życia i śmierci, tylko kwestia finansowa. Dasza przestała w końcu opłakiwać przedwczesny zgon „pamiętnego” kubka i dalsza rozmowa przebiegała przy herbacie. Korotkow zadawał dodatkowe pytania, a Sasza udzielał szczegółowych instrukcji. Pod koniec wieczoru Nastia Kamieńska ostatecznie doszła do wniosku, że jej niechęć
do wyjazdu do dalekiego Wierbicka na Syberii nie zyskała u nikogo z obecnych ani zrozumienia, ani poparcia. Nawet Irina nie stanęła po jej stronie, chociaż na dobrą sprawę powinna była kategorycznie sprzeciwić się długiej nieobecności Korotkowa. Odkąd Jura wyprocesował od swojego syna alkoholika i jego wykolejonej żony prawo do wychowywania wnuczki, a także doprowadził do pozbawienia ich praw rodzicielskich, Irina stale musiała dopasowywać harmonogram wyjazdów na plan filmowy do zajęć męża. Babcia Anieczki, pierwsza żona Korotkowa, zawsze chętnie zgadzała się wziąć dziewczynkę do siebie, ale podczas procesu sądowego stosunki między dawno rozwiedzionymi małżonkami tak się popsuły, że ani Korotkow, ani tym bardziej Irina nie mieli ochoty na dodatkowe kontakty z Lalą. Zatrudniali oczywiście nianię, co innego jednak, gdy mąż wraca wieczorem, wprawdzie późnym, do domu, a zupełnie co innego, gdy przebywa w delegacji nie wiadomo jak długo. Stasow też jest niezły… Zdrajca! Sania specjalnie zaprosił i jego jako przełożonego i pracodawcę Nasti, i Czistiakowa, i Irinkę, żeby wysłuchać protestów i od razu rozwiązać wszystkie problemy, jeżeli się pojawią, a tymczasem nikt się nawet nie zająknął, nikt nie zaoponował! Można by odnieść wrażenie, że wszyscy oprócz niej wprost marzyli, żeby wyjazd doszedł do skutku. Cały batalion maszeruje dziarskim krokiem, tylko ona gubi rytm… Jak zwykle zresztą. – Czemuś się tak zasmuciła, kochanie? – zapytał Czistiakow, gdy wracali do Moskwy. – Aż tak bardzo nie chce ci się jechać? – Owszem – przyznała z westchnieniem. – Dlaczego? Temat nieciekawy? – Nie wiem – odparła Nastia z roztargnieniem i w tym momencie zrozumiała, że powiedziała szczerą prawdę. Naprawdę nie wie, dlaczego nie ma ochoty jechać. Po prostu nie chce jej się i tyle. Nie potrafi tego wyjaśnić. Nie chce siedzieć na lotnisku, lecieć samolotem, mieszkać w hotelu, jeździć nie wiadomo jakim samochodem z nie wiadomo jakim kierowcą… Chce siedzieć w swoim małym, przytulnym mieszkanku, spać na swojej wygodnej kanapie, myć się w swojej łazience i z zamkniętymi oczami znajdować wszystkie wyłączniki. – No dobrze – Losza kiwnął głową. – Przyjmijmy, że ci się nie chce. Że nawet nie wiesz dlaczego. Ale Sańka jest twoim bratem, kochasz go, zrobił dla ciebie tyle dobrego, więc nie możesz mu odmówić. Będziesz więc musiała jechać. No to jak, kochanie?
– Gdy człowiek nie ma chęci, musi znaleźć motywację – pochmurnie odparła Nastia, po czym poprosiła żałośnie: – Znajdź mi motywację, Losza, dobrze? Bo ja jakoś nie potrafię. – Żaden problem! – Czistiakow roześmiał się, nie odrywając oczu od drogi. – Nawet dwie, wybierz jedną albo zaakceptuj obydwie. Pierwsza: ciekawość. Nowe miejsce, inna przyroda, inni ludzie, inne zwyczaje, inna architektura, inny akcent, miejscowy żargon. Nigdy przecież tam nie byłaś, niczego nie widziałaś, nie słyszałaś. W ogóle nie jesteś ciekawa? – W ogóle – Nastia pokręciła głową. – Ani trochę. – No to wariant drugi. Korotkow nie poradzi sobie bez ciebie. Pracuje dla Sani, Sania mu za to płaci, w dodatku sporo, więc Korotkow powinien być użyteczny. Sam nie podoła zadaniu. Nie dlatego, że Jurka jest głupi, bynajmniej, jest bardzo mądry, nawet mądrzejszy od ciebie – uściślił Aleksiej, powściągając uśmiech. – Ale sama wiesz, kochanie, że każda sprawa wymaga dwóch par oczu, a najlepiej trzech albo i czterech. Gdy człowiek sam patrzy, istnieje duże ryzyko, że coś przeoczy. W każdym razie Jurka potrzebuje wspólnika. Kogo możesz zaproponować do tej roli? Nastia milczała. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. – No właśnie – podjął Losza po chwili. – Jurka potrzebuje osoby o podobnym doświadczeniu i kwalifikacjach, w dodatku takiej, z którą będzie czuł się swojsko, której może zaufać i, najważniejsze, która może tak po prostu, ni z tego, ni z owego spakować się i pojechać nie wiadomo dokąd i nie wiadomo na jak długo. Kto inny prócz ciebie spełnia te kryteria? Pomożesz i swojemu bratu, i staremu przyjacielowi, i koledze. Czy to nie jest wystarczająca motywacja? – Jesteś nieprzyzwoicie mądry, Loszka – Nastia się uśmiechnęła. – Nie rozwiałeś moich wątpliwości, ale obudziłeś poczucie obowiązku. Przekonałeś mnie. Muszę zadzwonić. – Do kogo? – Do kogo, do kogo… Najpierw do ukochanego brata, a później zobaczymy. Jeżeli chce, żebyśmy mu pomagali, niech przedtem sam nam pomoże. Wyjęła z kieszeni kurtki telefon i z listy kontaktów wybrała jego numer. – Jutro nie polecimy – oznajmiła Aleksandrowi bez długich wstępów. – Polecimy pojutrze. Jutro musisz uruchomić swoje kontakty i sprawić, żeby do naczelnika UWD w Wierbicku zatelefonował ktoś wyższy od niego rangą z obwodu. A najlepiej z Moskwy. Jak ci się uda. I jeszcze jedno: obejrzę w Internecie hotele w Wierbicku i wybiorę coś dla siebie i Jurki… Nie, Sanieczka, sama wybiorę… Nie, sama. Nikt lepiej od mnie nie wie, czego potrzebuję. Trzeba też wynająć samochód, ale taki, jaki wskażę. Mam w nosie te wasze wypasione mercedesy! Potrzebuję
samochodu, którym będę mogła sama jeździć w razie potrzeby. Co z tego, że Korotkow poprowadzi każdy… Ale ja nie dam rady. Korotkow ma ze sto lat stażu jako kierowca, a ja raptem trzy lata ciągłej praktyki. No więc, Sania, jeżeli chcesz, żebyśmy pracowali, bądź tak miły i zrób to, o co proszę. – Ostro sobie poczynasz z braciszkiem – zauważył Czistiakow, gdy skończyła rozmowę. – Naprawdę? Moim zdaniem byłam nad wyraz uprzejma. – Jasne. Mówiłaś takim tonem… Niczym laureat konkursu na najokropniejszego szefa. – Coś podobnego… – wymamrotała Nastia. – Nawet nie zauważyłam. Przez chwilę się zastanawiała, po czym znowu chwyciła telefon. Gdy Czistiakow parkował auto przy domu, Nastia Kamieńska już uzyskała obietnice jakichś dziesięciu osób, że poszukają znajomych w Wierbicku albo przynajmniej w stolicy obwodu. Pierwszy oddzwonił Nazar Zacharowicz albo po prostu wujek Nazar, jak się do niego zwracali wszyscy dawni koledzy i uczniowie, stary doświadczony wywiadowca, pierwszy mentor Nasti w wydziale kryminalnym, który do dziś prowadził zajęcia w katedrze działalności operacyjnorozpoznawczej. Wujek Nazar spełnił swoją obietnicę najszybciej i przekazał Nasti namiary znajomego wywiadowcy z UWD w Wierbicku. – Tam jest już środek nocy, więc nie zadzwoniłem, tylko wysłałem SMS z prośbą, żeby się ze mną skontaktował. Myślałem, że może odezwie się jutro, a okazuje się, że ten stary piernik ma całodobowy dyżur. Powiedziałem mu o tobie i Jurce, jest oczywiście gotów udzielić pomocy w miarę możliwości, ale specjalnie na niego nie licz – mówił wujek Nazar. Nastia słuchała dobiegającego ze słuchawki głosu swojego nauczyciela, jedną ręką trzymając telefon, a drugą próbując rozwiązać sznurówki. – Facet często zagląda do kieliszka. Odniosłem nawet wrażenie, że raczej niewiele go teraz obchodzi. Cała jego rodzina zginęła w wypadku samochodowym – żona, dwoje dzieci i teściowa. Okropnie się wtedy rozpił, wyleciał ze stanowiska naczelnika sekcji zabójstw i skończył jako zwyczajny wywiadowca. Ze względu na staż i dawne zasługi ma rangę starszego oficera, ale tak naprawdę… Wybacz, Nastazjo, ale w tamtych stronach nie znam nikogo innego. W obwodzie kiemierowskim są fajni chłopcy, w omskim i w nowosybirskim też, ale akurat w pierowskim nikogo nie mam. Jeżeli to ważne, mogę poszukać znajomych w sąsiednich obwodach, może znają kogoś w Wierbicku. Znają na pewno, bo Sybiracy stanowią zgraną drużynę, nie to co my, moskwianie. – Dziękuję, wujku Nazarze! Jeżeli zajdzie potrzeba, zadzwonię jeszcze raz. Mogę?
– Jasne. Wyślę ci nazwisko i numer telefonu. Szczęśliwej drogi, dziecko, życzę powodzenia. Przygotowania do wyjazdu zajęły Anastazji Kamieńskiej cały następny dzień. Najpierw porządnie się wyspała, później pogrzebała w Internecie, znalazła informacje na temat hoteli w Wierbicku, uważnie je przeczytała, obejrzała zdjęcia, przeanalizowała mapę miasta, zadzwoniła w parę miejsc i w końcu dokonała wyboru. Później zaczęła czytać wszystko jak leci. O charakterystyce geograficznej regionu, uprzemysłowieniu i gospodarce, administracji, polityce socjalnej, zbliżających się wyborach mera, przestępczości, życiu kulturalnym. Jednym słowem przeczytała wszystko, co znajdowało się w sieci o Wierbicku. Pod wieczór zaczęły ją z przemęczenia boleć oczy, ale czuła, że jest gotowa do wyjazdu. Oczywiście niezupełnie, na tyle, na ile było możliwe przygotowanie się do pracy w ciągu jednego dnia.
1
UWD (Uprawlenije wnutriennich dieł) – Wydział Spraw Wewnętrznych (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Wtorek Konstantin Kiriłłowicz Smiełkow nie lubił latać helikopterem. Ale jeszcze bardziej nie lubił tłuc się pięć godzin do stolicy obwodu, choćby i bardzo dobrym samochodem, za to kiepską drogą, a później tyle samo z powrotem. Zresztą nawet nie znalazłby wolnych dziesięciu godzin na podróż. Gdy zajmuje się stanowisko mera w takim mieście jak Wierbick, każda minuta jest na wagę złota. Zwłaszcza w okresie przedwyborczym, gdy do codziennej pracy związanej z zarządzaniem miastem dochodzą konieczne, ale nudne zajęcia mające na celu mobilizację elektoratu. Po podróży helikopterem zawsze ogarniały go mdłości i zaczynała boleć głowa, toteż droga z lotniska do centrum miasta zwykle wprawiała Konstantina Kiriłłowicza w paskudny nastrój. Najbliższe otoczenie o tym wiedziało i pamiętało. Nie żeby ukochanego mera oszczędzano i starano się uchronić w takich chwilach przed koniecznością rozwiązywania bieżących problemów. Co to, to nie. Nikt nie zamierzał oszczędzać mera. Po to jest merem, wybrańcem ludu, po to zajmuje swój fotel, żeby rozwiązywać problemy. Urzędnicy dbali o własne interesy. Starali się nie pchać niepotrzebnie do gabinetu mera, żeby się nie narazić na nieprzyjemności. Z wyjazdu do Pierowa mer Wierbicka wracał podenerwowany i niezadowolony. Właściwie celem wizyty w prominenckich gabinetach było kolejne „wybadanie” procesu przygotowania projektu magistrali federalnej. Zatwierdzi go komisja rządowa w Moskwie, ponieważ środki na budowę zostaną wyłożone z federalnego funduszu drogowego, ale projekt jest opracowywany tutaj, na miejscu, w obwodzie. Obecnie istnieją dwa warianty projektu. A do zatwierdzenia w Moskwie zostanie skierowany jeden. Który? W tym cały problem. Smiełkow ma dość dobre kontakty w obwodzie i wśród najbliższego otoczenia gubernatora, ale kontakty jego przeciwników, zainteresowanych drugim projektem, są równie szerokie. Toczy się wyrównana walka. Obecnie najważniejszą sprawą jest wygranie wyborów w Wierbicku i zatrzymanie fotela włodarza miasta na drugą kadencję, ponieważ mer dysponuje jednak większą siłą nacisku niż ten, kto przegra wybory. Na razie nie wiadomo, kto będzie rządził miastem przez najbliższe cztery lata. Smiełkow i jego główny rywal Gorczewski cieszą się wśród działaczy obwodowych podobnym autorytetem. Natomiast po wyborach sytuacja się zmieni. Kto zostanie merem, ten będzie miał rację. Jeżeli zwycięży Smiełkow, uda mu się przeforsować projekt budowy magistrali, na którym mu zależy. Jeżeli zwycięży Gorczewski, do zatwierdzenia w Moskwie
wpłynie zupełnie inny projekt. I wtedy wszystko się bardzo skomplikuje. Sytuacja stanie się niebezpieczna. I w ogóle niewesoła. Według projektu, którym zainteresowani są oponenci mera, magistrala miałaby przebiegać po północnej stronie Wierbicka i przecinać miejsce, w którym znajduje się teraz ferma norek, jedna z dwóch w obwodzie. Ferma zostanie zlikwidowana, a pogłowie sprzedane za bezcen gospodarstwu zwierząt futerkowych w Pierowie, które już od dawna ostrzy sobie zęby na wyhodowane w Wierbicku wyselekcjonowane okazy zarodowe. Smiełkow nie może dopuścić do zniszczenia fermy zwierząt. Za nic. Pod żadnym pozorem. Natomiast Gorczewski i przedstawiciele biznesu, którzy za nim stoją, mają fermę w nosie. Potrzebują ziemi na północ od Wierbicka, wszystko już tam wykupili i podzielili, a teraz niecierpliwie zacierają łapki, czekając, aż zacznie się budowa magistrali federalnej. Magistrala to niezły interes. Od razu pojawią się chętni, żeby wykupić działki pod sklepy i centra handlowe, restauracje, magazyny, przydrożne kafejki i stacje benzynowe. A co dopiero mówić o zabudowie mieszkalnej. Pod względem ekologicznym Wierbick od dawna jest miastem nieciekawym. Przez całe
dziesięciolecia
zakłady
chemiczne
i metalurgiczne
miały
niebagatelny
udział
w zanieczyszczaniu otaczającego środowiska, więc każdy mieszkaniec pragnie zbudować daczę albo dom za miastem. To tylko kwestia pieniędzy. Kto je ma, ten kupi ziemię. I to właśnie tam, gdzie da się dojechać. A nie w środku tajgi. Konstantin Smiełkow był gotów walczyć o fermę zwierząt do upadłego. I walczył, na nic się nie oglądając. W pewnej chwili odniósł wrażenie, że sprawa ruszyła z martwego punktu i jego płomienne wypowiedzi o wiekowych tradycjach rosyjskiej hodowli zwierząt futerkowych, o czołowym miejscu rosyjskich futer w światowym biznesie futrzarskim, które utraciliśmy po pieriestrojce i które teraz należy odzyskać, w końcu zostały usłyszane. Wezwano go do obwodu, do wydziału transportu i budownictwa drogowego, a zaproszeniu towarzyszyły słowa: „Pojawiła się opinia, że waszą fermę zwierząt należy uratować”. Konstantin Kiriłłowicz nabrał otuchy, poleciał do Pierowa, ale od wysokich urzędników usłyszał wcale nie to, czego się spodziewał i czego chciał. Magistrala będzie przebiegała przez teren fermy zwierząt. A fermę należy przenieść w inne miejsce. Jakieś dziesięć kilometrów na wschód. Takie rozwiązanie sprawy absolutnie mu nie odpowiadało. Smiełkow siedział z tyłu, przymknąwszy oczy, i próbował nie koncentrować się na nasilającym się bólu głowy. Z przodu, na siedzeniu koło kierowcy, podskakiwały w takt wybojów na drodze potężne ramiona ochroniarza Saszy, który w podróżach pełnił również funkcję asystenta.
– Połącz mnie z Dieriewianko – powiedział Konstantin Kiriłłowicz, ledwie poruszając wargami. Zoja Grigorjewna Dieriewianko była dyrektorem naczelnym fermy zwierząt w Wierbicku. Pokonała wszystkie szczeble kariery zawodowej od prostej robotnicy – hodowcy zwierząt futerkowych do brygadzistki, później zdobyła wykształcenie i została starszym zootechnikiem, następnie głównym, a teraz stała na czele gospodarstwa. Chyba nikt w całym Wierbicku nie rozumiał problemu lepiej niż ona. Parę minut później asystent-ochroniarz odwrócił się i podał Smiełkowowi telefon. – Dieriewianko na linii. Smiełkow głęboko westchnął i wziął słuchawkę. – Zoju Grigorjewno, czy mogłaby pani wpaść do mnie dzisiaj? Nie, jeszcze nie jestem u siebie, będę za jakieś dwadzieścia minut. Później? Dobrze, czekam na panią o dziewiętnastej. Ale koniecznie dzisiaj, to sprawa niecierpiąca zwłoki. Tak, chodzi o fermę. Skończywszy rozmawiać, Smiełkow się skrzywił, wyjął z etui blister tabletek od bólu głowy, wsunął do ust dwie pastylki, rozgryzł je, połknął i popił kilkoma łykami wody z butelki stojącej w specjalnym stojaku. W zamyśleniu popatrzył na telefon i sam wybrał następny numer. – Zapisz, Olesiu, Dieriewianko na dziewiętnastą i wezwij do mnie Bajewa. Tak, teraz. Będę za piętnaście minut. Jest ktoś w sekretariacie? Niech nie czeka, dzisiaj nikogo nie przyjmę. Zapisz wszystkich na jutro. Kto? Łajewicz? Niech przyjdzie na dziewiętnastą, będę go potrzebował razem z Dieriewianko. Giennadij Łajewicz był szefem sztabu wyborczego Smiełkowa. Młody, kreatywny, często znajdował oryginalne rozwiązania, które na pierwszy rzut oka wydawały się głupie albo bezsensowne, ale w rezultacie, ku ogólnemu zdziwieniu, przynosiły niezłe wyniki. Niech pomyśli razem z Zoją, co jeszcze można zrobić, żeby wyborcy zrozumieli, że pod żadnym pozorem nie wolno ruszać fermy norek. Tylko wybór Konstantina Smiełkowa na nową czteroletnią kadencję pozwoli ją ocalić. Jeżeli wybrany zostanie Gorczewski, koniec fermy jest nieuchronny. Podobnie jak w wielu innych miastach merostwo w Wierbicku znajdowało się w budynku, w którym niegdyś mieściły się obok siebie miejski komitet wykonawczy i partyjny. Odremontowane wnętrza nabrały oczywiście nowocześniejszego wyglądu, ale sam budynek i ładny skwer przed wejściem pozostawały wciąż takie, jakie zapamiętał Smiełkow z młodości. Co prawda na środku skweru wznosił się kiedyś pomnik Lenina, jak było wówczas w modzie. Pomnik
usunięto, ale cokół pozostał. Długo debatowano, jak go wykorzystać, czyje popiersie na nim umieścić, ale nie osiągnięto konsensusu i widok pustego cokołu, który początkowo kłuł w oczy, w końcu przestał kogokolwiek razić. Konstantin Kiriłłowicz lekko wbiegł po stopniach prowadzących do budynku i bez najmniejszego wysiłku wspiął się po schodach na piętro, gdzie znajdował się jego gabinet. Pomimo bólu głowy, który go jednak nie opuścił, uśmiechnął się szeroko i czarująco do sekretarki Olesi. Chociaż dziewczyna jest młoda, nie brak jej rozumu, pomyślał, wszystkich odprawiła, sekretariat jest pusty. Chociaż… Prosił przecież, żeby wezwać naczelnika UWD, pułkownika Bajewa. Więc gdzie on jest? – Wszystko w porządku? – zapytał Smiełkow. – Tak, zgodnie z pańskim życzeniem. Wszystkich, którzy mieli coś pilnego, zapisałam na jutro, z mniej pilnymi sprawami na pojutrze, niektórych przyjęli pańscy zastępcy, to leży w ich kompetencjach. Igor Walerjewicz będzie za trzy minuty, wyszedł zapalić – sumiennie zameldowała Olesia. – Co panu przygotować? Herbatę, kawę, kanapki, ciasto? – Bądź tak miła i zrób mi mocnej i słodkiej herbaty. A Igorowi Walerjewiczowi to, o co poprosi. Poczęstuj też herbatą Saszę – kiwnął głową w stronę barczystego ochroniarza, który wszedł w ślad za nim i stanął z boku. – Oczywiście – Olesia się uśmiechnęła. Konstantin Kiriłłowicz wiedział, że Olesia ma słabość do nowego ochroniarza, i patrzył przez palce na ich niewinny flirt. A zresztą opieka nad młodymi ludźmi, patronowanie ich uczuciom to taka demokratyczna, swojska i ojcowska postawa! Demokracja, dostęp i czar – oto trzy filary, na których opiera się miłość mieszkańców do mera Smiełkowa. Musi więc o nie dbać, odnawiać je i nie pozwolić, żeby się rozsypały. A kto jest pierwszym i najważniejszym źródłem informacji o szefie? Ma się rozumieć, że sekretarka, wszyscy to wiedzą. Naczelnik UWD, korpulentny mężczyzna o niezdrowo nalanej twarzy, wszedł do gabinetu, gdy Smiełkow już siedział przy biurku. W ślad za pułkownikiem Bajewem wpłynęła Olesia z tacą: herbata dla mera, mocne espresso dla gościa, ciasto dla obu. – Źle wyglądasz – zauważył mer, uważnie przyglądając się swojemu staremu przyjacielowi. – Nie jesteś przypadkiem chory? – Nic mi nie dolega – odparł krótko Bajew. – Co się stało? Co powiedzieli w obwodzie?
– Zaproponowali, żeby przenieść fermę w inne miejsce. Sam rozumiesz, że to nie wchodzi w rachubę. Coś tam naplotłem, chcę przycisnąć do muru departament transportu, za dzień czy dwa będę znał wynik. Wiceminister jest mi coś winien, bo to przez jego ludzi Gorczewski się tak rozpanoszył. Ale wezwałem cię w innej sprawie. Poradzisz sobie w końcu z tymi ekologami czy nie? Jeszcze wczoraj była mowa o trzech zabójstwach, a dzisiaj są już cztery! Co się w ogóle dzieje? Kogo znowu zabito? Dlaczego muszę dowiadywać się o tym z radia, a nie od ciebie osobiście? – Chcesz, żebym ci przekazywał informacje operacyjne? – Igor Walerjewicz uśmiechnął się krzywo. – Nie było nowych zabójstw. Pojawiła się jedynie informacja, że niejaki Siomuszkin, znaleziony martwy na ulicy prawie dwa tygodnie temu, był również ekologiem i przeprowadzał jakieś badania w nieznanym nam laboratorium. Do dzisiaj nikt nie łączył jego śmierci z ekologią. – Co to za informacja operacyjna, która przeciekła do radia? – odparł Smiełkow z niezadowoleniem. – Co się tam u ciebie wyprawia? – Zbadam to. Już nie pierwszy raz ktoś przekazuje informacje dziennikarzom. – Dziwi mnie twój spokój, Igorze. Całe miasto stanęło na głowie z powodu zabitych ekologów. Tracę przez to wizerunek w oczach mieszkańców, moje notowania gwałtownie spadają. Wszędzie aż huczy od plotek na temat zabójstw. Że niby istnieje jakieś laboratorium, w którym przeprowadzono badania potwierdzające, że ferma zwierząt wyrządza ogromną szkodę mieszkańcom. A mer, to znaczy ja, chce, żeby magistrala przebiegała nie na północy, ale na południu, ponieważ ma w tym swój interes. Że niby na samej fermie mi nie zależy, ale zasłaniam się nią, żeby nie dopuścić do budowy magistrali z północnej strony – nieświadomie Smiełkow zaczął stopniowo podnosić głos. – Musisz – rozumiesz? – musisz jak najszybciej wyjaśnić te parszywe zabójstwa i znaleźć to parszywe laboratorium! Bo dopóki przestępstwa nie zostaną wyjaśnione, dziennikarze i cała reszta będą trąbili na prawo i lewo, że to ja, właśnie ja, a nie ty, pomagam przestępcom uniknąć sprawiedliwości, ponieważ w moim interesie jest ukrywanie prawdy o zagrożeniu, jakie stanowi ferma dla ekologii. Skoro nie możesz znaleźć zabójców, znajdź przynajmniej laboratorium! Sami zobaczymy, co oni tam mają. Jestem przekonany, że wyniki badań można zinterpretować dowolnie. Zawsze wszystko można pchnąć w odpowiednią stronę. Ale ludzi trzeba uspokoić, Igor. Do wyborów zostały trzy miesiące. Sam przecież rozumiesz. Pułkownik jednym łykiem opróżnił małą filiżankę mocnej kawy i odstawił ją na spodek. Choć Smiełkow przyjaźnił się z Bajewem od przedszkola i dobrze go znał, przez całe życie nie mógł
pojąć, jak ruchy postawnego i muskularnego, a z biegiem lat ociężałego i tęgiego mężczyzny mogą być tak precyzyjne, łagodne i płynne. Zetknięcie się filiżanki ze spodkiem nie wywołało żadnego, nawet najlżejszego odgłosu. – Kostia, wszystko wygląda o wiele gorzej, niż przypuszczasz – przyciszonym głosem odparł pułkownik. – Wierz mi, że moi ludzie robią wszystko, co do nich należy i co tylko możliwe, żeby wyjaśnić zabójstwa. Nie śpią po nocach, nie mają czasu nawet na jedzenie. Nie znaleźli jednak żadnego punktu zaczepienia. Żadnego! Żadnej informacji ani o samych zabójstwach, ani o tym przeklętym laboratorium. Jeżeli jest tak, jak podejrzewamy, mamy do czynienia z dobrze zakonspirowaną organizacją. A to, jak sam rozumiesz, nie jest możliwe bez znacznego wsparcia finansowego. To znaczy, że ktoś ma w tym żywotny interes. – Nie powiedziałeś nic nowego – burknął Smiełkow pogardliwie. – Rozmawialiśmy o tym zarówno trzy dni temu, jak i tydzień temu. Co się zmieniło? Nic! Więc dlaczego mówisz, że wszystko wygląda gorzej, niż przypuszczam? – Ponieważ pojawił się list adresowany do tego Siomuszkina, którego zabójstwo wisi nam nad głową już prawie od dwóch tygodni, ale którym na razie w ogóle się nie zajmowaliśmy, bo wszystkie siły skierowaliśmy na zabójstwa ekologów. Z listu jasno wynika, że Siomuszkin również zajmował się problemami ekologii, podobnie jak autor listu, że zakończyli w laboratorium jakieś badania, których wyniki pozwolą, cytuję: „postawić wszystkich w stan oskarżenia”. – Co to znaczy „wszystkich”? – zapytał stropiony Konstantin Kiriłłowicz. – Czyżbyś i ty wierzył, że nasza ferma zwierząt stanowi zagrożenie ekologiczne? Przecież to nonsens! To niemożliwe! Hodowla klatkowa zwierząt futerkowych nigdy nie wyrządziła szkody! Nikomu! Bajew się uśmiechnął. – Jesteś pewien, Kostia? A znasz może dokument zatytułowany „Normy projektowania technologicznego ferm hodowlanych zwierząt futerkowych”? Nie chodzi o jakieś zamierzchłe normy, ale o te, które wprowadzono po pieriestrojce, w dwutysięcznym roku. No pewnie, jesteś przecież merem, wielkim bossem, nie będziesz zawracał sobie głowy głupstwami. Ale ja, prosty urzędnik, niższy od ciebie rangą, nie zlekceważyłem dokumentu i go przeczytałem. Wiesz, co tam jest napisane? Bajew wyjął z teczki wydrukowany dokument, przekartkował go i znalazł fragment zaznaczony kolorowym markerem.
– Proszę, przeczytam ci dosłownie. „Podstawowymi źródłami zanieczyszczenia powietrza atmosferycznego są wyziewy systemów wentylacji z budynków o regulowanym mikroklimacie oraz spaliny z kotłowni. Wyziewy z przewodów wentylacyjnych zawierają szkodliwe gazy o przykrym zapachu (amoniak, siarkowodór), kurz i bakterie, a także parę wodną i gaz węglowy. Szkodliwość spalin z kotłowni zależy od rodzaju opału i zastosowanego systemu oczyszczania”. Powtórzę, jeżeli słuchałeś nieuważnie: szkodliwe gazy o przykrym zapachu – amoniak i siarkowodór. Wiesz, jaki opał jest stosowany na fermie Zoi? Interesowałeś się? A jaki system oczyszczania tam działa, pytałeś? A co z ochroną powierzchniowych i podziemnych wód przed zanieczyszczeniem? Nawiasem mówiąc, ścieki zawierają fosforany, chlorki i sole amoniaku. Więc o nieszkodliwości hodowli zwierząt futerkowych opowiedz swojej wnuczce za jakieś pięćdziesiąt lat. A o tym, jak w naszym kraju przestrzega się technologii oczyszczania, nie będę ci opowiadał, nie jesteś dzieckiem. – Mącisz mi tylko w głowie! – oburzył się Smiełkow. – Zoja jest przyzwoitym człowiekiem, przez całe życie zajmuje się hodowlą zwierząt, więc jeżeli gwarantuje, że na jej fermie wszystko jest jak należy, to jej wierzę. – Wierz sobie, na miłość boską – naczelnik UWD wzruszył ramionami. – Na wszelki wypadek miej tylko na uwadze, że wszystko się może zdarzyć. I szkodliwe wyziewy, i nieprawidłowy system oczyszczania. Jednym słowem, nie zapominaj o tym, co mówi list: są podstawy do wszczęcia sprawy karnej. Jeżeli wszystko się potwierdzi, ludzie staną na uszach, żeby ferma została zlikwidowana raz na zawsze. Przeciwko zakładom chemicznym i hucie nikt słowa nie piśnie, to miejsca pracy dla mieszkańców i ogromne pieniądze dla budżetu. Zobacz, ile podatków odprowadza Pietka ze swojego przedsiębiorstwa! A z tej naszej fermy tyle dla miasta pożytku, co kot napłakał, więc nikt nie będzie jej bronił. Nie to jednak jest najgorsze. – A co? – Z Moskwy jadą jacyś podejrzani osobnicy. Podobno byli pracownicy MWD2, od dawna w stanie spoczynku. I podobno przysyła ich bank APK3, żeby przeanalizowali kwestię możliwości zakupu ziemi w naszym rejonie pod budowę pięciogwiazdkowego pensjonatu. – Nie za dużo tych podobno? – mer pokręcił głową. – To dlatego, Kostia, że nie wierzę w ani jedno słowo tej historyjki. Zaledwie wczoraj pojawił się list, w którym mówi się o laboratorium i o wynikach badań, a już dzisiaj odebrałem telefon
z Moskwy z zapowiedzią, że przyjadą dwie osoby i że należy udzielić im pomocy. Rozumiesz, co to wszystko może oznaczać? – Niedobrze – szepnął Smiełkow. – Wygląda na to, że mamy kłopoty. Myślisz, że to FSB4? – Wszystko możliwe – wymijająco odparł naczelnik UWD. – Może poprosimy Pietkę o pomoc? – Będziemy musieli. Chociaż nie miałeś racji, dystansując się od niego, teraz jest to nam na rękę. Dobra, pójdę już, bo mam pełno roboty. I znowu Smiełkowa uderzyło, jak bezszelestnie pułkownik odsunął krzesło. Żadnego skrzypienia ani szurania. Jak on to robi? A jednak Igor źle wygląda, pomyślał Konstantin Kiriłłowicz, spoglądając na zamykające się za przyjacielem drzwi. Jesteśmy przecież rówieśnikami, ten sam rocznik. A ja w porównaniu z nim jestem po prostu młodzikiem. Nie mam nadwagi ani tylu zmarszczek, a zdrowie wyraźnie mi dopisuje. Do czasu przyjścia dyrektor naczelnej Zoi Grigorjewny Dieriewianko mer przeglądał dokumenty, które nagromadziły się przez cały dzień, bo przecież do obwodu wyjechał, a raczej wyleciał, z samego rana. Zoja Grigorjewna, pulchna, energiczna, siwowłosa kobieta nieco po sześćdziesiątce, z oburzeniem odrzuciła wszystkie sugestie dotyczące naruszeń przepisów na fermie zwierząt. Smiełkow jej uwierzył. Zresztą nigdy nie cechowała go nadmierna podejrzliwość, tak mu się łatwiej żyło. Gdy tylko podjął temat możliwego przeniesienia fermy dziesięć kilometrów na wschód, Zoja poprosiła o mapę okolicy. Wierna Olesia (z przyjemnością spędzająca czas w sekretariacie w towarzystwie nowego ochroniarza Saszy), która nie opuszczała biura przed szefem, natychmiast przyniosła mapę i rozłożyła ją na stole konferencyjnym. – Po pierwsze, nie da się tutaj przenieść fermy – Zoja Grigorjewna wskazała ołówkiem miejsce na mapie, zakreślając obszar, gdzie miała powstać nowa ferma. – Wydział ochrony środowiska nam nie pozwoli, bo to teren rezerwatu. Po drugie, na fermie muszą pracować ludzie, a to znaczy, że będą tutaj musieli jakoś przyjeżdżać i wracać do domu. Jak? Chyba na skrzydłach. Wyłoży pan pieniądze na budowę drogi z miasta na fermę? Lasy są tutaj przecież pod ochroną, człowiek może się przemieszczać tylko pieszo. Magistrali jeszcze nie będzie, bo zanim powstanie, trzeba zlikwidować fermę. Dokąd ją jednak przenieść, skoro nowa nie jest zbudowana? Tak więc najpierw budujemy nową fermę, a dopiero później magistralę federalną, a nie na odwrót. Jak pan zamierza
dowieźć tu sprzęt budowlany? No dobrze, wyrąbie pan las, można się tego po panu spodziewać. Zrobi pan przesiekę. I co dalej? Zbuduje pan fermę, tylko jak na niej pracować? Potrzebne są drogi, którymi można będzie dostarczać karmę. To nieodzowny wymóg. Karmy zaś nie wozi się samochodami osobowymi ani nawet nie gazelami, tylko olbrzymimi furgonami, które nie przejadą polnymi drogami. Potrzebna jest również ściśle określona róża wiatrów, żeby odór nie docierał do domów mieszkalnych. Tutaj kierunek wiatrów jest taki, że nikt nie wyda zgody na budowę fermy zwierząt. Krótko mówiąc, Konstantinie Kiriłłowiczu, całe to gadanie o przeniesieniu fermy to po prostu dziecinne mrzonki. Projekt nie przejdzie przez żadną instancję. Smiełkow po raz pierwszy słyszał o róży wiatrów i konieczności istnienia dróg pozwalających na dostarczanie karmy, co nie umknęło uwadze Łajewicza, szefa sztabu wyborczego. Łajewicz słuchał uważnie dyrektor naczelnej fermy i w ogóle się nie odzywał, od czasu do czasu rzucał jedynie badawcze spojrzenia na mera. – Konstantinie Kiriłłowiczu, dawno pan był na fermie? – zapytał niespodziewanie. – Przecież ja ją budowałem tymi oto rękami! – zawołał Smiełkow. Była to szczera prawda. W 1979 roku skończył szkołę, oblał egzaminy do instytutu i czekając na jesienne powołanie do wojska, Kostia Smiełkow rzeczywiście pracował na budowie fermy zwierząt w Wierbicku. Jako prosty robotnik. Ten fakt stał się jednym z kluczowych argumentów mera w obronie fermy. Występując przed wyborcami i udzielając wywiadów dziennikarzom, ciągle powtarzał: „Wiem, jak cierpi człowiek, jakie ma poczucie niesprawiedliwości, gdy dla czyjejś korzyści albo niezrozumiałych demagogicznych haseł niszczy się to, co stworzył własnymi rękami, co kochał i z czego był dumny. Jestem dumny z tego, że zaczynałem karierę jako zwykły robotnik na budowie, i nie pozwolę skrzywdzić naszej fermy, którą budowałem razem z innymi mieszkańcami miasta”. Zazwyczaj ta wypowiedź robiła dobre wrażenie na słuchaczach… – Budował pan – przyznał Łajewicz, młody mężczyzna lekko po trzydziestce, niepozorny z wyglądu, z nieco zbyt długimi, ale bardzo czystymi, lśniącymi włosami, które opadały mu na twarz, niemal zakrywając jedno oko. – Ale od tamtej pory był pan choć raz na fermie? Mer wzruszył ramionami. – Nie byłem. A co miałbym tam robić? – Musimy to naprawić. – W jaki sposób? Krzyczeć na prawo i lewo, że byłem tam wczoraj?
– Ależ skąd – Łajewicz się uśmiechnął. – Kłamstwo to brzydka rzecz. Nieetyczna. To nie jest nasza strategia. Nasza strategia to prawda, w dodatku łatwa do sprawdzenia. Tym właśnie nasza polityka prowadzenia kampanii wyborczej korzystnie wyróżnia się na tle polityki Gorczewskiego. Będzie pan musiał pojechać na fermę razem z telewizją, żeby całe miasto to zobaczyło. I musi pan zachowywać się jak gospodarz na swojej ziemi. Rozumie pan, Konstantinie Kiriłłowiczu? – Niezupełnie… Mer wyczekująco popatrzył na młodego mężczyznę. Czyżby się pomylił, mianując go szefem sztabu wyborczego? Może powinien był powierzyć stanowisko komu innemu, bardziej doświadczonemu, temu, kto kierował sztabem podczas poprzednich wyborów i zapewnił Konstantinowi Smiełkowowi zwycięstwo? Łajewicza polecono jako osobę, która potrafi wdrożyć nietypowe rozwiązania, mieszczące się w granicach etyki, a tym bardziej prawa. Początkowo mer zamierzał uczynić go członkiem sztabu, ale później wszystko inaczej się potoczyło… Poprzedni szef, sprawdzony, wyraził już zgodę, że stanie na czele sztabu, lecz nagle ciężko zachorował i nie mógł pracować, a wśród osób, które były wówczas pod ręką, Łajewicz wydawał się najbardziej rzeczowy, zorganizowany i bystry. Z ręką na sercu Smiełkow musiał przyznać, że nie ma żadnych pretensji do młodego mężczyzny, ponieważ żadne z zaproponowanych przez niego rozwiązań nie okazało się chybione. A jednak gdy człowiek ma pięćdziesiąt trzy lata, trudno mu się pogodzić z myślą, że trzydziestolatki mogą pracować nie gorzej niż jego rówieśnicy. No i ten pomysł z fermą… Pół biedy, jeśli to pomoże. Smiełkow jest gotów nie tylko pojechać na fermę, ale i zeżreć zdechłą mysz. Co to jednak znaczy, że powinien zachowywać się jak gospodarz na swojej ziemi? Ma tam czyścić klatki? No bo co innego? – Ja, Konstantinie Kiriłłowiczu, w odróżnieniu od pana bywałem na fermie – spokojnie wyjaśnił Łajewicz. W tym momencie Zoja Grigorjewna cicho parsknęła i z trudem powściągnęła uśmiech. – No proszę, Zoja Grigorjewna śmieje się, bo pamięta, jak to było za pierwszym razem. Gdy zjawiłem się u niej w garniturze i lakierkach i poprosiłem, żeby mnie oprowadzono po fermie i pokazano, jak wszystko działa. Pani dyrektor od razu mnie wyprosiła, wymierzając kolanem kopniaka w tyłek. A wie pan dlaczego? – No dlaczego? – zapytał mer z ciekawością. O tym, że szef jego sztabu wyborczego pojechał na fermę zwierząt, słyszał rzeczywiście po raz pierwszy. Ciekawe, czego chłopak tam szukał?
– Dlatego że na fermie, tam, gdzie znajdują się zwierzęta, nikt nie chodzi w swoim ubraniu, wszyscy się przebierają i zmieniają obuwie. Odór jest wszędzie taki, że momentalnie przesiąka nim wszystko, co człowiek ma na sobie, i bardzo długo nie można go się pozbyć. W prywatnym ubraniu można wejść tylko do budynku administracyjnego, tam gdzie urzęduje kierownictwo. A wizyta u zwierząt wymaga odzieży ochronnej. I wysokich butów. Oraz rękawic. Bez rękawic nie wolno brać zwierzaka na ręce, a bez obrazka „Mer wyjmuje z klatki piękną norkę” nie osiągniemy pożądanego efektu. Poza tym z organizacją hodowli zwierząt wiąże się specjalistyczna terminologia. Jeżeli nie będzie się pan nią posługiwał, w reportażu od razu da się zauważyć, że nigdy pan tam nie bywał. Odróżni pan wejście główne od bocznego w pawilonie? Wie pan w ogóle, co to jest pawilon? Przyjedzie pan, przebierze się, dziennikarz zada panu pytanie: Czy może pan pokazać, Konstantinie Kiriłłowiczu, co pan tu budował? Rozpozna pan budynek? Potrafi pan podać jego prawidłową nazwę? Paszarnia? Czy ubojnia? A może podgrzewalnia karmy? Hala wstępnej obróbki skór? Wejdzie pan do środka i będzie pan musiał powiedzieć i pokazać dziennikarzom, co gdzie się znajduje: gdzie jest chłodnia, gdzie pomieszczenie, w którym zdejmuje się skórę, odtłuszcza ją, garbuje i suszy; gdzie jest pomieszczenie, w którym zdejmuje się skóry z ramek, dokonuje ich odwłosienia, mizdrowania i je oczyszcza; gdzie jest sortownia i wreszcie magazyn wyrobów gotowych. Wszystko wymieniłem, Zoju Grigorjewno? Niczego nie pominąłem? – Niczego nie pominąłeś – ze śmiechem przyznała Dieriewianko. – Brawo, Giena, pojętny z ciebie uczeń. – Opisałem panu tylko halę wstępnej obróbki skór – ciągnął Łajewicz. – A jeżeli pójdzie pan do paszarni? Tam również jest wiele pomieszczeń, które mają swoje przeznaczenie i różne nazwy. Jeżeli będzie pan, Konstantinie Kiriłłowiczu, operował terminami z łatwością, sprawi pan wrażenie człowieka, któremu los fermy zwierząt rzeczywiście nie jest obojętny. A jeżeli będzie pan tam spacerował jak gość, który wszystko widzi po raz pierwszy i zna tylko ze słyszenia, nikt nie uwierzy w pańską chęć uratowania fermy. – Do tej pory mi wierzono – gniewnie burknął Smiełkow, któremu perspektywa wizyty na fermie nie wydawała się już tak bezproblemowa jak w pierwszej chwili. – Jak pokazują ostatnie sondaże, ta wiara znacznie się zachwiała. Wyraźnie zaszkodził jej skandal z zabójstwami ekologów. Sprawę trzeba wyprostować – twardo oznajmił Łajewicz. – Jednocześnie może pan porozmawiać przed kamerami z Zoją Grigorjewną o ekologii. Niech pani dyrektor powie, jaki opał jest wykorzystywany, jak wygląda sprzęt do oczyszczania, innymi słowy,
niech profesjonalista sam zdezawuuje pogłoski o zagrożeniu ekologicznym ze strony fermy. Specjaliście ludzie uwierzą chętniej niż merowi, który nigdy nie bywał na fermie. Nie trzeba się popisywać przed kamerami, tylko wyjaśnić zabójstwa i wytłumaczyć w końcu ludziom, kto i za co zabił ekologów. Wtedy wszyscy rzeczywiście uwierzą, pomyślał z rozdrażnieniem Smiełkow. A jeszcze lepiej, namierzyć laboratorium, udowodnić, że wszystkie wnioski zostały sfałszowane, znaleźć tych, którzy opłacili ten proceder, i ujawnić ich machinacje. Jednakże na głos mer nic nie powiedział. Nie powinien przy Zoi okazywać niezadowolenia z pracy naczelnika UWD. On, mer Wierbicka, sam zrobił Igora Bajewa, swojego dawnego, bliskiego przyjaciela, naczelnikiem miejskiego wydziału. W oczach mieszkańców stanowią zgraną drużynę. Co zresztą w pełni odpowiada rzeczywistości. Nie może pozwolić, żeby zalęgły się podejrzenia o panującej między nimi niezgodzie. W dodatku o żadnej niezgodzie nie ma mowy, są tylko chwilowe trudności w pracy. W głowie Smiełkowa włączyła się kontrolka z napisem „demokrata”, więc opanował niezadowolenie i rozdrażnienie, po czym obdarzył towarzystwo jednym ze swoich najbardziej ujmujących uśmiechów. – Jak się pani podoba ta propozycja, Zoju Grigorjewno? – Giena ma słuszność – od razu odparła dyrektor naczelna fermy zwierząt. – Niech się pan nie martwi, Konstantinie Kiriłłowiczu, wszystko zorganizujemy. Przyjedzie pan do nas parę razy w trakcie zmiany, a ja przydzielę panu najbardziej doświadczonego hodowcę zwierząt, który zna się na wszystkim lepiej ode mnie. On panu wszystko pokaże i wytłumaczy. Zapisze pan sobie jego słowa, jeżeli trudno je będzie zapamiętać. A jeżeli nie będzie pan miał na to ochoty, sama pana wszędzie zaprowadzę. Zrobimy, jak pan sobie zażyczy. Żeby tylko to coś dało! Gotowa jestem sama napisać panu ściągę, byleby tylko pomogła! – Dobrze – podsumował mer, zdając sobie sprawę, że od pomysłu z fermą zwierząt i reportażu telewizyjnego raczej nie uda mu się wykręcić. – Tak zrobimy. Giena, dopasuj termin wizyty do rozkładu zajęć Zoi Grigorjewny i mojego harmonogramu. Gdy będę gotów do spotkania z dziennikarzami, Walentina ich powiadomi. Walentina była rzecznikiem prasowym mera. Kontrolka „demokrata” wciąż jeszcze się paliła, toteż Smiełkow najpierw wymienił Zoję Grigorjewnę, a dopiero potem swój harmonogram. Robił to machinalnie, bez żadnego wysiłku. Konstantin Smiełkow od dawna zajmował się zarządzaniem, więc uświadomiona konieczność pewnych rzeczy weszła mu w krew.
2
MWD (Ministierstwo wnutriennich dieł) – Ministerstwo Spraw Zagranicznych.
3
APK (agrarno-promyszlennyj kompleks) – kompleks rolniczo-przemysłowy.
4
FSB (Fiedieralnaja służba biezopasnosti) – Federalna Służba Bezpieczeństwa.
Środa Jurij Korotkow z rozkoszą wyciągnął nogi, ulokowawszy się w wygodnym fotelu, który znajdował się w klasie biznes. – Ile tu miejsca – zauważył z satysfakcją, rozglądając się po pomieszczeniu wypełnionym pasażerami. – Nigdy nie podróżowałem w takich warunkach. A ty? Nastia kiwnęła głową schylona. Zdejmowała adidasy, żeby włożyć grube skarpety wydawane przez linie lotnicze razem z zestawem podróżnym. – Miałam okazję – powiedziała, kończąc operację związaną ze zmianą obuwia – ale niezbyt często. Gdy klient żądał mojej obecności poza Moskwą, Stasow zawsze uzgadniał rider. To takie modne słówko, używa się go teraz nie tylko w odniesieniu do gwiazd show-biznesu. – A teraz dzięki twojemu braciszkowi, który nie żałuje pieniędzy na swoje fanaberie – Korotkow się uśmiechnął. – No dalej, opowiadaj, podziel się informacjami. Nastia otworzyła teczkę, którą wyciągnęła z torby, i prawie przez cały czas lotu przekazywała Korotkowowi to, czego zdążyła się dowiedzieć w ciągu dnia poświęconego na przygotowania. – Zatem właściwie nie mamy na kim się oprzeć w Wierbicku – skonstatował Korotkow. – Bank Saszki, a raczej jego filia, naczelnik UWD i jakiś stary trunkowy wywiadowca – oto cała rezerwa kwatery głównej. W banku nam oczywiście pomogą w kwestiach organizacyjnych i udzielą informacji o miejscowym biznesie, naczelnik UWD będzie nas miał w głębokim poważaniu i w niczym nie pomoże, to jasne. Ale stary wywiadowca to cenna kadra, najważniejsze, żeby nie wpadł w pijacki ciąg. Tyle że jest sam… Przydałby się jeszcze ktoś z OBEP-u5 i jakiś specjalista do spraw przestępczości zorganizowanej, który zna układ sił w miejscowym światku przestępczym. No ale trudno, musimy pracować z tym, co jest. – W razie potrzeby poszukamy, wujek Nazar obiecał popytać w sąsiednich obwodach. Samolot wylądował w rzęsistym deszczu. – Masz parasol? – zapytał Korotkow z niepokojem. – W bagażu. – Do diabła! Ja też. Jeżeli nie będzie rękawa, tylko autobus, dostaniemy za swoje… Brakuje nam jeszcze tylko przeziębienia i choroby!
– A może przepuścimy wszystkich i wyjdziemy ostatni? – zaproponowała Nastia. – Zaczekamy, aż wszyscy zejdą po trapie, i szybko zbiegniemy na dół. Tak będzie szybciej, niż wlec się w tłumie. Tłum przecież posuwa się wolno, są tam i ludzie starsi, i pasażerowie z dziećmi albo z dużymi torbami. Jednakże pasażerów klasy biznes poproszono o opuszczenie samolotu jako pierwszych, o czym Nastia jak zwykle zapomniała. Chociaż miała doświadczenie, było ono niewielkie. Przy trapie stały dwa autobusy i bus z napisem VIP. Przed busem czekała dziewczyna z parasolem i z tabliczką, na której pod logo sali dla VIP-ów widniały nazwiska Korotkowa i Kamieńskiej. – Popatrz – z radością zauważył Jura – to po nas. Niezły jest ten twój braciszek! Przez kilka sekund, które zajęło im zejście po trapie i dotarcie do busa, zdążyli przemoknąć do suchej nitki w ulewnych, zimnych strugach deszczu. – Kierowca czeka na państwa w sali dla VIP-ów – wdzięcznie zaszczebiotała pracownica lotniska. – Poproszę o państwa kwity bagażowe. – Bagaże też nam przyniosą? – szeptem zapytał Korotkow Nastię. – No pewnie – uśmiechnęła się w odpowiedzi. W oczekiwaniu na bagaże zdążyli wypić w sali dla VIP-ów po filiżance kawy i zawrzeć znajomość z kierowcą, sympatycznym, dobrodusznym mężczyzną o imieniu Wołodia, który oznajmił, że przysłał go bank APK6, że samochód został wynajęty i że mogą z niego korzystać przez całą dobę, a on, Wołodia, wszędzie ich zawiezie, ponieważ dorastał w tym mieście, przez wiele lat pracował jako taksówkarz i zna tutaj każdą ulicę i każdy dom, natomiast kierownik filii banku APK czeka na nich w biurze, gotów spełnić w miarę możliwości wszelkie ich prośby i życzenia. Jednym słowem, zaczynało się całkiem nieźle… Aleksander Kamieński wiedział, że nie ma sensu naciskać na siostrę, żeby zmieniła zdanie, więc zarezerwował hotel, który znalazła, a nie ten, który sam by wybrał. On zdecydowałby się oczywiście na mały, ale drogi i luksusowy pensjonat z apartamentami gdzieś w otoczeniu zieleni na skraju miasta. Jednakże Nastia poprosiła go o wynajęcie pokojów w największym hotelu w centrum Wierbicka. Nie chcę, żebyśmy się wyróżniali – wyjaśniła bratu. – Po co cały personel ma wiedzieć, kiedy wyszliśmy, kiedy wróciliśmy i kto nas odwiedzał. To tylko przeszkadza w pracy. Im więcej gości, tym łatwiej się wśród nich zgubić. A zresztą duży hotel zatrudnia sporo pracowników, ludzie zaś
są najważniejsi w naszej sprawie. Im więcej ludzi, tym więcej szans na znalezienie wiarygodnych źródeł. Aleksander zarezerwował najlepsze apartamenty, przestronne i dwupokojowe. Znajdowały się obok siebie na piątym piętrze, na samym końcu długiego, krętego korytarza – architektura hotelu okazała się wielce wymyślna. W dodatku między apartamentami były drzwi, które otwierano, gdy przyjeżdżał jakiś szczególny gość i życzył sobie apartamentu z dwoma sypialniami. Wówczas oba apartamenty łączono w jeden. – Otworzyć państwu drzwi? – uprzejmie zainteresował się portier, który zaprowadził ich do pokojów i przydźwigał bagaże. – Po co? – Korotkow wzruszył ramionami. W tej samej chwili Nastia odparła: – Proszę otworzyć. Po twarzy portiera przemknął krzywy uśmieszek, że niby wszystko rozumie, przyjechała sobie para w delegację, paniusia zamierza cieszyć się swobodą, a jej towarzysz wyraźnie nie bierze tej perspektywy pod uwagę. Jednakże na głos, ma się rozumieć, nic nie powiedział, wyjął klucz, otworzył drzwi i zaproponował gościom obejrzenie pokojów, żeby się przekonali, że wszystko w porządku: płaszcze kąpielowe i klapki są na miejscu, wszystkie lampy się palą, minibar jest pełen, z kranów leci woda, a okna się otwierają. Po czym z godnością się oddalił. – Po co ci drzwi? – zapytał zdziwiony Korotkow, gdy zostali sami. – A licho wie – Nastia niefrasobliwie machnęła dłonią. – Różnie się może zdarzyć… Nigdy nie wiadomo, kto z nas natknie się na nieprzyjemną niespodziankę. Dzięki temu druga osoba będzie w odwodzie. – Mówisz tak, jakbyśmy wciąż jeszcze pracowali na Pietrowce i przyjechali tutaj wyjaśnić jakieś okropne zabójstwo. – Właściwie nie mam pojęcia, po co tutaj przyjechaliśmy i co będziemy robili. Więc na wszelki wypadek… Dobra, przebierzmy się w suche rzeczy i jedźmy do UWD, pokażemy się miejscowemu kierownictwu. – A do banku? – Do banku później. Zaczekają tam na nas, nic im się nie stanie. W końcu jesteśmy dla nich ludźmi prezesa. Natomiast dla naczelnika UWD jesteśmy nikim, więc nie będzie nas zapraszał i czekał na naszą wizytę, tym bardziej że niedługo siódma.
– Jak to siódma? – jęknął Korotkow. – Przecież wylecieliśmy wcześnie rano… – A plus trzy godziny zapomniałeś? Mówiono o tym w samolocie, przestawiłam już nawet zegarek. Ty sobie słodko chrapałeś podczas lądowania, więc puściłeś wszystko mimo uszu. – A niech to! – z irytacją burknął Jura. – No to rzeczywiście masz rację, jedźmy do UWD. Pytanie tylko, czy zastaniemy naczelnika na miejscu.
***
Słowa Nasti okazały się prorocze. Naczelnik UWD, pułkownik Bajew, zupełnie zapomniał, że poprzedniego dnia telefonowano do niego z Moskwy. Widocznie dzwoniący do niego wysoki urzędnik nie cieszył się w oczach pułkownika nawet cieniem poważania. A może naczelnik UWD miał pełno innych problemów, więc nie zamierzał zaprzątać sobie głowy jakimiś emerytowanymi milicjantami wysłanymi w delegację. Albo jak wielu zwierzchników udawał, że zapomniał, żeby goście nie nabrali niezdrowego przekonania o własnej wyjątkowości. Dyżurujący w sekretariacie schludny sierżant w dopasowanym mundurze policyjnym zameldował przez telefon, że przybyli państwo Korotkow i Kamieńska z Moskwy, lecz jego mina mówiła, że w słuchawce rozległy się słowa: „Kto taki? Nie wzywałem!”. – Miał pan wczoraj telefon – ostrożnie przypomniał sierżant. Widocznie pułkownik przypomniał sobie jednak rozmowę, ponieważ już chwilę później Nastia i Korotkow przekroczyli próg jego gabinetu. Naczelnik UWD, korpulentny mężczyzna o niezdrowym wyglądzie, obrzucił ich niezadowolonym, a zarazem czujnym spojrzeniem. – Słucham państwa. W czym mogę pomóc? – Dziękujemy, Igorze Walerjewiczu, niczego nie potrzebujemy – zaczął Korotkow. – Byliśmy kiedyś oficerami milicji, pracowaliśmy w wydziale kryminalnym na Pietrowce. Odeszliśmy na emeryturę w randze pułkowników, do policji nie zdążyliśmy już trafić. Doskonale rozumiemy, że żaden naczelnik UWD nie jest zachwycony, gdy do jego miasta przyjeżdżają dawni wywiadowcy, zaczynają węszyć i zbierać informacje. Jest pan przecież profesjonalistą, więc dowie się pan o tym najdalej za dwa dni. Toteż chcieliśmy się po prostu przedstawić, wyjaśnić cel naszego przyjazdu i odpowiedzieć na pańskie pytania, albowiem jesteśmy to panu winni.
Kończąc z góry przygotowaną przemowę, Jura z trudem powściągnął uśmiech. Słowo „albowiem” przyswoił sobie całkiem niedawno, zakochał się w nim na zabój i teraz używał przy każdej nadarzającej się sposobności. Chociaż Nastia prosiła go parę razy po drodze do UWD, żeby się nie popisywał i nie drażnił osoby urzędowej, nie zdołał się powstrzymać. Oboje zawczasu postanowili, że Korotkow będzie rozmawiał z naczelnikiem, a Nastia się nie odezwie. Wstępną wypowiedź przećwiczyli w samolocie. – Mogę zobaczyć państwa dokumenty? W milczeniu położyli na biurku przed naczelnikiem dowody osobiste i legitymacje emeryckie. Bajew uważnie je obejrzał, po czym zwrócił. – No więc w jakim celu przybyliście do naszego miasta? – Bank APK chciałby nabyć działkę pod budowę dużego pensjonatu dla pracowników syberyjskich filii. Część skierowań, ma się rozumieć, będzie dostępna za pośrednictwem działu handlowego dla wszystkich chętnych, więc mieszkańcy Wierbicka i innych miast również będą mogli tam odpocząć. Otrzymaliśmy zadanie, żeby się dowiedzieć, czy w okolicach miasta są odpowiednie działki, kto jest ich właścicielem, ile kosztują i czy istnieje możliwość ich kupna. Poza tym musimy wyjaśnić kwestię siły roboczej, to znaczy zasobów ludzkich, transportu i komunikacji oraz całej infrastruktury. Jak pan się domyśla, niebagatelną sprawą jest również przestępczość w mieście. Bank nie chciałby znaleźć się w epicentrum jakichś bandyckich porachunków. Więc jeżeli status prawny działek, który uznamy za odpowiednie, będzie budził wątpliwości, bank zrezygnuje z zamiaru budowy w rejonie Wierbicka i poszuka możliwości zorganizowania pensjonatu w innym miejscu. – Pod pojęciem „status prawny działki” rozumie pan… Bajew wyczekująco spojrzał na Korotkowa. Nasti, która się nie odzywała, jakby w ogóle nie zauważał. – Zgadza się, Igorze Walerjewiczu. Chodzi o stronę prawną znajdującą wyraz w oficjalnych dokumentach, jak również informacje operacyjne dotyczące istnienia interesów grup przestępczych. Jeżeli poprosimy pana o pomoc, to tylko w tej kwestii. Sądzę, że znajdzie pan pracowników, którzy dysponują informacjami i będą mogli nam je przedstawić przynajmniej w ogólnym zarysie. – I to wszystko? – nieufnie zapytał pułkownik.
– Wszystko – twardo odparł Korotkow. – Aha, niezupełnie. Jest coś jeszcze. Mamy prośbę od naszego dawnego kolegi, żeby znaleźć jego przyjaciela i przekazać mu pozdrowienia z tym oto załącznikiem. To mówiąc, Jura pokazał wielce wymowną torbę, którą trzymał w ręce. Zawartość torby niedwuznacznie brzęknęła. – Ten przyjaciel u nas pracuje? – Tak. Major Jegorow, były naczelnik sekcji zabójstw. Pułkownik Bajew ledwie zauważalnie zmrużył oczy. – Były naczelnik… Znam go. Prezent, coś mi się zdaje, jest, jak znalazł. Sami go poszukacie czy potrzebujecie pomocy? – Nie na darmo jesteśmy wywiadowcami – Korotkow uśmiechnął się szeroko. – To nic, że na emeryturze. W tej samej chwili ugryzł się w język, czując delikatne szturchnięcie łokciem. – Potrzebujemy, panie pułkowniku – powiedziała Nastia. – Nikogo tutaj nie znamy. Nawet nie wiemy, gdzie co się znajduje. Będziemy wdzięczni, jeżeli ktoś nam pomoże w poszukiwaniach majora Jegorowa. Oczy Bajewa, gdy spojrzał na Nastię, były czujne, a spojrzenie ciężkie. Pułkownik podniósł słuchawkę, zadzwonił na dyżurkę i zapytał, gdzie jest Jegorow. Okazało się, że na miejscu. – Sekcja zabójstw znajduje się w lewym skrzydle na pierwszym piętrze, tam go znajdziecie. Jeżeli będziecie mieli problemy albo pytania, jestem do waszej dyspozycji. – Dziękujemy, Igorze Walerjewiczu. Miłego wieczoru. Sierżant w sekretariacie przystępnie im wytłumaczył, jak dotrzeć do lewego skrzydła i w których pokojach na piętrze urzędują funkcjonariusze sekcji zabójstw. Okazało się, że zamiłowanie do wymyślnej architektury cechowało również twórcę siedziby UWD. Możliwe zresztą, że projekt hotelu i tego budynku był dziełem jednego autora. – I co to było? – gniewnie zapytał Korotkow, gdy opuścili sekretariat i ruszyli we wskazanym kierunku. – Umawialiśmy się przecież, że tylko ja prowadzę rozmowę, ty zaś udajesz tępą statystkę, żeby nie drażnić antyfeministów. – Nie wściekaj się, Jura – odparła Nastia pojednawczo. – Umówiliśmy się, że nie damy po sobie poznać, że przygotowywaliśmy się do pobytu w Wierbicku. Postanowiliśmy, że będziemy udawać solidnych, ale niezbyt rozgarniętych i sprytnych wywiadowców. Właśnie dlatego uznaliśmy, że
powiadomimy Bajewa, iż musimy znaleźć Jegorowa i przekazać mu prezent. Żeby nikt później się nie dziwił, że go w ogóle znamy i się z nim spotykamy. Mamy przecież telefon Jegorowa, bez problemu mogliśmy do niego zadzwonić. Ponieważ jednak jesteśmy solidni, ale niezbyt rozgarnięci, musimy zwrócić się o pomoc w jego znalezieniu, a nie chełpić się przed Bajewem, jacy z nas świetni wywiadowcy. Całe UWD ma wiedzieć, że go szukaliśmy jak zwyczajni ludzie z ulicy. Niech Bajew śpi spokojnie i myśli, że już od dawna nie jesteśmy wywiadowcami, że straciliśmy węch, jeżeli go w ogóle kiedykolwiek mieliśmy. – No to przynajmniej teraz zadzwońmy do Jegorowa. Może nie będzie go na miejscu, wyjdzie gdzieś albo wybędzie do domu, zanim do niego dotrzemy. – Nie – Nastia pokręciła głową. – Nie możemy. A nuż nie jest sam w pokoju? Nikt nie powinien słyszeć, że z nami rozmawia, póki go oficjalnie nie poznamy. Który naczelnik przyjmie za dobrą monetę, że jego podwładny za plecami zwierzchnictwa kontaktuje się z obcymi ludźmi ze stolicy? Tylko wystawimy faceta. A tak wszystko odbędzie się oficjalnie, za zgodą Bajewa. W pokoju z tabliczką informującą, że urzęduje w nim naczelnik sekcji zabójstw, nawet nie próbowali szukać Jegorowa. Tylko jedne drzwi były otwarte na korytarz. Właśnie za nimi znaleźli dawnego naczelnika, a obecnie starszego wywiadowcę sekcji kryminalnej, Wiktora Jegorowa. Był wysoki, chudy, sama skóra i kości, i przypominał osobnika nadużywającego alkoholu. Do emerytury, jeżeli wierzyć wujkowi Nazarowi, sporo mu jeszcze brakowało, ale major wyglądał staro. Siedział rozparty na krześle, zupełnie sam. Odgłos szybko zasuwanej szuflady biurka nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, jakiemu zajęciu oddawał się Jegorow w miejscu pracy. – Od wujka Nazara? – zapytał obojętnie. – Aha, no to wchodźcie. Na widok prezentu ożywił się, oczy zrobiły mu się maślane i w jednej chwili rozbłysły. Od razu zamknął od środka drzwi pokoju, wyjął szklanki i zaproponował, by „dziabnąć po łyku za znajomość”. Nastia wymigała się, wyrażając pełną gotowość do trącenia się z mężczyznami kubkiem herbaty. Korotkow zaś musiał przyjąć ogień na siebie, jako że nie wypadało odmówić. – No, no dochrapaliście się pułkowników – z pijaną zawiścią wycedził Jegorow. – W stolicy wszystko idzie jak po maśle, w policji służy całe mrowie ludzi, miejsca starcza dla wszystkich, więc awanse rozdaje się na prawo i lewo. Gdy zaczynałem służbę, w całym kraju generałów w milicji było jak na lekarstwo, a teraz w samej Moskwie jest ich do diabła i trochę. Mnie już nowa gwiazdka nie zabłyśnie, odejdę na emeryturę jako major. Pewnie już wam ktoś szepnął, że wywalono mnie ze stołka naczelnika sekcji i uczyniono wielką łaskę, pozwalając pozostać na
stanowisku starszego wywiadowcy. Ludzie chowają się po kątach, nikomu nie chce się pracować, wszystkim zależy tylko na pieniądzach, a wyjaśnianie zabójstw nikogo teraz nie interesuje. A zresztą co tu może być ciekawego, o proszę, klienta okradziono, a on nawet tego nie zgłosił, bo poniesiona strata nic dla niego nie znaczy. Tymczasem ja za takie pieniądze mógłbym żyć jak człowiek przez kilka lat. – Bogatych macie poszkodowanych – zauważyła Nastia. – A jak się dowiedzieliście, że go okradziono, skoro się nie zgłosił? Czyżby ktoś przyznał się do winy? – Akurat! – fuknął Jegorow. – Powinniście wiedzieć, że Sybiracy to naród zawzięty, sami nigdy się nie poddadzą, póki nie zostaną przyparci do muru. Zresztą nawet wtedy będą się zapierali w żywe oczy. O, zobaczcie, w kącie stoi walizka, którą komuś gwizdnięto. Bezdomny na dworcu pożyczył sobie od gapowatego pasażera, zatargał do swojej meliny, ale nie mógł otworzyć, bo jest na zamek szyfrowy. Widocznie nie miał pod ręką żadnego narzędzia, więc postanowił odłożyć problem do następnego dnia, a tymczasem jeszcze sobie popić. Skombinował z kolesiem butelkę, posiedzieli, wypili, porozmawiali, później poprawili jakąś politurą, po której kompan od kieliszka dostał małpiego rozumu. Uśmiercił swojego zuchowatego towarzysza, rozłupując mu czaszkę, po czym zmartwił się i z miejsca zasnął. Tam właśnie go przydybano, na miejscu przestępstwa, by tak rzec. A walizkę skonfiskowano. Skrytobójca oprzytomniał, przyznał się do mordu, ale o walizce nie potrafił niczego powiedzieć. Kumpel mu się pochwalił, że dorobił się walizki, że niby trzeba ją otworzyć, tylko delikatnie, żeby nie pokiereszować, bo później nie da się jej opchnąć. Komu ukradł i kiedy – facet nie ma zielonego pojęcia. Wciąż czekaliśmy, aż delikwent się zjawi, ale jego jak nie ma, tak nie ma. – Dawno go nie ma? – z ciekawością zapytała Nastia. – Już ze trzy tygodnie. – A walizkę otworzyliście? – Ma się rozumieć! Jakżeby inaczej? Ale nie znaleźliśmy w niej żadnych dokumentów. I w ogóle żadnego przedmiotu, na którego podstawie dałoby się określić tożsamość właściciela. Są tam tylko rzeczy osobiste, ubrania, przybory toaletowe, krótko mówiąc, standardowy zestaw osoby udającej się w podróż. – Mogłabym zobaczyć? – A patrz sobie, proszę bardzo! Walizka wciąż jeszcze się tu poniewiera, nie mieliśmy jakoś czasu oddać jej do depozytu.
Nastia podeszła do stojącej w rogu walizki i od razu zauważyła logo znanej na świecie marki. Mniej więcej orientowała się, ile taka walizka może kosztować. To znaczy, że właściciel nie jest biedakiem. Gdzie więc się podział? Dlaczego nie zgłosił kradzieży? Jeżeli walizka, a także jej zawartość nie przedstawiają dla niego żadnej wartości, musi być bardzo zamożny. – Może właściciel już nie żyje? – zasugerowała Nastia. – Dlatego się nie zgłosił. – Szukaliśmy – Jegorow wychylił zawartość szklanki, po czym sobie dolał. – Przetrząsnęliśmy wszystkie zwłoki w kostnicy, nie tylko bezimienne. Przymierzyliśmy je do walizki, ale nikt nie pasował. – A w sąsiednich miastach? Może poszkodowany nie jest miejscowy? – Rozesłaliśmy zapytania, ale też niczego się nie dogrzebaliśmy. Pomyśl tylko, gdyby sprzedać walizkę i wszystko, co tam się znajduje, normalny człowiek, taki jak ja, mógłby sobie żyć jak król i w ogóle nie pracować. Tymczasem dla kogoś taka forsa to pryszcz. I gdzie tu sprawiedliwość? – Nigdzie – westchnęła Nastia. – Sprawiedliwości nie ma nigdzie, a zwłaszcza w Moskwie. Mogę otworzyć walizkę? Korci mnie, żeby zobaczyć, co tam jest w środku. – A otwieraj, co mi tam. Tylko nie zwędź niczego – dodał Jegorow, chytrze się uśmiechając. – Tyle że wszystkie rzeczy są męskie, nic ci się nie przyda. Jak coś buchniesz, pamiętaj, że wszystko przejrzeliśmy i spisaliśmy. Rejestr rzeczy mam w sejfie, więc i tak się dowiem. Podczas gdy Korotkow umiejętnie podtrzymywał rozmowę o braku dobra, mądrości i sprawiedliwości na tym świecie, Nastia położyła stojącą na kółkach walizkę na podłodze i rozpięła suwak. Ubrania – dżinsy, spodnie, swetry, koszule, T-shirty, skarpetki, slipy. Dwie pary butów, rozmiar czterdzieści dwa, w płóciennych beżowych woreczkach. Osobno spakowane kapcie. Szalik, wełniana czapka. Saszetka z naturalnej skóry z męskimi przyborami toaletowymi. Portfel, zupełnie pusty. I inne potrzebne, użyteczne, ale nic niemówiące rzeczy. – Portfel jest pusty – zauważyła głośno. – Coś w nim było? W sumie to dziwne, że facet przechowuje portfel w walizce. Zwykle wkłada się go razem z dokumentami albo do torby, albo do kieszeni. Ale na pewno nie do walizki. Jegorow zasępił się urażony. – Myślisz, że skoro mieszkamy w tajdze, dokoła są sami złodzieje? Portfel był pusty od samego początku. Pomyślałem sobie wtedy, że facet jechał pewnie z tym portfelem, później kupił sobie nowy, przełożył do niego pieniądze i schował do kieszeni, a starego szkoda mu było wyrzucić, więc wsunął do walizki.
– Przepraszam, Witia, nie chciałam cię urazić. Po prostu głośno myślałam. Słuchaj, a co to za pogłoski o zabitych ekologach? Dotarły nawet do Moskwy. – To jakaś paranoja! – z irytacją odparł Jegorow. – Można by pomyśleć, że wam w Moskwie nie zdarzają się przypadki niewyjaśnionych zgonów. – Jasne, że się zdarzają. – Korotkow się roześmiał. – Niewyjaśnione zgony bywają wszędzie. Nigdzie nie ma sprawiedliwości, ale niewyjaśnionych zgonów jest wszędzie bez liku. Więc o co chodzi z ekologami? – A coś taki ciekawy? – podejrzliwie zapytał major. – Podobno przysłał cię bank, a nie komenda główna. – No właśnie dlatego, że bank! Musimy przecież zbudować pensjonat, a jaki może być pensjonat na terenie zagrożonym ekologicznie? Na papierze wszystko wygląda u was pięknie, ale skoro ktoś zabija ekologów, to znaczy, że dokopali się czegoś w związku z sytuacją ekologiczną. To chyba logiczne? – A idź do diabła ze swoją logiką! – Jegorow się rozzłościł. – Owszem, mieliśmy tu trupa. Facet był samotny, z nikim się nie spotykał, nikt o nim nic nie wiedział. Leżał sobie w kostnicy przez kilka miesięcy, nawet się nie wysilaliśmy. Sprawa trafiła do archiwum jako niewyjaśniona, bo i tak mamy tu roboty po uszy, a ludzi rozgarniętych brakuje. Później pojawił się jeszcze jeden podobny truposzczak, baba, wyglądało na zabójstwo połączone z rozbojem, nie znaleźliśmy przy niej torebki. Tej sprawy też nie wyjaśniliśmy. I nagle parę miesięcy temu wypływa informacja, że oboje denaci interesowali się za życia ekologią i w wolnym czasie udzielali się w jakimś laboratorium. Gdzie ono jest i co to za laboratorium, nikt nie wie. Ludzie zaczęli gadać, prasa podchwyciła temat, na merze nie zostawiono suchej nitki, więc nasz naczelnik Bajew też ruszył do boju, bo obecny mer wsadził go na ten stołek. Jeżeli mera nie wybiorą na nową kadencję, Bajew wyleci z hukiem. Krótko mówiąc, Bajew wziął nas w obroty. Wszyscy natychmiast popędzili do archiwum po akta. I w tym momencie prasa wycina nam kolejny numer. Że niby rok temu sprzątnięto jeszcze jednego ekologa amatora i sprawa też nie została wyjaśniona. Sprawdziliśmy – faktycznie, był taki zgon. Wyszło na to, że w sumie są trzy. A na dniach przychodzi do dyżurki jakaś kobieta i przynosi list, który przez pomyłkę wrzucono jej do skrzynki. Adresowany do niedawno zabitego gościa, o którym wszyscy w ogóle zapomnieli, bo przez ostatnie dwa miesiące nikt nie zajmował się niczym innym, tylko ekologami. A z listu wynika, że on też zabawiał się
badaniami w zagadkowym laboratorium. I że niby wygrzebali tam coś, za co wszyscy położą głowę. – Ekstra – wycedził Korotkow. – Cztery zabójstwa. Ekolodzy. Na dodatek w przededniu wyborów. – No! A co ja wam mówię?! Mnie to tam rybka, kogo wybiorą na mera. Ani przy Bajewie, ani przy innym naczelniku nie pożyję. Wywalić nie wywalą, bo nie ma kto pracować, ale moja kariera już dawno skończona. Więc nie zawracam sobie głowy tymi zabójstwami. Niech ruszą tyłki ci, co muszą się wysługiwać zwierzchnikom, żeby zadbać o swój awans. Ja mam to w głębokim poważaniu. Robię spokojnie, co do mnie należy, zajmuję się zabójstwami na tle obyczajowym, wyłapuję bandytów, którzy pozbawiają ludzi życia dla komórki albo portfela. Do tego mam jeszcze dryg. Gorzko się uśmiechnął i znowu sięgnął po butelkę. Korotkow wstał i zaczął wkładać kurtkę. – Dziękujemy, Witia, za gościnę – powiedział ciepło. – Domyślam się, że masz w mieście dobrze działającą siatkę informatorów, więc zwrócimy się do ciebie w razie potrzeby. Nie masz nic przeciwko? – W porządku – major Jegorow skinął głową. – Przyjaciele wujka Nazara są moimi przyjaciółmi. Aha, Nastia, wujek Nazar opowiadał mi o tobie. Ale myślałem, że jesteś starsza. – Daj spokój – powiedziała Nastia ze śmiechem. – Jestem już starą babą na emeryturze. Z dziesięć lat starszą od ciebie. – Nie mów! – Wiktor szczerze się zdziwił. – A wyglądasz… Oto co znaczy życie w Moskwie. – Witia – Korotkow zniżył głos. – Moskwa nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu dziewczyna nie pije. Ani kropli. Dlatego tak dobrze wygląda. Nie to co my. Widziałeś kiedyś nietrunkowego wywiadowcę? W tym cały problem. My więc jesteśmy zakładnikami powołania, a Nastia się do nas po prostu przykleiła. Wiktor również wstał i szybko zrobił porządek na biurku, zostawiając je w całkiem przyzwoitym stanie. – Chyba też już pójdę, nie mam tutaj po co dzisiaj siedzieć. – Podwieźć cię? – zaproponowała Nastia. – Nie trzeba, przejdę się, to niedaleko.
Wyszli razem z budynku UWD, po czym się pożegnali. Teraz Nastia i Jura mogli jechać do banku.
***
Pułkownik Bajew stał przy oknie w swoim gabinecie, palił papierosa i obserwował, jak goście z Moskwy żegnają się ze starym pijakiem Witką Jegorowem. Bajew zgasił niedopałek i wziął leżący na biurku telefon komórkowy. – Pietia, musimy się spotkać – powiedział głucho. – Gdzie teraz jesteś? W domu? Dobrze, podjadę. Pół godziny później samochód naczelnika UWD wjeżdżał przez bramę posesji na obrzeżach miasta. Właściciel ładnej willi, jeden z najbardziej zamożnych mieszkańców Wierbicka Piotr Siergiejewicz Worożec, niewysoki, szczupły, a nawet wiotki, czekał w alejce przed domem, bawiąc się z dwoma labradorami, dużą rasową suką i półrocznym szczeniakiem. Bajew odrzucił zaproszenie na kolację, więc gospodarz zaprosił go do gabinetu. Opowieść o moskwianach nie zajęła dużo czasu. – Szczwane z nich lisy, oj, szczwane – podsumował pułkownik. – Rozegrali partię jak z nut. Facet występował, kobieta milczała, że niby się nie zna i przyjechała tutaj jedynie jako kochanka. A patrzyła zimno, cała napięta jak struna. Gdy tylko facet lekko się potknął, od razu wpadła mu w słowo i go poprawiła. Pietia, oni mi się nie podobają. – Daj spokój! – Piotr Siergiejewicz roześmiał się niefrasobliwie. – Czego masz się bać? Co cię obchodzi bank APK? Znam go, jest całkiem przyzwoity. – To wszystko łgarstwo, Pietia! Bank jest przykrywką, jeszcze tego nie pojąłeś? Albo to ludzie przysłani z góry, z lipnymi legitymacjami emeryckimi, albo z FSB. Ci ekolodzy, niech ich piekło pochłonie… Nawet do Moskwy już dotarło. Teraz się nie wykaraskamy. – Tak sądzisz? – Piotr Siergiejewicz z zakłopotaniem potarł czoło. – A pytałeś Ananjewa? Ananjew był naczelnikiem wydziału FSB w Wierbicku i pułkownik Bajew utrzymywał z nim neutralne, ale w miarę przyjazne stosunki. – Chyba nie myślisz, że puści parę z ust. Próbowałem porozmawiać, wymacać delikatnie grunt, ale trafiłem na opór. Należało się tego spodziewać. Potrzebna jest twoja pomoc, Pietia.
– Oczywiście – skwapliwie odparł Worożec. – Nie ma sprawy. Co miałbym zrobić? – Zaproś tych moskwian do siebie na trzy, cztery dni. Przyjrzyj im się, posłuchaj, o czym rozmawiają, poobserwuj. Zdobądź zaufanie, podsuń im informacje. Sam wiesz, co się robi w takich sytuacjach. Muszę wiedzieć, po co się do nas przywlekli i co zamierzają tutaj wywęszyć. – Oszalałeś?! Niby jak mam zaprosić ludzi, którzy nie wiedzą o moim istnieniu? Od razu poślą mnie do wszystkich diabłów i będą mieli rację. Na ich miejscu też bym odmówił. – Zaproś ich, Pietieńka, tak, żeby nie odmówili – powiedział pułkownik przypochlebnie. – Nie wątpię, że potrafisz. Czyżbyś nie pamiętał, że lada chwila wybory? Zapomniałeś, czym wszystko może się skończyć, jeżeli Kostia nie zostanie wybrany na drugą kadencję? Musimy stanąć na głowie, żeby do tego nie dopuścić! To nie tylko interes Kosti, ale i nasz. – Nasz, powiadasz? – oczy biznesmena niebezpiecznie się zwęziły. – Więc dlaczego przyjechałeś sam poprosić mnie o przysługę? Gdzie jest nasz kochany przyjaciel Kostieńka? Boi się pobrudzić sobie rączki? – Przestań – Bajew odezwał się łagodnie, jak mądry dziadek do nierozgarniętego wnuka. – Zachowujesz się jak dziecko w piaskownicy, słowo daję… Przecież doskonale wiesz, że w przededniu wyborów Kostia nie może składać otwarcie prywatnych wizyt przedstawicielom biznesu. To nierozsądne. Gdy rozmawialiśmy wczoraj o moskwianach, poprosił mnie, żebym się do ciebie zwrócił, ale postanowiłem zaczekać najpierw na tych gości, żeby im się przyjrzeć. Przyjrzałem się i doszedłem do wniosku, że bez twojej pomocy się nie obejdzie. Kostia cię prosi. Ja również. Kostia mógłby do ciebie oczywiście zadzwonić, ale sprawa jest ryzykowna, nie powinniśmy omawiać jej przez telefon. Jeżeli to rzeczywiście FSB, niewykluczone, że zarówno Kosti telefon, jak i mój są na podsłuchu. Bajew czuł wstręt, że musi się poniżać i prosić, ale nie widział innego wyjścia. Pietkę można oczywiście zrozumieć, przyjaźnią się przecież od dzieciństwa. W szkole zawsze byli nierozłączni, zawsze się wzajemnie wspierali i sobie pomagali. Życie nie ułożyło się jednak Pietce tak szczęśliwie, a raczej przyzwoicie, jak Kostikowi i jemu, Igorowi. Jeśli chodzi o dobrobyt, już dawno prześcignął obu przyjaciół. Pietia Worożec od małego związał się ze środowiskiem przestępczym, w latach dziewięćdziesiątych nawet siedział w więzieniu, wprawdzie niedługo, ale jednak… Rozwinął biznes w oparciu o brudne pieniądze. Do tej pory łamie prawo. Pułkownik Bajew nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale łamie na dużą skalę i rozsądnie, nie rozmienia się na drobne i wie, kiedy przestać. Po otrzymaniu stanowiska naczelnika UWD w Wierbicku
Bajew postąpił uczciwie, uprzedzając Piotra: „Jeżeli wpadniesz, nie będę mógł cię ochronić, więc uważaj. W razie czego nie miej do mnie żalu”. Natomiast Kosti nie starczyło albo silnej woli, albo mądrości, żeby rozmówić się z przyjacielem otwarcie. Oficjalnie dystansował się od Piotra, chociaż nadal spotykał się z nim po cichu, odwiedzał go, wciąż do niego dzwonił, a w wąskim gronie odgrywał przyjaciela. Jednakże na przyjęciach w merostwie, na których zjawiała się miejscowa śmietanka biznesu, Piotr Worożec, właściciel zakładów chemicznych i sporej liczby mniejszych przedsiębiorstw w Wierbicku, nie był widywany. A przecież całe miasto wie o dawnej przyjaźni biznesmena z merem. W pewnych kręgach rozeszły się nawet złośliwe plotki… Wiadomo, że to się Pietce nie podoba. Jest mu przykro. Jakie jednak znaczenie mają głupie, dziecinne niesnaski, gdy trzech dorosłych mężczyzn łączy wspólny cel? Ach, jak źle się wszystko potoczyło… bardzo źle… – No dobrze, nie martw się – szczupły Worożec poklepał korpulentnego Bajewa po ramieniu. – Zrobię, co w mojej mocy. Rozpracuję twoich moskwian, rozłożę na atomy i cząsteczki. Masz rację, Igorze, nie powinniśmy się sprzeczać, zabierać sobie wiaderka z piaskiem. Wszyscy trzej jesteśmy skuci jednym łańcuchem. Postaram się. Wiem przecież, że Gienka Łajewicz, mydłek parszywy, wyciera sobie mną gębę i podburza przeciwko mnie. Uspokój Kostika i powiedz mu: żadnego obrażania się. Musi wygrać wybory. A my mamy obowiązek mu pomóc. Wkrótce urodziny Dimki. Spotkamy się jak zwykle, posiedzimy, wszystko będzie jak dawniej. Zgoda? Spojrzał pytająco na pułkownika. – Oczywiście, że się spotkamy. Dimka to świętość. Piotr Siergiejewicz otworzył barek i przesunął dłonią po butelce whisky. – No to jak, wypijemy po kropelce? Bajew przecząco pokręcił głową i wstał z fotela. – Pojadę już. Jestem zmęczony. Jutro ciężki dzień. W drodze powrotnej do domu Bajew mijał cerkiew. I jak zawsze w ciągu ostatnich miesięcy na widok podświetlonych kopuł zwieńczonych krzyżami poczuł bolesne ukłucie w sercu. Może powinien wejść… Okazać skruchę… Nie. Nie wolno mu.
***
Po zjedzeniu kolacji w restauracji Nastia Kamieńska poczuła paskudny ciężar w żołądku i przeklinała się za to, że dała się sprowokować Korotkowowi, który namówił ją, żeby koniecznie spróbowali słynnych syberyjskich pierogów z mięsem i leśnymi grzybami. Przyniesiono ogromną porcję, już jedna trzecia by jej wystarczyła. Pierogi okazały się jednak nad podziw dobre, więc gdy Nastia się zreflektowała, było już za późno, ledwie mogła oddychać. Nie pomogła ani zielona herbata, ani nawet polecany przez wszystkowiedzącego Korotkowa łyk wódki. Smaczne syberyjskie pierogi nie dawały się strawić i nie chciały zostawić Nasti w spokoju. Wizyta w banku nie trwała długo. Kierownik zapisał wszystkie ich prośby, zadzwonił gdzieś i ustalił, że nazajutrz zostaną przyjęci w Izbie Katastru, gdzie będą mogli przeanalizować mapę z dostępnymi działkami. Umówił ich również w firmie WierbickEnergo, gdzie uzyskają odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, a także w wierbickich zakładach wodociągowych i departamencie ochrony przyrody. Nastia i Korotkow uzgodnili, że wyjadą nazajutrz o dziesiątej, a o dziewiątej się spotkają i zjedzą śniadanie. Nastia nastawiła budzik na ósmą, po czym z przyjemnością weszła pod prysznic. Długo stała pod gorącą wodą, zdziwiona, że nie może się rozgrzać i wciąż czuje dreszcze. Następnie z niezadowoleniem zauważyła, że ręcznik jest nowy, więc na razie źle wchłania wodę. Natomiast płaszcz kąpielowy okazał się akurat taki, jaki lubiła: długi i o parę rozmiarów większy, niż trzeba. W taki przytulny płaszcz można się zawinąć i bez względu na to, jak się usiądzie, nogi nie będą wystawały i marzły. Nastia pokręciła się jeszcze kilka minut po przestronnym apartamencie, otworzyła okno i wsunęła się pod kołdrę, marząc o długim, mocnym śnie. Jednakże nic z tego nie wyszło. Okna restauracji hotelowej i jej pokoju wychodziły na tę samą stronę. A w restauracji odbywało się wesele. Huczne i wesołe. Z rozmachem. Dźwięki orkiestry jazzowej i głosy profesjonalnych wykonawców, którzy występowali na scenie, zagłuszał nierówny, ale głośny chóralny śpiew, a wybuchy śmiechu przeplatały się z wybuchami petard. Hałas nie pozwalał Nasti zasnąć. Przewracała się z boku na bok, naciągała kołdrę na głowę i próbowała się zdrzemnąć. W końcu wstała i zamknęła okno. Zrobiło się jakby ciszej, ale po chwili poczuła, że jest jej duszno. Znowu otworzyła okno. Półtorej godziny później, po męczących próbach zapadnięcia w sen wstała, zawinęła się w szlafrok i ostrożnie podeszła do drzwi prowadzących do apartamentu Korotkowa. Uchyliła je, starając się nie robić hałasu, i zaczęła nasłuchiwać. Od strony sypialni dobiegało potężne chrapanie. Jurka spał jak zabity, chociaż odgłosy z restauracji były tu tak samo wyraźne. Niektórzy potrafią
spać w każdych warunkach, pomyślała Nastia z zawiścią. Szkoda, że natura nie obdarzyła jej takim darem. Druga próba zaśnięcia również skończyła się fiaskiem. Nastia wstała, włączyła światło i usiadła przy przywiezionym ze sobą laptopie. Pewnie to nie hałas przeszkadza mi zasnąć, ale myśli, uznała, wpisując do wyszukiwarki nazwę „Larry Sorreno”. Logo tej marki widniało na zagadkowej walizce i prawie na wszystkich rzeczach znajdujących się w środku. O firmie Larry Sorreno Nastia wiedziała tylko jedno: jej wyroby słyną z astronomicznych cen. Natomiast na oko niczym się nie wyróżniają. Nie są ani atrakcyjne, ani eleganckie. Jednym słowem, nic szczególnego. A może ona się nie zna? Nie ma gustu? Może nie potrafi rozpoznać drogich rzeczy? Zresztą czemu miałaby się na tym znać? Chciałaby jednak wiedzieć, co w tych rzeczach jest takiego szczególnego i dlaczego z wyglądu niepozorne, kosztują majątek. Oficjalny serwis był w języku włoskim, ponieważ firma pochodziła z Mediolanu. To jednak wcale Nasti nie przeszkadzało. Włoskiego nauczyła się jeszcze w dzieciństwie. Zaopatrzona w okulary do czytania, pogrążyła się w studiowaniu historii rodzinnego biznesu Sorreno, którego początki sięgały końca dziewiętnastego wieku. Sekret wysokich cen wyrobów niebawem się wyjaśnił. Założyciel marki Larry Sorreno postawił na trwałość swoich artykułów. Zaczynał od kufrów podróżnych, sakwojaży i waliz. Dzięki wynalazkom brata, który był chemikiem, przez długie lata wszystkie wyroby zachowywały pierwszorzędną jakość. Asortyment stopniowo się rozszerzał. Wnuk założyciela produkował już nie tylko walizy i kufry, ale i torby, portfele, portmonetki i saszetki. Na początku lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku kolejny Sorreno zabrał się do produkcji odzieży, ale była to czysta fanaberia. Nie udało się sprawić, żeby ubrania były trwałe i długowieczne. Mimo że ta część biznesu przetrwała do chwili obecnej, szczególnie się nie rozwinęła. Do dzisiaj istniał za to bardzo szeroki wybór toreb i aktówek wszelkich możliwych rozmiarów oraz różnego przeznaczenia, portmonetek, kosmetyczek, saszetek, pasków, teczek, okładek na różnego rodzaju gadżety, no i walizek, ma się rozumieć, od najmniejszych do przeogromnych. Dewizą marki stało się powiedzenie: „Naszymi wyrobami możesz się cieszyć przez długie lata i podarować je prawnukom, bo będą jak nowe”. Po zapoznaniu się z historią firmy Nastia zabrała się do przeglądania katalogu minionego sezonu. Ceny wprawiły ją w osłupienie. Ile trzeba było zainwestować w pomysł wypakowania walizki średnich rozmiarów rzeczami tak niesłychanie drogimi! Robi się coraz ciekawiej… Wiktor
Jegorow powiedział, że gdyby wszystko sprzedać, przez kilka lat można by nie pracować. Czyżby miał rację? Czy po prostu palnął tak bez zastanowienia? Nastia wyjęła z leżącego na biurku notesu czystą kartkę, żeby zapisać na niej ceny. Walizka, taka sama jak ta, która stała w gabinecie Jegorowa, znalazła się od razu. Cena była podana w euro. Cyfra w rublach zatykała dech, a przecież gdyby kupować w Rosji, wyjdzie jeszcze drożej. W katalogu kolekcji z roku 2013 niczego więcej nie udało jej się znaleźć. Nastia otworzyła katalog z ubiegłego, 2012 roku, próbując jak najdokładniej sobie przypomnieć, które rzeczy widziała w walizce. Później przeszła do roku 2011, a następnie do 2010… Zarysował się pewien system, niezbyt wyraźny, rzecz jasna. Wszystko, co udało jej się przypomnieć i zidentyfikować w katalogach, pochodziło z kolekcji różnych lat. Najstarszy okazał się breloczek do kluczy. Nastia znalazła go w katalogu z roku 1992. Prawdopodobnie w 1994 roku został nabyty portfel, który znaleziono w walizce pusty. Minęło dwadzieścia lat, pomyślała, a on wygląda, jakby jeszcze wczoraj leżał na półce w sklepie. Żadnej plamki, żadnego przetarcia, żadnego zadrapania. Mała saszetka ze starannie spakowanym zestawem nici i igieł pochodziła z roku 1996, natomiast większa saszetka, w której, jak pamiętała, znajdowały się maszynka i pianka do golenia, szampon, żel pod prysznic i mydelniczka, została wprowadzona do sprzedaży w roku 1998. Pasek do spodni w 2003, dżinsy w 2008, czapka i szalik w 2009… Po ułożeniu zawartości walizki w porządku chronologicznym Nastia zwróciła uwagę, że wartość zakupów z roku na rok nieustannie rosła. Mężczyzna stawał się coraz bogatszy i pozwalał sobie na coraz droższe rzeczy. Nie zastępował jednak starych rzeczy nowymi. Właściwie po co miałby to robić? Są w doskonałym stanie i jeśli wierzyć dewizie firmy, posłużą jeszcze prawnukom właściciela. Z drugiej strony, bogaci mają swoje kaprysy. Nastia Kamieńska świetnie wiedziała, jak wiele osób kupuje rzeczy nie dlatego, że stare się zużyły, lecz dlatego, że pochodzą z nowej kolekcji. W pewnych kręgach nie wypada nosić torebki, paradować w pantoflach albo w futrze z ubiegłorocznej kolekcji. Takie podejście zawsze wydawało się Nasti szczytem idiotyzmu, ale skoro istniało, musiała je brać pod uwagę. Jednakże mężczyzna, do którego należała ukradziona walizka, najwyraźniej nie zaliczał się do wspomnianego kręgu. Lubił po prostu rzeczy marki Larry Sorreno i regularnie je kupował, uwzględniając własne dochody. Gdy zarobił, kupował. Gdy zarobił więcej, kupował droższe rzeczy. Tej samej saszetki używał przez niemal dwadzieścia lat, paska do spodni przez dziesięć, a dżinsy Sorreno-man nosił co najmniej przez pięć. Ciekawe, co kupował w innych latach? Pewnie
okładkę na dowód osobisty, torbę do laptopa, futerał do okularów, etui do iPada, aktówkę, futerał na klucze, przybornik na wizytówki… Tych rzeczy nie było w walizce. Znajdowały się pewnie w torbie, którą właściciel walizki nosił ze sobą. Komputer, gadżety, pieniądze, dokumenty, klucze i okulary miał zawsze pod ręką. Słuchając wywodów majora Jegorowa i patrząc na walizkę, Nastia wyobrażała sobie typa uwikłanego w jakieś machlojki, który nagle zdobył wielkie pieniądze i postanowił wyekwipować się na podróż w najdroższym sklepie. Przyszedł i kupił wszystko za jednym zamachem. Po czym poczuł się jak król. Zgarnął tyle pieniędzy, że te kolosalne wydatki były kroplą w morzu. Toteż gdy ktoś mu buchnął walizkę, nie zawracał sobie głowy zawiadamianiem policji. Rzeczy najcenniejsze i trudne do odtworzenia – dokumenty, klucze, portfel i karty kredytowe – nie przepadły. Całą resztę znowu sobie kupi. W dodatku mógł się obawiać, że policjanci, mając całkiem uzasadnione podstawy, zaczną dociekać, skąd wziął takie pieniądze. Może to postać dobrze znana policji, więc demonstrowanie powiększonego nagle w niewyjaśniony sposób majątku uznał za głupotę i brak przezorności. Jeszcze wtedy, w gabinecie Jegorowa, Nastia chciała zapytać, czy ostatnio w Wierbicku albo w obwodzie miała miejsce duża kradzież, rabunek albo afera finansowa. Chciała, ale nie zapytała. Było jej niezręcznie. Wyszłaby na mądralę, która przyjechała z Moskwy i poucza miejscowych gliniarzy. Jegorow pewnie sam się wszystkiego domyślił i sprawdził wszystko z tysiąc razy. Natomiast teraz Nastia była zadowolona, że się nie odezwała. Ponieważ jej zdaniem właściciel walizki wyglądał zupełnie inaczej. Spokojny, roztropny mężczyzna, który nie ulega modzie, nie obraca się w prestiżowym towarzystwie, a jeśli nawet się obraca, to niewątpliwie ma w nosie obowiązujące w nim zasady. Bardzo samodzielny. Lubi i ceni swoją drogę życiową, karierę, znakomicie pamięta każdy etap i każdy szczebel. W takim razie dlaczego nie zgłosił się na policję z zawiadomieniem o kradzieży? Jeżeli rzeczy są dla niego tak cenne, jeżeli każda oznacza określone stadium jego kondycji finansowej i kariery, dlaczego do tej pory się nie zjawił? I do tego jeszcze pusty portfel… To również zbija z tropu. Jeżeli mężczyzna nie jest skłonny, żeby zamieniać stare, niezniszczone rzeczy na nowe, po co kupił nowy portfel, gdy stary jest w doskonałym stanie? Właściwie można to łatwo wyjaśnić. Ktoś bardzo bliski i drogi, na przykład matka albo żona, podarował mężczyźnie nowy portfel. Żeby nie urazić darczyńcy, facet musiał używać prezentu. No dobrze, przypuśćmy. Po co woził jednak stary portfel w walizce? Powinien był go zostawić w szufladzie w domu… Odpowiedź jest znowu prosta
i oczywista. Prezent otrzymał, będąc w delegacji. Może delegacja jest długa i miał urodziny, więc żona albo ukochana wpadła do solenizanta, żeby złożyć mu życzenia i wręczyć prezent. Albo inna możliwość. Właściciel walizki miał burzliwy romans w Wierbicku, jeżeli przyjechał z innego miasta, albo w innym mieście, jeżeli pochodzi z Wierbicka, a nowy portfel to prezent od nowej ukochanej. Tak czy inaczej, pusty portfel w walizce łatwo da się wyjaśnić. Natomiast brak zawiadomienia o kradzieży walizki nie znajduje prostego wyjaśnienia. Rozwiązanie wydało się Nasti oczywiste. Właściciel walizki nie żyje. To, że nie znaleziono go wśród osób zmarłych i zabitych, o niczym nie świadczy. Szukano przecież w kostnicy zakładu medycyny sądowej, a facet mógł umrzeć w jednym z wierbickich szpitali. Odkrył kradzież walizki, zasłabł albo dostał udaru jeszcze tam, na dworcu, upadł, przyjechało pogotowie, odwiozło go na oddział, a facet umarł, nie odzyskując świadomości. I nikomu nie zdążył powiedzieć o kradzieży. Trzeba będzie jednak wypytać delikatnie Jegorowa, czy sprawdzali w kostnicach szpitali miejskich. Chociaż po co? Co ją obchodzi walizka i jej właściciel? Przyjechała szukać działki pod budowę. Jeżeli będzie miała szczęście, może pozwolą jej w ramach rozrywki pogrzebać przy sprawie zabitych ekologów. Natomiast kradzież walizki i zabicie przez bezdomnego jego kompana od kieliszka nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Nastia usiłuje zająć czymś myśli, żeby zabić czas, póki nie ucichnie huczne wesele, którego koniec chyba nigdy nie nastąpi. Zrobiło jej się smutno. Jakże lubiła swoją pracę! To, czym musi się zajmować teraz, w prywatnej agencji detektywistycznej Władisława Stasowa, podoba jej się o wiele mniej. Swoją nową pracę wykonuje oczywiście sumiennie, czasami bardzo się angażuje, niekiedy, wprawdzie sporadycznie, jest żywo zainteresowana, ale… To co innego. Zupełnie co innego. Nastia kichnęła i sięgnęła do torby po paczkę chusteczek do nosa. Zanim ją znalazła, kichnęła jeszcze dwa razy. Gdy tylko oderwała się od komputera, mózg znowu posiadł zdolność kontrolowania ciała. Wyniki kontroli natychmiast ujawniły trzy rzeczy, jedną gorszą od drugiej. Nadal ma dreszcze, do tego zatkany nos i paskudnie drapie ją w gardle. No pięknie, pomyślała ze złością. Jeszcze tylko przeziębienia mi teraz brakowało! Kiedy je złapałam? Zmokłam w drodze z samolotu do busa? Bzdury! Zmokłam, ale przecież to dla mnie nie pierwszyzna. Co prawda później siedziałam w mokrym ubraniu, popijąc kawę, i to przy samym grzejniku… Ależ ze mnie kretynka! Skończona kretynka!
Ze złości łzy napłynęły jej do oczu. Znakomicie! Jeszcze gotowa się rozpłakać! Nos i tak ma zatkany, więc jeżeli się rozbeczy, nie będzie mogła w ogóle oddychać. A poza tym jak to wygląda, kobieta w wieku emerytalnym płacze w pokoju w obcym, dalekim mieście… Tani melodramat! Nastia gniewnie potrząsnęła głową i postanowiła jednak się położyć. Wesele chyba już się kończy, głośnych dźwięków prawie nie słychać. Jest nadzieja, że uda się zasnąć. Prześpi się chociaż ze trzy godziny, po czym zbudzi się rześka i wesoła. Kupi w aptece jakiś spray do nosa, a ból gardła sam przejdzie, od tego się nie umiera. Szczelnie otuliła się kołdrą i przykryła ucho drugą poduszką. Przed oczami nadal przepływały obrazki z katalogów Sorreno – niekończące się rzędy portmonetek, toreb, aktówek, walizek, okładek…
5 6
OBEP (Otdieł po borbie s ekonomiczeskimi priestuplenijami) – wydział do walki z przestępstwami gospodarczymi. APK (agrarno-promyszlennyj kompleks) – kompleks rolniczo-przemysłowy.
Czwartek Gdy zadzwonił budzik i Nastia Kamieńska otworzyła oczy, miała wrażenie, że czuje się o wiele lepiej. W każdym razie z wzięciem prysznica i ubraniem się nie miała większych problemów. Równo o dziewiątej, jak było ustalone, otworzyła przyległe drzwi i weszła do pokoju Korotkowa. Jura, świeży i wyspany, siedział w fotelu i bawił się pilotem, przełączając kanały w telewizorze. – Dzień dobry! – powiedziała wesoło. A raczej chciała powiedzieć. Ponieważ nie dała rady. Ani wesoło, ani smutno. Mimo że próbowała. Wargi i język wykonały przewidziane w tej sytuacji ruchy, ale z gardła zamiast dźwięków wydobyło się niewyraźne chrypienie. Jura spojrzał na nią z przerażeniem. – Co to ma znaczyć?! – niemal krzyknął. – Jesteś chora? Widziałaś się w ogóle w lustrze?! – Widziałam – wychrypiała Nastia, ale poczuła silny ból gardła, więc umilkła i jedynie kiwnęła głową. Później dodała ledwie słyszalnym szeptem: – Gdy się myłam. W lustrze wyglądałam nie najgorzej. Mówienie szeptem prawie nie sprawiało jej bólu, może tylko niewielki. Korotkow zerwał się z fotela, chwycił ją za rękę i pociągnął do lustra w swoim pokoju. To, co Nastia w nim zobaczyła, nie przypominało wcale odbicia, które dostrzegła u siebie w łazience. Twarz okazała się znacznie bledsza i miała zielonkawy odcień, pod oczami nie wiadomo skąd (przecież jeszcze pół godziny temu ich nie było!) pojawiły się ciemne kręgi, no i w ogóle… W takim stanie nie powinna się pokazywać przyzwoitym ludziom, to jasne. – O-nieszczęście-ty-moje! – jednym tchem zawołał Korotkow, kręcąc głową. – A wiesz, dlaczego tak się stało? Dlatego że nie pijesz! Gdybyś wczoraj u Jegorowa wychyliła z pół szklaneczki, żadna choroba by cię nie dopadła. Bierz przykład ze mnie. Ja też wczoraj zmokłem, ale zastosowałem środki profilaktyczne i dzisiaj wstałem rześki jak skowronek. Zamyślił się przez chwilę, po czym spojrzał na nią z wahaniem. – Dowleczesz się do restauracji? Czy mam zadzwonić i zamówić śniadanie do pokoju? Nie polegając na aparacie głosowym, Nastia mimiką i gestami spróbowała zademonstrować pełną gotowość do samodzielnego zejścia na śniadanie.
– No to uważaj. W razie czego daj znać, a od razu odprowadzę cię do pokoju i poproszę, żeby przyniesiono ci jedzenie tutaj. Nastia wcale nie miała apetytu, ale nie miała również chęci zostawiać Korotkowa samego. Zresztą powinna przecież zjeść śniadanie, bo zaraz ruszą do pracy i nie wiadomo, kiedy uda im się zjeść obiad. Stół szwedzki w restauracji nie zrobił na nich wrażenia. Niewielki wybór dań rekompensowały obfite porcje. Wszystko okazało się bardzo smaczne: kaszka ryżowa, ryba wędzona, bliny, parówki, jajecznica. Przynajmniej tak twierdził Korotkow, który spróbował wszystkiego po trochu. Nastia, z trudem pokonując wstręt, który poczuła na widok jedzenia, ograniczyła się do dwóch filiżanek kawy i croissanta. Croissant był puszysty, chrupiący i niesłychanie smaczny, z kremem czekoladowym w środku. Jura jadł z apetytem, co chwila zerkając na Nastię. – Zupełnie kiepsko z tobą – zawyrokował w końcu. – Nigdzie nie pojedziesz, zaraz odprowadzę cię do pokoju, rozbierzesz się i położysz. I będziesz leżeć, aż odzyskasz ludzki wygląd. Nastia spróbowała zaoponować, ale w restauracji było pełno ludzi, więc w gwarze ich głosów Korotkow raczej nie mógł usłyszeć jej słabego szeptu. Nastia poczuła się bezradna i z jakiegoś powodu niesłusznie skrzywdzona. Tym razem nie potrafiła powstrzymać łez. – Nie becz – przykazał Jurij surowo. – Nie masz najmniejszego powodu. Zaraz przyjedzie samochód, skoczę szybko do apteki i kupię wszystko, co trzeba, żebyś mogła się intensywnie kurować. Daję ci na chorobę maksymalnie dwa dni, dzisiaj i jutro. Pojutrze masz być na nogach, jasne? Ustrój rolny, sieć energetyczna i wodociągi to nie twoja specjalność, w ogóle się na tym nie znasz, w odróżnieniu ode mnie. Sam sobie z tym poradzę, a ty leż i się kuruj. Zapiszę ci plan zajęć Irki, twoje zadanie to złapać ją na Skypie i zażądać sprawozdania, jak one tam sobie beze mnie radzą. Zrozumiałaś? Nastia znowu kiwnęła głową, w milczeniu wycierając papierową serwetką płynące po policzkach łzy. Wstydziła się płakać w miejscu publicznym, ale nic nie mogła na to poradzić, łzy same leciały, łzy złości i żalu do losu. Nie dość, że nie udało jej się wyspać przez to głupie wesele, to jeszcze zachorowała… I zawiodła Jurkę. A teraz płacze na oczach wszystkich w restauracji, kompromituje i siebie, i jego. No i dlaczego z każdą minutą czuje się coraz gorzej? Przecież zaraz po obudzeniu czuła się całkiem znośnie.
– No? – Korotkow spojrzał na nią wyraźnie zdumiony i wsunął do ust zwinięty w rulonik blin. – Czemu beczysz? Też mi powód, żeby się mazgaić! Wielkie halo! Bo to pierwszy raz? I jak tu mu odpowiedzieć? Nastia rozejrzała się bezradnie w poszukiwaniu długopisu i kartki papieru, ale niczego oczywiście nie znalazła, więc chwyciła telefon. Szybko wystukała wiadomość i wysłała ją do Korotkowa, którego telefon kilka sekund później znajomo zapiszczał. – Od ciebie, tak? – Jurij uśmiechnął się, wyciągając z kieszeni na piersi komórkę. – No dobrze, poczytamy, zainteresujemy się. Cytat ze starego, dobrze znanego filmu sprawił, że Nastia uśmiechnęła się przez łzy7. – „Jestem nieprzydatną i beznadziejną kretynką – przeczytał na głos Jurij. – Przeze mnie masz tylko kłopoty”. Z kamienną twarzą schował telefon i zabrał się do kawy i rogalików. – Smaczne – skonstatował – żałuj, że nie spróbowałaś. Z jabłkami, nawiasem mówiąc. A jeśli chodzi o twoją wiadomość, wszystko, co napisałaś, nie jest warte funta kłaków. Omawianie głupstw to niepotrzebna strata czasu, życie i tak jest krótkie. Natomiast pomysł napisania SMS-a pochwalam. Brawo, że na to wpadłaś. Dopóki nie odzyskasz głosu i nie będziesz mogła rozmawiać przez telefon, wysyłaj mi wiadomości, jasne? Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, napisz, a ja zadzwonię gdzie trzeba, żeby ci przyniesiono. Tak właśnie będziemy działali. Irce też napiszę, żeby się nie dziwiła, gdy się z nią połączysz, tylko jasno i szybko nakreśliła ci sytuację. Niech koniecznie pokaże ci Aniutkę. Zobacz, czy nie ma wysypki. Nie wolno jej jeść czekolady, którą wprost uwielbia. No a Irka, dobra dusza, nie potrafi odmówić, gdy dziecko prosi. Daje jej w tajemnicy przede mną. Zrozumiałaś? W pobliżu ich stolika pojawiła się ładna kelnerka z tacą, na której stały dwa dzbanki do kawy i malutkie dzbanuszki z mlekiem. – Kochanie! – zawołał Korotkow. Dziewczyna postawiła dzbanki na sąsiednim stole i podeszła do nich. – Słucham. Czy coś państwu podać? – Raczej powiedzieć – Korotkow mrugnął do niej porozumiewawczo. – Czy w waszym znakomitym hotelu jest lekarz albo przynajmniej pielęgniarka? – Oczywiście, jest punkt medyczny, w którym przez całą dobę dyżuruje lekarz – oznajmiła dziewczyna, uśmiechając się w odpowiedzi. – A na pierwszym piętrze, zaraz za bankomatem, znajduje się punkt apteczny.
– No proszę! – Korotkow się ucieszył. – Nie trzeba nawet jechać do apteki, wszystko kupimy tutaj. Zerknął na zegarek. – Za dwadzieścia pięć dziesiąta, mamy prawie pół godziny, żeby rozwiązać problem. Chodźmy, dosyć tego opychania się. Odsunął krzesło i pociągnął Nastię za rękę. Dziesięć minut później przebraną w hotelowy płaszcz kąpielowy badał już lekarz – starsza rumiana kobieta, podobna do dobrej babci z plakatu reklamującego wyroby mleczne. – Wszystko opuchnięte, przyplątał się stan zapalny – oznajmiła, obejrzawszy gardło Nasti i osłuchawszy stetoskopem oskrzela i płuca. – Paskudne zapalenie krtani, ale nie zeszło jeszcze na dół. A więc, moja kochana, będziemy walczyć z pani przeziębieniem, póki jest na górze. Obejrzę jeszcze pani nos. Ucisnęła jakieś miejsca wokół nosa i pod oczami, po czym kiwnęła głową z zadowoleniem. – Są spore szanse. Jaki ma pani stosunek do medycyny ludowej? Czy może woli pani tabletki? Nastia chwyciła przygotowaną zawczasu kartkę oraz długopis i napisała: „Wszystko jedno, muszę jak najszybciej wyzdrowieć i wrócić do pracy”. – To nic nowego – sympatyczna pani doktor uśmiechnęła się, przeczytawszy odpowiedź Nasti. – Tutaj jest przecież hotel, wszyscy goście są zajęci, nie mają czasu, chcą jak najszybciej wyzdrowieć. A więc tak, chłopcze – zwróciła się do Korotkowa, który stał niedaleko, taktownie odwrócony twarzą do okna. – Dam panu listę, wszystko znajdzie pan w naszym punkcie aptecznym. Wyciągi z ziół syberyjskich, olejki eteryczne oraz suszone zioła. Poprosimy dziewczęta, żeby przyniosły termos z wrzątkiem. A pani, kochanie, będzie parzyć zioła i dodawać do nich wyciągi, napiszę, po ile kropel. Jeden napar będzie pani pić, drugim płukać nos, a trzecim gardło. Na szyję przyłoży pani kompres nasączony olejkami eterycznymi. Dziewczęta przyniosą pani małe lniane ręczniki i folię, owinie pani kompres i przez cały dzień będzie w nim chodzić, a zmieniać co trzy godziny. I milczeć przynajmniej do wieczora. A najlepiej do jutrzejszego ranka. Nie jeść rzeczy ostrych, solonych i wędzonych. Po płukaniu gardła co najmniej przez pół godziny niczego nie pić i nie jeść. Wydawała zalecenia, jednocześnie zapisując je niewyraźnym „lekarskim” pismem.
– Proszę – wręczyła listę Korotkowowi. – Ściśle stosować się do zaleceń, wszystkiego przestrzegać, a gwarantuję panu, że pojutrze pańska dziewczynka będzie rześka i wesoła. Czy według pana jest zdyscyplinowana? – Nawet sobie pani nie wyobraża, do jakiego stopnia – Korotkow się uśmiechnął. – No to świetnie. Wpadnę koło trzeciej, dowiem się, co słychać, i ją zbadam. Najważniejsze to nie dopuścić, żeby stan zapalny rozwinął się w oskrzelach i płucach. Jeżeli coś pójdzie nie tak, zrobię zastrzyk. Krótko mówiąc, chłopcze, niech pan się zajmie swoimi sprawami i spokojnie pracuje, my tutaj przypilnujemy pańskiej dziewczynki. W hotelu pracują dobre i troskliwe dziewczęta. Uprzedzę w recepcji, żeby regularnie dostarczały wrzątek, i wytłumaczę, że nasz gość nie może mówić, więc pukanie do pokoju nie ma sensu. Nie doczekają się odpowiedzi, toteż niech od razu wchodzą. I niech nie dzwonią. Przyniosą też menu i obiad do pokoju. Słysząc o obiedzie, Nastia nerwowo potrząsnęła głową. Myśl o jedzeniu wprawiała ją w przerażenie. – Nie ma pani apetytu? – lekarka się roześmiała. – To sytuacja przejściowa. Później pani zgłodnieje. Zresztą musi pani jeść. Na przykład owsiankę albo ziemniaczki, może też być zupa krem. Tylko niech pani nie zapomni: nic ostrego, solonego ani wędzonego. Na razie trzeba oszczędzać gardło. Gdy Korotkow przyniósł z punktu aptecznego wszystkie przepisane przez lekarkę buteleczki, pudełeczka oraz torebki i porozstawiał je na dużej ławie, Nastię ogarnęła rozpacz. Jura popędził do swoich zajęć, a ona siedziała na kanapie, objąwszy głowę rękami, i kołysała się, tępo wpatrzona w długą lekarską litanię, powtarzając: „Nie dam rady. Nie dam rady. Nigdy nie wyzdrowieję”.
***
Jeżeli istniała na tym świecie osoba, której Alona Arkanowa, starszy redaktor programu telewizyjnego „Osobowość”, nadawanego raz w tygodniu w paśmie lokalnym, szczerze nienawidziła, była nią szefowa redakcji programu Miła Miłanowska. Tak naprawdę żadna z niej Miłanowska, tylko Milukowa, a na imię ma Kamilla, co potwierdzają dane w dowodzie osobistym. Tyle że brzmi to nieciekawie. Kamilla Milukowa… Tak miałaby się nazywać osoba pracująca w telewizji, której nazwisko pojawia się w czołówce programu i która marzy, że w niedalekiej
przyszłości sama zostanie prezenterką? Równie dobrze mogłaby się nazywać Frosia Burłakowa. Koń by się uśmiał. Nic dziwnego, że imię skróciła sobie do znajomo brzmiącej dla Rosjanina Miły, a nazwisko przerobiła na bardziej wyszukane. Właściwie mało kto lubił Milanowską. A mówiąc z ręką na sercu, nie lubił jej nikt. Nazbyt zadzierała nosa. W dobrych stosunkach byli z nią tylko prezenterzy programu Garik i Marina, ponieważ wszystko, co mówili na antenie, widzowie przypisywali właśnie im. Nikomu nie przyszło nawet do głowy, że wszystkie te mądre i wymyślne słówka, którymi posługiwali się prezenterzy podczas rozmowy z gośćmi, wszystkie ich niespodziewane pytania i dowcipne komentarze tak naprawdę wygłasza szefowa redakcji. Osoba „siedząca w uchu prezentera”. Garik i Marina prowadzili program na zmianę. Z zaproszonymi mężczyznami rozmawiała Marina, a z kobietami Garik. Prezenterom, rzecz jasna, strasznie się podobało, gdy po emisji nowego odcinka w studiu rozlegały się głosy: – Nieźle mu docięłaś! – Ależ ona zbladła, gdy ją o to zapytałeś! Od razu widać, że ma nieczyste sumienie. Prezenterzy skromnie się uśmiechali i nigdy nikomu nie mówili, że szefowa redakcji dziesięć minut przed wejściem na antenę (program nie był nagrywany, lecz szedł na żywo) pokazywała im scenariusz, którego naturalnie nie byli w stanie zapamiętać, więc całkowicie zdawali się na to, co usłyszą później w słuchawkach. To, co słyszeli, a później mówili w czasie programu, nie zawsze zgadzało się z tym, co zawierał scenariusz. Ta zdzira Miłanowska korzystała z jakichś dodatkowych źródeł informacji, nigdy nie polegając wyłącznie na faktach zebranych przez redaktorów i opracowanych przez starszego redaktora. Potrafiła zdobyć gorący materiał, o którym aż do ostatniej chwili nikomu nie wspominała. Dopiero podczas programu podpowiadała prezenterowi niespodziewane pytanie albo komentarz. Gośćmi programu „Osobowość” były lokalne znakomitości, a także odwiedzające Wierbick gwiazdy teatru, kina i estrady (w Wierbicku działały dwa teatry – dramatyczny i dziecięcy, więc występów gościnnych zawsze było sporo) oraz zwyczajni mieszkańcy, którzy zdobywali rozgłos dzięki jakiemuś niezwykłemu wydarzeniu. Pojawiali się też małżonkowie wyżej wymienionych osób. Programy z małżonkami cieszyły się wcale nie mniejszym powodzeniem wśród widzów, może były nawet popularniejsze. Kto bowiem jak nie mąż albo żona zdradzi drobne słabości i przyzwyczajenia popularnej osoby? To tak, jakby się zaglądało do kuchni albo nawet do sypialni…
Za dwa tygodnie gościem programu miał być mer Wierbicka Konstantin Kiriłłowicz Smiełkow, więc Alona Arkanowa starannie przygotowała cały materiał. Problem polegał na tym, że Smiełkowa już wcześniej zapraszano do programu. Za pierwszym razem, gdy uczestniczył w poprzedniej kampanii wyborczej, za drugim, gdy został już merem. Zbliżający się program był trzeci z kolei, lecz wszystkie informacje, które udało się zebrać, już wykorzystano. Młodszy redaktor oraz redaktor wydania, a także sama Alona, dosłownie wychodzili ze skóry, żeby wygrzebać coś nowego, na czym można by oprzeć pytania dla prowadzącej. No dobrze, zamieszanie wokół zabitych ekologów. Materiał jest oczywiście ostry, ale daleko się na nim nie zajedzie, bo w ubiegłym tygodniu gościem programu był naczelnik UWD, pułkownik Bajew, i cała rozmowa toczyła się akurat wokół zabójstw. Mer raczej nie wniesie niczego nowego. Projekt magistrali? To również wałkowano już setki razy… Smiełkow znowu zacznie trąbić o fermie zwierząt, której nie pozwoli skrzywdzić, i o rosyjskiej tradycji futrzarskiej, a także o tym, że budował fermę własnymi rękami. Ile można! W dodatku w tym tygodniu na antenie pojawi się program z głównym projektantem jednego z dwóch wariantów magistrali. Facet przyjedzie specjalnie z Pierowa, żeby wziąć udział w talk-show „Osobowość”. Jeżeli zapytać mera o projekty, zaczną się same powtórzenia, a dla widza to nieciekawe. Zresztą Miłanowska na to nie pozwoli, bo potrzebuje czegoś nowego, ostrego i dynamicznego. Jedyne, co przyszło Alonie do głowy, to spróbować wygrzebać jakąś informację o relacjach Smiełkowa z jego głównym konkurentem w wyborach Gorczewskim. Jeżeli uda się na przykład udowodnić, że od dawna się znają i przyjaźnią, można zagrać merowi na nerwach, zadając pytania o wiarygodność drugiego kandydata. Natomiast jeżeli się poprztykali albo zachodzi konflikt interesów i toczy się między nimi prawdziwa walka wyborcza, Miłanowska z pewnością będzie umiała (rzecz jasna ustami prezenterki) tak pokierować rozmową, żeby gość stracił panowanie nad sobą i zaczął obrzucać rywala błotem. To zaś nadaje się do telewizji. Bo człowiek, który stracił panowanie nad sobą przed kamerami, zwłaszcza na żywo, to najlepsze, co może się zdarzyć w programie. Nieważne, jaką postać przybierze utrata kontroli: płaczu czy spływającej po policzku łzy, nerwowego śmiechu czy trzęsących się ze zdenerwowania rąk, głupstw i świństw, które nagada gość. Wszystko jest na wagę złota. Znienawidzona Miłanowska nigdy o tym nie zapomina. Oczywiście Alona z ręką na sercu może potwierdzić, że szefowa redakcji ma rację i tylko tak należy pracować, jeżeli się chce, żeby program miał wysoką oglądalność. Jednakże co innego scenariusz rozmowy, a zupełnie co innego
zachowanie wobec pracowników i podwładnych. A Miłanowska, zdaniem Alony, zachowywała się skandalicznie. Tak czy owak, Alona musi zaraz zanieść Miłanowskiej materiały. Dzisiaj wypada deadline – ostateczny termin, więc jeżeli ich nie odda, rozpęta się awantura. Jeszcze raz otworzyła teczkę, żeby wszystko sprawdzić: płyta na miejscu, tekst w koszulce, zdjęcia ponumerowane. Trzeba iść. Ale nie zdążyła. Miłanowska, młoda rudowłosa kobieta z jaskrawym makijażem i zimnymi oczami, sama zajrzała do pokoju redaktorów. Chyba dopisywał jej humor, bo obdarzyła Alonę lekkim uśmiechem, co zdarzało się niezwykle rzadko. – Wychodzę – oznajmiła Miła. – Dzisiaj już mnie nie będzie. Smiełkow przygotowany? – Tak, Kamillo Teodorowno – pisnęła przestraszona Alona. – Akurat miałam pani zanieść. – Pokaż teraz, przeczytam dokładnie w domu. I nie nazywaj mnie Kamillą Teodorowną, nie cierpię tego. Tyle razy cię prosiłam! No więc, co my tu mamy? Miłanowska niedbale rzuciła torbę na biurko, po czym zaczęła kartkować tekst i przeglądać zdjęcia. – Gorczewski… Gorczewski… To dobre, to ciekawe… Brawo… Podczas gdy Gorczewski studiował w stolicy, nasz mer kopał ziemię i budował fermę zwierząt. Tak, to można wykorzystać, jeśli właściwie się poda. Gorczewski nie służył w wojsku, a Smiełkow służył… No właśnie, a dlaczego Gorczewski nie służył w wojsku? Jest przecież starszy od Smiełkowa o siedem lat, więc jeżeli od razu dostał się na studia, to do czasu, gdy nasz mer pojawił się na fermie zwierząt z łopatą w rękach, Gorczewski powinien był już sto razy skończyć uniwersytet. A on jeszcze studiował. To znaczy, że nie od razu poszedł na studia. Ale do wojska też nie poszedł. Dlaczego? Wykręcił się? Jak? Źle, Arkanowa. Nie spisałaś się. I dlaczego wszystkie rozmowy o Smiełkowie zaczynają się od pytania o jego pracę na budowie fermy? A co robił przedtem? Alona z płonącymi policzkami podbiegła do Miłanowskiej i zaczęła drżącymi palcami przerzucać kartki. – Uczył się w szkole numer osiemnaście, o, tutaj jest… adres szkoły, wywiad z nauczycielami, którzy go pamiętają, wszystko nagrane na płycie, w tekście też jest… i adres, pod którym mieszkał… – wyjaśniała pośpiesznie. Nagle twarz Miłanowskiej jak gdyby się wyciągnęła i przybrała surowszy wyraz. Chociaż czy to w ogóle możliwe?! A jednak tak było. Szefowa redakcji gwałtownym ruchem zatrzasnęła teczkę i wsunęła ją do torby.
– Przestudiuję to. A ty musisz uważać, bo nie dostrzegasz oczywistych rzeczy. Ucz się ode mnie, póki jeszcze tutaj pracuję. Ale w sumie poradziłaś sobie, jestem zadowolona. Gdy za szefową redakcji zamknęły się drzwi, Alona odetchnęła z ulgą. Tym razem chyba jej się udało.
***
Jak mówi rosyjskie przysłowie, oczy się boją, ale ręce pracują, myślała Nastia, przygotowując sobie kolejne płukanie. Okazało się, że wszystko nie jest tak straszne, jak przypuszczała. Wystarczy działać ściśle według instrukcji i tyle. Po przeanalizowaniu zaleceń lekarskich Nastia sporządziła i zapisała na kartce plan działania, zaznaczając, o której godzinie powinna pić wywar z ziół, o której płukać gardło i nos, kiedy zaś zmieniać kompres. Gdy zauważyła, że między zaleconymi kuracjami pozostaje czas na sen, postanowiła, że będzie nastawiać budzik, wstawać, leczyć się i znowu się kłaść. Bezsenna noc dawała jej się we znaki. Pod powiekami czuła piasek i kręciło jej się w głowie. Jednakże ten cudowny na pierwszy rzut oka plan się nie powiódł. Dużo czasu zeszło na to, żeby się zorientować, z której torebki zaparzać wywar, a z której buteleczki dodawać po parę kropel olejku. Później Nastia musiała zaczekać, aż zioła się zaparzą, a następnie dać im trochę ostygnąć (przecież nie będzie płukała gardła wrzątkiem!). Natomiast przykładanie kompresu stało się prawdziwą udręką, bo zmoczony odpowiednim roztworem ręcznik w żaden sposób nie chciał się trzymać na szyi, podczas gdy Nastia dwoma rękami owijała go folią. Musiała nauczyć się robić to jedną ręką, co okazało się niesłychanie trudne. Gdy w końcu sobie poradziła, popatrzyła na zegarek i wyliczyła, że do następnego cyklu ma prawie dwie godziny, więc nastawiła budzik i położyła się do łóżka. Jednakże nie udało jej się od razu zasnąć, a gdy tylko się zdrzemnęła, drzwi się otworzyły i weszła pokojówka. Przeklinając się za to, że zapomniała umieścić na klamce wywieszkę „Nie przeszkadzać”, Nastia szeptem, pomagając sobie gestykulacją, wyjaśniła, że pokój nie wymaga sprzątania. Gdy zaś została sama, stwierdziła, że do dzwonka budzika pozostało niewiele czasu. To nic, następnym razem będę mądrzejsza, obiecała sobie solennie. Drugi cykl przebiegł sprawniej, ale nadzieja na sen znowu się rozwiała. Najpierw przyniesiono nowy termos z wrzątkiem, a później jakieś dziecko zaczęło biegać z dzikim wrzaskiem po
korytarzu. W tym momencie Nastia nagle sobie uświadomiła, że nie może zasnąć z powodu bólu gardła, który pojawiał się przy przełykaniu. W dodatku gdy leżała, nos tak się zatykał, że mogła oddychać tylko przez usta. Krótko mówiąc, o śnie musiała zapomnieć. Opuściła więc łóżko, zdjęła szlafrok, włożyła sweter, dżinsy i ciepłe grube skarpety, po czym usiadła przy komputerze. Zerknęła na pozostawiony przez Korotkowa rozkład dnia jego żony. Akurat teraz był najlepszy czas, żeby się z nią połączyć. Ciekawe, czy Jurka nie zapomniał uprzedzić Iriny, że Nastia nie może mówić? Nie zapomniał. Irina od razu odpowiedziała na dzwonek i siedziała przed swoim komputerem z Aniutką na kolanach. – Nic odzywaj się, wiem, że jesteś chora, o wszystkim opowiem sama – szybko powiedziała Irina. Dzięki profesjonalnej dykcji mogła wypowiadać słowa z niesłychaną szybkością, a przy tym bardzo wyraźnie. – Jurka kazał ci sprawdzić wysypkę? No to zobacz. Ani śladu. Dzisiaj nie jadłyśmy czekolady. Jesteśmy zdrowe, wesołe i mamy dobry apetyt. Prawda, Aniutko? – Tak!!! – z entuzjazmem potwierdziła dziewczynka. – Powiedz szybko cioci Nasti, co jadłaś na śniadanie. – Kaszkę! I kapkę z serem – zameldowała Aniutka. – Kapka to kanapka – wyjaśniła Irina. – Teraz pokaż mi, jak się tam urządziliście. Bo wczoraj do późna sterczałam na zdjęciach, a rano Jurka do mnie nie dzwonił, żeby mnie nie budzić. Będę zadawała pytania, a ty odpowiadaj ruchami rąk albo głowy. Hotel jest dobry? Pokoje wygodne? Jedzenie normalne? Nastia musiała trzy razy kiwnąć głową. – Jak się czujesz? Nastia zrobiła kwaśną minę. – Kurujesz się? Znowu kiwnięcie. Potem jeszcze jedno, dla pewności. Nastia odwróciła monitor, żeby kamera objęła ławę zastawioną pudełkami, butelkami i torebkami. – Nieźle! – Irina się roześmiała. – I jaka jest prognoza przy tak zmasowanym ataku? Nastia podniosła rękę, wystawiając dwa palce. – Dwa dni? A jaka diagnoza? Grypa? Etap potakiwania się skończył, zaczął się etap kręcenia głową. – Zapalenie oskrzeli?
Nastia pomyślała, że chyba odpadnie jej głowa, zanim Ira wymieni wszystkie znane choroby. Jednakże doświadczona Irina w miarę szybko dotarła do zapalenia krtani. – Jasne. Czistiakow wie? No i masz, Nastia znowu musi kręcić głową w prawo i lewo… A przecież i tak ma zawroty głowy! – Powiedzieć mu? Znowu! Co u licha! Trzeba zostawić biedną głowę w spokoju i spróbować wykorzystać inne części ciała. Rozpaczliwie zamachała rękami. – Oczywiście, oczywiście. Zrozumiałam, zrozumiałam. – Irina znowu się roześmiała. – A właściwie czemu jesteś ubrana? Korotkow napisał, że masz być w szlafroku i leżeć w łóżku. Boże, jak aktorom udaje się bez słów, tylko za pomocą mimiki, gestów i pozycji ciała wyrażać całe zdania, myśli i uczucia? Nastia potrzebowała sporo czasu, żeby wyjaśnić całkiem prosty fakt: nie może zasnąć, ponieważ boli ją gardło, nie ma czym oddychać i ciągle coś jej przeszkadza. Mała Aniutka śmiała się do rozpuku, obserwując „teatr mimiki i gestu”. Właściwie Nastia mogła przesłać wiadomość przez Skype’a, ale nie od razu na to wpadła, a gdy się zreflektowała, nie było już potrzeby. – Powiedz Jurce, że wrócę ze zdjęć wieczorem koło jedenastej – powiedziała Ira. – U was będzie… która? Druga, odparła Nastia na palcach. – No to pewnie położy się spać. Żal mi go budzić. Ale na wszelki wypadek uprzedź, że będę czekała na jego telefon do dwunastej w Moskwie. Jeżeli będzie mógł, niech się odezwie. O dwunastej się wyłączam, bo jutro muszę wstać o szóstej. To wszystko, Nastiusza. Pozdrawiamcię-całuję-pa. Wracaj do zdrowia! Nastia wyszła ze Skype’a i zabrała się do wyszukiwania lokalnych portali w Internecie. Chciała się dowiedzieć, co piszą dziennikarze o zabójstwach ekologów, a także jak to odbierają i komentują mieszkańcy Wierbicka. Okazało się, że informacji jest bardzo dużo, podobnie jak opinii w dyskusjach na temat każdego materiału. Wszystko wyglądało jednak niezupełnie tak, jak wczoraj przedstawiał Wiktor Jegorow. Albo major nie uznał za stosowne wprowadzać nieznanych osób w szczegóły, albo on również nie znał całej prawdy, albo po prostu nie był całkiem trzeźwy… Tak czy inaczej, okazało się, że
dziennikarze wiedzą o wiele więcej. Chociaż nie ma pewności, czy ich informacje są wiarygodne… Jakkolwiek było, komentarze gości portali internetowych świadczyły o tym, że wśród mieszkańców
panuje
zdecydowane
przekonanie,
iż
jakieś
stowarzyszenie
ekologów
przeprowadziło jakieś badania w jakimś laboratorium. Wyniki badań pozwalają z całą mocą stwierdzić, że północna część miasta i sąsiadujące z nią tereny są zagrożone ekologicznie, toteż właśnie tam, z północnej strony Wierbicka, należy zbudować magistralę federalną, natomiast czystą ekologicznie okolicę na południu zostawić w spokoju. Jednakże mer Smiełkow, kierując się interesem osobistym, chce, żeby magistrala przebiegała od południa. Wspiera go grupa biznesmenów, która już wykupiła tam całą ziemię, a kiedy powstanie droga, zacznie nabijać sobie kabzę, odpalając merowi działkę. O samych zabójstwach również znalazła się informacja, ale dość szczególna. Chociaż zależy, jak na to spojrzeć… Pierwsza publikacja o zagadkowej śmierci ekologa pojawiła się na początku maja. Mówiła o niewyjaśnionym zabójstwie emeryta, który przez całe życie zajmował się ekologią, parę lat temu przeszedł na emeryturę, ale ostatnio, jak twierdzili członkowie rodziny, zaczął wykorzystywać swoją wiedzę i wieloletnie doświadczenie, ożywił się, często gdzieś wyjeżdżał i czytał sporo literatury fachowej. Bliskim nic konkretnego jednak nie mówił, powtarzał tylko: „Niebawem wszystkiego się dowiecie, a wtedy tamci dostaną za swoje”. Publikacja nie wywołała żadnej szczególnej reakcji mieszkańców. Jednakże dwa tygodnie później pojawiła się kolejna: o zabójstwie przyjezdnej kobiety koło czterdziestki. „Policja poszła po linii najmniejszego oporu i uznała, że jej śmierć jest wynikiem napadu rabunkowego – pisano w artykule – kierując się faktem braku torebki. Nikomu w naszej bohaterskiej policji nie przyszło do głowy, żeby zwrócić uwagę na zawód ofiary. Przeprowadziliśmy dziennikarskie śledztwo i dowiedzieliśmy się, że ofiara tego okrutnego mordu była ekologiem. Natomiast brak torebki świadczy nie o napadzie rabunkowym przypadkowych złoczyńców, jak chce nam wmówić policja, ale o chęci przejęcia materiałów, które znajdowały się w torebce. Po to, żeby nigdy nie wyszły na jaw”. Była to oczywiście tylko hipoteza. Niczym niepotwierdzona, przynajmniej w artykule. Ale też niczym niepodważona. W dalszej części artykułu dość stanowczo dowodzono, że to już drugi znany przypadek zabójstwa ekologów w Wierbicku i że stanowisko zarówno policji, jak i włodarzy miasta budzi co najmniej zdziwienie. Nie podjęto bowiem żadnych działań w celu wyjaśnienia przestępstw, a to
daje podstawy sądzić, że wyświetlenie okoliczności sprawy jest niewygodne dla kogoś wpływowego. Na tę publikację zareagowano o wiele żywiej, ale to zrozumiałe. Jedno zdarzenie może być przypadkowe, ale dwa sugerują, że mamy do czynienia z jakąś machinacją. Temat podchwyciły inne media i zaczęła się gorąca dyskusja. Jednakże miejscowe UWD ruszyło się dopiero wtedy, gdy pojawił się artykuł o trzecim zabójstwie, dość odległym w czasie – pierwszym z całej serii. Młody, samotny mężczyzna popełnił samobójstwo. Zdaniem otoczenia był dziwakiem. Rok później dziennikarze odkryli, że on również zajmował się badaniami ekologicznymi. Tym samym wniosek stwierdzający samobójstwo stanął pod znakiem zapytania. Sprawdzić już się nie dało, bo ciało skremowano. Trzecie zabójstwo sprawiło, że wszyscy zaczęli mówić o zamierzonej eksterminacji ekologów, którzy przeprowadzali razem jakieś badania. Emeryt i młody mężczyzna byli miejscowi. Ściśle mówiąc, emeryt był rodem z Wierbicka, a młody mężczyzna przeprowadził się tutaj całkiem niedawno. Natomiast zabita kobieta przyjechała do Wierbicka z sąsiedniego obwodu i zamieszkała w tanim hostelu. Opłaciła miejsce w czteroosobowym pokoju na dziesięć dni, co skłoniło dziennikarzy do wyciągnięcia jednoznacznego wniosku, że zaproszono ją jako specjalistkę do opracowania części prac badawczych. Trzeba przyznać, że dziennikarze mieli podstawy, by sformułować taki wniosek. I jeszcze najnowszy artykuł, opisujący to, o czym wspominał major Jegorow. Jakaś kobieta przyniosła na policję list, dostarczony jej przez pomyłkę i adresowany do zabitego niecałe dwa tygodnie temu mężczyzny. Okazało się, że ostatnia ofiara również była ekologiem przeprowadzającym badania w jakimś tajemniczym laboratorium. Laboratorium chyba naprawdę było tajne, a cała sprawa wyglądała nieciekawie. Żadna z ofiar nie mówiła wprost o laboratorium, co dowodziło, że laboratorium i przeprowadzane w nim badania były sprawą poufną. W dodatku zabite osoby nie nagłaśniały tego, czym się zajmowały. Cała sytuacja mocno przypominała Nasti typowe działanie pod przykrywką. Powstaje jakaś firma, w tym wypadku laboratorium, ktoś tam pracuje niby zgodnie z profilem, lecz w gruncie rzeczy wszyscy zajmują się zupełnie czym innym. Gdy zaczynają po kolei ginąć, bardzo prawdopodobne jest, że wiąże się to z tą inną sprawą, a nie z oficjalnie ogłoszonym profilem firmy. Zresztą to wszystko nie ma zupełnie żadnego znaczenia. Przykrywka czy nie, ona, Nastia Kamieńska, w ramach otrzymanego zadania musi się przekonać tylko o tym, czy problemy
ekologiczne nie staną na przeszkodzie budowie i funkcjonowaniu pensjonatu. Niczego więcej nie potrzebuje. Czytanie zajęło jej sporo czasu, co pewien czas dzwonił budzik, obwieszczając, że nadeszła pora wypić napar, wypłukać gardło, zmienić kompres… Nastia z niezadowoleniem odrywała się od komputera, zaparzała zioła, dodawała wyciąg, zwilżała ręcznik, zawijała szyję, szeleszcząc folią, po czym z satysfakcją mówiła sobie: „Brawo!” i wracała do Internetu. Sympatyczna pani doktor wpadła, jak obiecała, koło trzeciej, obejrzała gardło, sprawdziła kompres, osłuchała oskrzela i płuca, pochwaliła za harmonogram leżący na biurku obok lekarstw, surowo nakazała zjeść obiad i wyszła, uprzedzając, że wróci nazajutrz rano. Gdy przyniesiono menu z restauracji, Nastia posłusznie wybrała ziemniaki zapiekane w śmietanie i zjadła je, siedząc przy laptopie. Słysząc, jak po raz kolejny otworzyły się drzwi pokoju, nawet się nie obejrzała, całkowicie przekonana, że znowu przyniesiono jej termos z wrzątkiem. – Kwiaty dla pani – rozległ się za jej plecami kobiecy głos. Nastia odwróciła się zdziwiona. Na środku pokoju stał ogromny kosz kwiatów. Już miała oznajmić, że to pomyłka, ale przypomniała sobie, że jeszcze nie może mówić, więc spróbowała pokazać bezgraniczne zdumienie: „Dla mnie? To niemożliwe”. Dla pewności potrząsnęła jeszcze głową, czego natychmiast pożałowała. Pracownica hotelu, ubrana w klasyczny kostium i białą bluzkę, wręczyła jej karteczkę. Z jednej strony było napisane: „Anastazja Pawłowna Kamieńska” i numer jej pokoju, a z drugiej: „Witam w Wierbicku! Życzę szybkiego powrotu do zdrowia! Z wyrazami szacunku P. S. Worożec” i numer telefonu. Nastia pokazała palcem nazwisko Worożec i spojrzała pytająco na dziewczynę. – Piotr Siergiejewicz to jeden z najbogatszych ludzi w mieście – skwapliwie wyjaśniła tamta – i bliski przyjaciel naszego mera. A więc to tak! Przyjaciel mera – to dobrze. A nawet bardzo dobrze. Gdyby do tej pory Nastia była oficerem policji, taka inicjatywa z pewnością by ją zirytowała i przestraszyła: ktoś chce wywrzeć na nią nacisk i wręczyć łapówkę. Teraz jest jednak wolnym strzelcem, nie zajmuje posady państwowej. A zatem nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Tyle że nie ma również chęci nawiązywania bliskiego kontaktu.
Nastia skinęła głową, dając dziewczynie do zrozumienia, że przyjęła prezent. Następnie wzięła papierosy i poszła zapalić do łazienki, żeby w pokoju nie czuć było dymu. Później wyjęła telefon, położyła przed sobą karteczkę i wysłała pod zapisany na niej numer wiadomość: „Dziękuję, jest pan bardzo miły”. Parę minut później przyszła odpowiedź: „Czy mogę być w czymś pomocny? Może pani czegoś potrzebuje? Lekarza, lekarstw?”. A to dopiero! Jeden z najbogatszych ludzi w mieście postanowił podać życzliwą dłoń zwyczajnym ludziom, którzy przyjechali w delegację. To coś nowego! Nie dość, że wie o ich przyjeździe, to jeszcze został poinformowany o jej chorobie. Ciekawe, czego tak naprawdę chce? Anastazja Kamieńska zawsze była zwolenniczką najprostszych rozwiązań i stawiania bezpośrednich pytań. Toteż długo się nie zastanawiając, napisała: „Dziękuję, niczego nie potrzebuję. A pan?”. Po czym spojrzała na mały aparat ze złośliwą satysfakcją: No co, krezusie, jak zamierzasz odpowiedzieć na moje pytanie? Pytanie chyba nie spodobało się panu Worożcowi, bo odpowiedź dość długo nie przychodziła. Nastia zdążyła wypłukać gardło i przeczytać jeszcze parę artykułów w sieci, zanim doczekała się kolejnej wiadomości: „Wystarczy, że wiem, iż u pani wszystko w porządku”. Przez chwilę poczuła się niezręcznie. Może facet naprawdę się troszczy, a ona jest nieuprzejma. Witia Jegorow mówił wczoraj, że naczelnik UWD jest bliskim przyjacielem mera. Worożec również przyjaźni się z merem, więc pewnie stanowią we trzech jedną drużynę. Nic dziwnego zatem, że gdy tylko Nastia pojawiła się z Korotkowem u Bajewa, Piotr Siergiejewicz dowiedział się o ich przyjeździe. Bajew to człowiek zapracowany i nie tak bogaty jak jego przyjaciel biznesmen, któremu o wiele łatwiej jest okazać gościnność i który z pewnością ma więcej pieniędzy, okazalszy dom i szersze możliwości. Pułkownik chce im udzielić pomocy, więc poprosił kolegę o przysługę. Może mer jest zainteresowany bankiem APK i stara się w ten sposób okazać życzliwość bankierowi Kamieńskiemu. A może Piotr Siergiejewicz ma firmę budowlaną i zamierza zapewnić sobie wsparcie banku, żeby później załapać się na kontrakt… Tak czy inaczej, żadnych zakulisowych przyczyn życzliwości i uprzejmości może w ogóle nie być. Czy więc przypadkiem się nie wygłupiła? Gdy zatem od Korotkowa przyszedł kolejny SMS z pytaniem: „Co słychać?”, Nastia napisała: „Wszystko w porządku. Miejscowa elita biznesu chce się z nami zaprzyjaźnić”. I bardzo się zdziwiła, gdy dostała odpowiedź: „Wiem coś na ten temat”.
***
– Rzućcie okiem, staruszkowie, i powiedzcie, na której fotce bardziej wam się podobam? Wiera Smiełkowa, żona mera, ze zdziwieniem spojrzała na zdjęcia, które wręczyła jej młodsza córka. Na jednym przyszły mer, młody i przystojny, stał na środku placu zabaw z roczną Łarisą na rękach, a na drugim Wiera i Kostia prowadzili odświętnie ubraną, przystrojoną kokardami, szeroko uśmiechniętą dziewczynkę z bukietem mieczyków do pierwszej klasy. – Na obu jesteś śliczna! – odparła z przekonaniem Wiera. – Aha – Łarisa zmarszczyła nosek. – Na jednej przypominam nie wiadomo co, a na drugiej widać aparat ortodontyczny. Ale cała reszta jest jeszcze gorsza. Wiera uśmiechnęła się i pokręciła głową. Cała Łariska! Dziewczyna wiecznie jest z czegoś niezadowolona, wszędzie szuka dziury w całym i oczywiście znajduje. Jest tak niepodobna do starszej siostry, rozsądnej, spokojnej, która z zadowoleniem przyjmuje wszystkie bonusy i przywileje wynikające z pozycji „córki pierwszej osoby w mieście”. Starsza córka skończyła MGU8 i pracuje w Sankt Petersburgu, robi karierę, dobrze zarabia, jeździ za granicę na seminaria i szkolenia, podwyższa kwalifikacje. Ułożyła sobie również życie osobiste. No a Łorik jest prawdziwym utrapieniem, jej zachowanie nie licuje z pozycją ojca. Dziewczyna nie liczy się z tym, że podobnie jak Kostia i jego żona Wiera skupia na sobie uwagę nie tylko prasy, ale i wszystkich mieszkańców Wierbicka. Przecież rodzina mera to jego reputacja! Łorik nie chce mieszkać z rodzicami w rezydencji, wyrywa się na wolność i nocuje w pustym miejskim mieszkaniu. Uważa, że ma prawo chodzić, gdzie chce, spotykać się, z kim chce, i ubierać się licho wie jak! Za każdym razem namówienie jej, żeby pobyła z rodzicami chociaż kilka dni, kosztuje ich sporo wysiłku. Dzisiaj przyjechała z własnej inicjatywy, czym niesłychanie ucieszyła Wierę. – Niech tata powie – zaproponowała córce. – Tata jest przecież naszym ekspertem od urody kobiet. Podała zdjęcia mężowi. Konstantin Kiriłłowicz z błogą miną obejrzał fotografie. – Ależ ty byłaś śliczna! Istny aniołek! I gdzie się to wszystko podziało? – Daj spokój, tato – niecierpliwie przerwała mu Łarisa. – Którą mam wziąć? – Gdzie wziąć? Zamierzasz podarować fotografię z dzieciństwa swojemu chłopakowi? Czy umieścić w sieci? – Miłka potrzebuje do programu! Poprosiła o jakieś fotki, na których jesteś z dziećmi.
– Co to za Miłka? – Smiełkow się zachmurzył. – No Miłanowska! Zapomniałeś? Za dwa tygodnie będziesz w „Osobowości”. Miłka chce pokazać fotki, na których jesteś młody, i powie, jaki z ciebie miłośnik życia rodzinnego. Właściwie sam powiesz, prezenterka cię zapyta. – Przyjaźnisz się z Miłanowską? – Zdziwiła się Wiera. Zdziwienie nie było do końca szczere. Rodzice Łarisy Smiełkowej dawno zrozumieli, że córka starannie ukrywa przed nimi swoje życie prywatne, wcale nie dlatego, że jest w nim coś nagannego, ale dlatego, że manifestuje w ten sposób swój sprzeciw wobec kontroli. Nie znali ani jej przyjaciół, ani chłopaków, chociaż wiedzieli, że jedni i drudzy istnieją. Szef ochrony mera znał się na swojej robocie, mimo to osobista znajomość z przyjaciółmi Łarisy byłaby bardziej pożądana. – To nie jest przyjaźń na zabój. Po prostu znam ją jeszcze z pierwszego programu. Czasami się spotykamy. Jest super! No dobra, wezmę obie fotki, i tak wyglądam na nich jak potwór. – Nie wydziwiaj – łagodnie powiedziała Wiera. Jednakże jej słowa chyba nie dotarły do uszu Łarisy. Dziewczyna chwyciła zdjęcia i wypadła z pokoju, w którym rodzice popijali wieczorną herbatę. – Zawsze to samo – małżonka mera westchnęła ze skruchą. – Nie słyszy nas, żyje swoim życiem, całkiem się od nas odsunęła. Ani razu nie widzieliśmy nawet jej chłopaka. – Mówiono mi, że nie wpakowała się w żadną kabałę – twardo odparł Konstantin Kiriłłowicz. – Kręci się wokół niej dużo młodzieży, spędzają razem czas. Chciałabyś, żeby moi ochroniarze zaglądali jej również do łóżka? Mają inne obowiązki, zwłaszcza teraz, gdy wybory za pasem. Wiera nie zamierzała się jednak poddawać. – Mógłbyś poprosić Igora, żeby kazał swoim chłopcom wyświetlić, z kim Łorik się spotyka, bo tak naprawdę kto wie… – Co ty pleciesz! – oburzył się Konstantin Kiriłłowicz. – Takim głupstwem zawracać naczelnikowi UWD głowę! Trzeba nie mieć za grosz wstydu. – On nie tylko jest naczelnikiem UWD. To twój najbliższy przyjaciel. Dlaczego go nie poprosić? – Dlatego że Igor i tak ma ręce pełne roboty – zripostował mer. – Porozmawiam z Łarisą i namówię ją, żeby nam przedstawiła swojego obecnego adoratora. Jestem jednak pewien, że w tym związku nie ma nic złego. Dziewczyna chodzi z nim do teatru, na jakieś koncerty, więc
pewnie to przyzwoity chłopak. W końcu ona ma dwadzieścia trzy lata, poradzi sobie, nie jest dzieckiem. – A jednak porozmawiaj – gniewnie odparła Wiera. – Przemów jej do rozumu. Bo dziewczyna zupełnie nikogo nie słucha. Przez te wybory w ogóle przestałeś myśleć o rodzinie. Konstantin Kiriłłowicz zdecydowanie wstał od stołu i ruszył w stronę schodów prowadzących na piętro. Drzwi do pokoju córki były szeroko otwarte. Łarisa rozmawiała przez telefon i sądząc z urywanego oddechu, była zajęta czymś jeszcze. – Aha… nie, dzisiaj już się nie wybiorę. Jestem u starych, musiałam przecież poszukać albumów z fotkami… Może jutro… Nie, Miła, rano się nie zerwę, lepiej pod wieczór… Chyba że chcesz, to wpadnę po południu do studia… Zgoda, okey-dokey, pasuje! Na widok stojącego w drzwiach ojca dziewczyna rzuciła telefon na łóżko i złożyła wystudiowany ukłon. – Sam pan mer zaszczycił obecnością moje skromne progi! Czym mogę służyć? – Nie pajacuj – surowo przerwał jej Konstantin Kiriłłowicz. – Już dawno obiecałaś mnie i mamie, że przedstawisz nam swojego chłopaka. Pora spełnić obietnicę. Kiedy go do nas przyprowadzisz? Martwimy się, musimy wiedzieć, z kim się spotykasz. – Oj, ta-ato – kapryśnie wycedziła Łarisa. – Coś ty się znowu przyczepił? Nie jestem już małą dziewczynką. Chłopak jest normalny, nie kradnie, nie gryzie, z przyzwoitej rodziny. – W takim razie tym bardziej nie rozumiemy z mamą, czemu go ukrywasz. – Nikogo nie ukrywam! Po prostu całe te oględziny… Jak w Starym Testamencie. Aż śmiech bierze. Konstantin Kiriłłowicz pojął, że emploi „szlachetny ojciec” w tym wypadku się nie sprawdza, musi więc odegrać „demokratę”. Najpierw się uśmiechnąć, a później spuścić z tonu. – Łorik, kotku, rozumiem cię jak nikt inny. Dobrze pamiętam siebie w twoim wieku. Uczyłem się już w Pierowie, w instytucie, mieszkałem daleko od rodziców i spotykałem się z twoją mamą, więc kiedy moja mama, a twoja zmarła babcia, przyjechała mnie odwiedzić i poprosiła, żebym jej przedstawił swoją dziewczynę, wywołało to we mnie gwałtowny sprzeciw. W ciągu dwóch lat przyzwyczaiłem się nikomu się nie tłumaczyć i nie opowiadać. Chyba się nawet pokłóciłem z matką. Nie mogłem zrozumieć jej uporu w tym względzie. Teraz jednak rozumiem twoją mamę bardzo dobrze. Jako mężczyźnie łatwiej mi pogodzić się ze swoim wiekiem niż jej. – Co ma do tego wiek? – ze zdziwieniem zapytała Łarisa.
– Wiesz – ciągnął w zamyśleniu Konstantin Kiriłłowicz – był kiedyś taki film z Annie Girardot pod tytułem Ostatni pocałunek. Nie widziałaś go oczywiście, pokazywano go w czasach mojej młodości. Opowiada o tym, jak kobieta mniej więcej w wieku mamy, matka dwójki dorosłych dzieci, dowiaduje się, że mąż ma romans z młodą dziewczyną. No i ta oszukana kobieta stoi przed lustrem na wpół naga, przegląda się w nim i mówi do swojej towarzyszki: „Zobacz, jaką mam świetną figurę, cerę, włosy… W czym jestem gorsza od tej dziewczyny?”. A w odpowiedzi słyszy: „Kobieta, której syn skończył dwadzieścia pięć lat, nigdy nie może mieć trzydziestu”. Rozumiesz? – Nie – szczerze wyznała Łarisa. – Mama nigdy nie przyzna, że jesteś już dorosła, bo będzie to automatycznie oznaczało, że ona nie jest już młoda. Okaż jej wyrozumiałość. Co ci szkodzi przyjechać raz ze swoim chłopcem do nas na kolację albo nawet na filiżankę herbaty? Zabierze wam to półtorej godziny, góra dwie, i na długo uwolnisz się od nieprzyjemnych rozmów. Zrozum, Łorik. Nie chodzi o brak zaufania, ale o podświadomość. Mama oczywiście nigdy się do tego nie przyzna i będzie mówić, że się o ciebie martwi, ale w gruncie rzeczy jej niepokój opiera się wyłącznie na tym, że boi się zaakceptować twoją dojrzałość. No i dobrze, pozwól mamie pożyć jeszcze trochę złudzeniami. To chyba nie jest trudne, prawda, kotku? – No dobrze – niepewnie wycedziła Łarisa. – Zastanowię się… – Zastanów się, zastanów. I zrób mamie przyjemność. Konstantin Kiriłłowicz pocałował córkę i wrócił do żony. Wiera spojrzała na niego pytająco i z niepokojem. – Porozmawiałeś? – Porozmawiałem. – I co powiedziała? Kiedy go nam przedstawi? – Sądzę, że niebawem – Smiełkow się uśmiechnął. – Obiecała, że się zastanowi. Ale z oczu wyczytałem, że zrobi, o co proszę. – Jak ci się to udaje? – Wiera czule objęła męża. – Nikt nie potrafi ci nigdy odmówić. Niczego. Albo umiesz znaleźć właściwe słowa, albo oczarowujesz głosem, albo chodzi o coś jeszcze innego… Jesteśmy od tylu lat razem, a ja nie odgadłam twojego sekretu. Konstantin Kiriłłowicz też go nie odgadł. Wiedział jedynie, że rzeczywiście ma taki dar. Od dzieciństwa.
***
Gdyby nauczycieli szkoły numer osiemnaście w Wierbicku zapytano wiele lat temu, kto jest najlepszym uczniem w ich klasie, wszyscy jednogłośnie wskazaliby Igora Bajewa. Natomiast miano najsympatyczniejszego ucznia przyznaliby Kosti Smiełkowowi. Kostia uczył się przeciętnie, nie tak świetnie jak Igor, mimo to cieszył się bezwarunkową i niewyjaśnioną sympatią całego grona pedagogicznego. Na pytanie zaś: „Kto jest przywódcą w klasie?” odpowiedź byłaby niewątpliwie jedna: Pietia Worożec. Mały, szczupły, a nawet wątły dwójkowicz był autorytetem dla wszystkich chłopców w klasie. Szanowano go za to, że będąc najsłabszym uczniem, nie miał statusu zahukanego odszczepieńca i nie uważał, że dwójki w dzienniku pozbawiają go prawa głosu. Śmiało, a nawet bezczelnie wykłócał się z nauczycielami, jeżeli uznał, że dzieje się niesprawiedliwość, i wstawiał się za wszystkimi pokrzywdzonymi. Igor Bajew i Kostia Smiełkow przyjaźnili się od przedszkola, mieszkali po sąsiedzku, razem poszli do szkoły i usiedli w jednej ławce. Pod koniec pierwszej klasy dołączył do nich bezbarwny przeciętniak Dima Golikow, a także Pietia Worożec, który od razu został przywódcą grupy i utrzymał się na tej pozycji do końca nauki w szkole. Pierwszego papierosa w trzeciej klasie i pierwszą butelkę piwa w piątej chłopcy otrzymali z rąk swojego małego, wątłego kolegi prowodyra. A ile porcji lodów zjedli za jego pieniądze! Ile filmów obejrzeli w kinie! Pietka zawsze był pomysłowy i aktywny, decydował, w co będą się bawili, z kim i na jakich zasadach. Sam wymyślał gry oraz zabawy i we wszystkich sprzeczkach pełnił rolę sędziego, którego słowo było ostateczne i nie podległo dyskusji. Oceny, które figurowały w dzienniku przy jego nazwisku, nie miały w zasadzie żadnego znaczenia. Do diabła z nimi! Są ważne dla rodziców i nauczycieli. Dla kolegów liczy się zupełnie co innego. Pietka wykazywał również nietuzinkowe uzdolnienia organizatorskie. Szybko pojął, że ambicje osobiste i dobro sprawy to rzeczy zupełnie różne i nie należy ich ze sobą łączyć. Gdy zauważył, że dorośli lubią Kostika i zawsze mu pomagają, przykazywał: – Kostia, idź do wychowawcy i poproś, żeby nie wzywał rodziców Luśki. Powiedz, że ona się wszystkiego nauczy, niech ją jutro odpytają przy tablicy. Dzisiaj matematyczka niesprawiedliwie wlepiła jej pałę. Luśka była do późnej nocy u Iwanowej, pocieszała ją, bo Iwanowa przegrała zawody, a Luśka to jej najlepsza przyjaciółka, więc siedziała z nią i ocierała jej łzy, no i dlatego się nie przygotowała.
– Sam idź, skoroś taki sprawiedliwy – początkowo przygadywał Kostia. – Czemu akurat mnie wysyłasz? – Bo ty to załatwisz, a ja nie. Kim ja jestem, żeby mnie słuchano? – z rozbrajającą szczerością odpowiadał Pietka. I rzeczywiście Kostia Smiełkow załatwiał, co trzeba. Szedł do wychowawcy, do dyrektora albo do nauczyciela i się dogadywał. Z jakiegoś powodu żaden dorosły mu nie odmawiał. Wysyłano również Kostika na pertraktacje z przedstawicielami innych grup, ulic i szkół. Jeżeli pertraktacje kończyły się fiaskiem, w ruch szła ciężka artyleria – wysoki, wysportowany, muskularny Igor Bajew, zawsze pochmurny i skoncentrowany, bił bez litości i do krwi. Chłopak, obdarzony przez naturę znacznym potencjałem intelektualnym, odbywał treningi pod okiem ojca – oficera milicji, który wdrażał syna do sportu. Słusznie uważano Igora za chlubę klasy, ponieważ osiągał nie tylko znakomite wyniki w nauce, lecz odnosił również zwycięstwa sportowe dla szkoły. Nauka przychodziła mu z łatwością, bez najmniejszego wysiłku. Lekcje odrabiał szybko, więc na zabawy na podwórku pozostawało mu sporo czasu. Drobne i niezbyt skomplikowane zadania Pietia powierzał Dimce Golikowowi, chłopakowi niezbyt bystremu, ale gorliwemu i skrupulatnemu aż do obrzydzenia. Jeżeli wysyłano go po lody i kazano przynieść cztery kubki po dziewiętnaście kopiejek, wręczając mu półrublówkę i dziesięciokopiejówkę, Dimka oddawał cztery kopiejki reszty, które odliczał z nędznej kupki miedziaków wyjętej z kieszeni, i wyszukiwał przy tym dwie dwukopiejkowe monety, które otrzymał od ekspedientki. Cztery kopiejki w monetach o innym nominale go nie zadowalały. Chłopcy śmiali się z niego, ale niezłośliwie. Lubili Dimkę pomimo jego dziwactw. Pietka nie uczestniczył ani w negocjacjach, ani w bójkach. – Żaden ze mnie dyplomata ani bojownik – mówił. – Moim zadaniem jest zarobienie pieniędzy, żeby utrzymać matkę i zachęcić, kogo trzeba. Słowa „zachęcić, kogo trzeba” oznaczały, że on, Pietia Worożec, jest gotów zainwestować i poczęstować (najpierw lodami, później papierosami, piwem, a także poważniejszymi trunkami) tych, którzy dopomogli w rozwiązaniu konfliktu. Każda praca powinna być opłacona, powtarzał niemal codziennie i w różnych sytuacjach. Jeśli chodzi o matkę Pieti, były z nią same kłopoty. Przed urodzeniem syna miała jeszcze nadzieję, że ojciec dziecka się z nią ożeni. Gdy jednak miesiąc po porodzie lekkomyślny ukochany ostatecznie ją porzucił i wyjechał z Wierbicka, młoda kobieta zaczęła pić. Wykoleiła się dość
szybko, ale przez długi czas zachowała dziewczęcą urodę. W okresach trzeźwości, które stawały się coraz krótsze, była czuła i kochająca, bez przerwy obejmowała i całowała synka, nazywając go swoim skarbem, nadzieją i podporą. Gdy jednak nadchodziły czarne dni, Pietka cierpiał, bo mimo wszystko kochał swoją wykolejoną matkę. Chłopak nic nie wiedział o biologicznym ojcu, z wyjątkiem tego, rzecz jasna, że to kanalia i gnojek. Jednakże zamiłowanie do czystości i porządku odziedziczył najwyraźniej nie po matce, która koncentrując się na piciu, nie zauważała, że mieszkanie zamienia się w chlew. Potrafiła zniknąć na dobę albo i dłużej, potrafiła przyprowadzić do mieszkania mało znanych albo zupełnie nieznanych, przypadkowych ludzi. Często, póki jeszcze zachwycała urodą, zarabiała na alkohol starym, wypróbowanym sposobem, nie licząc się z obecnością syna. Pietka mył, czyścił, sprzątał, prał, gotował, przynosił zakupy, przykrywał poniewierającą się na podłodze pijaną, chrapiącą matulę starym flanelowym kocem i podsuwał jej pod głowę poduszkę. Niewysoki, szczupły chłopak nie był w stanie podnieść i położyć na kanapie dorosłej kobiety. To oczywiste, że nauka go nie interesowała. Interesowało go zarabianie pieniędzy, czym się trudnił, odkąd skończył siedem lat. Zwinnego, nad wiek bystrego, z wyglądu raczej niepokaźnego i delikatnego chłopca zauważyli ludzie interesu i z powodzeniem wykorzystali jako gońca w drobnym branżowym, podziemnym rzemiośle. Przynieść pakunki z surowcem, odnieść gotowy towar, przekazać pieniądze, kartkę albo słowną wiadomość… Choć milicja obstawiała miejsca prawdopodobnego pojawienia się figurantów, na dziecko nikt nie zwracał uwagi. Nawet w wieku piętnastu lat brano Pietkę za dziesięciolatka, a gdy miał dziewięć czy dziesięć, wyglądał na malca z przedszkola. Obserwując go z boku i nie wdając się z nim w rozmowę, trudno było odgadnąć, jak sprytne kombinacje i nad podziw dojrzałe myśli snują mu się po głowie. Tak powstała grupa, która istniała niemal od pięćdziesięciu lat: Igor Bajew, Konstantin Smiełkow i Piotr Worożec. Siła, urok i pieniądze. Dima Golikow wypadł z grupy. I umarł w obwodowym zakładzie neuropsychiatrycznym.
***
Korotkow pojawił się późnym wieczorem, zmęczony, ale zadowolony i syty.
– Musiałem zjeść kolację z paroma ważnymi oficjelami – wyjaśnił, cmoknąwszy w policzek Nastię, która się skrzywiła, wyczuwając zapach alkoholu. – A co u ciebie? – Mogę już mówić – pochwaliła się. – Syberyjskie zioła zrobiły swoje. Zadzwoniłam nawet do Czistiakowa, niczego nie zauważył. – Super! – Jura się ucieszył. – A ogólnie jak? Lepiej? – Szkoda gadać… – Nastia machnęła dłonią z przygnębieniem, po czym się odwróciła. – Głowa zupełnie nie pracuje, w nocy nie spałam przez tę głupią restaurację, w ciągu dnia też nie udało mi się zdrzemnąć, ciągle coś przeszkadzało. Czytałam różne materiały w Internecie. Dużo tego, ale sensu żadnego. Nie mogę się skupić i przemyśleć informacji. – To nic, jutro się jeszcze podleczysz i całkowicie staniesz na nogi. Bo ze swoją chorą głową wszystkich tu wystraszysz. Czemu obraziłaś Worożca? Człowiek wyciąga do nas przyjazną dłoń, a ty na niego burczysz. Znalazł mnie przez bank. Dowiedział się, jakie instytucje zamierzałem dzisiaj odwiedzić. Czemu na niego naskoczyłaś? Nastia zaczęła się usprawiedliwiać, ale im więcej mówiła, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że plecie głupstwa. Jurka ma rację, nie powinna była tak się zachować. To nieprofesjonalne. Znaleźli się w obcym mieście, więc każde źródło informacji jest bezcenne. Nie mówiąc już o tym, że jeżeli chce się otworzyć w mieście biznes, psucie stosunków z jednym z najbogatszych mieszkańców stanowi niewybaczalny błąd. Okazało się, że Piotr Siergiejewicz zaprasza ich do siebie na parę dni, zapewnia wsparcie informacyjne i cały szereg wygód, zaczynając od basenu z sauną, a kończąc na kucharce, która ugotuje wszystko, na co goście będą mieli ochotę. – Masz szczęście, że cały hotel wie o twojej chorobie – gniewnie wyrzucał Nasti Korotkow – więc Worożec został uprzedzony. Dlatego z przymrużeniem oka potraktował twoje kaprysy. Rozumie, że z chorą kobietą niczego się nie wskóra. Nastia długo przepraszała, a później jeszcze dłużej słuchała opowieści Korotkowa o wszystkim, czego udało mu się dowiedzieć w trakcie dzisiejszych spotkań. Okropnie chciało jej się spać. Jednak gdy tylko przez otwarte okno dobiegał głośniejszy dźwięk, wzdrygała się i zaczynała martwić, że jeśli w nocy znów ktoś zacznie hałasować, ona jutro będzie ledwie żywa i cały dzień pójdzie na marne… Wreszcie Korotkowowi wyczerpała się cierpliwość.
– Pawłowna, co się z tobą dzieje? Zapomniałaś, jak spałaś na podłodze na mojej kurtce, przykryta swoją? A pod głowę zamiast poduszki podkładałaś kurtkę Siełujanowa. Światło się pali, telefon dzwoni, my się kręcimy tam i z powrotem, rozmawiamy, a ty pośpisz parę godzin i znowu jesteś gotowa do pracy. Ile można gadać o swojej bezsennej nocy? No nie wyspałaś się, myślałby kto, wielkie mi rzeczy! Wesele ci przeszkadzało? Trzeba było się cieszyć, że ludzie są szczęśliwi, świętują, nie utracili zdolności do czerpania radości z życia! Nawet jeśli zawalisz jeszcze jedną noc, nic się nie stanie. Później się wyśpisz. Po co się nad tym rozwodzić? Jeżeli chcesz, to się stąd wyniesiemy, zmienimy hotel. A jeżeli nie chcesz się wynieść, przestań powtarzać jak nakręcona, że nie możesz spać. Przypominasz mi tamtych mnichów. Nastia osłupiała. – Jakich mnichów? – Jest taka przypowieść o mnichach. Idą trzej mnisi z jednego klasztoru do drugiego. Przychodzą nad rzekę, a na brzegu płacze kobieta. Musi się przedostać na drugą stronę, a boi się wody i nie umie pływać. Jeden z mnichów wziął ją na ręce, przeszedł rzekę w bród i postawił kobietę na ziemi, po czym wszyscy trzej ruszyli dalej. Ten, który przeniósł kobietę, idzie sobie, przygląda się ptaszkom i drzewom, a pozostali dwaj nadąsali się, zasępili, nie rozmawiają z nim. Dotarli do klasztoru. Tamci dwaj mówią trzeciemu: „Naruszyłeś dane Panu przyrzeczenie, że nie dotkniesz kobiecego ciała. Musisz ponieść za to karę. Powiadomimy o twoim postępku ojca przełożonego, albowiem popełniłeś niewybaczalny grzech”. A trzeci mnich na to: „Przeniosłem kobietę przez rzekę, postawiłem na ziemi i poszedłem swoją drogą. A wy do tej pory ją niesiecie”. Podobnie jest z tobą. Od rana dźwigasz swój ciężar. Postaw go wreszcie na ziemi i żyj dalej! W pierwszej chwili Nastia się obraziła. Chociaż rozum podpowiadał jej, że Jurka ma rację, z jakiegoś powodu było jej przykro. Jakby ją przyłapano (który to już raz dzisiaj!) na nieprzemyślanym, głupim i dziecinnym zachowaniu. Ją, pięćdziesięcioczteroletnią kobietę, emerytkę! I kto? Stary, wierny przyjaciel… Z żalu stanęły jej łzy w oczach. Korotkow oczywiście zauważył, że Nastia nagle sposępniała, ale postąpił rozsądnie: pożegnał się z nią i zniknął za dzielącymi pokoje drzwiami, jakby nic się nie stało. Po chwili Nastia usłyszała, że rozmawia przez telefon z Iriną. To sprawiło, że do reszty straciła humor. Po raz ostatni dzisiaj wypiła wywar z ziół, wypłukała gardło i nos, wyczyściła zęby i położyła się do łóżka. Jednakże sen nie przychodził, chociaż jeszcze pół godziny temu Nastia była pewna, że zaśnie natychmiast, jeżeli tylko hałas jej nie przeszkodzi. A teraz, mimo że panowała cisza, senność
minęła jak ręką odjął. Różne nieprzyjemne myśli zaczęły krążyć jej po głowie. Słowa Jurki wydawały się przykre i niesprawiedliwe, ale wkrótce potem Nastia doszła do wniosku, że Korotkow ma rację. W młodości każde pozytywne zdarzenie, najmniejszy sukces, najzwyklejszą radość przeżywała mocno i intensywnie, podczas gdy drobne, a nawet duże zmartwienia szybko zapominała i wypierała z pamięci, niewygody życiowe zaś uważała za niegodne uwagi. Teraz, gdy stuknęła jej pięćdziesiątka, straciła zdolność do żywiołowej i naturalnej radości z tego, co dobre. Pozytywne emocje przygasły, poszarzały i wyraźnie osłabły, za to każdy negatywny drobiazg natychmiast zamieniał się w błotnistą drogę, na której grzęzło myślenie. Zatem tak działa mechanizm przemiany miłej jeszcze niedawno kobiety w starą nudziarę i malkontentkę, pomyślała z przerażeniem. Taka osoba widzi tylko ujemne strony i na nich się koncentruje… Powoli się taka staję. Wyślizgnęła się spod kołdry, otuliła szlafrokiem i powlokła do łazienki, żeby zapalić. Usiadła na skraju wanny i zaczęła przyglądać się sobie w dużym, wysokim lustrze. Z głębi szklanej tafli spoglądała na nią niemłoda kobieta o zmęczonej, bladej twarzy i przygaszonych oczach. Za nic, przemknęło Nasti Kamieńskiej przez głowę. Nie poddam się. Nie dam się stłamsić. Może nie potrafię się zmusić do spontanicznej i szczerej radości jak niegdyś, ale muszę przynajmniej nauczyć się kontrolować swoje myśli i słowa, żeby nie grzęznąć w negatywnym odbiorze świata. To nie jest ponad moje siły. Wystarczy chęć. A ja mam chęć. Ponieważ nie chcę się stać starą zrzędliwą babą, od której wszyscy będą uciekać. Nastia postanowiła od razu przekuć postanowienie w czyn. Położyła się, wyłączyła lampę, postarała się rozluźnić i zapadła w drzemkę… Gdy jednak usłyszała w oddali dźwięk syreny pogotowia, natychmiast złapała się na myśli: No i masz. Ledwie zaczęłam zasypiać! Nie zamknę przecież okna, bo zrobi się duszno i nie zasnę. I znowu będę się tak męczyć do rana… W tej samej chwili zreflektowała się. Nie, musi myśleć inaczej. Jak to dobrze, że pogotowie już jedzie! Ktoś źle się czuje, potrzebuje pomocy, lecz zaraz przyjadą lekarze i zrobią wszystko, żeby go uratować. Wszystko się uda. Jak to dobrze, że pogotowie jedzie na sygnale, bo gdyby człowiek nie potrzebował pomocy, wieziono by go bez pośpiechu, nie włączając syreny. Skoro jednak słychać syrenę, to znaczy, że jest nadzieja. I dlatego można i trzeba się cieszyć. Nagle Nastia ze zdziwieniem stwierdziła, że uśmiecha się w ciemności.
7
Chodzi o komedię Biurowy romans Eldara Riazanowa z 1977 roku.
8
MGU (Moskowskij gosudarstwiennyj uniwersitiet imieni M.W. Łomonosowa) – Państwowy Uniwersytet Moskiewski
imienia M. Łomonosowa.
Piątek Syberyjskie zioła rzeczywiście zdziałały cuda, bo nazajutrz rano Anastazja Kamieńska czuła się zupełnie zdrowa. Gardło już jej nie bolało ani nie kręciło się w głowie. Głos miała oczywiście wciąż zachrypnięty i zmieniony, a nos nadal zatkany, ale w porównaniu z poprzednim dniem to była drobnostka. Wystarczy, że będzie się dzisiaj leczyć tak samo intensywnie jak wczoraj, niczego nie zaniedba i nie pominie, a jutro wszystko całkiem się unormuje i będzie mogła poświęcić się pracy z Jurką. Po płukaniu gardła przez trzydzieści minut nie jeść i nie pić… A więc zaparzamy zioła, płukanie, przeprowadzamy wszystkie operacje, pod prysznic i cała reszta. To zajmie akurat trzydzieści minut, po czym będzie można pójść do restauracji. – Korotkow, wstałam! – zawołała, uchylając drzwi do sąsiedniego apartamentu. – Za pół godziny wychodzimy na śniadanie. – Uhm! – dobiegło z pokoju Jurki wraz z głosem spikera czytającego wiadomości na jakimś kanale. Sądząc z wymienianych nazwisk, był to kanał federalny. Nastia wzięła prysznic, ubrała się i równo pół godziny później zgodnie z obietnicą zajrzała do Korotkowa. Ten nadal oglądał program informacyjny, tym razem lokalny. – Policja na razie odmawia komentarzy na temat ewentualnych przyczyn zabójstwa – trajkotała prezenterka. – Jestem gotowa – wesoło oznajmiła Nastia – i nawet prawie zupełnie zdrowa. Co, znowu kogoś zabito? Czy wciąż mówią o ekologach? Korotkow wyłączył pilotem telewizor i wstał. – Stuknięto jakąś damulkę z telewizji lokalnej – wyjaśnił. – Nie sądzę, żeby to było na tle politycznym. Pracowała jako szefowa redakcji talk-show. Pewnie jakaś obyczajówka. Kochanek albo rywalka, a może konflikt w pracy. Jedzenie w restauracji było takie jak poprzedniego dnia: mało urozmaicone, ale obfite i smaczne. Dzisiaj Nasti dopisywał apetyt, więc Korotkow szczerze się cieszył, widząc, z jakim zadowoleniem pochłania parówki z omletem i rogaliki francuskie, które sam wczoraj tak wychwalał. – Nie jadłam przecież kolacji – wyjaśniła zmieszana, gdy pochwyciła jego kpiące spojrzenie.
– Ależ jedz na zdrowie! – Jura się roześmiał. – Siedź w pokoju i nabieraj sił przed jutrzejszą robotą. Dzisiaj jeszcze spotkam się z tym i owym, wybadam parę kwestii, a jutro pojedziemy za miasto obejrzeć okolicę. Dzisiaj jest piątek, zaraz dwa dni wolnego, więc w żadnym biurze niczego już nie załatwimy. Na mapie wszystko mi oczywiście pokażą, ale chyba rozumiesz, że lepiej zobaczyć na własne oczy. A ty co planujesz? Wiem przecież, że nie potrafisz chorować cicho i skromnie, pewnie będziesz grzebać w informacjach. – To nieprawda – zaoponowała Nastia, sięgając po kolejny rogalik. – Choruję bardzo skromnie, żadnych drogich lekarstw, zakraplaczy czy innej aparatury. I po cichutku, nie widać mnie i nie słychać, nawet z nikim nie rozmawiam. Ponieważ jednak jako szef naszej grupy musisz wyjaśnić kwestię sytuacji ekologicznej, tym właśnie się zajmę. Oczywiście do sprawy zabitych ekologów nikt nie pozwoli mi się zbliżyć nawet na kilometr, ale mogę spróbować zajrzeć z drugiej strony. – Aha – Korotkow kiwnął głową. – To znaczy tylnym wijściem, jak mawiał Rajkin9. A gdzie jest to wijście? – Na fermie zwierząt. – Czyżbyś zamierzała pojechać na fermę? – Ani myślę! – Nastia się roześmiała. – Chociaż czemu nie, tyle że nie dzisiaj, rzecz jasna. Nie, Jurasza, wybieram prosty, stary sposób: czytanie. Najpierw muszę sprawdzić, czy ferma norek może stanowić zagrożenie ekologiczne. Później, jeżeli odpowiedź będzie twierdząca, postaram się dowiedzieć, czy to możliwe na tutejszej fermie. Nie mam przecież zielonego pojęcia o hodowli zwierząt futerkowych. No więc spróbuję uzupełnić braki w wykształceniu. – Ech, Pawłowna, lepiej rozgryzłabyś układ sił w przedwyborczym wyścigu, bo przecież będę prowadził różne rozmowy… Że też interesuje cię ta ekologia! – Wiesz, Jura, że polityka mnie nudzi. – A ekologia cię pasjonuje? – Ona też jest nudna. Ale szukając informacji o tutejszych wyborach, nie zdobędę nowej wiedzy, rozumiesz? No dobrze, dowiem się, kto z kim się przyjaźni, kto z kim się ściera, kto ile ma pieniędzy i kto za co płaci. I co mi to da? Gdy tylko opuścimy to miłe miasto, całą swoją wiedzę o lokalnej polityce będę mogła wyrzucić do śmieci, bo nigdy mi się nie przyda. Jeśli mam się zajmować czymś nudnym, wolę wybrać to, dzięki czemu zdobędę nową wiedzę albo umiejętności. Prawa ekologii są wszędzie jednakowe, ich znajomość może się jeszcze przydać. – Kiedy doszłaś do tego wniosku? – sceptycznie zainteresował się Korotkow.
– Dzisiaj rano pod prysznicem. Wczoraj wymierzyłeś mi niezły policzek, dziękuję, bo dzięki temu przejrzałam na oczy – Nastia się uśmiechnęła. – To znaczy? – To znaczy, że przekroczyłam już smugę cienia. Zostawiłam za sobą więcej lat życia, niż mi zostało. Głupio i nieracjonalnie jest więc tracić cenne dni i godziny, a nawet minuty, na roztrząsanie przykrych spraw. Kobieta została przeniesiona przez rzekę i na tym koniec. Trzeba iść dalej i się nie oglądać. No a następnym krokiem w tym łańcuchu rozważań stało się zrozumienie celowości zdobycia nowej wiedzy. Tak więc politykę zgłębiaj sam, dobrze? Zwłaszcza że zamierzasz zaprzyjaźnić się teraz z Piotrem Siergiejewiczem Worożcem, on wszystko dokładnie ci wytłumaczy. – À propos Worożca. – Korotkow zreflektował się, gdy szli już do windy, żeby wjechać na swoje piąte piętro. – Obiecałem dać mu dzisiaj odpowiedź, czy przyjmujemy jego zaproszenie, a jeżeli przyjmujemy, to kiedy ma przysłać po nas samochód. Nastia się zamyśliła. Nie miała ochoty mieszkać w zupełnie obcym domu. Od razu przemknęło jej przez głowę, że ledwie zdążyła przyzwyczaić się do swojego hotelowego pokoju, a już będzie musiała się oswajać ze wszystkim od nowa. W dodatku nie wiadomo, gdzie jest ten dom, jaki przypadnie jej pokój, czy będzie miała własną łazienkę, jakie będzie tam łóżko, czy na pewno wygodne, i czy nie będzie duszno w nocy… Pytania zaczęły się błyskawicznie mnożyć, przewidywane niewygody osaczały Nastię Kamieńską ze wszystkich stron, wywołując atak paniki. – Możemy odmówić? – zapytała niepewnie. – Oczywiście. Ale po co? Jaki sens miałaby nasza odmowa? Odrzucić gościnność Worożca i nastawić go przeciwko sobie? Nie mamy nic do ukrycia. Natomiast pobyt u niego może nam przynieść korzyść. A zresztą, koleżanko, sama sobie przeczysz. Jeszcze przed chwilą przekonywałaś mnie o pożytku płynącym ze zdobywania nowej wiedzy. Byłaś kiedyś w domu syberyjskiego biznesmena? Masz pojęcie, jak mieszka? Dobra, w kwestii polityki gotów jestem przyznać ci rację, wszystko to ma znaczenie tutaj i teraz, później się nie przyda. Ale znajomość stylu życia, przyzwyczajeń, gustów… A nuż wszystko wygląda inaczej niż u biznesmenów w stolicy? Poza tym będziemy mogli wypytać gospodarza i o ekologię, i o fermę zwierząt, jeżeli tak cię to interesuje. Jeśli dobrze zrozumiałem, jest tutejszy, więc powinien wszystko wiedzieć. Nastia potrząsnęła głową, przeganiając natarczywe i agresywne myśli. Chyba zwariowała! Nad czym się zastanawia? Przecież niedawno postanowiła, że podobne myśli nie zdominują tego, co
wokół niej pozytywne! Gdzie się podziały szlachetne zamiary? Mowa o trzech, czterech dniach, więc nawet gdyby w domu Worożca były niewygodne łóżka w pokojach gościnnych, nic jej się nie stanie. W końcu zawsze może wrócić do hotelu. Decyzję musi podjąć w oparciu o fakty, nie zawracając sobie głowy wszystkimi „a nuż” i „jeżeli”. – Masz oczywiście słuszność – twardo odparła Nastia. – Dzisiaj będę się jeszcze kurować, a jutro możemy jechać. Albo pojutrze. Jak wolisz.
***
Major Jegorow kpiąco zlustrował zebranych w jednym pokoju pracowników programu „Osobowość”. Boją się, dranie. Niby czego? Pewnie myślą, że wywiadowcy na czele ze śledczym zaraz zaczną wywlekać na jaw ich śmieszne tajemnice: kto z kim śpi, kto kogo wspiera i kto przeciw komu knuje. Nieźle by się zdziwili, gdyby się dowiedzieli, że tak naprawdę zwierzchnictwo policji kryminalnej uważa zabójstwo szefowej redakcji Milukowej, znalezionej dzisiaj wczesnym rankiem na klatce schodowej własnego domu z oznakami uduszenia, za sprawę trzeciorzędną… Dlatego wysłano do niej nie asów wywiadu, ale Jegorowa, z którym już od dawna nikt się nie liczy, i zupełnie młodego, jeszcze zielonego wywiadowcę z terenu Miszanię Riezwych. Śledczy również należy do grona „spisanych na straty”, lada dzień wybiera się na emeryturę, nie goni za sukcesami. Najlepsi, najbardziej kreatywni i obiecujący wywiadowcy tyrają przy sprawie ekologów. Ekolodzy są obiektem numer jeden, w centrum uwagi. Tutaj zaś chodzi o jakąś redaktorkę z telewizji lokalnej, która nie jest ani prezenterką, ani producentką. Prezenterzy to rozgłos, producenci – pieniądze, a szefowa redakcji? Nic nie znaczy! Działano w trybie uproszczonym, jak lubił się wyrażać Jegorow. Zwykle wywiadowcy wypytują tych, których udaje się znaleźć, i jeżeli ktoś wie albo widział coś sensownego, jest zapraszany do śledczego, który przesłuchuje świadków już oficjalnie, do protokołu. W trybie uproszczonym śledczy wyjeżdżał razem z wywiadowcami na miejsce dużego skupiska potencjalnych świadków, instalował się przy czyimś biurku, po czym przesłuchiwał tych, których wywiadowcy wyłaniali w toku masowego i szybkiego przepytywania. W chwili obecnej śledczy pisał protokół przesłuchania producenta, Miszania Riezwych, uniósłszy jasne brwi, rozmawiał z dźwiękowcami, a Wiktor Jegorow słuchał przejętego i drżącego głosiku sympatycznej pyzatej
dziewczyny Alony Arkanowej. Pyza na przemian czerwieniła się i bladła. Widać było, że okropnie się denerwuje, ale z jakiegoś powodu major był absolutnie pewien, że jest uczciwa. – Miła… to znaczy Kamilla Tieodorowna zajrzała do nas wczoraj koło czwartej, pożegnała się i powiedziała, że dzisiaj, to znaczy… no… wczoraj… już jej nie będzie – mętnie tłumaczyła dziewczyna. – Oddałam jej materiały, przejrzała je i zabrała ze sobą, mówiąc, że przeczyta w domu. Później jej nie widziałam. – W jakim była humorze? Zaniepokojona? Może zdenerwowana? Albo przestraszona? – Nie, była… no, jak zwykle… zła jak osa! – wyrwało się Alonie, która natychmiast zrobiła się czerwona jak piwonia. – Jakie materiały jej dałaś? – Dotyczące mera Smiełkowa. Za dwa tygodnie będzie gościem naszego programu… to znaczy… ma być. Teraz nie wiem… Redaktorzy zbierają informacje, oddają je szefowej redakcji, a szefowa pisze scenariusz i pomaga później prezenterom na wizji. Wszystko przygotowaliśmy, a ja oddałam teczkę Kamilli Tieodorownie. Przeszukanie mieszkania ofiary przeprowadzono wczesnym rankiem, tuż po znalezieniu jej ciała na klatce schodowej domu, w którym mieszkała. Teczka z napisem „Smiełkow, emisja 27.04.2014” rzeczywiście leżała w pokoju na stole. Jegorow, uczestniczący w przeszukaniu, widział ją na własne oczy. W teczce była płyta, koszulka z zadrukowanymi kartkami i koperta ze zdjęciami. Teraz teczka znajdowała się w aktówce śledczego. Jegorow podszedł do biurka, przy którym odbywało się przesłuchanie, nachylił się i poprosił szeptem o wydanie teczki. – To ta? – zapytał Alonę. Dziewczyna szybko przejrzała zawartość i przytaknęła: – Tak, to moje materiały. To znaczy… nasze. – Popatrz uważnie, czy wszystko jest na miejscu i czy nic nie zginęło. Alona wyjęła kartki z koszulki i obejrzała każdą stronę, szybko przebiegając wzrokiem tekst, po czym sprawdziła kopertę ze zdjęciami. – Wszystko w porządku – oznajmiła stanowczo. – Możesz sprawdzić płytę? – Oczywiście.
Włożyła płytę do komputera, a Jegorow podszedł tymczasem do Miszy, który skończył akurat rozmowę z jednym z operatorów dźwięku. – No jak? Masz coś? – Wciąż to samo. Miłanowska, czyli Milukowa, była okropną zdzirą, zarozumiałą i ordynarną. Wszyscy jej nienawidzili, lecz jednocześnie przyznawali, że dzięki niej program ma wysoką oglądalność. Wygląda na to, że nie spała z żadnym facetem z pracy, nawet nie krążyły na ten temat plotki. Była w konflikcie praktycznie z każdym, więc zabić ją mogła w zasadzie dowolna osoba pracująca przy programie albo w ogóle w telewizji. – Jasne – posępnie wycedził Jegorow. – Dobra, pracujmy dalej. Wrócił do biurka Alony. – Z płytą wszystko w porządku – oznajmiła dziewczyna. – Nic nie skasowano albo nie wymieniono? – Nie, sprawdziłam licznik, wszystko się zgadza co do sekundy. Jegorow westchnął. Po głowie chodziła mu świetna hipoteza: w materiałach o merze pojawiło się coś niestosownego. Dlatego zabito Milukową, a to, co niestosowne i niebezpieczne, wycięto albo podmieniono… Ekstra! Było chyba jednak inaczej. Tam, gdzie jest dużo podejrzanych, zwykle wszystko wychodzi na odwrót i przestępca okazuje się osobą zupełnie z innego kręgu. Kątem oka zauważył, że śledczy przerwał przesłuchanie i rozmawia z kimś przez telefon. Skończywszy rozmowę, pochwycił spojrzenie Jegorowa i wykonał zapraszający gest dłonią. Wiktor podszedł do niego. – Wsparcie w drodze – złośliwie oznajmił śledczy. – Zwierzchnictwo nie dowierza tobie i Miszce, więc postanowiło wzmocnić wasze szeregi doświadczonymi profesjonalistami. Właśnie dzwonił twój naczelnik. Macie się wstrzymać z przeszukaniem biura ofiary do czasu przybycia wsparcia. Jegorow właściwie spodziewał się czegoś takiego. To znaczy, że znaleźli się wpływowi znajomi Milukowej-Miłanowskiej, którzy już wiedzą o smutnej nowinie i wywarli nacisk na szefostwo policji kryminalnej albo nawet na naczelnika UWD, żądając, żeby wyjaśnieniem zabójstwa zajęli się najlepsi funkcjonariusze. Tylko czekać, aż wymienią śledczego. – Kto? – krótko zapytał major. – Twój ulubieniec – śledczy się uśmiechnął. – Wadik Chochłow.
Jegorow zaklął w myślach. Kapitan Chochłow był ostatnią osobą, z którą major miałby ochotę współpracować. Jako profesjonaliście nie dało mu się niczego zarzucić, to fakt. Poza tym niczym się nie wyróżniał. Od roboty się nie wykręcał, lubił też sobie golnąć… Nie był jednak swój. Do Wierbicka trafił za sprawą Bajewa, który po otrzymaniu nominacji na stanowisko szefa miejskiego UWD przeniósł go tutaj. Od początku wszyscy chłopcy z sekcji zabójstw byli pewni, że Wadik Chochłow to człowiek Bajewa, co automatycznie oznaczało, że kabluje na kolegów. Unikano go, starano się trzymać przy nim język za zębami i za wiele się nie odzywać w jego obecności. Chociaż nikt jeszcze nie zdobył niezbitego dowodu, który by potwierdził, że kierownictwo UWD dowiedziało się od kapitana Chochłowa czegoś „niewłaściwego”, podejrzenia i tak pozostały, podobnie jak antypatia do Wadika. Wiktor wrócił do Alony Arkanowej. Chyba już zadał jej wszystkie niezbędne pytania, ale z jakiegoś powodu miał wrażenie, że dziewczyna chce coś jeszcze dodać. Chce, ale się waha. Może wie coś ważnego o swojej szefowej? Alona stała z teczką w rękach i uważnie czytała materiały, które jak zapewniała, zaledwie wczoraj oddała Miłanowskiej-Milukowej. – Krucho z pamięcią? – Jegorow się uśmiechnął. – Tak szybko zapomniałaś, co jest w materiałach? Pewnie pobiegłaś wczoraj na randkę i wszystko wyleciało ci z głowy. Dziewczyna znowu oblała się rumieńcem i zrobiła oburzoną minę. – Wczoraj po pracy byłam u mamy w szpitalu. Ale jest coś jeszcze… Pytał pan, w jakim ona była humorze… Miła, to znaczy… Gdy wstąpiła po materiały, nawet się uśmiechnęła, a to się rzadko zdarza. Na pewno nie była ani przestraszona, ani zdenerwowana. Nie zwymyślała mnie też jak zwykle, chociaż miała za co. Sądziłam, że zmiesza mnie z błotem za to niedopatrzenie, bo zazwyczaj krzyczy i obrzuca wszystkich wyzwiskami. A ona nic… W pewnym momencie odniosłam nawet wrażenie, że dostrzegła w tekście coś ciekawego. – Co takiego? – Jegorow się zaniepokoił. – Nie wiem. Już zaczęła mi wymyślać i robić wymówki, ale nagle umilkła, powiedziała, że sama to przejrzy, i nawet pochwaliła na koniec, powiedziała, że sobie poradziłam. Chcę znaleźć to miejsce, żeby zrozumieć… – No i co? Znalazłaś? – Nie – przyznała Alona. – A co to za niedopatrzenie? – zainteresował się major. – Za co Milukowa cię wyzywała?
Okazało się, że starszy redaktor Arkanowa przeoczyła bałagan w datach i w biografii kandydata na mera Gorczewskiego. I to wszystko… Znowu pudło. Kapitan Chochłow wszedł pewnym krokiem, a na jego obliczu malowała się taka determinacja, że osoba nieobeznana mogłaby odnieść wrażenie, iż teraz wszystko pójdzie jak należy i skończy się sukcesem. Pojawienie się Chochłowa nie obeszło tylko Alony, która usiadła przy biurku i próbowała wyszukać coś w materiałach. – Kto ma klucze od gabinetu Milukowej? – zapytał Wadim, gdy tylko się przywitał. – Ja – odparł śledczy. – Zabraliśmy je przecież z miejsca przestępstwa, były w torebce denatki. – Dobrze, wobec tego zaczynajmy – polecił Chochłow. Śledczy rzucił Jegorowowi wymowne spojrzenie: Widziałeś, jak wywiadowcy szarogęszą się teraz w obecności śledczych? Kapitan był najwyraźniej zdania, że on tu dowodzi. Prawo mówiło, że najważniejszą osobą jest śledczy, ale zgodnie z rosyjską mentalnością był nią zaufany człowiek szefa. To znaczy kapitan Chochłow. – Ucz się, Miszania, jak się rozpychać łokciami – szepnął Jegorow do swojego młodego towarzysza. – Gdy się nauczysz, przeniosą cię z rejonu do miasta i będziesz pracował ze mną w sekcji, a później, kto wie, może awansujesz na naczelnika. Milukowa też z nikim się nie liczyła. Urzędowała w osobnym pokoju, podczas gdy reszta redaktorów tłoczyła się we wspólnym pomieszczeniu. – No i dlatego ją zabito – również szeptem odparł Riezwych – a pozostali żyją. – Też prawda – mruknął major. – Im mniej widoczny jesteś, tym więcej masz szans na przeżycie. Zgarnąwszy na korytarzu dwóch świadków, trzej wywiadowcy i śledczy otworzyli pokój, w którym jeszcze wczoraj pracowała zabita Kamilla Tieodorowna Milukowa, czyli Miła Miłanowska. Pokój był ciasną klitką, ale świadczył o statusie zawodowym – bądź co bądź było to osobne pomieszczenie. Oprócz biurka z komputerem i fotela z wysokim oparciem na niedużej przestrzeni znajdował się tylko regał z segregatorami i jedno krzesło dla petenta. Sześć osób (łącznie ze świadkami) w żaden sposób nie mogło się tutaj pomieścić. Śledczy stanowczym ruchem odsunął Wadima Chochłowa, który otworzył drzwi i stanął na progu, po czym przecisnął się do pokoju i od razu usiadł przy biurku, otwierając aktówkę. – Będę pisał protokół – oznajmił. – Niech ktoś weźmie się do pracy, a reszta – bądźcie tak dobrzy, stójcie w drzwiach i nie przeszkadzajcie.
Do pracy, to znaczy do przeszukania pomieszczenia, zgłosił się oczywiście Chochłow. Zgodnie z przepisami zaczęto od biurka: najpierw to, co leży na wierzchu, później zawartość szuflad. Wadim w milczeniu przeglądał dokumenty, czytał je i odkładał, a śledczy, nie śpiesząc się, wydał postanowienie o przeszukaniu, a następnie przystąpił do wypełniania formularza protokołu. Na biurku nie znaleźli niczego godnego uwagi. Natomiast w jednej z szuflad czekało ich zaskakujące znalezisko – dwie otwarte koperty bez adresu zwrotnego, dwa listy z pogróżkami, z których zupełnie jednoznacznie wynikało, że Miłanowskiej proponowano pieniądze za włączenie do programu z Aleksiejem Nowakiem, autorem jednego z dwóch projektów magistrali, materiałów kompromitujących projekt. Nadawca listu chciał, żeby w trakcie rozmowy z projektantem „południowego” wariantu budowy magistrali albo odtworzono nagrany wcześniej wywiad ze specjalistami, albo rozległy się pytania z sali, które by jasno dowiodły, że droga przez fermę zwierząt, to znaczy „północny” wariant, jest najlepsza i najkorzystniejsza dla wszystkich, ponieważ będzie krótsza i przebiegnie przez mniej uciążliwy teren, a więc będzie wymagała mniejszych nakładów. „Południowy” wariant zaś jest bardziej skomplikowany i kosztowny, projektuje się go i próbuje przeforsować tylko po to, żeby „ta banda złodziei na czele z merem Smiełkowem mogła wyszarpać z budżetu więcej pieniędzy i je rozgrabić”. To już było coś! Podczas gdy Wadim Chochłow analizował zawartość teczki „Nowak, emisja 17.07.2014”, Jegorow i Misza Riezwych znowu zabrali się do przepytywania redaktorów. Wszyscy jednym głosem twierdzili, że Milukowa nikomu nie powierzyła zorganizowania ani wywiadu, ani odpowiedzi z sali. Jeżeli mówili prawdę, wyglądało na to, że Kamilla Tieodorowna nie przestraszyła się pogróżek i nie dała się prowadzić na pasku szantażystom będącym zwolennikami „północnego” wariantu. Co prawda do programu pozostawały jeszcze dwa dni, więc możliwe, że Milukowa zamierzała zrobić jednak to, czego od niej żądano i za co proponowano pieniądze. W ciągu dwóch dni da się przecież zrobić wiele rzeczy. W takim razie dlaczego ją zabito? Ponieważ jasno dała do zrozumienia, że odmawia i nie zmieni zdania? A może wszystko zrobiła sama, nie uciekając się do pomocy współpracowników i nikogo nie informując. Z tego wniosek, że zabili ją zwolennicy „południowego” wariantu, którzy jakimś sposobem dowiedzieli się, że szykuje się atak na opinię publiczną, i się przestraszyli. Wszystko brzmiało zupełnie niedorzecznie, ponieważ raczej mało prawdopodobne, żeby wpływowi i bogaci ludzie, z koneksjami i pieniędzmi, przestraszyli się jakiegoś talk-show, który oglądają gospodynie domowe.
Listy oraz teczkę z materiałami przygotowanymi do programu z Aleksiejem Nowakiem dołączono do sprawy, a komputer Milukowej skonfiskowano. Po zakończeniu przeszukania jego uczestnicy się rozjechali: śledczy do swojego biura, a wywiadowcy z raportem do zwierzchników. W drodze na komisariat wyszło na jaw, że Wadim Chochłow nie marnował czasu. Przed przybyciem do telewizji zdążył odwiedzić dom, w którym mieszkała zabita Milukowa, i porozmawiać z sąsiadami nie tylko z bloku, ale i z ulicy, żeby odtworzyć ostatni wieczór młodej kobiety. Kamilla miała psa, małego, nierasowego, kudłatego i sympatycznego. Co wieczór go wyprowadzała, podobnie zresztą jak rano. Wczoraj również spacerowała z Frosią (tak nazywał się kudłaty kundelek) i ucinała sobie pogawędki z napotkanymi właścicielami psów. Jednym słowem, wszystko jak zwykle. Godzina spaceru również była tradycyjna, od dziewiątej do dziesiątej wieczorem. Nikt nie widział, kiedy Milukowa wróciła do domu ze studia, ale koło osiemnastej zauważono, jak szła do sklepu na sąsiedniej ulicy. W sklepie również ją sobie przypomniano, w końcu pracuje w telewizji, miejscowa sława, spotyka się ze znanymi ludźmi! Zakupy zrobione przez Milukową świadczą o tym, że najwyraźniej kogoś się spodziewała. Ten ktoś (a może oni, w liczbie mnogiej) przyszedł późnym wieczorem, już po dziesiątej, ponieważ od dziewiątej do dziesiątej Milukowa spacerowała z psem. Trudno sobie wyobrazić sytuację, gdy ktoś przychodzi z wizytą, a gospodarz wybywa na całą godzinę ze swoim pupilem. W takich wypadkach albo skraca się spacer do piętnastu minut, albo wychodzi razem z gośćmi i spaceruje, póki psina nie wykona wszystkich swoich mniej lub bardziej skomplikowanych czynności. Natomiast Kamilla Tieodorowna spokojnie spacerowała przez godzinę i w dodatku żadna z osób, z którymi gawędziła, nie zauważyła, żeby jej się spieszyło. – Późnym wieczorem odwiedził ją prawdopodobnie kochanek, którego tożsamości na razie nie ustaliliśmy, ale w najbliższym czasie ustalimy – podsumował Chochłow. – Został na noc, a rano wyszedł razem z Milukową, która wyprowadzała psa, i udusił ją na klatce schodowej. Tak czy owak, ten jej nocny gość jest najprawdopodobniej ostatnią osobą, która widziała ją żywą, więc trzeba go będzie znaleźć. Jegorow uśmiechnął się złośliwie. Ech, ta dzisiejsza młodzież, za wcześnie poznała smak pieniędzy! Nie potrafi sobie nawet wyobrazić, jak mieszkają i co robią ludzie, gdy nie mają forsy. Kapitanowi nawet nie przyszło do głowy to, o czym major od razu pomyślał. Do Milukowej rzeczywiście przyszli goście, dwoje, przyjaciółka i jej kochanek, którzy nie mają gdzie się spotykać. Nie stać ich na to, żeby wynająć mieszkanie albo pokój w hotelu. Tułają się więc po
przyjaciołach i znajomych. Czasem ktoś wyjedzie na urlop albo w delegację, kto inny pozwoli skorzystać ze swojego mieszkania, tak jak Milukowa, która przygotowała kolację, posiedziała kulturalnie z gośćmi przy stole i zostawiła ich na całą godzinę, a sama poszła na spacer z psem. Oto i cała historia. Major Jegorow był bowiem absolutnie pewien, że gdyby Milukowa miała partnera, jego nazwisko podaliby albo pracownicy, albo sąsiedzi. Samotnie mieszkająca kobieta nie będzie biegać na randki nie wiadomo gdzie, to nie ma żadnego sensu. Natomiast nazwiska nieszczęsnej przyjaciółki, której Milukowa udostępniła mieszkanie na miłosną schadzkę, nikt może nie znać. Z jednej strony Chochłow oczywiście się spisał. Zrobił to, czego nie zdążyli zrobić wywiadowcy, którzy pierwsi przybyli na miejsce zbrodni. Nie zawahał się wykonać pracy, którą zwykle powierza się dzielnicowym i młodym niedoświadczonym wywiadowcom. Mimo to… Kapitan to człowiek Bajewa. Nie wolno mu ufać.
***
Film, nakręcony podczas spotkania mera Smiełkowa z mieszkańcami w przestronnej auli kombinatu metalurgicznego w Wierbicku i umieszczony w Internecie, okazał się nie najlepszej jakości, mimo to Nastia dostrzegła urok i charyzmę pierwszej osoby w mieście. Dopóki Konstantin Kiriłłowicz rozwodził się na temat polityki socjalnej, przyglądała mu się i wsłuchiwała w jego głos, gdy zaś zaczął mówić o fermie zwierząt, próbowała zgłębić sens jego wypowiedzi. Mer rzeczywiście wyglądał na osobę zafascynowaną hodowlą zwierząt futerkowych i gotową walczyć o ich interesy do ostatniej kropli krwi. Jednakże obok haseł Nastia usłyszała również wiele nowych dla siebie rzeczy. Nigdy nie przyszło jej nawet do głowy, żeby zainteresować się tą dziedziną, a okazało się, że futra jeszcze w czasach średniowiecznych pełniły rolę nie tylko waluty zasilającej skarb państwa, ale były również prezentem dyplomatycznym. Rosyjskie futra zajmowały czołowe pozycje w światowym handlu futrzarskim aż do czasów pieriestrojki. Aukcja futer w Leningradzie słynęła z wielkości sprzedaży i z jakości skór. W 1937 roku na aukcję przyjechali przedstawiciele stu sześćdziesięciu trzech firm z piętnastu krajów. Bywały lata, gdy sprzedawano milion skór z norek w ciągu dziewięciu godzin. Milion skór! Nastia z trudem potrafiła sobie to wyobrazić. Mer mówił również o tym, że w latach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej
wpływy z eksportu futer stanowiły czterdzieści procent skarbu Kraju Rad. Rosyjskie futra chętnie kupowały Stany Zjednoczone, oferując w zamian sprzęt techniczny, żywność i amunicję. Liczby, które przytaczał mer Smiełkow, szokowały. W czasach radzieckich zwierzęta futerkowe hodowano w sześciuset gospodarstwach, teraz zostało ich zaledwie dwadzieścia dwa. O ile przed pieriestrojką eksport samych tylko norek wynosił cztery miliony skór rocznie, teraz ta liczba zmniejszyła się do trzystu tysięcy. A przecież oprócz norek eksportowano również sobole, lisy polarne, wiewiórki, nutrie, tchórze… Kiedyś nasz przemysł futrzarski oferował na sprzedaż sto pięćdziesiąt milionów skór rocznie. Wszystko to również chyli się ku upadkowi albo całkowicie upadło. Główna myśl wystąpienia mera, niepozbawiona patosu, sprowadzała się do tego, że należy wskrzesić rosyjskie tradycje futrzarskie, nie pozwolić im wygasnąć, więc każda likwidowana ferma zwierząt jest krokiem w tył i niezbitym dowodem tego, że Rosja traci pozycję lidera i się wycofuje. Rosyjskie futra to renoma kraju, a także realne wpływy do budżetu. Brawo, uśmiechnęła się Kamieńska, mer podsunął kolejny pomysł narodowy. Ale czy naprawdę wszystko wygląda tak katastrofalnie, jak to próbuje przedstawić mieszkańcom Smiełkow? Nastia znowu się ucieszyła, że jest tak cudowna rzecz jak Internet, gdzie można sprawdzić każdą informację. Zajęła się poszukiwaniem i analizą rozmaitych materiałów dotyczących historii rosyjskiego futrzarstwa. Znalazła wiele interesujących i zaskakujących informacji, zdrowo się uśmiała z przytoczonego w jednym z przeglądów zdania z dokumentu pochodzącego z 1621 roku, w którym celem uniknięcia kradzieży nakazywano wojewodzie wierchoturskiemu dokładnie opisywać ładunek udających się do Moskwy karawan z futrami, „ażeby carska szkatuła nie dostała histerii”. Jeśli chodzi o konkretne liczby podane przez mera, sprawa wyglądała nieco inaczej. Znalezione w Internecie dane się różniły. Na przykład, o ile Smiełkow twierdził, że za władzy radzieckiej w naszym kraju działało sześćset gospodarstw zwierząt futerkowych, a teraz zostały tylko dwadzieścia dwa, o tyle w innych materiałach wskaźniki okresu sprzed pieriestrojki wahały się pomiędzy czterysta a sześćset pięćdziesiąt, natomiast obecne dochodziły do czterdziestu. Jednakże istota sprawy się nie zmieniała, we wszystkich wariantach liczby wyraźnie wskazywały na deprecjację i zniszczenie branży.
Dzień wypełniony czytaniem oraz zabiegami leczniczymi minął niepostrzeżenie. Zanim Korotkow wrócił z kolejnej kolacji z ważnymi ludźmi, Nastia nabrała niezbitej pewności, że działające gospodarstwa hodowlane nie mogą powodować żadnych problemów ekologicznych, jeżeli wszystko odbywa się zgodnie z przepisami. Teraz należałoby się dowiedzieć, jak wygląda sprawa z przestrzeganiem przepisów na fermie norek w Wierbicku. Nastia próbowała zarejestrować w pamięci wszystkie skomplikowane określenia i dane liczbowe, na których podstawie podejmuje się decyzję o bezpieczeństwie ekologicznym przedsiębiorstwa, toteż słowa Korotkowa puszczała mimo uszu. Jura relacjonował problemy finansowania budowy magistrali, co zupełnie nie interesowało Anastazji Kamieńskiej. – Jura, po co mi to… – jęknęła. – I tak nic z tego nie rozumiem. – Nie ma tutaj niczego do rozumienia – zripostował. – Ale trzeba o tym wiedzieć, żeby ocenić wiarygodność przyjęcia określonego projektu magistrali. A więc uważaj. Istnieją trzy źródła finansowania drogi… Nastia krzywiła się, usiłując pokazać, że źle się czuje, ale nie doczekała się współczucia. W tej sytuacji zaczęła wytężać uwagę. Pierwsze źródło finansowania to Federalny Fundusz Dróg, którym zarządza Mintrans10. Drugim jest Obwodowy Fundusz Dróg, a trzeci to pieniądze inwestorów. Program federalny rozwoju transportu i gospodarki drogowej przewidywał określone finansowanie obwodu pierowskiego z funduszu federalnego, ale w latach 2012-2013 obwód otrzymał za mało pieniędzy, ponieważ przeznaczono je na obiekty olimpijskie. Obiecano, że w 2014 roku brakująca kwota wpłynie wraz z pełną kwotą finansowania za 2014 rok, ale wybuchł kryzys na Ukrainie, za nim poszły sankcje, więc z pieniędzmi na budowę magistrali znowu zrobiło się krucho. Z powyższego wynikało, że jeżeli obwód pierowski chce mieć dobrą magistralę, władza powinna przyjąć ten wariant projektu, na który otrzyma pieniądze z funduszu federalnego. Nikt nie da pieniędzy na ładne oczy, pieniądze zostaną przekazane, jeżeli sprawa będzie obiecująca. W obwodzie są urzędnicy i biznesmeni, którzy mają dobre i mocne koneksje w rządzie. Mogą obiecać wysoką łapówkę, dzięki czemu pieniądze w funduszu federalnym się znajdą. Jednakże przyjęty zostanie oczywiście ten projekt, który będzie korzystny dla danej grupy. Chodzą nawet słuchy, że gubernator obwodu usłyszał: „Jeżeli zdecydujecie się na południowy wariant projektu, obwód nie dostanie pieniędzy z budżetu. My wam w tym nie pomożemy, a możliwości mamy spore”. To znaczy, że grupa inwestorów zainteresowana budową magistrali przez teren na północy i likwidacją fermy zwierząt wywiera silny nacisk na gubernatora. Natomiast mer Smiełkow z grupą
podobnych inwestorów wszelkimi sposobami próbuje temu przeszkodzić, wykorzystując własne zaplecze administracyjne. – A grupie wspomagającej mera przewodzi, rzecz jasna, Piotr Siergiejewicz Worożec – z przekonaniem zasugerowała Nastia. – Otóż nie. To znaczy może i przewodzi, ale trzyma się w cieniu. W każdym razie żadna osoba, z którą dzisiaj rozmawiałem, nie wymieniła go jako jednego z ewentualnych inwestorów. Mimo że wszyscy wiedzą o dawnej przyjaźni mera z Worożcem, to żaden sekret. Nastia westchnęła z rezygnacją. Skoro Jurka twierdzi, że trzeba to rozgryźć, nie będzie mu się sprzeciwiać. Gdyby tylko coś z tego rozumiała! – No dobrze. Teraz wyłóż mi, tylko krótko i rzeczowo, kim są ci inwestorzy i jaki mogą mieć interes, pomijając sprzedaż działek. Kwestię działek chyba zrozumiałam. W tym momencie Korotkow wsiadł na swojego konika – sprawy infrastruktury. Od słów, które wypowiadał, Nasti natychmiast zakręciło się w głowie: myjnie samochodowe, autoserwisy, autosalony, punkty wymiany opon, stacje obsługi pojazdów, parkingi, hotele, motele, kempingi, radary, ekrany ochronne, stacje benzynowe, dworce autobusowe, punkty gastronomiczne i temu podobne… Tego rodzaju obiekty znajdą się przy magistrali i wszystkie będą miały właścicieli. Poza tym magistralę i elementy infrastruktury trzeba będzie zbudować, a później obsługiwać, to zaś oznacza zamówienia dla pierowskich zakładów produkujących mieszanki asfaltobetonowe i materiały kompozytowe do nawierzchni drogowych, a także dla przedsiębiorstw wytwarzających moduły dla wyżej wymienionych przybytków. Kontrakty dla przedsiębiorstw budowlanomontażowych. Inwestorom zależy, żeby wszystko dostało się w ich ręce, a dojdzie do tego tylko wtedy, gdy władza obwodowa będzie im wdzięczna i powie: „Bardzo dziękujemy za pomoc w otrzymaniu finansowania”. – Juroczka, może jutro się w tym zorientuję? – poprosiła Nastia. – Muszę zapamiętać różne informacje o hodowli zwierząt futerkowych, a twoja infrastruktura mąci mi w głowie. Jutro i tak jedziemy do Worożca, spędzimy z nim trochę czasu, więc mam nadzieję, że w prywatnych rozmowach o wszystkim nam szczegółowo opowie i włoży łopatą do głowy. Korotkow zerknął na nią sceptycznie, po czym się uśmiechnął. – Nie ma takiej łopaty, która włożyłaby ci do głowy coś, czego nie chcesz słuchać. Dobra, marudo, odpoczywaj, jutro rano Wołodia zawiezie nas w południowe okolice miasta, pojutrze
pojedziemy obejrzeć północne. Powiedziałem Worożcowi, że może przysłać po nas samochód jutro o ósmej wieczorem, akurat wrócimy do hotelu i chyba zdążymy nawet zjeść kolację. – Myślisz, że Worożec nie zaproponuje kolacji? – Pewnie zaproponuje. I pewnie nie obejdzie się bez alkoholu. A picie z nieznaną osobą, po której nie wiadomo czego się spodziewać… – …jest ryzykowne – z uśmiechem dokończyła Nastia. – Sam mnie tego uczyłeś. – No i proszę, jak nauczyłem – burknął Korotkow. – Tak nauczyłem, że w ogóle nie pijesz. Z nikim.
***
– No to za Dimkę, niech spoczywa w pokoju. – Konstantin Kiriłłowicz podniósł kieliszek wypełniony wódką po brzegi. – Chociaż miał nie po kolei w głowie, wiele lat się z nim przyjaźniliśmy – dodał Worożec. Pułkownik Bajew się nie odezwał. Wychylili toast, nie stukając się kieliszkami. Dimka Golikow umarł dwa lata temu, ale w ostatniej drodze towarzyszył mu tylko Piotr Worożec. Igorowi Walerjewiczowi Bajewowi do tej pory nie dawało to spokoju. – A jednak niedobrze się stało, że nie powiadomiłeś nas o pogrzebie – powiedział z wyrzutem. – Nieładnie. Byliśmy przecież kumplami. Piotr Siergiejewicz uśmiechnął się lekko. – Zastanów się, Igor. Ty pojechałeś do Moskwy, włączono cię do jakiejś roboczej grupy w ministerstwie, opracowywaliście tam jakąś kolejną koncepcję. Kostik z Wierą spędzali urlop za granicą. Tylko ja byłem na miejscu. To chyba oczywiste, że sam wszystko zrobiłem i zorganizowałem. Pochowałem Dimkę jak należy. Gdy wróciliście, zwołałem was i powiedziałem o wszystkim. Czterdziestego dnia już razem pojechaliśmy na cmentarz. – Zawsze robisz wszystko sam – Worożec odniósł wrażenie, że w głosie pułkownika zabrzmiała dezaprobata. Nic nie szkodzi, to normalne. Igor stara się wszystko kontrolować, nikomu nie ufa. Nawet starym kumplom. Piotr Siergiejewicz dobrze pamiętał, że Igor zawsze był nieufny. „Tata mówi, że nikomu nie wolno wierzyć, bo wszyscy kłamią – mawiał Igor. – A on się na tym zna, w końcu
pracuje w milicji”. Był nieufny i taki pozostał, sam chce wszystko wiedzieć i zobaczyć na własne oczy, dotknąć własnymi rękami. A co tu jeszcze wyjaśniać? Gdy na początku lat osiemdziesiątych Dimka trafił do kryminału za gwałt i zabójstwo i dostał piętnaście lat, Kostik uczył się w swoim instytucie przemysłowym w Pierowie, Igor skończył szkołę milicyjną w Omsku i pracował w jakiejś głuszy koło Nowosybirska, Piotr zaś zbijał kasę, prowadząc ciemne interesy w Woroneżu. Nikogo z nich nie było w Wierbicku, gdy Dimkę przymknięto. I przez bite piętnaście lat, które Golikow spędził za kratkami, pozostający na wolności przyjaciele przyzwyczaili się, że Dimki z nimi nie ma. Oczywiście spotkali się, gdy wyszedł, ale od razu zauważyli, że Golikow już nie jest ten sam co kiedyś. Spędzone w areszcie śledczym lata (Dimka odbywał karę właśnie tam – ktoś przecież musiał myć podłogi i rozwozić bałandę do cel) nie miały z tym nic wspólnego. Chłopak miał nierówno pod sufitem. Jego stan był rzeczywiście poważny, więc miesiąc czy dwa po wyjściu na wolność Dimka Golikow trafił do obwodowego szpitala psychiatrycznego, w którym spędził dość dużo czasu, po czym przeniesiono go do zakładu neuropsychiatrycznego, gdzie przebywał aż do śmierci. Kostik jak zwykle cieszył się, że pogrzeb odbył się bez niego, bo nie przepada za smutnymi imprezami, ale Igor do tej pory się boczy. Życie bywa jednak ciekawe! Skory do śmiechu, wesoły, życzliwy Kostik Smiełkow w rzeczywistości okazał się twardy i nieczuły, a surowy, małomówny, niekiedy bezlitosny Igor Bajew po pięćdziesiątce zrobił się nagle sentymentalny. Jak to się ludzie zmieniają… – Co w obwodzie? – zapytał Worożec mera. – Jakieś postępy? W zasadzie Bajew wszystko mu już powiedział tamtego dnia, gdy przyjechał prosić o pomoc w sprawie przybyszy z Moskwy. Worożec musiał jednak zadać pytanie, żeby Kostik nie myślał, że przyjaciele wymieniają się informacjami za jego plecami. Konstantin Kiriłłowicz zrelacjonował w szczegółach wyniki ostatniego wyjazdu, opowiedział o rozmowie z Zoją Grigorjewną Dieriewianko, ucieszył
się, że
przeniesienie fermy
najprawdopodobniej nie dojdzie do skutku, i podzielił się pomysłem dotyczącym kierownictwa departamentu transportu i dróg. – Zięć wiceministra wyciąga łapy po fermę – mówił Smiełkow. – W pobliżu przebiega przecież linia kolejowa, to świetne miejsce na budowę magazynów. Będzie stąd można później rozwozić towary do sąsiednich obwodów, zwłaszcza gdy powstanie magistrala. Wiceminister sprawuje nadzór nad opracowaniem projektu, od jego słowa dużo zależy. Ale my go wykończymy!
Piotra Siergiejewicza zawsze zadziwiała pewność siebie Kosti, z którą o dobrze znanych rzeczach mówił tak, jakby to była wiadomość z ostatniej chwili. Może Kostia zapomina, że ma do czynienia z ludźmi, którzy od dawna orientują się w sytuacji? Można by pomyśleć, że on, Piotr Worożec, nie wie, za kogo wyszła córka obwodowego wiceministra transportu i jakie interesy ma ten biznesmen. To chyba nazywa się wyparciem. Kostik woli nie pamiętać albo nie wiedzieć. Żeby nie myśleć. Przyjaciel lubi szefować, natomiast pamiętanie i myślenie nie są jego mocnymi stronami. – Czyli że wprowadziłeś zamęt – Worożec się uśmiechnął. – Kiedy spodziewasz się wyników? Uśmiech Smiełkowa był pełen optymizmu. – Sądzę, że niebawem. A wiecie, co zaproponował mi Giena Łajewicz? – ciągnął mer z ożywieniem. – Reportaż telewizyjny o mojej wizycie na fermie zwierząt. Tak więc w najbliższym czasie będę musiał rozpocząć przygotowania, żeby się nie zbłaźnić przed kamerami. Gienka uważa, że powinienem zachowywać się jak gospodarz, wiedzieć, gdzie co się znajduje i jak się nazywa. A nazwy są tam takie, że można sobie język połamać. Gienka to cwaniak, wszystko wykuł na blachę i tego samego oczekuje ode mnie. Jakbym nie miał innych zmartwień. Mówi jednak, że gra jest warta świeczki. A Gienka nigdy się nie myli. Rozmowa przyjęła wesoły obrót. Bajew, zazwyczaj zachmurzony, nawet się roześmiał. Razem z Worożcem zaczęli dowcipkować i docinać merowi, a ten najpierw dziarsko się wykpiwał, ale później nagle spoważniał, a nawet zbladł. Może przypomniał sobie, z jakiego powodu spotkali się u Worożca, a może… – Nalej, Pietka – zarządził Bajew – strzelimy drugiego kielicha za spokój duszy Gienki. Co się mówi w waszym otoczeniu o zabójstwie Miłanowskiej? Worożec wzruszył ramionami i rozlał wódkę do kieliszków. – Nic się nie mówi. Kogo ta Miłanowska obchodzi? Znają ją tylko ci, którzy uczestniczyli w nagraniach, i to nie wszyscy. Jej przecież nie widać i nie słychać. Miała dziewczynę, która zbierała kompromitujące materiały na bohatera programu wśród przyjaciół i członków rodziny. Samego bohatera przecież nie pytano. Jeżeli więc ktoś ją znał, to nie goście programu, ale ich bliscy. – No tak, no tak – przytaknął Bajew w zamyśleniu. – Dobra, wypijmy. Za Dimkę, niech mu ziemia lekką będzie. Dzisiaj skończyłby pięćdziesiąt trzy lata.
Mężczyźni wychylili kieliszki i sięgnęli po zakąskę. Pułkownik Bajew znowu wrócił do interesującego go tematu. – A nie słyszeliście czasem, kto z wpływowych ludzi pożarł się z Miłanowską o niewygodne pytania w programie? – Daj spokój – mer machnął ręką. – Kto ją znał? Tylko my wiemy, że niewygodne pytania pochodziły od niej, dla całej reszty najważniejsi są prezenterzy. Gdyby ktoś powziął urazę, to raczej do nich. Oni zaś są cali i zdrowi. Worożec spojrzał z ukosa na Konstantina Kiriłłowicza. Ech, Kostia, Kostia… – Nie rozumiesz, Kostia. Zabójstwo musi być wyjaśnione. Ponieważ sprawa ekologów narobiła za dużo hałasu, a Igor musi pokazać, że UWD nie da sobie w kaszę dmuchać. Jego ludzie muszą się czymś wykazać. Bo jutro – zobaczysz! – znajdzie się cwany pismak, który nasmaruje, że Miłanowska zbierała materiał do programu z udziałem jakiegoś ekologa będącego w posiadaniu jakiejś sensacji… No i dalej w tym guście. Sam rozumiesz, nie jesteś dzieckiem. Całe szczęście, że nikt nie wspomina o śmierci weterynarza z fermy zwierząt. Na razie. Ale jutro ktoś może to wyciągnąć, powiązać z zabitymi ekologami, a wtedy Igor nie będzie miał życia. W oczach Bajewa, gdy popatrzył na Piotra Siergiejewicza, malowała się wyraźna wdzięczność. Dla Kostika wszystko zawsze jest proste. Przez całe życie tak było. Nie chce problemów, nie cierpi ich. No a wierni przyjaciele pomagają mu, jak mogą. Raz czynem, raz poradą, a innym razem pieniędzmi. Ale najczęściej muszą tak jak teraz wyjaśniać merowi niesłychanie proste rzeczy, które dla nich obu są oczywiste, ale z którymi Kostik nie chce się liczyć. I nie chce o nich myśleć. Konstantin Kiriłłowicz zbladł jeszcze bardziej, gorączkowo zacisnął dłonie na poręczach krzesła, na którym siedział przy stole. A coś ty sobie wyobrażał, przemknęła przez głowę Worożca nieprzychylna myśl. Oto, co znaczy rządzić miastem i ponosić odpowiedzialność za swoje nominacje. Skoro wsadziłeś Igora na stołek, cierp teraz za jego błędy. Dobrze jest oczywiście mieć swojego naczelnika UWD. Jeżeli jednak coś pójdzie nie tak, ciebie pierwszego mieszkańcy wskażą palcem, bo ty go mianowałeś. – Nie denerwuj się, Kostia – rzekł głucho pułkownik. – Wyjaśnimy to zabójstwo, potrzebujemy dosłownie paru dni. Znaleźliśmy u Miłanowskiej listy, ktoś ją szantażował, żądał, żeby w programie z Nowakiem pojawiła się aluzja, że niby jesteś osobiście zainteresowany „południowym” wariantem. No i oczywiście cała twoja ekipa. Chcesz czy nie, przygotuj się na to,
że będziesz musiał kogoś poświęcić. Albo sam wybierzesz kogo, albo ja wybiorę, ale wtedy nie miej do mnie żalu. Nie miej do mnie żalu… Minęły prawie cztery lata, odkąd Piotr Worożec usłyszał te słowa z ust swojego starego druha. Było mu przykro, to jasne. A teraz Kostik je usłyszał. No cóż, jakoś to zniesie. Czego się spodziewać po Igorze? Już się nie zmieni. Konstantin Kiriłłowicz, zwykle pewny siebie i skory do uśmiechu, spoglądał na przyjaciela skonsternowany. W jego wzroku, skierowanym na naczelnika UWD, Worożec zauważył coś w rodzaju popłochu. Taką samą minę miał Kostik, gdy wiele lat temu Pietia Worożec powiedział: „Każdy z nas może się załamać. Nikt nie jest pewny”. – Czemu mi to robisz, Igorze? – Masz inne rozwiązanie? – Igor się uśmiechnął. – Inaczej się nie da. To jest gra dla dużych chłopców, zasady są twarde. Czas na nową kolejkę. Nalewaj, Pietiunia. Mężczyźni znowu wypili, po czym zjedli w milczeniu danie na gorąco, które podała chuda, żylasta kobieta, zatrudniona u Worożca jako kucharka. – Ty to się urządziłeś, Pietka – westchnął Bajew. – Kiedy się wreszcie ożenisz? Prawdziwemu facetowi jedzenie powinna podawać żona, a nie wynajęta kucharka. – Ja? – Worożec parsknął śmiechem. – Ożenię się? Żarty się ciebie trzymają! Znasz mnie przecież nie od wczoraj. Najważniejsza w życiu jest dla mnie swoboda działania, właśnie dlatego zarobiłem tyle pieniędzy. Po co mi żona? Moje życie osobiste całkowicie mi odpowiada. Gdy się znudzę, zamknę za sobą drzwi i zacznę wszystko od początku. – No a twoja obecna pani? – zapytał Smiełkow, wyraźnie ucieszony, że rozmowa przybrała beztroski ton. – Jesteś z nią przecież od dawna. I do tej pory ci się nie znudziło. Czemu więc się nie ożenisz? – Gałka jest w porządku – przyznał Piotr Siergiejewicz. – Rozkręciłem jej biznes, jest nim pochłonięta, nie ma czasu na mielenie jęzorem. Tyle że jest młoda, marzą jej się dzieci. A ja ich nie chcę. Umówiłem się z nią, że jeżeli spotka faceta, który zechce się z nią ożenić i mieć dzieci, nie stanę jej na drodze i nie będę zatrzymywał. A na razie zostanie ze mną. Jeżeli odejdzie, sprawię sobie inną, chętne na moje pieniądze zawsze się znajdą. Gębę co prawda mam nieciekawą, to fakt, ale dzisiejsze ślicznotki myślą przeważnie o swoich buźkach, w facecie szukają pieniędzy i możliwości. A mnie ani jednego, ani drugiego nie brakuje.
– A pamiętasz Wasilewską z równoległej klasy? – zapytał Smiełkow. – Ależ się w niej durzyłeś! Wciąż łamałeś sobie głowę, czym by dziewczynie zaimponować. Jej tatuś był kierownikiem warzywniaka, więc rodzina miała pieniędzy do licha i trochę. Prezent, nawet drogi, nie zrobiłby na niej wrażenia. Inne dziewczęta zdobywałeś oczywiście szerokim gestem, kinolody-ciastka-kwiatki, biegały za tobą tabunami, a z Wasilewską ci się nie udało. Worożec roześmiał się swobodnie. Widział tę Wasilewską, w dodatku niedawno. Postarzała się, roztyła i zaniedbała. Minę miała nieszczęśliwą i niezadowoloną. Taki jest los ładnej dziewczyny z zamożnej rodziny. Dziewczyny, od dzieciństwa przyzwyczajonej do nadskakiwania chłopców i pewnej, że jej uroda jest wieczna i może na niej zbudować szczęście na długie lata, nie wkładając w to żadnego wysiłku. Później rozmowa potoczyła się leniwie, przyjaciele wspominali dzieciństwo, szkołę, bójki z chłopakami z sąsiednich ulic… Odprowadziwszy gości, Piotr Siergiejewicz pobawił się ze dwadzieścia minut z dokazującymi na trawie labradorami, suką i szczeniakiem, po czym wrócił do domu. W jadalni, gdzie odbywało się przyjęcie, wszystko było już posprzątane i panował idealny porządek. Zabawny jest ten Igor! Która żona potrafi utrzymać dom w tak idealnym porządku, kiedyś dla Piotra Siergiejewicza nieosiągalnym! Albo rozboli ją głowa, albo będzie zmęczona, albo zdenerwowana… Wiecznie znajdzie się sto powodów, żeby nie robić tego, co powinno zostać zrobione. I nie będzie można jej skrzyczeć, zmusić ani robić wymówek. To przecież żona, a nie ktoś obcy. Z personelem jest inaczej. On jest szefem, płaci, więc ma prawo żądać ścisłego stosowania się do poleceń. Żadne wymówki typu zmęczenie, ból głowy, trudne dni czy zły humor tu nie pomogą. Worożec wspiął się po schodach do swojego gabinetu, przekręcił klucz w zamku i zauważył, że mechanizm się zacina. Zachmurzył się z niezadowoleniem, wyjął z kieszeni telefon, zadzwonił do Inny, nie patrząc na zegarek. Wcale się nie przejmował, że kobieta może już śpi, było już bowiem późno, po północy. On płaci, ona pracuje, po to ją zatrudnił. – Wezwij ślusarza, zamek w drzwiach mojego gabinetu szwankuje – polecił bez żadnych wstępów. – Oczywiście, Piotrze Siergiejewiczu – rozległo się w odpowiedzi. Wszystko w porządku. Innej odpowiedzi się nie spodziewał za pieniądze, które płacił asystentce. Jej poprzednik mógł sobie pozwolić na ripostę w podobnej sytuacji, ale jemu wybaczał,
ponieważ znał się na wielu innych rzeczach. Znał się i sporo wiedział. Że też musiał się rozbić samochodem… Zupełnie nie w porę! Worożec otworzył sejf wbudowany w ścianę i sięgnął po nieduże kartonowe pudełko. Zdjął pokrywkę i z lubością obejrzał zawartość. Tania plastikowa spinka do włosów, czarna, z idiotyczną, wyzywająco czerwoną różyczką. Prosty miedziany krzyżyk na rzemyku. Mała, trzy na cztery centymetry, czarno-biała fotografia poważnego chłopaka, bardzo krótko ostrzyżonego, z odstającymi uszami. Masywne wieczne pióro z niemal zupełnie startym, ale wciąż jeszcze czytelnym napisem. Oto i jego bogactwo. Jego list żelazny. Z tym pudełkiem nic mu nie grozi. Niech inni mają pietra.
9
Arkadij Rajkin (1911-1987) – legendarny rosyjski satyryk, aktor i reżyser.
10
Mintrans (Ministierstwo transporta) – Ministerstwo Transportu.
Sobota Przyroda nigdy nie robiła wrażenia na Nasti Kamieńskiej. Tak się złożyło. Jej rodzina nigdy nie miała daczy, nawet niedużej. Nastia dorastała w moskiewskiej kamiennej dżungli i nie była przyzwyczajona do przebywania na łonie natury. Zresztą nie czuła nawet takiej potrzeby. Dlatego zaplanowany przez Korotkowa wyjazd w południowe okolice Wierbicka zupełnie jej nie pociągał. Ale robota to robota, zwłaszcza gdy jest dobrze płatna. Nastia czuła się już prawie zupełnie dobrze, gardło ją nie bolało, bez przeszkód mogła rozmawiać, co natychmiast wykorzystała, zarzucając pytaniami kierowcę Wołodię. To o wiele ciekawsze, niż rozglądać się na boki, oceniając możliwości budowy. Zresztą czy ona się na tym zna? Jej zdaniem wszystkie działki były do siebie podobne – wszędzie te same świerki, jodły, sosny, cedry, od czasu do czasu trafiały się brzozy i osiki. Natomiast fatalny stan drogi, którą jechali, Nastia umiała należycie ocenić. Ocenić, jak również poczuć każdą komórką ciała. Wołodia odpowiadał chętnie i wyczerpująco, więc Nastia wyniosła z rozmowy wiele cennych informacji. Na przykład, że mieszkańcy zawsze lubili mera Smiełkowa, ponieważ wprowadził w mieście porządek. Zmusił służby municypalne do dbania o czystość i zainstalowania oświetlenia na ulicach i drogach, zatrudnił dobrego naczelnika UWD, który wyplenił łobuzerię uniemożliwiającą normalnym ludziom swobodne poruszanie się po mieście, zwłaszcza wieczorami. A w ogóle mer to swój chłop, miejscowy, urodził się tutaj, własnymi rękami budował fermę zwierząt, teraz też walczy o nią jak lew. On, Wołodia, pójdzie oczywiście na wybory i będzie głosował na Konstantina Kiriłłowicza Smiełkowa. Natomiast gdy rozmowa zeszła na temat zabitych ekologów, Wołodia wykazał się sporym sceptycyzmem. Był pewien, że powodem wyprawienia ekologów na tamten świat była nie ferma zwierząt, ale zakłady chemiczne. – Niech pani sama pomyśli, jakie zagrożenie mogą stanowić te zwierzaki? – przekonywał. – Skoro nie naruszają zasad ekologii, żyjąc w warunkach naturalnych, to znaczy, że w klatkach też nie są groźne. Nie, ferma zwierząt nie ma tu nic do rzeczy. Ale zakłady chemiczne owszem, to możliwe, że ekolodzy coś tam wygrzebali. Nasz mer nie pozwoli jednak działać na szkodę zakładów, bo właściciel to jego przyjaciel, Worożec.
– Przecież twierdzi pan, że mera macie dobrego i mieszkańcy go lubią – zdziwiła się Nastia. – A teraz wygląda na to, że kryje swoich? Czyli że można go oskarżyć o korupcję? – Mnie to w ogóle nie obchodzi, kto kogo kryje i kto ile ukradł albo wziął w łapówkach – spokojnie wyjaśnił Wołodia. – Jestem prostym człowiekiem, muszę żyć w tym mieście i zarabiać na utrzymanie rodziny, więc nie zaglądam do cudzych kieszeni. Patrzę za to do swojej. Dobrze wiem, co dla mnie i mojej rodziny jest dobre i korzystne. Na ulicach jest jasno i czysto? To dla mnie korzyść. Na klatce schodowej i na skwerze koło domu nie włóczą się narkomani i lumpy? To też korzyść. Nawiasem mówiąc, skweru kiedyś nie było, nie mieliśmy gdzie chodzić na spacer z dzieckiem. Smiełkow przycisnął służbę municypalną, żeby uporządkowali tereny zielone oraz place zabaw dla dzieci i dbali o nie. Moja żona jest pielęgniarką w przychodni, a pracownicy służby zdrowia i nauczyciele dostają dodatek z budżetu. Czy to jest dla mnie dobre? Oczywiście! A skąd się wzięły pieniądze w budżecie? Z podatków. A podatki skąd? Z produkcji, z dochodów. W latach dziewięćdziesiątych zakłady metalurgiczne i chemiczne podupadły, niczego nie produkowały. Nie było żadnych wpływów do kasy miasta, jedynie dotacje z obwodu, ale tyle, co kot napłakał, więc miasto dosłownie umierało! Pensji i emerytur nie płacono, nie mieliśmy za co żyć. Później przyszli solidni, obrotni ludzie, oba przedsiębiorstwa wykupili czy może wzięli w dzierżawę, nie wnikałem, no i ruszyły z kopyta. Do budżetu popłynęły pieniądze, a z budżetu do nas, prostych obywateli. I jeżeli ktoś mnie zapyta, co jest dla mnie ważniejsze: ekologia, której nie rozumiem i nie widzę na oczy, czy ładna sukienka dla córeczki na szkolny bal, w której będzie księżniczką i spędzi niezapomniane chwile, może najpiękniejsze w życiu, to wie pani, co odpowiem? – Wiem – Nastia się roześmiała. – No właśnie – Wołodia kiwnął głową z satysfakcją. – Dlatego choć jestem pewien, że to nie ferma ponosi winę za całe to zamieszanie z ekologami, ale zakłady – jeden albo drugi, a może oba naraz, nie ma to dla mnie znaczenia. Niech sobie mer ratuje, kogo chce, na tym też mi nie zależy. Niech nawet na tym zarabia, to również mam w nosie. Najważniejsze, że prowadzę normalne życie. A wie pani, kto najaktywniej walczy z korupcją? – Kto? – z ciekawością zapytała Nastia, spodziewając się, że usłyszy nazwisko jakiegoś lokalnego działacza. Odpowiedź ją jednak rozczarowała.
– Ten, komu źle się żyje – autorytatywnie oświadczył kierowca. – Bo kiedy człowiekowi źle się żyje, próbuje znaleźć zewnętrzną przyczynę, która jest za to odpowiedzialna. Szuka i znajduje. Kiedy zaś człowiekowi żyje się dobrze, nawet nie przyjdzie mu do głowy, żeby się zainteresować, dlaczego tak się dzieje. Uważa, że tak musi być. Ja, na przykład, w ogóle nie jestem ciekaw, kto, za co i ile pompuje sobie do kieszeni, żeby nasze zakłady działały bez przestojów i płaciły podatki. Moja rodzina ma co jeść i w co się ubrać, potrzeby żony i dzieci są zaspokojone, więc jestem zadowolony. Jeżeli z tego powodu, że prowadzę spokojne życie, ktoś się wzbogaci, to na miłość boską, nie mam nic przeciw temu. Podobne słowa Nastia Kamieńska słyszała nie po raz pierwszy. Już dawno przyswoiła sobie spójną argumentację w obronie takiego stanowiska, ale teraz poglądy kierowcy na problem korupcji nieszczególnie ją interesowały, więc postanowiła nie wdawać się w dyskusję. Zamiast tego znowu podjęła temat fermy norek na północnych obrzeżach Wierbicka. – Jutro ją pani pokażę – obiecał Wołodia. – Będziemy tamtędy przejeżdżali, zboczymy tylko trochę z drogi. Nawiasem mówiąc, mój wujek, brat matki, tam pracuje. Chce go pani poznać? Ma dużą wiedzę, więc wytłumaczy pani, że ferma nie stanowi żadnego zagrożenia. – Chcę – Nastia od razu się zapaliła, udając, że nie zauważa znaczących spojrzeń, które rzucał na nią Korotkow. – Niech mi pan powie, Wołodia, czy mieszkańcy miasta też tak myślą? Tak jak pan, że chodzi o zakłady. Czy jednak o fermę? Nastia nie potrafiła sobie odpowiedzieć, ani teraz, ani później, dlaczego zadała to pytanie. Tak czy inaczej, je zadała. Co jej strzeliło do głowy? Kierowca wzruszył ramionami. – Skąd mam wiedzieć? Telewizja, radio i gazety sugerują, że chodzi o fermę. Może wiedzą lepiej. Wyrażam tylko swoją opinię. Wujek mi mówił, że ferma nie wyrządza szkody, a ja mu wierzę, bo od trzydziestu lat na niej haruje, odkąd powstała, więc wie dobrze. Jeżeli ferma nikomu nie szkodzi, a ekolodzy giną, to znaczy, że to sprawa zakładów. Tak właśnie myślę. Przyhamował, wziął od Korotkowa sporządzoną w różnych instytucjach mapkę terenu, skinął głową i pokazał palcem zaznaczony czworokąt: – Jeszcze jakieś trzysta metrów i będzie ta działka. To ostatnia na dzisiaj? Chyba już wszystkie objechaliśmy. – Ostatnia – potwierdził Korotkow.
Gdy po niedługiej chwili się zatrzymali, wszyscy troje wysiedli z samochodu: kierowca, żeby rozprostować nogi i zdrętwiałe plecy; Korotkow, żeby obejrzeć działkę; a Nastia, żeby sobie pospacerować . – Naprawdę może mnie pan poznać ze swoim krewnym? – zapytała Wołodię. – Czemu nie? To żaden problem. Jeżeli pani chce, mogę to zrobić jeszcze dzisiaj. Nastia zerknęła na zegarek. Wpół do czwartej. Jurka będzie oglądał działkę co najmniej trzydzieści, czterdzieści minut. Powrót do miasta zajmie tyle samo. O ósmej przyjedzie samochód, który zabierze ich do Worożca. Nie ma oczywiście pośpiechu, przecież jutro i tak udadzą się w północne okolice, więc można spróbować się umówić, żeby krewniak kierowcy spotkał się z nimi w dogodnym dla niego miejscu o określonej godzinie. Tyle że jutro niedziela… – Pański wujek pracuje tylko w dni powszednie? – A gdzie tam! – kierowca się roześmiał. – Zwierzęta codziennie chcą jeść, chorują również codziennie. W cyklu życiowym wolne dni nie są przewidziane. Hodowcy pracują na zmiany. Wizyta u wujka nie zabierze dużo czasu, to akurat po drodze do hotelu. To jak, mam dzwonić? – Niech pan dzwoni – stanowczo odparła Nastia. Korotkow zabije ją za tę inicjatywę, oj, zabije! No i dobrze. Jak zabije, to go wsadzą, a wtedy popamięta.
***
Posiadłość Piotra Siergiejewicza Worożca wywarła na Nasti Kamieńskiej dziwne wrażenie, ale ogólnie rzecz biorąc, było ono pozytywne. Wyciągnąwszy z zakamarków pamięci określenie „syberyjski rozmach”, które nie wiadomo skąd się tam wzięło, Nastia spodziewała się zobaczyć ogromny dom, co najmniej dwupiętrowy, z przestronnymi pomieszczeniami w środku. Willa okazała się piętrowa, nader skromna z zewnątrz, ale w środku zadziwiała liczbą pokojów o różnym przeznaczeniu. Gospodarz gościnnie oprowadził Nastię i Korotkowa po całym domu, pokazał albo przynajmniej nazwał każdy pokój. Na parterze znajdowały się salon, jadalnia, kuchnia, sypialnia dla gości z łazienką oraz pokój asystenta, a na piętrze – gabinet Worożca, druga sypialnia dla gości, też z łazienką, gabinet dla gości, garderoba, sypialnia gospodarza, oczywiście z łazienką, i biblioteka. Wszystkie pokoje były niewielkie, umeblowane bez przesadnej elegancji, ale
przytulne i wygodne. Wszędzie panowała idealna czystość i porządek. Nastia, w której mieszkaniu książki i płyty niemieszczące się na półkach leżały w stosach na podłodze, a stosy rosły, póki się nie przewróciły, należycie doceniła porządek. Co prawda stropiła się nieco na widok biblioteki z szafami pełnymi płyt, a nie książek. Książki również były, ale w znacznie skromniejszej liczbie. Jak jednak inaczej nazwać ten pokój? Archiwum filmowe? O wiele łatwiej posługiwać się dobrze znanym słowem. Nasti nie starczyło czasu, żeby poznać dokładnie pasje Worożca w dziedzinie kinematografii, ale zdążyła zauważyć, że płyty ustawiono w porządku alfabetycznym, według tytułów filmów. Niezmiernie zdziwił ją gabinet dla gości. Sypialnia albo po prostu pokój gościnny to zrozumiałe, owszem. Ale gabinet? – Ludzie, którzy spędzają u mnie czas, nie są próżniakami – wyjaśnił Piotr Siergiejewicz. – Nawet jeżeli przyjeżdżają zaledwie na dwa czy trzy dni, mają pracę albo biznes, których nie mogą na długo zostawić. Moi goście muszą mieć możliwość, żeby usiąść przy biurku, skorzystać z komputera, zadzwonić tu i tam, przejrzeć dokumenty. Są też tacy, którzy przyjeżdżają właśnie po to, żeby spokojnie popracować. Tutaj mają do tego zapewnione warunki. O pokój asystenta Nastia nawet nie zapytała, bo wszystko było jasne. Gdy Piotr Siergiejewicz otworzył drzwi, ich oczom ukazał się pokoik z biurkiem, komputerem, faksem, telewizorem i niedużą kanapą. Przy komputerze siedziała kobieta koło czterdziestki, z nieładną twarzą i niesłychanie sympatycznym uśmiechem. – Inna, moja asystentka – przedstawił ją krótko Worożec. – Rozwiązuje wszelkie problemy. Ciekawe, czy Worożec z nią sypia? Na koniec goście obejrzeli najniższą kondygnację z basenem, sauną oraz pomieszczeniem do zabiegów spa. – Moja… hm… dama serca, że tak powiem, jest właścicielką niedużej sieci salonów spa w Wierbicku – wyjaśnił Piotr Siergiejewicz, dostrzegając wyraz dezaprobaty, a nawet pewnej pogardy na twarzy Korotkowa. – Odwiedzają mnie przecież nie tylko zagorzali kawalerowie, tacy jak ja. Przyjeżdżają również małżeństwa. Podczas gdy mężczyźni zajęci są pracą, kobiety mogą pożytecznie spędzić czas. Gala przysyła tu najlepszych specjalistów. Zresztą sam również jestem miłośnikiem masaży. Masażysta przyjeżdża prawie codziennie, więc pomieszczenie się przydaje. Jeżeli macie jakieś życzenia w tym względzie, Inna wszystko zapisze, skontaktuje się z Galą, i potrzebny specjalista zjawi się o dowolnej porze.
Nastia i Korotkow odparli uprzejmie, że się zastanowią. Natomiast zaproszenia na kolację nie odrzucili. Spotkanie na fermie się przeciągnęło, więc nie zdążyli już nic zjeść w hotelu. Piotr Siergiejewicz okazał się nader tolerancyjnym gospodarzem. Niczego nie narzucał i nie żądał, żeby goście koniecznie spróbowali tego czy owego dania. Ani przez chwilę nie nalegał, żeby napili się czegoś mocniejszego, chociaż na stole znajdował się szeroki asortyment alkoholi. Worożec poprosił asystentkę Innę, żeby im towarzyszyła, więc kobieta usiadła przy stole i nałożyła sobie na talerz jakąś przystawkę… Ale nie dane jej było zjeść kolacji. – Inno, zadzwoń do łapiducha i powiedz, że jego lekarstwo ni cholery mi nie pomaga. Dalej kłują mnie nogi i drętwieją palce u rąk – nagle oznajmił Piotr Siergiejewicz. – A rano kręci mi się w głowie. Niech przepisze coś innego. Krótko mówiąc, zastanówcie się, co zrobić, żeby problem zniknął. Nastia z trudem zachowała powagę. Zadzwoń i powiedz, że mnie boli… Nieźle! Co boli? Jak? Kiedy? Jak często? Czy ból jest silny? Na te pytania, bez których żaden lekarz niczego nie zrozumie, odpowiedzieć musi sam pacjent, ponieważ tylko on wie to dokładnie. A zresztą potrzebne są przecież jakieś badania, na przykład analiza krwi… Jak można tak po prostu, przez telefon, przepisywać zaocznie lekarstwo? No i czy Piotr Siergiejewicz ma w ogóle w zwyczaju spoglądać na zegarek? Już jedenasta. Telefon do lekarza o tej porze jest nie na miejscu, jeżeli sytuacja nie stanowi zagrożenia dla życia. Łapiduch… Może to echo kryminalnej przeszłości? Jednakże Inna chyba nie była zdziwiona. – Oczywiście, Piotrze Siergiejewiczu – odparła krótko, po czym wstała od stołu i udała się w stronę swojego pokoju. Wróciła jakąś godzinę później, gdy podano już herbatę i deser, i w milczeniu położyła na stole przed Worożcem opakowanie tabletek i paragon. A więc nie tylko dodzwoniła się do lekarza, ale zdążyła również odwiedzić aptekę. – Zażywać dwa razy dziennie, rano i przed snem – powiedziała. – Napisałam na pudełku. – Dziękuję – Worożec z roztargnieniem skinął głową, nie zamierzając przerywać ciekawej rozmowy z Korotkowem o układzie lokalnych sił politycznych i ekonomicznych. Podobne rozmowy nudziły Nastię, wolałaby porozmawiać o czym innym. Ale na wszystko przyjdzie czas. To jednak dziwne, że lekarz, do którego zadzwoniła asystentka, zaryzykował przepisanie jakiegoś lekarstwa, nie rozmawiając z pacjentem i w ogóle go nie badając. Najwidoczniej szanowny Piotr Siergiejewicz zalicza się do kategorii pacjentów, którzy w odpowiedzi na zalecenia
lekarza mówią: „Ile mam zapłacić, panie doktorze, żeby rozwiązał pan moje problemy?”. Lekarz pomęczy się z podobnym pacjentem parę lat, a później machnie ręką i ustąpi. Takie rzeczy się zdarzają. – Jestem jeszcze potrzebna? – zapytała Inna. – Nie, możesz jechać – odparł Worożec, nie odwracając głowy. – I powiedz Nadi, co ma podać gościom na śniadanie. Niech nie czeka, aż skończymy, tylko przyjdzie jutro rano wcześniej i posprząta. Inna wyjęła notes i pytająco spojrzała na Nastię, a później na Korotkowa. Wszystko zapisała, pożegnała się i wyszła. Zabawny typ, myślała Nastia, obserwując gospodarza. Kucharka Nadia była tutaj dwie minuty temu, przyniosła świeżo zaparzoną herbatę. Dlaczego Piotr Siergiejewicz nie wydał jej dyspozycji dotyczących śniadania i nie powiedział, żeby nie czekała i poszła do domu? Po co ta zabawa w głuchy telefon? W końcu kuchnia jest trzy metry stąd, Worożec mógłby zrobić parę kroków. Podobał jej się ten dom, drewniany i nieduży; podobały się ściany z jasnych bali i belki pod sufitem; podobało jej się, że nie ma tutaj żadnych oznak tego, co nazywała „zadawaniem szyku”. Podobał się zapach drewna. A także prostota i funkcjonalność wnętrz. Nie było tutaj niczego zbędnego. A jednocześnie znajdowało się wszystko, co potrzeba. Żadnych bibelotów, złoceń i kolumn. Ogromne okna od podłogi do sufitu. Teraz jest już oczywiście ciemno, ale to, co zobaczyli z Korotkowem, przechodząc przez posiadłość, wystarczyło, żeby podejrzewać, że z każdego okna tego wspaniałego domu będzie można podziwiać ogromne drzewa iglaste o szerokich konarach. Wieczór jest chłodny, więc okna zamknięto, ale gdy Nastia znajdzie się w swojej sypialni i szeroko je otworzy, powietrze na pewno okaże się tak czyste, że będzie doskonale spała. Gospodarz również jej się podobał. Miał w sobie pewien urok… Na czym on polegał? Nastia spróbowała sprecyzować, co ją tak pociąga w Piotrze Siergiejewiczu. Prostota? Otwartość? Nie, raczej nie. Zbyt krótko się znają, żeby mogła wyciągać tak jednoznaczne wnioski. Prostota i otwartość są często pozorowane i okazują się fałszywe. Te cechy niewątpliwie ją pociągają, ale nie fakt, że są prawdziwe. Dom. Oto co jej się podoba w Worożcu. Jeżeli dom odpowiada jego gustowi i potrzebom, jeżeli mieszka w nim z dobrej woli, nie z przymusu, ponieważ nie ma innego mieszkania, nasuwają się pewne wnioski. Piotr Siergiejewicz nie ma skłonności ani chęci do popisywania się. Świetnie
rozumie, że pozłacane bibeloty nie przedstawiają żadnej funkcjonalnej wartości, podobnie jak malachitowe blaty stołów, a inwestowanie pieniędzy w drogie aranżacje wnętrz nie poprawia jakości życia, jest jedynie oznaką zamożności. I jeszcze to spojrzenie Worożca, ten wyraz twarzy, który co rusz pojawia się podczas rozmowy… Rozum? Obrotność? Spryt? Nie, nic z tych rzeczy. Może Worożec ma te cechy, ale to nie one pociągają Nastię. Jest coś innego. W takim razie co? Ależ tak! Figlarność i wesoła łobuzeria swawolnego chłopaka, które kryją się pod powierzchownością solidnego i, trzeba przyznać, niezbyt już młodego biznesmena. Kryją się, a od czasu do czasu ujawniają się w spojrzeniu i uśmiechu. Podczas gdy Nastia oddawała się rozmyślaniom, które nie miały żadnego związku z wyborem działki pod budowę, mężczyźni przeszli na ty i omawiali teraz prawdopodobieństwo przyjęcia tego czy innego wariantu projektu magistrali federalnej. – Nie powinieneś mnie o to pytać – Piotr Siergiejewicz się uśmiechnął. – Przecież przyjaźnię się z merem, więc nie mogę być obiektywny. On, ja i naczelnik UWD Bajew stanowimy jedną drużynę. Osobiście nie mam żadnych interesów finansowych ani na południu, ani na północy. Z punktu widzenia biznesu jest mi wszystko jedno, gdzie będzie przebiegała magistrala. Ale jako przyjaciel Smiełkowa wspieram go, rzecz jasna, i pomagam, jak mogę. Wykorzystuję kontakty i wpływy, a także pieniądze… Sam chyba rozumiesz. – Dawno się pan przyjaźni z merem? – zapytała Nastia, która w końcu postanowiła włączyć się do rozmowy. – Ze sto lat! – Worożec się roześmiał. – Mówiąc poważnie, czterdzieści pięć, od pierwszej klasy szkoły podstawowej. A przy okazji, co pani na to, żebyśmy przeszli na ty? Z Jurą już się dogadaliśmy, pani zaś, Anastazjo, jakoś wypada z naszego mainstreamu. – Czy ja wiem? – odparła z wahaniem. – To dla mnie pewien problem, przyzwyczaiłam się, że do wszystkich zwracam się per pan, z wyjątkiem bliskich i starych znajomych. Jeżeli pan chce, mogę mówić do pana, używając imienia, ale z formą pan. – Niech będzie i tak – odparł Worożec ugodowo. – No więc nie tylko uczyłem się z Kostią Smiełkowem w jednej klasie, ale służyliśmy razem w wojsku, a w międzyczasie pracowaliśmy na budowie naszej fermy zwierząt. – Ty też budowałeś fermę? – Korotkow się zdziwił. – Coś podobnego! – A co w tym dziwnego?
– Właściwie nic… Po prostu wszędzie się mówi, że mer budował fermę, a o tym, że jeden z największych biznesmenów również ją budował, nikt jakoś nie wspomina. Worożec uśmiechnął się i dolał sobie gorącej herbaty. – Ta informacja nie ma znaczenia, nikomu się nie przyda, ani naszym zwolennikom, ani wrogom. To znaczy, że jeszcze nie nadszedł jej czas. Poza tym moja przeszłość, że tak powiem, pozostawia sporo do życzenia. Teraz nie jestem na bakier z prawem, ale dawniej różnie bywało. W przededniu wyborów przypominanie naszej przyjaźni jest Kosti nie na rękę. Rozumiem go i nie mam żalu, zwłaszcza że ciągle się spotykamy, tylko nie w miejscach publicznych, lecz prywatnie. – A Bajew? – Nastia nie ustępowała. – To też szkolna przyjaźń? – Nie, tutaj jest jeszcze ciekawiej. Igor chodził z Kostią do tego samego przedszkola. Dołączyłem do nich już w szkole. – Pułkownik budował fermę razem z wami? – Co to, to nie – Worożec rozłożył ręce. – Po dziesiątej klasie Kostik zdawał do instytutu, ale oblał egzaminy i poszedł do pracy. Ja nawet nie myślałem o studiach, nie miałem do tego głowy, musiałem utrzymać matkę, bo chorowała i nie pracowała. No i tak wylądowaliśmy na budowie, czekając na powołanie do wojska. A Igorek dostał się do szkoły milicyjnej. – Przed odbyciem służby wojskowej? – Korotkow uniósł brwi. – Za czasów władzy radzieckiej nie było to łatwe. Bardzo rzadko przyjmowano chłopaków, którzy nie byli w wojsku. W dodatku tylko niektóre szkoły milicyjne to praktykowały. – Igorka przyjęto. Był przecież prymusem, świetnie się uczył. Poza tym jego ojciec pracował w milicji, no więc załatwił mu skierowanie. Starym zwyczajem Nastia wyszukiwała sprzeczności i niedomówienia w słowach rozmówcy. Piotr Siergiejewicz chyba zapomniał, że rozmawia z rówieśnikami, z ludźmi swojego pokolenia, którzy jeszcze nie cierpią na uwiąd starczy i świetnie pamiętają, jak wyglądało życie za czasów władzy radzieckiej. Skoro Worożec musiał utrzymywać niepracującą matkę, co z innymi żywicielami rodziny? Z ojcem? Albo pozostałymi dziećmi? Dlaczego o nich nie wspomina? Jeżeli zaś ich nie było, jak wobec tego mógł dostać powołanie do wojska? Syn, jedyny żywiciel, nie podlegał służbie wojskowej. Natomiast jeżeli wszystko, co powiedział Worożec, jest prawdą, to znaczy, że nie jest to cała prawda, czegoś w niej brakuje. Cała prawda jest taka, że wierbicka milicja miała go wyżej uszu i wolała, żeby zniknął jej z oczu przynajmniej na dwa lata, a komisja wojskowa, która nigdy nie mogła wykonać planu poboru, chętnie poszła milicjantom na rękę i nie
dopatrzyła się podstaw do zwolnienia ze służby. Worożec sam przyznaje, że jego przeszłość nie jest bez zarzutu. Dlatego mer Smiełkow stara się teraz nie afiszować z ich bliską znajomością i zażyłą, wieloletnią przyjaźnią. Owszem, ich relacje nie są dla nikogo tajemnicą, ale gdy się o tym codziennie nie przypomina, przekonanie, że tak jest, szybko słabnie. – Pewnie jesteście zmęczeni – zreflektował się gospodarz, widząc, że Nastia stłumiła ziewnięcie. – Całkiem was zagadałem. – Tak, pora spać – przyznał Korotkow. – Wspominałeś, że możemy skorzystać z gabinetu dla gości? Musimy naradzić się jeszcze z pół godziny, omówić plany na jutro. – Naturalnie – Piotr Siergiejewicz szeroko się uśmiechnął. – Jeżeli potrzebujecie komputera, włączcie go, nie jest zablokowany hasłem, żeby goście mogli na nim pracować. W całym domu jest Internet i Wi-Fi, jeżeli będziecie chcieli skorzystać z tabletu albo komórki. O nie, pomyślała Nastia. Nie będę korzystała z twojego komputera. Znamy tych wszystkich speców, którzy później w ciągu pięciu minut dojdą, co i kto na nim robił, jakie teksty pisał i jakiej informacji szukał. Mam swojego laptopa. Jednakże rozsądek podpowiedział jej, że lepiej się nie odzywać. – I ostatnie pytanie, zanim pójdziemy spać. Ponieważ jesteśmy tutaj gośćmi, nie chcielibyśmy wzbudzać niepokoju albo robić zamieszania. Wolelibyśmy więc wiedzieć, czy są w domu pomieszczenia, do których nie wolno nam wchodzić bez pańskiego zezwolenia? Albo w ogóle bez pytania. Worożec spojrzał na Nastię z nieskrywanym zdumieniem. Chyba nikt wcześniej go o to nie pytał. – Masz ci los… – rozłożył ręce. – No oczywiście nie można wchodzić do mojej sypialni, gdy śpię. A poza tym… Nie mam żadnych sekretów, nie poupychałem szkieletów w szafach, niczego nie ukrywam. Jeżeli przed przyjściem Nadi będziecie chcieli coś zjeść albo napić się herbaty, idźcie śmiało do kuchni, otwórzcie lodówkę i bierzcie wszystko, na co wam przyjdzie ochota. Nikt nie ma sekretów, pomyślała Nastia z rozbawieniem. Wszyscy są otwarci, szczerzy i czyści jak żona Cezara. Tylko z jakiegoś powodu nikt nikomu nie wierzy. Ani Worożec nam, ani my jemu. W gabinecie dla gości, który nie różnił się wielkością od pozostałych pomieszczeń, znajdowało się wszystko, co potrzebne do pracy. Nastia przypomniała sobie o swojej decyzji, żeby nie
korzystać z komputera gospodarza, ale w tej samej chwili się rozmyśliła. Włączyła komputer i otworzyła mapę okolic Wierbicka. – Dlaczego to robisz? – Korotkow się zdziwił. – Mamy mapy papierowe albo na twoim tablecie. – Na wszelki wypadek. Trzeba użyć tego komputera. Zaczynam nabierać pewności, że nasz gościnny gospodarz sprawdzi, czym się tu zajmowaliśmy. Musimy rozwiać jego podejrzenia, zwłaszcza że nie ma do nich żadnych podstaw. Niczego nie ukrywamy, ale z jakiegoś powodu nikt nam nie wierzy. Przestudiowawszy mapę, Nastia otworzyła serwisy WierbickEnergo i wierbickich zakładów wodociągowych. W obu przypadkach interesowały ją podstrony związane z planowaniem perspektywicznym. Po czym na wszelki wypadek zajrzała na witryny lokalnych spółek budowlanych i na stronę urzędu pracy. – Chciałaś jeszcze o weterynarzu… – przypomniał jej Korotkow. – To już zrobię w swoim pokoju na swoim laptopie – Nastia się uśmiechnęła. – Zabity weterynarz nie pasuje jakoś do poszukiwań miejsca pod budowę. Nie będziemy budzili śpiącego licha. To mówiąc, wyłączyła komputer. – Zdecydowałeś, gdzie będziesz spał, na górze czy na dole? – zapytała Jurę. Korotkow szeroko i słodko ziewnął. – Co za różnica, bylebym tylko miał gdzie przyłożyć głowę do poduszki. – W takim razie zainstaluję się na piętrze, dobrze? Zaniesiesz na górę moją torbę? Jura skinął głową w milczeniu i zgasił światło w gabinecie. Pierwszą rzeczą, którą Nastia zrobiła w sypialni dla gości, było otworzenie okna. Następnie zamknęła oczy i z rozkoszą wciągnęła chłodne i nieco cierpkie powietrze. Zapach był tutaj zupełnie inny niż w mieście. Tak samo jak odgłosy. I w ogóle to był jakiś inny świat. Sypialnia okazała się wyłącznie sypialnią, a nie pokojem codziennym. Szerokie, podwójne łóżko, dwie szafki nocne z uroczymi lampkami, komoda z lustrem, nieduża szafa ubraniowa we wnęce, dwa drewniane wieszaki oraz drzwi prowadzące do łazienki. I to wszystko. Żadnego krzesła ani tym bardziej biurka. No i dobrze, pomyślała Nastia. Tak nawet wolę. Usadowiła się na łóżku, podkładając sobie poduszkę pod plecy, po czym włączyła laptop i zaczęła szukać informacji o zabójstwie pracownika fermy zwierząt w Wierbicku, lekarza weterynarii. Tak, wizyta u krewniaka Wołodi okazała się pożyteczna. O sprawie zabitych
ekologów nie dowiedzieli się oczywiście niczego nowego, ponieważ stary hodowca wiedział tyle, ile każdy mieszkaniec miasta niepracujący w policji. Wyjaśniła się za to dawna historia weterynarza Czurakowa. Właściwie trudno ją było nazwać dawną, minął zaledwie rok z hakiem… …Krewniak Wołodi, stary doświadczony hodowca Leonid Iwanowicz stwierdził bez wahania, że ferma nie może stanowić żadnego zagrożenia ekologicznego. Wszystkie systemy oczyszczania działają bez zarzutu. A jeśli chodzi o zapach – no cóż, nie da się zaprzeczyć, że czuć odór, ale w końcu zwierzęta są dzikie, a nie domowe. Odór pochodzi od nich, a także od ich odchodów, karma również wydziela zapach, który drażni ludzkie powonienie. Pracownicy fermy zdążyli się przyzwyczaić, ale dla osoby z zewnątrz raczej nie jest to miłe, to prawda. Tak, śmierdzi amoniakiem… Tak, fekalia zwierząt wywozi się raz w roku, to też prawda, ale to powszechny proceder, są normatywy. Obowiązują jednak wymogi określające miejsce położenia fermy zwierząt, a w nich zaraz na pierwszym miejscu wymienia się różę wiatrów, która powinna być taka, żeby odór nie docierał do domów mieszkalnych. Ferma zwierząt w Wierbicku została zbudowana ze ścisłym uwzględnieniem wszelkich normatywów. Nikt z okolicznych mieszkańców nigdy nie skarżył się na brzydkie zapachy docierające z fermy. A w ogóle, moi kochani, wszystko to tylko polityka. Trzeba narobić zamieszania przed wyborami, no to rzucono się na ekologię. A to, że zabito człowieka, nikogo nie obchodzi. Minął już ponad rok, a nikt nic nie robi. Początkowo Nastia i Korotkow uznali, że Leonid Iwanowicz ma na myśli zabitych ekologów, ale już parę minut później okazało się, że mówi zupełnie o czym innym: o zabitym na fermie w Wierbicku lekarzu weterynarii Czurakowie. – Sądzi pan, że to nie z pobudek osobistych? – zapytał Korotkow. – Że to nie było zabójstwo na tle obyczajowym? Jest pan pewien? Leonid Iwanowicz nagle się rozgniewał, usta zadrżały mu z oburzenia, a drobne naczynia krwionośne na policzkach nabiegły krwią. – To nie ja jestem pewien, ale nasza policja jest pewna! Wiecie, jak długo nękali wszystkich na fermie? Z kim się przyjaźnił, z kim rozmawiał, z kim był w konflikcie, czy nie miał romansu na boku… Pytaniom nie było końca! Tanię, żonę Czurakowa, niemal zamęczyli. Jego znajomych ciągali na przesłuchania. Nikogo nie znaleźli. – I co, zamknęli sprawę? – A skąd mam wiedzieć… Nie wiem, jak to się nazywa w policji, ale pokręcili się ze dwa miesiące i się uspokoili. Nikt nie ma ochoty w tym grzebać, w końcu chodzi o pieniądze.
– Pieniądze? – Nastia się zaniepokoiła. – Jakie pieniądze? O czym pan mówi, Leonidzie Iwanowiczu? – Mówię o fermie w Pierowie, a niby o czym innym. Dawno chcą nas przejąć, ostrzą sobie zęby na okazy zarodowe, no to naciskają w obwodzie, żeby zbudować drogę przez fermę, zlikwidować ją, a całe pogłowie przenieść do nich. – Po co? – Nastia nie zrozumiała. – Jak to po co? Nasze okazy zarodowe należą do najlepszych w kraju. Sami nigdy takich zwierząt nie wyhodują, nikt się tam nie zna na selekcji, nie mają też porządnych żywicieli. – Kogo? – zapytał Korotkow. – Żywicieli. Speców od karmy i mieszanek pokarmowych. Żeby można było dokonać korzystnej selekcji, trzeba mieć z czego wybierać – cierpliwie wyjaśnił Leonid Iwanowicz. – Jeżeli zwierzęta są właściwie karmione, samce będą dobrze kryły, zapłodnione samice będą normalnie rodziły, młode przyjdą na świat zdrowe, odrzut będzie minimalny, a to znaczy, że powstanie dobre stado zarodowe, bo będzie wybór, no i przy okazji zrealizowany zostanie plan uboju. Nowych pojęć okazało się zbyt dużo, więc Nastia i Korotkow musieli poprosić o wyjaśnienia, dzięki którym dowiedzieli się, że odrzut to w danym wypadku śmiertelność nowo narodzonych młodych, a stado zarodowe to urodzone w bieżącym roku norki, które z uwagi na cechy selekcyjno-zarodowe mogą zastąpić zwierzęta ze stada zarodowego, niezdolne ze względu na wiek do wydawania zdrowego potomstwa i podlegające „spisaniu”. Oficjalnie nosi to nazwę reprodukcji stada zarodowego. Natomiast słowo „żywiciel” nie jest oficjalne, nie określa żadnego stanowiska, stosuje się je do naukowców – specjalistów zootechników, którzy zajmują się problemami karmy i jej dawkowania. A ponieważ z karmą przez ostatnie dwadzieścia lat nie jest w kraju najlepiej, mądry i doświadczony „żywiciel” jest na wagę złota. – Są więc naukowcy – wycedził nieufnie Korotkow. – A ja myślałem, że naukowcy nie pracują na fermach zwierząt. Że raczej siedzą w instytutach naukowych, w różnych laboratoriach. Leonid Iwanowicz rzucił Jurze gniewne spojrzenie. – I siedzą! – potwierdził zaczepnie. – Póki ich stamtąd nie wywalą na zbity pysk. Wtedy przychodzą na fermy. O niczym nie macie pojęcia, więc gadacie bzdury… Młodzież! Głównym zootechnikiem był u nas taki gość, że się wam nie śniło! Najlepszy w Rosji! A do tego najlepszy w całym ZSRR! Sam Tarasiewicz! Doktor nauk, nawiasem mówiąc, profesor. On właśnie postawił na nogi nasze stado zarodowe. A kiedy Iliusza Czurakow, smarkacz jeszcze, został weterynarzem,
dokonywali razem cudów, naradzali się, ciągle coś omawiali, siedzieli aż do świtu, a to w gabinecie profesora, a to u niego w domu, obliczali, mierzyli, przeglądali karty, sporządzali jakieś tablice. Iliusza na krok nie odstępował profesora, profesor zresztą też go lubił. Właściwie prawie z nikim się nie przyjaźnił, był pochłonięty swoją nauką, ale Iliuszę Czurakowa polubił. – Chwileczkę, Leonidzie Iwanowiczu – jęknęła Nastia. – Nie nadążam za panem. Nie znam się przecież na hodowli zwierząt futerkowych, więc każde pańskie słowo to dla mnie całkowita zagadka. Jakie karty oni przeglądali? Leonid Iwanowicz chrząknął z niezadowoleniem, wstał od stołu, podszedł do szafy i wyciągnął stamtąd sfatygowaną teczkę wiązaną na tasiemki. W teczce znajdowały się jakieś dokumenty i spięty spinaczem plik kartek, które z daleka przypominały ręcznie wypełnione tabele. – Proszę! – wyciągnął z pliku jedną kartkę i położył na stole przed gośćmi. – Dla każdego zwierzaka w stadzie zarodowym zakłada się kartę i wpisuje do niej wszystkie dane. Dla każdego! A nasze podstawowe stado liczy osiemnaście tysięcy sztuk. To jest karta samca, a w niej – o, widzicie? – zaznaczono, jakiego jest umaszczenia, jaki ma numer ewidencyjny, do jakiej linii należy, rodowód aż do babci i dziadka, kiedy się urodził, w którym miocie, w jakiej brygadzie i na jakim oddziale się znajduje, ile i które konkretnie samice pokrył, jakie były rezultaty zapłodnienia i oszczenienia się, jakie są rezultaty bonitacji szczeniąt pochodzących od tego samca. – Bonitacji? – zapytał Korotkow. – Czyli oceny ubarwienia i jakości futra, żebyście lepiej zrozumieli – burknął Leonid Iwanowicz. – Wy, młodzi, myślicie, że praca związana z selekcją to bułka z masłem? To gigantyczna praca! Gigantyczna! Co roku podczas przygotowania do rui zootechnicy i brygadziści na podstawie kart sporządzają plan: które samice mają być pokryte przez które samce, i wyznaczają samców dublerów. Dawniej wszystko robiono ręcznie z uwzględnieniem każdego – jeszcze raz podkreślam, każdego! – wskaźnika odnotowanego na karcie. Teraz wszystko jest w tych waszych komputerach, maszyny same wszystko wyszukują i obliczają, a dawniej to była ręczna robota. Ale nie wszędzie są już komputery, no i ludzie, którzy umieją je obsługiwać. Budżet naszej fermy jest skromny, państwo daje niewiele pieniędzy, albo wcale nie daje, więc jeżeli wpadnie dodatkowa kopiejka, Zoja woli kupić witaminy i mieszanki pokarmowe dla zwierząt. Nasza księgowa oczywiście marudzi, że to niecelowe wykorzystanie środków, rubryka dotycząca automatyzacji pracy biurowej i poprawy warunków pracy, a nie żywienia, ale Zoja potrafi się uprzeć, a wtedy tamta pokombinuje i płaci rachunki.
Nasti zakręciło się w głowie. Nie była przygotowana, że w rozmowie z hodowcą zwali się na nią tyle nowych informacji. W dodatku ten profesor… jakoś nie chce się wierzyć, że doktor nauk, znany w całym kraju (Leonid Iwanowicz bez wahania nazwał go najlepszym w ZSRR i w Rosji), pracował na fermie zwierząt nawet nie w stolicy obwodu, ale w zwyczajnym, mimo że dość dużym, zachodniosyberyjskim mieście. Albo Leonid Iwanowicz przesadza, albo coś mu się pomyliło, albo profesor wcale nie był najlepszy, o ile w ogóle był profesorem. Na twarzy Nasti chyba odmalowało się niedowierzanie, bo Leonid Iwanowicz nagle się zachmurzył i spojrzał na nią badawczo. – Coś ci nie pasuje? Nie wierzysz mi? Czy znowu czegoś nie zrozumiałaś? – Nie zrozumiałam – przyznała Nastia. – Chodzi o profesora. To raczej niespotykane. Nigdy nie słyszałam o doktorach nauk pracujących na fermach. – On przecież siedział dwa razy – hodowca się uśmiechnął. – Pierwszy raz jeszcze za Stalina, za szkodnictwo, a po raz drugi przymknęli go za łapówkę i nadużycia, to już było za czasów Breżniewa. Kto by go zatrudnił w instytucie z takim życiorysem? Po drugiej odsiadce pracował tylko na fermach, najpierw w Pierowie jako starszy zootechnik, później trafił do nas na stanowisko głównego zootechnika. Pracował do późnej starości, niemal do ostatniego dnia. Miał prawie dziewięćdziesiąt lat, gdy umarł. Iliusza bardzo przeżywał jego śmierć… Zresztą my wszyscy również, bo profesor Tarasiewicz miał dużą wiedzę i był oddany pracy. Nastia pochwyciła ostrzegawcze spojrzenie Korotkowa, który wygiął lewą dłoń, wymownie pokazując zegarek. Jurka ma rację, zostało niewiele czasu, a muszą jeszcze wrócić do hotelu i spakować się przed wyjazdem do Worożca. Historia profesora Tarasiewicza jest oczywiście ciekawa, ale teraz o wiele ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy zabójstwo lekarza weterynarii Czurakowa może mieć jakiś związek z problemami ekologii i głośnymi zabójstwami. Ona, Nastia, nie służy już w policji, ale ekologia jest istotna ze względu na jej bieżące zadanie. Jeżeli na północy regionu sprawa nie wygląda korzystnie, rozmowy o nabyciu działki pod pensjonat stają się bezzasadne. A może zabójstwa ekologów naprawdę łączą się z niekorzystną sytuacją ekologiczną w okolicach fermy? Owszem, Czurakow był weterynarzem, a nie ekologiem, ale mógł przecież się kontaktować z którąś z ofiar. Może wyjaśniał kwestie związane z fermą zwierząt? I wszedł w posiadanie jakichś niebezpiecznych informacji? Niewykluczone również, że może chodzić o fermę w Pierowie, o której wspominał Leonid Iwanowicz. Jeżeli zatwierdzony zostanie projekt magistrali przebiegającej z północnej strony,
ferma w Wierbicku zostanie zlikwidowana, a pogłowie przejmie ferma w Pierowie. Albo zostanie sprzedane za bezcen. A jeżeli przejdzie południowy wariant i ferma w Wierbicku się uratuje? Jakie kroki może podjąć ferma w Pierowie, żeby umocnić swoją pozycję w walce z konkurencją? Do głowy przychodzą dwa najprostsze rozwiązania: albo zaszkodzić fermie w Wierbicku i pozbawić ją potencjału, albo ukraść jej sekrety żywienia i tym samym zwiększyć swój potencjał. Czy weterynarz może być czołową postacią w tych machinacjach? Może, jeżeli zna te sekrety. Nie jest zootechnikiem, ale przyjaźnił się z profesorem i razem z nim pracował. No więc czy weterynarz może zaszkodzić fermie? – Może – przyznał Leonid Iwanowicz w odpowiedzi na pytanie. – Kuchnia paszowa może otruć wszystkie zwierzęta, a weterynarz może je pozarażać. Ale najpierw musiałby tego chcieć. A to niemożliwe w przypadku Iliuszy Czurakowa. On nie mógł tego zrobić. Znał się na swojej pracy i ją kochał, podobnie jak zwierzęta. Był uczciwy i nie sprzedałby się za żadne pieniądze. A więc nie mógł… No dobrze, nie mógł. Złożono mu propozycję. Albo zniszczy pogłowie, albo sprzeda sekrety żywienia. Odmówił. Rezultat jest znany. Ale jeżeli wierzyć staremu hodowcy, nikt nie spojrzał na sprawę z tego punktu widzenia, co przecież nie wymaga wielkiego wysiłku. Nasti i Korotkowowi wystarczyła godzinna rozmowa, żeby wysunąć hipotezę. W dodatku nie była to rozmowa z głęboko zakonspirowanym źródłem, którego musieli szukać, ale z osobą, która przed nikim się nie ukrywa, pracuje na fermie i znała ofiarę. Nie, trudno uwierzyć, że nie sprawdzano tej hipotezy. Pewnie sprawdzano, jest przecież oczywista. To znaczy, że niczego tu nie znaleziono. W ciągu długich dwudziestu pięciu lat pracy w wydziale kryminalnym Nastia Kamieńska tysiące razy wysłuchiwała skarg krewnych poszkodowanych, że milicja nic nie robi, że nie sprawdzili tego czy owego. A tak naprawdę wszystko zostało zrobione, dawno i sumiennie, ale nie dało rezultatu. Ludzie z jakiegoś powodu sądzą, że jeżeli nie widać pracy wywiadowców i jej wyników, to znaczy, że żadnej pracy nie było. Zrobiłam się taka sama jak oni, z rozdrażnieniem pomyślała Nastia. Osoba, która nie ma żadnego związku z policją, twierdzi, że w śledztwie nie zrobiono tego i owego, a ja już jestem gotowa uwierzyć na słowo, a nawet formułować wnioski na podstawie jej informacji. Szybko zmieniłam sposób myślenia. Humor od razu jej się popsuł, ale w porę przypomniała sobie o obietnicy, że nie będzie rozmyślała o negatywnych rzeczach dłużej, niż to konieczne. Jak to dobrze, że się opamiętała i przyłapała na braku profesjonalizmu, póki proces nie zaszedł zbyt daleko! Jest jeszcze szansa, żeby wszystko naprawić. Może się z tego cieszyć…
Informacji o zabójstwie lekarza weterynarii Czurakowa znalazło się w Internecie niewiele. Były lakoniczne i ogólnikowe. Żona złożyła zawiadomienie na policję… Zaginął… Znaleziono ciało w okolicach Wierbicka… Zabójstwo… Policja sprawdza hipotezę zabójstwa na tle obyczajowym… Policja bada możliwy związek zabójstwa lekarza weterynarii Czurakowa z walką konkurencyjną ferm zwierząt w Wierbicku i Pierowie… Nic poza tym. Ostatnia publikacja w sierpniu ubiegłego roku. W sumie nie za wiele. Wygląda na to, że rozpatrywano jednak hipotezę. Po prostu stary hodowca Leonid Iwanowicz o tym nie wiedział. Co jest zupełnie naturalne. Nastia nie miała jeszcze ochoty na sen. Umieściła laptopa na podłodze, wstała i wyjrzała przez otwarte okno, znowu zachłannie wdychając zapach jodeł i świerków, które rosły tuż pod domem. Co powiedział Worożec? Że można wchodzić do każdego pokoju oprócz jego sypialni. Zresztą do sypialni też można, jeżeli go tam nie ma. Znakomicie! Ostrożnie, starając się nie narobić hałasu, wyszła z pokoju i pchnęła drzwi po przeciwnej stronie schodów. Niezbyt dobrze pamiętała, co powinno znajdować się za drzwiami, gabinet gospodarza czy biblioteka. Drzwi okazały się zamknięte. A więc to gabinet. Ale za następnymi drzwiami odkryła „archiwum filmowe”. Włączyła światło, po czym usiadła w miękkim, głębokim fotelu, wyciągnęła nogi i zaczęła przeglądać tytuły na pudełkach z płytami i na grzbietach książek. Dobrze, że pokój nie jest duży, półki znajdują się na wyciągnięcie ręki, inaczej nie udałoby jej się dojrzeć większości tytułów. Pudełka są wąskie, więc napisy zrobiono niewielką czcionką. Z książkami sprawa jest łatwiejsza, prawie zawsze są szersze niż pudełka na płyty, nie licząc oczywiście cieniutkich broszur. Książki wyglądały na nowe i nawet dobrze znana Nasti klasyka nie była w tych wydaniach, do których przywykła w dzieciństwie i które do tej pory stoją w mieszkaniu jej rodziców. Wydania nie były stare, kupiono je w ciągu ostatnich dziesięciu lat. I chyba nikt ich nie czytał. Chociaż… Na przykład to dwutomowe wydanie. Czarne okładki z czerwonymi literami. Świetnie znane. Margaret Mitchell, Przeminęło z wiatrem. Powieść była w wydaniu, które Nastia pamiętała z młodości, gdy zaczytywały się nią kobiety i dziewczęta w różnym wieku. O ile Nastia dobrze pamiętała, wydanie po pieriestrojce miało już inną okładkę. To znaczy, że wydanie stojące u Worożca na półce zachowało się jeszcze z dawnych czasów. Zabawny wybór jak na poważnego biznesmena. Zresztą możliwe, że książka należy nie do Piotra Siergiejewicza, ale do jego żony albo damy serca. Może mamy albo siostry. Albo przywiózł ją jakiś gość i zostawił.
Nastia wstała z fotela i wzięła książkę z półki. Widać, że ją czytano, i to nie raz. A nawet chyba dziesiątki razy. To znaczy, że to czyjaś ulubiona powieść. Albo przeszła przez wiele rąk. Raczej chyba to drugie, jako że w czasach radzieckich najpopularniejsze książki niesłychanie trudno było kupić. Wypożyczano je albo w bibliotece, albo od znajomych, czekając na swoją kolej. Tak, wszystko się zgadza, wydanie z 1986 roku… – Jest pani nocnym markiem? Nastia drgnęła i odwróciła się. W drzwiach stał Worożec i uśmiechał się kpiąco. Dwa czarne psy, duży i mniejszy, tkwiły przy jego nogach nieruchomo jak posągi. – Nie mogę zasnąć. Nie gniewa się pan, że weszłam tutaj? Powiedział pan, że nie ma nic przeciw. – Oczywiście, że się nie gniewam. Wybrała coś pani dla siebie? – Jeszcze nie.. Uważny wzrok gospodarza zatrzymał się na książce w rękach Nasti. Z jakiegoś powodu poczuła się niezręcznie, jakby ją przyłapano na czytaniu nieodpowiedniej literatury albo na czymś nieprzyzwoitym. – Lubi pani Przeminęło z wiatrem? – życzliwie zapytał Piotr Siergiejewicz. – Nie, po prostu zauważyłam znajomą okładkę i chciałam sprawdzić rok wydania. Pozostałe książki pochodzą ze znacznie późniejszych lat. Worożec roześmiał się niespodziewanie. – Ma pani rację. Doceniam spostrzegawczość. To rzeczywiście jedyna książka, która została mi z czasów burzliwej młodości. Resztę kupiłem o wiele później. – Dlaczego? Przepraszam, jeżeli jestem nietaktowna. Jest cenna z jakiegoś powodu? Może to pamiątka po kimś? Worożec, który do tej pory stał na progu, dał znak psom, żeby się nie ruszały z miejsca, i wszedł do pokoju. Delikatnie wziął od Nasti książkę, łagodnie przesunął po niej palcami i wstawił z powrotem na półkę. – Kusi mnie, żeby skłamać i powiedzieć, że to pamiątka po mamie. Albo po ukochanej dziewczynie. Zarobiłem jednak w życiu tyle pieniędzy, że kłamstwo jest dla mnie upokarzające. To moja ulubiona powieść. Jedyna, do której regularnie wracam. Jest pani zdziwiona? – Owszem – szczerze wyznała Nastia. – Po raz pierwszy spotykam dojrzałego mężczyznę, który lubi tę w gruncie rzeczy bardzo kobiecą powieść i nie wstydzi się do tego przyznać.
– Nie wstydzę się przyznawać do czegokolwiek – w głosie Piotra Siergiejewicza zabrzmiały figlarne nutki, i Nastia znowu odniosła wrażenie, że ma przed sobą wesołego urwisa. – Jestem, jaki jestem. Nie próbuję udawać kogoś innego. Wstydzą się, Anastazjo, ci, którzy mają kompleksy. A ja ich nie mam. Żadnego. Świetnie znam swoje słabe strony i wady, ale w ogóle się ich nie wstydzę. Taki ze mnie bezwstydny drań! Znowu cicho się roześmiał, a w jego jasnoszarych, niemal bezbarwnych oczach błysnęły łobuzerskie ogniki. – Wybieracie się jutro na północ? – Tak – potwierdziła Nastia. – Może poślę z wami kogoś, kto dobrze zna te miejsca? Lepiej zapytałbyś wprost, czy możesz posłać z nami swojego szpicla, pomyślała Nastia, ale odparła uprzejmie: – Dziękuję, panie Piotrze, nie trzeba. Mamy dobrego kierowcę, dawnego taksówkarza, zna wszystkie drogi. – Chyba że tak. No to dobranoc. Nastia wróciła do sypialni, wzięła prysznic, posłała łóżko i wsunęła się pod kołdrę. Co za cisza… Drewniane domy żyją swoim życiem, oddychają, wydają westchnienia, niekiedy jęczą, a nawet płaczą. Zauważyła to w ubiegłym roku, gdy przez dłuższy czas mieszkała w podmiejskiej willi brata. Dom Worożca wydaje również takie dźwięki, raz delikatne, na podobieństwo szeptu, innym razem gwałtowne, ale tak samo ciche. Nastia ani się spostrzegła, kiedy zapadła w sen.
Niedziela Inna przyjechała jak zwykle na ósmą. Pracowała na okrągło, bez wolnych dni. Od początku tak było uzgodnione, a rekompensatę stanowiło wcale niemałe wynagrodzenie. – Gdy goście wyjadą pozałatwiać swoje sprawy, trzeba sprawdzić gabinet – przykazał Worożec. – Oczywiście, Piotrze Siergiejewiczu. Asystentka zawsze tak odpowiada i wykonuje jego polecenia, chociaż jak to robi, pozostawało dla Worożca tajemnicą. Kontrola komputera po tym, jak korzystał z niego ktoś przyjezdny, nie była czymś szczególnym. Nina dzwoniła gdzieś, po czym przyjeżdżał jakiś chłopak starym, rozklekotanym dżipem. Prowadzono go do gabinetu, a wkrótce potem Inna informowała Worożca o wynikach jego pracy. Dokąd dzwoniła i kim był ten chłopak, Piotr Siergiejewicz nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Okno jego gabinetu wychodziło na podjazd. Piotr Siergiejewicz co chwila odrywał się od dokumentów i zerkał w tamtą stronę. O, jest chłopak rozklekotanym dżipem. Inna wychodzi mu na spotkanie… Zatem już niebawem będzie wiadomo, czym zajmowali się moskwianie wczoraj wieczorem. Igor wiecznie wszystkich podejrzewa i się asekuruje, ale ta para nie jest groźna. On, Worożec, świetnie to wyczuwa. Ale skoro Igor i Kostik go poprosili, musi im pomóc. Dzisiaj teatr dramatyczny w Wierbicku świętuje siedemdziesięciolecie. Zaplanowano uroczystą galę z przemówieniami i nagrodami. Później odbędzie się spektakl satyryczny trwający najwyżej godzinę, a następnie stół szwedzki. No a potem już bankiet dla elity. Piotr Siergiejewicz należy do grona zaproszonych, jakżeby inaczej, skoro jest sponsorem! Wśród gości będzie oczywiście mer oraz naczelnik UWD, zjawi się też cała władza. Kostik pewnie znowu odegra komedię, że zna Worożca tylko ze słyszenia… Nie szkodzi, nie to jest najważniejsze, Piotr Siergiejewicz wszystko rozumie. Będzie mógł wykorzystać okazję i szepnąć Igorowi, żeby przestał zaprzątać sobie głowę moskwianami. To zwyczajni, prostolinijni i komunikatywni ludzie, w ich zachowaniu nie ma drugiego dna. Zresztą zobaczymy jeszcze, co powie wezwany przez Innę chłopak… Znowu wyjrzał przez okno i ze zdziwieniem zauważył, że skrzydła bramy zaczęły się rozsuwać. Kto to może być? Z nikim się nie umawiał i na nikogo nie czekał. Ale na widok srebrzystoniebieskiego autka twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu. Łorik wpadła z wizytą. Córka Kosti. Pewnie z jakąś sprawą. Po co innego miałaby przyjeżdżać w niedzielę do dobrego wujka
Pieti, jeśli nie z zamiarem poproszenia go o załagodzenie kolejnego konfliktu z rodzicami? Wystarczy drobiazg i od razu biegiem do wujka Pieti albo do wujka Igora: wymyślcie coś, pomóżcie, ratujcie! Słusznie postąpił, że się nie ożenił i nie ma dzieci. Co to za dzieci, które o pomoc i radę nie proszą rodziców, ale szukają ratunku przed mamą i tatą u ich przyjaciół? Może komuś takie dzieci odpowiadają, ale nie jemu, Piotrowi Worożcowi. Łorik, zgrabna jak łania, wyskoczyła z samochodu i popędziła ku wejściu. Piotr Siergiejewicz zamknął gabinet i zszedł na dół. Inna razem ze specjalistą od komputerów znajdowała się w gabinecie dla gości. – Powiedz Nadi, żeby podała kawę i deser. Łorik przyjechała. – Oczywiście, Piotrze Siergiejewiczu. Gdy Łarisa wpadła do domu, od razu rzuciła się Worożcowi na szyję i zaszczebiotała: – Wujku Pietieczka! Ależ się za tobą stęskniłam! W ogóle przestałeś do nas przyjeżdżać! Worożec objął dziewczynę wpół i cmoknął ją w czoło. – Ty akurat najlepiej wiesz, czy przyjeżdżam, czy nie – odparł kpiąco. – Nie mieszkasz przecież w rezydencji. Łarisa się nadąsała i wydęła usteczka. – I co z tego? Mama ciągle mi mówiła: przyjedź wieczorem, bo wujek Pietia będzie na kolacji. I prawie zawsze przyjeżdżałam. Ale od dawna tak nie mówi. To znaczy, że ich nie odwiedzasz. – A więc stęskniłaś się? – Worożec przymrużył oczy z niedowierzaniem. – Uhm – przytaknęła Łarisa. – Okropnie się stęskniłam. – Jasne. Chodźmy napić się kawy. Opowiesz, co się stało. – No wiesz, wujku… – powiedziała Łarisa z zakłopotaniem. – Nie „no wiesz”, tylko „jak zawsze masz rację, wujku” – poprawił Worożec z uśmiechem. – Więc jaki masz problem? Zgodnie z ustalonym zwyczajem kawę i ciasto podawano nie w jadalni, ale w salonie. Chyba że był to deser kończący obiad. Worożec ulokował się na kanapie, a Łarisa usiadła w fotelu, podkulając nogi i zwijając się w kłębek. – U ciebie zawsze są takie smaczne ciasta – powiedziała marzycielskim tonem. – No, krótko mówiąc… Tata chce, żebym przedstawiła im swojego chłopaka. – No to przedstaw. W czym problem? – No wiesz, wujku!
Worożec lubił się z nią drażnić. Łorik była jeszcze tak młoda! Nie zawsze umiała odróżnić żart od poważnej wypowiedzi. Z jakiegoś powodu odczuwał satysfakcję, patrząc, jak dziewczyna się denerwuje i złości, nie rozumiejąc, że on nie mówi serio. A może nie była to satysfakcja, lecz rozczulenie? Nie wiedział i nie zamierzał analizować tej delikatnej kwestii. – Dzisiaj jest benefis teatru dramatycznego. Ojciec z mamą się wybierają? – zapytał. – Oczywiście! Już od tygodnia mnie piłują, żebym kupiła przyzwoitą sukienkę i poszła z nimi. – I co? Kupiłaś? – No wiesz, wujku! – Oczy Łarisy zaokrągliły się z oburzenia. – Nawet nie zamierzam. Co miałabym robić na tym spędzie? Obejdą się tam beze mnie. – Tutaj nie masz racji… Worożec umilkł, podczas gdy Nadia ustawiała na niskiej, szerokiej ławie filiżanki, dzbanek do kawy, półmisek z ciastkami, talerzyki i sztućce. Łarisa od razu sięgnęła po waniliowego eklera. Uwielbiała słodycze. Gdy Nadia wyszła, Łarisa szybko dokończyła eklera, wytarła usta dłonią i oblizała pobrudzone kremem i lukrem palce. Piotr Siergiejewicz pokiwał głową z wyrzutem. – Przecież są serwetki! – Nieważne! – Łarisa niedbale machnęła ręką. – Tak też jest dobrze. Dlaczego nie mam racji? – Dlatego że w teatrze będzie mnóstwo dziennikarzy, a mer i jego rodzina znajdą się w centrum uwagi. Wszyscy zobaczą cię w towarzystwie młodego mężczyzny. Jutro napiszą o tym gazety, pojawi się informacja w Internecie, a w telewizji ukaże się reportaż. I na tym koniec, Łorik. Wszyscy od razu się uspokoją, nikt nie będzie wymyślał niczego na twój temat, snuł domysłów i przypuszczeń. Zostawią cię w spokoju. – Nie narzekam na brak spokoju – burknęła. – Ty owszem, ale nie ojciec. Pomyśl o nim i o mamie. Zresztą oni się przecież martwią, można to zrozumieć. Warto ich również uspokoić. Prędzej czy później będziesz musiała to zrobić, więc lepiej dzisiaj niż potem. – Dlaczego? Dlaczego lepiej dzisiaj? – Dlatego że dzisiaj jest benefis. A na nim mnóstwo ludzi. Tata będzie zajęty, nie będą mieli z mamą czasu, żeby maglować twojego chłopaka. W każdej chwili będziecie mogli wyjść. A jeżeli przywleczesz go do domu rodziców, będzie jedynym obiektem zainteresowania. Nie wyjdziecie
tak łatwo, to nieuprzejme, będziecie musieli siedzieć do końca. Więc posłuchaj, Łorik, mądrego wujka Pieti, a wszystko będzie dobrze. Wujek Pietia nie dawałby ci złej rady. – Ależ wujku!!! – z rozpaczą krzyknęła Łarisa. – Wiesz przecież, o co mi chodzi! – Naturalnie – Worożec uśmiechnął się z zadowoleniem. Nieśpiesznie nałożył sobie na talerzyk babeczkę owocową i całkiem zręcznie się z nią uporał, operując widelczykiem i łyżeczką. Pociągnął trzy łyki mocnej kawy, popatrując na dziewczynę, która czuła się wyraźnie nieswojo. – Nie martw się, dziewczyno – powiedział nieoczekiwanie łagodnie. – Będę przy tobie, więc pomogę ci, jeżeli zajdzie potrzeba. Jestem przecież głównym sponsorem jubileuszu, beze mnie się nie obejdzie. Jeżeli jednak przywieziesz swojego przyjaciela do rezydencji, nie będziesz mogła na mnie liczyć. Tam nikt cię, głuptasie, nie uratuje. Pozwól mi wszystko załatwić. Inna! – krzyknął na cały głos. Asystentka pojawiła się niemal w tej samej chwili. – Słucham, Piotrze Siergiejewiczu. – Długo tam jeszcze? – Już kończymy. – Świetnie. Zadzwoń, gdzie trzeba, niech wybiorą kilka sukien wieczorowych dla Łorik. I skontaktuj się z Galą, niech pojedzie razem z dziewczyną i pomoże jej wybrać. Wytłumacz, że trzeba ją ubrać na uroczysty bankiet. – Oczywiście, Piotrze Siergiejewiczu. Zaraz się wszystkim zajmę. Worożec nie wątpił, że Inna sobie poradzi. Obok obowiązkowości i sumienności kobieta ma jeszcze jedną cenną zaletę: w ogóle nie jest wścibska. Nie zadaje niepotrzebnych pytań i się nie wtrąca. Jest jedyna w swoim rodzaju. Początkowo Worożec planował, że zatrudni Innę tymczasowo, póki nie znajdzie sobie innego asystenta, oczywiście płci męskiej. Właśnie dlatego mowa była o dobrze płatnej pracy bez dni wolnych. Piotr Siergiejewicz wierzył, że problem szybko się rozwiąże i w krótkim czasie znajdzie osobę na miejsce asystenta, który zginął w wypadku. Przez dwa czy trzy miesiące można pracować bez wolnego. Jednakże miesiące mijały, a problem pozostawał nierozstrzygnięty. Znalezienie nowego asystenta, odpowiadającego wysokim wymaganiom Worożca, okazało się niełatwe. Może warto pomyśleć o zatrudnieniu Inny na stałe? Nie, to niemożliwe. Piotr Siergiejewicz potrzebuje faceta bez rodziny, żeby mieszkał tutaj, w domku dla personelu, i był zawsze pod ręką. Natomiast Inna ma męża i syna. Syn co prawda jest
już dorosły, uczy się w instytucie w Kiemierowie i nie potrzebuje macierzyńskiej opieki, ale rodzina to rodzina. Inna za żadne pieniądze nie zgodzi się na taki grafik zajęć, który odpowiadałby Piotrowi Siergiejewiczowi. A szkoda. Łarisa siedziała zasępiona i w milczeniu pochłaniała jedno ciastko za drugim. Piotr Siergiejewicz nie przerywał ciszy, pił kawę i oddawał się rozmyślaniom, póki znowu nie pojawiła się Inna. – Na Łarisę czekają w sklepie Księżniczka na prospekcie Siewiernym, dom numer osiemdziesiąt dziewięć – poinformowała. – Wybiorą suknię i wszystkie dodatki. Galina Jewgienjewna będzie tam za godzinę i pomoże. Zorganizuje też fryzjera, kosmetyczkę i manikiurzystkę. – Świetnie – Worożec skinął głową. Łarisa siedziała z miną owcy prowadzonej na rzeź. – Nie mam jakoś chęci… A może to jednak niepotrzebne, wujku? Piotr Siergiejewicz spojrzał na dziewczynę surowo. – Potrzebne, Łorik, potrzebne. Przecież powiedziałem, że wszystko załatwię. O nic się nie martw. Jedź do sklepu, później Gala zawiezie cię, gdzie trzeba. I zadzwoń do mnie za… – zerknął na zegarek, szacując pozostały czas. – Za dwie godziny. Powiem, co masz dalej robić. – Ale co z… – Łarisa spojrzała na Piotra Siergiejewicza z konsternacją. – On przecież… – Jedź, powiedziałem! – Worożec podniósł głos. – I zadzwoń za dwie godziny. Jeżeli obiecuję, że wszystko będzie w porządku, nie masz powodu, żeby mi nie wierzyć. Łarisa powlokła się w stronę drzwi. Po żywiołowej, czarującej dziewczynie, która godzinę wcześniej wbiegła tu jak na skrzydłach, nie pozostało ani śladu. Przez chwilę Worożcowi zrobiło jej się żal. Ale trwało to bardzo krótko. Przez okno salonu obserwował, jak córka jego przyjaciela Kosti Smiełkowa wsiada do samochodu i wyjeżdża przez bramę. Wziął telefon i przeprowadził jeszcze jedną rozmowę. Kilka minut później przed dom wyszła Inna z chłopakiem od komputera. Brama znowu się otworzyła i zamknęła. Cicho trzasnęły drzwi wejściowe, asystentka wróciła. – No i czego się dowiedziałaś? – zapytał Worożec, starając się nie okazywać emocji. – Mapy miasta, okolic i obwodu. Strony zakładów wodociągowych i energetycznych dotyczące projektowania perspektywicznego. Strona Izby Katastru. Słowa kluczowe w wyszukiwarce „rozmieszczenie stref wpływów w Wierbicku” i „wojny gangów w Wierbicku”.
– To wszystko? – Wszystko – krótko potwierdziła Inna. – A skrzynka pocztowa? Skype? Serwisy społecznościowe? – Nic – powtórzyła twardo. – Tylko to, co wymieniłam. Wygląda na to, że przybysze z Moskwy rzeczywiście urządzili wczoraj wieczorem „naradę produkcyjną” i omówili plan działania na najbliższe dni. Na razie wszystko pasuje do historyjki, którą opowiedzieli Igorowi Bajewowi, a później jemu, Worożcowi. Chyba naprawdę nie jest to historyjka, lecz czysta prawda. No i dobrze. Przekaże to Igorowi dziś wieczorem, gdy się spotkają w teatrze. Kostikowi też powie. Dzisiaj Kostia będzie musiał publicznie uścisnąć rękę Worożcowi i porozmawiać z nim. Nie wymiga się, bo Piotr Siergiejewicz jest głównym sponsorem uroczystości. Tyle że Kostik będzie z nim rozmawiał jak ze sponsorem, a nie jak z bliskim przyjacielem. A może… Piotr Siergiejewicz uśmiechnął się na myśl, która przyszła mu nagle do głowy. Jest przecież głównym sponsorem i dysponuje zaproszeniami według własnego uznania. Przydzielono mu lożę dyrekcji, gdzie może zaprosić, kogo zechce. Dyrektor z merem będą w innej loży, „gubernatorskiej”. – Zadzwoń do naszych gości – zwrócił się do Inny – i zaproponuj im, żeby wpadli na naszą imprezę. Może będą zainteresowani. Program jest, bądź co bądź, kulturalny. Cała śmietanka towarzyska będzie obecna. – Oczywiście, Piotrze Siergiejewiczu – padła spodziewana odpowiedź.
***
Dzień był chłodny, słoneczny i wietrzny. Nastia Kamieńska lubiła taką pogodę, więc rozkoszowała się spacerem, podczas gdy Korotkow obchodził i oglądał przeznaczone na sprzedaż działki. Kierowca Wołodia drzemał w samochodzie przy akompaniamencie gwaru głosów dobiegających z radia. Nastia zatrzymała się i syciła wzrok panoramą, która się przed nią otworzyła. Gdyby to ona miała budować pensjonat i gdyby nie istniały żadne ograniczenia finansowe, wybrałaby akurat tę działkę w lesie na brzegu ogromnego jeziora. Było tu tak pięknie, aż oczy bolały. Ale Jurka mówił,
że cena tej ziemi już teraz, gdy nie ma jeszcze magistrali ani nawet zatwierdzonego projektu, jest wysoka. Zresztą możliwe, że brata stać na taki zakup. Nastia nigdy nie próbowała wysondować wielkości majątku Aleksandra Kamieńskiego i kondycji jego banku APK, więc nie orientowała się w jego możliwościach finansowych. – Halo, Ziemia! – rozległ się z tyłu głos Korotkowa. – Rozmarzyłaś się, a musimy już jechać. Nastia się odwróciła. – Ładnie tutaj – powiedziała. – Na miejscu Saszy kupiłabym tę działkę. Niczego lepszego pewnie nie znajdziemy. – Niby dlaczego? – zaoponował Korotkow, zapalając papierosa. – Z północnej strony są jeszcze dwie działki przylegające do zbiorników wodnych, zaraz pojedziemy je obejrzeć. Leżą dalej od miasta, za to są tańsze. Przed chwilą dzwoniła do mnie ta babka, która pełni funkcję sekretarza Worożca. Piotr Siergiejewicz zaprasza nas dziś wieczorem na benefis teatru dramatycznego w Wierbicku. Co ty na to? Nastia spojrzała nań zdziwiona. Co ona na to? Przecież to oczywiste! O jakim benefisie może być mowa, skoro mają ze sobą jedynie ubrania mieszczące się w skali „wyjazd do lasu – obiad biznesowy albo kolacja w drogiej restauracji”. Chociaż… – A kto tam będzie? – Cała władza, łącznie z merem. Nasz Worożec jest głównym sponsorem. Okazuje się, że facet prowadzi również działalność filantropijną. – To znaczy, że ci, z którymi będziemy musieli negocjować w sprawie kupna działek, też tam będą? – Sądzę, że tak – potwierdził Jura. – A możesz się dokładnie dowiedzieć? – Żaden problem. Wyjął telefon i wybrał numer ostatniego połączenia. – Jak ona się nazywa? – zapytał szeptem Nastię, słuchając długich sygnałów w słuchawce. – Bo zapomniałem. – Inna – podpowiedziała Kamieńska, wyciągając z torby notes z zapiskami. – I przełącz na tryb głośnomówiący. Inna wymieniała nazwiska zaproszonych osób, a Nastia sprawdzała, czy są na jej liście, i przy każdej zbieżności kiwała w milczeniu głową. Gdy liczba nazwisk przekroczyła dwadzieścia,
zatrzasnęła notes, demonstracyjnie pokazała palcem na swoją wiatrówkę i adidasy pokryte kurzem i igliwiem. Korotkow skinął głową ze zrozumieniem i zapytał: – A jeśli chodzi o dress code? Dziękuję, zastanowimy się z koleżanką, przejrzymy nasz grafik i poinformujemy o naszej decyzji. – Ho, ho, jaki się z ciebie zrobił biznesmen – ze śmiechem zauważyła Nastia, gdy Jura skończył rozmowę. – Koledzy, grafiki, decyzje… Zupełnie jak w wielkim świecie. – Co robić? – Korotkow rozłożył wymownie ręce. – Stanowisko zobowiązuje. Gdy zasuwałem jako wywiadowca, wszystko było prostsze. A teraz same etykiety. Nie przyswoiłem sobie jeszcze wszystkich wyrażeń. Na przykład, jak to było, każ… keż… Nie, nie potrafię wymówić. Chodzi o strój, w którym trzeba być na przyjęciu w teatrze. – Casual elegant? – Właśnie. Wstydziłem się zapytać Innę, co to takiego. Liczyłem na ciebie. Więc co to jest? – Nic wielkiego – uspokoiła go Nastia. – Mniej więcej to, co wzięliśmy na kolacje biznesowe. Nada się. No to jak, dzwonić do Saszy? Niech wyda komendę, żeby nie wyglądało, że uprawiamy samowolę. – Dzwoń. I jedźmy już, Nastiucha, czas leci, a mamy jeszcze cztery działki zaplanowane na dzisiaj. Aleksander Kamieński poparł pomysł udziału w przyjęciu. Osobista znajomość zawsze się przydaje, zwłaszcza jeżeli zostanie się przedstawionym i obecnemu merowi, i jego konkurentom w wyborach. Któryś z nich zostanie pierwszą osobą w mieście i będzie nim rządził podczas budowy pensjonatu, więc nie zaszkodzi zawczasu zadbać o jego przychylność. – Jeżeli trzeba kupić jakieś ubranie na wieczór, nie krępujcie się – powiedział brat na pożegnanie. – Wszyscy powinni widzieć, że nie narzekacie na brak pieniędzy. Poseł jest reprezentantem kraju. – Poradzimy sobie – burknęła Nastia.
***
Po obejrzeniu działek Nastia i Korotkow pojechali do hotelu, wstąpili do restauracji, a później poszli do swoich pokojów, żeby wybrać strój na wieczorną galę. Nastia chyba się pospieszyła, dumnie oznajmiając bratu, że sobie poradzą. Jej ciemnoszare spodnium wyglądało solidnie i poważnie, ale nie było w nim nic uroczystego. Przydałyby się jakieś dodatki… Dodatków jednak nie wzięła, nawet nie przyszło jej to do głowy. Miała jedynie obrączkę, której nigdy nie zdejmowała. Sytuację mógłby uratować dobrze dobrany szal albo apaszka. Ale skąd je wziąć w niedzielne popołudnie? Podczas weekendu otwarte są tylko butiki, w których ceny zapierają Nasti dech w piersi i gorzko uświadamiają, że trzydzieści lat wiernej służby dla państwa w ogóle się nie liczy. Sklepy klasy ekonomicznej są zazwyczaj zamknięte w niedziele. Nie chodzi nawet o to, że Nastia musi oszczędzać, bo pensję ma teraz niezłą, a poza tym Aleksander przelał na jej i Korotkowa konta całkiem przyzwoite sumki, mówiąc, żeby jego wysłannicy niczego sobie nie odmawiali. Pieniędzy Nasti nie brakuje. Czuje jednak żal. To on nie pozwala wydawać lekką ręką pieniędzy na to, co jej zdaniem jest zbyteczne i bez czego da się żyć. Nastia wyjęła kosmetyczkę i zrobiła lekki makijaż. Ogólny wizerunek się poprawił, ale tylko nieznacznie. Zapukała do drzwi prowadzących do pokoju Korotkowa. – Jura, jak u ciebie? – Wyglądam, jakbym się wybierał na pogrzeb – rozległ się z sypialni jego ponury głos. – Albo do sądu na ławę oskarżonych. Pojawił się w ciemnym garniturze i żałobnym krawacie. Jasna koszula w delikatne paski nie ratowała sytuacji. – Posępnie i poważnie – skonstatowała Nastia. – Ja też nie lepiej. Co robimy? Rezygnujemy? Czy próbujemy znaleźć jakieś wyjście? – Trzeba będzie znaleźć wyjście – odparł Korotkow z westchnieniem. – Musimy sprawić wrażenie osób godnych zaufania, z którymi warto prowadzić interesy. Zeszli na dół i odszukali swój samochód na parkingu. Wysłuchawszy ich prośby, kierowca Wołodia zamyślił się przez chwilę, potarł ucho, a później kiwnął głową z satysfakcją. – Jest takie miejsce! Otwarte w niedzielę i ceny są normalne. Miał rację. Sklep, do którego przywiózł Nastię i Korotkowa, był rzeczywiście otwarty, a ceny nie przyprawiały o zawrót głowy. Korotkow, który początkowo przymierzał się tylko do krawata, tak się rozochocił, że kupił również odpowiednią na tę okazję koszulę. Nastia zaś ograniczyła się
do wyjątkowo niedrogiego, ale niezwykle eleganckiego szala. Oboje wyglądali teraz statecznie: w miarę poważnie i w miarę uroczyście. Zresztą nie było czasu na dalszą poprawę wizerunku, bo już i tak byli spóźnieni. Przed teatrem zjawili się kwadrans później, niż umawiali się z Inną. Asystentka Piotra Siergiejewicza z niewzruszonym spokojem czekała na nich przed wejściem i od razu zaprowadziła do foyer, w którym Worożec prowadził ożywioną dyskusję z niedużą grupą mężczyzn i wytwornie ubranych dam. Przystąpiono do procedury przedstawiania i zawierania znajomości. Migały twarze, nazwiska, stanowiska i tytuły… Część oficjalna się opóźniała, ponieważ czekano na mera. W końcu do Worożca podbiegł tęgi, niewysoki mężczyzna w smokingu i szepnął mu coś na ucho. – Proszę państwa do sali – Worożec uśmiechnął się szeroko. – Przyjechał Konstantin Kiriłłowicz, więc możemy zaczynać. Nastia i Korotkow udali się w towarzystwie Piotra Siergiejewicza do loży dyrekcji. Docenili misę z owocami i butelki z napojami na stoliku w przedsionku, po czym zajęli fotele w pierwszym rzędzie. Worożec przeprosił ich, że z nimi nie zostanie. – Moje miejsce jest niestety przy stole prezydialnym. – W jego głosie brzmiał nieukrywany sarkazm. – Wszyscy będą mi dziękować, a ja będę się kłaniał i uśmiechał z ważną miną. Sala szybko się wypełniała. Ludzi ubranych całkiem zwyczajnie było więcej niż tych, którzy zastosowali się do sławetnego dress codu. W ich loży znalazło się jeszcze czworo zaproszonych gości, ale od razu po zagajeniu wygłoszonym przez dyrektora teatru, w którym Nastia rozpoznała tęgiego mężczyznę w smokingu, przenieśli się do przedsionka i burzliwie coś omawiali. Dyrektor oddał głos merowi Wierbicka Konstantinowi Kiriłłowiczowi Smiełkowowi. Nastia z ciekawością obserwowała włodarza miasta. Wyglądał ujmująco i młodo. Wyprostowana sylwetka. Lekki chód. Gęste włosy. Gładka twarz. Naprawdę ma pięćdziesiąt trzy lata? Albo pięćdziesiąt dwa? Nie może być młodszy od Worożca, chodzili przecież do jednej klasy. Nastia dałaby merowi Wierbicka najwyżej czterdzieści pięć lat. Dobrze postawiony głos. Czarujący uśmiech. Mówi bez kartki, od serca. A może z głowy? Zresztą nieważne. Ważne, że bez kartki. W dodatku jego słowa poruszają słuchaczy, nie mają nic wspólnego z podniosłym referatem na temat sukcesów i osiągnięć w dziedzinie rozwoju kultury. Mer mówi o tym, czym jest teatr w naszym życiu. O swoich pierwszych teatralnych wrażeniach, gdy chodził z babcią na przedstawienia dla dzieci. O pełnej poświęcenia pracy tych, którzy w niełatwym okresie gospodarczym wspierali i wspierają życie sceny.
Patrząc na tego mężczyznę i słuchając jego wystąpienia, trudno jakoś sobie wyobrazić Konstantina Kiriłłowicza jako robotnika na budowie… Nastia rzuciła spojrzenie na Korotkowa siedzącego obok: dobry garnitur, zapach drogiej wody kolońskiej. – Jura – zapytała szeptem – czym się zajmowałeś, zanim poszedłeś do szkoły milicyjnej? – Służyłem w wojsku – odparł również szeptem. – A czemu? – A przed wojskiem? Między szkołą podstawową a wojskiem? – Pracowałem jako ślusarz w warsztacie, uczyłem się przecież w szkole zawodowej… Opowiadałem ci o tym ze sto razy. Zapomniałaś? – Zapomniałam – przyznała Nastia ze skruchą. – Teraz sobie przypominam. Uczeń szkoły zawodowej. Ślusarz w warsztacie. Młody lejtnant w nowiutkich naramiennikach z dwiema błyszczącymi gwiazdkami. Pułkownik milicji. Dyrektor pensjonatu, który może sobie pozwolić na drogie garnitury i zna się na problemach zaopatrzenia w wodę i na sieci elektrycznej… Czterdzieści lat to długa droga. Przez czterdzieści lat człowiek nie tylko się zmienia. Staje się kimś innym. Zupełnie innym. Z jakiegoś powodu przypomniał jej się film nakręcony według powieści Skazani na Shawshank Stephena Kinga. Bohater grany przez Morgana Freemana, który odsiedział czterdzieści lat z dożywotniego wyroku za przestępstwo popełnione we wczesnej młodości, na pytanie komisji w sprawie warunkowego zwolnienia, czy się zmienił, odpowiada: „Czy się zmieniłem? Czy żałuję tego, co zrobiłem? Nie zapomniałem, jaki byłem młody i głupi… Szkoda, że nie mogę z tamtym chłopakiem porozmawiać, spróbowałbym przemówić mu do rozumu… uprzedzić, co go czeka w przyszłości. Ale nie mogę. Jego już nie ma. Został tylko ten starzec”. Mer Smiełkow też jest teraz inny, zupełnie niepodobny do tamtego chłopaka z łopatą, który budował fermę zwierząt w Wierbicku. Tamtego chłopaka już nie ma. Ciekawe, co dzisiejszy pewny siebie i odnoszący sukcesy Konstantin Kiriłłowicz mógłby powiedzieć tamtemu siedemnastolatkowi? Mer mówił ze swadą i żartował, a goście śmiali się z aprobatą i klaskali. Gdy skończył przemawiać, Nastia straciła zainteresowanie. Wszyscy kolejni prelegenci nie wytrzymywali porównania ze Smiełkowem. Nastia przypomniała sobie, że w przedsionku na półce widziała lornetkę. Goście, którzy zignorowali część oficjalną – trzej mężczyźni i kobieta – jedli winogrona, pili wino i z ważnymi minami rozmawiali o podatku od wartości dodanej. Na Nastię nie zwrócili najmniejszej uwagi. Wzięła więc po cichu lornetkę, wróciła na miejsce i zaczęła szukać wśród
siedzących na parterze i w lożach tych, których zdążyła poznać. Po zakończeniu wystąpienia mer nie został w prezydium, lecz poszedł za kulisy, a kilka minut później Nastia zobaczyła go w loży „gubernatorskiej” razem z żoną. W sąsiedniej loży dostrzegła głównego rywala mera, Gorczewskiego, któremu Piotr Siergiejewicz uprzejmie przedstawił Nastię i Korotkowa. Zanim skończyła się część oficjalna, udało jej się znaleźć prawie wszystkich nowych znajomych, a nawet zastanowić się, kto im towarzyszy: członkowie rodziny, kochanki czy partnerzy biznesowi. Szkoda, że Worożec siedzi na scenie przy stole prezydialnym… Ale zaraz zacznie się przedstawienie, przesiądzie się więc na widownię i będzie można… Nie, nic z tego. Podczas części oficjalnej jest włączone światło na sali, dzięki czemu można się przyjrzeć widzom. W trakcie przedstawienia światło zostanie zgaszone. Ale to nic, wkrótce najważniejsza część – bankiet. Tam na pewno się wyjaśni, z kim Piotr Siergiejewicz przyszedł na jubileusz. Nastia przyglądała się gościom obecnym na uroczystości, a jednocześnie jej myśli krążyły wokół tego, jak ludzie zmieniają się przez lata i jak ona się zmieniła. Wygląda na to, że tamtej dziewiątoklasistki, w której zakochał się Losza Czistiakow, również nie ma. I Loszki, rudego, ze sterczącymi włosami, lubiącego się powygłupiać, też nie ma. Są natomiast dwie zupełnie inne osoby, które nie wiadomo jakim cudem ze sobą wytrwały. Myślenie o tym sprawiło jej przykrość. Ciekawe, co ona, pięćdziesięcioczteroletnia emerytka, powiedziałaby teraz tamtej dziewczynie? Nie idź do pracy w milicji? Nie wychodź za mąż za kolegę z klasy? Nie, nie i jeszcze raz nie. Tego by jej nie poradziła. Nigdy nawet przez chwilę nie żałowała ani jednego, ani drugiego. Jaki więc z tego wniosek? Czyżby przez wszystkie te lata nie zmądrzała, nie nabrała rozsądku i nie ma zupełnie nic do powiedzenie tamtej dziewczynie? Nie zrodziła się ani jedna myśl, którą chciałaby się podzielić? Zanim zaczęło się przedstawienie, w loży pojawił się Worożec. Nastia zbeształa się w duchu za brak uwagi. O czym ona w ogóle myślała? Przecież to jasne, że jeżeli Worożec zaprasza swoich gości do loży dyrekcji, on również będzie w niej siedział. W końcu jest głównym sponsorem uroczystości. Jego miejsce jest albo w loży „gubernatorskiej”, albo tutaj. Choć właściwie dlaczego nie jest ze Smiełkowem? Tyle się mówiło o ich wieloletniej przyjaźni… Piotr Siergiejewicz pojawił się w towarzystwie niezwykle urodziwej niebieskookiej brunetki w długiej ciemnoczerwonej sukni z głębokim dekoltem, którą przedstawił jako Galinę, swoją przyjaciółkę. Spektakl satyryczny przygotowany na jubileusz okazał się rzeczywiście bardzo zabawny: dziesięć pięciominutowych, niesłychanie śmiesznych parodii najbardziej znanych
przedstawień wystawionych w ciągu istnienia teatru. Najpierw dwuminutowa scena ze spektaklu „w oryginale”, później trzy minuty satyry. Nastia doceniła oryginalność pomysłu i wirtuozerię wykonania. Ci, którzy to wymyślili i wcielili w życie, zasłużyli na najwyższą notę! Najbardziej rozbawił ją fragment z Płatona Kreczeta. Wykorzystano scenę, w której główny bohater Płaton gra w zamyśleniu na skrzypcach, rozstrzygając na głos jakąś skomplikowaną kwestię związaną z pracą. Do części satyrycznej wpleciono motywy ze Skrzypka na dachu, a w finale pojawił się Sherlock Holmes. Znana muzyka z serialu i reprymenda udzielona Watsonowi zakończyły przedstawienie. Sala eksplodowała oklaskami. Wyszło rzeczywiście imponująco i niezwykle dowcipnie. – Chodźmy popracować – powiedziała Nastia ze szczerym żalem, gdy przedstawienie się skończyło. Tak, w tym wypadku bankiet to praca. Poznawanie nowych osób, wywieranie korzystnego wrażenia, nawiązywanie kontaktów, zdobywanie informacji… Nastia Kamieńska najbardziej lubiła to ostatnie. Ale bez całej reszty niczego się nie osiągnie. Kto będzie chciał mieć do czynienia z osobą, której nie zna albo która nie jest sympatyczna? Na środku foyer, w otoczeniu fotoreporterów, stali mer z żoną i ładna dziewczyna w sukni wieczorowej.
Dziewczynie
towarzyszył
młody
mężczyzna
w smokingu.
Córka
mera
z narzeczonym? A może chłopak to jego syn? Zdaje się, że Piotr Siergiejewicz wspominał tylko o dwóch córkach, gdy opowiadał o swoim przyjacielu Smiełkowie. Młody mężczyzna, jedyny, który oprócz dyrektora teatru uznał za stosowne ubrać się naprawdę elegancko, uśmiechał się lekko speszony, emanując jednocześnie spokojem i opanowaniem. Natomiast dziewczyna, zdaniem Nasti, była albo zdenerwowana, albo czymś przestraszona, albo zwyczajnie nie w sosie. – Żona Kosti Wieroczka – cicho wyjaśnił idący obok Worożec. – Łarisa, Łorik, ich córka. I jej chłopak. Łorik wreszcie nam go pokazała. – Kim on jest? – z nieukrywaną ciekawością zapytała Galina, która mocno trzymała swojego kawalera pod rękę. – Czym się zajmuje? Gdzie się poznali? – Nie mam pojęcia – odparł Piotr Siergiejewicz. – Widzę go po raz pierwszy. Podejrzewam, że Kostia i Wieroczka też dopiero dzisiaj go poznali. W każdym razie wciąż się skarżyli, że Łorik nie pokazuje im swojego adoratora. Chodźmy, moi kochani – zwrócił się do Nasti i Korotkowa. – Przedstawię was naszemu merowi. – Nie zepsujemy zdjęć? – zapytał Korotkow z niepokojem.
– Daj spokój! Fotoreporterzy będę się kręcili koło mera przez cały wieczór. Czyżby nie wolno mu było z tego powodu z nikim porozmawiać? Chodźmy, chodźmy, bo Wieroczka się nudzi, przynajmniej będzie mogła zamienić z wami parę słów. Zawieranie znajomości przebiegło łatwo i przyjemnie. Smiełkow promieniał życzliwością i wszelkimi sposobami demonstrował przychylność. Gorąco podziękował Worożcowi za gościnność okazaną przybyszom z Moskwy, reprezentującym tak szanowany i cieszący się renomą bank… Krótko mówiąc, powiedział to, co wypada, a nawet więcej. Zwracał się przy tym do Worożca per „Piotrze Siergiejewiczu”. Nastia z trudem powstrzymywała śmiech. Kilka minut później z łatwością udało się rozmówców rozdzielić. Korotkow całkowicie zaabsorbował uwagę mera, a Nastia znalazła się w towarzystwie żony mera, jej córki, młodego mężczyzny w smokingu oraz Worożca i Galiny. Wiera Smiełkowa i Galina zaczęły rozmawiać o jakichś wspólnych znajomych, a Nastia i Worożec próbowali nawiązać rozmowę z Łarisą i jej towarzyszem, który przedstawił się jako Oleg. Łarisa niechętnie uczestniczyła w rozmowie. Nastia odniosła nawet wrażenie, że dziewczyna co rusz posyła Piotrowi Siergiejewiczowi błagalne spojrzenia. Natomiast Oleg jej się spodobał. Nie był spięty, rozmawiał swobodnie, a jednocześnie nie pozwalał sobie na poufałość. Umiejętnie utrzymywał dystans i wykazywał się dobrą znajomością klasyki teatralnej. Z przyjemnością omawiał z Nastią obejrzany spektakl satyryczny, a jego spostrzeżenia i oceny były rozsądne i celne. Nastia ucieszyła się, że trafił jej się ciekawy rozmówca, bo przecież ani z Korotkowem, ani z Worożcem, ani tym bardziej z nieznajomą żoną mera raczej nie udałoby jej się uciąć interesującej pogawędki. Co prawda jej zadanie polegało na zdobywaniu przychylności liczących się w mieście osób, a nie na zabawianiu rozmową młodzieży, ale przecież sympatyczny rozmówca jest dzisiaj taką rzadkością… Córka mera z napięciem przysłuchiwała się ich rozmowie, ale nie brała w niej udziału. Worożec również słuchał, ale inaczej niż dziewczyna. W jego spojrzeniu, które przenosił z młodego mężczyzny na Kamieńską, malowało się prawdziwe zainteresowanie. Nastia gotowa była pójść o zakład, że szanowny Piotr Siergiejewicz nie zna się na omawianych kwestiach i nawet nie próbuje zrozumieć ich istoty, natomiast bada i ocenia Olega. I zdaje się przy tym na jej reakcję. Gość z Moskwy przytakuje i kiwa głową z aprobatą? To znaczy, że kawaler Łarisy powiedział coś mądrego. Śmieje się? To znaczy, że trafnie zażartował. Nastia mówi o czymś niezbyt zrozumiałym? Widocznie widzi w Olegu znawcę tematu. Dlaczego ten chłopak tak zainteresował biznesmena?
To oczywiste, przemknęło jej przez myśl. Córka przyjaciela nie jest Worożcowi obojętna, on również się martwi, podobnie jak rodzice. I pewnie się dziwi, dlaczego Łarisa do tej pory nie przedstawiła mamie i tacie tak wspaniałego adoratora. Powinna być przecież dumna ze swojego chłopaka. Chociaż… wszystko możliwe. Mężczyzna jest na przykład żonaty. Rodzice z całą pewnością by tego nie zaakceptowali. A jeżeli w grę wchodzi jeszcze małe dziecko, wtedy skandal w rodzinie i w prasie zagwarantowany. Tymczasem w najciekawszym momencie pasjonującej rozmowy nastąpiło przetasowanie w grupach. Korotkow udał się na drugą stronę foyer w towarzystwie dwóch statecznych mężczyzn, z którymi poznał go Smiełkow, a mer przyłączył się do nich, objął czule żonę, żartobliwie pociągnął córkę za kosmyk włosów, a całą resztę obdarzył promiennym uśmiechem. Od razu błysnęły flesze aparatów. Nastia zauważyła, że Piotr Siergiejewicz zajął pozycję uniemożliwiającą zrobienie zdjęcia pod tytułem „Mer i biznesmen Worożec – przyjaźń na wieki”, na którym obie postaci wyszłyby en face i niemal w uścisku. Pochwyciła szybkie, pełne wdzięczności spojrzenie mera, które posłał przyjacielowi. No cóż, między przyjaciółmi istnieje porozumienie, którego Piotr Siergiejewicz przestrzega. I nie chowa urazy. Tylko czy naprawdę nie chowa urazy? Kto wie… Smiełkow, ignorując ludzi o poważnym wyglądzie, podobnych do urzędników albo biznesmenów, którzy próbowali znaleźć się w polu jego widzenia i nawiązać rozmowę, całą potęgę swojego uroku skierował ku Olegowi, dosłownie bombardując go pytaniami. I znowu Nastia dostrzegła niespokojne i błagalne spojrzenie rzucone przez Łarisę na Worożca. Piotr Siergiejewicz zaczął zręcznie odwracać uwagę mera, umiejętnie wciągając w rozmowę jego żonę Wierę. Wszystko to było sympatyczne, a nawet interesujące, ale Nastia nie mogła zapominać, po co tu przyszła. Westchnęła więc cicho, po czym odwróciła się ku Galinie. Worożec mówił, że zorganizował jej sieć salonów spa. Nie zawadzi to wykorzystać. Piętnaście minut później, spacerując z Galiną po foyer i pogryzając tartaletki (z trudnym do zidentyfikowania nadzieniem), Nastia doszła do wniosku, że tematem numer jeden w rozmowach mieszkanek Wierbicka jest zabójstwo Miły Miłanowskiej, która była odpowiedzialna za talk-show „Osobowość”. Widzowie nie znali Miłanowskiej, szefowej redakcji, ale gdy ją zabito, wyszło na jaw, że w trakcie przygotowań do programu z merem wypłynęła jakaś informacja o jego rywalu Gorczewskim. I właśnie z jej powodu zginęła Miłanowska.
– Giena Łajewicz powiedział, że notowania Gorczewskiego od razu spadły – mówiła Galina, co chwila dotykając ręki Nasti, jakby próbowała zaprzątnąć całą jej uwagę. – Wszyscy nie przestają plotkować, że Gorczewski podkupił Miłanowską. – Kim jest Łajewicz? – cierpliwie pytała Nastia. Przyjaciółka Piotra Siergiejewicza z pewnością nie była głupia, wręcz przeciwnie. Jednakże rzeczowość wypowiedzi wyraźnie nie była jej mocną stroną. Są ludzie, którzy w rozmowie z nowo poznaną osobą potrafią palnąć: „Lenka rozwodzi się z Wasią przez tego Kolę”. Zupełnie nie wiadomo, o co chodzi. Lepiej byłoby przecież powiedzieć: „Moja dawna koleżanka ze studiów rozwodzi się z mężem. Ma romans z kolegą z pracy i postanowiła z nim zamieszkać”. Przekaz jest prosty i zrozumiały. Galina sypała imionami i nazwiskami, jakby Nastia była jej dawną znajomą, mieszkała w Wierbicku i świetnie znała tych wszystkich ludzi. Nastia musiała ciągle jej przerywać i dopytywać, o kogo chodzi. – Giena Łajewicz kieruje sztabem wyborczym Kosti. Niemal każdego dnia przeprowadzają sondaże. Mieszkańcy coraz wyraźniej popierają Kostię, ale jeżeli dzieje się tak z powodu rozmów o Gorczewskim i Miłanowskiej, nie wróży to niczego dobrego. Igor ledwie powłóczy nogami ze zmęczenia, zabójstwa ekologów psują mu krew, a tu jeszcze Gorczewski… Wyobraża sobie pani, pod jaką jest presją? Igor to widocznie pułkownik Bajew. Nic dziwnego, że opinia publiczna bacznie go obserwuje. Bajew to przyjaciel Smiełkowa, Gorczewski zaś jest rywalem Smiełkowa. Nawet jeżeli dowody przeciwko Gorczewskiemu okażą się poważne, przeciwnicy obecnego mera i tak będą krzyczeli, że Bajew fałszuje materiały sprawy, żeby pomóc przyjacielowi w walce przedwyborczej. Bajew znajduje się między młotem a kowadłem. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. – Pietia poznał już panią z Igorem? – Właściwie sami się poznaliśmy – uśmiechnęła się Nastia. – Igor Walerjewicz chyba nieszczególnie ucieszył się na nasz widok. – Proszę tak nie mówić – twarz Galiny wykrzywiła się w czarującym, zabawnym grymasie. – Igorek jest bardzo miły, może trochę mruk, bo ma ciężką pracę. Chodźmy, przedstawię panią Alisie, jego żonie, stoi tam razem z Igorem. Ubrany po cywilnemu naczelnik UWD pułkownik Bajew wyglądał jeszcze bardziej ponuro. Obok niego, z kwaśną miną i kieliszkiem szampana w dłoni, stała młoda kobieta, którą Nastia początkowo wzięła za jego córkę. Okazało się jednak, że to żona Igora Walerjewicza.
Zauważywszy Nastię, Bajew obrzucił ją tak nieprzychylnym spojrzeniem, że zrobiło jej się nieswojo. Boże, co oni z Korotkowem mu zrobili? Czym tak dopiekli, że traktuje ich jak śmiertelnych wrogów? Domyślając się, że przyjaciółka Worożca celowo podąża w ich stronę, zamierzając przedstawić moskiewskiego gościa jego żonie, Bajew zawczasu się odwrócił i ruszył niby na poszukiwanie jakichś znajomych. Po kilku minutach rozmowy z młodą żoną pułkownika Nastia poczuła, że cała sztywnieje. Głupota i tupet damy były nie do zniesienia. Galina zauważyła, że Nastię męczy rozmowa, więc szybko odciągnęła ją pod pretekstem „Ojej, zupełnie zapomniałam, że przecież obiecałyśmy…”, za co Nastia była jej niewymownie wdzięczna. – Widzi pani, co się wyprawia? – mówiła Galina, zręcznie lawirując w tłumie i przeciskając się do bufetu. – Najlepsi faceci trafiają w łapy największych idiotek. Specjalnie was ze sobą poznałam, żeby pani zrozumiała, dlaczego Igorek jest takim mrukiem. Jaki ma być przy takiej żonie? Ona ciosa mu kołki na głowie. Gdy się poznali, miała dwadzieścia dwa lata. Z mężem nie brała co prawda ślubu w cerkwi, ale mieszkała z nim i urodziła mu dziecko. Malec nie skończył nawet roku, gdy Igor poznał Aliskę i stracił na jej punkcie rozum. Dosłownie! Nic do niego nie trafiało – tak się zakochał! A ona go w ogóle nie kochała, poleciała na stanowisko i możliwości. No i zawróciła mu w głowie. Igor się rozwiódł, a ją namówił, żeby odeszła od męża. Później się z nią ożenił, a po jakichś trzech latach pojawiło się dziecko. A po drugim dziecku tak jej się przewróciło w głowie, że przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Żal nam oczywiście Igora… Ale nie ma rady. Miłość nie wybiera, dopada każdego. Facet jest dobry, mądry i zna się na swojej robocie. I proszę, jak trafił… Stół z przekąskami wyraźnie się opróżnił, ale zostały jeszcze owoce i desery. Galina z pewną zawiścią patrzyła, jak Nastia niefrasobliwie pochłania crème brûlée. – Też bym tak chciała – powiedziała z westchnieniem. – Ale nie mogę. Każdy gram cukru natychmiast odkłada mi się na biodrach. Muszę dbać o linię, mam już swoje lata… Sama pani widzi. Jeszcze trochę i będę towarem nie pierwszej świeżości, a muszę przedtem znaleźć męża. I urodzić dziecko, póki to możliwe. Szkoda, że Pietieńka jest zagorzałym kawalerem i nie chce dzieci, bo wyszłabym za niego. Zależy mi jednak na dzieciach. I na małżeństwie. Wydałabym się za kogokolwiek, byleby tylko urodzić dzieci i normalnie je wychować. Nawet za faceta w podeszłym wieku, jeżeli jeszcze… no, zachował sprawność seksualną. – A nie peszy pani rola młodej żony przy starym męża? – Nastia się uśmiechnęła, dziwiąc się tak niespodziewanej szczerości. – Przed chwilą sama pani krytycznie oceniała żonę pułkownika.
– Jeśli chodzi o mnie – Galina się uśmiechnęła i wsunęła do ust cienki plasterek jabłka – to nic mnie nie peszy. Już dawno się nauczyłam od Pieti, że trzeba być sobą i nikogo nie udawać. On zna moje stanowisko w tej sprawie i nie ukrywa przede mną swojego zdania. Jesteśmy zgodni, wszystko ustaliliśmy. A w ogóle nie widzę nic złego w małżeństwach, w których między mężem a żoną jest duża różnica wieku. Miłość to miłość. Jest nieszczęściem, które może się zwalić na każdego, jak cegła na głowę. Aliska Bajewa i takie kobiety jak ona kłują wszystkich w oczy i sprawiają, że mężczyźni w poważnym wieku, którzy żenią się z kobietami znacznie młodszymi od siebie, są pod obstrzałem krytyki. Tak jak młode żony. Podobno są interesowne i wyrachowane. A niby czemu? Może się zakochały? Przez takie kobiety jak Aliska ludzie w ogóle przestali wierzyć w miłość. – A pani wierzy? – Ja? Wierzę, czemu nie? Mnie ona się raczej nie przytrafi. Ale innym się przytrafia. Na przykład Igorowi… To znaczy, że istnieje. Galina pokręciła głową, rozglądając się. – No jak tam? Kogo jeszcze chce pani poznać? Proszę składać zamówienia – zaproponowała wesoło. – Mogę pani przedstawić praktycznie każdą damę z tutejszej elity, bo prawie wszystkie korzystają z usług moich salonów. Swoją szczerością przyjaciółka Worożca zrobiła na Nasti sympatyczne wrażenie. Gdy Piotr Siergiejewicz nazwał ją damą serca i powiedział, że jest właścicielką sieci salonów spa, w głowie Nasti od razu pojawił się obraz sprytnej i obrotnej manipulantki, farbowanej blondynki, z silikonowym biustem i nienaturalnie wydatnymi ustami, powiększonymi dzięki chirurgii plastycznej. Galina zupełnie nie pasowała do tego wizerunku. Jej uroda była wrodzona i absolutnie naturalna, jeżeli nie liczyć makijażu, ale nader stonowanego. Była rozsądna i obrotna, ale nie w typie manipulantki, lecz kobiety interesu. Mimo że był niedzielny wieczór, jej telefon co chwila dzwonił i do Nasti dobiegały słowa świadczące o tym, że Galina nie plotkuje z przyjaciółkami, lecz podejmuje decyzje i wydaje polecenia dotyczące pracy jej salonów. Dostawca farby do włosów poinformował, że towar utknął w urzędzie celnym i nie przybędzie na czas… Zepsuł się stół do masażu, majster ma wolne, a na dzisiaj są zapisani jeszcze trzej klienci… Niezadowolona z jakości pedikiuru dama zagroziła, że powiadomi właścicielkę, bo administrator salonu jej nie zadowalał… Inna dama dostała alergii na folię stosowaną do owijania ciała i zagroziła, że zawiadomi ochronę
zdrowia i sanepid… Galina nie irytowała się ani nie denerwowała, spokojnie łagodziła sytuację i wyjaśniała, z kim należy się skontaktować, co powiedzieć i co zrobić. Korzystając z jej uprzejmości, Nastia zawarła znajomość z jeszcze paroma przedsiębiorczymi damami i poczuła, że musi wyjść na zewnątrz. Muzyka nagle wydała jej się zbyt głośna i natarczywa, powietrze duszne, a gwar głosów i tłum nie do zniesienia. Zmęczyłam się, pomyślała ze smutkiem. To kwestia wieku. Nie da się przed tym uciec. Przecisnęła się do wyjścia i wyszła przed gmach teatru, skąd otwierał się widok na plac. Wzdrygnęła się z zimna. Wieczory są tutaj chłodne, w ciągu dnia temperatura waha się od szesnastu do osiemnastu stopni, ale pod wieczór spada do ośmiu. Nastia oparła się plecami o kolumnę, zapaliła papierosa i spróbowała rozluźnić mięśnie, które natychmiast zesztywniały z zimna. Drzwi teatru szeroko się otworzyły. Łarisa Smiełkowa i Oleg minęli Nastię, idąc szybkim krokiem. Nastia była pewna, że para uciekła z nudnej dla młodzieży imprezy, wsiądzie zaraz do samochodu i odjedzie. Byłoby to logiczne i usprawiedliwione. Jednakże młodzi ludzie zbiegli po stopniach i rozeszli się w różne strony. Łarisa wsiadła do srebrzystoniebieskiego autka stojącego tuż przy schodach. Oleg poszedł znacznie dalej, więc Nasti nie udało się dojrzeć, do którego samochodu wsiadł. Tak czy inaczej, nie pojechali w to samo miejsce, ponieważ śladem Łarisy nie ruszył żaden samochód. To znaczy, że Oleg opuścił parking i skierował się w zupełnie inną stronę. Żadnych pocałunków ani objęć. Nawet na sekundę nie przystanęli, żeby się pożegnać. Nie wymienili żadnego słowa. Dwie nieznajome osoby, wychodzące jednocześnie z tego samego budynku. Czyżby się pokłócili? Nastia spróbowała odtworzyć w pamięci twarz Łarisy. Dziewczyna staje w drzwiach, zbliża się do stopni prowadzących w dół, schodzi, otwiera samochód, wsiada, zamyka drzwi, odpala silnik… Tak, ruchy szybkie, jakby biegła, a nawet leciała, ale spokojne i zdecydowane, nie widać w nich ani zdenerwowania, ani złości, ani rozpaczy, ani z trudem powstrzymywanych łez. Drzwi samochodu Łarisa otworzyła, a nie szarpnęła, jak zrobiłaby ogarnięta wściekłością. Ruszyła nieśpiesznie i pewnie, zwracając uwagę na każdy centymetr, żeby nie potrącić zaparkowanych obok samochodów. Nie, to nie przypominało kłótni zakochanych. To w ogóle niczego nie przypominało. Było to dziwne i nielogiczne.
Poniedziałek W poniedziałek rano Korotkow oznajmił, że dzisiaj pracują osobno. – Przejdę się po różnych urzędach. Ciebie to nudzi, mnie zaś nie przeszkadza – powiedział przy śniadaniu. – A ty się skontaktuj z Jegorowem i poproś, żeby znalazł dla ciebie czas. Masz tu kilka nazwisk i dowiedz się, jaki mają biznes w miejscach, które chcemy obejrzeć. To mówiąc, położył przed Nastią kartkę wyrwaną z notesu. Śniadanie jedli sami, bo Piotr Siergiejewicz wczesnym rankiem wyjechał w interesach. – Jedźmy, podrzucę cię do hotelu, stamtąd już sama dotrzesz. – A jeżeli Jegorow nie znajdzie dla mnie czasu? – Wtedy poszukasz informacji starym, wypróbowanym sposobem – Korotkow się uśmiechnął. – Nie będę cię uczył. Nastia wróciła do pokoju po torbę i zawahała się na widok laptopa. Równie dobrze może poszukać informacji za pomocą iPada, to właściwie żadna różnica. Czy jednak gospodarz nie ulegnie pokusie, żeby korzystając z nieobecności gości, zajrzeć do ich komputera? Raczej nie. Nastia ma skomplikowane hasło, Worożec na pewno nie da rady go złamać, będzie musiał wezwać wsparcie w osobie specjalisty, a przecież ona i Jura mogą wrócić w każdej chwili i zastać go przy pracy. Piotr Siergiejewicz nie podejmie takiego ryzyka. A Inna, jego asystentka? Co potrafi? Jakie ma wykształcenie? Nastia nic o niej nie wie. Możliwe, że uda jej się złamać hasło w komputerze. A jej obecność w domu nie wzbudzi niczyich podejrzeń. Nie, postanowiła Nastia Kamieńska. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, a na niestrzeżonego czyha diabeł. Wsunęła laptop do torby i zeszła na dół. Po drodze do miasta wysłała wiadomość do Jegorowa, żeby nie przeszkadzać starszemu wywiadowcy telefonami, jeżeli jest zajęty. Po chwili przyszła odpowiedź: „Lubisz spacerować? Zadzwoń”. Czy ona lubi spacerować? Wiadomo, że nie. Anastazja Kamieńska lubi czytać, leżąc na kanapie. No i lubi też pracować. Jednakże tutaj, w tym syberyjskim mieście, zasady ustalają inni i nikt tak naprawdę nie jest ciekaw, co lubi, a czego nie lubi była funkcjonariuszka wydziału kryminalnego. Dlatego zadzwoniła do majora Jegorowa i powiedziała, że gotowa jest się z nim spotkać, gdzie i kiedy mu odpowiada.
– Pasuje mi tam gdzie serwują piwo – ponuro i chyba z niezadowoleniem odparł Wiktor. – Ale najlepiej w pobliżu ulicy Miecznikowa, bo mam tam sprawę. Kierowca Wołodia od razu dokonał korekty trasy i już pół godziny później Nastia siedziała przy stoliku na zewnątrz przybytku noszącego górnolotną nazwę Syberyjska Melodia. Nazwa miała widocznie sugerować, że goście tak się tu objedzą i napiją, że będą wykonywać na głos melodyjne pieśni. Stoliki były co prawda wątpliwej czystości i wystarczyło jedno spojrzenie na ręce kelnera przyjmującego zamówienie, żeby pozbyć się jakichkolwiek złudzeń: nikogo tutaj nie interesują żadne badania lekarskie i nikt nie miał do czynienia z kontrolą sanepidu. Nastia poprosiła butelkę wody niegazowanej, a Jegorow piwo bezalkoholowe. – Słusznie – mruknął Wiktor z aprobatą. – Żarcia nie warto tutaj brać, bo można się naciąć. Ale piwo mają przyzwoite, podobnie jak ceny. No to co cię trapi? – I smuci, i trapi, i martwi – odparła Nastia ze śmiechem. – Od czego mam zacząć? – A co za różnica? – Smuci mnie, Witia, to, co kazał mi zrobić mój szef Jura Korotkow. Trapi zaś to, co moim zdaniem może się okazać ważne dla naszej sprawy, ale Korotkow mi tego nie powierzył. A martwi drobiazg, zwyczajna ciekawość. Coś w rodzaju tęsknoty za dawną pracą. – No to zacznij od smutków – postanowił Wiktor. – Rozprawimy się z przykrymi rzeczami i przejdziemy do przyjemnych. Nastia podała mu kartkę z notesu Korotkowa i wyłożyła swoją prośbę. Jegorow przebiegł wzrokiem listę i obiecał, że skontaktuje się z funkcjonariuszami z innych wydziałów, posiadającymi niezbędne informacje. – Teraz przejdźmy do zmartwień. O strapieniach pogadamy później. Tęsknota za pracą to dla mnie nie nowość – Wiktor spojrzał na nią ze współczuciem i pociągnął duży łyk piwa. – Chodzi o zabójstwo Miłanowskiej. Nie ma żadnego związku z naszą sprawą, ale umieram z ciekawości. Wiesz coś na ten temat? Zanim major odpowiedział, pociągnął jeszcze jeden spory łyk, po czym nieśpiesznie otarł usta papierową serwetką. – A po co ci to? Jak mówił jeden mój znajomy, bądź tak dobra i uzasadnij swoje pytanie. – Przecież mówię: umieram z ciekawości. Jeżeli nie możesz odpowiedzieć, to w porządku, nie to nie. – Mogę odpowiedzieć. Tylko nie wiem, czy mi wolno.
Nastia wzruszyła ramionami, starając się zagłuszyć żal, który ją ogarnął i natychmiast zaczął się rozrastać. O jakim żalu właściwie mowa? Kto ujawni informacje dotyczące sprawy karnej obcej osobie, choćby była dawną koleżanką i rekomendował ją stary i godny zaufania znajomy? To niedozwolone. Zasada jest niewzruszona. Swoją drogą to ciekawy fenomen: ludzie szanują zasady i irytują się, jeżeli ktoś ich nie przestrzega. Gdy jednak przestrzeganie zasady dotyka ich osobiście, natychmiast czują żal. – Dobra, nie bocz się – Jegorow się roześmiał. – Możesz przestać się krzywić. Pracuję nad sprawą Miłanowskiej, więc znam szczegóły. Powiem ci, co mogę, a o resztę nie miej pretensji. Co, dziwisz się, że powierzono mi prawdziwą sprawę? Nie było wyjścia, nie ma kto pracować, wszyscy harują przy zabójstwach ekologów, a tutaj chodzi o jakąś nikomu nieznaną redaktorkę. Dali mi do pomocy chłopaka z rejonu, zupełnego szczawika, miał akurat dyżur, gdy zgłoszono zabójstwo Miłanowskiej. No a później dorzucili nam jednego chojraka z mojej sekcji, który ma nas, patałachów, pilnować i kierować śledztwem. – Chojrak zna się na robocie? – zapytała Nastia. – Czy jest typem tępego nadzorcy? – Ujdzie – Wiktor skinął głową. – Dobry profesjonalista. Jako człowiek co prawda nie bardzo… Sama widzisz, piję piwo bezalkoholowe w godzinach pracy, żeby nie podpaść. To człowiek naczelnika UWD, więc może podkablować. A jednak mój żal był niepotrzebny. Dobrze, że nie rozrósł się do olbrzymich rozmiarów i nie zdążyłam się obrazić na Jegorowa, zbeształa się w myślach Nastia. Nie, to oczywiste, że musi coś zrobić z tym swoim obrażalstwem, inaczej nie będzie mogła normalnie funkcjonować. – Słyszałam wczoraj, że zdaniem mieszkańców Miłanowską zabito na zlecenie Gorczewskiego – zaczęła ostrożnie. – Kto ci to powiedział? – Przyjaciółka Worożca, ale powoływała się na to, że całe miasto o tym mówi. Że podobno Miłanowska dowiedziała się czegoś o przeszłości Gorczewskiego i ta informacja może go mocno skompromitować. Jegorow uśmiechnął się krzywo. – Całe miasto mówi? No, no. Szybko się wieści rozchodzą. Właściwie nic w tym dziwnego, pracownicy telewizji sami narobili szumu i nagłośnili sprawę. Nie, Nastia, to zawracanie głowy. Czuję, że nic w tym nie ma, bajeczki dla grzecznych dzieci. Zwierzchnicy też tak myślą. Afera z Gorczewskim jest niewygodna, sama rozumiesz. A jeżeli zostanie merem? Wtedy oni obudzą się
z ręką w nocniku. Tak naprawdę Miłanowska otrzymała propozycję, żeby urządzić podczas talkshow chryję związaną z projektem magistrali. Ale chyba odmówiła. Tą hipotezą zajmuje się Chochłow, nasz domorosły nadzorca. Mnie i chłopaka z rejonu do niej nie dopuszczają, to przecież polityka, szlag by ją trafił, wyższe sfery, wstęp wzbroniony, za wysokie progi na nasze chamskie nogi. W jego głosie brzmiała tak jawna gorycz, że Nastia poczuła się niezręcznie, jakby to ona była winna, że podjęto decyzję o odsunięciu doświadczonego, ale skompromitowanego funkcjonariusza od pracy nad najbardziej obiecującą hipotezą. – No to czym się zajmujesz? Są inne hipotezy? – Są. Banalne. U Miłanowskiej ktoś nocował, a rano wyszedł razem z nią z mieszkania. I udusił ją na klatce schodowej. Widocznie nocą coś poszło nie tak. W każdym razie w przeddzień zabójstwa, wieczorem, Miłanowska miała paru gości. Albo jednego. Mam znaleźć tego, kto u niej był. Może wspomniała mu o czymś istotnym. Albo ją zabito, bo odmówiła organizacji programu, albo z pobudek osobistych. Dla mnie to żadna różnica, bo i tak muszę znaleźć tego, kto ją odwiedził. No więc szukam. Albo kochanka, albo zakochaną przyjaciółkę, która korzystała z jej mieszkania. Jegorow przekazał Nasti wszystko, co było wiadomo o zakupach oraz niespiesznym spacerze Miłanowskiej z psem. Jego wywody na temat bezdomnej pary, która urządziła sobie schadzkę w mieszkaniu zamordowanej, wydały się Nasti bardzo prawdopodobne. – A przy okazji, Miłanowska to taka ksywa dla frajerów, naprawdę nazywa się Milukowa, w dodatku wcale nie Miła, jak wszyscy sądzili, ale Kamilla – uzupełnił Jegorow. – Mieszkała na prospekcie Jermaka. Przepytaliśmy tam i mieszkańców, i sąsiadów, i właścicieli psów, z którymi rozmawiała. Nikt nic nie wie ani o kochanku, ani o przyjaciółce. Ale na Jermaka przeprowadziła się zaledwie parę lat temu, przedtem mieszkała tutaj, na Miecznikowa. Postanowiłem więc przejść się pod stary adres, popytać, kogo się da. A nuż ten i ów coś pamięta. Zwłaszcza jeśli kochanek to dawne dzieje i został haniebnie porzucony. Milukowa przestała się z nim spotykać, gdy tu mieszkała, a on znalazł ją teraz pod nowym adresem i pięknie się odwdzięczył. – Świetnie – Nastia skinęła głową. – Chcesz, to ci pomogę? – Po co? – Wiktor się zaniepokoił.
– Tak sobie – uśmiechnęła się. – Może ci się podlizuję, prawie bezinteresownie. Chcę sobie przypomnieć stare czasy, żeby do reszty nie skapcanieć. A zresztą mamy jeszcze do omówienia moje strapienia. – Aaaa… No tak, strapienia. Ale najpierw muszę zaradzić jakoś twoim smutkom. Zaczekaj, zadzwonię. Jegorow szybko się z kimś rozmówił, na pożegnanie roześmiał się zadowolony, sfotografował komórką listę Korotkowa, gdzieś ją wysłał, wyjął z kieszeni zmięty banknot, wsunął pod metalowy stojak na serwetki i wstał. – No to chodźmy, jeśli nie żartujesz. Do domu, w którym mieszkała kiedyś Kamilla Tieodorowna Milukowa, dotarli po niecałych dwóch minutach. Jegorow sprawdził w swoich notatkach numer mieszkania i kod domofonu, o który, jak się okazało, poprosił zawczasu dzielnicowego. Postanowili zacząć od mieszkań znajdujących się na tej samej klatce schodowej. Później, jak zwykle bywa, nastąpiła reakcja łańcuchowa: „Ja jej nie znałam, ale przyjaźniła się z... Mnie nie mówiła, ale możliwe, że zwierzyła się… Mnie nie odwiedzała, ale widziałam parę razy, że dzwoniła do mieszkania numer…”. – Witia, pies Milukowej jest dorosły czy to szczeniak? – zapytała Nastia, gdy przemieszczali się z piętra na piętro schodami z mocno pokiereszowanymi stopniami. – Dorosły. Nie jestem wprawdzie specjalistą, nie potrafię tego ocenić, ale sąsiedzi na Jermaka mówili, że przeprowadziła się z psem. – Może tutaj również warto pogadać z właścicielami psów? – zaproponowała. – Pogadamy – major kiwnął głową. – Jeżeli będziemy mieli siły. I czas. Ja mam go pod dostatkiem, a ty – nie wiem. – Ja również. Moje zadanie na dzisiaj to praca według listy. Ale muszę czekać na odpowiedź od twojego kumpla. – No więc tak, Nastazjo. Mamy dwie kobiety z ostatniego piętra, które bez przerwy awanturowały się z powodu jakiegoś głupstwa i biegały do Milukowej z prośbami, żeby „dała popalić małpie w telewizji”. Mamy też listę starszych pań, którą dał mi dzielnicowy. Kogo wybierasz? – Do małp boję się iść – Nastia się roześmiała. – A nuż rzucą się na mnie, skoro są tak agresywne? Lepiej pójdę do starszych pań, kiedyś nieźle sobie z nimi radziłam.
– Dobrze. Tu masz listę. W pierwszej linijce są numery mieszkań, w których mieszkają kobiety samotne, a dalej te z rodzinami. Nastia pokręciła głową. No dlaczego, dlaczego tak nieudolnie i bezlitośnie marnotrawi się kadry? Wiktor Jegorow to prawdziwy spec. Nie tylko wypytał dzielnicowego o wszystkie niezbędne informacje, ale nie zapomniał również, że samotne staruszki widzą i wiedzą o wiele więcej niż te, które mieszkają z rodzinami, dziećmi i wnukami. Ta wiedza przychodzi z doświadczeniem, z latami. Młodzi wywiadowcy zwykle nie mają o tym pojęcia. Dlatego niedoświadczeni funkcjonariusze trwonią siły, chwytają się wszystkiego, nie umieją opracować systemu priorytetowych kierunków i tracą o wiele więcej czasu na pracę, którą doświadczeni profesjonaliści wykonują trzy razy szybciej. Staruszki mieszkające z rodzinami mają dość zajęć, więc na obserwacje sąsiadów i obgadywanie ich na ławkach przed domami szkoda im czasu. Mniej więcej półtorej godziny później Nastia spotkała się z Jegorowem na placu zabaw dla dzieci przed domem, w którym mieszkała kiedyś Kamilla Milukowa. Nastia skończyła obchód samotnych staruszek, nie wszystkich, rzecz jasna, tylko tych, które zastała w domu. Natomiast Wiktor po rozmowie z jedną z „małp” (druga była w pracy) zdążył ustalić dwóch czy trzech okolicznych właścicieli psów. Dwaj nie przypomnieli sobie Milukowej, bo sprawili sobie psy już po przeprowadzce Kamilli na prospekt Jermaka, ale jeden po obejrzeniu zdjęcia dawnej sąsiadki potwierdził, że owszem, widywał ją z pieskiem, była atrakcyjna, trudno jej nie zauważyć. Z nim akurat nie rozmawiała, ale wydawała się towarzyska, ciągle z kimś gawędziła. Nastia miała więcej szczęścia. Dwie sąsiadki Milukowej w podeszłym wieku stanowczo stwierdziły, że kobieta miała gacha, który przyjeżdżał czerwonym autem i zostawał na noc. Nawet go opisały. Nie żeby bardzo dokładnie, ale były zgodne co do przybliżonego wieku i koloru włosów. W dodatku czerwony samochód. Można spróbować… – Z iloma kobietami porozmawiałaś? – Wiktor podejrzliwie zmrużył oczy. – Z sześcioma. W pozostałych mieszkaniach nikt nie otworzył. – Z sześcioma? Przez półtorej godziny? Nie za szybko ci poszło? Może odwaliłaś chałturę? Wychodzi po piętnaście minut na jedną. To niemożliwe, żeby samotna staruszka po piętnastu minutach wypuściła rozmówcę. Jeżeli wypuściła, to znaczy, że w ogóle nie chce z tobą rozmawiać. A to z kolei oznacza, że nie umiesz zdobyć jej przychylności i zmusić, żeby odpowiadała na pytania. To zaś nazywa się zwyczajną chałturą. Pięknie, moskwianko.
Nastia była gotowa podpisać się pod każdym jego słowem. Dobrze pamiętała pierwsze lata pracy w wydziale kryminalnym i to, jak się męczyła, przesłuchując świadków w podeszłym wieku, jak wolno sobie przypominali i mętnie relacjonowali fakty, jak zbaczali z tematu, oddając się wspomnieniom niemającym żadnego związku z badaną sprawą. Jak było jej żal przerywać im i zmuszać, żeby wracali do tego, czego musiała się dowiedzieć, ponieważ byli samotni i chwytali się każdego rozmówcy… Dopiero po pewnym czasie, znacznie później, udało jej się znaleźć sposoby pozwalające zakończyć przesłuchanie szybko i nie obrażając świadka. – Używam sprytnych sztuczek – Nastia się roześmiała – Nie wierzysz? No to masz, posłuchaj. Wyjęła z torby dyktafon, na który nagrywała wszystkie przeprowadzone rozmowy. – Nagrywałam dla ciebie – odparła na nieme pytanie Jegorowa, które zastygło na jego twarzy. – Żebyś miał co napisać w sprawozdaniu. Jest tam oczywiście mój głos, więc nie możesz dać nikomu do posłuchania, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś sporządził notatkę na podstawie nagrania. Weź i się przekonaj, że uczciwie rozmawiałam z sześcioma staruszkami. Bez oszukaństwa. Jegorow lekko się zawahał, wziął dyktafon i pokręcił głową. – Ostro pogrywasz, moskwianko… A ja się tego nie nauczyłem. Potrafię zrobić wiele rzeczy, ale tego akurat nie. Jak trafię w łapy starszego człowieka, to co najmniej czterdzieści minut się z nim męczę. Dobra, posłucham w domu, może rzeczywiście nauczę się od ciebie czegoś pożytecznego. No to jak, jedziemy na Jermaka popytać o gacha z czerwoną bryką? Czy już nie masz ochoty mi pomagać? – Co to za pomoc... – Nastia machnęła ręką. – Tylko ci przeszkadzam, plączę się pod nogami. Ale muszę czekać na odpowiedź, wykonać zadanie, więc nie miej mi za złe, że się z tobą włóczę. – Dobra, nie przesadzaj, jakiś pożytek z ciebie mam, a w dodatku razem weselej – Wiktor mrugnął łobuzersko. – Może wstąpmy gdzieś, łyknę sobie piwka, ty weźmiesz coś do jedzenia, a później ruszymy na Jermaka. – To daleko? – Raczej tak. Prawie drugi koniec miasta. Ale nie bój się, mam samochód. Pewnie przywykłaś rozbijać się w stolicy limuzyną. Moje autko jest skromniejsze i mniej wykwintne, ale to nic, dowiezie nas powolutku na miejsce. Nastia zauważyła szyld kawiarni, więc ruszyła ku drzwiom, ale Jegorow szarpnął ją za rękę. – Nie, nie tutaj, wybierzemy coś tańszego.
Anastazja jednak nie ustąpiła. – A jedzenie serwują normalne? – No pewnie. Tylko ceny nie są na moją kieszeń. – Nie obrazisz się, jeżeli cię zaproszę? Jegorow wzruszył ramionami. – Popisujesz się, moskwianko? No dobra, czemu nie. Kawiarnia rzeczywiście okazała się nie najgorsza i o niebo lepsza niż przybytek, w którym spotkali się rano. Menu było skromne, ale jedzenie znakomite, a obsługa szybka i uprzejma. – Witia, kiedy mogę zadać pytanie o to, co mnie trapi? – nieśmiało odezwała się Nastia, gdy złożyli zamówienie i kelner przyniósł piwo dla Jegorowa, sok dla Nasti, koszyk z chlebem i masło ziołowe. Jegorow nieśpiesznie upił łyk z wysokiej szklanki, grubo posmarował chleb masłem i odgryzł kawałek. – No to pytaj – zezwolił wielkodusznie. – Zabójstwo weterynarza, który pracował na fermie. Jegorow omal się nie udławił. Widocznie nie był przygotowany na takie pytanie. – Po co ci to, do jasnej cholery? Skąd, u diabła, wytrzasnęłaś tego weterynarza? – Właściwie nie jest mi do niczego potrzebny, jeżeli to zabójstwo na tle obyczajowym. Pomyślałam sobie jednak: a nuż to się wiąże z zabójstwami ekologów? Podobno badali zagrożenie fermy. Może więc nawiązali kontakt z weterynarzem. Moim zdaniem mogło się tam coś wydarzyć i niewykluczone, że siła sprawcza wszystkich przestępstw jest ta sama. Chyba że wyjaśniliście śmierć weterynarza i wszystko już wiadomo? Wiktor w zamyśleniu dokończył kromkę chleba i zabrał się do drugiej, tak samo szczodrze smarując ją masłem. – Guzik tam wyjaśniliśmy, sprawa trafiła do archiwum jako umorzona. Zajmowałem się nią, ale jedynie dorywczo. Chłopcy spoza naszej sekcji wokół niej biegali, nawet nie z Wierbicka, tylko z rejonu. Zwłoki znaleziono przecież w lesie, a to już nie jest teren miasta. Urobili sobie ręce po łokcie, tyle ci powiem. Bardzo się starali. Wywlekli i sprawdzili wszystkie kontakty, osobiste i zawodowe, a także konflikty. Niczego jednak nie znaleźli. Pojawiła się hipoteza, że ferma zwierząt w Pierowie jest w to zamieszana. Jej szefowie mają swój interes, ale w tym temacie chłopaków szybko przystopowano. Ferma ma potężnych protektorów, coś tam majstrują przy
jakości skórek, do sprawy włączono nawet fabrykę futer. Krótko mówiąc, puścili w ruch lewe pieniądze i dzięki niezłej łapówce obwód zapewnił im ochronę i wsparcie. Tak więc wszelkie aluzje do fermy w Pierowie to gra niewarta świeczki, chyba że ktoś ma ochotę zrobić sobie wrogów ze zwierzchników w obwodzie. Nad tą hipotezą prawie nie pracowano. No a ekolodzy… Nie wiem. Może coś w tym jest. Tyle że weterynarza zabito ponad rok temu, a zamieszanie wokół ekologów wybuchło dopiero tej wiosny i nikt nawet nie wspomniał o weterynarzu. Jegorow zabrał się do trzeciej kromki chleba i nie wyglądało na to, żeby zamierzał kontynuować opowieść. Nastia grzecznie poczekała, aż przełknie ostatni kęs i popije go piwem. – Jak go zabito? – Został pobity na śmierć. Żadnych ran ciętych, postrzałowych czy oznak otrucia. Jedynie obrażenia, ale ciężkie. Pęknięcie wątroby, śledziony i płuc. Widziałem podobne obrażenia u osób, nad którymi pastwili się chuligani. Tak też uzasadniono umorzenie sprawy: zabójstwo zostało popełnione przez nieustaloną grupę z pobudek chuligańskich. – Długo leżał w lesie, zanim go znaleziono? – Raczej tak. Nie potrafię teraz dokładnie powiedzieć, bo minęło sporo czasu, ale chyba pięć czy sześć dni. Coś koło tego. Leżący na stole telefon Jegorowa zawibrował. Nastia już się ucieszyła, że dzwoni osoba, którą major poprosił o odpowiedź na pytania Korotkowa. Ale niestety! Wiktor zerknął na ekran i się skrzywił. – Dyżurny. Pewnie znowu jakiś szajs. Odebrał połączenie i w miarę jak słuchał, jego twarz przybierała wyraz coraz większego zdziwienia. – No to pięknie – powiedział Wiktor, odkładając telefon na stół. – Zdaje się, że interesowałaś się właścicielem walizki? Masz szansę zobaczyć go na własne oczy. – Naprawdę?! – Uhm – przytaknął. – Raczył się zjawić. Na dworcowym komisariacie. Że niby w chwili kradzieży już biegł do pociągu, który nie będzie czekał. Musiał pilnie wyjechać w jakichś arcyważnych sprawach. A gdy pozałatwiał te swoje ważne sprawy, wrócił, żeby zgłosić kradzież. Skierowano go do nas. Teraz siedzi i czeka, aż dostanie walizkę z powrotem. Powinien trafić do śledczego, bo przecież walizka figuruje w protokole jako zajęta na miejscu znalezienia zwłok. Ale śledczy, a właściwie śledcza wyjechała do zdarzenia i dzisiaj już nie wróci. No więc wzywają
mnie, żebym chociaż pokazał mu walizkę i upewnił się, że nie chodzi o inną. Bo przecież na dworcu nie ma dnia, żeby coś nie zginęło. Może zwinęli mu jakieś starocie. Chociaż daty niby się zgadzają, przynajmniej tak twierdzi dyżurny. A więc zbieramy się stąd, Nastazjo, i walimy do biura. – A na prospekt Jermaka nie pojedziemy? – Zobaczymy. Jeżeli szybko się uwiniemy z delikwentem, to pojedziemy. Zrobi się akurat późne popołudnie, więc ludzie wrócą z pracy. Samochód Jegorowa był rzeczywiście wiekowy, Ford Ltd Crown Victoria nie wiadomo z którego roku, ale bardzo zadbany. Od razu widać, że właściciel obchodzi się ze swoim „rumakiem” uważnie i troskliwie. – Niezła gablota, niezła, tylko z naprawą teraz niewesoło. Ten model dawno przestano już produkować, chyba w dziewięćdziesiątym drugim, więc mam problem z częściami zapasowymi. Gdy kupowałem auto, miało już z piętnaście lat, więc wyszło niedrogo. Nie pomyślałem wtedy, że skoro ich już nie produkują, będzie trzeba się nabiegać w poszukiwaniu części… Ale nie martw się, pomalutku dojedziemy. – A mogę z tobą pójść? Nie będzie problemów? – Litości! – teatralnie zawołał Wiktor. – Czy kiedyś kogoś interesowało, z kim przychodzą wywiadowcy? Taką mam pracę, praktycznie niepodlegającą kontroli, na tym polega jej urok. Sama wiesz. – Na Pietrowkę nie wchodzi kto bądź, można tylko z przepustką na wezwanie funkcjonariusza i po okazaniu dowodu osobistego – zauważyła Nastia. – Tu nie stolica, jesteśmy prostymi gliniarzami, mówisz: „Ona jest ze mną” i wprowadzasz, kogo chcesz. W UWD młody, dobrze odżywiony dyżurny pokazał Jegorowowi sympatycznego na oko mężczyznę koło czterdziestki, który siedział na ławce pod ścianą. – Sala przesłuchań jest wolna? – zapytał Jegorow. – Chyba tak – odparł dyżurny. – Klucz wisi na miejscu. – No to idziemy. Słysząc określenie „sala przesłuchań”, mężczyzna drgnął, w oczach mignął mu strach, a na twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. – Tak się u was nazywa cela tortur?
Nastia stała z boku w milczeniu i przyglądała się właścicielowi walizki. Oświetlenie w tej części korytarza było raczej kiepskie, więc słabo widziała twarz, ale ogólnie mężczyzna sprawiał wrażenie osoby dobrze sytuowanej. Tak go sobie mniej więcej wyobrażała, gdy określała rozmiar znajdujących się w walizce ubrań i butów. Wzrost koło stu siedemdziesięciu centymetrów, budowa ciała normalna, ani szczupły, ani gruby, wiek również pasował do jej wstępnych szacunków. Nastia domyślała się, dlaczego Jegorow nie chce zaprowadzić go do swojego pokoju. Tam przecież znajduje się walizka. A zgodnie z przepisami petent najpierw musi szczegółowo opisać ukradzione mienie, a dopiero potem można mu je pokazać. Major co prawda nie przypomina policjanta, który zawsze stara się przestrzegać przepisów, ale teraz sytuacja jest szczególna: powierzono mu śledztwo w sprawie poważnego przestępstwa i pojawiła się szansa, że będzie mógł się zrehabilitować w oczach kolegów i zwierzchnictwa, więc nie może zaliczyć żadnej wpadki. Nawet jeżeli byłaby to wpadka w zupełnie innej sprawie. Bo jak to się mówi, kto chce psa uderzyć, kij zawsze znajdzie. Pytanie właściciela walizki pozostało bez odpowiedzi. Jegorow wziął od dyżurnego klucz i dał Nasti znak, żeby udała się za nim. Wszyscy troje weszli do pokoju przesłuchań – niedużego pomieszczenia z dwoma przylegającymi do siebie stołami i kilkoma krzesłami. Wiktor wskazał mężczyźnie jedno z krzeseł. Właściwie żadne pokoje przesłuchań nie przysługiwały wywiadowcom, prawdziwe pokoje przesłuchań znajdują się tylko w aresztach śledczych. Ponieważ jednak funkcjonariusze wydziału kryminalnego nie mają osobnych gabinetów, zawsze starają się wydzielić pomieszczenie, w którym można bez przeszkód porozmawiać w cztery oczy. Nazywa się ono różnie, to zależy od wyobraźni. – Proszę posiedzieć chwilę z naszą funkcjonariuszką, zaraz wrócę i zajmiemy się pańską sprawą. Mężczyzna posłusznie usiadł i zaczął się niespokojnie rozglądać. Nastia stała oparta o ścianę i spoglądała na niego dyskretnie. Ponieważ światło było lepsze, mogła przyjrzeć się bliżej okradzionemu pasażerowi. Jegorow wrócił rzeczywiście niebawem, w jednej ręce trzymał teczkę, a w drugiej klucz z zawieszką, który z jakiegoś powodu wręczył Nasti. – Masz, trzymaj. Nastia spojrzała na zawieszkę. Zwyczajna plastikowa zawieszka z karteczką w środku, na której napisany jest numer pokoju. Jasne. Jegorow przeniósł walizkę do innego pomieszczenia, na
wypadek gdyby musieli przejść do pokoju Jegorowa, a było jeszcze za wcześnie na pokazanie walizki. – No to zaczynamy – powiedział Wiktor z poważną miną, siadając za biurkiem. – Proszę dać nam swój dowód i opowiedzieć, co się stało. Mężczyzna rozpiął suwak niedużej torby, którą miał przewieszoną przez ramię, wyjął dowód i podał go Jegorowowi. Wiktor przekartkował dokument, zapisał coś na kartce i przekazał go Nasti. Imię, patronimik, nazwisko: Andriej Aleksandrowicz Zagriebielny. Rok urodzenia – 1973. Miejsce urodzenia: Krasnokamieńsk. Adnotacja o zawarciu małżeństwa w 1999 roku, adnotacja o rozwodzie w 2001 roku. Niedługo się kobieta męczyła, pomyślała Nastia z uśmiechem. Związek małżeński zawarto w Twerze. Uważnie przejrzała wszystkie strony aż do końca. Coś ją zaniepokoiło, ale co – nie miała pojęcia. Ponownie przekartkowała dowód. Nie, wygląda na to, że wszystko w porządku. Chyba jej się przywidziało. A więc tak wygląda pan Zagriebielny! Torba Larry Sorreno z tegorocznej kolekcji, Nastia widziała ją na stronie firmy. Pasek do dżinsów też wygląda znajomo. Okładka dowodu w tej samej stylistyce co torba. Pewnie dżinsy, koszula, niedbale narzucony na ramiona blezer i buty też są marki Sorreno. Tymczasem poszkodowany skończył dość krótką opowieść o tym, jak okradziono go na dworcu i jak się spieszył na pociąg, a teraz Jegorow słuchał, jak Andriej Aleksandrowicz wymieniał zawartość walizki, i porównywał z opisem, który przyniósł z sejfu. Wnioskując z zadowolonej miny, wszystkie rzeczy, które wskazywał mężczyzna, zgadzały się z listą sporządzoną przy oględzinach walizki. Tak, Nastia miała rację, gdy zaocznie próbowała stworzyć portret tego mężczyzny: dobrze znał każdą swoją rzecz, pamiętał ją i dbał o nią. Znał, pamiętał, dbał… Nagle Nastia zrozumiała, co przykuło jej uwagę w dowodzie Zagriebielnego. Ale zanim ubierze to w słowa, musi jeszcze pomyśleć, zastanowić się… Właściwie nikt nie udzielał jej głosu, dla zmydlenia oczu Witia nazwał ją funkcjonariuszką, choć tak naprawdę jest nikim. Nastia przysunęła się bliżej, ale tak, żeby Zagriebielny jej nie widział, i przyglądała mu się już bez skrępowania, natarczywie. I z każdą sekundą miała coraz więcej wątpliwości. Coś jest nie tak. Wszystko należy jednak sprawdzić, nie można tak ni z tego, ni z owego nie wierzyć osobie, która oznajmia, że została okradziona.
Anastazja sięgnęła po swoją torbę, wyjęła telefon, szybko pokazała go Jegorowowi za plecami Zagriebielnego i wyszła na korytarz. Zrobiła parę kroków i napisała majorowi wiadomość: „Nie wierzę mu. Trzeba obejrzeć walizkę”. Parę minut później przyszła odpowiedź: „Klucz masz. Zamknij się od środka. Pospiesz się”. Pokój, który Nastia otworzyła kluczem znajdującym się w kieszeni jej wiatrówki, nie różnił się od pozostałych pomieszczeń służbowych. Znajdowały się w nim dwa biurka: jedno dziewiczo czyste, ale chyba miało właściciela; drugie również uprzątnięte, ale z pełnym zestawem akcesoriów biurowych. Widocznie zajmujący biurko funkcjonariusz jest na urlopie. Problematyczna walizka stała samotnie pod oknem. Nastia ucieszyła się, że wzięła ze sobą komputer. Wszystkie niezbędne informacje znalazłaby oczywiście za pomocą tabletu, ale przecież w hotelu korzystała z laptopa i zrobiła przezornie parę zakładek dotyczących firmy Larry Sorreno, które teraz bardzo się przydadzą i pozwolą oszczędzić mnóstwo czasu. A szybkość w danej sytuacji ma olbrzymie znaczenie. Nastia musi sformułować uzasadnioną opinię, póki Jegorow nęka Zagriebielnego czysto formalnymi pytaniami, bez których można by się właściwie obejść. Jegorow zatrzyma go tak długo, jak długo będzie mógł, ale w końcu człowiek zarabiający tyle pieniędzy nie może być patentowanym głupcem, prędzej czy później domyśli się, że wywiadowca gra na zwłokę. Najważniejsze to wejść do Internetu. Jest szansa, że hasło wisi przypięte w widocznym miejscu. Tak właśnie było w pokoju Jegorowa, co nie uszło uwadze Nasti podczas pierwszej wizyty. Przewidywania Nasti Kamieńskiej się sprawdziły. Trzy minuty później upewniła się, że pierwsze wrażenie było trafne. Torba Zagrebielnego, okładka dowodu osobistego i pasek pochodziły z ostatniej kolekcji i sprzedawano je na terenie Rosji dopiero od lutego albo marca bieżącego, 2014 roku. Ten fakt w żaden sposób nie pasował do obrazu, który Nastia stworzyła sobie parę dni temu. Ponownie sprawdziła, czy nie zapomniała zamknąć drzwi od środka, po czym zabrała się do walizki. Tak, wszystko było mniej więcej tak, jak zapamiętała. Oto pusty portfel, który podziałał na jej wyobraźnię, zmuszając do szukania najprzeróżniejszych wyjaśnień. Portfel został nabyty w 1994 albo w 1995 roku. Niewykluczone, że jedno z wyjaśnień, które przyszło jej do głowy, okaże się słuszne. Możliwe jednak, że prawda jest jeszcze inna. Nastia obejrzała starannie wszystkie przegródki. Pusto. Portfel był gruby, wielofunkcyjny, miał przegródki na karty kredytowe oraz banknoty, zapinaną na zamek kieszonkę na bilon i plastikowe
okienko na dowód osobisty, które w Rosji mężczyźni zwykle wykorzystują do przechowywania prawa jazdy. Jeszcze jedna kieszonka zapinana na zamek. Chyba też pusta. Ale trzeba sprawdzić. Nastia rozpięła zamek – rzeczywiście, niczego tam nie było. Rozpięła drugą kieszonkę – i znalazła w niej coś dziwnego, niepasującego do reszty. Zmięty i starannie rozprostowany papierek od cukierka. Sądząc z napisu, cukierki nosiły nazwę „Zagajnik brzozowy”. Nastia nigdy o takich nie słyszała. Po co mężczyzna schował papierek do portfela? Po co go przechowywał? No dobrze, powiedzmy, że Zagriebielny wcale go nie przechowywał, wsunął jedynie do portfela i na śmierć zapomniał. Takie rzeczy nierzadko się zdarzają. Ale po co w ogóle go tam schował? Choć Nastia wysilała wyobraźnię, nie potrafiła wymyślić prostego i prawdopodobnego wytłumaczenia. Może jest na nim zapisany numer telefonu? Albo jakieś hasło? Może coś ważnego? Nastia podniosła papierek do oczu, popatrzyła najpierw pod światło, później zbadała go w padających ukośnie promieniach. Nic. Najmniejszego śladu, że było tu coś oprócz cukierka. Wygląda na to, że jej podejrzenia nie są jednak bezpodstawne. Znowu chwyciła telefon i napisała SMS-a: „Odciski palców z rzeczy w walizce?”. Na odpowiedź musiała czekać koło pięciu minut, widocznie rozmowa Jegorowa z poszkodowanym wkroczyła w arcyciekawą fazę. Jednakże odpowiedź ją ucieszyła: „Mamy”. Nastia szybko zamieniła kable, żeby podłączyć swojego laptopa do stojącej na osobnym stoliku drukarki, po czym wydrukowała kilka stron z różnych katalogów Larry Sorreno, bezczelnie przeszukała szuflady biurka oraz szafy i znalazła stosik przezroczystych koszulek na dokumenty. Wśród materiałów biurowych odkryła taśmę klejącą i nożyczki. Okleiła opuszki palców taśmą, po czym ostrożnie wyjęła z drukarki kartki i wsunęła je do koszulki. Zdarła taśmę klejącą, pomagając sobie zębami. Napisała jeszcze jednego SMS-a: „Facet jest podejrzany. Niech przyjdzie jutro. Wracam”. Nastia wyłączyła komputer, wsunęła go do torby, otworzyła drzwi i zgasiła światło. Teraz najważniejsze, żeby Wiktor nie zawiódł. Wróciła do pokoju przesłuchań w odpowiednim momencie. Rozmowa wyraźnie kulała, a Jegorowowi trudno było dłużej udawać, że wszystkie jego pytania są niezbędne i mają związek ze sprawą. – Andrieju Aleksandrowiczu, śledczy będzie niestety dopiero jutro – powiedziała Nastia przyjaźnie i serdecznie – a bez niego nie możemy zabrać walizki z depozytu. Potrzebne jest specjalne postanowienie. Proszę zerknąć, czy na tych fotografiach są jakieś pańskie rzeczy?
To mówiąc, podała mu koszulkę. Zagriebielny skoncentrował się na wydrukowanych kartkach. Jegorow siedział z obojętną i niewinną miną, jakby w ogóle nie dziwił się temu, co się rozgrywało w pokoju. Zdrowie i wygląd przepił, pomyślała Nastia, patrząc na majora. Ale zachował umiejętności zawodowe i opanowanie. To jednak prawda, że profesjonalizmu nie da się przepić. – Tak – odezwał się w końcu poszkodowany – to jest moja czapka, a to szalik. Dotknął palcem jednej z fotografii. – A tutaj jest taka sama walizka jak moja – pokazał obrazek na drugiej stronie. Wszystko się zgadza. Właśnie ta czapka, ten szalik i ta walizka. Zresztą Nastia Kamieńska ani przez chwilę nie wątpiła w podobny wynik. Zagriebielny położył koszulkę i kartki na biurku przed majorem. – Niech pan podpisze tutaj i o, tutaj – Jegorow pokazał mu miejsca, w których miał złożyć podpis. – I proszę przyjść jutro… Zaraz się dowiem, kiedy będzie śledczy. Zadzwonił gdzieś, powiedział, że znalazł się poszkodowany w sprawie kradzieży walizki, i zapytał, kiedy ma jutro przyjść. – Śledczy będzie mógł pana przyjąć jutro po południu – oznajmił Zagriebielnemu. – Ma pan gdzie przenocować? – Tak, proszę się nie martwić – odparł uprzejmie Andriej Aleksandrowicz. – Od razu po przyjeździe wynająłem pokój w hotelu. Wiedziałem, że nie da się załatwić tej sprawy w ciągu jednego dnia. – No to świetnie – podsumował Wiktor. – Zatem jutro koło szóstej. Śledczy urzędują w drugim skrzydle, tam mają swoją siedzibę. Sam pan nie znajdzie, więc proszę przyjść tutaj i poprosić dyżurnego, żeby mnie wezwał. Pokażę panu. Chodźmy, odprowadzę pana do wyjścia. – Przecież się nie zgubię! – Takie są przepisy – surowo oświadczył major Jegorow. – Wejść do nas jest łatwo, ale wyjść… A nuż jest pan podejrzanym, który postanowił uciec? Trzeba mieć albo podpisaną przepustkę, albo funkcjonariusz musi osobiście… Odwrócił się przy drzwiach i rzucił do Nasti: – Zaczekaj, zaraz będę z powrotem. Wrócił po jakichś dziesięciu minutach zasapany.
– Chodźmy do mojego pokoju. Nie ma tam nikogo, chłopcy się rozeszli. Walizkę już przeniosłem. Koszulka i kartki zostały na biurku. Pierwszą rzeczą, którą zrobił Jegorow w swoim pokoju, było włączenie czajnika. Następnie zebrał brudne kubki i poszedł je umyć. Nastia poczuła, że się denerwuje. Zaraz dostanie za swoje. Major Jegorow, starszy oficer dochodzeniowy z sekcji zabójstw, będzie miał oczywiście rację. Nie powinna była się wtrącać. Nie powinna była się pchać. To nie jest jej sprawa. Ani jej sekcja. Ani jej miasto. No cóż, przyzna się do winy i przeprosi. Nie pierwszy raz. Gdy herbata była gotowa, Jegorow postawił przed Nastią kubek, usiadł przy biurku, odchylił się na oparcie krzesła, założył nogę na nogę i popatrzył na nią surowo. – Czekam – powiedział gniewnie. – Raz-dwa mi wyjaśnij, co się dzieje. Klucza do pokoju przesłuchań na razie nie oddałem. Jeżeli uznam za stosowne, zadzwonię do ekspertów, poproszę, żeby zrobili wszystko migiem, niech sami zabierają. No? Nastia wzięła głęboki oddech. – Witia, jestem pewna, że Zagriebielny jest podstawiony. Walizka nie należy do niego. – Domyśliłem się, że tak sądzisz. A dlaczego? – Dlatego że… Zająknęła się, nie wiedząc, od czego zacząć. Od dziwnego uczucia, które ją ogarnęło, gdy trzymała w rękach dowód osobisty poszkodowanego? Od jej spostrzeżeń na temat wyglądu Zagriebielnego? Od wniosków, do których doszła, gdy przez pół nocy siedziała przy komputerze w swoim pokoju? Od dziwnego znaleziska – starego papierka od cukierka w kieszonce portfela? – Czy możesz sobie wyobrazić, żeby osoba, która kupuje tak drogie rzeczy, nie miała paszportu? – zapytała. – A nie ma? – Nie ma. Adnotację o wydaniu paszportu wpisuje się na ostatniej stronie rosyjskiego dowodu osobistego. Specjalnie tam zerknęłam. Jest czysta. Dowód zaś jest stary, wydany ponad dziesięć lat temu. Gdyby te lata spędził za kratkami, dowód byłby nowszy. Może nawet kiedyś odsiadywał wyrok, ale z pewnością nie w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu lat. I przez cały ten czas ani razu nie wyjeżdżał za granicę. Mając takie możliwości finansowe! Dasz wiarę? – Przypuśćmy – przytaknął Jegorow powściągliwie. – To wszystko? Czy masz coś jeszcze? Pospiesz się, bo szkoda czasu.
Nastia nagle się zirytowała. – To tylko początek – stwierdziła oschle. – Przyjrzałeś się dobrze Zagriebielnemu? Zwróciłeś uwagę, jaką ma cerę? Jakie zęby? Witia, dam sobie głowę uciąć, że człowiek, którego stać na markowe rzeczy, nie może tak źle wyglądać. – Może ostatnio chorował… Teraz w głosie Jegorowa nie było już napastliwego tonu. – Może. A widziałeś zdjęcie w dowodzie? Ma na nim dwadzieścia osiem lat, policzyłam. Może mniej, jeżeli zdjęcie zostało zrobione, zanim dostał dowód. Ale na pewno nie więcej. Wygląda na nim tak samo źle jak teraz. Nawet chyba jeszcze gorzej. A jak się porusza, jak chodzi? Jakby był absolutnie zdrowy. Odpowiednio do swojego wieku. To znaczy, że o długotrwałej, ciągnącej się latami chorobie nie ma mowy. Zwróciłeś uwagę, jak jest ostrzyżony? – Jak? – teraz Jegorow zadawał pytania z jawnym zainteresowaniem, po niedawnej złości nie było śladu. – Moim zdaniem normalnie. – Normalnie – przyznała Nastia. – Ale kiepsko. U fryzjera był całkiem niedawno, może nawet wczoraj, bo uczesanie jest świeże. Ale to robota fryzjera, którego mimo szczerej chęci trudno nazwać fachowcem. – Znasz się na tym? – major uśmiechnął się z niedowierzaniem. – Wyobraź sobie, że tak. Odkąd mam krótkie włosy, muszę chodzić się strzyc co półtora miesiąca. I chodzę wciąż do tego samego fryzjera, który zna moje włosy i umie je ostrzyc. Przez te lata dużo widziałam i słyszałam, więc bez trudu potrafię odróżnić robotę dobrego fachowca od roboty marnego rzemieślnika. Facet, który przez dwadzieścia lat zaopatruje się w jednej firmie, kupuje jej arcydrogie wyroby, facet, który ma kupę forsy, nigdy nie pójdzie się ostrzyć do pierwszego lepszego cyrulika. Będzie chodził do tego samego salonu i do tego samego fryzjera. Wiktor zastanawiał się przez chwilę, po czym skinął głową: – Przypuśćmy. Skąd wiesz o dwudziestu latach? Nastia w dwóch słowach streściła mu swoje poszukiwania przeprowadzone podczas przyjęcia weselnego w restauracji hotelowej. Słuchając jej opowieści, Jegorow coraz bardziej mrużył oczy. – I po co ci to? W jego głosie Nastia znowu usłyszała podejrzliwość i niedowierzanie. Postanowiła jednak nie zwracać na to uwagi. W końcu gdyby ona znalazła się na miejscu Jegorowa, zareagowałaby
podobnie. Znowu ta sama zasada, z którą człowiek się zgadza, ale irytuje, gdy zwraca się przeciwko niemu… – Tak sobie. Musiałam się czymś zająć, gdy hałas nie dawał mi zasnąć. Wciągnęłam się. I jeszcze ostatnia rzecz. W świetle tego, co ci właśnie wyłożyłam na temat charakteru właściciela walizki, zwróć uwagę na pewien szczegół: torba, okładka dowodu i pasek pochodzą z ostatniej, tegorocznej kolekcji. Dżinsy, buty, koszula i sweter – nie wiem, trzeba obejrzeć metki. Ale jego zegarek, Witia, to istny szmelc. Mimo że jego uwielbiany Larry Sorreno już od dawna produkuje zegarki, bardzo ładne, ale niezwykle drogie. Dlaczego facet sobie nie kupi? Nie stać go? Nie ma takich pieniędzy? Walizka jest droższa, sprawdzałam. Więc dlaczego? Na podstawie rzeczy w walizce można jednoznacznie stwierdzić, że im bardziej facet się bogacił, tym droższe kupował rzeczy, nie wymieniając przy tym starych na nowe. Wobec tego okładkę na dowód powinien był kupić jakieś piętnaście lat temu, a torbę na początku dwudziestego pierwszego wieku, o ile nie wcześniej. W dwa tysiące dwunastym roku dorósł już do walizki, która kosztuje tyle, że aż boję się głośno powiedzieć. No więc w dwa tysiące dwunastym roku kupuje tę niewiarygodnie drogą walizkę, a w dwa tysiące czternastym nie nabywa jeszcze droższego kufra, ale torbę i okładkę, które w porównaniu z walizką kosztują tyle co nic. Dlaczego? – No dlaczego? – Dlatego, Witia, że ktoś chciał, żebyśmy go wzięli za właściciela walizki. Za osobę, która stale kupuje rzeczy Larry Sorreno i która została okradziona na waszym dworcu. Kupiono mu torbę, okładkę na dowód i pasek – to, co łatwo zauważyć i co pewnie zostanie odnotowane przez policję. To, na podstawie czego można od razu określić markę Sorreno, ponieważ ma unikalny, niepowtarzalny styl. Może kupiono również ubranie, ale sprawdziłam – ubrania marki Sorreno wizualnie niczym się nie wyróżniają, więc nie warto wydawać na nie pieniędzy. Z zegarkiem ta sama historia. Firma Sorreno nie ma szczególnego, wszystkim znanego i dobrze rozpoznawalnego designu. O butach nie mam zdania. Ale tego, co powiedziałam, wystarczy, żeby podejrzewać lipę. – To znaczy chcesz powiedzieć, że prawdziwy właściciel walizki nie żyje, a jego rzeczy są komuś na gwałt potrzebne? Bo są drogie i dobrze byłoby je opchnąć nawet za jedną trzecią wartości? Czy dlatego, że jest w nich coś, na czymś komuś bardzo zależy? – Jeśli chodzi o sprzedaż rzeczy, to nie byłabym tego taka pewna. Jeżeli ktoś chce spieniężyć rzeczy ofiary, jest albo chciwy, albo klepie biedę. I w jednym, i w drugim przypadku nie
wydawałby pieniędzy na torbę, okładkę i pasek. Są bardzo drogie w porównaniu ze średnim rosyjskim wynagrodzeniem. – A więc – Jegorow w zamyśleniu zabębnił palcami w biurko – albo w walizce jest coś ważnego, co przegapiliśmy, albo… – Właśnie – podchwyciła Nastia. – Albo prawdziwy właściciel walizki jest cały i zdrowy, ale z jakichś powodów nie może lub nie chce się ujawnić. Ale chce dostać walizkę z powrotem. Jest więc doskonale poinformowany, że walizkę znaleziono i że jest na policji. O papierku od cukierka nie wspomniała. Wiktor i tak powątpiewa w jej argumenty, jej słowa traktuje jak brednie, więc jeśli mu teraz powie o papierku, roześmieje się i uzna ją za fantastkę i paranoiczkę. Boże, jak często słyszała te słowa od kolegów i śledczych… Jegorow westchnął i potarł palcami nasadę nosa. – To tylko przypuszczenia. – Oczywiście. Właśnie dlatego zapytałam o odciski palców na rzeczach w walizce. I właśnie dlatego dałam Zagriebielnemu koszulkę ze sterylnie czystymi kartkami. Więc jak, Witia? Zadzwonisz do ekspertów? Sprawa zajmie najwyżej pięć minut, eksperci robią takie badania za dziękuję, nawet nie domagają się, żeby im postawić piwo. Ale wtedy będziesz już jutro wiedział, czy Zagriebielny kłamie, czy nie. A przy okazji, co robił w Wierbicku? Nie jest przecież miejscowy, jeżeli dobrze zrozumiałam. – Powiedział, że przyjechał w delegację, wracał do domu, miał tam coś pilnego, więc w żadnym wypadku nie mógł odłożyć wyjazdu. Dobra, przekonałaś mnie, moskwianko. Kurczę! Przez ciebie w coś się wpakuję… A nie mogę się teraz podłożyć. Wierz mi, że nie mogę. – Przecież nikt się nie dowie – Nastia uśmiechnęła się pojednawczo. – Domyślam się, że chyba nie dzwoniłeś do śledczego przy Zagriebielnym? – Czy ja wyglądam na idiotę? – burknął Wiktor. – W ogóle nigdzie nie dzwoniłem. Udawałem tylko, że rozmawiam. – To znaczy, że śledczy nie ma na razie o niczym pojęcia i nie czeka jutro po południu na naszego pseudoposzkodowanego? No i dobrze. Wszystko załatwimy po cichu. W zależności od tego, jaka będzie odpowiedź ekspertów, sam zdecydujesz, kiedy zadzwonić do pani śledczej i co jej powiedzieć. Gdzie urzędują wasi kryminolodzy? Daleko stąd? – Niedaleko, w dwupiętrowym pawilonie od strony podwórza. Jegorow zerknął na zegarek, po czym westchnął ciężko i sięgnął po telefon.
Kwadrans później do pokoju wpadła lekko zdyszana niemłoda kobieta w okularach i z walizeczką w dłoni. Druga para okularów wisiała na czerwonym sznurku na jej szyi. – Co tam masz, Witiusza? Siemionycz prosił, żebym rzuciła swoją robotę i natychmiast do ciebie pobiegła. Jegorow szybko wyjaśnił sedno zadania. – Nieoficjalna daktyloskopia – ekspertka się uśmiechnęła. – Od dawna z czymś takim się nie zwracałeś. Sądziłam, że nigdy już się nie zwrócisz. Gdzie próbki? – W pokoju przesłuchań. Weź sama. Bałem się tknąć, żeby nie naruszyć ich piękna. – A z czym mam porównać? – Karta jest u śledczej w aktach, ale ona jeszcze o niczym nie wie. Powinny być w waszej bazie, przecież to wy je robiliście. – A o którą śledczą chodzi? Donnikową? – Zgadza się. – Porządna dziewczyna, dokładna. Zapisz mi numer sprawy na karteczce – poprosiła ekspertka. Jegorow zajrzał do teczki, oderwał z bloczka kwadratową żółtą karteczkę samoprzylepną, zapisał numer sprawy karnej, w której śledcza wyznaczyła ekspertyzę daktyloskopijną odcisków palców zdjętych z rzeczy w walizce znalezionej na miejscu zabójstwa. – Na kiedy będzie gotowe? – zapytał z nadzieją w głosie. – Przecież chcesz, żeby było szybko – odparła kobieta wesoło. – Ostatnio w ogóle mnie o nic nie prosiłeś. Nie tak jak dawniej, gdy nie dawałeś mi spokoju. Dlatego dla ciebie zrobię to od ręki. – Jak mogę ci się odwdzięczyć? – Kup mi cukierki, tylko dobre. Jegorow wyszedł z pokoju razem z ekspertką, schowawszy uprzednio teczkę z materiałami do sejfu. Gdy wrócił, minę miał poważną i surową. – A ty mówisz, że za dziękuję – fuknął. – U nas za dziękuję już dawno niczego się nie robi. Teraz będę musiał kupić cukierki. – Ja kupię – ochoczo zaproponowała Nastia. – Ma się rozumieć – mruknął. – Czemu mam płacić za twoje pomysły? Dostałem właśnie telefon, jest odpowiedź na twoje pytania. Sama rozumiesz, że nie na piśmie. Muszę pójść i zanotować. I zanieść butelczynę w ramach podziękowania. To zabierze sporo czasu. Zajmij się więc swoimi sprawami, a jutro zadzwoń, to ci powiem, gdzie się spotkamy.
– To znaczy, że na prospekt Jermaka dzisiaj nie pojedziemy? – Teraz przecież się nie da. Jeżeli zaraz nie pójdę do kumpla, póki jest na miejscu, to jutro szukaj wiatru w polu. A wolny tak szybko nie będę, sama rozumiesz. Nastia rozumiała. Dwaj znajomi wywiadowcy, ciepły pokój, koniec dnia pracy i butelka łączą się w całość, która nieprędko utraci spójność. Nastia Kamieńska czuła się okropnie winna, jakby niechcący, z głupoty albo nieuwagi wciągnęła dobrego faceta w niebezpieczną awanturę. Uznała więc, że powinna mu wyświadczyć jakąś przysługę. – Chcesz, to sama pojadę na Jermaka i popytam o kochanka z czerwonym autem? – zaproponowała. Jegorow wbił w nią oburzony wzrok. – Beze mnie? Jak to sobie wyobrażasz? – Zwyczajnie – wzruszyła ramionami. – Od dwudziestu pięciu lat się tym zajmuję. Aż do teraz. Co w tym trudnego? – Oszalałaś? – Wiktor z trudem się powstrzymywał, żeby nie podnieść głosu. – A jeżeli ktoś cię poprosi, żebyś się wylegitymowała? Jutro całe UWD będzie wiedziało, że jakaś nieznana oszustka podaje się za funkcjonariuszkę policji i zadaje pytania w sprawie Milukowej. Później się nie wywiniesz. – Ależ, Witia – Nastia się roześmiała – za kogo mnie bierzesz? Nie jestem przecież dzieckiem. Żadnych funkcjonariuszy, żadnych pytań dotyczących sprawy. Zwyczajne rozpoznanie. Tysiące razy to robiłam. Uczył mnie przecież wujek Nazar, zapomniałeś? Nie bój się, nie wystawię cię. Podaj numer domu i mieszkania, a dalej sobie poradzę. Jeżeli będzie coś ciekawego, wyślę ci SMS. – Ech, moskwianko. – Jegorow westchnął ciężko. – Chyba sam diabeł przysłał cię na moją zgubę…
***
Korotkow ucieszył się, słysząc w słuchawce głos Nasti. – A my tu z Piotrem i dwoma sympatycznymi panami miło spędzamy czas – powiedział podekscytowany. – Piotr urządził grill na naszą cześć. Wysłałem Wołodię do miasta, żebyś go
miała pod ręką. Stoi przed hotelem, powiedz mu, gdzie jesteś, to po ciebie przyjedzie. I pospiesz się, bo czekamy. Nastia skrzywiła się, słysząc o grillu. Po pierwsze, ma coś do załatwienia w mieście, a po drugie, nie przepada za grillowanymi potrawami. – Nie jestem jeszcze wolna. Sprawy w mieście zajmą mi ze dwie godziny, ale potrzebny mi jest samochód. – Wykonałaś moje zadanie? – Jeszcze nie. Mówię przecież, że to trochę potrwa – skłamała. – Muszę pojechać w pewne miejsce. Nastia zadzwoniła do kierowcy, po czym przespacerowała się wzdłuż ulicy, oglądając wystawy i szyldy. Gdy zjawił się Wołodia, poprosiła, żeby ją zawiózł na prospekt Jermaka. Praca, którą miała wykonać, była rutynowa i nieskomplikowana. Jak to się mówi, Nastia zjadła na tym zęby. Wysiadła w bocznej uliczce i nieśpiesznie ruszyła w stronę poszukiwanego domu. Weszła przez bramę na podwórze i zaczęła się przypatrywać kobietom z dziećmi na placu zabaw, a także spokojnie gawędzącym starszym paniom. Zauważyła dwie osoby z psami. I przystąpiła do działania. Nie minęło pół godziny, gdy opuściła podwórze, wróciła do samochodu i zadzwoniła do Jegorowa, chociaż obiecała, że nie będzie go niepokoić telefonami i ograniczy się do SMS-ów. Ale to, czego się dowiedziała, było bardzo dziwne… Sądząc po głosie, Wiktor był już wstawiony. Nastia odniosła jednak wrażenie, że gdy wysłuchał jej relacji, gwałtownie wytrzeźwiał. – Co za bagno… Zastanowię się. Zadzwoń do mnie jutro, gdy będziesz w mieście, to się umówimy. Po czym się rozłączył. Nastia nie zrozumiała, w jakim celu major zamierzał się z nią spotkać jutro. Czy po to, żeby przekazać informacje, które dla niej zdobył, czy raczej po to, żeby wysłuchać szczegółowej relacji z wizyty na prospekcie Jermaka. Tak czy inaczej Nastia nie ma już w mieście nic do roboty, więc może wracać do przytulnej willi Piotra Siergiejewicza Worożca.
***
Specjalnie dla Nasti przygotowano dwa szaszłyki z warzyw – pomidorów, bakłażanów i słodkiej papryki. Zjadła je z ociąganiem, bo w ogóle nie miała apetytu. Pewnie jeszcze całkiem nie wyzdrowiała. Gardło już prawie nie boli, głos ma normalny, tylko nos jeszcze się zatyka, gdy Nastia siedzi bez ruchu albo leży. Ogólnie rzecz biorąc, trzeba jednak przyznać, że pani doktor z hotelu dotrzymała słowa. Dwa dni intensywnej kuracji i Nastia mogła się rzucić w wir pracy. Jednakże choroba czaiła się jeszcze w organizmie i niekiedy dawała o sobie znać. Od czasu do czasu kręciło jej się w głowie, serce zaczynało bić szybciej i mocniej niż zwykle, pojawiała się też zadyszka. No i ten brak apetytu… Humor, szczerze mówiąc, również jej nie dopisywał. Z jakiegoś powodu czuła się okropnie niezręcznie wobec Jegorowa. Nie dość, że obarczyła go swoją prośbą, która ma znaczenie tylko dla niej i Korotkowa, a nie dla majora, to jeszcze wpakowała go w historię z walizką, która w ogóle nie powinna jej obchodzić. A teraz dorzuciła mu informacje zdobyte na prospekcie Jermaka. Jeżeli więc starszy wywiadowca zacznie ją przeklinać na czym świat stoi, będzie miał rację. Po co się wtrąca? Co jej do tego? To jest obce miasto. Obcy ludzie. I obce sprawy. Siedzieli w wygodnych ogrodowych fotelach pośród wiekowych drzew, które okalały dom. Sympatyczny młody mężczyzna o kaukaskim wyglądzie nieopodal nich odprawiał czary nad grillem, co rusz serwując nowe szaszłyki. Robiło się coraz zimniej, więc przyniesiono Nasti pled, w który się od razu zawinęła. Mężczyźni – Korotkow, Worożec i dwaj wysocy urzędnicy z merostwa – prowadzili ożywioną dyskusję, która w ogóle Nasti nie interesowała: inwestycje, finansowanie, budżet, podatki, pakiety socjalne dla podatników… – Dlaczego pani nie je? – zapytał troskliwie Worożec, zauważywszy stojący przed Nastią talerz z niedojedzonymi warzywami. – Nie smakuje pani? – Dziękuję, najadłam się. – A co pani powie na ser z grilla? Smakuje wybornie! Ser z grilla… Czemu nie? Można spróbować. Nigdy czegoś takiego nie jadła. Przynajmniej nie będzie tak mdły jak warzywa. Worożec od razu wyjął komórkę. – Inna, powiedz Nadi, żeby do nas przyszła. Chwilę później pojawiła się chuda, nieskora do uśmiechu kucharka Nadia. Zamieniła parę słów z czarnowłosym, wąsatym chłopakiem przy grillu, po czym poszła do domu i niebawem wróciła, niosąc duży talerz z pokaźnymi kawałkami sera. Teatr absurdu, pomyślała Nastia. Naszemu Pieti
wyraźnie brak elementarnych umiejętności w zarządzaniu. Od razu widać, że nigdy nie kierował nawet niewielkim zespołem. O wiele prościej byłoby posłać po ser chłopaka, który stoi przy grillu. W ciągu dwóch minut byłby z powrotem. Tymczasem Piotr Siergiejewicz dzwoni do asystentki i prosi, żeby przysłała kucharkę; kucharka przychodzi, żeby się dowiedzieć, że ma przynieść ser; idzie do kuchni i wraca z serem… Mnóstwo niepotrzebnych czynności i zwyczajna strata czasu. Potrawa okazała się niespodziewanie dobra. Natomiast rozmowa wciąż była nieciekawa. Nastia zjadła ser, niepostrzeżenie wstała od stołu i poszła do domu. Drzwi do gabinetu asystentki były uchylone, więc delikatnie zapukała i zajrzała do środka. Inna siedziała przy komputerze i szybko coś pisała. Na widok Nasti uśmiechnęła się i zdjęła ręce z klawiatury. – Tak, Anastazjo Pawłowno? – Jest pani zajęta? Nie przeszkadzam? – Ależ skąd! – zdecydowanie odparła Inna, odsuwając fotel i wstając. – Coś się stało? Nastia pokręciła głową. – Nie. Po prostu uciekłam od męskiego towarzystwa, bo panowie omawiają sprawy, o których nie mam zielonego pojęcia. Chciałam wypić kawę, ale nie wiem, czy mogę iść do kuchni i poprosić o nią Nadię. Inna znowu się uśmiechnęła, a Nastia pomyślała, że mimo nieładnych rysów twarzy uśmiech ma naprawdę uroczy. – Może ja pani przyniosę, Anastazjo Pawłowno? I przy okazji sobie. – Zgoda – Nastia skinęła głową. – Ale pod warunkiem, że będzie pani mówiła do mnie po imieniu. Proszę mnie nazywać Nastią, to wystarczy. Gdy Inna wróciła z kawą, usiadły w salonie w miękkich fotelach. – Dobrze się pani czuje w domu Piotra Siergiejewicza? – zapytała Inna. – Niczego pani nie potrzebuje? Jeżeli coś pani nie odpowiada, proszę powiedzieć, pani prośba zostanie natychmiast spełniona. – Wszystko w najlepszym porządku – solennie zapewniła ją Nastia. – Pokój jest wygodny, jedzenie znakomite, a gospodarz niezwykle miły. Choć nieco ekscentryczny. Inna rzuciła na nią zaciekawione spojrzenie. – Co pani ma na myśli? – Właściwie nic szczególnego.
Nastia wypiła łyk kawy, która na jej gust była nieco za mocna. – Proszę powiedzieć, Inno, ciężko się pani pracuje z Piotrem Siergiejewiczem? – Ciężko? – asystentka Worożca wydawała się wyraźnie zdziwiona. – Dlaczego miałoby mi być ciężko? – Bo niepokoi panią z powodu każdego głupstwa i wysługuje się panią w każdej, nawet najdrobniejszej sprawie. Widziałam już parę razy, jak prosił panią o przekazanie czegoś Nadi, chociaż byłoby o wiele prościej, gdyby sam wydał jej polecenie. Nawet ze swoją przyjaciółką kontaktuje się za pani pośrednictwem. Ani razu przez ten czas nie słyszałam, żeby z nią rozmawiał. Za to ciągle słyszę: „Inno, zadzwoń do Galiny i powiedz…”. Trochę to dziwne, szczerze mówiąc. A może Piotr Siergiejewicz z jakiegoś powodu unika telefonu? Istnieje taka postać nerwicy, w której człowiek jest przekonany, że telefon emituje niebezpieczne dla zdrowia fale i najlepiej trzymać go z dala od głowy. Czy o to chodzi? Inna patrzyła Nasti prosto w oczy, uśmiechała się, ale milczała. – Zdumiała mnie też jego rozmowa z panią o lekarzu – ciągnęła Nastia. – „Niech pani mu powie, co mnie boli, i zróbcie coś, żeby problem zniknął”. Muszę przyznać, że dla mnie to po prostu groteskowe. Piotr Siergiejewicz jest z pewnością cudownym człowiekiem i gościnnym gospodarzem. Każdy ma jednak prawo do niewielkich dziwactw. Nie zamierzam pod żadnym pozorem osądzać Piotra Siergiejewicza. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że praca z nim nie jest łatwa. Tak więc moje pytanie dotyczyło raczej pani, a nie jego. Teraz Inna śmiała się już otwarcie, ale bezgłośnie. Jej nieduże, mocno umalowane oczy promieniały energią i radością. – Uwielbiam Piotra Siergiejewicza – odparła łagodnie. – Gdyby pani wiedziała, jak się w domu śmiejemy, gdy opowiadam mężowi o wybrykach Worożca! Mam nawet wrażenie, że zbliżyliśmy się z mężem do siebie, odkąd Worożec mnie zatrudnił, jest przecież niewyczerpaną kopalnią naszych domowych żartów. – A nie irytuje to pani? Te wszystkie „zadzwoń do Galiny” i „powiedz Nadi”? – Nastia nie dawała się przekonać. – Oooo, niewiele pani jeszcze słyszała! Jestem dla Piotra Siergiejewicza rękami, nogami i językiem. Swoje ma tylko oczy i uszy. No i umysł, rzecz jasna. W kontaktach w swojej komórce ma wpisane tylko trzy numery: naczelnika UWD, mera i mój. Do nikogo więcej z żadnego powodu sam nie dzwoni.
– Ale dlaczego? Inna spojrzała na nią w zamyśleniu, jakby się zastanawiała, czy warto gościowi coś wyjaśnić. – Widzi pani, Nastiu, Piotr Siergiejewicz nie miał łatwego dzieciństwa. Nie wiem, czy pani opowiadał… – O matce alkoholiczce? Opowiadał. – W takim razie szczegóły pani nie zdziwią. Od najmłodszych lat dźwigał na swoich barkach wszystko. I matkę, i mieszkanie. Mył, gotował, sprzątał, prał, a na dodatek zarabiał. Tak się napracował, że gdy stał się wystarczająco zamożny, powiedział sobie: nigdy więcej nie będę robił niczego sam. Zapłacę innym, żeby robili wszystko za mnie i dla mnie. Nie kiwnę nawet palcem. Na tym polega oryginalność mojego pracodawcy. Może prześlęczeć całą dobę nad papierami, sprawdzi każdą cyfrę w raporcie, każdą literę w umowie, ale nie zajmie się tym, co dotyczy spraw bytowych. Nie jest leniwy, przeciwnie, należy do ludzi pracowitych, ale ma osobliwe podejście… Może zadzwonić do naczelnika UWD albo mera i rozwiązać skomplikowany problem. A jednocześnie nie potrafi się zmusić, żeby zadzwonić do ślusarza i zlecić mu naprawienie kranu. Dla ślusarza to ja jestem osobą do kontaktu. Piotr Siergiejewicz w ogóle nie rozmawia z personelem, ze wszystkimi komunikuje się przeze mnie. Nawet z dyrektorami swoich przedsiębiorstw. Sprawy zawodowe omawia z nimi, rzecz jasna, osobiście, ale za nic nie wyznaczy im spotkania i nie uzgodni godziny. Gdy potrzebuje na przykład dyrektora zakładów chemicznych, woła mnie i mówi: „Inno, wezwij Parfienowa na siedemnastą”. Dzwonię i dowiaduję się, że dyrektor wyjeżdża o pierwszej do obwodu, a więc może się stawić u Worożca przed południem, inaczej się spóźni. A przed południem Piotr Siergiejewicz jest zajęty, ma jakieś pilne spotkania. Powiadamiam go o tym. W odpowiedzi słyszę: „Zrób coś, żeby problem zniknął”. Co mam zrobić? Odwołać poranne spotkania? Czy wyjazd dyrektora do obwodu? I tak niemal codziennie. – No i jak znajduje pani wyjście z sytuacji? – zainteresowała się Nastia. Inna wzruszyła ramionami. – Rozwiązuję problemy tak, żeby zniknęły. Nauczyłam się. – Mogę zapytać, kim pani jest z wykształcenia? – Oczywiście – asystentka się uśmiechnęła. – Nauczycielką niemieckiego i francuskiego. Pewnie się pani dziwi, co tutaj robię? Pracowałam w najlepszym liceum w mieście. Później zmieniła się dyrekcja, nowy szef potrzebował mojego miejsca dla swojej kochanki, więc mnie zwolnił. Co prawda pod pretekstem redukcji, więc w świadectwie pracy nie wpisano mi niczego
negatywnego. Dobre chociaż i to. Przez jakiś czas byłam bez pracy, później Worożec szukał asystenta i ktoś zaproponował mu moją kandydaturę. Zatrudnił mnie czasowo, dopóki nie znajdzie sobie odpowiedniej osoby. Warunki są oczywiście katorżnicze. Nie ma wolnego, są za to nocne telefony z żądaniem, żeby wymienić przepaloną żarówkę. Niczego nie mogę planować, bo zaczynam pracę o ósmej, a kończę, gdy Piotr Siergiejewicz mnie zwolni, co zdarza się i o dziesiątej wieczorem, i o północy, i o drugiej w nocy. Praca mi jednak odpowiada, bo Worożec jest bardzo hojny. Zarobione u niego pieniądze wystarczą nam z mężem na życie, póki nie znajdę pracy w zawodzie. Mój mąż jest księgowym w urzędzie, więc pensję ma bardzo skromną. – A jak Piotr Siergiejewicz radził sobie wcześniej bez pani pomocy? O ile wiem, majątku dorobił się dawno. A więc decyzję dotyczącą tego, że sam nie będzie niczego robił, podjął ostatnio? – Miał innego asystenta – padła krótka odpowiedź. – I co? Gdzie on się podział? Uciekł? Czy Worożec zwolnił go za niedbalstwo? – Zginął. Rozbił się samochodem razem z kierowcą. Więc to tak, pomyślała Nastia. Facet dawno podjął decyzję, że sam niczego nie będzie robił, jeżeli może to komuś powierzyć. Napracował się w dzieciństwie. Ma dosyć. Nie będzie naprawiał kranu, chociaż potrafi. Nie wezwie ślusarza, chociaż to żaden problem. A dlaczego sam nie rozmawia z personelem? Bo to ludzie gorszego sortu? Czy po prostu dlatego, że to też praca, którą może zlecić? A więc takim człowiekiem jest Pietia Worożec… Nikt by się nie domyślił na pierwszy rzut oka. Zdradzają go tylko jego dziwactwa. – Czy to nie jest upokarzające? – cicho zapytała Nastia, uważnie spoglądając na asystentkę. – Pani, taka mądra, wykształcona, z poukładanym życiem rodzinnym, i wymienia przepalone żarówki nuworyszowi, który nie wie, co robić z pieniędzmi. Inna parsknęła śmiechem. – Upokarzające? Ani trochę! Worożec zatrudnia mnie jako swoją asystentkę właśnie dlatego, że jestem bystra, obrotna, znam się na wielu rzeczach i mam sporą wiedzę. Widzi wszystko i docenia. Wie pani, co jest najbardziej upokarzające? Gdy człowiek jest specjalistą w jakiejś dziedzinie, ma wykształcenie i przepracował wiele lat w swoim zawodzie, a traktuje się go jak kompletnego idiotę o poziomie umysłowym nierozgarniętego dziecka. To rzeczywiście jest upokarzające. Aż chce się płakać. Człowiek czuje się tak, jakby zmarnował życie. Nastia spojrzała na nią z zakłopotaniem. – Co pani ma na myśli? Czy ktoś panią uważa za ociężałą umysłowo?
– Nie chodzi o mnie – Inna smutno się uśmiechnęła. – O mojego męża. Choć właściwie nie tylko o niego. O wszystkich księgowych, którzy dostarczają zwolnienia lekarskie do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Przychodzą tam tylko wykwalifikowani księgowi, żeby oddać wypełnione dokumenty upoważniające do otrzymania zasiłku chorobowego. Niedoświadczeni nowicjusze nie mają w funduszu czego szukać. No i niech pani sobie wyobrazi, że na miejscu pokazują im instruktażowe filmy rysunkowe opatrzone genialnymi wierszykami. Wszystkich nie pamiętam, ale zaprezentuję pani próbkę tej twórczości. Zgodnie z zamysłem wielkiego poety klient rozmawia z plikiem pieniędzy, który wyjaśnia mu, co powinien zrobić, żeby go otrzymać. Jeśli chcesz, żebym do ciebie trafił, postaraj się, żeby ci się żaden błąd nie przytrafił. Oddaj zwolnienie w pracy, napisz podanie w sprawie płacy. Nie zapomnij o własnoręcznym podpisie na czystopisie. Za pięć dni księgowa pośle przypuszczalnie dokumenty do twojej ubezpieczalni. Najdalej za dni dziesięć idź śmiało do bankomatu i według znanego schematu wybierz tam plik pieniędzy. Mniej więcej od drugiej linijki Nastia zaczęła się pokładać ze śmiechu. – Boże, Inno, co to jest? Inna czekała w milczeniu, aż gość przestanie się śmiać. Minę miała poważną, a nawet nieco smutną. – No cóż, pomysł był pewnie niezły. W założeniu. Napisać instrukcję w postaci wierszyka, żeby łatwiej ją było zapamiętać i żeby rozweselała. Ale to jest dobre dla studentów, którzy uczą się księgowości i potrzebują chwytów mnemotechnicznych, żeby wykuć materiał na egzamin. Jak komuś mogło przyjść do głowy, że najbardziej doświadczeni księgowi firm, którzy regularnie
dostarczają prawidłowo wypełnione dokumenty do funduszu, tego nie wiedzą? Za kogo oni ich tam uważają? Za praktykantów? To właśnie jest upokarzające. Ale to tylko część problemu. – Jest coś jeszcze? – Pomysł to jedna strona medalu. Druga to jego wdrożenie i uzyskany efekt. Postanowiliście stworzyć instrukcję wierszem? A więc do dzieła! Twórzcie! Ale niechże forma będzie przynajmniej przyzwoita. Tymczasem nic z tego. Po co? Komu by się chciało wysilać, układać słowa w jasny i logiczny ciąg? Po co się martwić o sensowne rymy? Grunt, że instrukcja jest wierszowana. I tak przejdzie. Motłoch nie jest wybredny. Przyjęło się u nas sądzić, że ludzie to frajerzy, którzy na niczym się nie znają i można im zrobić wodę z mózgu. – U nas, to znaczy w Wierbicku? – uściśliła Nastia. – U nas, to znaczy w Rosji – bardzo poważnie odparła Inna. – Czy w Moskwie nie jest tak samo? Jestem pewna, że tak. Nie chodzi przecież tylko o chałturę w twórczości artystycznej, lecz o powszechne zjawisko. Serwuje nam się kłamstwa bez zmrużenia oka, bo wiadomo, że się nie oburzymy. Ponieważ jesteśmy motłochem. Frajerami. Przełkniemy wszystko. I tak jest w całym kraju. Nastia już miała przyznać Innie rację, gdy nagle przypomniała sobie wczorajsze przedstawienie. Chyba nie reżyserował go uznany i dobrze opłacany fachowiec. Wszystko wymyślono pewnie w teatrze, zarówno koncepcję spektaklu, jak i scenariusz. Aktorzy zaś znakomicie odegrali swoje role, wkładając w nie serce i talent. Nie, Inna się myli. Owszem, ludzie toną w powodzi cynicznych kłamstw, to prawda. Ale w działalności artystycznej nie wszyscy uprawiają chałturę w nadziei, że motłoch to przełknie. – Słusznie – Inna skinęła głową, gdy Nastia podzieliła się z nią wrażeniami dotyczącymi wieczoru w teatrze. – A przy okazji, pomysłodawcą spektaklu satyrycznego był Worożec. Na twarzy Nasti odmalowało się tak wielkie zdumienie, że Inna mimo woli się roześmiała. – Czemu się pani dziwi, Nastiu? Piotr Siergiejewicz jest bardzo kreatywny. Nie wiedziała pani? – Nawet nie przypuszczałam – wyznała Nastia. – Otwarty i szczery – tu się zgodzę, bez kompleksów – też prawda. Ale żeby kreatywny… Zaskoczyła mnie pani. Tego się w ogóle nie spodziewałam. Przy drzwiach wejściowych rozległy się męskie głosy. Najgłośniej perorował jeden z przedstawicieli władz miasta.
– ...wciąż tylko obiecujesz, Piotrze Siergieiczu, wciąż nas trzymasz przy stole, a ja nie mogę się doczekać, kiedy pójdziemy do łaźni. No tak, pomyślała Nastia, oczywiście, jakby się mogli obejść bez łaźni? Najedli się, napili, więc teraz czas na łaźnię. Właściwie powinni byli zmienić kolejność uciech. Najpierw udać się do łaźni, a dopiero później zabrać się do jedzenia i picia. Ale oni mają swój porządek. Byleby tylko mnie nie zaczepiali. Mężczyźni, rzecz jasna, od razu zaproponowali Nasti, żeby do nich dołączyła. Usłyszawszy jednak uprzejmą odmowę, nie nalegali. – Niechże pani przynajmniej popływa w basenie – namawiał ją Worożec. – Przez cały czas ani razu pani z niego nie skorzystała. – Nie mam kostiumu. – Na dole jest wszystko, Inna pani pokaże. Specjalnie dla gości mamy kostiumy, kąpielówki i klapki we wszystkich rozmiarach, nowe, ze sklepu, nierozpakowane. Właściwie to niezła myśl, można by popływać… Ale na pewno nie teraz, gdy w wodzie będzie się pluskać arcywesołe towarzystwo czterech najedzonych i podpitych hałaśliwych facetów. Już lepiej wstać jutro wcześnie, gdy na basenie nikogo nie będzie. Jutrzejszy dzień to ostatni dzień pobytu w domu Worożca. Na wstępie się umówili, że przyjadą w sobotę wieczorem, a w środę rano wrócą do hotelu. – Inno, zadzwoń do Galiny, za godzinę będziemy potrzebowali masażysty. – Oczywiście, Piotrze Siergiejewiczu. W wieku pięćdziesięciu czterech lat Anastazja Kamieńska wciąż nie rozumiała ludzi, którzy rano muszą iść do pracy, a jeszcze o północy potrafią wpaść do łaźni i poprosić nawet o masaż, jednym słowem, spokojnie się relaksować. Może są tak ustosunkowani, że mogą po prostu nie pracować, gdy nie mają na to ochoty? Może potrafią się wyspać i zregenerować siły w ciągu dwóch, trzech godzin? A może wiedzą, że jutro czeka ich ciężki dzień, ale się tym nie przejmują? Może znajdują sposób, żeby nie zastanawiać się nad tym, co się wydarzy jutro? Gdyby dzisiejsza Anastazja Pawłowna mogła porozmawiać z siedemnastoletnią Nastią Kamieńską, pewnie by jej powiedziała: „Ludzie są ciekawi, niepodobni do siebie i niepowtarzalni. Nie przegap okazji, żeby się im przyglądać. Nie mijaj tych, których spotkasz na swojej drodze. Postaraj się zajrzeć każdemu w głąb duszy. Nie znajdziesz dwóch identycznych osób. Każdy człowiek jest unikalny, każdego warto poznać”.
Nastia uśmiechnęła się do swoich myśli. Na szczęście coś jednak może powiedzieć tamtej młodziutkiej dziewczynie… Korzystając z okazji, że Inna zajęła się telefonem do Galiny, Anastazja wspięła się na piętro i pchnęła drzwi prowadzące do „archiwum filmowego”, czyli do biblioteki. Oto i ona, dwutomowa powieść: czarna okładka, czerwone litery tytułu i prawie zupełnie starta z nazwiska autora pozłota. Zniszczony grzbiet. Rok wydania 1986. Jeszcze przedwczoraj, gdy Nastia przeglądała jeden z tomów, wydało jej się, że spomiędzy kartek wystaje koniec zakładki. Jeżeli jej przypuszczenie okaże się słuszne… Tak, zgadza się. Właśnie na tej stronie Scarlett O’Hara mówi: „Nigdy więcej nie będę głodna”. Nigdy więcej nie będę… Obietnica Scarlett stała się dewizą Worożca. Ile mógł mieć lat, gdy po raz pierwszy przeczytał Przeminęło z wiatrem? Co najmniej dwadzieścia pięć. Możliwe, że więcej. Dziwne. Mężczyzna z takim życiorysem, uwikłany w ciemne interesy, raczej nie czyta książek, a zwłaszcza powieści dla kobiet, nawet bardzo dobrych. Pewnie przeczytał przypadkiem. Nie miał akurat nic do roboty i trafiła mu w ręce czyjaś książka… Zresztą co za różnica? Ważne jest co innego: w książce znalazł coś interesującego, jakieś słowa, które go poruszyły. Może zafascynował go obraz głównej bohaterki idącej po trupach do celu. A może właśnie te słowa: „Nigdy więcej nie będę głodna”. I wtedy Pietia Worożec postanowił, że nigdy więcej nie będzie robił tego, co może powierzyć innym. W kieszeni zabrzęczał telefon, informując o nowej wiadomości. Pewnie to Loszka, tutaj jest już pierwsza w nocy, a w Moskwie ledwie minęła dziewiąta. Okazało się jednak, że wiadomość przyszła od Jegorowa. Nastia stanęła w korytarzu, zastanawiając się, co powinna zrobić: wrócić do swojego pokoju, położyć się spać, a jutro porozmawiać z Korotkowem, czy zejść na dół i od razu odszukać Jurkę? Lepiej od razu, postanowiła i ruszyła po schodach. Basen był pusty, mężczyźni siedzieli w saunie. Na okrągłym stole stały butelki, lekkie zakąski, owoce i czyste naczynia. Nastia z żalem popatrzyła na przezroczystą błękitną wodę. Jutro rano też chyba nie uda jej się popływać. Może wieczorem, jeżeli Piotr nie zaprosi znowu gości. Usiadła przy stole i zaczęła pogryzać winogrona. Parę minut później rozległ się stukot obcasów: Inna. – Zdecydowała się pani? – zapytała. – Pokazać pani, gdzie są kostiumy i klapki? – Dziękuję, nie trzeba. Muszę złapać Jurę, żeby mu przekazać parę słów, umówić się, o której jutro wyjeżdżamy. Później pójdę się położyć.
– Szczęściara – Inna westchnęła z uśmiechem. – A ja będę musiała siedzieć tutaj, póki nie wyjedzie ostatni gość. – Dlaczego akurat tutaj? – zapytała Nastia ze zdziwieniem. – Przecież ma pani swój pokój. Co będzie tu pani robiła? Przyglądała się na wpół nagim facetom? – A nuż Piotr Siergiejewicz czegoś sobie zażyczy? Do łaźni nie bierze telefonu, więc nie może zadzwonić, żeby mnie wezwać. Zresztą tu są problemy z zasięgiem, nie ma przecież okien. – Ciężką ma pani pracę – Nastia pokiwała głową ze współczuciem. – Zabawną – zaoponowała asystentka Worożca. – Nie mam czasu się nudzić. Zresztą za takie pieniądze nie wypada narzekać. Za drzwiami prowadzącymi do kompleksu łaźniowego rozległ się szum wody pod prysznicem, później plusk i głośne parskanie. Po kąpieli parowej przyszedł czas, żeby zmyć pot pod prysznicem i zanurzyć się w zimnej wodzie. Kilka minut później pojawił się jeden z urzędników, za nim Korotkow, obaj w kąpielówkach i z włochatymi ręcznikami w rękach. Facet natychmiast wskoczył do wody i popłynął ładną żabką. Natomiast Korotkow na widok Nasti skierował się w stronę stołu, przy którym siedziała razem z asystentką. Inna natychmiast taktownie się oddaliła. Odprowadzając ją wzrokiem, Nastia zauważyła, że kobieta usiadła w najdalszym rogu basenu na małym, obitym brązową dermą fotelu obok jakiejś okazałej rośliny w donicy. Tam więc jest miejsce asystentki podczas zabiegów zdrowotnych… – Jeżeli chcesz mieć swoje informacje, musimy wyjechać jutro wcześniej – powiedziała Nastia. – Jegorow może się z nami spotkać tylko rano, później przez cały dzień będzie zajęty. Jura popatrzył na nią uważnie, sięgnął po duże żółto-czerwone jabłko, odgryzł kawałek i zaczął ze smakiem zajadać. Rzucił ręcznik na krzesło i usiadł naprzeciwko. – Znowu kręcisz? – burknął. – Wal, co się stało. Tak, Korotkowa nie uda się oszukać. Trzydzieści lat przyjaźni to nie w kij dmuchał. Nastia rozejrzała się wokół. Inna jest daleko, gość pływa, drugi gość i gospodarz jeszcze nie wyszli z sauny, w każdym razie prysznic nie szumi i nie słychać pluskania. Postanowiła mówić zwięźle, Jurka i tak wszystko zrozumie. – No więc Wiktor prosi o pomoc. Nie musimy oczywiście, zresztą nie mamy też prawa, ale on nam przecież pomaga… A zresztą, Jura, te działki pod budowę to taka nuda! – No tak – Jura skinął głową. – Potrzebujesz ruchu, bez przerwy coś musi się wokół ciebie dziać. Dobra, pomagaj, świetnie dam sobie radę bez ciebie.
– Nie zrozumiałeś – Nastia zniżyła głos. – Chodzi o ciebie. To ty musisz pomóc. Ja już nie mogę. – No pięknie! A kto pojedzie do merostwa i do Izby Katastru? Jestem wszędzie poumawiany, jutro mam dostać kserokopie potrzebnych dokumentów… – Ja to załatwię. Powiesz gdzie, do kogo i jakie dokumenty, a wszystko zrobię. Korotkow nagle się rozgniewał. – Słuchaj, w co ty mnie wciągasz? Masz w ogóle pojęcie, czym to pachnie, jeśli nas przyłapią? Tak bardzo spodobał ci się pułkownik Bajew? Bo mnie ani trochę. Wolałbym trzymać się od niego z daleka. Tak, pułkownik Bajew… Spotkanie z nim to niezbyt przyjemna perspektywa. Ponury, zły, nieufny, bezduszny. Ale zadanie właśnie na tym polega, żeby uniknąć z nim rozmowy na temat Witi Jegorowa. Zresztą nawet jeżeli do niej dojdzie, nie będzie to miła pogawędka, ale awantura. A więc należy bardzo uważać. – Trzeba uważać, żeby się nie narażać… – zadeklamowała Nastia. – Czemu mówisz wierszem? – Tak sobie… Przypomniałam sobie pewną zabawną historię. No więc co na to powiesz? – Już ja bym ci powiedział – mruknął Korotkow. – Dobra, śniadanie o siódmej, wyjeżdżamy o ósmej. Pasuje? – Jesteś kochany! Nastia zerwała się z miejsca i głośno cmoknęła Korotkowa w czoło. W tej samej chwili zorientowała się, że Inna i facet w basenie ich obserwują, ale uznała, że nie ma powodu do zmartwienia. Niech sobie myślą, że goście z Moskwy są kochankami. I co z tego? Wcześniej też pewnie tak uważali. Wreszcie od strony drzwi, za którymi znajdowała się sauna, rozległy się odgłosy świadczące o tym, że lada chwila na basenie pojawi się gospodarz z gościem. Nastia uznała, że będzie lepiej, jeżeli jej tutaj nie zastaną. Podeszła do Inny i powiedziała, że zamierzają zjeść śniadanie o siódmej, wyraziła podziw dla Piotra Siergiejewicza, który tak długo potrafi siedzieć w saunie, po czym udała się do swojego pokoju. Zanim jednak się położyła, wysłała dwie wiadomości: jedną do kierowcy Wołodi, a drugą do Jegorowa.
***
Alkohol uderzył mu do głowy już po pierwszej szklance, ale po telefonie Kamieńskiej zamroczenie zaczęło ustępować. Major Jegorow skrócił miłe spotkanie z kolegą, zasłaniając się zwierzchnictwem, które patrzy mu na ręce, odkąd prowadzi poważną sprawę. Pożegnał się, podziękował za otrzymane informacje i udał się do domu. Od budynku miejskiego UWD miał niecałe piętnaście minut spacerem. Przed spotkaniem samochód przezornie odstawił pod dom, ponieważ nie bez kozery podejrzewał, że wyjdzie z budynku w stanie niepozwalającym na siadanie za kierownicą. W mieszkaniu nie włączył światła, rozebrał się w ciemności, którą rozpraszał przyćmiony blask wlewający się przez okna. W centrum miasta ulice są mocno oświetlone przez całą dobę, poza centrum też, nie tak jak dawniej. Gdy mer mianował nowego naczelnika UWD, pierwszą rzeczą, którą zrobił pułkownik Bajew, było zaprowadzenie porządku i spokoju na ulicach. Wszędzie pojawiło się dobre oświetlenie, natomiast pijacy i narkomani gdzieś zniknęli. Służby patrolowointerwencyjne i drogowe wyraźnie się ożywiły, w ich pracy dała się nawet odnotować pewna gorliwość. Wiktor włączył po ciemku czajnik w kuchni. W ogóle nie lubił światła w swoim mieszkaniu. Odkąd jednego dnia stracił całą rodzinę, nie znosił widoku ścian i rzeczy, które, jak mu się wydawało, nie zauważyły zupełnie straty i nadal były takie jak wtedy, gdy żyła żona i po domu biegały dzieci… Mocno się wtedy rozpił, a gdy się ocknął, zorientował się, że przepił wszystkie oszczędności, w dodatku się zadłużył. Nie było już mowy o tym, żeby zrobić remont, zmienić kolor ścian i kupić nowe meble. Nie miał na to po prostu pieniędzy. Zamienić mieszkania na inne również nie mógł. Nie weźmie przecież ze sobą starych rzeczy, a nowych nie ma za co kupić. Najpierw musi pozbyć się długów… W tej sytuacji Jegorow postanowił nie widzieć. I nie patrzeć. Nauczył się żyć w ciemności. W ciągu dnia starał się nie przebywać w domu, a jeżeli już musiał, skracał pobyt do niezbędnego minimum. Siedział w pracy. Brał dyżury, zastępując wszystkich chętnych. Albo pił. Raz w miesiącu, w dzień wypłaty, wołał sąsiadkę, która pod jego nieobecność za pięćset rubli sprzątała, myła podłogi i ścierała kurze.
Teraz Jegorow nie bał się stracić wzroku. W swoim mieszkaniu poruszał się po omacku wcale nie gorzej niż przy świetle. Nauczył się nawet golić, nie zapalając światła w łazience. No chyba że miał straszliwego kaca. Zaparzył mocną herbatę, wrzucił do kubka kilka kostek cukru, usiadł przy stole i oparł twarz na dłoni. Coś jest nie tak. To znaczy wiadomo co, ale nie wiadomo dlaczego. Dlaczego tak wyszło? Kto kogo oszukał? Albo kto kogo niewłaściwie zrozumiał? Pochopne działania są ryzykowne, gdy się nie wie, co tak naprawdę się dzieje. Wiktor postawił teraz wszystko na jedną kartę: albo wypłynie, albo ostatecznie pójdzie na dno. W przypadku drugiej opcji w najlepszym razie go zwolnią, a w najgorszym mogą mu wytoczyć sprawę karną, i zamiast prowadzić spokojne życie emeryta, majora w stanie spoczynku, trafi do kryminału. Jeżeli wypłynie, będzie mógł wrócić do pracy, na której się zna i którą lubi. Skąd się wzięły te wątpliwości, o których zawiadomiła go Kamieńska przez telefon? Bo na nim, starszym oficerze dochodzeniowym Jegorowie, dawno postawiono krzyżyk. Wszyscy byli pewni, że jego działania można podzielić na „do” i „od”. Jakiej bowiem szczególnej aktywności można się spodziewać po upijającym się do nieprzytomności wywiadowcy, którego pozostawiono na służbie tylko z litości i ze względu na dawne zasługi i któremu powierza się tylko najprostsze sprawy dotyczące zabójstw na tle obyczajowym? Nikt przecież nie mógł przewidzieć, że pojawi się ta moskwianka ze szczerą chęcią odwdzięczenia się za wyświadczoną grzeczność. A teraz Wiktor Jegorow musi podjąć decyzję: zostawić wszystko jak dotąd, prowadzić dalej życie zaglądającego do kieliszka i zobojętniałego na wszystko wywiadowcy, na którego koledzy patrzą jak na śmiecia, czy wykorzystać nadarzającą się okazję, żeby cokolwiek zmienić? Wiktor chciałby oczywiście coś zmienić. Byleby na lepsze. Bo gdy myślał, że na gorsze, oblewał go zimny pot. Nie będzie miał jednak drugiej szansy. W tej samej chwili podstępny głos, odzywający się przy każdej sposobności, zaczął szeptać to, co Wiktor myślał i mówił sobie przez ostatnie lata: „Po co ci zmiany? Źle ci się żyje? Twoje życie nie jest najgorsze. Masz dom, pracę i pensję, a to, że pijesz, w ogóle się nie liczy. Kto dzisiaj nie pije? Wszyscy piją. To nic takiego. Policjant – i żeby nie pił? Takie rzeczy się nie zdarzają! Masz do tego pełne prawo. Nie jesteś przecież alkoholikiem, pijakiem czy menelem. Jesteś normalnym facetem, cały kraj zamieszkują tacy jak ty. Jeżeli zajdzie potrzeba, rzucisz picie w dowolnym momencie. Jeszcze nie ma takiej konieczności. Gdy nadejdzie stosowna chwila – żaden problem, rzucisz od ręki, czyż nie?”.
Głos usypiał i uspokajał, Wiktor zawsze mu się podporządkowywał. Cóż to była za ulga – dać się przekonać… Ale nagle do niego dotarło, że teraz ma naprawdę ostatnią szansę. Jeżeli i tym razem pozwoli, żeby głos zwyciężył, drugiej szansy już nigdy nie będzie. No i jeszcze ta walizka, niech ją licho porwie… Moskwianka się wtrąciła. Gdyby się nie wtrąciła, Jegorow miałby teraz święty spokój. Zagriebielny poszedłby do śledczej Donnikowej i szybko załatwił sprawę. Możliwe, że nawet dostałby walizkę z powrotem, ponieważ tak naprawdę nie stanowi ona dowodu rzeczowego w sprawie zabójstwa i nie jest ani narzędziem przestępstwa, ani przedmiotem pożądania ze strony zabójcy. Ale teraz eksperci szybko przeprowadzili analizę i twierdzą, że wewnątrz walizki i na rzeczach nie ma żadnych odcisków palców Zagriebielnego. Po wszczęciu śledztwa w sprawie zabójstwa bezdomnego wszystkie odciski palców z walizki zostały skrzętnie pobrane, mimo że w chwili zajęcia była zamknięta. Kto wie, a nuż złodziejowi udało się ją jednak otworzyć, a później zamknąć. Albo złodziejowi, albo jego zabójcy. W tej sytuacji można by nie zaprzątać sobie głowy szukaniem motywu. Zabił, żeby zagarnąć ukradzione rzeczy i je sprzedać. Ale nic z tego nie wyszło, wewnątrz walizki nie było odcisków palców zatrzymanego bezdomnego, który przyznał się do zabójstwa. A zatem eksperci mieli odciski palców z walizki, musieli je tylko porównać z tymi, które nieoficjalnie pobrano od faceta twierdzącego, że to on jest właścicielem rzeczy. Wynik porównania okazał się zupełnie niezrozumiały… Ale do diabła z nim, niech śledcza się z tym męczy. Herbata ostygła, Jegorow pociągnął kilka dużych łyków i skrzywił się z niesmakiem. Napój wydał mu się mdląco słodki. Wyćwiczonymi, sprawnymi ruchami spłukał kubek pod kranem, odstawił na suszarkę i sięgnął po telefon. Zrobiło się późno, nie wypada dzwonić. Napisze wiadomość. I rzuci wyzwanie losowi. Jeżeli podjął słuszną decyzję, jeszcze dziś otrzyma odpowiedź. Jeżeli natomiast nie, to znaczy, że odpowiedź przyjdzie jutro. No a jutro pewnie będzie już za późno, żeby się wysilać. „Zaskoczyłaś mnie. Zastanawiam się. Sam nie dam rady. Pomożesz? Informacje przekażę jutro o 8.30, pomnik Mendelejewa na rogu Krasina i Arkticzeskiej”. Zawahał się przez chwilę, zebrał się na odwagę i wybrał przycisk „Wyślij”.
Wtorek Kierowca Wołodia nie ukrywał zdziwienia, gdy usłyszał adres, pod który miał jutro rano zawieźć gości z Moskwy. – Róg Krasina i Arktieczeskiej? To zakazane miejsce! Dawniej, jeszcze za poprzedniego mera, zbierali się tam narkomani, handlowali akurat wokół pomnika, no i się szprycowali. Normalni ludzie omijali to miejsce z daleka. – Teraz też tam handlują? – zainteresował się Korotkow. Wołodia potrząsnął przecząco głową. – Nie, teraz już nie. Odkąd przyszedł nowy naczelnik UWD, wprowadzono porządek. Ale i tak to niedobre miejsce. Mówi się o jakiejś aurze, polu… Niezbyt w to wierzę, nie znam się, ale coś w tym miejscu chyba jest. Do tej pory nie wywietrzało. Był tam przecież ładny skwer za czasów mojej młodości, gdy zaczynałem pracować na taksówce. Ciągle podwoziłem chłopców i dziewczyny na randki, bo było to romantyczne miejsce spotkań. A gdy narkomani się rozplenili, przyzwoici ludzie przestali tam zaglądać. Teraz skwer uporządkowano, założono klomby, regularnie strzyżona jest trawa, pomalowano ławki, a mimo to nikt tam nie spaceruje i nie umawia się na spotkania. Nastia otworzyła mapę Wierbicka w iPadzie. Ulice Krasina i Arkticzeskaja znajdowały się w pobliżu prospektu Jermaka. Zatem nie przypadkiem Jegorow je wybrał. Major już na nich czekał. Jego samotną sylwetkę z opuszczonymi ramionami widać było z daleka. Zamiast powitania podał w milczeniu Korotkowowi kilka wyrwanych z notesu kartek, zapisanych dużym, mało czytelnym pismem. – Zatem wszystko zrozumieliście – powiedział. – Chyba nie podejrzewaliście, że mam paranoję? Nie, jeszcze się na nią nie uskarżam. Przez całą noc łamałem sobie głowę, jak to się mogło stać. Wskazano mi trop, którym mam iść. Jeżeli spróbuję z niego zboczyć, od razu zostanę przywołany do porządku. Kto inny zajmie moje miejsce, ktoś spokojniejszy i mądrzejszy. Nastazja pokazała się wczoraj na Jermaka. Jeżeli moi obserwatorzy znają się na swoim fachu, drugi raz na pewno jej nie przegapią. – Jasne – Korotkow skinął głową.
– Dzisiaj z samego rana pognałem do biura, przejrzałem kserokopie materiałów, które leżą w moim sejfie – ciągnął Jegorow. – I domyśliłem się, czego szukała Milukowa. W teczce, którą znaleziono u niej w domu i którą zajął śledczy, znajdowały się materiały redakcyjne do scenariusza programu z naszym merem Smiełkowem. Jest tam parę adresów. Niedaleko prospektu Jermaka. Widocznie nasza ofiara postanowiła się tam udać. I komuś to się bardzo nie spodobało. Korotkow się zachmurzył. – Co to za adresy? – zapytał. – Dom, w którym Smiełkow mieszkał w dzieciństwie i młodości, oraz szkoła, w której się uczył. A w materiałach redakcyjnych jest nagranie wywiadu ze starymi nauczycielami, którzy pamiętają jeszcze naszego mera jako wyrostka. – Po co w takim razie Milukowa poszła do szkoły? Czego jeszcze chciała się dowiedzieć? – zapytała zdziwiona Nastia. – Do jakiej szkoły, co ty! – Jegorow się skrzywił. – Było przecież późno, po ósmej. O tej porze wszystkie szkoły są pozamykane, nie ma tam nikogo prócz stróża. Nie, Milukowa nie poszła do szkoły. Ale ty, moskwianko, ustaliłaś wczoraj, że Milukowa poszła gdzieś w tym kierunku. Trzeba się koniecznie dowiedzieć, dokąd i po co. Bo jeżeli nie do szkoły, to znaczy, że do domu, w którym mieszkał kiedyś mer. Albo gdzie indziej. – A może jednak do sklepu? – zapytała Nastia z wahaniem. – Po zakupy poszła po powrocie z pracy. Później spędziła trochę czasu w domu i dopiero potem wyprowadziła psa. I od tego momentu zaczyna się cholera wie co. – A może za pierwszym razem nie udało jej się wszystkiego kupić? – Nastia nie ustępowała. – Więc wyszła jeszcze raz, już do innego sklepu, a przy okazji zabrała psa na spacer. – W tamtej okolicy nie ma żadnego przyzwoitego sklepu – odparł Jegorow z westchnieniem. – Sprawdzałem. A zatem, panie i panowie, musimy ustalić dwie rzeczy: dokąd naprawdę poszła Milukowa i skąd wzięła się różnica w informacjach. Gdy dowiemy się, jaka jest odpowiedź na pierwsze pytanie, poznamy też odpowiedź na drugie. – Albo przynajmniej będziemy mogli wysunąć jakąś hipotezę – dodała Nastia. – Chociaż biorąc pod uwagę źródło informacji, i tak wiadomo, gdzie leży pies pogrzebany. Nie wiadomo tylko dlaczego. Musi być w tym jednak jakiś sens. A co z walizką, Witia? Jest odpowiedź od ekspertów? Wiktor skrzywił się, jakby Nastia przypomniała mu o konieczności odwiedzenia dentysty, który nie daje znieczulenia.
– Oj, moskwianko, doprowadzasz mnie do rozpaczy… Miałaś jednak rację. Uprzedzę śledczą Donnikową, niech się sama szarpie z tym Zagriebielnym. – A ty nie jesteś ciekaw? – Sprawy są dwie, a ja jeden, więc się nie rozerwę – gniewnie odburknął major. – Czas pracy też nie jest z gumy, nie da się go pomnożyć przez liczbę spraw. Później uśmiechnął się słabo i dodał: – Przyznaję jednak, że jesteś naprawdę dobra, choć mam przez ciebie coraz więcej problemów. Od razu widać, że uczyłaś się u wujka Nazara. Podczas gdy Korotkow z Jegorowem uzgadniali i omawiali jakieś szczegóły, Nastia wsiadła do samochodu i pojechała do hotelu, żeby się przebrać. Elegancki kostium przywiozła do domu Worożca jeszcze w niedzielę, w dzień benefisu w teatrze. Dzisiaj znowu go włożyła, ale musiała zmienić bluzkę. Czekające ją wizyty w urzędach nie budziły w niej zachwytu, ale pamiętając o niedawnym postanowieniu, starała się znaleźć w zaistniałej sytuacji pozytywne strony. Zrobi coś pożytecznego, żeby osiągnąć cel, w jakim brat ich tutaj wysłał. Jej działania choć trochę przybliżą chwilę ukończenia pracy i powrotu do domu. Korotkow zaś w tym czasie zrobi coś potrzebnego i użytecznego dla Wiktora Jegorowa, członka ich milicyjnego bractwa, które mimo że milicję przemianowano na policję, wciąż nieformalnie istniało. No a poza tym to, że dzisiaj będzie musiała pozałatwiać nudne papierkowe sprawy, jest bezpośrednim wynikiem jej wczorajszej pracy na prospekcie Jermaka. To znaczy, że swoją pracę wykonała dobrze i nie utraciła jeszcze profesjonalizmu. Czy to nie powód do radości?
***
Igor Walerjewicz Bajew zwykle późno się kładł i wcześnie wstawał. Wystarczało mu od czterech do pięciu godzin snu, żeby się zregenerować. Budził się, gdy w domu panowała zupełna cisza. Żona Alisa wstawała godzinę później i budziła starszego syna, Wanieczkę, którego wyprawiała do szkoły. Teraz było lato, wakacje, ale Alisa wpadła na pomysł, żeby wysłać Wańkę na letni obóz edukacyjny dla uczniów z niższych klas. Jeżeli wierzyć reklamie i obietnicom składanym przez organizatorów obozu na zebraniu z rodzicami, dzieci miały przebywać na łonie natury od dziewiątej rano do siódmej wieczorem, otrzymywać trzy posiłki dziennie, pogłębiać znajomość
przedmiotów humanistycznych oraz języków obcych, bawić się w gry edukacyjne i uprawiać różne formy aktywności fizycznej. Bajew nie miał nic przeciwko temu pomysłowi. W szkole średniej był prymusem, nauka przychodziła mu z łatwością, więc przyzwoite, ale dalekie od ideału oceny przybranego syna go dziwiły. Program szkolny jest przecież tak prosty! Każdy głupiec sobie poradzi. A jeżeli sobie nie radzi, to znaczy, że mu się nie chce. Zdaniem pułkownika pobyt na letnim obozie edukacyjnym sprzyjał rozwojowi dziecka i wyrabiał w nim pożądane cechy. Sam nie interesował się nauką Wańki, zdał się na żonę i zadowalał informacjami „z matematyki czwórka” albo „z angielskiego piątka”. Był wprawdzie nieco zdziwiony, gdy się dowiedział, że na obozie zadawano prace domowe. Sądził, że jeżeli dziecko przez cały dzień znajduje się pod nadzorem pedagogów, lekcje również powinno z nimi odrabiać. Na jego pytanie Alisa odparła z przekonaniem, że nauczyciele na obozie uważają, iż nie powinno się zmuszać dziecka do odrabiania pracy domowej zaraz po czterech czy pięciu lekcjach. Dziecko powinno się zrelaksować, zjeść obiad, pobawić się na świeżym powietrzu, zająć sportem. W tym czasie jego mózg odpocznie i uzupełni zapas tlenu. Wieczór to najwłaściwsza pora na odrabianie lekcji. Igor Walerjewicz uznał, że to rozsądne. Jednakże dzisiaj Bajewa obudził nie dzwonek budzika, ale podniesione głosy. – Nie pójdziesz dzisiaj na obóz, póki nie przepiszesz wypracowania! – krzyczała na całe gardło Alisa. Bajew ze zdziwieniem spojrzał na zegarek. Czyżby zaspał? Nigdy mu się to nie zdarzyło… Nie, miał jeszcze dziesięć minut. Co się więc stało? Dobiegły go zdławione pochlipywania. Dziewięcioletni Wańka płakał. Bajew wstał, wciągnął dres i wyszedł z sypialni. Drzwi do pokoju syna były szeroko otwarte. Chłopak siedział przy biurku, a nad nim stała rozgniewana Alisa. – Co się tu wyprawia? – zapytał Bajew z niezadowoleniem. – Nie krzyczcie tak, bo obudzicie Walerkę. Trzyletni syn Walerka spał w sypialni rodziców, gdzie wstawiono jego łóżeczko. Alisa chwyciła leżący na biurku zeszyt i zaczęła wymachiwać nim przed twarzą Bajewa. – Masz, podziwiaj! Poczytaj sobie, poczytaj! Miał napisać w domu wypracowanie na temat „Dlaczego należy się uczyć?”. Błędów jest w nim więcej niż liter!
Bajew z roztargnieniem wziął zeszyt i przebiegł wzrokiem parę linijek. Błędy, owszem, były, i to sporo. Prawie w każdym słowie po dwa czy trzy. O wiele gorsze jednak było to, że tekst nie zawierał żadnej spójnej myśli. Wstyd było oddać taką pracę. – Mama ma rację – rzekł surowo. – Nie można tego tak zostawić. Musisz napisać jeszcze raz. – Wczoraj do późnej nocy oglądał kreskówki – gniewnie oznajmiła Alisa – i obiecał, że wstanie wcześnie i dokończy lekcje. Specjalnie zerwałam się skoro świt, żeby go skontrolować. No i proszę! Napisał! A gdybym nie wstała i nie sprawdziła? Oddałby dzisiaj te wypociny nauczycielce i dostałby zasłużoną pałę! To niewiarygodne! W szkole zawsze miał z rosyjskiego przyzwoite oceny. Wystarczyło, że usiadł nad lekcjami rano zamiast wieczorem, a całkiem zgłupiał. Koniec, żadnego więcej łamania zasad! Żadnych kreskówek do późna i w ogóle żadnych rozrywek, póki wszystkie lekcje nie będą odrobione. Zajrzała do zeszytu, w którym syn, pociągając nosem i połykając łzy, starannie kaligrafował: „Wypracowanie”. A linijkę niżej: „Dlaczego należy się uczyć?”. Bajew westchnął i poszedł do kuchni przygotować sobie śniadanie. Ponieważ Alisa zazwyczaj wstawała później i zajmowała się tylko Wanią, przyzwyczaił się, że rano sam sobie radził. Alisa przyszła w ślad za nim, usiadła w milczeniu przy stole i sięgnęła po orzeszki w miseczce. – Z dzieckiem trzeba pracować, Aliso – powiedział Igor Walerjewicz, rozbijając surowe jajka o brzeg patelni, żeby zrobić sobie sadzone. – Myślisz, że o tym nie wiem?! – wybuchnęła Alisa. – Przecież właśnie dlatego ciągle wysyłam Wańkę do babki, w końcu to nauczycielka, potrafi pracować z dziećmi, tłumaczyć im lekcje i uczyć. Bo ja nie potrafię. Wygląda na to, że dzieciak jest tak tępy, że niczego nie może przyswoić. Tyle sobie obiecywałam po tym obozie, miały być gry edukacyjne… A wymagania są takie, że Wańka sobie nie radzi. – Ale w szkole miał przecież dobre oceny – zauważył Bajew. – Z bieżącym materiałem radził sobie, i to nieźle. O co ten cały rwetes? Że chłopiec ma napisać pięć zdań w odpowiedzi na proste pytanie? Nie przesadzaj. Po prostu dzisiaj ma słabszy dzień. Każdemu może się zdarzyć. Niepotrzebnie panikujesz. Zamiast od rana krzyczeć, lepiej usiadłabyś z nim i wytłumaczyła mu przynajmniej jedną zasadę, żeby choć jeden błąd poprawił samodzielnie. – Myślisz, że nie tłumaczyłam? – Alisa od razu spuściła z tonu i dodała z goryczą. – Wytłumaczyłam, a on powtórzył za mną trzy razy. Ale nie potrafił poprawić tego w wypracowaniu.
Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. Może go zaprowadzić do lekarza? A nuż jest niedorozwinięty? Jajka się usmażyły. Bajew odstawił patelnię na podstawkę i zaczął kroić chleb. Zaparzał już sobie herbatę, gdy w kuchni pojawił się Wania z zeszytem w ręce. – No i co? – Alisa popatrzyła surowo na syna. – Przepisałeś? – Tak – wyszeptał chłopiec. – Pokaż. Alisa zerknęła na wypracowanie, po czym w milczeniu podała zeszyt mężowi. Bajew przeklął w myślach. Ta wersja okazała się jeszcze gorsza. Błędów było tyle samo, a niedorzeczności więcej. – To się nie nadaje – powiedział twardo. – Wróć do pokoju i napisz od nowa. – Nie wiem, co pisać – odparł Wania ledwie słyszalnie. – Nie potrafię. – Co to znaczy „nie potrafię”? – Alina znowu się zirytowała. – Co miesiąc pisałeś przecież w szkole wypracowania! I dostawałeś za nie piątki! A teraz nie wiesz i nie potrafisz? Jesteś po prostu nierobem i leniem! Chłopiec wbił wzrok w podłogę i milczał. Po jego policzkach toczyły się duże, przezroczyste łzy. – Babcia zawsze mi mówiła, co mam pisać. Dyktowała, później poprawiała błędy, a potem przepisywałem – wydukał. – Co?! – wrzasnął Bajew. – Babcia ci dyktowała?! Alisa zbladła i zrobiła krok w stronę syna, instynktownie go zasłaniając. Bajew momentalnie się opanował. Czy żona naprawdę myśli, że jest zdolny podnieść rękę na dziecko? Za kogo go uważa? Za potwora? Bestię? Ale ty przecież jesteś bestią, ze złością odpowiedział sobie Igor Walerjewicz. Prawdziwą bestią. – Idź do swojego pokoju, synku – powiedział niemal spokojnie. – Zrobiłeś dużo błędów, musisz przepisać wypracowanie jeszcze raz. Poszukaj w podręczniku reguł. No dalej, ruszaj, za godzinę musicie z mamą jechać, bo inaczej spóźnisz się na obóz. Wania powlókł się do swojego pokoju. Alisa nerwowymi ruchami nalała sobie szklankę wody z kranu i wypiła duszkiem. – No i co? – zimno wycedził Bajew. – Doigrałaś się! Tak ci zależało, żeby nie psuć relacji z babcią swojego dziecka, czułaś się winna, że zostawiłaś jej ukochanego synka! Pozwoliłaś więc, żeby zabierała Wańkę ze szkoły i spędzała z nim całe dnie. I oczywiście bardzo ci się to podobało.
Nie musiałaś zajmować się dzieckiem, było dopilnowane. Dla Walerki znalazłaś niańkę i mogłaś się włóczyć od rana do wieczora po salonach piękności z przyjaciółkami. Myślisz, że nie wiem, ile czasu tam spędzasz? Gałka mi o wszystkim donosi, znam każdy twój krok. A uprzedzałem cię: nie podlizuj się byłej teściowej. Ale czy ty mnie słuchasz? Rozgryzłem cię, zabezpieczasz sobie tyły na wypadek, gdybyś chciała się ze mną rozwieść. Wciąż masz nadzieję, że spotkasz kogoś młodszego i lepszego ode mnie, czekasz na jakąś nieziemską miłość. Jeżeli twój wybraniec okaże się golcem i nie stać cię będzie na służbę, wówczas wciśniesz dzieci babci, tak? Właśnie dlatego udajesz przyjaźń i miłość, prawda? – Jak ci nie wstyd? Ona jest przecież nauczycielką, pracuje w tej samej szkole, w której Wańka się uczy – z wyrzutem odparła Alisa. – Chciałam, żeby dziecko było w dobrych rękach, żeby doświadczony pedagog sprawował nad nim pieczę i pomagał… – Pomagał? – Bajew zniżył głos do gniewnego szeptu. – Sprawował pieczę? A czy choć raz rozmawiałaś o tym z nauczycielką? – Wyobraź sobie, że w odróżnieniu od ciebie chodzę na zebrania dla rodziców. Wszyscy tam chwalą Wanieczkę. – Pewnie, że chwalą, przecież jest wnukiem kierowniczki! Czemu mają nie chwalić? Kierowniczka nie może sobie pozwolić, żeby mówiono o jej wnuku, że jest nieukiem i miernotą. Będzie więc stawała na głowie, żeby zapewnić chłopcu dobre oceny. Wymusza je po prostu na nauczycielach, stąd te wszystkie czwórki i piątki, mimo że tak naprawdę chłopiec zasługuje najwyżej na tróje z minusem. Idź i zapytaj Wańkę, jak pisze sprawdziany. No idź, idź. Alisa wyszła z kuchni, trzasnąwszy drzwiami. Idiotka, w kolejnym porywie złości pomyślał Bajew. Obudzi dziecko. Odstawił brudne naczynia do zlewu i poszedł się ubrać. Słyszał przez korytarz, jak żona rozmawia z Wanią. Wszystko było oczywiście tak, jak podejrzewał. Kierowniczka przynosiła do domu różne wersje testów i przerabiała je z wnukiem. Stąd przyzwoite oceny. Nic dziwnego, że chłopiec w wieku dziewięciu lat nie umie samodzielnie myśleć. Po co ma się wysilać, skoro dobra babunia wszystko podpowie i poprawi, a jeżeli coś pójdzie nie tak podczas ustnej odpowiedzi albo na sprawdzianie, porozmawia z nauczycielką. Zwykle Igor Walerjewicz wychodził z domu znacznie później, ale dzisiaj musiał spotkać się z merem. Kostia zadzwonił do niego wczoraj wieczorem i poprosił, żeby wpadł rano.
Plac przed budynkiem urzędu miejskiego był pusty, dzień pracy zacznie się dopiero za godzinę. Kierowca podwiózł pułkownika pod same drzwi. Stojący przy wejściu policjant wyprężył się na jego widok. Bajew szybkim krokiem pokonał dobrze znaną trasę od wejścia do sekretariatu mera. Ile razy ją przebył w ciągu ostatnich czterech lat? Któż to zliczy… A ile razy jeszcze będzie mógł tu przyjść? Dobre pytanie. Jeżeli Kostia Smiełkow nie wygra wyborów, on, pułkownik Bajew, też będzie za to odpowiedzialny. Zawsze był za wszystko odpowiedzialny, od samego początku. W sekretariacie Olesia, rozłożywszy na biurku zwartość kosmetyczki, gorączkowo robiła makijaż. Widocznie zaspała i zapomniała, że szef kazał jej przyjść przed ósmą. Na widok naczelnika UWD zmieszała się i zerwała z miejsca. – Proszę wejść, Igorze Walerjewiczu. Smiełkow nie był w gabinecie sam. Przy stole konferencyjnym zasiadał promienny Giena Łajewicz, szef sztabu wyborczego. Z nieskrywanym zadowoleniem Łajewicz poinformował, że ostatnie badanie socjologiczne wykazało gwałtowny wzrost popularności obecnego mera i tak samo gwałtowny spadek w sondażach jego głównego rywala Gorczewskiego. Cyfry, które podawał, brzmiały bardzo przekonująco. – Po tym, jak wszystkie media nagłośniły treść listów znalezionych u zamordowanej Milukowej, mieszkańcy na gwałt zaczęli się odwracać od Gorczewskiego – Łajewicz dosłownie zachłystywał się z zachwytu. – Nikt już nie wątpi, że Milukową zabito na zlecenie Gorczewskiego, bo odmówiła zrobienia programu o budowie korzystnego dla niego wariantu magistrali. Jeżeli wybory odbyłyby się jutro, zwycięstwo mielibyśmy w kieszeni. Bajew słuchał zachmurzony i kiwał głową. Smiełkow uśmiechał się z zadowoleniem. Gdy Łajewicz nacieszył się sukcesem, Smiełkow go odprawił. Pułkownik i mer zostali sami. – Słyszałeś? – zapytał Konstantin Kiriłłowicz. – I co na to powiesz? – Nic – odparł ponuro Bajew. – Winy Gorczewskiego na razie nie udowodniono. I mało prawdopodobne, że zdołamy ją udowodnić. – Rozumiem – przytaknął mer. – Wszystko rozumiem. Ale może uda ci się podtrzymać nastrój powątpiewania wśród mieszkańców? Żebyśmy dotrwali do wyborów. Nie potrafiłeś poradzić sobie z problemem ekologów, moje notowania przez to znacznie spadły, więc chociaż postaraj się z Gorczewskim. – Jak to sobie wyobrażasz?! – opanowany zazwyczaj pułkownik niespodziewanie się zirytował. – Do wyborów jeszcze cztery miesiące. Słyszałeś coś o terminach procesowych? Zdajesz sobie
sprawę, że żadne śledztwo nie może trwać wiecznie? Najdalej za dwa miesiące muszę albo przedstawić realnego podejrzanego, albo umorzyć sprawę. Tak mówi prawo, Kostia. Ale ty oczywiście go nie znasz, to już wiemy. – Co się tak wściekasz? – Smiełkow uśmiechnął się pojednawczo. – Przecież powiedziałem, że wszystko rozumiem. Co trzeba zrobić, żeby sprawa nie została umorzona? – Musimy mieć podejrzanego. Jakiegokolwiek. Można się wtedy zająć sprawdzaniem jego zeznań i zbieraniem dowodów. – No i co? Poczyniłeś jakieś kroki w tym kierunku? – Zrobiłem już wszystko, co trzeba. Poleciłem odsunąć czasowo jednego policjanta od pracy nad sprawą ekologów i powierzyć mu sprawdzenie hipotezy z Gorczewskim. Drugiego podejrzanego będzie szukał kto inny, odpowiednio zmotywowany. Mamy w sekcji zabójstw oficera, pijaka, z niedobrą przeszłością, o której nie może zapomnieć, więc jest wściekły na cały świat. Jeżeli dostanie głośną sprawę, wypruje sobie żyły, żeby wyjaśnić przestępstwo i pokazać wszystkim, co jest wart i co potrafi. On właśnie szuka drugiego podejrzanego, najlepiej z motywem obyczajowym. Gdy znajdzie, zamkniemy delikwenta i będziemy mogli przedłużyć śledztwo. – A znajdzie? – Znajdzie – Bajew się uśmiechnął. – Na sto procent. Dostał szansę, której nie może zmarnować. – A jeśli… – Skorygujemy, pomożemy – uspokoił mera pułkownik. – A co w obwodzie? Udało ci się przycisnąć do muru departament transportu? Twarz Smiełkowa sposępniała. Pokręcił głową z przygnębieniem. – Fiasko na całej linii. Ten łajdak z departamentu zdążył się w porę zakrzątnąć i wszystko pozałatwiał. Skąd on wiedział, że to moje karty atutowe? To już nie pierwszy raz, Igor! Gdy tylko zamierzam coś zorganizować, grunt dosłownie usuwa mi się spod nóg. Może to wyciek informacji? – Skąd? – Bajew się uśmiechnął. – Z twojego gabinetu? Przecież przez ostatnie pół roku niczego nie omawiasz przez telefon, prowadzisz rozmowy tylko w cztery oczy i tylko w sprawdzonych miejscach. A w duchu pomyślał: Strateg z ciebie do kitu, Kostik. Nie umiesz kombinować. Twoje posunięcia są prymitywne i proste do przewidzenia. Zbyt łatwo ci wszystko przychodziło dzięki umiejętności przekonywania i charyzmie, zbyt szybko i bez wysiłku wszystko osiągałeś. Uznałeś
więc, że tak będzie zawsze. Charyzmą mogłeś okpić pracowników swojego urzędu i sprawić, że niemal wszyscy mieszkańcy miasta cię pokochali. Z wpływowymi urzędnikami ten numer jednak nie przejdzie. – Widziałeś chłopaka, którego Łorik przyprowadziła na benefis? – Smiełkow nagle zmienił temat. – Wspaniały, prawda? Nie rozumiem, czemu nie chciała go nam przedstawić. – Wspaniały – krótko potwierdził Igor Walerjewicz. Ciekawe, skąd Pietka wykopał tego „narzeczonego”? Obaj z Worożcem robią, co tylko mogą, żeby usunąć wszelkie przeszkody na drodze Kosti do fotela mera w nowej kadencji. Gdy Kostia i Wieroczka dowiedzą się, z kim się spotyka (czytaj – mieszka) ich córeczka, podniosą rwetes. Znając charakter Łarisy, wiadomo, czym się to skończy. Na znak protestu dziewczyna zacznie się popisywać i przestanie ukrywać swojego przygłupiego ćpuna, będzie się z nim wszędzie afiszować, żądać od rodziców pieniędzy i przywozić go do rezydencji. Wystarczy dzień czy dwa, a wszystko trafi do mediów. Dziennikarze nie zmarnują takiej okazji. Łorik nie będzie się liczyć z tym, że skandal może zaszkodzić ojcu przed wyborami. Właśnie dlatego Bajew wykorzystuje własne zasoby służbowe, żeby ukrywać wyskoki kochanka Łarisy. „Córka mera zakochana w podrzędnym dilerze narkotyków”, „Miejscowi baroni narkotykowi otoczeni opieką rodziny mera Wierbicka”… Bóg jeden wie, jakie tytuły się pojawią. Jeżeli do tego dojdzie, winę będzie ponosił znowu naczelnik UWD. Do Pietki nie można mieć pretensji, i tak robi, co może. Finansuje wszystkie działania służące ochronie Kosti. – Masz do mnie coś jeszcze? Bo muszę iść, robota czeka. – Oczywiście – odparł Konstantin Kiriłłowicz z roztargnieniem. – Idź, Igor. Do zobaczenia. Właściwie było to kłamstwo, które Bajew wymyślił na poczekaniu. Nie miał żadnych zajęć aż do jutrzejszej odprawy operacyjnej, którą wyznaczył na jedenastą. Ale dzisiejsza scena z żoną i Wańką wywołała zamęt w jego duszy, który teraz przerodził się najpierw w złość, później w strach, a na końcu w przygnębienie. Czasu mu nie brakuje… Na placu przed merostwem Igor Walerjewicz podszedł do samochodu, kazał kierowcy jechać do garażu UWD, a sam udał się pieszo do najbliższej cerkwi. Jeżeli okaże się zamknięta, to znaczy, że nie było mu sądzone. Czyli że tak miało być, powiedział sobie Igor Walerjewicz. Cerkiew była jednak otwarta. Na drzwiach wisiał rozkład nabożeństw. Bajew prześlizgnął się wzrokiem po godzinach. Dzisiaj pierwsze nabożeństwo zaczyna się o dziewiątej. Ma więc jeszcze pół godziny. Zdjął czapkę i zanurzył się w półmroku świątyni. Wewnątrz panował chłód, a nawet
zimno. Nikogo nie ma, tylko dwie kobiety gorliwie modlą się przed ikoną. A inna, w chustce i długiej spódnicy, rozkłada towar w cerkiewnym sklepiku. Stanął w najdalszym rogu, tak żeby go nie było widać. Nie wie, jak należy się zachowywać w cerkwi, nikt go tego nie nauczył w dzieciństwie. Nie zna ani ikon, ani modlitw, ani obrzędów. Ale podobno Bóg jest wszędzie, wszystko widzi i słyszy. Bogu jest obojętne, czy ktoś przestrzega obrzędów, czy nie. Najważniejsze, żeby się do Niego zwrócić. Czyżby to była prawda, że rodzice najbardziej kochają swoje pierwsze dziecko? Walerki, którego Bajew ma z Alisą, nie potrafi pokochać tak mocno i gorąco, jak kocha swojego pierwszego syna, wywiezionego przez byłą żonę do Omska. Stara się, Bóg mu świadkiem, zmusza się, ale zdaje sobie sprawę, że jego uczucie do młodszego syna jest dalekie od tego, którym darzy swojego pierworodnego. To, co ujawniła sytuacja z Wańką, jest wyłącznie jego winą, Bajewa. Niepotrzebnie odebrał Alisę mężowi, niepotrzebnie rozwiódł się z żoną, z którą przeżył tyle lat… Alisa nadal byłaby z ojcem swojego dziecka. Może w końcu wzięliby ślub w cerkwi. Albo Alisa znalazłaby księcia z bajki, na którego wciąż czeka. W każdym razie nie byłaby z nim, z Igorem Bajewem. Z mężczyzną, którego nie kocha i nigdy nie kochała. Dlaczego w porę tego nie zrozumiał? Zanim zdążył popełnić tyle głupstw i nieodwracalnych błędów? Był zakochany, to prawda. Do szaleństwa, na zabój. Nie widział i nie słyszał niczego prócz swojej namiętnej miłości do Alisy. Siła jego uczuć pozbawiła ją zdolności do stawienia mu oporu. Poszła za nim. I co z tego wynikło? Alisa szybko zrozumiała, że nie kocha Igora, mężczyzny niemłodego i z trudnym charakterem. I zaczęła się rozglądać za kimś, kogo będzie mogła pokochać. Wie, że nie uda jej się długo oszukiwać Bajewa i każda jej intryga szybko wyjdzie na jaw. A wtedy mąż w każdej chwili będzie mógł ją porzucić. Dokąd pójdzie z dwójką dzieci? Kto jej pomoże? Tylko babka Wańki. Na nikogo innego Alisa nie może liczyć. Babcia uwielbia wnuka, Aliska zaś bezczelnie to wykorzystuje. Rezultat jest widoczny. Obie kobiety posługują się chłopcem w swoich celach, Alisa – żeby zapewnić sobie życzliwość nieoficjalnej teściowej, a babka – dla poprawy własnej samooceny i podniesienia prestiżu w środowisku zawodowym. Biedny chłopak, który niczemu nie zawinił i któremu nie pozwolono nauczyć się myśleć samodzielnie. Obie kwoki sądzą, że działają dla dobra dziecka, a w gruncie rzeczy robią mu niedźwiedzią przysługę. Nie wiadomo, czy da się coś jeszcze naprawić, czy raczej trzeba będzie się z tym pogodzić.
Winę za to, że tak się wszystko potoczyło, ponosi on, Igor Walerjewicz Bajew. Jest winien zarówno tego, że zniszczył życie Alisie, jak i tego, że jego przybrany syn wyrasta na intelektualnego niedojdę. Ponosi również winę za wiele innych rzeczy… – Co tak tutaj stoisz, synku? Nie wiesz, do której ikony się pomodlić? Bajew nie zauważył, jak podeszła do niego chuda, niewysoka staruszka. – Poradź mi, matko, dokąd mam iść, żeby prosić o prze baczenie – wyrwało mu się. – Zgrzeszyłeś? Zbłądziłeś? – staruszka dobrotliwie skinęła głową. – Musiałbyś porozmawiać z batiuszką, a dopiero potem się pomodlić. Idź do niego. Nasz batiuszka, ojciec Nikołaj, jest bardzo dobry, wielkoduszny, skieruje cię na właściwą drogę. Musisz iść o, tędy. Chodźmy, zaprowadzę cię. Porozmawiać z batiuszką? Wyspowiadać się? Nie! Bajew wcale tego nie pragnął. Ale z jakiegoś powodu posłusznie szedł za staruszką, która omijając grupki wiernych czekających na nabożeństwo, zaprowadziła go do zupełnie niewidocznych z zewnątrz drzwi i wpuściła pułkownika do zwyczajnego pokoju z biurkiem, półkami na książki i kilkoma krzesłami stojącymi pod ścianą. Przy biurku siedział batiuszka, brodaty i długowłosy mężczyzna po czterdziestce, w szatach liturgicznych, ale z odkrytą głową, i rozmawiał przez komórkę. Na brzegu biurka Bajew zauważył gumowy ekspander. Na widok telefonu i ekspandera z jakiegoś powodu poczuł ulgę. Duchowny zrobił przyjazny gest dłonią, zapraszając interesanta, żeby usiadł, po czym szybko skończył rozmowę i zwrócił się do Bajewa: – W czym mogę pomóc? – Przepraszam – pułkownik wstał i zrobił krok ku drzwiom. – Zaszło nieporozumienie. Ta… kobieta chyba uznała, że przyszedłem do spowiedzi. A ja po prostu... Ojciec Nikołaj się uśmiechnął. – Niechże się pan uspokoi, o żadnej spowiedzi nie ma mowy! Trzeba się do niej przygotować, to cały proces. W prawosławiu nie da się tak po prostu przyjść i się wyspowiadać. Ale zawsze można porozmawiać z batiuszką. – Przyjdę innym razem – zdecydowanie odparł Igor Walerjewicz. – Zaraz zaczyna się nabożeństwo, więc nie pora na rozmowy. Ojciec nie ma na to czasu. – Dzisiaj nabożeństwo odprawia ojciec Arsienij ze świątyni Wszystkich Świętych w Pierowie. Jeżeli więc ma pan potrzebę duchową, żeby porozmawiać, proszę zostać – zaproponował duchowny. – Niech pan zaczeka tutaj, wyciszy się, zastanowi. Muszę wyjść, żeby pomóc ojcu
Arsienijowi, ale to nie potrwa długo. Gdy wrócę, będziemy mogli omówić to, co niepokoi pańską duszę. Nagle Bajewa przytłoczył straszliwy ciężar. Wydawało mu się, że nogi ma jak z ołowiu. Nie zamierzał w ogóle rozmawiać z ojcem Nikołajem, chciał tylko poprosić o przebaczenie za swoje winy… Z jakiegoś powodu nie wyszedł jednak z pokoju, lecz posłusznie usiadł znowu na krześle. Za duchownym zamknęły się drzwi. Bajew już miał omieść wzrokiem pokój, rozejrzeć się, ale powieki mu opadły i poczuł, że gdzieś się zapada… Przyśnił mu się dziwny sen. Ma piętnaście lat i jest w jakimś nieznanym domu. Wie jednak, że to jego dom i że mieszka tutaj. Wie też, że za drzwiami, na korytarzu, stoi mama i zanosi się płaczem, ponieważ ktoś zabił niezwykłego, pięknego ptaka. On, Igor, zabił ptaka, ale mama się tego nie domyśla, opłakuje swojego ulubieńca, który przylatywał co rano i wydziobywał okruszki chleba z jej dłoni. Wszystko wydarzyło się dawno, kilka lat temu. Przez wszystkie te lata mama płacze na korytarzu i za każdym razem pyta Igora, czy nie wie, kto zabił ptaka. Za każdym razem chłopiec zaklina się, że nie ma pojęcia. I za każdym razem kłamstwo przychodzi mu z coraz większym trudem, coraz bardziej go męczy. Chłopiec we śnie wie, że jeżeli mama jeszcze raz go zapyta, będzie musiał znowu skłamać i umrze z tego powodu. Jest tego pewien. W końcu poczucie winy staje się nie do zniesienia, ale znacznie dotkliwszy staje się strach przed nieuchronną śmiercią, która go dosięgnie po kolejnym kłamstwie. Chłopiec postanawia poprosić Boga, żeby wszystko cofnął. Ptak żyje, nikt go nie zabił, Igor nie musi kłamać, a mama nie płacze. We śnie nic się nie działo, ale wszystko było wiadomo. Igor stoi przy oknie w swoim pokoju i prosi Boga, żeby przywrócił to, co było przedtem. Niech ptak ożyje. Niech mama przestanie płakać. Niech on, Igor, nie będzie niczemu winien. Niech nie musi kłamać. Niech nie musi umierać. Chłopiec nie może sobie nawet przypomnieć, dlaczego zabił tego pięknego ptaka. Wie, że stoi tak już długo, parę dni. Nie może wyjść z pokoju, bo na korytarzu jest mama, która na pewno zada mu pytanie, a on znowu skłamie i będzie musiał umrzeć. Boi się. Ogarnia go potworny strach. Ostatnią nadzieję pokłada w Bogu, który się nad nim ulituje i wszystko naprawi. Jednakże nic się nie dzieje i nie zmienia. Nadal słyszy płacz mamy na korytarzu… Chłopca we śnie ogarnia tak wielka rozpacz, że odczuwa ją fizycznie, jak ból, który opanowuje całe ciało i nie pozwala ani się poruszać, ani oddychać, ani myśleć…
Bajew się ocknął. Coś podobnego, zdrzemnął się w obcym miejscu! Pewnie ze zmęczenia. Dlaczego zabił tamtego ptaka? We śnie nie otrzymał odpowiedzi. Wciąż jednak czuł ból wywołany strachem i rozpaczą. Zerknął na zegarek. Zaraz zacznie się nabożeństwo, wróci ojciec Nikołaj i będzie musiał o czymś z nim porozmawiać. Nie, nie jest gotów. Nie ma ochoty. Pułkownik ostrożnie uchylił drzwi, zobaczył ze trzydziestu parafian, którzy przyszli na nabożeństwo, po cichu prześlizgnął się ku wyjściu i wyszedł na ulicę.
***
Nastia dość szczegółowo opisała Korotkowowi ludzi, z którymi rozmawiała poprzedniego dnia, więc Jura, który przedstawił się jako dziennikarz z obwodu, nie miał najmniejszych trudności, żeby przebyć tę samą drogę i znaleźć osobę, z którą zamordowana Kamilla Milukowa rozmawiała ostatniego wieczoru w swoim życiu. Co prawda zajęło to sporo czasu, ale dla człowieka, który przywykł, że większą część życia spędza na nogach, rozmawiając z różnymi ludźmi, nie okazało się to nazbyt męczące. Praca na stanowisku dyrektora pensjonatu pozwoliła Jurijowi Korotkowowi utrzymać kondycję, której nabrał przez długie lata służby w wydziale kryminalnym. Anna Makarowna Fiediunina była grubo po osiemdziesiątce, ale trzymała się dobrze, nie utraciła ani witalności, ani pamięci. – O, jak to wypytują o Kostię – chytre oczy staruszki błysnęły spod pomarszczonych powiek. – Już trzeci raz będę opowiadać. Ale nie szkodzi, dla mnie to nie kłopot. Zatem rzeczywiście jestem trzeci, a nie drugi, zauważył w duchu Korotkow. Nastia i Wiktor się nie mylili. Oprócz mnie i Milukowej był ktoś jeszcze. O co w tym wszystkim chodzi? Anna Makarowna zamieszkała tu w końcu lat pięćdziesiątych, gdy dom był jeszcze nowy. Przeprowadziła się z baraku, w którym gnieździła się z rodzicami, młodszą siostrą, mężem i dwójką małych dzieci. Synowie Anny Makarowny odznaczali się porywczym usposobieniem, zawadiactwem i skłonnością do chuligańskich wybryków, więc młoda matka starała się nie spuszczać chłopców z oczu, żeby w porę się wtrącić, gdyby „przyszły im głupoty do głowy” albo gdyby „chcieli się związać z szantrapą”. Z tego powodu zawierała znajomości ze wszystkimi sąsiadami, którzy mieszkali w jej domu i na całej ulicy, zwłaszcza jeżeli w rodzinie byli
dorastający chłopcy. Gdy Kostik Smiełkow skończył dziesięć lat, starszy syn Fiediuninów dostał się do technikum, młodszy zaś uczył się jeszcze w szkole podstawowej i cieszył się niedobrą reputacją kogoś, kto zastrasza i bije słabszych. Anna Makarowna bacznie pilnowała chłopaka i była w stałym kontakcie z rodzicami dzieci z całej okolicy. Później młodszy syn też dorósł, poszedł do wojska i już nie wrócił do Wierbicka. Ożenił się tam, gdzie odbywał służbę, i został u żony. Jednakże Anna Makarowna nie zrezygnowała ze zwyczaju obserwowania otoczenia i wymieniania się informacjami. Wszystkich wyrostków, którzy mieszkali na sąsiednich ulicach, znała i po imieniu, i osobiście, a nawet rozpoznawała z daleka. Anna Makarowna chętnie i szczegółowo opowiadała o wesołym towarzystwie dorastających chłopców, które składało się z Kosti Smiełkowa, Igorka Bajewa, syna miejscowego dzielnicowego, Dimy Golikowa, cichego i nieszkodliwego ciamajdy, oraz Pietki Worożca, synka Majki pijaczki. Wszyscy uczyli się w tej samej szkole, w jednej klasie, wszędzie chodzili razem i byli nierozłączni. Pod koniec nauki w szkole zaczęła się z nimi pojawiać dziewczyna, z innej szkoły, a nawet z innej ulicy, bardzo ładna, jak laleczka. Miała na imię Jula. Kostia ją sobie upatrzył, to było widać. Później, gdy skończyli szkołę, Igorek Bajew wyjechał na studia, Kostia też zdawał egzaminy do instytutu w obwodzie, ale oblał, więc wszyscy trzej zatrudnili się na budowie. – Trzej? – Korotkow upewnił się na wszelki wypadek. – Smiełkow, Worożec i ten trzeci chłopak? – No tak – Fiediunina kiwnęła głową. – Przecież nie zostawiliby Mitki. Mitka zawsze się koło nich kręcił, był jak przyklejony. Pracowali we trzech i łobuzowali wieczorami po pracy. A Julka razem z nimi. – Łobuzowali? To znaczy bili się? Czy może kradli? – Też wymyśliłeś! – Anna Makarowna żachnęła się, a potem roześmiała. – Kraść to oni nigdy nie kradli, nikt ich nie przyuważył, ciągle przecież pytałam o to naszego dzielnicowego Bajewa. A bili się tylko w dzieciństwie. Wtedy wszyscy się biją, to normalne. Staruszka zrobiła dramatyczną pauzę, wybałuszyła oczy, po czym ciągnęła, zniżając głos do teatralnego szeptu: – Pili na umór! Najpierw niby nic, posiedzą sobie na podwórku z piwkiem, pośmieją się, pośpiewają jakieś piosenki przy gitarze, ten ich Mitka nie rozstawał się z gitarą. A później, na początku lata, zupełnie im odbiło. Julka zaczęła się wtedy rzadziej pojawiać, pewnie poszła po rozum do głowy, zorientowała się, że powinna ułożyć sobie życie, a nie włóczyć się wieczorami
z podpitymi chłopakami. Później Kostia chyba na dobre się z nią pokłócił, bo pod koniec lata już się nie pojawiała na naszej ulicy. Latem Igorek Bajew przyjechał do domu na wakacje i wtedy tankowali we czterech, nie było dnia, żebym ich widziała trzeźwych. Pili tak, że ledwie trzymali się na nogach. Aż przykro było patrzeć. – Mitia też? – znowu uściślił Korotkow. Zdziwiła go nieco obecność jeszcze jednego kompana, o którym w licznych wywiadach, jak zapewniała Kamieńska, nie wspominano ani słowem. Bajew, Smiełkow, Worożec. Smiełkow, Worożec, Bajew. Wszędzie figurowały tylko te trzy nazwiska i wszędzie mówiło się o ich wieloletniej, głębokiej przyjaźni. O żadnym Dmitriju Golikowie nikt nie mówił. A może Nastia coś pominęła? Zapomniała? Przeoczyła? – Mitia też, a jakże – ochoczo potwierdziła Fiediunina, po czym dodała: – Przecież nie zostawiliby Mitki. Byłam nawet u Walerki Bajewa, ojca Igorka, pytałam, czy się nie boi, że się zupełnie stoczą. Im wszystko jedno, i tak pójdą do wojska, a Igorka mogli wyrzucić ze szkoły. Ale Walerka mnie uspokoił, że to normalne, że w czasie wakacji chłopak sobie folguje, bo w tej szkole dla milicjantów panuje surowa dyscyplina. Nikt sobie nie pohula, mieszkają w koszarach, po czterdzieści osób w pokoju, a starsi oficerowie mają ich na oku. Przez jedenaście miesięcy męczą się tam jak mnisi, a na urlopie sobie używają. Okazuje się, że ci, co się uczą w tej ichniej szkole, nie mają wakacji jak reszta studentów, ale urlopy. Ot co! Staruszka z dumą popatrzyła na gościa. – Nie wiedziałeś, hę? – Nie wiedziałem – skłamał Korotkow, sprytnie udając zdziwienie. – A więc pijaństwo syna nie przestraszyło waszego dzielnicowego? – Nie, Walerka powiedział, że wszyscy kursanci tak spędzają lato. To normalne i nie ma w tym nic strasznego. Jurij zdążył się ugryźć w język, żeby nie poprawić Anny Makarowny i nie powiedzieć, że to słuchacze, a nie kursanci. – Później Igorek wyjechał, skończył mu się urlop, a pozostali balowali do jesieni, wtedy poszli do wojska. – A po wojsku? Nie pamięta pani? – Czemu mam nie pamiętać? – Fiediunina się uśmiechnęła. – Gdy Kostia był w wojsku, jego rodzina dostała nowe mieszkanie. Wyprowadzili się stąd, więc po służbie już tu nie wrócił.
A Pietka po powrocie zaczął kręcić jakieś interesy i robić pieniądze. Próbował wysłać matkę na leczenie, ale to nic nie dało. Po wyjściu ze szpitala Majka pijaczka znowu zaczynała pić. No a później umarła. Wpadła pod pociąg po pijaku. Wkrótce potem Pietka gdzieś wyjechał, nie było go przez parę lat, widocznie uganiał się za forsą. Gdy wrócił, zamienił mieszkanie, które zajmował z matką, i też się wyprowadził. A Mitka trafił za kratki. – Za co? – Oj, za okropne rzeczy. – Anna Makarowna pokręciła głową z przyganą. – Za gwałt i zabójstwo. Podobno skazano go na piętnaście lat. – A co potem? – zainteresował się Korotkow. – Wrócił po odsiadce? – Ludzie mówili, że wrócił – w głosie Fiediuninej dała się słyszeć niepewność. – Ale ja Mitki nie widziałam. A skoro nie widziałam, to nie mogę potwierdzić. Jeżeli staruszka to samo opowiedziała Kamilli Milukowej, a później Milukowa została zabita, to znaczy, że niebezpieczna informacja kryje się gdzieś tutaj. A może Milukowa zadawała inne pytania. Takie, które jemu, Korotkowowi, nie przyszły do głowy? I Anna Makarowna opowiedziała jej coś jeszcze. Coś, o czym Korotkow nie wie, ale o czym wiedziała Milukowa i co przypłaciła życiem nazajutrz rano. – Powiedziała pani, że trzeci raz będzie opowiadać o Smiełkowie – Jura mówił ostrożnie, jakby wymacywał błotnisty grunt. – Czy to znaczy, że wiele osób interesuje się dzieciństwem waszego mera? – Nie wiem, czy wiele, ale u mnie były dwie – Fiediunina zasznurowała usta. Pytanie Korotkowa z jakiegoś powodu nie przypadło jej do gustu. – Była dziewczyna z telewizji, co to ją ktoś zabił następnego dnia, a później przychodził jeszcze chłopak, też z telewizji. Zamierzają tam zrobić program o naszym merze, więc pytali, co i jak było, gdy chodził do szkoły. – Pytali o to samo? Czy o różne rzeczy? – Chłopak raczej chciał, żebym powtórzyła to, co opowiadałam dziewczynie, no bo ona niczego nie zdążyła im przekazać. Zabito ją, a muszą przecież zrobić program. No więc chłopak przyszedł, żeby się dowiedzieć, co jej mówiłam. – Czyżby niczego nie nagrywała? – Korotkow się zdziwił. – My, dziennikarze, zawsze nagrywamy wszystkie rozmowy. Zapisujemy w notesie albo nagrywamy na dyktafon. Mogli obejrzeć notatki albo odsłuchać nagranie. I po krzyku.
– Nie wiem – Anna Makarowna znowu zacisnęła pomarszczone wargi. – Notesu ze sobą nie miała. – A dyktafon? – Korotkow wyciągnął z kieszeni dyktafon i jej pokazał. – Taki albo podobny? – Nie miała – twardo odparła Fiediunina. To niemożliwe, przemknęło przez myśl Korotkowowi. Z tego, co opowiadał Witia Jegorow o Milukowej, wynika, że musiała mieć dyktafon. Na pewno nie włączyła go na oczach Fiediuniny, więc staruszka mogła go rzeczywiście nie widzieć. Ale bez wątpienia Milukowa miała przy sobie dyktafon. Pytanie, czy znaleziono go w mieszkaniu albo w torbie ofiary. Pół godziny później Korotkow opuścił mieszkanie Anny Makarowny Fiediuniny i zadzwonił do Jegorowa.
***
O trzeciej po południu nad Wierbickiem zaczęły się zbierać chmury, zerwał się gwałtowny wiatr, a tuż po czwartej lunął rzęsisty, zimny deszcz. Nastia ucieszyła się, że zdążyła obejść wszystkie wskazane przez Korotkowa urzędy i zebrać odpowiednie dokumenty. Akurat zastanawiała się, gdzie wypić kawę, a najlepiej zjeść obiad, gdy zadzwonił Worożec. Właściwie telefon był od Inny, która zapytała, czy Nastia ma czas na rozmowę i czy ona może przekazać telefon Piotrowi Siergiejewiczowi. – Chcę zaprosić panią i Jurę na najlepsze pierogi na Syberii – oznajmił Worożec przyjacielskim tonem. – Nigdzie takich nie serwują. Nie mogę pozwolić, żeby moi goście wrócili do Moskwy, nie kosztując naszego firmowego dania. – Jury nie ma ze mną. Dzisiaj pracujemy osobno. – Przecież może pani do niego zadzwonić – zauważył Worożec. Ty też możesz, odburknęła w myślach Nastia. To dopiero zwyczaje: wysługiwać się każdą napotkaną osobą. Mało ci Inny, próbujesz jeszcze ze mnie zrobić panienkę na posyłki. Jednakże na głos odpowiedziała spokojnie i uprzejmie: – Biegam po urzędach, a Jura znowu jest za miastem, ogląda parcele. – W taką pogodę? – zapytał Piotr Siergiejewicz ze zdziwieniem. – No cóż, rozumiem, jesteście w delegacji. Chcecie jak najszybciej wykonać swoją robotę i wrócić domu, więc pogoda wam nie
przeszkadza. No dobrze, a co z panią? Ma pani ochotę spróbować naszych pierogów? Jak pani zdążyła zauważyć, nie lubię narzucać się moim gościom, ale w tym wypadku będę nalegał. To znaczy, że czegoś potrzebujesz, pomyślała Nastia z uśmiechem. Jestem dobrze wychowaną i uczynną kobietą, więc jeżeli czegoś ode mnie potrzebujesz, mój miły panie, nie mam wyjścia i muszę pójść ci na rękę. Inaczej nie dasz mi spokoju. Kierowca Wołodia chrząknął z aprobatą, gdy Nastia go poprosiła, by zawiózł ją do restauracji Syberiada. – Modne miejsce – powiedział z aprobatą w głosie. – Podobno ceny są tam zawrotne, ale menu jest tego warte. To jedyna restauracja w mieście, która serwuje pierogi z dziczyzną. W dodatku mięso nie jest mrożone, ale świeże, prosto od myśliwych. Kucharz zna się na rzeczy, umie je odpowiednio zapeklować i przyrządzić. Bo nieumiejętnie przyrządzona dziczyzna wcale nie jest smaczna. W drodze do restauracji Nastia zadzwoniła do Korotkowa. Jura zrezygnował z pierogów i mówił tonem, jakiego Nastia już dawno nie słyszała. Taka ekscytacja w głosie pułkownika w stanie spoczynku Jurija Wiktorowicza Korotkowa nie pojawiła się, odkąd przestał pracować w wydziale kryminalnym. – Gdy dojedziesz do knajpy, przyślij mi samochód, niech Wołodia do mnie zadzwoni, powiem dokąd. Jak będziesz wolna, wracaj do hotelu. I zachowuj się ostentacyjnie, tak żeby zwrócić na siebie uwagę. – Aha, jasne. Przez chwilę zrobiło jej się smutno. Jura i Jegorow razem coś kombinują, zdobyli nowe informacje i zachowują się tak, jakby mieli wyruszyć na polowanie. Wykonują pracę. Pracę, którą lubią i której poświęcili życie. A ona… Taszczy dokumenty, na których zna się jak kura na pieprzu. Je obiad w drogiej restauracji w towarzystwie najbogatszego biznesmena w mieście. Zupełnie jak kiedyś, bardzo dawno temu, gdy dopiero zaczynała pracę w wydziale. Jest kobietą, więc ją odsunięto. I kto to zrobił? Nie jakiś obcy facet, który widzi ją po raz pierwszy, ale Jura, bliski przyjaciel i kolega z pracy, który doskonale ją zna i przejrzał na wylot. Kto jak kto, ale Korotkow nie powinien był wątpić w jej zdolności i kompetencje… Ej, koleżanko, przyhamuj, zbeształa się w myślach Nastia. Czyżbyś zamierzała się obrazić? To, co się teraz dzieje, jest bezpośrednią konsekwencją tego, co się wydarzyło wczoraj. A wczoraj gwoździem programu byłaś ty. Więc sobie odpuść. Poza tym Jurka prosił, żebyś zachowywała się
ostentacyjnie, a więc przeznaczył dla ciebie określoną rolę, którą masz zagrać, i to z wyczuciem, inaczej zawiedziesz chłopaków. Więc przestań się mazać i bierz się w garść. Jak można się było spodziewać, na zadaszonej werandzie przed wejściem do restauracji stała Inna w narzuconym na ramiona płaszczu przeciwdeszczowym i z dużym parasolem w rękach. Na widok podjeżdżającego samochodu asystentka Worożca pośpiesznie zbiegła po stopniach. Spódnica odsłaniała jej kolana i Nastia po raz pierwszy zwróciła uwagę, że Inna ma bardzo zgrabne nogi, długie, z muskularnymi, kształtnymi łydkami. Jak jej się udaje tak szybko biegać na wysokich obcasach, pomyślała zdziwiona Nastia. To przechodzi wszelkie wyobrażenie! Ja w takich butach nie potrafię chodzić, a nawet stać. – Piotr Siergiejewicz i Igor Walerjewicz czekają na panią – oznajmiła Inna, gdy mijały główną salę restauracyjną i kierowały się w stronę schodów prowadzących na dół. Więc to tak! To znaczy, że pułkownik Bajew też został zaproszony… Obiad w wąskim, nieformalnym gronie. Boże, czym oni z Korotkowem tak ich przestraszyli? Czemu ci dwaj faceci się do nich przyczepili? Najpierw Worożec zaprosił ich do siebie i prowadził salonowe, pełne oczywistych aluzji rozmowy, a teraz jeszcze wspólny posiłek z naczelnikiem UWD. Chyba nie na darmo Jurka prosił, żeby zachowywała się ostentacyjnie. Wobec tego urządzi im takie przedstawienie, że popamiętają. Inna zaprowadziła ją do niewielkiego przytulnego gabinetu ze stołem na sześć osób. Było tu bardzo przyjemnie, choć pomieszczenie nie miało okien. W aranżacji wnętrza dominowało drewno. Tym razem Bajew nie wydał się Nasti tak ponury jak podczas pierwszych dwóch spotkań. Próbował się nawet uśmiechać i silił się na uprzejmość. – Co słychać? – zainteresował się pułkownik. – Radzicie sobie? Czy potrzebujecie pomocy? Niech pani tylko powie, jesteśmy do waszych usług. – Proszę! – Nastia demonstracyjnie i z trzaskiem położyła na stole grubą teczkę, do której wkładała dokumenty otrzymywane w kolejnych urzędach. – Plany, schematy, umowy, wyciągi, metryki działek… Można oszaleć! Mnie osobiście spodobała się działka z północnej strony, ale mój kolega uważa, że cena jest wygórowana i nie ma sensu nawet próbować. Ale działka jest piękna jak marzenie! Na brzegu jeziora. Nazywa się chyba Górne. – Pani brat już wie? Mówiła mu pani, że upatrzyła działkę? – Oczywiście, że nie – Nastia się roześmiała. – To przecież tylko moja opinia, nie jestem profesjonalistką w tej dziedzinie. Decyzję podejmie Jurij Wiktorowicz, który jest dyrektorem
podobnego pensjonatu i o wiele lepiej ode mnie zna się na tych sprawach. Ja tylko wykonuję jego polecenia. – Ale przecież bankier Kamieński to pani rodzony brat – Bajew nie ustępował. – Czyżby pani zdanie nic dla niego nie znaczyło? Nastia wzruszyła ramionami i otworzyła menu w twardej skórzanej oprawie. – Nigdy nie wtrącam się do jego spraw – odparła obojętnie, udając, że studiuje listę dań. – A on do moich. Moim zadaniem jest pomóc Jurijowi Wiktorowiczowi zebrać jak najpełniejsze dane o wszystkich parcelach, które wydadzą mu się godne uwagi. Bajew zaczął się wiercić na krześle. Jego czoło przecięła głęboka zmarszczka. – No dobrze – włączył się Worożec. – Załóżmy, że bardzo spodobała się pani jakaś działka i Jurij podziela pani zdanie. Załóżmy, że pani brat zechce ją kupić. Ale przecież będzie potrzebował gwarancji, że magistrala przebiegnie właśnie z tej strony, z której znajduje się działka. – Oczywiście – Nastia kiwnęła głową z roztargnieniem i przewróciła stronę w menu. Nareszcie zbliżyli się do istoty sprawy. Zaraz zaczną sondować, czy bankier Kamieński ma układy w rządzie, a zwłaszcza w Mintransie. Bo przecież skoro należący do niego bank APK przetrwał wszystkie kryzysy ostatnich piętnastu lat i nie upadł, to znaczy, że Aleksander ma układy i znajomości. – O, wspaniale, jest tutaj sałatka z rukoli. Mogę ją zamówić? Pierogi musicie panowie wybrać sami, według własnego uznania. Najlepiej się orientujecie, które są najsmaczniejsze. Zamknęła menu, odsunęła je i wesoło popatrzyła najpierw na Worożca, a później na Bajewa. – Właśnie dlatego nasze zadanie polega nie tylko na znalezieniu działek, ale i na sprawdzeniu prawdopodobieństwa przyjęcia któregoś wariantu magistrali. Z działkami już właściwie wszystko jest jasne. Jurij Wiktorowicz czeka właśnie, aż przywiozę mu dokumentację pięciu działek, które wydały nam się odpowiednie – Nastia rzuciła wymowne spojrzenie na teczkę leżącą na stole. – Trzy z południowej strony i dwie z północnej. A jeśli chodzi o projekt magistrali, nie mamy jeszcze pewności. Jeżeli możecie nam pomóc, dostarczając potrzebnych informacji, będziemy niezmiernie wdzięczni. – My też nie mamy niezbitej pewności – odezwał się Worożec. – Jurij już mnie o to pytał. Co ty na to, Igorze Walerjewiczu? Może dotarłeś do jakiejś informacji swoimi kanałami?
Chyba umrę ze śmiechu, pomyślała Nastia, przenosząc wzrok z jednego rozmówcy na drugiego. W życiu nie uwierzę, że nigdy nie omawialiście między sobą tej kwestii i Worożec nie ma najmniejszego pojęcia, czy Bajew wie coś na temat projektu magistrali. Rozmowa się nie kleiła. Mężczyźni nie potrafili przejść do tematu, na który czekała Nastia: czy Aleksander Pawłowicz Kamieński potrafi przeforsować w Moskwie odpowiedni projekt magistrali, jeżeli będzie zainteresowany? Pytanie padło w końcu po przystawkach, gdy czekali na pierogi. – Trudno powiedzieć – odparła, wstając. – Nie orientuję się w koneksjach brata. Ale przypuszczam, że są rozległe. Gdzie tutaj jest damska toaleta? – Inna panią zaprowadzi – Worożec natychmiast sięgnął po telefon. – Możesz przyjść, Inno? Po wyjściu z sali Nastia mrugnęła do asystentki. – Gdzie mogę zapalić? – Przecież mogła pani to zrobić w środku – Inna się zdziwiła. – Igor Walerjewicz też pali, stoją tam popielniczki. – A co z zakazem palenia w miejscach publicznych? – Z zakazem… – Inna się uśmiechnęła. – Obowiązuje w Moskwie. U nas jest inaczej. Wszystkie punkty gastronomiczne upadną, jeżeli będą przestrzegały zakazu. W szpitalach, instytucjach kultury i tam, gdzie są dzieci – owszem, wprowadzono zakaz i surowo się go przestrzega, to prawda. Ale w hotelach i restauracjach panują stare zasady. Właściwie Nastia domyśliła się tego pierwszego dnia pobytu w Wierbicku, ale musiała zostawić Worożcowi i Bajewowi swoją teczkę, zapewniając im dość czasu na zapoznanie się z jej zawartością. No i należało to zrobić tak, żeby niczego nie podejrzewali. Filiżanka kawy i papieros w barze w towarzystwie asystentki Worożca to był idealny pretekst. Realizacja jej planu wymagała znacznie więcej czasu, niż zajęłoby pójście do toalety. – Szczerze mówiąc – Nastia zrobiła skruszoną minę – śniadanie zjadłam o siódmej i aż do przyjazdu tutaj biegałam po urzędach. Od samego rana nie piłam kawy. A bez niej nie mogę funkcjonować. Zwłaszcza że pogoda gwałtownie się zmieniła, zaczęło padać i spadło ciśnienie. W moim wieku odczuwa się takie rzeczy. Tak więc filiżanka kawy i papieros są mi po prostu niezbędne do życia, a prosić o kawę w środku posiłku jakoś nie wypadało. Obie panie wspięły się po schodach, weszły do dużej sali i usiadły przy barze. Żeby uwiarygodnić swoją historyjkę, Nastia poprosiła o podwójne espresso. Zwykle nie piła tak mocnej
kawy, ale czego się nie robi, żeby spełnić prośbę Jurki. Trudno, posłodzi więcej albo doleje sobie mleka. Jakoś to zniesie. – Ojej – Nastia udała, że dopiero teraz sobie przypomniała – przecież tam zaraz przyniosą pierogi, panowie będą na mnie czekali, wszystko ostygnie… To niegrzecznie z mojej strony. – Niech się pani nie martwi – Inna się uśmiechnęła. – Uprzedzę ich. Natychmiast zadzwoniła do Worożca i powiedziała, że Anastazja Pawłowna wróci za jakieś piętnaście minut, a później podeszła do kelnera. Kelner jej wysłuchał, zerknął na zegarek i skinął głową. Świetnie, teraz Worożec i Bajew wiedzą na pewno, że w ciągu najbliższych piętnastu minut mają pole do popisu. Prawdopodobnie przezorny Piotr Siergiejewicz poprosił Innę, żeby go powiadomiła, kiedy damy wyjdą z baru. Będą mogli bez obaw przejrzeć dokumenty i przekonać się, że moskwianie interesują się wyłącznie działkami. Może wtedy się uspokoją. Nastia miała już bowiem szczerze dosyć podejrzliwości pułkownika Bajewa. Po przerwie na kawę atmosfera przy stole obiadowym wyraźnie się rozluźniła. Worożec skarcił łagodnie Nastię za to, że nie poprosiła o kawę, ponarzekał na jej przesadną kurtuazję, opowiedział parę dowcipów. Bajew chyba też się trochę odprężył, bo nawet zdradził pewne pożyteczne informacje dotyczące upatrzonych przez nich działek. Zresztą Korotkow pewnie już się wszystkiego dowiedział od Jegorowa. Mimo to Nastia z ważną miną wyjęła notes i wszystko starannie zapisała, robiąc jednocześnie uwagi na marginesach dokumentów z teczki. Jednym słowem, starała się wypaść jak najlepiej w roli sekretarki ważnego szefa i dziewczyny na posyłki. Pierogi rzeczywiście okazały się pyszne! Gdy po przyjeździe do Wierbicka oboje z Korotkowem poszli na kolację do restauracji hotelowej, Nastia uznała, że nigdy w życiu nie jadła tak smacznych pierogów. Tymczasem okazało się, że się myliła. W Syberiadzie pierogi lepiono ręcznie, ciasto było jedwabiste i delikatne, nadzienie z dziczyzny soczyste, a same pierożki zgrabne i malutkie. Niemal niepostrzeżenie znikały z talerzy biesiadników. Nasti zrobiło się nawet żal Korotkowa, którego ominęła wspaniała uczta. Po daniu na gorąco Bajew wstał, żeby się pożegnać. – Muszę wracać do pracy – wyjaśnił. – Miło mi było panią poznać. Nastia nie przypomniała pułkownikowi, że znajomość zawarli już parę dni temu i że zrobiła na niej nie najlepsze wrażenie. Gdy została sama z Worożcem, poprosiła o kawę. Piotr Siergiejewicz dla siebie zamówił zieloną herbatę.
– Czy to prawda, że był pan autorem pomysłu spektaklu jubileuszowego? – zapytała Nastia, pamiętając swoje wczorajsze zdziwienie słowami Inny. Worożec wybuchnął śmiechem. – Ależ z pani sprytna kusicielka! – zawołał. – Dlaczego? Co takiego powiedziałam? – Wystawia mnie pani na próbę i chce, żebym skłamał i dobrze wypadł w pani oczach. Czy pani wie, jaka to silna pokusa? Zdecydowana większość ludzi nie mogłaby jej się oprzeć, a później zostałaby na tym przyłapana. – A pan potrafi się oprzeć? – Owszem, potrafię – przytaknął Worożec. – Ale nauczyłem się tego dopiero, gdy dorosłem. W dzieciństwie i młodości grzeszyłem jak wszyscy. To oczywiście bardzo kuszące, żeby powiedzieć, że owszem, to ja wpadłem na ten genialny pomysł ze spektaklem. Ale niestety! Mnie na to nie stać! Nie mam tak błyskotliwego umysłu. Pomysł podsunął mi pewien znajomy, któremu sztuka teatralna nie jest obojętna. Poruszyliśmy kiedyś w rozmowie temat jubileuszu naszego teatru, a on na poczekaniu rzucił taką propozycję. A ja ją później przekazałem dyrektorowi artystycznemu. Teraz wszyscy myślą, że maczałem w tym palce. Ale pani przyznaję się z ręką na sercu, że to nie byłem ja. Ach, co za uczciwość! O ile przez pierwsze parę dni znajomości Nastia pozostawała pod wrażeniem otwartości i szczerości Worożca, o tyle teraz ta jego niemal ostentacyjna uczciwość zaczęła rodzić w niej uzasadnione wątpliwości. Jej nadmiar zaczynał się wydawać podejrzany. – A właśnie, w kwestii jubileuszu. Podobał się panu Oleg? – zapytała najbardziej niewinnym głosikiem, na jaki ją było stać. Sprawdzimy teraz twoją uczciwość, Piotrze Siergiejewiczu. Zaraz zaczniesz udawać, że tak od razu sobie nie przypomnisz, kim jest Oleg. Sam przecież mówiłeś, że tamtego dnia widziałeś chłopaka córki mera po raz pierwszy w życiu. – Ma pani na myśli tego młodego mężczyznę, którego przyprowadziła Łorik? – spokojnie zapytał Worożec. Dziwne… Czyżbyś miał tak świetną pamięć? Zwracasz uwagę na ludzi? A może córka mera jest dla ciebie kimś ważnym, więc dostrzegasz i zapamiętujesz wszystko, co się z nią wiąże? Tego jeszcze brakowało, żeby się okazało, że Łarisa Smiełkowa to twoja córka.
– Piotrze Siergiejewiczu – Nastia się uśmiechnęła i sięgnęła po ciastko z półmiska stojącego na środku stołu – za kogo pan mnie bierze? Worożec podniósł palec w ostrzegawczym geście. – Anastazjo, umówiliśmy się: po imieniu! Po co te ceremonie? – Dobrze. No więc, Piotrze, za kogo pan mnie bierze? Jestem pańską rówieśnicą, a to znaczy, że nie urodziłam się wczoraj i potrafię zauważyć, czy para jest w sobie zakochana. Chyba nie zacznie mnie pan zapewniać, że Olegowi naprawdę zależy na córce mera? – Jest pani spostrzegawcza – Worożec kiwnął głową z uznaniem. – Oleg to oczywiście obcy facet. Łorik musiała pokazać kogoś rodzicom, żeby przestali się o nią martwić. – A naprawdę? – A naprawdę Łorik jest zadurzona w zupełnie nieodpowiednim cwaniaku, którego nie da się pokazać przyzwoitym rodzicom. Dziewczyna świetnie to rozumie. – I mimo to jest zakochana? Chociaż zdaje sobie sprawę, że to cwaniak? – Serce nie sługa. Nasza Łorik ma do niego słabość. A on to zręcznie wykorzystuje. – A mer o niczym nie wie? – zapytała Nastia z powątpiewaniem. – Zatrudnia przecież służbę ochrony, która ma obowiązek wiedzieć takie rzeczy. Czyżby ochroniarze nie znali się na swojej robocie? Worożec uśmiechnął się chytrze. – Zdradzę pani straszliwą tajemnicę. Po to się ma przyjaciół, żeby dbali o spokój ducha towarzyszy. My z Igorem nie stoimy z boku. Kostia jest naszym przyjacielem, a Łorik jego córką. To oczywiste, że wywarliśmy wpływ na ochronę. Igor swoimi metodami, a ja swoimi. A zatem z tej strony Łarisie nic nie grozi. Liczę jednak na pani dyskrecję, Anastazjo. Nikt nie powinien poznać tego małego sekretu, nawet Inna. – I to pan znalazł jej lipnego narzeczonego? Czy może Bajew się postarał? – Ja. Ciekawe jak, pomyślała Nastia. Jak go znalazłeś? Skoro nawet Inna o tym nie wie, to znaczy, że nie szukałeś przy jej pomocy. A ona twierdzi, że niczego nie robisz sam i że w swoim telefonie masz tylko trzy numery: Smiełkowa, Bajewa i jej. Ktoś tutaj kłamie. Jak ci się udało znaleźć tego wspaniałego Olega bez udziału Smiełkowa i Bajewa? Worożcowi nie spodobała się pauza w rozmowie. Zapytał niespokojnie:
– Umowa stoi, Anastazjo? Nie wyda mnie pani? Znam Łorik od dziecka, nie mam swoich dzieci, więc bardzo się przywiązałem do dzieci przyjaciół. Niestety Igor rozstał się z pierwszą żoną. Wróciła do Omska, skąd pochodzi, i zabrała ze sobą syna. A do jego nowych dzieci jakoś nie mam serca. Została mi tylko Łorik. Chciałbym, żeby była szczęśliwa. Nie wiadomo, ile jest w tych słowach szczerości, ile kłamstwa, a ile po prostu głupoty. Czy Piotr Siergiejewicz naprawdę uważa, że pomagając Łarisie oszukiwać rodziców i ukrywając jej związek z jakimś podejrzanym typem, zapewnia jej szczęście? Trudno w to uwierzyć! Chociaż… Możliwe, że ten cwaniak, jak go nazwał Worożec, ma jakiś związek z Piotrem Siergiejewiczem. Na przykład to syn jego dawnego bliskiego znajomego. Albo syn byłej kochanki. Albo jego nieślubny syn. Albo po prostu osoba potrzebna Worożcowi i oddająca mu różne przysługi. Można go oczywiście zapytać, ale… Co to właściwie za różnica? Co ją obchodzi Łorik i jej adorator, prawdziwy albo podstawiony. Zresztą pora już wracać, obiad wyraźnie się przeciągnął. – Dokąd teraz? – zainteresował się Worożec, widząc, że Nastia sięgnęła po teczkę i zamierza wyjść. – Znowu do urzędów? – Nie, na dzisiaj skończyłam. Odwiozę dokumenty do hotelu. Jurij Wiktorowicz na mnie czeka. – Ale czemu do hotelu?! – Piotr Siergiejewicz wyraźnie się zmartwił. – Jesteście moimi gośćmi do jutra rana, tak się umawialiśmy. Może niewygodnie się wam pracuje w gabinecie dla gości? Niech pani tylko powie, a Inna wszystko załatwi, otrzymacie dowolny pokój do pracy. O to chodzi? – Zgadł pan – odparła Nastia z ciężkim westchnieniem. – Musimy rozłożyć wszystkie plany, mapy i schematy. W gabinecie nie ma miejsca. A w hotelowym pokoju jest. Jurij Wiktorowicz nie chce czekać do jutra, aż wrócimy do hotelu. Woli jeszcze dzisiaj wyrobić sobie jaki taki pogląd, żeby złożyć sprawozdanie mojemu bratu i otrzymać dalsze wytyczne. Chyba pan rozumie, że chcemy jak najszybciej skończyć, w domu czekają na nas rodziny. Na Jurija żona i wnuczka, a na mnie mąż. Mamy też zaległości w naszej codziennej pracy. – Ale Inna wszystko załatwi! Zaraz jej powiem… – Nie trzeba – Nastia łagodnie go powstrzymała. – Nie warto robić zamieszania z powodu jednego wieczoru. A zresztą i tak muszę wpaść do hotelu, żeby zabrać to i owo. Przejrzymy dokumenty i wrócimy do pana na noc. – I na kolację! – dodał Piotr Siergiejewicz tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Zjemy dzisiaj pożegnalną kolację, to musi być coś wyjątkowego.
– A wyjątkowego obiadu z wyjątkowymi pierogami nie da się uznać za pożegnalny posiłek? – zapytała Nastia ze śmiechem. – Ale nie było z nami Jurija – zaoponował Worożec. Miał rację. Należało mu to przyznać. Wierna Inna stała za drzwiami, a raczej spacerowała tam i z powrotem z telefonem w ręce i rozmawiała z kimś po niemiecku. Nastia prawie nie znała niemieckiego, więc zrozumiała jedynie, że chodziło o dostawę jakiegoś wyrobu i o jego przetransportowanie do Chin w celu montażu. Albo może już zmontowanego z Chin… Tutaj nie miała pewności, zrozumiała tylko słowa „dostawa”, „transport” i „Chiny”. Tak, Inna jest świetną asystentką. Czemu Worożec stara się znaleźć kogoś innego na to stanowisko? Kto może być lepszy od Inny? Jakie cechy asystenta są zdaniem Worożca niezbędne? Przewróciło się panu w głowie, Piotrze Siergiejewiczu, pomyślała Nastia z uśmiechem. Wołodia czekał przy restauracji. Rozpadało się jeszcze mocniej i mimo parasola, którym osłaniała ją Inna, Nasti nie udało się uciec przed deszczem. Nie spojrzała pod nogi i wdepnęła w głęboką kałużę. W samochodzie od razu zdjęła pantofel i wytarła stopę papierowymi chusteczkami. Miejmy nadzieję, że tym razem syberyjska ulewa nie stanie się powodem choroby. Dobrze byłoby przejść z samochodu do hotelu suchą nogą… Poranne słońce i bezchmurne niebo ją zwiodły, parasol zostawiła w domu Worożca. – Może narzuci pani mój płaszcz przeciwdeszczowy? – zaproponował Wołodia. – Co prawda nie jest nadzwyczajny… Rozumie pani, o co mi chodzi. Ale przynajmniej to jakaś ochrona. Bo inaczej zmoknie pani na amen. Nastia przyjęła propozycję z wdzięcznością i już parę minut później stała przy ladzie w recepcji. Kartę wejściową do pokoju miała wprawdzie w torbie, ale Korotkow prosił przecież, żeby zachowywała się ostentacyjnie... – No jak, jeszcze mnie nie wymeldowaliście? – zapytała wesoło. Recepcjonistka była dzisiaj ta sama co w dniu ich przyjazdu do Wierbicka. Ze zdziwieniem spojrzała na Nastię i odparła uprzejmie: – Jak pani mogła tak pomyśleć? – Czy mój wspólnik jest u siebie? Pokój numer sześćset dwa. Recepcjonistka spojrzała na ekran komputera i skinęła głową. – Tak, od dawna.
To znaczy, że mają drogi nowoczesny system elektroniczny, pomyślała Nastia. Rejestruje każde użycie karty. Trzeba o tym pamiętać. – Nie wie pani, czy był w restauracji? Dziewczyna znowu spojrzała na ekran i pokręciła głową. – Jest dzisiejszy rachunek z restauracji, ale uwzględnia również koszty obsługi w pokoju. – Szkoda! Myślałam, że będzie mi towarzyszył. No trudno, w takim razie ja również zamówię posiłek do pokoju. – Oczywiście. Menu leży na stole, w teczce. Chyba wystarczy. Recepcjonistka wszystko zarejestrowała i zapamiętała. Jeżeli to w ogóle kogoś interesuje i nie jest wytworem wyobraźni Jurki. W pokoju Nastia uważnie się rozejrzała. Czysto, wszędzie porządek. Po tym, jak rano wpadła zmienić bluzkę, apartament posprzątano. Drzwi do pokoju Korotkowa były uchylone, dobiegały stamtąd głośne dźwięki włączonego telewizora. Dlaczego drzwi są otwarte? Pokojówka powinna była je zamknąć. Może Jurka wszedł po coś. Ale po co? Czego tu szukał? No tak, ukrył Jegorowa, gdy z restauracji przywieziono obiad. To dlatego zamówił jedzenie do pokoju. A więc Jegorow wszedł wejściem służbowym. Rozsądnie. Nastia zdjęła pantofle, wsunęła nogi w hotelowe klapki, rzuciła na tapczan torbę i teczkę z dokumentami, po czym poszła do Korotkowa. Zgadza się, w salonie na stoliku na kółkach piętrzy się góra brudnych naczyń. Jurka i Wiktor siedzą w sypialni i cicho rozmawiają. Na łóżku między nimi stoi taca z talerzami, jeden widelec wzajemnie sobie przekazują, a włączony telewizor w salonie całkowicie zagłusza ich głosy. Jurka zachowuje ostrożność, zamówił jedzenie niby tylko dla siebie, więc przyniesiono jeden komplet sztućców. Czyżby sprawa była tak poważna? Korotkow nigdy nie cierpiał na manię prześladowczą… – Czemu jecie, siedząc na łóżku? – zapytała Nastia. – W salonie są przecież krzesła, macie też stolik jak duzi chłopcy. Korotkow szybko wsunął do ust mały marynowany ogórek i pomachał ręką na powitanie. – Połknęliśmy tam naprędce obiad, a teraz przegryzamy to i owo. Jeżeli ktoś wejdzie, nie zobaczy Witi, stojąc w drzwiach. Dalej, Nastazjo, dołącz do nas, bo czas goni. – Przydziel mi jakąś rolę – Nastia się uśmiechnęła. – Nie jestem przecież na bieżąco. – A co powiedziałaś Worożcowi?
– Że jadę do hotelu, bo czekasz na dokumenty. Przejrzymy je, a później wrócimy do jego wspaniałego domu. Będzie na nas czekał z kolacją. Jeżeli jednak wziąć pod uwagę, o której jedliśmy wszyscy obiad, kolacja może płynnie przerodzić się w śniadanie. – No to świetnie – Korotkow wstał i zatarł ręce. – A więc odgrywamy pantomimę pod tytułem „Praca”. Co powiedziałaś w recepcji? – Że zamówię jedzenie do pokoju. – No to zamawiaj. Daj ludziom okazję, żeby zajrzeli do ciebie i sprawdzili, z kim i czym się tu zajmujesz. – Jasne… A co zamówić? Niedawno wstałam od stołu, oprócz kawy niczego nie potrzebuję. A wy jakie macie życzenia? Korotkow się zamyślił, a Jegorow obrzucił wzrokiem opróżnione talerze na tacy i odparł z wahaniem: – Podzieliliśmy się ogórkową, no i kotletem z ziemniakami… Z przystawkami nie było problemu, można je zamówić bez ograniczeń, nie wzbudzając podejrzeń, ale zupa i drugie danie – tylko jeden zestaw. – No to co, zupę czy drugie? – niecierpliwie zapytała Nastia. – Czy może i jedno, i drugie? Korotkow przekartkował menu i poprosił o kotlety baranie z kością. – A dla mnie ogórkowa, bo była bardzo smaczna – dodał Jegorow. – Wróć! – zarządził nagle Jura. – Nic z tego. Przecież dopiero co byłaś w restauracji. Jeżeli jest tak, jak myślimy, Worożec za pół godziny się dowie, że zamawiałaś zestaw obiadowy do pokoju. To będzie wyglądało dziwnie. A więc tylko kawa. – Do licha! – Jegorow się zmartwił. – A już się rozmarzyłem. Punkt dla ciebie, Jurij. – Dobrze – Nastia się roześmiała. – Zaryzykuję i zamówię coś na deser. Wróciła do swojego pokoju, zadzwoniła do restauracji, złożyła zamówienie, przebrała się, zmieniając kostium i bluzkę na codzienne wygodne dżinsy i długi, luźny T-shirt, po czym zaczęła rozkładać na podłodze plany, schematy i mapy. Włączyła laptopa, otworzyła jakąś niepotrzebną, ale rzucającą się w oczy stronę, która miała stanowić potwierdzenie, że w danej chwili oboje z Korotkowem interesują się siecią ciepłowniczą w okolicach Wierbicka. Gdy rozległo się pukanie do drzwi i kelner wtoczył do pokoju Nasti taki sam okrągły stolik na kółkach, jaki stał u Korotkowa, jego oczom ukazał się zupełnie jednoznaczny obraz. Nastia
siedziała na podłodze, Korotkow przykucnął po drugiej stronie rozłożonych dokumentów, a na biurku znajdował się włączony komputer. – Pani zamówienie! – uroczyście oznajmił kelner. – Zrób sobie przerwę na kawę i ciastko, bo marnie wyglądasz – podjął Korotkow głosem pełnym troski. Później przeniósł spojrzenie na kelnera. – U mnie może pan już posprzątać. Gdy tylko za kelnerem zamknęły się drzwi, z pokoju Korotkowa wyślizgnął się Wiktor. Drzwi między apartamentami pozostały szeroko otwarte, więc sprzątający naczynia pracownik restauracji świetnie słyszał głosy, które z przejęciem omawiały kwestie zaopatrzenia w ciepło podmiejskich okolic na północy. Jeżeli nawet lustrował pokój, miał możność się przekonać, że jest pusty. Pozostało jeszcze zorganizować przegląd pokoju Nasti pod tym samym pretekstem i można przyjąć, że przedstawienie się udało. Pytanie tylko, czy w ogóle było potrzebne. Jegorow
i Korotkow
byli
absolutnie
przekonani,
że
było.
Rozmawiając
wczoraj
z mieszkańcami domów na prospekcie Jermaka, Nastia odkryła, że odwiedził ich funkcjonariusz policji, któremu powiedzieli, że zabita Milukowa-Miłanowska interesowała się osobami mieszkającymi w ich dzielnicy od niepamiętnych czasów. Co ciekawe, nie interesował jej prospekt Jermaka, ale sąsiednia ulica, Profsojuznaja. Dzisiaj Korotkow zdobył dodatkowe informacje. Ktoś zdradził Milukowej, że na ulicy Profsojuznej mieszka staruszka Fiediunina, która osiedliła się tu dawno temu i wie wszystko o pozostałych mieszkańcach. Kamilla się do niej udała, ktoś podał jej nawet numer mieszkania Anny Makarowny. Natomiast kapitan Chochłow, skierowany niby do pomocy Jegorowowi i lejtnantowi Riezwychowi, nie wahał się przeprowadzić obchodu mieszkań, który wcześniej zaniedbano, i uzyskał zupełnie inne informacje. Podobno Milukowa spokojnie spacerowała z psem, rozmawiała z sąsiadami, nigdzie się nie spieszyła i w ogóle nie opuszczała podwórza. Najgorsze było to, że opis wyglądu funkcjonariusza, któremu mieszkańcy „już wszystko powiedzieli”, całkowicie odpowiadał rysopisowi tamtego „młodego mężczyzny z telewizji”, który odwiedził Annę Makarownę Fiediuninę. – A kapitan Chochłow to człowiek Bajewa – ponuro zakończył major Jegorow. – Tak więc, panie i panowie, zdaje się, że wpadłem jak śliwka w kompot. Oczekuje się od mnie tępych, standardowych działań zmierzających do znalezienia zabójcy. Więc się tym zajmuję. Wykopałem jakiegoś dawnego kochanka Milukowej z czerwonym autem… Chochłow powierzył mi robotę dotyczącą hipotezy obyczajowej, więc nie mam innego wyjścia, jak posłusznie wykonywać to, co mi każe.
– A listy? – zapytała Nastia. – Przecież były listy z pogróżkami. – Chochłow zostawił je dla siebie, to jego główna hipoteza. Nie dopuszcza mnie do niej. Mam szukać kochanka, dawnego albo nowego. Gdy tylko spróbuję się postawić, od razu odetną mi tlen. – Wygląda na to, że albo Milukowa została zabita rzeczywiście z pobudek osobistych i zabił ją ktoś, kto prawdopodobnie u niej nocował, albo sprawa jest całkiem śmierdząca – podsumował Korotkow. – Bo jeżeli odwiedziła Fiediuninę wieczorem i nikomu o tym nie powiedziała, a rano już ktoś ją sprzątnął, to znaczy, że od początku była śledzona. Pytanie tylko: kto i po co? Jakimi sobie znanymi niebezpiecznymi informacjami Fiedunina podzieliła się z Milukową? A może Kamilla już dawno komuś przeszkadzała i zabito ją zupełnie niezależnie od wizyty u Fiediuniny, po prostu wszystko zbiegło się w czasie. Tak czy inaczej, Witia nie może się w to pakować. – Kto i po co… – powtórzyła Nastia za Jurą. – Kto i po co… Witia, czytałeś materiały z teczki Milukowej, które przygotowano jej do programu z merem. Czy zawierają to, co staruszka wyjawiła Korotkowowi? – Właściwie tak. Brakuje tylko informacji o piciu na umór przed wojskiem i o czwartym kompanie Dmitriju Golikowie. Ale na Golikowa wpadłem od razu, wszystko było tak, jak opowiadała staruszka. W osiemdziesiątym trzecim dopuścił się gwałtu i zabójstwa, dostał piętnaście lat, odsiedział swoje, wyszedł, a dwa miesiące później trafił do psychiatryka. Ostry stan zahamowano, ale umieszczono go w zakładzie neuropsychiatrycznym, ponieważ Golikow nie mógł mieszkać sam, a nie miał kto się nim zaopiekować, matka była już stara i chora. Tam właśnie, w tym zakładzie, umarł parę lat temu. Fiediunina wspominała też o jakiejś Juli, w której Smiełkow był zakochany. Nie zna jednak ani adresu, ani nazwiska dziewczyny. Tak więc mityczna Jula nie może stanowić żadnego zagrożenia. – Może chłopcy nawywijali coś po pijaku? – zasugerowała Nastia. – A w archiwum zostały jakieś protokoły, o których wszyscy dawno zapomnieli? Chociaż jeżeli sprawa trafiła wtedy do milicji, tatuś Bajewa uruchomił pewnie swoje kontakty i wszystkie protokoły zniszczono. A że miał kontakty, nie ulega najmniejszej wątpliwości, bez nich zwyczajny dzielnicowy nie mógłby załatwić swojemu synkowi skierowania do szkoły milicyjnej od razu po dziesiątej klasie. Gdyby był po wojsku, to co innego, a tak… – Protokoły mogły zostać zniszczone, ale krążyłyby jakieś plotki – zaoponował Wiktor. – Żadnych plotek jednak nie było i nie ma. Tak więc albo zmarły Golikow, albo nic. Gdy znowu zapukano do drzwi, Jegorow natychmiast ukrył się w salonie Korotkowa.
– Tak! – głośno krzyknęła Nastia. – Proszę! Chwyciła marker we wstrętnym różowym kolorze i zaczęła w skupieniu rysować jakieś strzałki na jednym z planów. Korotkow udawał, że studiuje jakiś dokument. Ten sam kelner zapytał, czy może zebrać ze stołu brudne naczynia. Otrzymawszy zgodę, omiótł spojrzeniem pokój, co nie uszło uwadze ani Korotkowa, ani Nasti. Co to oznaczało? Potwierdzenie słuszności podejrzeń czy zwyczajną ciekawość? Jakkolwiek było, jedno jest pewne. Pułkownik Bajew jest w to zamieszany po uszy. Trudno uwierzyć, żeby kapitan Chochłow wdrożył operację bez polecenia albo przynajmniej akceptacji swojego szefa. Między Chochłowem a naczelnikiem UWD są jeszcze dwaj zwierzchnicy – naczelnik sekcji zabójstw i szef policji kryminalnej, który jest jednocześnie zastępcą Bajewa. Jednakże tylko bezpośrednie wsparcie pułkownika mogło zagwarantować, że nikt nie przeszkodzi w przedsięwzięciu operacyjnym towarzyszącym sprawie karnej o zabójstwo Kamilli Milukowej. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby wysuwać i rozpracowywać inne, niewygodne hipotezy. Nikt nie będzie się wychylał, wycofując ze sprawy popijającego i obojętnego na wszystko, a przez to posłusznego i karnego majora Jegorowa, i zastępując go kimś pojętniejszym i bardziej ambitnym. Nikt nie zaproponuje Komitetowi Śledczemu wymiany śledczego. Wszyscy przecież wiedzą, że Wadik Chochłow to człowiek Bajewa, więc lepiej nie wchodzić mu w drogę. – Tak więc, panie i panowie, jeżeli chcę ocalić skórę, muszę znaleźć kogoś mniej lub bardziej odpowiedniego do roli kochanka Milukowej, który zabił swoją babę z zazdrości. Jestem uważnie obserwowany. Jak go szukam? Czy należycie się przykładam? Więc będę szukał. Może nawet niedługo znajdę – mówił Jegorow. – Jeżeli zechcecie mi pomóc, będziecie musieli poszukać prawdziwego motywu zabójstwa i znaleźć go, zanim kochanek trafi do aresztu. Bo jeżeli go zamkną, wyduszą z niego takie zeznania, których nie uda się później obalić żadnymi nowymi dowodami. Wiktor wyszedł tak samo, jak przyszedł do hotelu: jednym z dwóch wejść służbowych. Odprowadziwszy majora, Korotkow zerknął na zegarek. – Musimy jechać, Pawłowna, czeka nas kolacja z Pietią. – Nie mogę nawet myśleć o jedzeniu – żałośnie wyjęczała Nastia, zbierając dokumenty z podłogi i układając je w zgrabny stosik.
– Ja też nie mogę, ciastka ciążą mi kamieniem w żołądku – odparł Jura z westchnieniem. – Ale co robić? Nie możemy urazić Pieti, stara się być gościnny. No dobrze, zanim dojedziemy, zanim wszystko obgadamy… Jakoś sobie poradzimy. – À propos obgadywania. – Nastia zebrała wszystkie dokumenty i wyszła do sypialni przebrać się w sweter, więc musiała podnieść głos, żeby Korotkow w salonie wszystko słyszał. – Nasz Pietieńka wykazał niezdrowe zainteresowanie możliwościami bankiera Kamieńskiego w kwestii przeforsowania projektu magistrali w rządzie. Możesz się więc spodziewać, że na pewno wykorzysta okazję i będzie próbował wcisnąć nam jakąś działkę z południowej strony. Jest przecież kumplem mera, a mer, jak wiadomo, to zwolennik budowy trasy na południu Wierbicka. Bardzo mu zależy na fermie zwierząt. Rzuciłam Pietieńce przynętę, zobaczymy, czy ją połknie. – A co mu powiedziałaś? – Że spodobała mi się działka na północy. Ta nad jeziorem, pamiętasz? – Ale ona jest przecież za droga! – Tak właśnie powiedziałam Pieti. Że bardzo mi się podoba, ale cena jest wygórowana. Logika podpowiada, że nasz Pietieńka powinien nam teraz zdradzić informację o analogicznej działce na południu, tak samo dobrej albo nawet lepszej. Nastia znowu weszła do salonu i zaczęła pakować torbę. – Ale przecież na południu wszystko obejrzeliśmy – zdziwił się Korotkow. – Chyba nie było tam działek na brzegu zbiorników wodnych. – Jura, oglądaliśmy przecież to, co jest dostępne w sprzedaży. To znaczy tylko to, co nam oficjalnie wskazano. Nie znamy innych miejsc. Daję głowę, że Pietia powie nam dzisiaj, że akurat niedawno pewien właściciel postanowił sprzedać działkę z południowej strony na brzegu ładnego jeziora, ale do ostatniej chwili się wahał. Dzisiaj Pietia go zapytał, a on się zgodził sprzedać, wcale nie tak drogo jak tamtę działkę, która mi się spodobała. Ziemia jest lepsza, a cena niższa. A gdy tylko się na nią połaszczymy, zacznie przebąkiwać, że gdyby użyć wpływów bankiera Kamieńskiego… no i dalej w tym guście. – Dobra, wizjonerko, jedźmy. – Korotkow się uśmiechnął. – Zaczekaj, potrzebuję jeszcze pięciu minut – poprosiła Nastia. Weszła na jedną z lokalnych stron, szybko znalazła telefon wypożyczalni samochodów, zadzwoniła tam i poprosiła o samochód klasy ekonomicznej bez kierowcy na jutro. Na nazwisko Wiktora Jegorowa.
***
Worożec był słodki jak miód. Po deszczu wyraźnie się ochłodziło, więc zaproponował, żeby usiedli przy rozpalonym kominku. Nastia odprężyła się, patrząc na ogień, tym bardziej że Piotr Siergiejewicz nie wspominał na razie o kolacji. Było już późno, więc miała nadzieję, że może uda się uniknąć obfitego posiłku. Rozmowa była również spokojna i neutralna, tematu działek nie poruszano. Nastia co rusz czuła na sobie ironiczne i pytające spojrzenie Korotkowa, które jej mówiło: no i jak się czuje twoja głowa, którą byłaś gotowa ręczyć? Zabrzęczał dzwonek domofonu, rozległy się pospieszne kroki Inny idącej z gabinetu w stronę drzwi wejściowych. Później obcasy zastukały znowu, tym razem do salonu. – Piotrze Siergiejewiczu, przyjechał Rożkow. Worożec natychmiast wstał. – Proszę wybaczyć, zaraz wracam. Nastia sądziła, że gospodarz zaprosi gościa albo tutaj, do salonu, albo do swojego gabinetu, ale się myliła. Trzask drzwi wejściowych wskazywał, że Piotr Siergiejewicz woli spotkać się z niewidzialnym Rożkowem poza domem. Inna od razu skryła się w swoim pokoju, więc Nastia do niej zajrzała. – Piotr Siergiejewicz umawia się na spotkania biznesowe na jedenastą wieczorem? – zapytała z udawaną obojętnością. – Nie chcielibyśmy mu przeszkadzać. Gdybyśmy wiedzieli, że jest zajęty i planuje spotkanie, nie zawracalibyśmy mu głowy. – To szef ochrony zakładów chemicznych – krótko odparła Inna. – Piotr Siergiejewicz go nie wzywał. Widocznie to coś pilnego. Nastia wróciła do salonu, usiadła, wyciągając nogi, i znowu zaczęła spoglądać w ogień. Później przymknęła oczy. Skaczące płomienie nie pozwalały zebrać myśli, rozpraszały. Z pewnością dobrze je obserwować, żeby się uspokoić i przepędzić trwożne myśli, nie pozwalając im się ułożyć w spójny ciąg. Natomiast gdy potrzebny jest jasny i bystry umysł, patrzenie w ogień nie jest wskazane. W każdym razie jej, Nasti Kamieńskiej. Worożca nie było ze dwadzieścia minut. Gdy wrócił, jego zachowanie nie wskazywało na to, że w zakładach wydarzyło się coś alarmującego. Na twarzy Piotra Siergiejewicza malowały się skupienie i gniew, a nawet rozczarowanie, ale nie było na niej niepokoju czy zatroskania. – Porozmawiałem z paroma osobami – oznajmił, zajmując swoje miejsce.
Nastia rzuciła Korotkowowi triumfujące spojrzenie. Zaczęło się! Miała rację. – Jeżeli rzeczywiście spodobała wam się działka nad Jeziorem Górnym, pojawiła się możliwość rozwiązania kwestii finansowej. Właściciel działki jest gotów znacznie obniżyć cenę. Nastia uznała, że się przesłyszała. Jezioro Górne znajduje się na północy. A zgodnie z jej kalkulacją Worożec powinien być zainteresowany tym, żeby magistrala przebiegała na południu. Korotkow zachowywał niewzruszony spokój, ale po jego minie Nastia widziała, że on też jest zaskoczony. – Dziękujemy, Piotrze. To by nas urządzało! Ale… A nuż mój brat naprawdę zechce wpłynąć na przyjęcie projektu magistrali? – No i? Całym swoim wyglądem Worożec wyrażał bezgraniczne zdziwienie. – Wtedy zostanie przyjęty północny wariant. – Zgadza się. I co z tego wynika? Pani brat kupi działkę, zainterweniuje, gdzie trzeba, żeby w potrzebnym mu miejscu powstała magistrala federalna, i zbuduje swój pensjonat. Możliwe, że dzięki pani protekcji dostanę część kontraktów na budowie. A dzięki pani wstawiennictwu Galina otworzy w pensjonacie jeszcze jeden salon. Wszyscy będą zadowoleni. Czemu moja propozycja tak panią dziwi? Widzi pani, że jestem całkiem szczery, mam swój interes i go nie ukrywam. Nie udaję, że namówię właściciela działki do obniżenia ceny wyłącznie z czystej sympatii do was. Ach, no tak, że też Nastia o tym zapomniała! Pietieńka jest przecież uczciwy i otwarty, żadnych zakulisowych gierek, żadnych asów w rękawach. – A co z fermą zwierząt? – zapytała ostrożnie. – Przecież mer jest pańskim przyjacielem, a jemu zależy na uratowaniu fermy i budowie magistrali z południowej strony. Prawda? Worożec otworzył drzwiczki kominka, rozgarnął pogrzebaczem żar, dorzucił drewna i znowu usiadł. – Wie pani, Anastazjo, czym się obaj z Kostikiem różnimy? – Tym, że on jest merem, a ty biznesmenem – odezwał się Korotkow. – Nie, mój przyjacielu. Różnica między nami polega na tym, że on wciąż jeszcze jest Kostikiem, a ja już dawno Piotrem Siergiejewiczem. Wszystkie te sztuczki z uratowaniem fermy i wspieraniem rosyjskiej tradycji futrzarskiej to nic innego jak tylko dziecięce zabawy. W wieku pięćdziesięciu trzech lat nie wypada trzymać się kurczowo wspomnień młodości, działając na szkodę realnych potrzeb ekonomicznych. Kostik został merem, ale nie posiadł mentalności
włodarza miasta. Do tej pory się bawi. Ja zaś robię interesy. To, co jest korzystne dla miasta, jest również korzystne dla biznesu. A to znaczy, że i dla mnie. – Słusznie – Korotkow kiwnął głową z aprobatą. – O jakim upuście mówimy? Co mam zakomunikować Aleksandrowi Pawłowiczowi? – Właściciel działki gotów jest zejść piętnaście procent z żądanej sumy. Ale sądzę, że jeśli nad nim popracować, zejdzie jeszcze z dziesięć. Łącznie dwadzieścia pięć. Moim zdaniem to całkiem niezły upust. – Niewątpliwie – gorąco zapewnił go Jurij. – Bardzo ci dziękujemy! Jutro mamy wyznaczone spotkanie z Aleksandrem Pawłowiczem na Skypie, więc przekażę mu tę propozycję. Mam nadzieję, że wszyscy na tym zyskają. Asiu, jedź wobec tego jutro obejrzeć działkę jeszcze raz. – Dasz mi samochód? – Nie mogę – Korotkow pokręcił głową. – Mam wyznaczone spotkania w różnych końcach miasta, a nawet za miastem. Weź taksówkę. – Nie trzeba, wynajmę coś – Nastia beztrosko się uśmiechnęła. – Sama siądę za kierownicę, wyjdzie taniej. Drogę pamiętam, przecież tam byliśmy. Zrób mi tylko ściągę, co mam obejrzeć i na co zwrócić uwagę. Słyszałam, Piotrze, że macie tutaj w okolicy muzeum na wolnym powietrzu? – Owszem – skwapliwie przytaknął Worożec. – Znajdują się tam obiekty naszego tradycyjnego budownictwa syberyjskiego, począwszy od osiemnastego wieku. Chce pani zobaczyć? – Chciałabym tam jutro pojechać. Po obejrzeniu działki, rzecz jasna. Jury to nie interesuje, więc nic nie mówię, nie poruszam tematu, ale jeżeli puszcza mnie jutro na cały dzień, w dodatku samochodem… Mogę, Jura? Korotkow westchnął z udawanym żalem. Pomysł wyjazdu do muzeum podpowiedział im Jegorow. – A jedź, nie będę ci zabraniał, moja ty ciekawska partnerko. Poproś Witię Jegorowa, żeby ci pomógł. Jest przecież policjantem, więc pewnie się orientuje, w których firmach mają przyzwoite samochody. Bo jeszcze wysiądzie ci silnik albo strzeli opona i utkniesz na pustej drodze. Ta wypowiedź też była z góry przygotowana na wypadek, gdyby komuś wpadło do głowy sprawdzić, czy Nastia wynajęła samochód. Mogłaby oczywiście sama pojechać do wypożyczalni, ale nie chciała tracić czasu, bo czekała ją długa podróż. A zresztą nie zna się za dobrze na samochodach, więc łatwo popełni błąd, dokonując wyboru. Jegorow poradzi sobie o wiele lepiej.
– Po co wypożyczać samochód? – zaoponował Piotr Siergiejewicz. – Dam pani samochód z kierowcą… – Nie ma mowy! – uciął stanowczo Korotkow. – Nie obraź się, Piotrze, ale to kwestia zasad i naszych dalszych interesów, jeżeli wszystko się ułoży. Co innego pomieszkać w twoim domu i skorzystać z gościnności, a zupełnie co innego zrobić użytek z twoich zasobów w celu rozwiązania naszych problemów. Musimy mieć wolne ręce. Jeżeli Aleksander Pawłowicz podejmie decyzję, która ci się nie spodoba, nie powinniśmy się czuć twoimi dłużnikami. Bez urazy, zgoda? – No cóż – Worożec wyglądał na całkiem zadowolonego – w takim razie zapraszam do stołu! Biorąc pod uwagę późną porę, poprosiłem, żeby kolacja była lekka, ale za to z niepowtarzalnym lokalnym kolorytem. Takich grzybów nigdy i nigdzie nie spróbujecie! Są nasze, syberyjskie – dodał z dumą. – Wyrosły w lesie, nie wyhodowano ich na sztucznym nawozie. Ponieważ obiad zostawił po sobie zaledwie dobre wspomnienia, grzyby przygotowane przez kucharkę Worożca zjedzono z wielkim apetytem.
Środa Rano Nastia Kamieńska spakowała swoje rzeczy, uważnie przejrzała wszystkie półki i szuflady, żeby niczego nie zapomnieć w domu Worożca, i zeszła na śniadanie, okropnie ziewając. Mimo że kolacja przeciągnęła się do późna, musiała jeszcze przejrzeć informacje w Internecie o muzeum budownictwa syberyjskiego, poczytać artykuły i zapamiętać zdjęcia. Wieczorem wróci już do hotelu, ale kto wie… Piotr Siergiejewicz jest nie tylko szczery i otwarty, czasami bywa nieprzewidywalny. Weźmy choćby wczorajszy obiad z naczelnikiem UWD, który kosztował majątek. Będzie lepiej, jeżeli Nastia zachowa pełną gotowość, żeby nie wpaść na jakimś głupstwie. Ani do muzeum, ani tym bardziej nad Jezioro Górne nie zamierzała jechać. Wołodia zawiózł oboje z Korotkowem do centrum Wierbicka, gdzie w umówionym wcześniej miejscu czekał Wiktor z samochodem. Wołodi zaserwowali tę samą historyjkę o jeziorze i muzeum, po czym Nastia musiała wysłuchać krótkiego instruktażu młodego eksperta z opisem najbardziej optymalnych tras i możliwych trudności. Udawała, że słucha, potakiwała z mądrą miną i marzyła tylko o tym, żeby wykład jak najszybciej się skończył. Droga do dawnego gospodarstwa rolnego Płomień Października prowadziła przez wyjątkowo piękne tereny, ale Nastia nie mogła rozkoszować się widokami, bo samochodem niemiłosiernie trzęsło. Drogi były tutaj rzeczywiście do niczego. Sprawa budowy magistrali federalnej w tym regionie jest paląca. Zakład neuropsychiatryczny, w którym Dmitrij Golikow spędził ostatnie lata życia, istniał od dawna, znajdował się niedaleko gospodarstwa i dzięki pracom rolnym, nie wymagającym wysokich kwalifikacji, pomyślnie rozwiązywał problem terapii zajęciowej, której poddawano jego mieszkańców. Nikt oczywiście nie umieszczał pacjentów za kierownicą kombajnu albo innego skomplikowanego pojazdu, w rolnictwie jest wiele pracy fizycznej. Teraz gospodarstwa już nie było, zastąpiła je prywatna ferma, która, o dziwo, zachowała starą nazwę. Ludzi chorych psychicznie nikt tam nie potrzebował. Podróż trwała około półtorej godziny, tak jak przewidział Jegorow. Zakład znajdował się mniej więcej w równej odległości od Wierbicka i dwóch miast rejonowych, które przysyłały tutaj chorych. Oto drogowskaz do fermy, a więc budynek powinien być gdzieś niedaleko. Nastia zatrzymała się jakieś pięćdziesiąt metrów przed zakładem i przez pewien czas siedziała bez ruchu. Musiała zebrać się w sobie i psychicznie przygotować do odwiedzenia miejsca,
w którym zaraz się znajdzie. Zwyczajny świat, w którym żyją ludzie, wypełnia zbiór jednostkowych mikrokosmosów – umysłów i dusz. Każdy mikrokosmos jest inny, nie ma dwóch identycznych, ale łączy je jedno: można je zrozumieć i zgłębić, wystarczy tylko chcieć. Miejsce zamieszkane przez chorych psychicznie również wypełniają różne mikrokosmosy – umysły i dusze tych ludzi. Nie sposób ich jednak pojąć. Jak wszystko, co nieznane i niezrozumiałe, budzi to strach. Jest on irracjonalny, a jednak istnieje. Nic na to nie można poradzić. Owszem, w zakładzie nie ma ludzi agresywnych, w stanie ostrej psychozy. Nastia Kamieńska o tym wiedziała. Ale za każdym razem, gdy musiała przekroczyć próg zakładu albo oddziału psychiatrycznego, ogarniał ją trudny do opanowania lęk. Zakład mieszczący się w dwóch budynkach wyglądał na stary i zaniedbany. Dawniej był chyba ogrodzony. Teraz w wysokiej trawie poniewierały się jedynie żałosne resztki parkanu. Było za to boisko do siatkówki ze zwisającą brudną siatką. Nikt oczywiście nie grał w siatkówkę, pacjenci – ze dwadzieścia osób, niektórzy na wózkach inwalidzkich, spokojnie spacerowali wokół budynków. Na jednym z nich wisiała przekrzywiona tabliczka z napisem „Dom Zdrowia”. Widocznie tak nazywał się oddział otwarty. W drugim budynku znajdował się prawdopodobnie oddział obserwacyjny. Nastia ruszyła w kierunku Domu Zdrowia. O ile dobrze pamiętała, chorzy, którzy przebywają na takich oddziałach, mogą je swobodnie opuszczać, spacerować, wychodzić, dokąd zechcą, wracać o dowolnej porze, odwiedzać krewnych i znajomych. Każda lecznica ma oczywiście swój regulamin. Są zakłady, gdzie wyjście za bramę jest dozwolone tylko w grupie i w towarzystwie personelu medycznego. Są jednak i takie, gdzie panuje zupełna swoboda. Brakuje pracowników, którzy należycie nadzorowaliby chorych, więc w zasadzie wszyscy mają pacjentów w nosie. Jeżeli Dmitrij Golikow mieszkał właśnie tutaj, jest jakaś szansa, że będzie można się dowiedzieć o nim czegoś ciekawego. Natomiast jeżeli przebywał na oddziale zamkniętym, to znaczy, że oprócz pobytu w zakładzie w jego życiu nic się nie działo. W drzwiach Nastia zderzyła się z sympatyczną pielęgniarką w narzuconej na fartuch wiatrówce. Po wczorajszej ulewie znacznie się ochłodziło. – Pani do kogo? – zapytała młoda kobieta, patrząc na Nastię z nieskrywaną podejrzliwością. – Szukam ordynatora. Może mi pani powiedzieć, gdzie urzęduje? – W głównym budynku, chodźmy, pokażę. Pani z opieki socjalnej? – Nie, jestem dziennikarką – skłamała Nastia po raz kolejny w ciągu ostatnich dni. – A pani od dawna tu pracuje?
– Czwarty rok, a czemu? – Może pamięta pani pacjenta nazwiskiem Golikow? – On przecież umarł – odparła zdziwiona pielęgniarka. – Już dawno, ze dwa lata temu. Oczywiście, że go pamiętam, jestem przecież przydzielona do Domu Zdrowia, a on akurat w nim przebywał. Po co on pani? Teraz ciekawość w jej głosie wzięła górę nad podejrzliwością. – W naszej lecznicy jest zaledwie trzydzieści pięć osób, więc znam wszystkich. – W takim razie możliwe, że odpowie pani na moje pytania – powiedziała ucieszona Nastia. – Proszę powiedzieć, jaki on był. Pielęgniarka zawahała się i odwróciła wzrok. – Nie, nie interesuje mnie diagnoza – pośpiesznie zapewniła ją Nastia. – Żadnych medycznych szczegółów. Chodzi mi o to, jaki on był, jego charakter, przyzwyczajenia. Czy wychodził z lecznicy? Jeżeli wychodził, to gdzie? Czy się czymś interesował? Może ktoś go odwiedzał? Rówieśnicy, przyjaciele? Nastia rozpięła suwak w torbie i wyjęła jedną z kilku przygotowanych wcześniej kopert. Na widok koperty oczy pielęgniarki błysnęły z ożywieniem. – Jaki był? – zaczęła w zamyśleniu. – Chyba nijaki. Skupiony na sobie. Uważał, że jest wnukiem feldmarszałka Kutuzowa i zapewniał wszystkich, że pisze rozprawę doktorską o wojnie osiemset dwunastego roku. – Wnukiem czy potomkiem? – uściśliła Nastia. – O to właśnie chodzi, że wnukiem! Twierdził, że Kutuzow jeszcze żyje i że on, to znaczy Golikow, konsultuje z dziadkiem różne szczegóły. Ogólnie rzecz biorąc, był spokojny i łagodny. W okresach poprawy chodził na spacer, robił nawet zakupy w sklepiku na fermie, kupował herbatniki albo jakieś niedrogie cukierki. Z rentą inwalidzką człowiek nie poszaleje. – Jak często bywały okresy poprawy? – Za mojego pobytu bardzo rzadko, chyba ze dwa razy w roku, przez dwa tygodnie albo i krócej. Może wcześniej zdarzały się częściej i trwały dłużej. Choroba przecież postępuje. Golikow miał słabe serce, z tego powodu często go hospitalizowano w zwyczajnym szpitalu, no i w ogóle… Jadł niewiele, odmawiał posiłków. Był chudy, aż dziw bierze, co go trzymało przy życiu! – Ktoś go odwiedzał? Dziewczyna się zamyśliła, wzruszyła ramionami.
– Nie pamiętam. – Może pani zapomniała? – Raczej nie – pielęgniarka się uśmiechnęła. – Mamy takich pacjentów… Szczególnych. Nikt do nich nie przyjeżdża, najczęściej trafiają tu właśnie dlatego, że nie ma kto się nimi opiekować. Albo krewni nie chcą z nimi mieszkać i się od nich odżegnują. Połowa chorych to oligofrenicy z domów dziecka, kto do nich przyjedzie? Prawie połowa jest przeniesiona ze szpitala psychiatrycznego. Jeżeli rodzina nie zabrała ich stamtąd do domu, tu również nie będzie ich odwiedzać. Czasem się oczywiście zdarza, że krewni przyjeżdżają. Ale bardzo rzadko. Zwykle pamiętamy takie przypadki. – A gdzie są chowani wasi podopieczni, gdy umierają? – Jeżeli mają krewnych, to ich powiadamiamy i wtedy oni decydują. A jeżeli krewnych nie ma, to rutynowo, na koszt państwa. My się tym nie zajmujemy. Informujemy, kogo trzeba, decydujemy, do której kostnicy przewieźć zwłoki, do Wierbicka, do Orużejnego czy do Makiejewska. Stamtąd ciało jest zabierane. Co dalej, nie nasza sprawa. – Czy Golikowa zabrali krewni? Czy wszystko odbyło się na koszt państwa? – Nie wiem – pielęgniarka pokręciła głową. – Lepiej zapytać panią ordynator, pracuje tu od dawna, powinna wszystko wiedzieć. A czemu pani pyta o Golikowa? – Widzi pani, piszę artykuł o pewnym przestępcy, który siedział razem z Golikowem. Chyba się pani orientuje, że Golikow dostał piętnaście lat za gwałt i zabójstwo? – Oczywiście, wszyscy o tym wiedzieliśmy. – Podobno Golikow był bardzo zaprzyjaźniony z tamtym mężczyzną. No więc pomyślałam, że może przyjeżdżał tutaj, odwiedzał starego znajomego? – Ach tak… – w głosie pielęgniarki zabrzmiało rozczarowanie, widocznie spodziewała się usłyszeć od Nasti jakieś sensacje. – No to chodźmy, zaprowadzę panią do ordynator. Gabinet zastępcy dyrektora zakładu do spraw medycznych mieścił się na parterze drugiego budynku. Panował tutaj większy rygor. Wszystkie okna były zakratowane, a drzwi zamykano na klucz. W środku na zniszczonym krześle przy drzwiach siedział ochroniarz w starszym wieku, od którego bił zapach przetrawionego alkoholu. Ordynator – niemłoda kobieta ze zmęczoną twarzą i wyblakłymi oczami – przyjęła Nastię niechętnie. W ruch poszła jeszcze jedna koperta, dzięki czemu rozmowa nabrała rumieńców. Ordynator zadzwoniła do archiwum i poprosiła o przyniesienie akt personalnych Golikowa.
– Nie dam ich pani do rąk – uprzedziła surowo. – Ale odpowiem na pytania, jeżeli będę w stanie. – Proszę po prostu powiedzieć, co pani pamięta o Dmitriju Golikowie – poprosiła Nastia. – Cichy, łagodny pacjent. O takich mówimy: „zachowanie stabilne”. W stanie remisji sam o siebie dbał, opuszczał teren zakładu, chodził na długie spacery, nawet coś czytał. Lubił oglądać telewizję. W okresach zaostrzenia choroby prawie nie wychodził z pokoju. Co mam jeszcze powiedzieć? Zwyczajny pacjent. – A co z innymi chorobami, somatycznymi? – One są na porządku dziennym u naszych pacjentów – ordynator się uśmiechnęła. – Sama pani rozumie, jakie to jednostki. Ale dokładnie będę mogła powiedzieć, gdy przyniosą jego akta. – Czy ktoś go odwiedzał? – Owszem – lekarka skinęła głową. – Kiedyś odwiedził go jakiś starszy mężczyzna, chociaż u nas to rzecz niezwykła. Ale to było dawno temu. Nie widziałam tego mężczyzny chyba z dziesięć lat. Pewnie umarł, bo był już w podeszłym wieku. – Co to za mężczyzna? Krewny? – O ile dobrze zrozumiałam, to nie. Nie mam pojęcia, skąd się znali i co mogli mieć ze sobą wspólnego. Mężczyzna był inteligentny, zdaje się, że miał tytuł profesora. – Profesora czego? Historii? Czy to jego Golikow uważał za swojego dziadka Kutuzowa? – Ależ skąd – cienkie, poprzecinane wczesnymi zmarszcz kami wargi lekarki wygięły się w uśmiechu. – Kutuzow to był kto inny, Golikow nie mylił go z profesorem. Przynajmniej w wypowiedziach. A co naprawdę myślał, nie wiadomo. W tamtych latach był jednak przytomniejszy niż przed śmiercią. Pytałam oczywiście Dmitrija o jego gościa. Mówił, że to profesor, który zajmuje się hodowlą zwierząt futerkowych. Przyzna pani, że to kompletna bzdura? Czy profesorowie mogą się zajmować zwierzętami futerkowymi? I przyjeżdżać do naszego zakładu… Hodowla zwierząt futerkowych… Profesor… Zupełnie niedawno Nastia słyszała gdzieś te określenia. – Golikow nie wymienił nazwiska mężczyzny? – Chyba wymienił. Ale nie potrafię sobie przypomnieć. Minęło tyle lat… A ja mam mnóstwo spraw na głowie. – Tarasiewicz?
Brwi pani ordynator, podkreślone czarną kredką, podskoczyły gwałtownie, a w wyblakłych oczach błysnęła iskierka. – Racja – powiedziała zdziwiona. – Tak, Tarasiewicz. Teraz sobie przypomniałam. Zna go pani? – Niestety – Nastia westchnęła. – On również umarł. Tak jak pani wspomniała, z dziesięć lat temu. Nikt więcej nie odwiedzał Golikowa? – Przyjeżdżał pewien mężczyzna, niedługo przed jego śmiercią. Dwa albo trzy razy. Przedstawił się jako krewny. Mąż kuzynki czy coś w tym guście, nie należał do najbliższej rodziny. Ale nie trafiał na okresy remisji, więc Dmitrij nawet go nie poznawał. Mężczyzna wstępował do mnie, pytał o zdrowie Golikowa. Od razu mu powiedziałam, że nie da się porozmawiać z Dmitrijem, bo przebywa w swoim świecie. Mimo to chciał spróbować, więc poszliśmy razem do sali, ale Golikow w ogóle nie zareagował na jego widok. Później przyjechał jeszcze raz, ale znowu pechowo. – Nie pamięta pani, jak się nazywał? – Jak się nazywał… – ordynator się zamyśliła. – Jego nazwisko powinno być w rejestrze wydanych świadectw zgonu. Dostał przecież świadectwo i zabrał ciało. Powiedział, że sam pochowa Dmitrija, bo nie ma bliższej rodziny. Myśli pani, że to ten przestępca, o którym pisze pani artykuł? – Mam nadzieję – Nastia się uśmiechnęła. – Rejestr znajduje się w archiwum? – Nie, u mnie. Rejestry mają długie życie, śmiertelność jest przecież u nas niewysoka, mieszkańców też jest niewielu, więc jeden rejestr wystarcza na kilka lat. Zaraz zobaczymy. Podczas gdy ordynator wyjmowała z sejfu rejestr, do gabinetu przyniesiono akta personalne Dmitrija Golikowa. – O proszę, znalazłam – palec pani ordynator zatrzymał się na jednej z linijek. – Świadectwo zostało wydane Piotrowi Siergiejewiczowi Worożcowi. Dobry, szczery Pietia Worożec… Pojechał sam, nikomu tego nie zlecił. Odwiedzał starego przyjaciela, zatroszczył się nawet o jego pogrzeb. Podał się za krewnego, żeby pozwolono mu zabrać ciało bez zbędnych pytań. Nastia z doświadczenia wiedziała, że w takich wypadkach nikt niczego dokładnie nie sprawdza. Ciekawe, czy dwaj pozostali, Smiełkow i Bajew, wiedzieli, że Piotr Siergiejewicz tutaj przyjeżdża? Sami nie raczyli przyjechać, ale delegowali Pietieńkę niejako „w imieniu kolektywu”… Dlaczego jednak dopiero pod koniec życia Golikowa? A wcześniej? Nie wiedzieli, że przebywa w zakładzie? A może chodziło o co innego?
– Jaka jest przyczyna śmierci? Ordynator wyciągnęła z teczki kartę medyczną i szybko przebiegła ją wzrokiem. – Ostra niewydolność serca. – Czy to pewne? – Oczywiście. Golikow przez wiele lat cierpiał na miokardiodystrofię, występowała też niewydolność wieloorganowa. W wywiadzie lekarskim wpisano alkoholizm od czternastego roku życia. Ten jego krewny też nie miał wątpliwości, żadnym kryminałem tam nie pachniało. O, proszę spojrzeć, w karcie jest wniosek Worożca o wydanie ciała w celu pochówku bez badania anatomopatologicznego, ponieważ wnioskodawca nie podważa sposobu leczenia i przyjmuje do wiadomości diagnozę. Gdy diagnoza jest potwierdzona, sekcja zwłok nie jest konieczna. A w przypadku Golikowa diagnoza została potwierdzona, w karcie są wypisy ze szpitala, w którym kilkakrotnie go hospitalizowano. Czyżby ten Worożec był naprawdę niebezpiecznym przestępcą? Odsiadywał wyrok razem z Golikowem? A więc kłamał, mówiąc, że jest krewnym? – zapytała zaniepokojona ordynator. – Nie – odparła Nastia z przygnębieniem. – Piotr Siergiejewicz Worożec to szanowany człowiek, biznesmen. Nigdy nie siedział w więzieniu razem z Golikowem. Przyjaźnili się od dzieciństwa. Rzeczywiście panią oszukał, ale nie miał złych intencji. Nie udało mi się. Nie jest tą osobą, której szukam. Tak więc Dmitrij Golikow pisał „rozprawę doktorską o wojnie 1812 roku”… Czy na tej podstawie można wyciągnąć wniosek, że prowadził jakieś zapiski? Może to być jedynie przypadkowy zbiór słów albo infantylne rysunki, ale bez względu na to, jak zniekształcony byłby mikrokosmos chorego, czasownik „pisać” raczej nie oznacza „spacerować”. Anastazja Kamieńska znowu wróciła na oddział otwarty. Tym razem interesowały ją salowe. Okazało się jednak, że salowych brakuje, jak zresztą prawie wszędzie, więc już od wielu lat chorzy sami sprzątają pomieszczenia. Ci bardziej przytomni. Otrzymują nawet za to jakieś pieniądze. Katia, masywna, wysoka kobieta w nieokreślonym wieku z twarzą bez wyrazu i lekko skośnymi oczami, kiwnęła potakująco głową, zapytana, czy pamięta Dmitrija Golikowa, i powiedziała niewyraźnie: – Dima. – Sprzątałaś w jego pokoju, gdy żył? Znowu kiwnięcie.
– Katia sprzątała. Czysto. – Miał jakieś papiery? Zeszyty, notesy? Zapisywał coś? – Pudełko. Dima bawił się pudełkiem. – Jakie pudełko? – Pudełko. Ładne. – A papiery? Były papiery? – Nie. Nie wiem. Pudełko. – Pamiętasz, jak Dima umarł? I znowu kiwnięcie. – Upadł. Bolało. – Spakowałaś jego rzeczy? – Tak. Katia sprzątała. Czysto. – I dokąd zaniosłaś? Gdzie są teraz? – On zabrał. – Kto? – On zabrał. Pochować Dimę. Dima jest dobry. On też jest dobry. Dał mi cukierki. Dużo. – Katiu, przypomnij sobie, co on zabrał. Co tam było? Teczki? Paczki? Książki? Jakie rzeczy miał Dima? – Pudełko. – Pokażesz mi pokój Dimy? Katia skinęła w milczeniu głową i ruszyła na pierwsze piętro. Budynek od dawna wymagał remontu. Ze ścian odpadał tynk i ziały z nich dziury. Stopnie schodów były tak starte, że Nastia musiała uważnie patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć. Na korytarzu zobaczyła idącą z naprzeciwka pielęgniarkę, z którą już rozmawiała. Dziewczyna widocznie uznała, że niewystarczająco odpracowała zawartość koperty, bo od razu się zatrzymała i zapytała gorliwie: – Pomóc pani w czymś jeszcze? – Chciałabym wiedzieć, czy Golikow nie prowadził jakichś notatek. Może jest w nich coś na temat mężczyzny, który mnie interesuje. Powiedziała pani, że uważał, iż zajmuje się pracą naukową, pisze rozprawę… Dziewczyna przecząco pokręciła głową.
– Nie zauważyłam. Przy mnie ani razu niczego nie zapisywał. Siedział po prostu na łóżku ze wzrokiem wbitym w ścianę albo w okno. Czasami bawił się pudełkiem. Miał takie nieduże pudełko, a w nim jakieś drobiazgi. Oglądał je, wyjmował, dotykał ich, rozkładał na łóżku, później znowu wkładał do pudełka i je chował. Niczego więcej u niego nie widziałam. A więc pudełko rzeczywiście istniało… Ale raczej nie chodzi tu o tajemnicę, która mogła stać się powodem zabójstwa szefowej programu telewizyjnego Milukowej. Chyba że było w nim coś cennego… – A może pamięta pani rzeczy z pudełka? – z nadzieją zapytała Nastia. – To były jakieś drobiazgi bez znaczenia. Plastikowa spinka do włosów z kwiatkiem, małe zdjęcie i inne tego rodzaju rzeczy… Pewnie zbierał je na drodze, gdy wychodził na spacer, układał je i bawił się nimi. – A więc nie chodzi o kosztowności czy wyroby jubilerskie? – Skąd pani to przyszło do głowy! – pielęgniarka zrobiła wielkie oczy. – Od razu byśmy zauważyli. Jeżeli pacjent ma kosztowności, zazwyczaj przechowuje się je w administracji. Zdarza się, oczywiście, że chorzy nie chcą oddać cennych rzeczy na przechowanie. Mamy specjalne szafki, w których mogą trzymać swój dobytek. Tak czy inaczej, zawsze wiemy, co kto ma. Chyba pani rozumie, że musimy tego pilnować, bo a nuż się okaże, że to nóż albo coś niebezpiecznego? Znowu pech. Trudno. Odwiedzający Golikowa profesor Tarasiewicz to już coś. Pora wracać. Jeżeli informacja o pudełku zainteresuje Witię Jegorowa, sam może tutaj przyjechać i spróbować wypytać pacjentów, którzy dzielili z Golikowem pokój. Spróbować, ponieważ liczenie na informację od chorej psychicznie osoby nie jest rozsądne. Jeżeli uda się oczywiście w ogóle zdobyć tę informację, co też stoi pod znakiem zapytania. Co mogło bowiem łączyć doktora nauk, profesora Tarasiewicza z chorym psychicznie gwałcicielem i zabójcą? Zgodnie z tym, co mówił pracujący na fermie Leonid Iwanowicz, Tarasiewicz zaprzyjaźnił się z weterynarzem, który został znaleziony zabity w ubiegłym roku. To akurat można zrozumieć. Ludzie pracują razem, mają wspólne zainteresowania, i praktyczne, i naukowe. Ale Tarasiewicz i Golikow… Coś tu nie pasuje. Wszyscy trzej nie żyją. Dwaj umarli z przyczyn naturalnych, a trzeci gwałtowną śmiercią. Dwaj pracowali na fermie zwierząt, trzeci nigdzie nie pracował, najpierw odsiadywał wyrok, później leczył się w szpitalu psychiatrycznym, a następnie przebywał w zakładzie neuropsychiatrycznym. Dwaj mieli wyższe wykształcenie, a trzeci tylko dziesięć klas szkoły powszechnej. Dwaj to rdzenni
mieszkańcy Wierbicka, trzeci – profesor Tarasiewicz – urodził się gdzie indziej, jeżeli Leonid Iwanowicz niczego nie pomylił. Bez względu na to, z której strony Nastia Kamieńska patrzyła na znane jej fakty i okoliczności, nie potrafiła znaleźć elementu łączącego trzech mężczyzn w różnym wieku. To znaczy, że szuka w niewłaściwym miejscu. Albo nie tego, co trzeba. I w ogóle nie wiadomo, czego szuka i po co. Spełnia jedynie prośbę Wiktora Jegorowa.
***
Jegorow bez szczególnego entuzjazmu wysłuchał przez telefon jej relacji, ale obiecał popytać o profesora swojego człowieka na fermie zwierząt w Wierbicku. – Możliwe, że ferma w Pierowie ma tu coś do rzeczy – przypomniała Nastia. – Może Golikow był z nią jakoś związany? – Sprawdzimy – rzucił obojętnie major. Nasti zrobiło się nieprzyjemnie i z jakiegoś powodu przykro. Nie dlatego, że efekty wykonanej pracy nie budzą zainteresowania, to akurat normalna sprawa. Dlatego że sytuacja jest niezrozumiała, a zbadanie jej to jeszcze większa przyjemność niż zjedzenie smacznego cukierka. A właśnie, cukierki… Nastia chciała rano, gdy zabierała samochód, zapytać Jegorowa, jak przebiegło spotkanie Zagriebielnego ze śledczym. Ale wtedy mógł jeszcze nie wiedzieć. Jeżeli śledczy z niedowierzaniem potraktuje słowa starszego oficera, niech zapyta rzekomego poszkodowanego o stary papierek od cukierka „Zagajnik brzozowy”. I zobaczy, jak facet popłynie, próbując wyjaśnić, co to za papierek, skąd się wziął i dlaczego go przechowuje w zamkniętej na zamek kieszonce starego portfela. No i czy w ogóle wie, że papierek akurat tam się znajduje. Jednakże rozmyślania o zakładzie neuropsychiatrycznym, Dmitriju Golikowie i jego jak dotąd niewyjaśnionych kontaktach ze starym profesorem Tarasiewiczem zupełnie wyparły z głowy Nasti i walizkę, i jej domniemanego właściciela. Co jej do tego, nie zajmuje się przecież zabójstwem bezdomnego, ale Kamilli Milukowej. Zaparkowała samochód przed hotelem, tak jak umówiła się z Wiktorem. Gdy będzie wolny, odbierze go wieczorem. Nastia przekaże mu klucze, a on zwróci samochód do wypożyczalni. Zadzwoniła do Korotkowa, otrzymała polecenie „przekąsić coś bez niego”, ponieważ on ma
jeszcze mnóstwo roboty, z przyjemnością przespacerowała się kawałek do włoskiej restauracji, którą zauważyła rano, zjadła zieloną sałatę i ogromną porcję spaghetti, zamówiła filiżankę kawy i tiramisu, należycie oceniła kuchnię i poprosiła o zapakowanie na wynos kilku deserów. Torba z rzeczami została w samochodzie Korotkowa, ale Nastia przezornie wzięła ze sobą laptopa, więc teraz, umieszczony w specjalnej torbie, mocno obciążał jej ramię. Na drugim ramieniu wisiała damska torebka, a ręce były zajęte trzymaniem trzech pudełek z deserami, przewiązanych kapronowym sznurkiem. Wyglądam jak koń pociągowy, pomyślała Nastia Kamieńska z uśmiechem, po czym od razu się poprawiła: a raczej jak stara klacz… W pokoju się przebrała, usiadła przy biurku i włączyła komputer. Trzeba spróbować poszukać informacji o profesorze Tarasiewiczu albo przynajmniej jakichś wzmianek. Szanse są oczywiście niewielkie, bo profesor umarł dawno temu, gdy nie było zwyczaju, żeby wykorzystywać Internet do przechowywania i przekazywania informacji. Mimo to… Jej obawy niestety całkowicie się potwierdziły. Nazwisko profesora pojawiało się tylko w bibliografiach i w odsyłaczach w literaturze naukowej dotyczącej hodowli zwierząt futerkowych. Prace, do których kierowały odsyłacze, zostały napisane w latach 1958–1980. Naukowiec pracował szczególnie aktywnie po 1963 roku, był autorem nie tylko mnóstwa artykułów i poradników metodycznych, ale i podręczników oraz monografii. Po 1980 roku żadnej publikacji. A przecież Tarasiewicz żył jeszcze prawie ćwierć wieku… Leonid Iwanowicz mówił coś o uwięzieniu nau kowca. Pewnie o to chodzi. Nastia postanowiła przejrzeć z ciekawości jeden z tekstów zawierających odsyłacze do prac Tarasiewicza. Wybrała podręcznik Normy żywieniowe dla zwierząt futerkowych chowu klatkowego, ale jakieś piętnaście minut później przeszkodziło jej wibrowanie telefonu – przyszła nowa wiadomość. Nastia zerknęła na ekran i mruknęła zaskoczona. Znowu Jegorow się rozpisał! A gdy otworzyła tekst, zdziwiła się jeszcze bardziej: „Głupiec ze mnie. A ty nie jesteś lepsza. Zadzwonię. Zgódź się”. Spośród czterech krótkich zdań wątpliwości nie budziło tylko trzecie, z obietnicą skontaktowania się. Dlaczego Wiktor nazwał się głupcem? Popełnił jakiś błąd, coś niewłaściwie ocenił, nie dostrzegł czegoś albo nie zrozumiał? Dlaczego ona, Nastia Kamieńska, nie jest lepsza, innymi słowy, też należy do grona głupców? Na czym polega jej błąd? I wreszcie na co powinna się zgodzić? Można by pomyśleć, że major Jegorow złożył jej jakąś niezwykłą propozycję, którą ona przez swoją głupotę odrzuciła…
Nastia znowu się zmartwiła, później zdenerwowała, zadzwoniła do restauracji i poprosiła o kawę. Co może być lepszego w tej sytuacji niż gorąca kawa i smaczny deser? Pamiętając o tym, że oboje z Korotkowem pozostają pod ścisłą, zapewne przez kogoś opłacaną obserwacją personelu, Nastia zamknęła stronę z tekstem o hodowli zwierząt, otworzyła witrynę Mintransu, ustawiła laptopa tak, żeby ekran był dobrze widoczny od strony wejścia i na wszelki wypadek szybko rzuciła na ławę przypadkowe schematy i plany. W wyniku tych manipulacji okazało się, że nie ma gdzie postawić tacy z dzbankiem kawy i filiżanką, nie mówiąc już o deserach, które czekały na swoją kolej w minibarze. Kelner cierpliwie czekał z tacą w rękach, aż Nastia przesunie dokumenty na ławie, robiąc potrzebne miejsce. Ona zaś starała się być obrócona do niego plecami i nie podnosiła oczu, żeby nie peszyć młodego człowieka i pozwolić mu swobodnie obejrzeć i papiery, i włączony komputer. Już pierwszy przełknięty kawałek delikatnego tortu serowego wrócił Nasti przytomność umysłu. Czy ona postradała rozum?! Martwić się z powodu słów Jegorowa! Przecież to świetna wiadomość! Oznacza, że jego obojętność podczas rozmowy telefonicznej była udawana, bo ktoś z nim był. W rzeczywistości Wiktor potraktował jej informacje poważnie. Nie na darmo spędziła pół dnia w podróży. Dlaczego stałam się taka obrażalska? – pomyślała Nastia z przykrością. Dlaczego pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy, jest zawsze negatywna? Przecież to takie proste! Oczywiste! A ja potrzebowałam całych piętnastu minut, kawałka tortu i kawy, żeby to zrozumieć. Nie tak dawno obiecałam sobie, że będę myśleć pozytywnie, ale jakoś ciężko mi idzie. Muszę się bardziej przyłożyć, bo pierwsze skojarzenia mam nadal negatywne. Ciekawe, czy zawsze taka byłam? A może to przychodzi z wiekiem? Nastia z apetytem pochłonęła sernik i już prawie kończyła czekoladowo-jagodowy mus w łódeczce z ciasta francuskiego, gdy zadzwonił Jegorow. – Już wróciłaś? – rzucił dziarsko. – Jak wyprawa? Udała się? Zwiedziłaś muzeum? Nastia szybko zdała sprawozdanie z podróży nad Jezioro Górne i do muzeum budownictwa syberyjskiego, robiąc co pewien czas pauzy, żeby Wiktor mógł wtrącić swoje uwagi. – Gdzie zostawiłaś samochód? – zapytał major. Nastia ugryzła się w język, żeby nie palnąć: „Już ci mówiłam. Tam, gdzie się umawialiśmy, przed hotelem”. Pamiętając o ostrzeżeniu Jegorowa, skróciła wypowiedź, usuwając z niej pierwszą część.
– Nie, to mi nie na rękę – oznajmił Jegorow stanowczo. – Wieczorem nie będę w tamtej okolicy, a nadkładać drogi nie mam ochoty. Czas pracy jest państwowy, ale nogi należą wyłącznie do mnie. Przyjedź autem o siódmej do firmy, z której je wziąłem. Ja też tam przyjadę i zwrócę samochód. Zapisz adres. I nie zapomnij, że jesteś mi coś winna. Co to niby ma znaczyć? Czy Nastia dobrze zrozumiała? – Wystarczą trzy butelki? – zapytała ostrożnie, macając grunt. – Masz mnie za nędznego pijaka? Nie zamierzam pić sam i bez zagrychy! Czyli że wszystko w porządku. Całe szczęście. – A jest w pobliżu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy kulturalnie posiedzieć? – W pobliżu… Zaczekaj, dowiem się. Głos Jegorowa się oddalił. Nastia usłyszała, że major z kimś rozmawia. – Wadik, czy na Letunowa jest bar, do którego można zaprowadzić przyzwoitych ludzi? Bo widzisz, chcą mi podziękować za moją nieziemską dobroć… Dzisiaj rano wynająłem dla moskwian samochód, muszę go oddać… Męski głos zadudnił coś w odpowiedzi, ale Nastia nie zrozumiała. – Ej, moskwianko, wypożyczalnia znajduje się na ulicy Letunowa dwanaście, a pod numerem siedemnastym jest piwiarnia, mój kolega zapewnia, że niczego sobie. Tam właśnie przyjmę od ciebie wyrazy wdzięczności. A więc czekam na ciebie o siódmej przed domem na Letunowa dwanaście. Oddamy samochód i pójdziemy chlapnąć parę piwek. No to cześć, do zobaczenia. Przyprowadzisz swojego faceta? – Nie wiem, wciąż jeszcze coś załatwia. A będzie potrzebny? – To zależy. Najważniejsze, żebym zdążył oddać samochód, bo wypożyczalnia jest czynna do dwudziestej. Jeśli się spóźnię, będę musiał dopłacić za następny dzień. Nie porysowałaś przypadkiem auta? Bo jak się babę wpuści za kółko… Nastia gorąco zapewniła majora, że z samochodem wszystko w najlepszym porządku, żadnego zadraśnięcia. Teraz wiedziała, dlaczego Jegorow nazwał siebie głupcem i ją też ochrzcił tym mianem. Muszą się spotkać, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, i porozmawiać o profesorze Tarasiewiczu. Wygląda na to, że rozmowa odbywała się w obecności Wadima Chochłowa, tego, który uważany jest za człowieka Bajewa. Jegorow zrobił wszystko, żeby jego spotkanie z moskwianami miało charakter pogawędki mało znających się ludzi, których nie łączą wspólne interesy, ale którzy chcą
być wobec siebie uprzejmi. Gdyby tak nie postąpił, ale przyjechał prosto do hotelu, udał się do pokoju Nasti po kluczyki i zatrzymał u niej z pół godziny, Bóg jeden wie, jakie by to mogło wywrzeć wrażenie i jakie wnioski wyciągnęliby ci, którzy się tym interesują. Nastia wróciła do poradnika metodycznego na temat karmienia norek, tym razem zwracając uwagę na wymienione w odsyłaczach nazwy czasopism, w których publikował Tarasiewicz. Urodzaj, Nauka, Szkoła Wyższa, Kłos, specjalistyczny magazyn na temat hodowli zwierząt futerkowych… Żadne z nich, z wyjątkiem Kłosa, nie przetrwało po pieriestrojce, w każdym razie nie zachowało się w pierwotnej wersji. Jeżeli profesor nie publikował niczego po roku osiemdziesiątym, nie ma praktycznie możliwości, żeby znaleźć osoby, które pracowały w redakcjach czasopism i go znały. Natomiast Instytut Naukowo-Badawczy zajmujący się hodowlą zwierząt futerkowych, który wziął pod swoje skrzydła jedyne ocalałe czasopismo, jak głosiła informacja w Internecie, istnieje i nawet ma swoją stronę. Właśnie w Opracowaniach Instytutu opublikowano wiele prac Tarasiewicza. Są więc spore szanse, że Nastia będzie mogła się tam czegoś dowiedzieć. Jeżeli pozostali jeszcze gdzieś ludzie, którzy pamiętają profesora, to tylko tam. Na stronie instytutu znajduje się numer telefonu, pod który można dzwonić… Między Moskwą a Wierbickiem są trzy godziny różnicy. Wszyscy siedzą zatem w pracy, a do spotkania na ulicy Letunowa pozostało jeszcze trochę czasu. Kalkulacje Nasti okazały się słuszne. Młodzież niechętnie zajmuje się pracą naukową, bo jest nisko opłacana. Jeżeli budżetowe instytucje naukowe jeszcze sobie jakoś radzą, to głównie dzięki entuzjazmowi starszych uczonych, którzy wykazują się niezłomnością i kontynuują badania bez względu na wszystko. W Instytucie Hodowli Zwierząt Futerkowych dość szybko udało się odszukać osobę, która świetnie pamiętała profesora i gotowa była opowiedzieć o nim „dziennikarce z obwodu pierowskiego, przygotowującej materiał o fermie zwierząt w Wierbicku, gdzie przez ostatnie lata swojego życia pracował znany naukowiec”. Co prawda wszystko, czego udało się dowiedzieć, dotyczyło okresu sprzed roku osiemdziesiątego. Było tego jednak sporo.
***
Po spotkaniu z Jegorowem, na które zdążył przyjechać zły i zmęczony Korotkow, biografia Arkadija Ignatjewicza Tarasiewicza była mniej więcej jasna. Urodził się w 1915 roku w rodzinie naukowca biologa, w 1940 roku skończył Instytut Hodowli Zwierząt Futerkowych w miejscowości Bałaszycha ze specjalnością zootechnik. Pracował na dużej fermie zwierząt, którą podczas wojny ewakuowano na Syberię. Kwestie żywienia od początku wchodziły w zakres jego zainteresowań naukowych. Arkadij Tarasiewicz zajmował się tym problemem z pasją i zapałem, dużo czytał i ciągle eksperymentował. Po wojnie Tarasiewicz został głównym zootechnikiem w dużej hodowli zwierząt. Ale jego kariera gwałtownie się załamała. W 1984 roku prawie osiemdziesiąt procent pogłowia padło z powodu nieznanej choroby. Tarasiewicza natychmiast aresztowano. Znaleźli się chętni, którzy donieśli, „gdzie trzeba”, że główny zootechnik eksperymentował z karmą i mieszankami, „licho wie, co tam dodawał i mieszał, pewnie wytruł zwierzęta, inteligenckie nasienie”. Wyrok był szybki i surowy. Arkadija Tarasiewicza skazano za szkodnictwo gospodarcze. Dzięki amnestii po śmierci Stalina wyszedł na wolność, a wkrótce potem się dowiedział, że winę za pomór pogłowia ponosi lekarz weterynarii z hodowli, który przez swoje niedbalstwo dopuścił do zarażenia zwierząt dżumą. Tarasiewicza zrehabilitowano, piętno „szkodnika” zostało zmyte, ale z jakiegoś powodu obawiano się przywrócić mu stanowisko głównego zootechnika. Zaczął więc pracować jako zootechnik w paszarni. I znowu zajął się swoimi badaniami i eksperymentami. Udało mu się dostać na studia doktoranckie w Instytucie Hodowli Zwierząt Futerkowych, zbierał materiał do rozprawy, a w 1962 roku się obronił i został doktorem nauk, po czym zwolnił się z pracy w gospodarstwie i przeszedł do Instytutu na stanowisko starszego pracownika naukowego na wydziale żywienia. Wydział był duży, liczył około trzydziestu pracowników naukowych plus laboratorium biochemiczne, w którym pracowało jeszcze jedenaście osób o najwyższym potencjale naukowym, więc badania szły pełną parą. Arkadij Ignatjewicz opublikował wiele prac, w 1972 roku zrobił habilitację, a w 1975 otrzymał tytuł profesora. Zajmował się nie tylko pracą naukową, prowadził również wykłady i zajęcia z doktorantami… Zasłużona ze wszech miar kariera ofiarnego naukowca powinna mieć godny finał. Tymczasem… Wszystko skończyło się w 1980 roku „wezwaniem”. Tak nazywano w skrócie oficjalne zaproszenie naukowców z instytutu na fermę zwierząt w celu udzielenia praktycznej pomocy naukowo-konsultacyjnej, gdy pojawiały się tam jakieś problemy, których nie udawało się
rozwiązać własnymi siłami. W tym wypadku wezwanie wystosowano, jak nadmieniono w piśmie, w związku z podwyższoną śmiertelnością pogłowia zwierząt. Mówiąc prościej, umierało o wiele więcej zwierząt niż zwykle. Do wezwania, które przyszło z obwodu pierowskiego, skierowano Arkadija Ignatjewicza. Nieszczęście wydarzyło się na fermie zwierząt w Pierowie. Tarasiewicz w dosłownym sensie zakasał rękawy, włożył odzież ochronną, ruszył do prosektorium i wykonał sekcję zwłok trzydziestu zwierząt, które zabił pomór. To, co zobaczył, pozwoliło mu od razu sformułować wniosek. Podwyższona śmiertelność wiązała się z karmą niskiej jakości. Do karmy dolano za dużo wody, a gdy okazała się za rzadka, postanowiono zagęścić ją mączką rybną. Podjęte działania były właściwe i zgodne z przepisami. Zastosowano rutynową procedurę. Jednakże na fermie w Pierowie kierownik paszarni dopuścił się niewybaczalnego niedbalstwa, wydając pracownikom mączkę krylową zamiast rybnej. Wchodzące w jej skład łuski chitynowe spowodowały uszkodzenie błony śluzowej przewodu pokarmowego. Norki zdechły z powodu ostrej dyzenterii. Profesor zaczął pisać orzeczenie, ale wnioski naukowca konsultanta nie spodobały się dyrekcji fermy. Futra to waluta, a waluta to skarb państwa. Niedbałość w hodowli zwierząt futerkowych, która pociągnęła za sobą ponadnormatywną śmiertelność norek i naraziła państwo na straty, mogła skutkować nie tylko środkami dyscyplinarnymi po partyjnej i służbowej linii, łącznie ze zwolnieniem dyrektora ze stanowiska, ale i sprawą karną prowadzącą do wyroku skazującego. Tarasiewiczowi zaproponowano pieniądze. Gdyby je przyjął, jego kariera naukowa rozwijałaby się aż do honorowego końca. Ale on ich nie wziął. W dodatku odmówił, nie przebierając w słowach, i wszedł w ostry konflikt z dyrekcją. Dyrekcja zaś, w odróżnieniu od profesora, była sprytna i przebiegła, więc Arkadij Ignatjewicz nie zdążył nawet mrugnąć okiem, a już się okazało, że to nie jemu proponowano sfałszowanie orzeczenia za łapówkę, ale on ją wymuszał. W dodatku sekcja zwłok odbyła się z naruszeniem przepisów, a zatem wyciągnięte wnioski na temat przyczyny zwiększonej śmiertelności norek są niewiarygodne
i profesor
dosłownie
szantażuje
dyrekcję
fermy,
grożąc
napisaniem
„nieprzychylnego” orzeczenia, jeżeli on, zaproszony z Moskwy specjalista, nie zostanie należycie wynagrodzony. Zgodnie z instrukcją sekcję należy przeprowadzać w specjalnym pomieszczeniu w punkcie weterynaryjnym. Często się jednak zdarza, że jeżeli pogoda i warunki klimatyczne na to pozwalają, stół z prosektorium wynosi się na zewnątrz. Nie należy tego robić. Ale wszyscy tak
robią. W letni upalny dzień przybyły konsultant wykonywał sekcje na fermie w Pierowie właśnie w ten sposób, na świeżym powietrzu. W punkcie wyprawiania skórek zawsze stosuje się wybiegi i specjalne chwyty, które pozwalają bez uszczerbku dla ewidencji „uszczknąć” z należących do państwa futer nieduże, ale smakowite kąski. Paru partyjnych i rządowych działaczy obwodu pierowskiego otrzymało po komplecie futer, wskutek czego natychmiast wszczęto sprawę karną przeciwko profesorowi Tarasiewiczowi. Zakończyła się ona procesem i wyrokiem ośmiu lat pozbawienia wolności za wyłudzanie szczególnie wysokiej łapówki. Członkowie obwodowego zarządu zakładów karnych nie otrzymali od dyrekcji fermy żadnych futer, więc nie zależało im na nadmiernym represjonowaniu profesora. Po wydaniu wyroku podjęto decyzję o niewysyłaniu do zakładu zasłużonego naukowca, człowieka inteligentnego, wykształconego i miłego, a na dodatek niemłodego – Arkadij Ignatjewicz skończył akurat sześćdziesiąt pięć lat. Uznano, że wyrok odsiedzi w pierowskim areszcie śledczym i przydzielono mu obowiązki bibliotekarza. Tam właśnie poznał Dmitrija Golikowa, skazanego w 1983 roku z kilku paragrafów na karę łączną piętnastu lat pozbawienia wolności. Widocznie naczelnik aresztu, a może i ktoś z obwodowego zarządu zakładów karnych był człowiekiem myślącym i przyzwoitym, bo Dimę Golikowa pozostawiono w tym samym areszcie. Ktoś musi przecież myć podłogi i rozwozić do cel bałandę. Biorąc pod uwagę charakter popełnionych przestępstw, zarządzono ekspertyzę sądowopsychiatryczną, z której wynikło, że Golikow jest poczytalny. Jednakże albo śledczy, albo sędzia, albo może któryś funkcjonariusz aresztu zauważył, że chłopak jest trochę dziwny. Cichy, spokojny, skupiony, powolny. O takich mówi się zwykle „ociężały” albo „gamoniowaty”. Wysłanie go do zakładu karnego oznaczałoby skazanie na pewną śmierć. To, czego się dopuścił, nie budziło, rzecz jasna, współczucia. Jego wina była bezsporna. Zlecając ekspertyzę sądowo-psychiatryczną, śledczy ani przez chwilę nie wątpił w jej wynik i był zupełnie pewien, że u Golikowa zostanie stwierdzony poważny rozstrój psychiczny, na podstawie którego sąd uzna go za niepoczytalnego i skieruje na przymusowe leczenie do zamkniętego szpitala psychiatrycznego. Jednakże orzeczenie ekspertów stwierdzało jedynie „psychopatię schizoidalną”. Sąd nie miał więc żadnych podstaw, żeby zastosować wobec oskarżonego obowiązkowe środki medyczne. Ponieważ Golikow został uznany za zdrowego psychicznie, skazano go na długotrwałą karę pozbawienia wolności. Ale ktoś
widocznie nie chciał przykładać ręki do tego, żeby umieścić niezrównoważonego chłopaka w zakładzie karnym, gdzie jego dni byłyby policzone. Właściwie nie wiadomo, czy Tarasiewicz i Golikow poznali się w pierowskim areszcie. Było to jednak całkiem możliwe. Żadnych innych punktów stycznych w życiorysach tych dwóch mężczyzn nie znaleziono. Arkadij Ignatjewicz odzyskał wolność pod odbyciu dwóch trzecich zasądzonego wyroku. Do Moskwy nie chciał wracać. Obraził się na żonę, która zażądała rozwodu, gdy tylko skazano go po raz drugi, i nawet nie przyjechała, żeby porozmawiać i wszystko wyjaśnić. Miał również żal do kolegów, którzy nie wstawili się za nim i od razu uwierzyli, że Arkadij Tarasiewicz jest łapówkarzem i szantażystą. Trzeba przyznać, że jego żal był uzasadniony. Podczas gdy Tarasiewicz siedział w areszcie śledczym, wypożyczając książki podejrzanym i oskarżonym, dokonało się wiele przemian. Umarł Breżniew, nastąpiła epoka Andropowa, później epoka Czernienki, a kiedy profesor wyszedł na wolność, trwała już pieriestrojka Gorbaczowa. W ciągu tych lat kierownictwo obwodu pierowskiego wielokrotnie się zmieniało, a w ślad za nim zmieniali się dyrektorzy przedsiębiorstw oraz instytucji. Teraz fermą zwierząt w Pierowie zarządzali zupełnie inni ludzie, do których Arkadij Ignatjewicz nie miał pretensji. Podjął więc pracę na fermie, żeby zajmować się jedyną rzeczą, która go interesowała: badaniem i eksperymentowaniem w celu opracowania optymalnej, a zarazem dostępnej mieszkanki pokarmowej dla zwierząt futerkowych. W 1992 roku dawny znajomy Arkadija Ignatjewicza sprywatyzował fermę w Wierbicku, założył spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i zaproponował Tarasiewiczowi stanowisko głównego zootechnika. Na fermie profesor pracował aż do śmierci w 2005 roku. Zabrakło mu zaledwie miesiąca do ukończenia dziewięćdziesięciu lat życia. Nadal zajmował się problemami żywienia zwierząt futerkowych, ponieważ naturalna pasza stawała się coraz gorsza. Stale eksperymentował z biomieszankami, opracowywał warianty dozowania i składu karmy oraz harmonogramu żywienia. Udało mu się osiągnąć świetne wyniki i przy rosnącym deficycie dobrych pasz, norki na fermie w Wierbicku pozostawały przy życiu i rozmnażały się o wiele lepiej niż w innych gospodarstwach. Dwa wyroki i dwie odsiadki zrobiły z Arkadija Ignatjewicza człowieka małomównego, nietowarzyskiego i niekoleżeńskiego. Jedyną osobą, z którą lubił się spotykać, był młody lekarz weterynarii Ilja Czurakow. Chłopak był żądny nowości i wykazywał nieposkromiony pęd do wiedzy. Główny zootechnik i lekarz weterynarii spędzali razem dużo czasu
i wciąż coś omawiali. Niekiedy Czurakow nocował nawet u profesora, gdy musieli przygotować kolejny eksperyment albo przeanalizować otrzymane wyniki. Na fermie nie lubiano Arkadija Ignatjewicza, ale ceniono go i szanowano jako specjalistę najwyższej klasy. Mówiono, że Tarasiewicz pisał jakąś książkę na temat historii przemysłu futrzarskiego i hodowli zwierząt futerkowych w Rosji, ale nie wiadomo, czy ją ukończył. Miał jednak dużą wiedzę, którą przekazywał weterynarzowi Czurakowowi, a ten po śmierci profesora chętnie się nią dzielił z tymi, których to interesowało, bez przerwy powołując się na autorytet swojego nauczyciela. Wszystko to było zajmujące, ale… nie dawało odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście Arkadij Ignatjewicz Tarasiewicz poznał Dmitrija Golikowa podczas odbywania wyroku i dlaczego go odwiedzał w zakładzie neuropsychiatrycznym.
***
Gdy tylko Nastia zapadła w sen, coś ją obudziło. Wydało jej się, że otworzyły się drzwi łączące oba apartamenty. Nie były to jednak senne zwidy. Sylwetka Jurki majaczyła na tle okna. – Co się stało? – zapytała przestraszona. – Masz jakieś środki przeciwbólowe? – zapytał Korotkow udręczonym głosem. – Tylko jakieś mocniejsze. Ząb mnie ćmi, zaczął pobolewać po południu. Myślałem, że przejdzie, a tak mi się daje we znaki, że nie mogę zasnąć. – To dlatego byłeś zły? – Nastia się domyśliła. – Czemu od razu nie powiedziałeś? Włączyła lampę i sięgnęła po szlafrok leżący na łóżku. – Miałem nadzieję, że się uspokoi, przecież to nie pierwszy raz. A on już zaczął mnie rwać – poskarżył się Jurij, delikatnie wycofując się do tej części salonu, z której nie widać było sypialni. – Rwać? Idź się szybko ubrać! – zarządziła Nastia. – Zaraz się dowiemy, gdzie jest całodobowe pogotowie stomatologiczne. – A skąd by tu miało być całodobowe… – Miasto ma prawie milion mieszkańców, więc na pewno jest! Choćby prywatne. – Nie pojadę! – Korotkow przestraszył się nie na żarty. – Daj tabletkę, a najlepiej dwie i wszystko przejdzie.
– Nie przejdzie – oświadczyła Nastia złowieszczo. – Jeżeli rwie, to na pewno nie przejdzie. Będzie coraz gorzej. Dalej, Korotkow, nie panikuj, dostaniesz zastrzyk i nic nie poczujesz. Nastia zadzwoniła do recepcjonistki, która sądząc po głosie, chyba mocno spała. Dowiedziała się od niej, dokąd można się udać w środku nocy z nagłym bólem zęba, i poprosiła o wezwanie taksówki. Długim hotelowym korytarzem Korotkow wlókł się za nią jak owca prowadzona na rzeź. Samochód już czekał na nich przed wejściem. Gdy kierowca usłyszał adres, kiwnął głową ze zrozumieniem. – Jasne. Za pięć minut będziemy na miejscu, drogi są teraz puste. Nastia z jakiegoś powodu była pewna, że nocą w poczekalni nikogo nie będzie. Ale grubo się pomyliła! – A co myślałaś! – Korotkow uśmiechnął się niewesoło. – Wszyscy kombinują. Prywatne kliniki przyjmują tylko na zapisy. Nikt nie czeka, ale wizyty sporo kosztują. A tutaj jest albo bezpłatnie, albo tanio, więc w ciągu dnia nie sposób się wcisnąć. Przyjmują i na zapisy, i z ostrym bólem. Nikt nie ma ochoty czekać w kolejce, więc wszyscy wolą przyjść w nocy, gdy nie ma tak dużo ludzi. Na korytarzu były tylko dwa krzesła. Na jednym siedział mężczyzna na oko trzydziestopięcioletni, a na drugim starsza kobieta. Trzej mężczyźni w różnym wieku z wyrazem niewyobrażalnego cierpienia na twarzy podpierali ściany. Gdy drzwi się otworzyły i z gabinetu wyszła dziewczyna, jeden ze stojących mężczyzn, chyba jej ojciec, od razu chwycił ją pod rękę i poprowadził do wyjścia. Nastia westchnęła z ulgą. Przed nimi są więc tylko cztery osoby, a nie pięć. Pielęgniarka wywołała następnego pacjenta. Starsza pani wstała i skierowała się do gabinetu. Jej miejsce natychmiast zajął jeden ze stojących mężczyzn. Ten, który nie zdążył usiąść, rzucił na szczęściarza spojrzenie pełne zawiści. Rywal posłał mu w odpowiedzi pyszałkowaty uśmiech. Korotkow lekko szturchnął Nastię w bok i zauważył szeptem: – Ciekawe, co by było, gdyby tamten, który stoi, poprosił tego, który usiadł, żeby mu ustąpił miejsca? – Udałby, że nie słyszy – szepnęła w odpowiedzi Nastia. – Ale masz rację, że to ciekawy fenomen. Kolejka to dziwna sprawa. Stojący w niej ludzie zgadzają się na pewien określony porządek w celu otrzymania jakiejś usługi. I zawsze znajdują się tacy, którzy chcą się wepchnąć bez kolejki. Wszystkich to oburza, może wybuchnąć konflikt, czasami dochodzi nawet do bójki. Gdy jednak stajemy w kolejce, z góry zakładamy, że ktoś zechce naruszyć porządek. A z
zajmowaniem miejsca sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, żeby poprosić o ustąpienie miejsca. Nie chodzi o sytuację, w której miejsce potrzebne jest dla staruszka, inwalidy, kobiety w ciąży albo z dzieckiem. Tutaj wszystko jest oczywiste, nie trzeba prosić, ludzie sami ustępują. Ale tak jak teraz. Dwaj faceci w podobnym wieku, obaj zdrowi. Albo dwie kobiety… Nastia się zająknęła. Jakaś myśl przemknęła jej przez głowę i natychmiast zniknęła. Niepokojąca, ale nieuchwytna. – I co z tymi kobietami? – niecierpliwie zapytał Korotkow, który dzięki rozmowie mógł zapomnieć o bólu i strachu przed wizytą. – Norma społeczna mówi, że miejsce zajmuje ten, który przyszedł pierwszy – wymamrotała Nastia, próbując uchwycić pierzchającą myśl. Przypomniała sobie, w jakiej książce o tym czytała, i doszła do wniosku, że nagłe uczucie niepokoju związane jest właśnie z nią. Ale w czym tkwi sedno? Psycholog społeczny Stanley Milgram… Lata osiemdziesiąte… Eksperyment polegał na tym, że grupa studentów miała wsiąść do wagonu metra i poprosić siedzących pasażerów o ustąpienie miejsca. Uprzejmie, ale natarczywie. Rezultaty eksperymentu pokazały, że mniej więcej połowa pasażerów, do których zwracano się z podobną prośbą, spokojnie wstawała i ustępowała miejsca. Ale o wiele ważniejszy okazał się jeszcze jeden wniosek. Namówienie innych do spełnienia prośby nie było najtrudniejsze. O wiele większy problem sprawiło studentom zmuszenie się do wyartykułowania prośby. To zaś oznaczało, że norma społeczna „miejsce zajmuje ten, który przyszedł pierwszy” zakorzeniła się w ludziach tak głęboko, że jej naruszenie wymaga znacznego wysiłku woli. Tak, obserwacja jest ciekawa, wniosek również, ale skąd uczucie niepokoju? Jaki związek ma problem zajętego krzesła ze sprawą Milukowej? A może nie ze sprawą Milukowej, tylko ze sprawą walizki? Wiktor Jegorow powiedział, że Zagriebielny był u śledczej Donnikowej, która uprzedzona
przez
wywiadowcę,
zaczęła
zadawać
niewygodne
pytania.
Andriejowi
Aleksandrowiczowi nie przypadły one do gustu. W środku przesłuchania nagle zaczął się spieszyć, przeprosił i zapytał, czy może przyjść jutro, bo dzisiaj ma coś pilnego… Śledcza zgodziła się oczywiście
przenieść
przesłuchanie
na
inny
termin.
Jegorow
skontaktował
się
z Krasnokamieńskiem, gdzie zgodnie z wpisem w dowodzie osobistym urodził się właściciel walizki, oraz z Twerem, gdzie był obecnie zameldowany. Otrzymane informacje zrodziły spore wątpliwości, czy mężczyznę stać było na kupowanie rzeczy marki Larry Sorreno przez
dwadzieścia lat. Zagriebielny prowadził bardzo skromne życie, był karany za oszustwo. Ostatnio nigdzie oficjalnie nie pracował, ponieważ nie zdobył żadnego poszukiwanego na rynku zawodu. Nie należał też do żadnej dużej grupy przestępczej, a więc źródło jego dochodów było nieustalone. Krótko mówiąc, to jasne, że właścicielem walizki i rzeczy nie jest Zagriebielny, ale nie ma to związku z problemem „kto pierwszy, ten lepszy”. Drzwi gabinetu znowu się otworzyły, lecz zamiast starszej damy, którą Nastia spodziewała się zobaczyć, wyszedł niemłody mężczyzna. Pielęgniarka wywołująca kolejnego pacjenta była również inna. To znaczy, że przyjmują dwaj lekarze, domyśliła się Nastia, odzyskując humor. Pójdzie więc szybciej, niż sądziłam. – Kolejka do dentysty to akurat ten przypadek, gdy człowiek chce, żeby się nigdy nie skończyła – burknął Korotkow. Ostatecznie musieli jednak czekać dość długo. Wreszcie Jura zniknął w gabinecie. Nastia czuła, jak morzy ją sen. Teraz na krześle siedziała tylko młoda kobieta, która przyszła po nich. Drugie krzesło było wolne. Nastia usiadła, oparła się o ścianę i od razu zapadła w drzemkę. Niebo za oknem na końcu korytarza poszarzało, niedługo świt. Jeżeli Nastia nie prześpi się choć trochę, kiepski z niej będzie pracownik w ciągu dnia. A może zrobią sobie z Korotkowem dzień wolnego? Niewiele już zostało. Jura już chyba wszystko pozałatwiał, zebrał potrzebne informacje. Powinni zadzwonić dzisiaj do Saszy i powiedzieć mu, że skończyli pracę i wracają do Moskwy. Boże, jak ona ma tego dosyć! Chciałaby znaleźć się w domu, w swoim malutkim mieszkanku przy Szosie Szczołkowskiej, zaciągnąć zasłony, wyłączyć telefon, położyć się w swoim łóżku, poprawić ulubioną poduszkę, nakryć się kołdrą i spać, spać, spać… „Ech, zejść by na dno jak podwodna łódka, by nikt na muszkę nie mógł mnie brać...”11 Nastia drgnęła i otworzyła oczy. Tak, łódź podwodna. Czytała o tym w tej samej książce, w której opisano eksperyment w metrze. Jeśli dobrze pamięta, książka nosi tytuł Mądrość tłumu i jest poświęcona problemom myślenia i decyzji grupowych. Rok 1968, amerykański okręt podwodny „Skorpion”. Wracał z wyprawy na północny Atlantyk i nagle zniknął z radarów. Miejsce, w którym mógł się znajdować, można było określić jedynie w przybliżeniu. Szukano go w promieniu dwudziestu mil i na głębokości tysiąca stóp. Nie znaleziono. W tej sytuacji oficer marynarki John Craven przedstawił plan, który wielu osobom wydał się mrzonką, a nawet głupotą. Opracował serię scenariuszy, które wyjaśniały, co mogło się wydarzyć. Następnie zebrał dużą grupę osób – matematyków, ratowników, specjalistów od łodzi podwodnych
– i poprosił każdą z nich, żeby oceniła prawdopodobieństwo wydarzeń opisanych w każdym scenariuszu. Po przeanalizowaniu wszystkich wysuniętych domysłów i przypuszczeń zastosował twierdzenie Bayesa, żeby wyliczyć ostateczne położenie okrętu. Gdy po pięciu miesiącach od zniknięcia „Skorpiona” jednak go znaleziono, okręt znajdował się zaledwie dwieście dwadzieścia jardów od miejsca wskazanego przez grupę Cravena. Niewiele ponad dwieście metrów… Co ma do tego okręt? – pomyślała Nastia z roztargnieniem. Ale to na pewno ten punkt, który mnie niepokoił. To znaczy, że było tam coś jeszcze… coś jeszcze… Tak, wniosek: grupa nie miała żadnych wiarygodnych informacji. Nikt nie wiedział, dlaczego okręt zatonął, z jaką prędkością płynął, pod jakim kątem opadał na dno oceanu. Chociaż nikt w grupie niczego nie wiedział, okazało się, że grupa jako całość wie wszystko. Mądrość tłumu. Nieomylność decyzji grupowych, podczas gdy żaden członek grupy nie zna prawidłowej odpowiedzi. Twierdzenie Bayesa – sposób obliczenia, jak nowa informacja o wydarzeniu zmienia nasze poprzednie oczekiwania dotyczące jego prawdopodobieństwa. Nastia doskonale pamięta wzór, to podstawy teorii prawdopodobieństwa, dziedzina dobrze jej znana. Chyba jutro nie uda się urwać z pracy i się przespać. Trzeba by namówić Korotkowa… Chociaż jeżeli dentysta zadziała sprawnie i bezboleśnie, jest szansa, że Jurka będzie w dobrym humorze.
11
Fragment piosenki Włodzimierza Wysockiego Mam życia dosyć w tłumaczeniu Romana Kołakowskiego.
Czwartek – Chyba upadłaś na głowę! – grzmiał Korotkow, który doszedł już do siebie po przeżytym bólu i stresie. – Po jakie licho się w to pchasz? Jesteśmy tu obcy. Przyjechaliśmy, zrobiliśmy swoje i wyjeżdżamy. Nastia postanowiła tak łatwo się nie poddawać. Nie przytoczyła jeszcze wszystkich argumentów. – Juroczka, nie doprowadziliśmy sprawy do końca. Chcemy zaproponować Saszy działkę z północnej strony, Worożec obiecał przecież załatwić upust. Tymczasem ekologia tego miejsca nie jest jasna. Zapomniałeś o zabójstwach ekologów? O fermie zwierząt? O laboratorium? Owszem, krewny Wołodi, Leonid Iwanowicz, zapewnił nas, że ferma norek nie może stanowić zagrożenia. Ale gdzie gwarancja, że ma rację? Możesz zaręczyć, że o wszystkim wie i powiedział nam prawdę? – A ty pewnie myślisz, że dzięki swojemu oryginalnemu pomysłowi ujawnisz prawdę? Spławią cię i będą mieli rację. – A jeżeli nie spławią? Jura, mam już swoje lata i nie boję się, że ktoś pokaże mi drzwi, bo wiem, że od tego nie umrę. Nawet nie zachoruję. Tyle razy mnie spławiano, że się zahartowałam. Spławią, to wtedy wyjedziemy, a Saszce powiemy, że działka jest bardzo dobra, ale niepewna pod względem ekologicznym. Zaproponujemy mu inne, pewniejsze rozwiązania. Powinniśmy jednak spróbować. Korotkow uważnie na nią popatrzył i pokręcił głową. – Nie ma sensu się z tobą sprzeczać. Sądzę, że się mylisz. Ale rzeczywiście nie jesteś już dziewczynką, więc masz prawo do własnego zdania. Przyznaj się tylko bez bicia: robisz to dla Witki Jegorowa? Chcesz mu pomóc? Nastia wzruszyła ramionami. Pomóc Jegorowowi? Chętnie by coś dla niego zrobiła, ale w tym wypadku, nawet jeżeli jej plan się powiedzie, Jegorow nic na tym nie zyska. Nie zajmuje się sprawą zabitych ekologów. Pojawiło się po prostu zadanie logiczne, które Nastia bardzo chciałaby spróbować rozwiązać niepraktykowanym dotąd sposobem. A nuż się uda? To przecież ciekawe! Poza tym rozwiązanie zadania pomoże zweryfikować informacje o działkach, a to należy do jej i Korotkowa podstawowych obowiązków, z których powinni się wywiązać.
Jedli śniadanie w restauracji hotelowej i oburzony słowami Nasti Korotkow zupełnie zapomniał o stygnącym na talerzu omlecie. Zimny omlet okazał się niezjadliwy, więc Jura, machnąwszy gniewnie ręką i rzuciwszy sakramentalne „rób, co chcesz”, udał się po nową porcję. Nastia Kamieńska popatrzyła za nim w zamyśleniu, dokończyła parówki, popiła je sokiem pomidorowym i sięgnęła po telefon. Jegorow odebrał od razu i podyktował jej z pamięci numer sekretariatu naczelnika UWD. – Tylko pamiętaj, że o dziesiątej u Bajewa jest odprawa. Nastia zerknęła na zegarek. Kwadrans po dziewiątej. Jeżeli Bajew jest już na miejscu, może jej się udać. Pod bacznym i nieprzychylnym spojrzeniem Korotkowa, który akurat wrócił, zadzwoniła do sekretariatu i się przedstawiła. Poproszono ją, żeby zaczekała, a po krótkiej chwili w słuchawce rozległ się głos pułkownika. – Słucham panią. Coś się stało? Potrzebna pomoc? – Dziękuję, Igorze Walerjewiczu, u nas wszystko w porządku, nie potrzebujemy pomocy. Ale chyba oboje z Jurijem Wiktorowiczem moglibyśmy się wam przydać. Chcielibyśmy odwdzięczyć się panu i Piotrowi Siergiejewiczowi za gościnność. Może mnie pan dzisiaj przyjąć? Słysząc to, Korotkow się zachmurzył i pokazał na siebie palcem. Nastia pokręciła głową. – O dziesiątej mam naradę – krótko odparł Bajew. – Zdążę. Nie zajmę dużo czasu. Jeżeli zgodzi się pan na moją propozycję, całą resztę będzie można zrobić już po naradzie albo w jej trakcie. Proszę mnie tylko przyjąć i wysłuchać. – Dobrze. W takim razie czekam na panią. Nastia odłożyła telefon i zaczęła dopijać kawę dużymi łykami. Musi jeszcze wpaść do pokoju po torbę. Wołodia, tak jak się umawiali, powinien czekać o dziewiątej przed hotelem. – Czemu poprosiłaś, żeby przyjął ciebie, a nie nas? – surowo zapytał Korotkow. – Bo pojadę sama – odstawiła filiżankę na spodek i wytarła usta serwetką. – Skoro jesteś taki bojaźliwy i nie lubisz, gdy cię ktoś spławia, postanowiłam oszczędzić ci tej przykrości. Przyjmę uderzenie na siebie. A ty zostaniesz czysty, no i oczywiście przewidujący. – Asiu! Chcesz mnie obrazić? Nastia się roześmiała. – Korotkow, zapomniałeś, że masz seans łączności z bankierem Kamieńskim? O ósmej czasu moskiewskiego, to znaczy o jedenastej czasu lokalnego jesteś umówiony na konferencję na Skypie
z nim i z jego dyrektorami. Więc idź do pokoju, weź mojego laptopa, hasło zapisałam ci na karteczce, i złóż raport szefostwu. – Kurczę! Na śmierć zapomniałem – wymamrotał Jura. – Dobra, rób, jak uważasz. Nastia popędziła co sił w nogach do windy, później korytarzem do swojego pokoju, chwyciła torbę i wybiegła na ulicę. Samochód stał tam, gdzie zwykle. Wołodia studiował gazetę. – Co nowego? – wesoło zainteresowała się Nastia, siadając koło niego. – Szkalują władze miejskie, obrzucają naszego mera błotem i znowu trują o zabójstwach ekologów, że niby mer i szefostwo UWD niczego nie robią w tej sprawie. Ale gazetę sponsoruje Gorczewski, to żadna tajemnica. – A co w innych gazetach? – Różnie, niektórzy optują za Smiełkowem i występują przeciwko Gorczewskiemu, inni zaś odwrotnie. Przed wyborami mera to u nas normalne. Za dwadzieścia dziesiąta Anastazja Kamieńska stała w sekretariacie naczelnika UWD. Ma dwadzieścia minut. W tym czasie musi zrobić wrażenie osoby wiarygodnej, a nie obranej z rozumu. Zadanie nie należy do łatwych. Igor Walerjewicz oderwał się od papierów, które zaścielały całe biurko, podniósł głowę, zdjął okulary do czytania i wbił w Nastię pochmurne spojrzenie. – Słucham panią, Anastazjo Pawłowno. – Igorze Walerjewiczu, zaraz opowiem panu w paru słowach pewną historię. Jeżeli uzna pan, że można wyciągnąć z niej konstruktywne wnioski, będę bardzo rada. Jeżeli uzna pan inaczej, wyjdę i nie będę się panu więcej naprzykrzać. – Niech pani zaczyna – Bajew się uśmiechnął. – Zamieniam się w słuch. Mam nadzieję, że historia nie jest ckliwa i melodramatyczna? Nie będzie pani prosiła o pomoc dla jakiegoś biedaka i wycofanie wszczętej przeciwko niemu sprawy karnej, bo ma chorą matkę i młodsze rodzeństwo? – Nic z tych rzeczy – zapewniła go Nastia. – Pomaganie biedakom to nie moja specjalność. Ja wolę pomagać kolegom. A więc: dobra, stara Anglia, rok tysiąc dziewięćset szósty. Osiemdziesięciopięcioletni uczony Francis Galton, który przez całe życie zajmuje się statystyką i teorią dziedziczenia. Coroczna wystawa zwierząt hodowlanych i drobiu. Takie jest tło wydarzeń. Na jednym ze stoisk odbywały się zawody w odgadywaniu wagi byka. Każdy chętny mógł za drobną opłatą nabyć kartkę i napisać na niej swoje nazwisko, adres i przypuszczalną wagę byka. Na uczestników, których odpowiedzi okażą się najbliższe prawdy, czekały nagrody. Niemal
osiemset osób postanowiło spróbować szczęścia. Towarzystwo było różnorodne – farmerzy, rzeźnicy, to znaczy ludzie, którzy potrafią szacować wagę bydła, a także urzędnicy, mieszczanie i studenci, jednym słowem, wszyscy inni. Galton przez całe życie zajmował się statystyką i chciał sprawdzić, czy tłum może udzielić rozsądnej odpowiedzi na wąskospecjalistyczne pytania, jak to się dzieje na przykład podczas wyborów. Gdy zawody się skończyły, poprosił organizatorów o kartki i dokładnie przeanalizował cyfry, które na nich figurowały. Zsumował odpowiedzi, podzielił przez liczbę uczestników i otrzymał uśredniony wynik grupy. Uczony był pewien, że średni wynik różnorodnej, składającej się z Bóg wie kogo grupy okaże się bardzo daleki od prawdy. No bo jaka może być wspólna decyzja tłumu, w którym są mędrcy, ludzie dobrze wykształceni, z doświadczeniem, a obok nich osobnicy przeciętni, ograniczeni, niewykształceni i nieobyci? Taka decyzja musi być fałszywa. A wie pan, co się okazało? – Co? – Średni wynik z kartek wyniósł tysiąc sto dziewięćdziesiąt siedem funtów. Gdy zważono zabitego i oprawionego byka, wyszło tysiąc sto dziewięćdziesiąt osiem funtów. A więc tłum przypadkowych ludzi pomylił się zaledwie o jeden funt. Zaledwie o czterysta pięćdziesiąt trzy gramy. – No i? – Zabójstwa ekologów. Oraz tajemnicze laboratorium, którego nie można znaleźć. A wy macie kampanię przedwyborczą i odpowiednie narzędzia do stałego monitorowania opinii publicznej. Pan i pańscy przyjaciele jesteście żywotnie zainteresowani wyjaśnieniem przestępstwa, ponieważ w przeciwnym razie wyborcy odwrócą się od Smiełkowa. Właściwie to wszystko, co chciałam powiedzieć. Zmieściłam się w wyznaczonym czasie? Bajew w zamyśleniu przyglądał się oprawkom okularów, które obracał w dłoniach. W końcu przeniósł wzrok na Kamieńską. – Czemu się pani tym zajmuje? Pytanie ucieszyło Nastię. Żadnych „chyba pani zwariowała!” i „my tu nie mamy czasu na zabawy”, których nasłuchała się przez całe życie do znudzenia. Pytanie jest zrozumiałe. Pułkownik analizuje opcje. – Jedynie z uwagi na sytuację ekologiczną na północy rejonu. O działce wspominałam już przedwczoraj. Mój brat bardzo się nią zainteresował, zwłaszcza że Piotr Siergiejewicz obiecał
pomóc porozumieć się z właścicielem w kwestii obniżenia ceny. Nie mam żadnego innego interesu w tej sprawie. Bajew zerknął na zegarek, później znowu wbił w Nastię ciężkie ciemnoszare oczy. Na ich dnie Nastia dostrzegła… Nie, to nie było zrozumienie ani nawet zgoda. Raczej przebłysk domysłu. – Niech pani zaczeka w sekretariacie, skontaktuję się z merem. Nastia wyszła w milczeniu do sekretariatu, gdzie zebrali się już uczestnicy narady operacyjnej. Poczuła na sobie kilka nieprzyjaznych spojrzeń. No cóż, nikt jej tu nie musi lubić. Chociaż nikomu nie zrobiła nic złego. Znowu gorąco zapragnęła wrócić do domu. Do Loszki, ukochanego męża. Do swojego mieszkania. Do swojej pracy, której oczywiście nie jest tak oddana jak tej w wydziale kryminalnym, ale nauczyła się wykonywać ją w miarę solidnie, a nawet czerpać z niej przyjemność. Tutaj wszyscy byli obcy. Nie wierzono jej i o coś ją podejrzewano. Zabrzęczał interkom, oficer w sekretariacie nacisnął guzik. – Poproś Kamieńską – rozległ się głos naczelnika UWD. Teraz wszyscy spoglądali na nią z jawną niechęcią. Ludzie są zajęci, mają pełno problemów, punktualnie stawili się na naradę u naczelnika, a on ich trzyma w sekretariacie i w dodatku przyjmuje jakąś babę bez kolejki. Nastia stłumiła westchnienie i weszła do gabinetu. – Niech się pani zwróci do Łajewicza, kieruje sztabem wyborczym Smiełkowa. – Dziękuję – powściągliwie odparła Nastia. – Tutaj jest numer telefonu, niech pani do niego zadzwoni, a on wyjaśni, jak go znaleźć. – Dziękuję – powtórzyła. No i nic strasznego się nie stało. Nie wyrzucono jej za drzwi. Nawet nie nazwano wariatką.
***
Giennadij Łajewicz budził w Nasti sprzeczne uczucia. Z wyglądu sprawiał odpychające wrażenie, chociaż nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. Nieładne twarze nigdy nie wywoływały w niej niechęci, na ładne zaś pozostawała zwykle obojętna. Natomiast zachowanie i aktywność poznawcza szefa sztabu wyborczego były bez zarzutu. Łajewicz rzeczowo wytłumaczył, jak znaleźć sztab, i przyjął Kamieńską bardzo uprzejmie i życzliwie. Widząc, jak zabłysły mu oczy, gdy wysłuchał opowieści o wadze byka i poszukiwaniu zatopionego okrętu podwodnego, Nastia
uznała, że Giennadij nie cierpi na marazm umysłowy i entuzjastycznie reaguje na wszelkie nowości. – To bardzo ciekawe, bardzo ciekawe – powtarzał, szukając jakiejś informacji w komputerze. – Trzeba jeszcze dzisiaj sformułować pytanie i dołączyć je do naszego rutynowego sondażu. Na jutro wezwę grupę ankieterów, niech ruszają do miasta i biorą się do roboty. – Chce pan zadać pytanie czy zaproponować respondentom scenariusz? – zapytała Nastia, ciesząc się, że znalazła w końcu osobę myślącą tak samo jak ona. – A pani? – Łajewicz odpowiedział pytaniem na pytanie. – Wydaje mi się, że jako autorka propozycji lepiej się pani orientuje w temacie i wie, jak to należy zrobić. Co pani radzi? Proszę pamiętać, że nasze sondaże są bardzo krótkie. Ludzie nie lubią tracić czasu, żeby odpowiadać na pytania zamieszczone w ankietach. Im sondaż jest krótszy, tym lepiej. Większa szansa, że człowiek nie zacznie się irytować i odpowiadać bez zastanowienia, byleby tylko jak najszybciej zostawiono go w spokoju. Jeżeli pani zdaniem należy zaproponować scenariusz, musi być zwięzły i logiczny. I będzie pani musiała go sama napisać. – Powinno być kilka scenariuszy – poprawiła go Nastia. – Jeżeli pozostaniemy przy jednym, otrzymamy tylko jedną odpowiedź. – W takim razie pani zadanie rzeczywiście nie będzie łatwe. Zredagować teksty scenariuszy w krótkiej, zajmującej formie to nie lada wyzwanie. Oczywiście pomogę pani w miarę możliwości. Sporządźmy wykres w układzie współrzędnych. Nasti spodobało się podejście Łajewicza. Rzeczowe, konkretne i fachowe. – Wzywam ankieterów na jutro na dziewiątą rano. Do tego czasu wszystkie ankiety powinny być wydrukowane. Objętość ankiety – nie więcej niż jedna kartka formatu A4 z dwóch stron. Drukowanie ankiet zajmie mniej więcej godzinę. Rezerwujemy półtorej godziny na wypadek nieprzewidzianych okoliczności: zatnie się drukarka, nawali toner, padnie komputer i trzeba będzie podłączyć inny. Może też wysiąść prąd. Liczmy z zapasem dwie godziny. Na siódmą rano ankieta musi być gotowa. Zawiera nasze standardowe pytania, które już w niej są. Trzeba będzie dopisać pani tekst ze scenariuszami. Ile to zajmie czasu? Nastia wzruszyła ramionami. – Nie więcej niż pięć minut. Może nawet mniej, jeżeli uda mi się użyć krótkich sformułowań. – Dobrze, włączamy pani tekst w zaplanowane dwie godziny. A więc deadline jutro o siódmej rano. Czego pani potrzebuje do napisania scenariuszy?
– Informacji. Wszystkiego, co wiadomo na temat sprawy zabójstw ekologów i ich tajnego laboratorium. – Załóżmy, że poznała pani wszystkie informacje. Ile czasu pani potrzebuje, żeby opracować tekst do ankiety? – Nie wiem – przyznała. – Nigdy się tym nie zajmowałam, to będzie mój pierwszy raz. Może uda się od razu, w ciągu trzydziestu, czterdziestu minut. A może będę się nad tym męczyć przez kilka godzin. – Niedobrze – z dezaprobatą zauważył Łajewicz. – Jak można coś planować, nie wiedząc, ile czasu zajmie każdy etap pracy? – Ma pan rację, nie można – posłusznie przytaknęła Nastia, powściągając uśmiech. – Jest coś jeszcze, Giennadiju. Nikt nie da nam wszystkich informacji dotyczących sprawy zabójstw ekologów, ale niech pan pamięta, że nie są nam one potrzebne w całości. Interesuje nas tylko ta część, która się odnosi do laboratorium. Szukamy laboratorium, a nie sprawców zabójstw. Więc pański szef Konstantin Kiriłłowicz będzie musiał nas wesprzeć. – To znaczy? – Giennadij poderwał głowę, potrząsając długą grzywą, która zasłaniała mu pół twarzy. – Czego pani od niego oczekuje? – Żeby poprosił naczelnika UWD o przekazanie mi informacji. Nie proszę o nic tajnego. Potrzebuję jedynie nazwisk i adresów świadków, w których zeznaniach pojawiły się wzmianki o laboratorium albo o tym, że zamordowana osoba tam pracowała. – Przekażę pani prośbę Konstantinowi Kiriłłowiczowi. – Łajewicz skinął głową. Nastia popatrzyła nań z ukosa i uśmiechnęła się pod nosem. Naiwny chłopak. Może zna się na strategiach wyborczych, ale nie ma pojęcia o czynnościach operacyjno-rozpoznawczych i śledztwie. Wszystkie nazwiska i adresy świadków są u śledczego, który jednak nie podlega naczelnikowi UWD i nigdy w życiu nie pokaże nikomu materiałów sprawy karnej, z wyjątkiem swoich zwierzchników, ale dopiero wtedy, gdy zaczną nalegać. Wywiadowcy też mają potrzebne informacje, każdy swoją część. Wywiadowców jest wielu, tak przynajmniej zapewniał Witia Jegorow, mówiąc, że do sprawy ekologów skierowano wszystkie siły. Trzeba znaleźć każdego wywiadowcę, zaczekać, aż przyjdzie do pracy… Dwie godziny to za mało. A nawet trzy. – Potrzebuję wszystkich materiałów, które pojawiły się w mediach, oraz informacji z Internetu na temat zabitych ekologów – powiedziała Nastia. – Wrócę do hotelu, bo wiele rzeczy mam
w komputerze. Zaglądałam już na różne strony i porobiłam zakładki. Będzie więc szybciej, niż gdyby trzeba było szukać wszystkiego od początku. Łajewicz poprosił Nastię, żeby była z nim w stałym kontakcie telefonicznym i informowała o postępach w pracy. I oczywiście natychmiast meldowała, jeżeli będzie czegoś potrzebowała. On zaś obiecał, że przekaże jej materiały od wywiadowców, gdy tylko je otrzyma. Aha, czekaj tatka latka, mruknęła Nastia. Bajew nie będzie zachwycony pomysłem udostępnienia informacji operacyjnych osobom nieupoważnionym. Zapytać jednak musiałam, inaczej byłoby to źle odebrane. Wróciła do hotelu, zahaczając po drodze o włoską restaurację, gdzie wczoraj kupowała desery. Nie wiadomo, jak się potoczą sprawy, a jedzenie powinno być pod ręką. Pod drzwiami swojego apartamentu usłyszała dobiegające z wewnątrz głosy. Jeden z pewnością należał do Korotkowa, a drugi do brata, pozostałe były nieznane. No tak, wszystko jasne, o jedenastej zaczęła się narada… Nastia miała wrażenie, że dzień zaczął się tak dawno, iż powinno być grubo po dwunastej. Korotkow rozgościł się w jej pokoju. Rozsiadł się wygodnie na kanapie, a na ławie postawił laptopa Nasti. Obok laptopa znajdowała się taca z dzbankiem i filiżanką – Korotkow zamówił sobie kawę do pokoju. Nastia podeszła bez słowa, wzięła filiżankę z niedopitą kawą, zaniosła ją do łazienki, umyła, wróciła, nalała sobie kawy i bezceremonialnie zepchnęła Jurę na bok, siadając koło niego. Na ekranie widać było okrągły stół, przy którym siedział jej brat i jacyś nadęci ważniacy. – Cześć! – rzuciła beztrosko. – Przepraszam, że trochę się spóźniłam. – Cześć, siostrzyczko! – Aleksander Kamieński uśmiechnął się i szybko przedstawił jej pozostałych dwóch uczestników konferencji. – Jurij Wiktorowicz powiedział, że skłaniasz się ku wyborowi działki nad jeziorem, ale są tam jakieś problemy z ekologią i właśnie je badasz. – Zgadza się – Nastia skinęła głową. – Ile czasu możesz mi dać na wyjaśnienie tych kwestii? – Ile potrzebujesz? Trzy dni? Tydzień? – Tydzień jest zawsze lepszy niż trzy dni – oznajmiła Nastia z rozmysłem, upijając łyk kawy. – Gdy chodzi o interes. Natomiast z punktu widzenia pobytu w obcym mieście i chęci powrotu do domu trzy dni są na pewno lepsze niż tydzień. Sania, działka nad Jeziorem Górnym jest rzeczywiście najodpowiedniejsza, ale to moja subiektywna ocena. Działka, którą proponuję, jest też najdroższa. Są jednak i inne opcje. Daj mi maksymalnie pięć dni na ekologię. Sądzę, że
wszystko wyjaśni się o wiele prędzej. Jeżeli na północy rzeczywiście są jakieś problemy, wybraliśmy dwie niezłe działki z południowej strony. Wydają się nieco gorsze, ale też się nadają. – Pięć dni to dużo, Aleksandrze Pawłowiczu – zaprotestował jeden z dyrektorów, łysy facet w okularach z cienkimi oprawkami. – Plan finansowy… – Juriju Wiktorowiczu – przerwał mu Kamieński – co pan na to? Zgadza się pan z moją siostrą? – Owszem. Działka nad jeziorem jest rzeczywiście najlepsza. – A jeśli chodzi o pięć dni? Nastia szybko oszacowała położenie kamery i boleśnie uszczypnęła Korotkowa, mając nadzieję, że poważni faceci z banku APK tego nie widzieli. Jura nawet okiem nie mrugnął i siedział nieporuszony. – Myślę, że poradzimy sobie w ciągu trzech dni – powiedział. – W najgorszym razie czterech. Podły zdrajca! Narada się skończyła. Nastia wyszła ze Skype’a i popatrzyła na Korotkowa ze złością. – To się nazywa przyjaciel! Myślałam, że mnie poprzesz, a ty… Co, tak trudno było przytaknąć? – Nie wściekaj się, Aśka – Korotkow uśmiechnął się pojednawczo. – Ten łysy gość to wstrętny typ. Gdybym zaczął się upierać przy pięciu dniach, zamęczyłby nas gadaniem i naradzalibyśmy się jeszcze ze trzy godziny. A tak wszystko poszło gładko. Cztery dni to też sporo. Jeżeli będzie trzeba, coś wymyślimy, twój brat to przecież łebski facet. Sańka od samego początku mówił, żebyśmy pracowali tyle czasu, ile będziemy potrzebowali, nawet miesiąc. – W takim razie czemu tamten łysy się upiera? – Nie zwracaj na niego uwagi! Ma w tym swój interes, do pierwszego sierpnia musi sklecić plan finansowy na następny rok… Tak czy inaczej, to nie twój problem. No a jak Bajew? – W porządku – burknęła obrażona Nastia. – Jak widzisz, nic mi nie zrobił i nie wysłał do wariatkowa. A teraz wynocha z mojego pokoju, bo mam robotę. – Ojojoj, ależ jesteśmy groźni! – Korotkow się roześmiał. – Za to, że poczęstowałaś się moją kawą bez pytania, zabiorę ci jedno ciastko i pójdę się przespać. Przez ten cholerny ząb zarwałem całą noc. – Racz zauważyć, że ja też nie spałam przez twój ząb – fuknęła Nastia. – No to kładź się i śpij, kto ci broni! – Nie mogę.
Nastia nie potrafiła długo chować urazy do Korotkowa! Przed chwilą była gotowa go zabić, a teraz z trudem się powstrzymywała, żeby się nie roześmiać. – A więc Bajew nabrał się na twoje opowieści o burżuazyjnej pseudonauce? – Chyba tak. Zadzwonił do mera i wysłał mnie do sztabu wyborczego. Przeprowadzają tam regularne sondaże socjologiczne. Muszę teraz usiąść i od nowa przeczytać wszystkie materiały w sieci na temat zabójstw ekologów. – Współczuję – Korotkow po ojcowsku poklepał ją po głowie. – Ale sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Pracuj. A ja się prześpię. Jeśli będziesz potrzebować pomocy, zbudź mnie, nie krępuj się. Możesz dopić moją kawę. Wyjął z torby rzuconej na podłogę pudełko z deserem i zamknął za sobą drzwi. Nastia przebrała się i zaczęła ponownie czytać materiały o zabójstwach ekologów, tym razem koncentrując się tylko na wzmiankach o ich pracy w jakimś sekretnym laboratorium i robiąc zapiski w notesie. Półtorej godziny później nie kryła gorzkiego rozczarowana. Znalezione w sieci informacje wyglądały zupełnie inaczej niż wtedy, gdy czytała je po raz pierwszy, będąc chora. To, co wydało jej się przekonujące i bezsporne parę dni temu, dzisiaj brzmiało jak czcza gadanina. Jeżeli wywiadowcy mają informacje podobnej klasy, nic dziwnego, że cztery zabójstwa do tej pory nie zostały wyjaśnione. A może wszystko jest takie niedopowiedziane tylko w artykułach? Może wywiadowcy mają dokładniejsze dane? Nie powinno się pracować podczas choroby. Oto jedyny i bezsporny wniosek! Nie wolno liczyć na normalne funkcjonowanie mózgu i właściwe postrzeganie zdarzeń, jeżeli człowiek jest niezdrów. Jesteś chory, więc siedź w domu i czytaj romanse, ale lekkie, niewymagające wysiłku umysłowego, i nie próbuj wykonywać żadnej pracy, bo narobisz tyle błędów, że później przez sto lat ich nie naprawisz. Tę myśl przekazałaby dzisiaj siedemnastoletniej Nasti Kamieńskiej, gdyby miała okazję. Szkoda, że okazja jest czysto hipotetyczna! Aż strach pomyśleć, ile błędnych wniosków wysnuła i niesłusznych decyzji podjęła, idąc do pracy, jak reszta kolegów, z przeziębieniem, temperaturą, grypą, a nawet z bolącym żołądkiem albo zębem. Taka postawa uważana była niemal za bohaterstwo i budziła szacunek, ale nikomu z jakiegoś powodu nie wpadło do głowy, jakie to było ryzykowne z punktu widzenia dobra firmy. Nastia musiała się spieszyć, więc nie wczytywała się w teksty o laboratorium. Przed piątą notatki były gotowe i mogła się zabrać do układania scenariuszy. Korotkow się wyspał, teraz z jego pokoju dobiegały odgłosy włączonego telewizora. Jurka oglądał mecz piłki nożnej.
Higiena pracy umysłowej, pomyślała Nastia sarkastycznie, wstając od biurka i prostując zesztywniałe od długiego siedzenia plecy. Ile razy słyszeliśmy to w młodości! I zawsze śmialiśmy się pod nosem, jakby to było coś nieprzyzwoitego. A przecież jest w tym głęboki sens. Trzeba koniecznie robić przerwy, żeby się odprężyć i pozwolić umysłowi odpocząć. Tak, starożytni wiedzieli, co robią, gdy wymyślili teatr, żeby prosty lud mógł się rozerwać! Dlaczego słowo „rozrywka” nabrało w naszym odczuciu negatywnego znaczenia? Jakby rozrywka była czymś wstydliwym. Bo trzeba pracować, pracować i jeszcze raz pracować. A ile warta jest praca, gdy spojrzenie jest zamglone, a myśli biegną utartym, znanym torem? Rozrywkę wymyślono po to, żeby myśli mogły pobiec swobodnie i przynieść nowe spojrzenie na problem, zrodzić nowe pomysły. Dlatego Nastia musi teraz zrobić przerwę, poszukać chwilowej odskoczni, a dopiero później zabrać się do scenariuszy. Żeby tak jeszcze wiedziała, jak je napisać… Zapukała do Korotkowa i zaproponowała mu kolację w restauracji, ale w odpowiedzi Jura zamachał rozpaczliwie rękami: przecież jest mecz, jak można?! No cóż, mecz to mecz. Nastia przyniosła desery, do których w restauracji przezornie dołączono plastikowe widelczyki i nożyki, usiadła koło Jury i wbiła wzrok w ekran, próbując wyrzucić z głowy ekologów oraz scenariusze i skoncentrować się na wydarzeniach na boisku. O piłce nożnej nie miała zielonego pojęcia. A jednak zostanę tu, póki nie poczuję, że nasuwa mi się jakaś nowa myśl, postanowiła z uporem. Gdy pierwsza połowa się skończyła, Korotkow, prawie jak wszyscy mężczyźni, zaczął od razu przerzucać pilotem kanały, zatrzymując się na każdym najwyżej piętnaście, dwadzieścia sekund. Ten czas wystarczał Nasti, żeby się przestawić i zrozumieć, co się dzieje i o co w ogóle chodzi. Nagle przyszło jej do głowy, że nawyk „skakania po kanałach”, irytujący większość kobiet, w rzeczywistości jest wspaniałą gimnastyką umysłu, bo zmusza go, żeby się przestawił i przeanalizował nowy materiał. To nic, że proces jest krótki i pobieżny. Ważny jest moment przestawienia się. Tak, nie tylko starożytni byli mądrzy. Mężczyźni instynktownie zachowują się w tej sytuacji rozumniej niż kobiety, które włączają jeden kanał i oglądają cały program od początku do końca. Może dlatego mężczyźni mają bardziej wyćwiczony umysł… Chociaż właściwie nie wiadomo. Gdy zaczęła się druga połowa, Nastia posiedziała z Korotkowem jeszcze z dziesięć minut, po czym doszła do wniosku, że gotowa jest znowu przystąpić do pracy. Cmoknęła Jurkę w czoło i wróciła do swojego pokoju. Zadzwoniła do Łajewicza, żeby się dowiedzieć, czy nie przyszły informacje od naczelnika UWD. Tak jak się spodziewała, informacji nie było. No i dobrze,
pomyślała beznamiętnie. Obejdzie się. Sens jest jasny, a uściśleniem sformułowań mogę się zająć później, gdy wywiadowcy podzielą się materiałami i dadzą coś więcej ponad to, co już i tak wiem. Pierwsza wersja tekstu wyszła obszerna, ale Nastia nie starała się jej skrócić. Zapisywała to, co przychodziło jej do głowy. Teraz musi się zająć strukturalizacją tekstu i jego „czyszczeniem”, żeby nie było w nim żadnego zbędnego słowa. Łajewicz uprzedzał ją przecież, że im krótsze pytanie, tym większe szanse, że respondent udzieli odpowiedzi przemyślanej, nie weźmie jej z sufitu. Szef sztabu wyborczego jakby usłyszał jej myśli, bo w tej samej chwili rozległ się dzwonek telefonu. – Jak postępy? Kiedy można się spodziewać tekstu? – Myślę, że za dwie godziny wszystko będzie gotowe – odparła Nastia. – Doskonale. Może pani przesłać mi go mailem? Czy woli pani, żeby ktoś odebrał materiał? – Oczywiście, że prześlę mailem, proszę podać adres. Nieprzespana noc dawała o sobie znać. Nastia zdążyła się tylko zdrzemnąć, bo Korotkow ze swoim bolącym zębem nie dał jej spać. Teraz marzyła więc o tym, żeby zrobić, co ma do zrobienia, i od razu się położyć. Przerobiła i skróciła, ile się da, pierwszy scenariusz, gdy zjawił się Korotkow. – Aśka, Worożec zorganizował kolację z właścicielem działki nad Jeziorem Górnym. Trzeba kuć żelazo, póki gorące – oznajmił. – Jedziesz ze mną? Nastia przecząco pokręciła głową, nie odrywając oczu od tekstu. – No to pędzę. Jeśli będziesz głodna, zjedz kolację beze mnie. – Mam jeszcze ciastka. Jak będziesz przechodził koło restauracji, poproś, żeby mi przyniesiono kawę, bo oczy mi się zamykają. Mogłabym oczywiście sama zadzwonić, ale muszę mieć z ciebie jakiś pożytek, bo to niesprawiedliwe – ja pracuję, a ty śpisz, oglądasz mecz i włóczysz się po knajpach. – Uważaj, bo niedługo nie wejdziesz w spodnie – optymistycznie stwierdził Korotkow. – Ile można się opychać ciastkami? – Odczep się, dobrze? – zaproponowała pojednawczo. Udało jej się skończyć tekst dziesięć minut przed upływem umówionych dwóch godzin. Poczekała, aż Łajewicz potwierdzi odbiór maila, po czym z ulgą się przeciągnęła i poszła pod prysznic, marząc o długim i mocnym śnie.
***
Nastia zasnęła błyskawicznie, więc kiedy nad jej uchem rozległ się ogłuszający dzwonek telefonu hotelowego, pomyślała ze strachem, że to już rano. W pokoju było ciemno. Wymacała słuchawkę, myśląc z gniewem, że dzwoni Korotkow i że ona zaraz mu zmyje głowę… Na wpół obudzona nie dociekała, dlaczego Korotkow dzwoni na miejski telefon, a nie na komórkowy. – Tu recepcja, Anastazjo Pawłowno. Przepraszam, że niepokoję, ale przywieziono dla pani kopertę. – Jaką kopertę? Kto przywiózł? – Nastia nie zrozumiała. – Chwileczkę, przekażę słuchawkę. W słuchawce rozległ się nieznajomy męski głos. – Starszy lejtnant Jakowlew. Proszę wybaczyć późną wizytę, ale pułkownik Bajew polecił mi dostarczyć pani informacje. No proszę! Nastia włączyła lampę i zerknęła na zegarek. Wpół do dwunastej. Ach, ten Igor Walerjewicz! Chyba niesłusznie tak źle go oceniała. Okazało się, że jednak jest słowny. – Dziękuję. Niech pan zostawi w recepcji, odbiorę jutro. – Pan pułkownik powiedział, że mam przekazać do rąk własnych – twardo oznajmił starszy lejtnant. Do rąk własnych… Robienie tajemnic to chyba specjalność mieszkańców Wierbicka! Nie prościej byłoby żyć bez sekretów? Na myśl, że trzeba wstać, ubrać się i zejść na dół, Nastia się wzdrygnęła. Ale jeżeli z trzech czynności zostawić tylko jedną, jakoś to zniesie. Nie ubierze się i nie zejdzie na dół, tylko wstanie i włoży szlafrok. – Proszę na górę, pokój numer sześćset cztery. – Chwileczkę, przekażę słuchawkę recepcjonistce, bo nie chce mnie wpuścić. Mówi, że po dwudziestej trzeciej nie wolno. Boże, na jakim świecie my żyjemy? Nastia uśmiechnęła się w duchu. Nikt nie przestrzega tutaj zakazu palenia w miejscach publicznych, a zasada, że po dwudziestej trzeciej w hotelach nie przyjmuje się gości, funkcjonuje od czasów radzieckich i ma się dobrze. Zawinąwszy się w szlafrok, Nastia wyszła z sypialni. Parę razy przesunęła grzebieniem po włosach. Skoro zrezygnowała z ubierania się, to przynajmniej niech nie będzie potargana. Koperta, którą jej przekazał starszy lejtnant Jakowlew, okazała się wyjątkowo cienka. Nastia wyjęła ze środka dwie kartki. Na jednej znajdowały się nazwiska i adresy, a na drugiej widniała wiadomość od Bajewa: „Dołączam listę osób, które twierdzą, że słyszały o pracy poszkodowanych
w laboratorium. Wszystkie zostały przesłuchane przez śledczego. Jeżeli zechce pani z nimi porozmawiać, proszę dać mi znać, wydam polecenie, żeby to dla pani zorganizowano”. Krótko i zwięźle. Żadnego dzień dobry ani dobranoc. Świetnie. Po co jej teraz ta lista? Gdyby przyniesiono ją wcześniej, może zdążyłaby porozmawiać przynajmniej z niektórymi osobami i dokładniej opracować scenariusze. Zmiany do ankiety można wprowadzać tylko do siódmej rano, od dziewiątej ankieterzy zaczną przepytywać mieszkańców. Za późno, za późno… Nastia przebiegła wzrokiem załączoną listę. Nie była zbyt długa. Zaledwie dziewięć osób. Ostatnie nazwisko na liście wydało jej się znajome… Nina Laszenko. Gdzieś już spotkała to nazwisko. Przymknęła oczy i spróbowała sobie przypomnieć rodzaj tekstu, w którym widziała nazwisko. Nie był to rękopis… Ani wydruk z komputera… Ani tekst z gazety… Jasnobrązowe tło, z prawej strony reklama jakiegoś salonu samochodowego… Tak, zgadza się, nazwisko pojawiło się w kilku publikacjach internetowych. Czy na pewno chodziło o to nazwisko? A może podobne? Ludzie o tym samym nazwisku mieszkają na tej samej ulicy, a co dopiero w niemal milionowym mieście. Ale dlaczego tylko to nazwisko? A pozostałe? Nastia zupełnie zapomniała, że jeszcze niedawno strasznie chciało jej się spać. Włączyła laptopa i znowu zabrała się do przeglądania artykułów, które już dzisiaj czytała. Jednakże wówczas co innego nią kierowało. Wyszukiwała informacje albo przynajmniej wzmianki o laboratorium i nie zwracała szczególnej uwagi na nazwiska. Natomiast teraz interesowały ją tylko figurujące w tekście nazwiska. Nazwiska poszkodowanych były wymienione. Brakowało jednak danych osób, które posiadały ważne dla śledztwa informacje. Z wyjątkiem Niny Laszenko, która na skutek pomyłki pracownika poczty otrzymała list adresowany do jednego z zabitych ekologów. Takie podejście było w zasadzie słuszne. Nie wolno podawać do publicznej wiadomości danych świadków, póki trwa śledztwo. Nie powinno się tego robić również i później. Nawet gdy zapadnie wyrok, lepiej zachować w tajemnicy tożsamość osoby składającej zeznania. Tak więc brak jakichkolwiek danych oprócz nazwisk poszkodowanych raczej nie dziwił. Natomiast zamieszczenie w prasie nazwiska Niny Laszenko dawało do myślenia. Z jakiegoś powodu zrobiono dla niej wyjątek od ogólnej reguły. Może kobieta już nie żyje? Za drzwiami prowadzącymi do apartamentu Korotkowa rozległy się kroki. Jurka wrócił. Nastia do niego zajrzała.
– No i jak wrażenia ze spotkania? Doszliście do porozumienia? Korotkow uśmiechał się i wyglądał na zadowolonego. Właściciel działki, z którym go poznał Piotr Siergiejewicz, okazał się wyjątkowo miłym i rzeczowym człowiekiem. Jeżeli Aleksander Kamieński zdecyduje się kupić działkę, właściciel gotów jest przystąpić do negocjacji i pójść na znaczne ustępstwa w zamian za pewne preferencje w wyborze podwykonawców i kupnie materiałów budowlanych oraz sprzętu. – A co u ciebie? Zrobiłaś, co planowałaś? – Uhm – Nastia kiwnęła głową. – Nawet zdążyłam zasnąć. – Obudziłem cię? – Korotkow się przestraszył. – Narobiłem hałasu? Nastia się roześmiała. – Ależ nie. Bajew przysłał porucznika z bilecikiem miłosnym, więc musiałam się obudzić i wstać. Jura, powiedz mi, opierając się na własnym doświadczeniu, dlaczego nazwiska jednych świadków się upublicznia, a innych nie? Korotkow zamyślił się, wolno rozluźniając węzeł krawata i ściągając go przez głowę. – Dlaczego się tego nie robi, to wiadomo. Wszyscy jesteśmy zainteresowani, żeby świadkowie nie rzucali się w oczy. Zarówno wywiadowcy, jak i śledczy. A dlaczego się to robi… Dobre pytanie. Powiedziałbym bez zastanowienia, że dla odwrócenia uwagi, gdy dana osoba w rzeczywistości nie jest żadnym świadkiem i o niczym nie wie. Jest to więc działanie, które czemuś służy. – A inne opcje? – Nie wiem. Coś ty się tak nakręciła w środku nocy, Aśka! Spójrz na zegarek. Kładź się, jutro pogadamy. – Dobrze – zgodziła się potulnie. – Pogadamy jutro. I pojedziemy też jutro. – Dokąd? – Do świadków, których listę dostałam do Bajewa. Do wszystkich. Zobaczymy, czym osiem osób, których nazwiska nigdzie się nie pojawiają, różni się od Niny Laszenko, która jest wymieniona w kilku publikacjach. Korotkow z jękiem opadł na fotel. – Kamieńska, przez ciebie dostanę zawału! Jacy znowu świadkowie? Po co ci to? Napisałaś swoje scenariusze? Napisałaś. Jutro wieczorem dostaniesz wyniki. Podstawisz je pod swoje sprytne wzory. Czego jeszcze chcesz?
Nastia wzruszyła ramionami. – Niczego. Jestem po prostu ciekawa. Nie lubię, gdy coś mi umyka. Nie udawaj, Jura, że tobie jest wszystko jedno. Wiem przecież, że też jesteś ciekaw. Niczym się ode mnie nie różnisz. Płynie w nas ta sama krew. Jurij popatrzył na nią poważnie i z lekkim smutkiem. – Masz rację, Aśka, płynie w nas ta sama krew. Ale nasza sytuacja rodzinna jest inna. Mam Aniutkę. I żonę, która za parę dni wyjedzie w plener na zdjęcia. Chcę wrócić, zanim Irka wyjedzie, rozumiesz? Owszem, można wynająć nianię, ale serce mi się kraje, gdy pomyślę, że dziecko będzie przez całe dnie z obcą osobą. Kobieta jest dobra, można na niej polegać, Aniutka będzie dopilnowana, ale wyobraź sobie, co czuje mała, gdy ani mnie, ani Irki nie ma przy niej ani rano, ani w ciągu dnia, ani w nocy. Krótko mówiąc, znasz moje stanowisko. Załatwić wszystko jak najszybciej i spadać do domu. – Więc mi pomóż. Im szybciej wyjaśnimy tę niezrozumiałą kwestię ekologiczną, tym szybciej wyjedziemy. – Dobra – Korotkow machnął ręką z rezygnacją. – Pojedziemy jutro. Nie rozumiem, jak Czistiakow wytrzymuje z tobą przez tyle lat! Ja bym cię już dawno zamordował. – Aha, odsiedziałbyś wyrok i już by cię wypuścili – wesoło odparła Nastia. – I znowu suszyłabym ci głowę. Musiałbyś mnie zabić po raz drugi. No to pa, całuję, do jutra. Śniadanie o ósmej, wyjazd o dziewiątej. – Sadystka – burknął Korotkow w ślad za nią. To, że pułkownik Bajew polecił Nasti natychmiast go poinformować, jeżeli zechce porozmawiać ze świadkami, rozsądnie przemilczała. Nie, nie zamierzała oszukiwać naczelnika UWD. Ale po co miała dawać Korotkowowi dodatkowy powód do wymówek i pouczeń?
Piątek Nastia zrobiła wszystko jak należy i równo o dziewiątej, wsiadając do samochodu, zadzwoniła do Igora Walerjewicza. – Skontaktuję się z szefem policji kryminalnej i wydam polecenie, żeby przydzielił pani funkcjonariusza, który zajmuje się tą sprawą – powiedział Bajew. – Czuję się niezręcznie – Nastia usilnie udawała, że jest zmieszana. – Ludzie i tak są zajęci, mają pełne ręce roboty. Wiem przecież, że do sprawy ekologów skierowano wszystkie siły. A tutaj taka praca… Dla nowicjuszy. Po prostu uściślenie sformułowań. Rozumiem, że jesteśmy w waszych oczach cywilami i nie możecie dopuszczać nas do swojej pracy, więc przedstawiciel policji kryminalnej jest bez wątpienia potrzebny. Ale może nie ma sensu odrywać funkcjonariuszy od ich zadań? Niech pański zastępca przydzieli nam kogoś mniej ważnego, nie tak zaangażowanego. – Ma pani na myśli Jegorowa? Chyba go już znacie… – Major Jegorow to byłoby idealne rozwiązanie. Zwłaszcza że nie orientuje się w temacie, mówił, że nie pracuje nad sprawą ekologów. Przyda się świeże spojrzenie. – Chce pani powiedzieć, że nasi najlepsi funkcjonariusze mają skrzywione spojrzenie? – w głosie pułkownika zabrzmiało jawne niezadowolenie. – Nie chcę nikogo obrazić, ale to całkiem możliwe. Jeżeli ktoś zajmuje się sprawą przez dłuższy czas, wyrabia sobie pewne poglądy, wynosi wrażenia. Na ich podstawie wyciąga wnioski, które służą do dalszej pracy. Wyników w sprawie ekologów na razie nie ma. Nie sądzi pan, że warto się pokusić o nowy punkt widzenia na sprawę? – I oczywiście ten nowy punkt widzenia zaprezentujecie wy, dawni pracownicy MUR-u12, stołeczni fachowcy. Pokażecie nam, prowincjuszom, jak trzeba pracować. Nastia nie wiedziała, czego było więcej w głosie Bajewa: niezadowolenia czy złośliwości. Musi się szybko wycofać. Chyba się zagalopowała i niewłaściwie poprowadziła rozmowę. – Przepraszam, Igorze Walerjewiczu. Rzeczywiście wtrącam się w nie swoje sprawy. Od dawna już nie pracuję na gruncie, a fachowcy posunęli się daleko do przodu. Mam po prostu zadanie, w dodatku dobrze płatne, więc muszę je solidnie wykonać. Nie mogę wrócić do Moskwy, nie
wiedząc, jak wygląda sytuacja ekologiczna na terenach z działkami, które mój pracodawca zamierza kupić. – Pani brat – poprawił ją pułkownik. Sądząc z tonu, chyba się nieco uspokoił. – To nie ma znaczenia. Płaci za moją pracę, więc muszę uczciwie zapracować na swoje pieniądze. Proszę mi wierzyć, że ani mi w głowie podważać kwalifikacje pańskich ludzi. Ale jestem żywo zainteresowana uzyskaniem szybkiej odpowiedzi na swoje pytania. Wczoraj całkowicie się pan ze mną zgadzał. Co się dzisiaj zmieniło? Bajew milczał. Pauza się przeciągała. Nastia zdrętwiała, przeczuwając coś nieprzyjemnego. – Jest pani pewna, że brat zechce nabyć działkę akurat nad Jeziorem Górnym? – niespodziewanie zapytał pułkownik. – Prawdopodobieństwo jest bardzo wysokie. Wczoraj Piotr Siergiejewicz zorganizował spotkanie z właścicielem działki. Zawarliśmy wstępne porozumienie. Wygląda na to, że cena będzie atrakcyjna. Znowu pauza. Później krótka, stanowcza odpowiedź. – Dobrze, niech będzie Jegorow. Wydam polecenie. W słowach Bajewa było coś, co zaniepokoiło Nastię, w dodatku wrażenie było znajome. Coś podobnego już czuła, i to w związku z naczelnikiem UWD. Nie zdążyła jednak poszukać skojarzeń i wyciągnąć na wierzch praprzyczyny nieprzyjemnego doznania, bo Korotkow poprosił Wołodię, żeby się zatrzymał koło sklepu pod pretekstem kupienia butelki wody i sucharków. Kiwnąwszy na Nastię, Jurij szybkim krokiem udał się w stronę wejścia do niedużego supermarketu. – No i co, dostałaś po nosie? – zapytał, przeglądając półki w nadziei znalezienia sucharków ulubionego producenta. – Po co ci Jegorow? Zajmuje się poszukiwaniem kochanka Milukowej? No to niech się zajmuje, nie zawracaj mu głowy. Poradzimy sobie we dwoje. – Jura, przecież chodzi o dziewięć osób! Jak to sobie wyobrażasz? Jednych zastaniemy w domu, jeżeli nam dopisze szczęście, a innych będziemy musieli złapać w pracy. Niektórzy mogą nie siedzieć w pracy, ale biegać po mieście w swoich sprawach. Delegacja, choroba… We troje szybciej sobie poradzimy, na każdego wypadnie po trzech świadków. A jeżeli będzie z nami pracował policjant, którego nie znamy i któremu nie ufamy, nie unikniemy chodzenia całą grupą. Przecież on się nie zgodzi dołączyć do ciebie czy do mnie, a drugiej osobie dać wolną rękę. Będzie musiał sam, osobiście, uczestniczyć w każdej naszej rozmowie ze świadkami. Masz pojęcie, ile
czasu zmarnujemy? Tymczasem Jegorow jest swój, sprawdzony. Podzielimy się i uwiniemy w ciągu paru godzin. Witia będzie miał jeszcze całe pół dnia wolnego, żeby zająć się swoimi sprawami, i nikomu się z tego nie spowiadać. Że niby przez cały czas był z nami. – No… – Korotkow w zamyśleniu podrapał się po nosie. – Właściwie masz rację. Zobaczymy, jak szybko w wierbickiej policji przekazywane są rozkazy. Okazało się, że rozkazy docierały do podwładnych błyskawicznie. Nastia jeszcze wybierała czekoladę, zastanawiając się, którą wziąć, z migdałami czy z orzechami laskowymi, gdy zadzwonił Jegorow. – Znowu coś wykombinowałaś? – zapytał ponuro. – Dostałem polecenie od naczelnika, że mam jechać z wami przesłuchać powtórnie jakichś świadków. Gdy Wiktor dowiedział się, na czym polega zadanie, mruknął coś niewyraźnie i poprosił, żeby mu przesłać SMS-em nazwiska i adresy osób, z którymi ma porozmawiać. Nastia i Jura wrócili do samochodu, przejrzeli mapę Wierbicka i szybko porozdzielali adresy, uwzględniając odległości. Nastia wzięła tę część miasta, w której mieszkała Nina Laszenko – jedyny świadek, którego nazwisko pojawiło się w społecznej przestrzeni Internetu. – Jako dama masz prawo do samochodu z Wołodią – oznajmił wspaniałomyślnie Korotkow. – Złapię stopa. Spotkamy się w hotelu.
***
Dzisiaj ze spotkania z Jegorowem nie trzeba było robić tajemnicy, ponieważ zwierzchnictwo było na bieżąco. Nastia wróciła pierwsza, zadzwoniła do Jury i Wiktora, ustaliła, że minie jeszcze z półtorej godziny, zanim się pojawią, więc postanowiła zająć się czymś pożytecznym. Gdzieś w podświadomości majaczyło niewyraźne przypuszczenie, ale żeby je potwierdzić albo odrzucić, musiała poczekać na wyniki rozmów z innymi świadkami, a przede wszystkim otrzymać ankiety z odpowiedziami i przeprowadzić pełną analizę i wyliczenia. Na razie mogła zajrzeć do Internetu, weryfikując nasuwające się domysły. Czytanie materiałów posuwało się powoli. Nastia przebiegała wzrokiem akapit, później zamykała oczy, próbując krótko sformułować główną myśl przeczytanego fragmentu, później znowu czytała go wolno i wnikliwie, sprawdzając, czy dobrze uchwyciła sens.
Zanim przyszedł Jegorow, łzawiły jej oczy, tak uważnie analizowała każde słowo podczas powtórnego czytania. Za to wszystko było w zasadzie jasne. Wiktor wyglądał jak zdjęty z krzyża. – Jesteś chory? – zapytała Nastia ze współczuciem. – Powstrzymuję się – burknął. – Kiedy sobie golnę, nie czuję ciężaru, który przygniata mi serce. A na trzeźwo czuję go na okrągło. Ci wszyscy mądrale kłamią jak najęci, czas ni cholery nie leczy. No, co tam u ciebie? – A u ciebie? – Pomalutku – Major skinął głową. – Poczekamy na trzeciego. We troje zawsze raźniej i weselej. Bo później i tak będzie trzeba powtarzać, gdy Jurka się zjawi. Posiedzę tymczasem, odpocznę. Opadł na kanapę, przez chwilę wiercił się, szukając wygodnej pozycji, a później zrzucił buty i się wyciągnął, umieszczając głowę na jednej poręczy, a nogi na drugiej. Nastia przeanalizowała jeszcze jeden akapit, napisała w notesie długie zdanie, po czym obróciła się i zerknęła na Jegorowa. Śpi? Czy tylko leży z zamkniętymi oczami? – Witia – zawołała półgłosem. – Co tam? – zapytał, nie otwierając oczu. – Przeczytam ci jedno zdanie. – Po co? – Po prostu posłuchaj. Później ci powiem, po co. – Dobra. Nastia wzięła zapisaną kartkę i przeczytała tekst na głos, utrzymując średnie tempo. – Jako człowiek szczególnie dbający o swoje zdrowie i zdający sobie sprawę, że aby je zachować, powinienem spacerować na świeżym powietrzu, lubię w zasadzie przejść się po ulicy, ale jako osoba rozważna i świadoma, że wiele zależy od warunków pogodowych (które – niestety! – są bardzo często nieprzewidywalne), zakładam, że mogę złapać przeziębienie albo, nie daj Boże, grypę, więc podczas obecnych mrozów (a jestem pewien, że dzisiejsze minus dwanaście albo i nawet minus dwadzieścia pięć to nie koniec, że będzie i minus dwadzieścia siedem, i minus dwadzieścia osiem) zwracam specjalną uwagę na ubranie, ponieważ gdy na dworze jest minus dwadzieścia osiem, trzeba włożyć i kilka swetrów, i kurtkę puchową na specjalnej pikowanej podszewce, i walonki.
– Co to za bzdury? – ospale zapytał Jegorow, nadal nie otwierając oczu. – Powiedz w dwóch słowach, o co chodzi. – O to, że jakiś pajac chodzi w walonkach, gdy za oknem jest minus dwadzieścia osiem stopni. Sprawdzasz mój iloraz inteligencji? – Nie, Witia – Nastia się uśmiechnęła. – Sprawdzam raczej siebie. W gruncie rzeczy główna myśl tego zdania jest prosta i krótka. Lubię spacerować, ale boję się zachorować, więc podczas mrozów ciepło się ubieram. Jegorow otworzył jedno oko i zmienił pozycję, przewracając się na bok. – No i? Po co było owijać w bawełnę, zamiast powiedzieć prosto z mostu? – Po to, Witia, właśnie po to, żeby napisać niby prawdę, tyle że w sposób przykuwający uwagę do temperatury i walonków. W rzeczywistości ani „minus dwadzieścia osiem”, ani „walonki” nie stanowią prawdy, lecz jedynie przypuszczenie, że jeżeli mróz się nasili, mężczyzna będzie musiał prawdopodobnie włożyć walonki. Prawdopodobnie, rozumiesz? W tym całe sedno. A ty przyjąłeś to jako dowiedziony fakt, jako pewnik. Zgodnie z zasadą: im więcej jest w zdaniu słów, tym głębiej grzęźnie w nim świadomość. Zdanie jest tak złożone, wieloczłonowe i przeładowane treścią, że zapamiętałeś z niego tylko dwie rzeczy: „minus dwadzieścia osiem” i „walonki”. To, że mężczyzna lubi spacerować, że boi się zachorować, że uważa się za rozważnego i odpowiedzialnego, przezornego i ostrożnego, że spodziewa się większych mrozów, a więc wszystko, co jest prawdą, puściłeś mimo uszu, nie utrwaliłeś w świadomości. Żeby tekst był zrozumiały, zdania muszą być złożone, ale nierozwlekłe. Dwa, maksymalnie trzy krótkie zdania składowe tworzące zdanie złożone. Na przykład: „Podczas silnych mrozów wkładam walonki, ponieważ boję się przeziębić”. Rozumiesz? – No. Nie jestem przecież tępy. I po co to wszystko? – Wytłumaczę, jak wróci Jurka – obiecała Nastia. – Musiałam po prostu sprawdzić, czy dobrze myślę. A nuż tylko mi się wydaje, a naprawdę jest zupełnie inaczej. Jegorow znowu przymknął oczy, a Nastia przeanalizowała jeszcze jeden akapit. Żeby utwierdzić się w swoich przypuszczeniach, znalazła w Internecie inne publikacje dotyczące problemów ekologii autorstwa poważnych naukowców i znanych publicystów. Tak, ich teksty są całkiem inne. Niepodobne do tekstów z wierbickich witryn. Istnieje pojęcie obramowania – umownych ram, które mieszczą w sobie znaczenie słów i ich konteksty. Jeżeli w tekście dotyczącym problematyki ekologicznej użyje się na przykład takich sformułowań jak „biorąc pod
uwagę długotrwałe następstwa” albo „dla przyszłych pokoleń”, to osoba czytająca tekst potraktuje problem jako globalny, a jego rozwiązanie uzna za istotne dla dalszego życia i szczęścia swoich potomków. Natomiast gdyby zamiast tego rodzaju konstrukcji użyć słów „dzisiaj” i „teraz”, uwaga czytelnika albo słuchacza skoncentruje się na teraźniejszości i obecnym niepowodzeniu. Tę właśnie wersję można zaobserwować w tekstach poświęconych zabójstwom ekologów i ich pracy w laboratorium. O czym to świadczy? O tym, że autorzy nie potrafią właściwie naświetlić problemu? Czyżby to był przypadek? A może zamierzone działanie, które w teorii neurolingwistycznego programowania nosi nazwę „przeramowania kontekstu i treści”? Nastia otworzyła tabelkę, którą sporządziła podczas analizy tekstów. Po każdym długim, trudnym i zupełnie niestrawnym zdaniu następowało krótsze, proste i łatwe w odbiorze. W tym krótszym i precyzyjniejszym zdaniu znowu znajdowały się słowa i wyrażenia, które w poprzednim zdaniu sugerowały jedynie możliwość, prawdopodobieństwo, przypuszczenie lub domysł. Elementarna technika utrwalenia w świadomości niedowiedzionego faktu jako sprawdzonego. A przy tym ani słowa kłamstwa. Mistrzostwo najwyższej próby! Ale czemu to ma służyć? Komu? W jakim celu zostało zrobione? Nastia Kamieńska już nie miała wątpliwości, co usłyszy od Jegorowa i Korotkowa. Wiedziała również, jakie będą wyniki analizy ankiet. – Witia – zawołała znowu. – Uhm? – głucho odezwał się Wiktor. – A co tam ze sprawą Milukowej? Znalazłeś kochanka z czerwonym samochodem? Czy może innego? – Szukam. Udaję, że się staram. Wiesz, moskwianko, jestem wam nawet wdzięczny, że ściągnęliście mnie dzisiaj do innej sprawy. Przynajmniej odpocząłem trochę i złapałem oddech, bo ciągle jestem pod obstrzałem. Wadik Chochłow krąży nade mną jak sęp, wystarczy, że zrobię krok w bok, a już wietrzy padlinę. Muszę uważać na każde słowo. Boję się okiem mrugnąć. On tkwi w tej sprawie po uszy. Dzisiaj pod przykrywką pracy z wami udało mi się coś jeszcze sprawdzić. Jegorow podniósł się, opuścił nogi na podłogę, usiadł i przetarł dłońmi zmęczoną twarz. Wyglądał na znużonego i zrezygnowanego. Jak człowiek, który ma wszystkiego dosyć i nic go już nie interesuje. – Te listy z pogróżkami, które znaleźliśmy w biurku Milukowej… – Tak, pamiętam. Co z nimi nie tak?
– Eksperci powiedzieli, że nie ma nich odcisków palców Milukowej. – A czyje? – Niczyje. Tylko osoby, która wyjęła listy podczas przeszukania. Jeśli chodzi o ścisłość, pełno jest jakichś rozmazanych odcisków, jak to się mówi, niezdatnych do identyfikacji. – A kto je wyjmował z biurka? – Zgadnij. Do trzech razy sztuka – major uśmiechnął się ponuro. To znaczy, że kapitan Chochłow. To całkiem prawdopodobne… – Ale jak? – zapytała Nastia ze zdziwieniem. – Ty też tam byłeś. Podobnie jak śledczy. A w drzwiach stali świadkowie. Czyżby nikt nie zauważył? – To właśnie dzisiaj sprawdzałem. Nasz Wadik jest kuty na cztery nogi. Przyjechał do telewizji, przedstawił się portierowi, zapytał, gdzie jest gabinet Milukowej, otworzył go wytrychem i podłożył listy. Później zatrzasnął drzwi i przyszedł do pokoju redaktorów, że niby właśnie przyjechał. Obłudnie zapytał nawet na głos, kto ma klucze od gabinetu. Gdzie jest gabinet, też niby nie wiedział. No i otworzył drzwi w naszej obecności. W ten sposób się ubezpieczał, bo bał się, że ktoś zauważy naruszony zamek. Możliwe, że coś tam uszkodził, gdy operował wytrychem. Portier dobrze zapamiętał Wadika i jego pytania. Widziano go też koło gabinetu Milukowej, zanim zjawił się w pokoju redaktorów. – Wygląda więc na to, że za przyzwoleniem naczelnika UWD prowadzona jest podwójna gra. Chodzi o ukrycie prawdziwego zabójcy, a jednocześnie skompromitowanie Gorczewskiego i zdobycie punktów dla Smiełkowa w przedwyborczej walce? – Chyba tak – odparł Jegorow z westchnieniem. – A mnie w tej grze przydzielono najpodlejszą rolę. Mam znaleźć frajera, którego można wrobić. Jeżeli go nie znajdę, sam nim zostanę. Wiesz, moskwianko, w tej chwili wcale mi nie zależy, żeby się dowiedzieć, kto w końcu zabił tę cholerną Milukową. Przede wszystkim chciałbym ocaleć w tej grze. A skoro mówimy o grach. Nasza walizka znowu nie ma właściciela. Zagriebielny dał nogę. Widocznie nie spodobały mu się pytania śledczej Donnikowej. Dziewczyna jest obrotna, młoda, chce zrobić karierę, więc stara się na potęgę. Wszystko robi zgodnie z przepisami. No więc będziemy czekać, aż ktoś jeszcze się pokaże, podejmie niedorzeczną grę i zgłosi prawo do walizki. Jegorow znowu opuścił powieki i zaczął cicho nucić zachrypniętym głosem: Pod oknem stała moja walizeczka… Pod oknem stała moja walizeczka...13
Za ścianą trzasnęły drzwi. Wrócił Korotkow. – Jura, jesteśmy tutaj! – głośno krzyknęła Nastia. Jegorow drgnął, przestał nucić i otworzył oczy. – Co się tak wydzierasz, jakbyś się szaleju najadła! Właśnie zaczynałem pogrążać się w nirwanie... – Przepraszam – Nastia się uśmiechnęła. – Już nie będę. Chodźmy do Jurki, a tutaj otworzę oko. Trzeba przewietrzyć, bo nieźle nadymiliśmy. Wiktor podniósł się niechętnie. W pokoju Korotkowa natychmiast zajął dokładnie taką samą pozycję, ale już na jego kanapie. Wymiana wrażeń nie zajęła dużo czasu, ponieważ były one w zasadzie identyczne. Wszyscy przesłuchani świadkowie twierdzili, że mówili zarówno wywiadowcom, jak i śledczym o pracy poszkodowanych w tajemniczym laboratorium. Były to jednak zeznania, jak to się mówi, z drugiej ręki. Ktoś opowiedział o tym świadkom. Ktoś. Ale nie sami poszkodowani. Jedni świadkowie w ogóle nie mogli sobie przypomnieć, skąd o tym wiedzą. Inni sobie przypominali, że słyszeli o laboratorium od nieznanych osób. Żaden świadek nie wątpił w prawdziwość informacji. Jedynym wyjątkiem okazała się Nina Laszenko, która przeczytała list adresowany do zabitego ekologa i zaniosła go na policję. List został przyjęty zgodnie z przepisami i włączony do sprawy karnej. Laszenko i jej mąż, który również czytał list, zostali przesłuchani przez śledczego. – List do zabitego ekologa – wolno wycedził Jegorow. – A niby z jakiej paki oni tam uznali, że facet był ekologiem? – Podejrzewam, że to tak jak z laboratorium – odezwał się Korotkow. – Aśka, czytałaś przecież materiały w sieci. Podają w nich, gdzie pracowały ofiary? Nastia pokręciła przecząco głową. – Artykuły nie zawierają konkretów, a w blogach i portalach społecznościowych mówi się jasno: zabite osoby zajmowały się ekologią albo w związku z oficjalną pracą, albo nieoficjalnie. Wszystko to jest, chłopcy, od początku do końca fikcją. Usiadł sobie cwany gość i napisał ze dwadzieścia artykułów. Część sam umieścił na stronach internetowych, a część za pieniądze przez lokalnych dziennikarzy, którzy mieli podpisać teksty swoim nazwiskiem. Pod warunkiem że nie zmienią w nich ani słowa. Później założył ze trzydzieści lipnych kont, z których prowadził blogi i kontaktował się na serwisach społecznościowych, porobił na popularnych witrynach miejskich sporo odsyłaczy, żeby ludzie znajdowali blogi i je czytali, rozkręcił dyskusję. Ten sam cwany gość
zorganizował ludzi, którzy mieli krążyć w pobliżu miejsca zamieszkania ofiar, wdawać się w rozmowy z sąsiadami i sprytnie kłaść im do głowy informacje o laboratorium, a także o tym, że ofiary interesowały się ekologią. Zauważcie, że informacja, iż ofiary zajmowały się problemami ekologii, ani razu nie pojawiła się od razu. Zawsze wypływała później. Za pierwszym razem dopiero rok po śmierci, ostatnim zaś razem po kilku dniach. Ale nigdy od razu. Intryga szyta grubymi nićmi. Dalej wszystko potoczyło się samoistnie, zadziałał mechanizm. Informacje zaczęły się rozchodzić i obrastać w szczegóły, jak każda plotka. Wierbiccy dziennikarze połknęli haczyk i zaczęli sami pisać artykuły, niczego nie sprawdzając. To nic innego jak umiejętnie uruchomiona reakcja łańcuchowa. – I policja dała się nabrać – rzekł ze zdziwieniem Jegorow. – Czyżby tak łatwo można było okantować całe miasto? Nie chce mi się wierzyć. – To nie jest łatwe, Witia – odparła Nastia. – Raczej dość trudne. Do tego potrzeba dobrego specjalisty. Ale kto powiedział, że osoba, która to wszystko wymyśliła i zorganizowała, jest kiepskim fachowcem? Wszystko zostało dokładnie zaplanowane. Wystarczyło sprawić, żeby parę osób z kierownictwa UWD albo z prokuratury się zaniepokoiło. Żeby zaczęli biegać i wydawać polecenia podwładnym: sprawdzić i wyjaśnić. Podwładni raczej nie czytają artykułów w sieci, a tym bardziej blogów i różnych czatów. Dostali rozkaz, to go wykonują. Szefowie wiedzą lepiej, mają sprawdzone informacje. Tu również mamy do czynienia z przeramowaniem. Jeżeli bowiem wyższy rangą zwierzchnik powiedział, że zdarzenie miało miejsce, i jeżeli wszyscy wokół biegają jak szaleni, żeby je wyjaśnić, nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że tak naprawdę nic się nie wydarzyło. Percepcja mieści się w ramach „doszło do zdarzenia, trzeba ustalić szczegóły”. I myślenie nie wychodzi poza owe ramy. – Uważaj no na słowa – zauważył Jegorow z niezadowoleniem. – Nie wszyscy są tutaj tak uczeni jak ty, moskwianko. – Przepraszam – Nastia uśmiechnęła się ze skruchą. – To specjalistyczny termin. Oznacza zmianę rozmiarów ram, w których postrzegana jest informacja. Można je poszerzyć, ale można też zawęzić. Służą temu specjalne triki. A nasz hipotetyczny fachowiec świetnie je opanował. – Dobry fachowiec jest drogi – zauważył Korotkow. – Żąda dużych pieniędzy. Całe to zamieszanie z ekologami szkodzi obecnemu merowi. Wniosek: fachowca opłaca Gorczewski. To jasne. Niejasne jest co innego. Skąd ten mityczny genialny fachowiec wziął zwłoki? Gdyby to była robota Bajewa, odpowiedź byłaby prosta. Ma dostęp do informacji o niewyjaśnionych zabójstwach
w mieście. To żadna sztuka posłużyć się jednym z nich i zasugerować, że ofiara była ekologiem. Ale Bajew jest bliskim przyjacielem Smiełkowa. Od tego, kto zostanie wybrany na mera, zależy, czy Bajew zachowa swój stołek. Wygląda na to, Witia, że ktoś od was dostarczał informacje temu fachowcowi. – Ciekawe, czemu mnie to nie dziwi… – burknął Jegorow. – Masz rację, ktoś to robi. Pamiętam przecież, jaki się podniósł krzyk, gdy napisano w gazecie o Ninie Laszenko i o liście. Bajew wsiadł na szefa policji kryminalnej, a ten z kolei na naczelników sekcji. Później wszystkim nam się dostało. Rozpętała się taka afera, aż przykro mówić! – Ten ktoś ma dostęp do starych materiałów, a jednocześnie wykorzystuje kontakty w wydziale dyżurnych – dodała Nastia. – Kurczę! – major westchnął. – Czyżby Ksiucha? Siedzi w archiwum. Ksiucha Diemczenko. A Sierioga Diemczenko z dyżurki to jej kuzyn. Załatwił jej u nas robotę z pięć miesięcy temu. Dziewczyna wciąż nie mogła wyjść za mąż, choć bardzo chciała, no to poprosiła kuzyna, żeby wepchnął ją tam, gdzie facetów jest więcej niż bab. – I jak? Poradziła sobie? – złośliwie zainteresował się Korotkow. – Znalazła męża? – A gdzie tam. Wciąż siedzi w archiwum. To wina jej charakteru. Chociaż ostatnio… – Ostatnio zaczęła o siebie dbać i lepiej się ubierać, tak, Witiunia? – podchwycił Korotkow. – Wszystko się zgadza. To oczywiste. Nie pomagała przecież temu genialnemu specowi za darmo, za dziękuję. Jeżeli kobiecie błyszczą oczy, świadczy to o miłości, a jeżeli brylanty, to znaczy, że chodzi o pieniądze. A waszej Ksiuszy błyszczą oczy czy nowe błyskotki? – I tak nie wierzę – stwierdził Wiktor z uporem. – Jakoś to mało prawdopodobne. Jurij zrobił obojętną minę i wzruszył ramionami. – Możesz nie wierzyć. Ale zastanów się. Ksiusza chce wyjść za mąż. Chętnie zawiera znajomość z miłym kawalerem. On jej wciska jakąś bajeczkę, a może mówi prawdę, tego nie wiemy. Możemy podejrzewać jedno. Przez Ksiuszę ten miły pod każdym względem mężczyzna uzyskuje dostęp do przechowywanych w archiwum umorzonych spraw. To znaczy do niewyjaśnionych. A także do tych, w których stwierdzono samobójstwo. Nie ma większego znaczenia, czy facet sam przeglądał akta i wybrał odpowiednie, czy powierzył zadanie Ksiuszy. Nie to jest najważniejsze. W waszym mieście dochodzi do tylu zabójstw, że liczba niewyjaśnionych spraw dawała możliwość wyboru. Wybierał takie, które zawierały skąpe informacje o poszkodowanym. Ofiara nigdzie oficjalnie nie pracowała, była nietowarzyska,
zamknięta w sobie, z nikim się nie spotykała, brakowało o niej rzetelnych danych. Jeżeli nie miała rodziny albo miała, tylko w innym mieście, to też bardzo dobrze. Im mniej oficjalnie potwierdzonych informacji, tym łatwiej puścić plotkę, że zajmowała się potajemnie ekologią w jakimś nikomu niepotrzebnym laboratorium. Człowiek samotny, skryty, bezrobotny – to duże prawdopodobieństwo samobójstwa, a nie zabójstwa. Aśka, były tam samobójstwa? – Były – potwierdziła Nastia. – Jedno na pewno. Jest ekspertyza sądowo-lekarska. Próbowano ją podważyć, ale ponieważ ciało zostało skremowane, nie udało się sprawdzić. Wystarczyło, że facet wziął wszystkie materiały o samobójstwach, wybrał z nich te, w których ekshumacja była niemożliwa, a później wytypował tych, którzy nadawali się do roli ofiary zabójstwa. Pewnie się z tym uporał w dwie godziny. – A co tam jeszcze było? – Przyjezdna kobieta, która zatrzymała się w hostelu. Typowe zabójstwo na tle rabunkowym. Ostatni poszkodowany, mężczyzna, do którego adresowany był sławetny list, został śmiertelnie potrącony przez samochód. Najprawdopodobniej było to zwyczajne zdarzenie drogowe, w którym kierowca uciekł z miejsca wypadku. Wystarczyło przejrzeć wszystkie wypadki drogowe ze skutkiem śmiertelnym i nieustalonym sprawcą za ostatni rok i wybrać odpowiedniego poszkodowanego. – A pierwsza ofiara? – Jegorow się nie poddawał. – Pierwszy był emeryt, żonaty, na pewno nie było to samobójstwo albo wypadek drogowy. – A więc po prostu niewyjaśnione zabójstwo – odparł Korotkow. – Mało to ich macie? Rozmawiałem dzisiaj z wdową po emerycie. To ona powiedziała śledczemu, że mąż interesował się problemami ekologii, jeździł do jakiegoś laboratorium, a tuż przed śmiercią był bardzo poruszony. Zadałem jej proste pytanie. Dlaczego nie powiedziała o tym śledczemu zaraz po śmierci męża? Dlaczego złożyła te zeznania dopiero po roku? I wiesz, Witiunia, co mi odpowiedziała? – Domyślam się – ponuro odrzekł Wiktor. – Że zupełnie niedawno się o tym dowiedziała. – Otóż to. Jej mąż rzeczywiście wyjeżdżał gdzieś regularnie, a żona była pewna, że ma kochankę, z którą się potajemnie spotyka. Była straszliwie zazdrosna! Gdy ktoś jej powiedział, że zmarły interesował się problemami ekologii, wcale jej to nie zdziwiło, ponieważ z wykształcenia był inżynierem chemikiem. Powiedziano jej też, że mąż sam opowiadał o pracy w laboratorium i o tym, że razem z innymi doszedł do jakichś bardzo ważnych wniosków. Możecie sobie wyobrazić,
jak się nieszczęsna kobieta ucieszyła! To znaczy, że mąż jej nie zdradzał, a jego zagadkowe wyjazdy i euforia wiązały się nie z historią miłosną, lecz z ekologiczną! Tak bardzo chciała w to uwierzyć, że uwierzyła od razu i bez zastrzeżeń. I przekazywała tę informację już jako wiarygodną, otrzymaną od męża. Tutaj wszystko jest proste, Witia. Najważniejsze, żeby bez przerwy wywierać nacisk psychologiczny i nie pozwolić podnieść głowy, by nikt nie rozejrzał się po polu bitwy. W prasie oraz Internecie nie podano nazwisk świadków, żeby żadnemu dziennikarzowi albo po prostu jakiejś ciekawskiej osobie nie przyszło do głowy porozmawiać z nimi jeszcze raz. Żeby nikt czasem nie doszedł do wniosku, że świadkowie coś tylko słyszeli od innych. Lista świadków znajduje się wyłącznie u śledczego, który raz ich przesłuchał i nie będzie więcej wzywał, to zrozumiałe. Ninę Laszenko wymieniono tylko dlatego, że widziała list na własne oczy. To również część przedstawienia. Napisać list, zaczekać, aż zostanie dostarczony, żeby były na nim stemple pocztowe, wszystko jak należy, później wyjąć ze skrzynki i wrzucić do skrzynki w sąsiednim domu, żeby zapewnić rozgłos. Potrzebny był fakt, dowód rzeczowy. I policja go otrzymała. A zarazem społeczeństwo. Nie da się zaprzeczyć istnieniu listu, więc nawet trzeba podać nazwisko świadka. Kto chce, niech sam kobietę zapyta. W pokoju zapadło ciężkie milczenie. Korotkow wpatrywał się w sufit, odchyliwszy głowę na oparcie fotela. Jegorow, przeciwnie, kontemplował wzór wykładziny dywanowej pod nogami. Nastia kartkowała notes, w którym zapisywała to, co jej powiedzieli świadkowie. Tak, fachowiec wynajęty przypuszczalnie przez Gorczewskiego okazał się rzeczywiście świetnym specem. Dobrze wiedział, gdzie, jak i jakie informacje należy podsunąć, żeby cała uwaga została skoncentrowana na poszukiwaniach laboratorium. Żeby nikt nie zechciał sprawdzać czegokolwiek o pracy i zainteresowaniach zabitych osób. Żeby informacje wydały się oczywiste, potwierdzone i nie wymagały żadnej dodatkowej weryfikacji. Żeby ostatecznie wszystko sprowadziło się do istnienia zagrożenia ekologicznego na północy rejonu i do wyników otrzymanych w jakimś laboratorium. I żeby
mera
Smiełkowa
oskarżono
o ukrywanie
problemu
i nieuzasadnioną
bierność
w poszukiwaniu owego laboratorium. Które tak naprawdę nie istnieje. A może jednak istnieje? Nastię ogarnął strach. Powrócił tamten lęk, którego nie czuła już od dawna, odkąd przeszła na emeryturę. Lęk, że się myli, że jej błąd może pociągnąć za sobą katastrofalne skutki i zbyt wiele kosztować.
Nie jest tak źle. Można spróbować sprawdzić to i owo z postawionych hipotez. Na przykład konta, z których prowadzono blogi i rozmawiano na portalach społecznościowych. Nastia weźmie na siebie stronę techniczną, reszta przypadnie Jegorowowi, jeżeli zechce. Co jeszcze można zrobić? Spróbować namierzyć jedynego w swoim rodzaju fachowca. To o wiele trudniejsze niż sprawdzanie kont, ale w zasadzie realne. Gdy poznają jego nazwisko, będą mogli przystąpić do rozpracowania Ksiuszy Diemczenko z archiwum. Przy odpowiednim podejściu dziewczyna wszystko opowie sama, i to ze szczegółami. Jutro rano Giennadij Łajewicz odda Nasti wypełnione i opracowane ankiety z odpowiedziami mieszkańców Wierbicka. Najpierw odbędzie się oczywiście obliczanie rankingu Konstantina Kiriłłowicza Smiełkowa. Zajmie to całą dzisiejszą noc. Później przyjdzie kolej na sprawdzenie wątpliwej teorii, z którą ona, Anastazja Kamieńska, zjawiła się wczoraj u naczelnika UWD. Najprawdopodobniej jutro będzie ostatecznie wiadomo, że nie istnieje żadne zagrożenie ekologiczne na północy, w okolicy fermy norek. I Nastia będzie mogła z czystym sumieniem wrócić do Moskwy i powiadomić brata, że działka pod pensjonat została wybrana. Wyjechać i zostawić syberyjskie miasto Wierbick, wstrząsane ciosami, które zadają sobie dwaj liderzy toczący walkę: Smiełkow, próbujący zwalić na Gorczewskiego zabójstwo na zlecenie, i Gorczewski, nie szczędzący wysiłków, żeby nastawić mieszkańców przeciwko merowi. Stara prawda mówi, że gdy panowie się biją, kości trzeszczą wcale nie im, ale ich pachołkom. Nastia zerknęła na zegarek. Parę minut po ósmej. Można jechać. Wstała i ruszyła w stronę swojego pokoju. – Wy, chłopcy, oddawajcie się tutaj rozmyślaniom o losach świata, a ja pojadę w pewne miejsce. – Na długo? – Korotkow się ocknął. – Czekać na ciebie? Czy mogę zająć się swoimi sprawami? Czyżbyś się wybierała na randkę? – No wiesz! – Nastia parsknęła śmiechem. – Jaką randkę? Opamiętaj się! – No to dlaczego jedziesz sama? Dlaczego bez nas? Co to za sekrety? – zapytał podejrzliwie Jura. – Żadnych sekretów, jak pragnę zdrowia! – zapewniła Nastia gorliwie. – Po prostu jesteście obaj tak zmęczeni, że mi was żal. Posiedźcie, odpocznijcie, może powinniście wychylić po kieliszku dla odprężenia. A ja sobie świetnie poradzę.
Na twarzy Jegorowa ukazał się wyraz wahania. Wystarczyło jednak kilka sekund, żeby je przezwyciężył. – Pojadę z tobą – powiedział stanowczo, wstając z kanapy. – Bo inaczej a nuż dam się namówić i ulegnę pokusie. A teraz mi nie wolno, nie mogę się załamać, bo jeżeli się załamię, na pewno narobię głupstw i nie ujdę cało. To nie jest odpowiednia chwila. Korotkow też wstał i położył rękę na ramieniu Wiktora. – Daj spokój, Witiunia. Aśka nie miała nic złego na myśli. Zostań, nie będę cię namawiał do picia. A jeśli chcesz, nocuj u mnie, o tutaj, na kanapie, jest wygodna. Samemu w domu będzie ci się trudniej powstrzymać. Wybacz, że ja tak… prosto z mostu. Ale wiem, co mówię. I wiem, jak się czujesz. Od tego, czy się teraz załamiesz, czy nie, zależy cała twoja przyszłość. Jegorow zdjął delikatnie rękę Jury ze swojego ramienia i uśmiechnął się ze smutkiem. – Jednak pojadę. Zajmę się czymś. Kiedy coś robię, jest mi lżej. A na noc wrócę, dziękuję, że zaproponowałeś. Nie masz nic przeciwko, moskwianko? Wygląda na to, że ci się narzucam. Może masz jakieś swoje plany i będę ci przeszkadzał? Nastia uśmiechnęła się w odpowiedzi. – O czym ty mówisz, Witia? Jestem kobietą zamężną. Nie mogę mieć nieprzyzwoitych planów. Jedźmy. Umówiła się z Wołodią, że chłopak wróci do domu na kolację, a po ósmej będzie czekał na nią przed hotelem. – Mogłabyś go zwolnić – burczał Wiktor, gdy zjeżdżali windą. – Mam przecież auto, sam bym cię zawiózł, po co chłopaka męczyć? – Jesteś pewien, że płacą mu tylko w pracy? – zapytała Nastia. – Bo ja nie. W waszym miłym mieście szybko nabrałam brzydkiego zwyczaju, żeby nikomu nie ufać i wszystkich podejrzewać. To, że obserwuje nas cały personel hotelu, jest pewne jak to, że dwa razy dwa jest cztery. Czemu miałabym myśleć, że Wołodia jest z innej gliny? W samochodzie omawiamy tylko to, co można. I staramy się za wszelką cenę udawać, że nie mamy przed kierowcą nic do ukrycia. Maksymalna szczerość. Jeżeli go zwolnię i pojadę z tobą, zaczną się przypuszczenia, a po co nam one? Niech wie, że jesteśmy razem, i niech wie, po co jedziemy i do kogo. Wysiedli na parterze, ale Jegorow zatrzymał się i przytrzymał Nastię za rękę. – Więc powiedz, po co jedziemy i do kogo. Muszę przecież podtrzymywać rozmowę, skoro tak wyszło.
– Jedziemy, Witia, do krewniaka naszego kierowcy, do jego wujka. Jest hodowcą zwierząt, całe życie pracował na fermie norek. A my, w ramach stojącego przed nami zadania znalezienia laboratorium, chcemy go popytać o fermę. Czy przestrzegają tam norm sanitarnych, jakiego używają opału, jak utylizują nawóz, jakie jest zanieczyszczenie wód ściekowych i tak dalej. Chcemy też zapytać Leonida Iwanowicza, czy ktoś obcy nie interesował się pracą fermy, czy nie kręcili się tam obcy ludzie, czy ktoś nie próbował wtargnąć na teren fermy. Wszystko w ramach tematyki ekologicznej. – Uhm – major kiwnął głową. – A jaka jest prawda? – Prawda jest taka, że rzeczywiście jedziemy do starego hodowcy, wujka Wołodi. Tyle że nie interesuje nas ekologia, ale profesor Tarasiewicz i wdowa po zabitym lekarzu weterynarii Czurakowie. Dobrze by było, gdyby nam się udało jeszcze dzisiaj z nią porozmawiać. Chodźmy, Witia! Nastia znowu ruszyła w stronę drzwi prowadzących na ulicę, ale Jegorow chwycił ją mocno za przedramię. – Najpierw wyjaśnij, czego chcesz – zażądał. – Nie jestem chłopcem, który daje się nieświadomie wykorzystywać. A kto cię wykorzystuje!, omal nie wyrwało się Nasti. Zamierzałam jechać sama, nie prosiłam o towarzystwo. W porę jednak ugryzła się w język. To nie czas i nie miejsce na konfrontację. – Chcę się dowiedzieć, co mogło łączyć profesora Tarasiewicza z cichym, obłąkanym Golikowem. To, że jednocześnie odsiadywali wyrok w tym samym więzieniu, nic mi nie mówi. Wiele osób wtedy siedziało. Tarasiewicz odwiedzał jednak tylko jego. A może nie tylko? Nic na ten temat nie wiemy. Profesor kontaktował się głównie z Czurakowem. Czurakowa zabito. Profesor umarł. Golikow też umarł. Kogo zapytać? Pozostaje tylko żona, to znaczy wdowa po weterynarzu. Mąż mógł się z nią dzielić informacjami o profesorze. Wdowa po Czurakowie jest naszą ostatnią deską ratunku. Witia, Milukową zabito dlatego, że dowiedziała się czegoś od staruszki Fiediuninej. Ustaliliśmy już razem, że Fiediunina nie powiedziała prawie niczego nowego w porównaniu z tym, co już było wiadomo. Wyjątek stanowi pijaństwo młodych chłopaków przed pójściem do wojska, romans Smiełkowa z jakąś Julą i Dmitrij Golikow. – Wyjaśnienie zabójstwa Milukowej to nie moje zadanie – odburknął Wiktor. – Do mnie należy znalezienie frajera. Jakiegokolwiek. Nie jestem przecież idiotą, żeby się stawiać Wadikowi Chochłowowi. Chochłow to człowiek Bajewa. A ty chcesz mi narobić kłopotów?
– Przeciwnie – Nastia ostrożnie wyswobodziła rękę z mocnego uścisku Jegorowa. – Chcę ci zapewnić bezpieczeństwo. Powinieneś wiedzieć, kto i dlaczego naprawdę ją zabił, żeby przypadkiem nie nastąpić mu na odcisk. Bo jeśli nastąpisz, sam o tym nie wiedząc, wtedy już po tobie. Jedźmy, Witia! Czas leci! Jegorow westchnął ciężko i pokręcił głową z wyrzutem. – Ech, moskwianko, chyba sam diabeł zesłał mi cię na głowę…
***
Wołodia razem z Nastią i Korotkowem wstąpił do Leonida Iwanowicza, przekazał mu jakieś wiktuały przygotowane przez żonę i natychmiast otrzymał polecenie od wujka, żeby zasuwał do kuchni, obrał ziemniaki i je usmażył. – Moja druga połowa wyjechała na wieś do rodziny. Trzeba tam pomóc w ogrodzie, więc zostałem sam na gospodarstwie – wyjaśnił hodowca. – Wowka prawie codziennie coś mi podrzuca, a to pierożki, a to kotlety przywiezie, a to słoik kapuśniaku. Ja do gotowania nie mam drygu, mogę tylko nakroić chleba i kiełbasy. Gospodarz był w znakomitym humorze. Powód szybko się wyjaśnił. Wczoraj i dzisiaj fermę odwiedził sam mer. Co prawda wizyta nie trwała długo, ale to zrozumiałe, włodarz miasta, osoba zapracowana. Smiełkow przechadzał się, wykazywał zainteresowanie, zadawał pytania. Tyle że od razu było widać, iż o hodowli zwierząt futerkowych nie ma zielonego pojęcia. Co chwila robił wielkie oczy, jakby pierwszy raz o czymś słyszał. A gdy go zaprowadzono do paszarni i punktu weterynaryjnego, zbladł i omal nie zemdlał, takie tam zapachy… Pracownicy fermy traktowali mera z pełnym szacunkiem, rzecz jasna, mimo to trudno było zachować powagę! Podobno na dniach ma jeszcze przyjechać telewizja, żeby sfilmować wizytę mera na fermie. Cała sytuacja ubawiła doświadczonego hodowcę. W rozmowie wciąż do niej wracał, żartując ze Smiełkowa, który strasznie się dziwił, gdy mu wyjaśniano, skąd wiadomo, że dana samica jest gotowa do krycia. A o samcach dublerach trzy razy trzeba mu było powtarzać, bo nie wierzył. Nic, tylko zrywać boki ze śmiechu! Leonid Iwanowicz nie spełnił pokładanych w nim nadziei. O profesorze Tarasiewiczu nie wiedział nic więcej ponad to, co opowiedział za pierwszym razem. Przypomniał sobie oczywiście
mnóstwo szczegółów dotyczących charakteru Arkadija Ignatjewicza, jego nawyków, ulubionych powiedzonek, ale na związek profesora z Dmitrijem Golikowem nie rzucił nowego światła. – O czym miał ze mną dyskutować? – mówił Leonid Iwanowicz. – Kim ja przy nim jestem? Owszem, rozmawiał ze wszystkimi pracownikami, przecież opiekujemy się zwierzętami, a on musiał wiedzieć, która norka zachorowała, która nie ma apetytu, jak przebiega zapłodnienie, jak wygląda krycie… Tego rodzaju rzeczy. Podczas bonitacji też był z nami w kontakcie. Ale o sobie niczego nie opowiadał. Jeśli gdzieś nawet wyjeżdżał w wolne dni, to nam o tym nie mówił. – A Czurakowowi mógł powiedzieć? – zapytała Nastia. – Oczywiście. Jeżeli ktoś wiedział, to tylko Iliusza. Traktował go jak syna. Iliusza wiedział wszystko o Ignatjewiczu. Znał też jego sekrety karmienia zwierząt. Z tego właśnie powodu zabito Iliuszę. Ludzie z fermy w Pierowie to zrobili. Mówiłem o tym poprzednim razem, gdy byłaś u mnie z innym facetem, tym barczystym. Pamiętam! Nie mam jeszcze sklerozy! Leonid Iwanowicz łobuzersko zmrużył oczy i pogroził palcem. – A zna pan żonę Czurakowa? – Taniuszę? No pewnie! Kiedy Iliuszę zabito, wszyscy byliśmy na pogrzebie i na stypie. Później zebraliśmy się czterdziestego dnia. Dziewiątego dnia14 się nie udało, bo Iliuszy nie znaleziono od razu, ciała też długo nie oddawano, wciąż trwały jakieś ekspertyzy. Chowaliśmy go dopiero po upływie dziewięciu dni. Na fermie jest nas przecież wielu, wszyscy chcieli się z nim pożegnać i się za niego pomodlić. Pracujemy na zmiany, nie mogliśmy przyjść razem, więc stypę zorganizowaliśmy na trzy tury w naszej stołówce, w budynku administracji. Taniuszka sama by nie dała rady, była przybita nieszczęściem, w dodatku musiała się zająć dwójką małych dzieci. Przez cały czas jej nie odstępowaliśmy. Wszyscy na fermie bardzo lubili Iliuszę, był dobrym lekarzem, kochał zwierzęta, lubił je i rozumiał. – A więc zna pan pewnie jej telefon? – zainteresował się Jegorow. – Oczywiście, że znam. Adres też. Mieszka tu niedaleko, dwa domy dalej. To się nazywa mieć szczęście! Choć raz może się do nich uśmiechnie… Leonid Iwanowicz chętnie zgodził się im pomóc i zadzwonił do Tatiany Czurakowej. Gdyby wtargnęli bez zapowiedzi tuż przed dziesiątą wieczorem do wdowy z dwójką małych dzieci, na pewno zawaliliby sprawę.
– Gdy ode mnie wyjdziecie, skręćcie w prawo, później prosto, pierwszy dom za sklepem papierniczym. Jasne? – Leonid Iwanowicz surowo pouczał Nastię i Jegorowa. – Drugie piętro, mieszkanie numer trzydzieści dwa. Wowka! – krzyknął niespodziewanie głośno. Chwilę później do pokoju zajrzał zaczerwieniony Wołodia w fartuchu i z nożem w ręce. – O co chodzi, wujku Lonia? – Skończyłeś smażenie? – Nie, dopiero zacząłem. – Długo się grzebiesz – burknął z niezadowoleniem Leonid Iwanowicz. – Myślałem, że poczęstujemy gości smażonymi ziemniaczkami. – Obieranie zajęło mi dużo czasu – Wołodia zaczął się usprawiedliwiać. – Wszystkie noże były tępe. Zanim je naostrzyłem… A co, już wychodzimy? – Ty jeszcze zostań – pośpiesznie uspokoił go Jegorow. – Wpadniemy tu niedaleko, zadamy parę pytań. Jak skończysz, zjedz spokojnie i zaczekaj w samochodzie. Będziesz potrzebny najwyżej za godzinę. – Aha – Wołodia skinął głową i zniknął w kuchni. Na dworze siąpił deszcz. Nastia musiała wyjąć z torby parasol, który Jegorow szarmancko poniósł nad jej głową. – Lubisz ryzyko, moskwianko – zauważył trochę kpiąco, a trochę pytająco. – W samochodzie wciskałaś kierowcy kit o ekologii, a jeżeli on teraz zapyta wujka, o czym rozmawialiśmy i czym się interesowaliśmy? Nie boisz się? – Zapyta – przytaknęła Nastia. – A Leonid Iwanowicz mu powie, że rozmowa dotyczyła ekologii. Znowu puściłeś wszystko mimo uszu. – A niech cię… – zaczął oburzony Jegorow, ale Nastia przerwała mu ze śmiechem. – Witia, cały wieczór trąbiłam na temat ram percepcji. Na darmo sobie gardło zdzierałam? Kurczowo trzymasz się ramy „związek profesora i Golikowa”, wszystkie informacje do niej pakujesz, a jeżeli coś nie pasuje, wyrzucasz ze świadomości. Natomiast Leonid Iwanowicz posługuje się inną ramą, tą, którą ostatnio wyznaczyliśmy z Korotkowem: „czy ferma może stanowić zagrożenie ekologiczne?”. W rozmowie kilka razy dotknęłam tego tematu, więc teraz jest całkiem pewien, że przyszliśmy z tą samą sprawą co za pierwszym razem. – Nawet nie wspomniałaś o ekologii!
– Wspomniałam, wspomniałam. Po prostu nie zauważyłeś. Moje słowa nie pasowały do twojej ramy, więc ich nie zapamiętałeś. – Ostro pogrywasz, moskwianko! Ciekawe, kto cię nauczył takich sztuczek? Chyba nie wujek Nazar? – Nie – Nastia się uśmiechnęła. – Znaleźli się dobrzy ludzie… – A jeżeli Wołodia słyszał wszystko z kuchni? – Nie słyszał. Sprawdziłam. Myślisz, że po co zapytałam, czy mogę sobie nalać szklankę wody? Gdyby się okazało, że w kuchni słychać głosy z pokoju, poprosiłabym Wołodię, żeby pojechał do hotelu i przywiózł mi coś niezbędnego. Nie zapominaj, Witia, ile mam lat i jaki staż pracy w wydziale kryminalnym. Popełniam oczywiście błędy jak wszyscy, nawet częściej, niż bym sobie życzyła, ale nie wpadam na takich drobiazgach. O, jest sklep papierniczy, a za nim nasz dom. – Nastia przyspieszyła kroku, kierując się w stronę wejścia do budynku. Tatiana Czurakowa, wdowa po zabitym lekarzu weterynarii, okazała się kobietą w wieku około trzydziestu siedmiu lat z wczesną, rozległą siwizną. W mieszkaniu panował niewyobrażalny zgiełk. Z jednej strony dobiegała głośna muzyka z kreskówki, z drugiej krzyczeli na siebie uczestnicy popularnego talk-show, a w drzwiach jednego z pokojów trwała burzliwa dyskusja między dziewczynką na oko sześcioletnią i chłopcem starszym od niej o jakieś trzy lata. Nastia zdążyła się zorientować, że dziewczynka chciała obejrzeć film o jakiejś Alisie i żądała, żeby chłopiec wyjął z odtwarzacza płytę ze Shrekiem. On zaś ani myślał ustąpić. Podnosząc głos i chwytając siostrę za kołnierzyk od sukienki, zapalczywie dowodził, że Alisa to bajka dla grzecznych dziewczynek i jeżeli chce się być mądrym, trzeba oglądać poważne filmy. Wyglądało na to, że hałas nie robi wrażenia na matce dzieci. Jednakże przy gościach surowo je upomniała, kazała im przestać się kłócić, wyłączyć telewizor w kuchni i ściszyć dźwięk w Shreku. Obrażona dziewczynka wygięła usta w podkówkę, lada chwila gotowa wybuchnąć płaczem. – Mamo, powiedz mu, niech wyjmie swojego Shreka i włączy mi film o Alisie. No powiedz mu, mamo! – jęczała, szarpiąc Tatianę za bluzkę. – Włącz jej Alisę na… – Czurakowa zerknęła na zegarek. – Na piętnaście minut. Później położysz ją spać i możesz dokończyć oglądanie swojego filmu. Koniec kłótni, Misza, jesteś już dużym chłopcem, zabierz siostrę i nie przeszkadzaj, widzisz, że mam interesantów. Dziewczynka natychmiast zapomniała o płaczu i utkwiła w gościach zaciekawione spojrzenie. – A gdzie jest wasz piesek? – zapytała surowo. – Na co choruje?
– Idź do pokoju, kochanie, i obejrzyj swój film. Nie ma żadnego pieska i nic mu nie jest – odparła Tatiana z uśmiechem. Dzieci, które jeszcze przed chwilą skakały sobie do oczu, chwyciły się za ręce i zgodnie, w podskokach pobiegły tam, skąd dobiegała znajoma melodia ze Shreka. – Przepraszam, ale będziemy musieli posiedzieć w kuchni – powiedziała Tatiana. – Mam tylko dwa pokoje. W jednym córka za chwilę się położy, a w drugim syn będzie oglądał film. Kuchnia jest nieposprzątana, nie zdążyłam pozmywać po kolacji, od razu zabrałam się do prasowania… – To my przepraszamy, że niepokoimy panią o tak późnej porze – odparł Jegorow tak łagodnie, że Nastia się zdziwiła. Na pytania o zmarłego męża Tatiana odpowiadała chętnie i wyczerpująco, a o jego przyjaźni ze starym profesorem wypowiadała się z ogromnym szacunkiem. – Iliusza bardzo zyskał zawodowo, gdy zaczął pracować razem z Arkadijem Ignatjewiczem. Możecie mi wierzyć, potrafię to ocenić, bo też jestem lekarzem weterynarii. Po śmierci Iliuszy musiałam odejść z lecznicy dla zwierząt, teraz przyjmuję w domu. Pieniędzy mam więcej, no i czasu, żeby dopilnować dzieci. Zatem stąd pytanie dziewczynki o chorego pieska! – Poznaliśmy go, gdy oboje studiowaliśmy na Akademii Weterynarii – ciągnęła Tatiana. – Wtedy to był jeszcze instytut, dopiero później przemianowano go na akademię, taka panowała moda. Arkadij Ignatjewicz uczył Iliuszę inaczej myśleć i widzieć rzeczy szerzej. Ileż oni pomysłów razem zrealizowali! Ile eksperymentów przeprowadzili! Arkadij Ignatjewicz zachęcił Ilję do podjęcia studiów doktoranckich i zbierania materiału do rozprawy. Cóż to był za niezwykły człowiek! Iliusza bardzo przeżywał śmierć Tarasiewicza. Przez pamięć o nim chciał nawet nazwać jakąś nową ulicę w mieście imieniem Okajemowa. Pisał pisma do merostwa… Ale nic z tego nie wyszło. Nie zdążył. – Okajemowa? – zapytała Nastia ze zdumieniem. – Dlaczego Okajemowa? Kto to taki? Tatiana stłumiła łzy, który stanęły jej w oczach, potrząsnęła głową. – Afanasij Okajemow był miejscową legendą. Wytrawny myśliwy, znawca łowiectwa. Urodził się pod koniec dziewiętnastego wieku. Nie miał sobie równych na całej Syberii, tak świetnie znał zwyczaje zwierząt! Gdy w latach dwudziestych zaczęto hodować sobole, pojawił się problem. Wszystkie zwierzęta lepiej lub gorzej rozmnażały się w niewoli, a sobole – za nic w świecie. Samce umieszczano razem z samicami, dochodziło do krycia, ale samice nie zachodziły w ciążę
i nie dawały potomstwa. Wówczas Okajemow pojechał do Moskwy i próbował dostać się na audiencję do wysokich dygnitarzy, żeby wyjaśnić, dlaczego hodowla soboli się nie udaje. Wysłuchał go jakiś urzędniczyna, wyśmiał i przepędził. W dodatku zagroził, że wsadzi go do psychiatryka, jeżeli namolny Sybirak nie przestanie opowiadać bzdur. Okajemow pukał do różnych drzwi, ale nikt go nie chciał przyjąć. To, co mówił, nazywano majaczeniem i religijnymi bredniami, a sami wiecie, jak wtedy traktowano religię. Opium dla mas i tak dalej. W końcu go aresztowano za głoszenie szkodliwych teorii. Wymyślono jakiś paragraf z kodeksu karnego, żeby się go pozbyć. Aż do wojny przesiedział w obozach, potem trafił do batalionu karnego, wrócił jako bohater odznaczony orderami, bez ręki i bez nogi. A dziesięć czy piętnaście lat później uczeni wpadli w końcu na to, o czym Okajemow próbował powiedzieć trzydzieści lat wcześniej. Arkadij Ignatjewicz bardzo się troszczył o dobre imię Afanasija Okajemowa. Chciał, żeby wszyscy o nim wiedzieli i go pamiętali. W swojej książce poświęcił cały rozdział tej historii. – A w czym tkwił haczyk? – z ciekawością zapytała Nastia. – Dlaczego hodowla soboli się nie udawała? – U wszystkich zwierząt futerkowych okres rui przypada na luty oraz początek marca, natomiast okres kocenia się na koniec kwietnia i maj. Samice soboli kocą się w tym samym czasie, więc uważano, że cała reszta odbywa się tak samo. Okajemow wiedział, że ruja soboli odbywa się latem, w lipcu i sierpniu. To jedyny gatunek zwierząt futerkowych, u których występuje ośmiomiesięczna ciąża utajona. Gdy dochodzi do zapłodnienia, komórka jajowa zasypia na osiem miesięcy, później się budzi i po jakichś trzydziestu pięciu dniach rozwija się normalna ciąża. Gdy tylko to odkryto, hodowla klatkowa soboli ruszyła z miejsca. Futra z rosyjskich soboli stały się sławne na całym świecie. A o naszym Afanasiju wszyscy zapomnieli. To znaczy, że Leonid Iwanowicz się nie mylił, mówiąc, że profesor Tarasiewicz pisał książkę o historii zwierząt futerkowych. Czurakowa to potwierdza… – Proszę powiedzieć, Tatiano, co się stało ze schedą naukową po Arkadiju Ignatjewiczu? Może zostawił coś pani mężowi? Wyniki obserwacji, eksperymentów, artykuły. – Wszystko zostawił oczywiście Iliuszy – potwierdziła kobieta. – A Iliusza oddał papiery Zoi Grigorjewnie, dyrektorce fermy. Po śmierci Arkadija Ignatjewicza na stanowisko głównego zootechnika przyjęto nową osobę. Iliusza chciał, żeby wszystkie opracowania Tarasiewicza zachowano i z nich korzystano. Nowy zootechnik nie był naukowcem, takim jak Tarasiewicz,
niczego sam nie wymyślił, ale wdrażał wszystkie pomysły poprzednika. W każdym razie tak mnie zapewniał Iliusza. – To znaczy, że gdyby ktoś chciał przejąć sekrety żywieniowe Tarasiewicza, musiałby się udać na fermę do dyrektora albo głównego zootechnika? – uściślił Jegorow. – Zgadza się. Tak właśnie powiedziałam tamtemu mężczyźnie, który zbierał materiał do książki. Masz ci los! Jeszcze jeden mężczyzna i jeszcze jedna książka! Dlaczego zabójstwo lekarza weterynarii prowadzi wciąż do profesora Tarasiewicza, który umarł wiele lat przed śmiercią Czurakowa? Tym razem to chyba nie jest zbieg okoliczności. Za dużo tych przypadków. Zgodnie z powiedzeniem: jeżeli coś zdarza się raz, nigdy więcej może się nie powtórzyć; natomiast jeżeli dwa razy, na pewno wydarzy się po raz trzeci albo i czwarty. – W przyszłym roku profesor Tarasiewicz roku skończyłby sto lat – wyjaśniła Czurakowa. – Z tej okazji ma się ukazać książka, w której znajdą się wspomnienia o nim i jego najlepsze artykuły oraz fragmenty monografii. Taka obszerna rozprawa. Po śmierci Iliuszy, ze cztery miesiące po pogrzebie, odwiedził mnie miły młody mężczyzna. Pytał, czy nie zostały u nas jakieś papiery Tarasiewicza i czy mój mąż nie prowadził czasem dziennika, w którym opisywał wrażenia ze współpracy z profesorem. Iliusza nigdy nie prowadził dziennika. A to, co mi opowiadał o profesorze, przekazałam temu mężczyźnie. Nie były to żadne rewelacje. Podzieliłam się osobistymi spostrzeżeniami, bo byliśmy przecież znajomymi. Gdy Iliusza zostawał u Tarasiewicza na noc, przygotowywałam i zawoziłam im coś do zjedzenia, bo siedzieliby do rana, zadowalając się jedynie chlebem i kefirem. Tatiana uśmiechnęła się do wspomnień. Jej uśmiech był pełen smutku, ale i wewnętrznego ciepła. Tak to bywa w życiu… – Tatiano, czy pani mąż kiedykolwiek wymieniał nazwisko Dmitrija Golikowa w związku z Tarasiewiczem? – indagował dalej Jegorow. Nastia domyśliła się, że w Wiktorze obudziła się w końcu ciekawość. Chyba doszedł do tych samych wniosków co ona. Dziwnych i niewesołych. – Ma pan na myśli ucznia Arkadija Ignatjewicza? Jegorow zrobił wielkie oczy, a Nastia tym razem zdążyła zareagować szybciej. – Tak, ucznia. Czy profesor coś o nim opowiadał? A może pani mąż?
– Nie – Czurakowa pokręciła głową. – Nigdy o nim nie słyszałam, dopóki ten młody mężczyzna mi nie powiedział. – A co powiedział? – W zasadzie nic. Zapytał, czy Tarasiewicz albo Iliusza nie wymieniali nazwiska Golikowa, a ja zapytałam, kim on jest. Odparł, że to jeden z ulubionych uczniów Arkadija Ignatjewicza i że dobrze byłoby go znaleźć, bo może opowiedzieć o profesorze wiele ciekawych rzeczy. Nie mogłam mu jednak pomóc. Iliusza nigdy nie wspominał o żadnym Golikowie, podobnie jak profesor. – A książka? – z uporem zapytał Jegorow, który już doszedł do siebie. – Książka o hodowli zwierząt futerkowych, którą pisał profesor? Zachował się rękopis? Ma go pani? Tatiana znowu przecząco pokręciła głową. Tym razem na jej twarzy odmalował się wyraz zdziwienia pomieszanego z zakłopotaniem. – Iliusza niczego takiego nie miał. Razem segregowaliśmy to, co mu przekazał profesor przed śmiercią. Arkadij Ignatjewicz tak właśnie powiedział: posegregujcie, uporządkujcie i przekażcie temu, kto przyjdzie na moje miejsce. Aż do jego śmierci niczego oczywiście nie ruszaliśmy. Sterta grubych teczek, które Iliusza przyniósł od profesora, leżała nietknięta. Dopiero po pogrzebie się tym zajęliśmy. Podzieliliśmy wszystko tematycznie, ułożyliśmy w porządku chronologicznym, kupiliśmy nowe teczki i je podpisaliśmy. Iliusza przekazał materiały Zoi Grigorjewnie. – Jest pani pewna, że dyrektor fermy dała je nowemu zootechnikowi? – Na sto procent – zdecydowanie odparła Czurakowa. – Znam go, przychodził na urodziny Iliuszy ze dwa albo trzy razy. Bardzo dziękował i mówił, że dzięki tym notatkom dowiedział się wielu nowych i pożytecznych rzeczy. Zresztą widać, że ferma wciąż świetnie działa. Karma pogarsza się z roku na rok, pieniędzy jest coraz mniej, więc gdyby nie wdrażano pomysłów Tarasiewicza, całe pogłowie już dawno by zdechło. I nie byłoby przychówku. Od śmierci Arkadija Ignatjewicza minęło dziewięć lat, a ferma prosperuje i kwitnie. – A więc w teczkach nie było niczego poza dokumentacją naukową dotyczącą żywienia? Żadnych materiałów na temat historii hodowli zwierząt futerkowych? – Żadnych – potwierdziła wdowa po weterynarzu. – A dlaczego? – zapytała Nastia ze zdziwieniem. – Skoro profesor pracował nad książką, to dlaczego nie oddał materiałów pani mężowi?
– Dlaczego? – powtórzyła zaskoczona Tatiana. – Materiały na temat żywienia oddał, owszem, żeby trafiły do właściwych rąk i się przydały. Książka zaś nie była skończona, więc jaki z niej pożytek? Prosić kogoś, żeby dokończył pracę? Nikt się nie podejmie, nikomu to niepotrzebne, nikt nie jest zainteresowany. Zresztą to żmudna robota. Arkadij Ignatjewicz miał świetną pamięć aż do późnej starości, czas, jak to mówią, się go nie imał. Wszystko, co wiedział na temat futrzarstwa i hodowli zwierząt futerkowych w Rosji, przechowywał w głowie. A wiedzę miał ogromną. Przemysł futrzarski i chów klatkowy zwierząt mają bogatą historię. Tarasiewicz przeczytał tysiące książek, artykułów i materiałów archiwalnych jeszcze w Moskwie. Wszystko to nosił w pamięci i zapisywał na kartkach. Jego notatki były zrozumiałe tylko dla niego. Na ich podstawie pisał książkę. Kto oprócz niego mógłby ją skończyć? Nikt – odparła sama sobie. – A czy ten młody mężczyzna, który chciał pisać książkę o Tarasiewiczu, podał swoje nazwisko? Przedstawił się jakoś? – Jegorow ciągnął swoją myśl. – Tak, podał nazwisko, ale nie zwróciłam na nie uwagi, nie miałam do tego głowy. Był z Instytutu Hodowli Zwierząt Futerkowych, to akurat dobrze zapamiętałam. Guzik prawda, pomyślała Nastia z przygnębieniem. Gdy dzwoniłam do instytutu, nikt się nawet nie zająknął, że w przyszłym roku profesor świętowałby setne urodziny. Gdyby przygotowywano książkę, z pewnością by o tym wspomniano. – I ostatnie pytanie – powiedziała Nastia, wstając. – Jak pani sądzi, gdzie mogą się znajdować rękopisy Tarasiewicza dotyczące historii? – Nie mam pojęcia – ze smutkiem wyznała Czurakowa. – Nie przyszło mi do głowy, żeby się tym zainteresować. Iliusza też o tym nie myślał. Był przecież lekarzem weterynarii, dbał, żeby zwierzęta były zdrowe i dobrze się rozmnażały, historia go nie interesowała. Czasami tylko opowiadał mi coś niezwykłego, gdy usłyszał o tym od Arkadija Ignatjewicza. Na przykład o Afanasiju Okajemowie albo o miękkim dobytku. – O czym? – zapytali jednocześnie Nastia i Jegorow. – Tak w średniowiecznej Rusi nazywano futra. Zabawnie, prawda? A jeśli chodzi o rękopis, spróbujcie porozmawiać z nowym właścicielem parceli, na której stał dom Tarasiewicza. Spadkobiercy się nie znaleźli, więc uznano ją za bezdziedziczną i wystawiono na sprzedaż. Kupił ją jakiś biznesmen, zburzył dom Arkadija Ignatjewicza i zbudował sobie pałac. A zresztą co to był za dom... Ruina! – Poda nam pani adres? – z nadzieją zapytał Jegorow.
– Oczywiście. Chabarowska osiem. To na obrzeżach. – Wiem – Jegorow skinął głową. – Znajdę. Stali już w przedpokoju, gdy Tatiana zapytała nieśmiało: – To, o co pytaliście… Pomoże jakoś znaleźć tych, którzy zabili Iliuszę? – Pomoże – solennie zapewnił Jegorow. Nastia zdziwiła się pewności majora. Ona nie mogłaby za to ręczyć. Schodzili po schodach w milczeniu. Jegorow odezwał się dopiero na ulicy. – O czym będziemy nawijać w samochodzie? Skoro uważasz, że twój kierowca nie jest czysty, musimy o czymś pogadać, żeby nie miał wątpliwości. Na pewno już wie, kogo odwiedziliśmy. – Porozmawiamy o fermie zwierząt w Pierowie i o jej zainteresowaniu sekretami profesora. – Myślisz, że tego chłopaka, który był u Czurakowej, przysłano z Pierowa? – Jestem pewna, że nie – odparła Nastia. – Ty też tak sądzisz. Dlatego będziemy udawali, że tak. – Też racja – Jegorow westchnął. – Słuchaj, moskwianko, wdepnęliśmy razem w bagno… Nie wiem, czy ty mnie w nie wciągnęłaś, czy ja ciebie. Nastia wzruszyła ramionami. – Co za różnica, kto kogo wciągnął? Liczy się rezultat. – No tak, no tak – przyznał major i dodał w zamyśleniu: – A rezultat jest parszywy. Okazuje się, że cichy, obłąkany Golikow, gwałciciel i zabójca, który skończył zaledwie dziesięć klas szkoły powszechnej, jest ulubionym uczniem znanego naukowca, specjalisty w hodowli zwierząt futerkowych, profesora Tarasiewicza! Niezbadane są ścieżki Pana! Ale ludzie umieją kłamać, co? Samochód stał tam, gdzie go zostawili, przed domem Leonida Iwanowicza. W środku paliło się światło, Wołodia z ołówkiem w ręce rozwiązywał z zapałem sudoku. – Jak poszło? Rozmowa się udała? – zapytał z nieskrywaną ciekawością. – Mniej więcej – odparł Jegorow, zajmując miejsce. – Słuchaj, Wołodia, a co się mówi w mieście o fermie zwierząt w Pierowie? Bo krążyły pogłoski, że chce przejąć stado zarodowe naszej fermy? Nie słyszałeś czasem? Wołodia chętnie wdał się w rozważania oparte głównie na publikacjach z gazet lokalnych, które stale czytał, czekając na pasażerów. Nastia nie dowiedziała się z jego słów niczego nowego, za to kierowca podczas dziesięciominutowej jazdy do hotelu utwierdził się w głębokim przekonaniu, że oboje z Jegorowem interesują się właśnie tą sprawą.
Mijając ladę recepcji, Nastia posłała dyżurującej dziewczynie tak wymowne spojrzenie, że ta, choć już otworzyła usta, żeby powiedzieć sakramentalne: „Po dwudziestej trzeciej nie wolno przyprowadzać gości!”, od razu je zamknęła. Znalazłszy się w swoim pokoju, Nastia stwierdziła, że drzwi do Korotkowa są szeroko otwarte. Na ławie nie było laptopa, a z sąsiedniego apartamentu dobiegały wesołe głosy Jury, jego żony Iriny i wnuczki Aniutki. Dziewczynka, zachłystując się z zachwytu, opowiadała dziadkowi o nowej grze online, którą dzisiaj poznała. Twarz Jegorowa przez chwilę wykrzywił nieznośny ból, który major od razu spróbował ukryć. – Ej, moskwianko, a ty masz dzieci? – zapytał półgłosem. Nastia przecząco pokręciła głową. – Nie. – Ja też nie – odparł cicho i z goryczą. – Już nie. I nie będę miał. Starsza siostra ciągle mi powtarza, że jestem w pełni sił, że mogę jeszcze raz się ożenić i mieć dzieci. Ożeniłbym się, czemu nie… Ale jakie by to były dzieci przy moim trybie życia? Kalekie i szkaradne. Gdybym nie pił przez te wszystkie lata, może coś by z tego wyszło… No dobra. To tak przy okazji. Widzę, że Jurka ma młodą żonę i małą córeczkę. A przecież on też był wywiadowcą, więc pił na umór. Ale zaryzykował. „Starsza siostra powiedziała”… Siostra… Mer Smiełkow chyba pochodzi z wielodzietnej rodziny, a więc powinien mieć rodzeństwo. Tak, zgadza się, Jegorow o tym wspominał, gdy wyliczał materiały przygotowane do programu telewizyjnego i znalezione u zabitej Milukowej, wspominała też staruszka Fiediunina. Można by pójść w tym kierunku, pomyślała Nastia. – To wnuczka – wyjaśniła łagodnie. – Jurka też ma kłopoty. Syn i synowa zaglądają do kieliszka, więc odebrał im sądownie opiekę nad dzieckiem i sam się nim zajmuje. – To znaczy, że nie ma dzieci z młodą żoną? Czemu? – W młodości Irka narobiła sporo głupstw, no i… Dla niej to też tragedia, bardzo chciała mieć dzieci, gdy wyszła za mąż za Korotkowa. Tak więc nie wszyscy mają życie usłane różami. Każdy dźwiga swój krzyż. W drzwiach pojawił się Korotkow, trzymając przed sobą laptopa. – A teraz pokażę ci pokój cioci Nasti – mówił głosem czułego dziadka. – O, akurat przyszła. Przywitaj się z ciocią! Odwrócił ekran, żeby kamera objęła Nastię.
– Cześć! – powiedziała Anastazja dziarsko. – Co u ciebie słychać, Aniutko? Radzicie sobie z Irą bez dziadka? – Cześć! – daleko w Moskwie mała Aniutka pomachała jej ręką. – A jak twoje gardełko? Już nie boli? Jesteś zdrowa? Byłaś taka śmieszna, gdy nie mogłaś rozmawiać! – Wcale nie boli. – A kim jest ten wujek? – indagowało dociekliwe dziecko. – Twoim kochankiem? – Aniu! – surowo zawołał Korotkow, ale nie wytrzymał i parsknął śmiechem. – Co to za słownictwo! Czy my z Irą pozwalamy ci oglądać filmy dla dorosłych? – Ira uczy się ról, a ja słucham – dumnie oznajmiła Aniutka. – Ciocia Nastia ma męża, wujka Loszę. A to nie jest wujek Losza. Jegorow odkaszlnął, jakby mu coś stanęło w gardle. – Jestem policjantem, Aniuta. Pracuję z twoim dziadkiem i ciocią Nastią – powiedział stłumionym głosem. – Ahaa – odparła dziewczynka i od razu przeszła do innego tematu. – Dziadku, a kiedy wrócisz? Bo Ira niedługo wyjeżdża, a ja zostanę z Lidią Aleksiejewną. Ona mnie wciąż zmusza, żebym czytała, liczyła i uczyła się angielskich słówek. – Niedługo, Aniutko, niedługo. Jeszcze trochę popracujemy, dokończymy wszystkie sprawy i wrócimy. – Ale kiedy? – dziewczynka nie ustępowała. Na ekranie pojawiła się twarz Iriny. – Nie naprzykrzaj się dziadkowi, Aniutko, bo jest w pracy. Cześć, Nastiusza. Dzień dobry – uśmiechnęła się do Jegorowa. – Dobry – burknął Wiktor i odszedł na bok. Nastia zerknęła na niego. Wydało jej się, że miał łzy w oczach. Dała znak Korotkowowi, żeby kończył rodzinną pogawędkę. Jura kiwnął głową ze zrozumieniem i zniknął w swoim pokoju razem z laptopem Nasti. – Moja młodsza była taka sama, gdy… no, wtedy – powiedział Jegorow, nie patrząc na Nastię. – Teraz byłaby już duża. A żona Jurki jest bardzo ładna. Znajoma twarz. – To aktorka, często występuje w filmach. Pewnie widziałeś ją w telewizji. – Aha… No to co, idziesz spać?
– Kto? Ja? – Nastia się zdziwiła. – Chyba żartujesz! Mam pełno roboty! Trzeba raz-dwa zrobić, co się da, i brać nogi za pas, póki jesteśmy cali. Nie będziemy przecież siedzieć bez końca w Wierbicku. Dobrze się składa, że w Moskwie jest o trzy godziny wcześniej, można jeszcze zasięgnąć języka. – Mnie też daj jakąś robotę – niespodziewanie poprosił Wiktor. – Bo czuję się jakoś… Parszywie. Nie mogę się napić, to chociaż zajmę czymś myśli. – Żaden problem – Nastia się uśmiechnęła. – Kto u ciebie w pracy ma dostęp do baz danych i mógłby przez jakiś czas nie iść jeszcze spać? Tylko musi być pewny. Taki, któremu wierzysz i który cię nie wystawi. – Z mojej sekcji nikt. Zaczekaj, zaraz się dowiem, kto dzisiaj ma dyżur. Wiktor zadzwonił gdzieś i kilka minut później powiedział z zadowoloną miną: – Jest pewien facet. Ma u mnie dług wdzięczności. A dzisiaj akurat wypadł mu dyżur. – Dogadaj się z nim. Niech poda mi swój adres e-mailowy i siedzi przy komputerze, będę mu przekazywać informacje, a on niech szuka i przysyła mi odpowiedzi. – A co ja mam robić? – Jegorow zachmurzył się z niezadowoleniem. – Będziesz czytać i analizować jego odpowiedzi. I zadawać mu dodatkowe pytania. Tu masz mój IP, tu stronę z moją pocztą. Jak coś przyjdzie od twojego kumpla, bierz się do pracy. Zadzwoń i się z nim umów. Obiecaj pieniądze, jeżeli trzeba. Zapłacimy. – Chyba zwariowałaś! – Major się oburzył. – Jakie pieniądze? Facet ma u mnie dług, więc niech go odpracowuje. Nie bój się, moskwianko, nie nawali. A co Jurka będzie robił? Dasz mu wolne? – Też coś! – prychnęła Nastia. – Niech ma na wszystko oko. – Dobra. Tylko powiedz mi w dwóch słowach, co robimy. – Szukamy, Witia, odpowiedzi na pytanie: dlaczego mimo istnienia w mieście dużych zakładów chemicznych problem zagrożenia ekologicznego jest podnoszony tylko w odniesieniu do nieszczęsnej fermy zwierząt? Przecież jeżeli miasto ma problemy z ekologią, to zakłady chemiczne produkujące nawozy powinny w pierwszej kolejności stać się epicentrum skandalu. Ale nikt ich nie rusza. Natomiast wszyscy oskarżają fermę norek, która nikomu nie szkodzi. – Przecież to jasne – Wiktor spojrzał na nią jak na półgłówka. – Właścicielem zakładów jest Worożec, kto będzie szukał z nim zaczepki? Kto go ruszy, skoro to przyjaciel naszego mera? – Wiem. Ale wasz mer z jakiegoś powodu ma sentyment do fermy. Chce ją ocalić. Chce, żeby magistrala przebiegała z południowej strony i żeby fermy nie likwidowano. Wygląda na to, że ten,
kto wszczął wrzawę wokół ekologii, boi się Worożca, przyjaciela mera, ale nie boi się mera. Jaki więc z tego wniosek? Jegorow długo na nią patrzył, po czym skinął wolno głową. – Wniosek jest taki, że gość nie pochodzi stąd. Nie prowadzi w Wierbicku żadnego interesu i nie potrzebuje zaplecza administracyjnego mera. Natomiast potrzebuje przychylności Worożca. A Gorczewski nie ma z tym w ogóle nic wspólnego… Albo przeciwnie, działa ręka w rękę z Worożcem. A więc ten, kto to wszystko rozpoczął, pochodzi z półświatka przestępczego… – …w którym Worożec do dzisiaj ma silną pozycję i autorytet – dokończyła Nastia. – Dlatego pierwszą rzeczą, którą teraz zrobię, będzie telefon do Moskwy. Poproszę o przysłanie informacji o Piotrze Siergiejewiczu i jego karierze życiowej. A twój człowiek niech sprawdzi, co macie na niego w waszych bazach. – Jakie tam bazy… – Jegorow machnął ręką z rezygnacją. – Prowadzimy je dopiero od dwa tysiące szóstego roku, kiedy dostaliśmy komputery. Przedtem wszystko robiliśmy ręcznie. – Nie szkodzi – uspokoiła go Nastia. – Jeżeli od dwa tysiące szóstego, to znaczy, że od ośmiu lat. Niewykluczone więc, że znajdzie się coś ciekawego. Teraz dalej. Chcę, żeby twój człowiek namierzył krewnych Smiełkowa. Tych, których mu się uda, z wyjątkiem rodziców, jeżeli jeszcze żyją, żony i córki. Rodzeństwo, kuzynów i kuzynki, wujków i ciocie. Najlepiej mieszkających poza Wierbickiem. I ostatnia rzecz. Spróbuję pogrzebać w Internecie i ustalić, kim są ci aktywni blogerzy, którzy zrobili całemu miastu wodę z mózgu. Twój człowiek musi mi w tym pomóc. No a ty razem z nim, ma się rozumieć. Wreszcie pojawił się zadowolony Korotkow z lap topem. – Urządziliście naradę wojenną? – zapytał, tryskając humorem. – Coś w tym guście – odparła Nastia. – Dołącz do nas. Zaraz się dowiesz mnóstwa nowych i ciekawych rzeczy. Tylko najpierw Witia zadzwoni. Ty też bierz się do roboty i zadzwoń do Moskwy. – Do kogo? Po co? – Korotkow się speszył. – Do kogo chcesz. Do Pączka, Zatocznego, Lesnikowa albo do samego diabła – wybieraj. Potrzebujemy wszystkich dostępnych informacji o Piotrze Siergiejewiczu. Zadzwoń, a później wszystko wyjaśnię.
– Czy wy w ogóle zamierzacie się dzisiaj położyć? – sceptycznie zainteresował się Jurij. – Jest pierwsza w nocy. Coś mi się zdaje, Aśka, że mówiłaś, że rano przywiozą ci ankiety i będziesz je opracowywać. Przyda ci się świeże spojrzenie. – Nie martw się – uśmiechnęła się. – Jakoś sobie poradzę.
12
MUR (Moskowskij ugołownyj rozysk) – Moskiewski Wydział Kryminalny.
13
Fragment piosenki z rosyjskiej komedii Karena Szachnazara Stworzył nas jazz, pochodzącej z 1983 roku.
14
W religii prawosławnej dziewiątego i czterdziestego dnia po śmierci odbywają się nabożeństwa za duszę zmarłego.
Sobota Dzwonek telefonu wyrwał ze snu Anastazję Kamieńską, która ze zdziwieniem stwierdziła, że siedzi na kanapie; na jednej nodze ma kapeć, a druga noga jest bosa. Obok, na ławie, mrugał „uśpiony” ekran niewyłączonego laptopa. Korotkow spał w fotelu, odchyliwszy głowę, i smacznie pochrapywał. Jegorowa nie było widać. Nastia odłożyła na później analizę pola bitwy i zaczęła szukać telefonu, który się znalazł na biurku. Łajewicz. – Gdzie pani woli pracować z ankietami? U siebie czy u nas? Mamy program pozwalający zeskanować odpowiedzi, więc… – Nie trzeba – przerwała mu Nastia. – Przyzwyczaiłam się robić to sama. Opracowaliście swoją część? – Oczywiście! – W głosie szefa sztabu wyborczego brzmiała satysfakcja. – Wyniki sondażu są dla Konstantina Kiriłłowicza po prostu wyśmienite! Jeszcze dzisiaj przekażemy je do prasy. No proszę, kto by przypuszczał, że facet przez całą noc nie spał? Oto co znaczy młodość. Tymczasem Nastia czuła się okropnie. Głowa jej ciążyła, w oczach latały paskudne mroczki, a serce biło, jakby przed chwilą przebiegła maraton. – Ale wprowadziliście do komputera i opracowaliście ankietę w całości? – Naturalnie. Pani część też została opracowana. Należy tylko przeanalizować odpowiedzi otwarte, jeżeli takie są. Mogę wysłać pani e-mailem wszystkie tabele. – Potrzebne mi są ankiety – twardo odparła Nastia. – I tabele. Żebym nie musiała wykonywać niepotrzebnej pracy. – W takim razie zaraz je wyślę – teraz w głosie Łaje wicza dało się słyszeć powątpiewanie. – Ale nie rozumiem, do czego są pani potrzebne, skoro każda ankieta została zeskanowana, a wyniki opracowane w programie. Dlaczego nie wystarczą pani tabele? – Niech pan zrobi to, o co proszę. – Dobrze. Kiedy można się spodziewać wyników? – To zależy – Nastia się uśmiechnęła. – Mam nadzieję, że pod wieczór. Może wcześniej, jeżeli się uda.
Mimo że Nastia już wczoraj była pewna wyników, uznała, że zrobi wszystko zgodnie z procedurą. Musi mieć argumenty, żeby przekonać innych. Przede wszystkim Łajewicza. A jeżeli będzie trzeba, to i samego mera, i naczelnika UWD. Nocna szychta, którą odrobiła razem z Korotkowem, Jegorowem, dłużnikiem Jegorowa i rozmówcami telefonicznymi Jury, okazała się owocna. Teraz nie było żadnych wątpliwości, że blogerzy (zresztą całkiem możliwe, że chodziło o jedną osobę, ale znającą się na rzeczy i utalentowaną) korzystali z cudzych adresów IP, żeby umieszczać w Internecie swoje strony i swobodnie się na nich wypowiadać. Natomiast prawdziwi użytkownicy adresów nie mieli o tym zielonego pojęcia. Nad ranem Nastia zdołała jeszcze krytycznie i wnikliwie przeanalizować teksty wrzucone do Internetu. Nie mogła nie przyznać, że zostały zredagowane fachowo. Teoria głosi, że pogłoska rozchodzi się tym szybciej, im większą przedstawia wagę dla człowieka, a także im bardziej jest wieloznaczna. Ponadto na szybkość rozchodzenia się pogłoski mają wpływ dwa czynniki: stopień zaufania osób zainteresowanych do oficjalnych wiadomości oraz istnienie lub brak dowodów prawdziwości. Najważniejszą rzeczą jest zachowanie właściwych proporcji. Pogłoska ma dużą siłę, jeżeli nie ma dowodów potwierdzających jej prawdziwość, a przy tym słuchacz traktuje ją jak prawdziwą informację, nie wierząc w oficjalne wiadomości. Nastia znalazła w Internecie twierdzenie Allporta i Postmana: „Siła pogłoski jest stosunkiem wagi tematu do wieloznaczności”, którego uczyła się jeszcze w 1998 roku podczas kryzysu finansowego i rosnących nastrojów paniki. Przejrzała odsyłacze, przeczytała odpowiednie fragmenty rozpraw rosyjskich naukowców z 2009 roku, którzy do znanego twierdzenia dodali parę nowych czynników, i doszła do wniosku, że nieuchwytny bloger bardzo dobrze się przygotował i świetnie wykonał swoje zadanie. Każdy akapit oraz każda myśl w jego wiadomościach zostały opracowane zgodnie z wynikami badań naukowych, a podważenie zaufania do oficjalnych informacji zostało przeprowadzone umiejętnie i przekonująco. Mylą się wszyscy, dziennikarze i reporterzy nie są wyjątkami. Codziennie można bez trudu znaleźć jakieś nieścisłości w gazetach, serwisach internetowych albo publicznych wystąpieniach urzędników. Wystarczy je tylko podważyć, powołując się na dowody, żeby z błędu albo przeoczenia uczynić próbę świadomego oszukania mieszkańców. Nawet wybierając strony do prowadzenia aktywnej działalności, bloger kierował się naukowym podejściem. Rozpowszechniał pogłoski przede wszystkim wśród ludzi najbardziej zaniepokojonych. Stopień zaniepokojenia uczestników dyskusji albo odwiedzających strony określał na podstawie tematów stron i grup w serwisach społecznościowych oraz na
podstawie treści pozostawionych komentarzy. Człowiek zaniepokojony, jak głosi wspomniana teoria pogłosek, jest bardziej skłonny do ich rozpowszechniania. Kolejnym istotnym efektem nocnego czuwania było ustalenie długotrwałego i ścisłego związku Piotra Siergiejewicza Worożca ze spółką akcyjną Prometusz NEO Group – dużym holdingiem, w którego skład wchodziły towarzystwo produkcyjne Prometeusz NEO Fabryka Farb i Lakierów z trzema przedsiębiorstwami w Nowosybirsku, Jelcu i Samarze, towarzystwo handlowe Prometeusz NEO Sales House oraz towarzystwo marketingowe Prometeusz NEO Management. W dodatku ów związek nie był wcale biznesowy. Worożec produkował nawozy dla rolnictwa i nie miał nic wspólnego z przemysłem lakierniczo-farbiarskim, niczego od Prometeusza nie kupował i niczego im nie sprzedawał. Był za to w dobrych stosunkach z niektórymi dyrektorami holdingu, w niedawnej przeszłości dobrze znanymi funkcjonariuszom wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną. Najwidoczniej Piotr Siergiejewicz nie zapomniał o swojej kryminalnej przeszłości i odnosił się do niej z sentymentem, bo nie tylko utrzymywał stałe kontakty z paroma dyrektorami Prometeusza, z którymi należał kiedyś do tej samej grupy przestępczej, ale i przyjął do pracy w swoich zakładach kilka osób „po starej znajomości”. No cóż, to godne pochwały. Nie porzuca się dawnych kompanów w biedzie. Jeżeli ktoś chce zerwać z przestępczością i uczciwie pracować, dlaczego mu w tym nie pomóc? Wszystko wyglądało całkiem niewinnie. I nadal by tak wyglądało, gdyby nie jeden mały i prawie niezauważalny fakt. Z obserwacji zainteresowanych oficerów operacyjnych i ich agentów wynikało, że Worożec spotyka się z szefami Prometeusza niezbyt często, mniej więcej dwa razy w roku, i zawsze na terenie Wierbicka. Dyrektorzy przyjeżdżali na polowania, które organizował Piotr Siergiejewicz. W grudniu wyprawiali się na dzika, a w kwietniu strzelali do głuszców. Taka częstotliwość utrzymywała się przez ostatnie siedem lat. Piotr Siergiejewicz wpadał do Moskwy sporadycznie i podczas krótkich wizyt nie kontaktował się z Prometeuszem, rozwiązywał swoje problemy i wracał na Syberię. Można było odnieść całkiem przekonujące wrażenie, że przyjacielskie związki Worożca i panów z holdingu ograniczają się tylko do polowań połączonych z biesiadami i nieodzowną łaźnią. Jednakże w tym roku rytmiczna częstotliwość została naruszona. W dwa tygodnie po kwietniowym polowaniu Worożec poleciał do Nowosybirska, gdzie spędził zaledwie dwa dni, podczas których do nowosyberyjskiej fabryki farb i lakierów przybyli z Moskwy trzej dyrektorzy – przyjaciele biznesmena z Wierbicka.
Wielka mi rzecz, co w tym złego? Starzy przyjaciele zapragnęli się spotkać, żeby posiedzieć razem, wypić po kielichu i powspominać dawne czasy oraz tych, którzy pożegnali się już z tym światem. Wielka mi rzecz? Możliwe. Tyle że tydzień później inteligentny i dobrze przygotowany bloger przeprowadził pierwszy atak na umysły mieszkańców Wierbicka. A po tygodniu zareagowali dziennikarze i pojawił się pierwszy artykuł w lokalnej prasie. Nastia pamiętała, że w nocy chciała jeszcze sprawdzić pewną rzecz, ale okropnie rozbolały ją plecy, więc przeniosła laptopa na ławę, żeby posiedzieć na kanapie… I zapadła w sen, z którego wyrwał ją telefon od Łajewicza. Teraz nadszedł czas, żeby przyjrzeć się bliżej polu bitwy. Dziesięć po ósmej. Korotkow śpi. Nastia przekradła się na palcach do sąsiedniego apartamentu i znalazła Jegorowa leżącego w sypialni na łóżku, na narzucie. W odróżnieniu od niej i Korotkowa, major zdążył przynajmniej zdjąć buty i sweter i leżał w dżinsach i T-shircie. Coś podobnego, ale nas ścięło z nóg, pomyślała Nastia ze zdziwieniem. Niby jesteśmy wszyscy przyzwyczajeni do bezsennych nocy i pracy przez całą dobę. Zresztą możliwe, że Wiktor ostatnio nie spał, ale my z Jurką… Czyżby to była prawda, że człowiek męczy się o wiele bardziej i szybciej, gdy łamie sobie nad czymś głowę? Czytałam kiedyś, że wysiłek umysłowy powoduje ogólne zmęczenie, ale sądziłam, że to czcza gadanina. A jednak coś w tym jest. Trzeba obudzić mężczyzn i zaprowadzić ich na śniadanie. No i sprawdzić to, co zamierzała sprawdzić nad ranem, gdy nagle zmorzył ją sen. A równo o dziewiątej powinna zadzwonić do Bajewa i poprosić, żeby przydzielił jej Jegorowa do pomocy na dzisiaj. To akurat nie będzie trudne, biorąc pod uwagę, że Łajewicz przyśle ankiety. Ręczne opracowanie ankiet to wspaniały pretekst do prośby o pomocnika. Należy tylko mieć nadzieję, że pułkownik Bajew nie zna się za dobrze na sprawach zabezpieczenia programowego sondaży socjologicznych. Poza tym dzisiaj jest sobota, naczelnik UWD ma wolne, więc może dziewiąta rano to zbyt wczesna pora na telefon? Ale Nastia zadzwoni przecież do sekretariatu, w którym pełni służbę oficer dyżurny, nie może połączyć się bezpośrednio z Bajewem. Oficer przekaże Bajewowi, że szukała go Kamieńska, a on oddzwoni, gdy będzie mógł. Wiktor wspominał co prawda, że Igor Walerjewicz pracuje w soboty, a nierzadko i w niedziele… Nastia potrząsnęła głową, usiłując uporządkować myśli. Wpadła szybko do łazienki, wzięła prysznic, przebrała się, po czym obudziła Korotkowa i Jegorowa.
– Chłopcy, pobudka! – zawołała rześkim głosem. – Myjemy się, czyścimy zęby, golimy i szykujemy do śniadania. Witia, idziesz do mojej łazienki, na półce masz czysty ręcznik. Postękując i pojękując, mężczyźni przyjęli pionową pozycję ciała i powlekli się do łazienek. Podczas gdy doprowadzali się do porządku, Nastia sprawdziła daty ostatnich wystąpień genialnego blogera. Zgodnie z jej przewidywaniami w lipcu już się nie odzywał. A także pod koniec czerwca. Jego ostatnie wiadomości są datowane na 23 czerwca. No cóż, pozostało tylko ustalić jeszcze jeden szczegół. W zasadzie odpowiedź Nastia niby pamiętała, ale w takiej sprawie „niby” nie wystarczało, a na swojej pamięci nie polegała już tak jak w młodości. Gdy Jegorow wrócił do pokoju z mokrymi włosami i zaczął upychać do torby „podróżny zestaw wywiadowcy na służbie” – małą saszetkę ze szczoteczką do zębów, tubką pasty, niewielką mydelniczką i przyborami do golenia, Nastia ostrożnie zapytała: – Witia, pamiętasz, kiedy dokładnie zabito bezdomnego? Pytanie było tak nieoczekiwane i „nie na temat”, że Jegorow początkowo nie skojarzył, o jakiego bezdomnego chodzi. – Dokładnie nie pamiętam, ale chyba po dwudziestym czerwca. Znowu sobie przypomniałaś o walizce? – Dwudziestego trzeciego? Dwudziestego czwartego? – No tak, coś koło tego. A czemu pytasz? Po co ci ten bezdomny? – Mógłbyś się dowiedzieć dokładnie? – Nastia nie ustępowała. – To naprawdę ważne. Jegorow spojrzał na nią z politowaniem. – Uparta z ciebie sztuka, moskwianko, wciąż ci się pali… Zaraz, zaczekaj, zadzwonię do dyżurki, niech sprawdzą w dzienniku. Nie patrz tak na mnie! – krzyknął, dostrzegając zaniepokojenie na jej twarzy. – Do dziesiątej jest inny dyżurny. Nie bój się, to nie Diemczenko. Parę minut później Nastia otrzymała odpowiedź, której właściwie się spodziewała. Do zabójstwa bezdomnego doszło w nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego czerwca. Zatem walizkę marki Larry Sorreno ukradziono dwudziestego trzeciego czerwca. Akurat tamtego dnia bloger przestał się pojawiać w sieci. – Witia – Nastia uśmiechnęła się z ulgą – to on. – Kto? Bezdomny? – Bloger. Ostatni raz wrzucił informacje do Internetu i wyjechał. A na dworcu skradziono mu walizkę. Nie poszedł na policję i nie zgłosił kradzieży, bo jego obecność w mieście nie mogła się
rzucać w oczy. Pewnie nie mieszkał w hotelu, ale wynajął gdzieś pokój. Nie podał swojego prawdziwego nazwiska, wybrał takie miejsce, w którym nie pytano o dokumenty. A może miał lipną tożsamość. Wyjechał i się przyczaił. Gdy Ksiusza z archiwum dowiedziała się od brata o walizce, nasz bloger zaczął szukać osoby, którą mógłby tu przysłać po swój dobytek. I znalazł Zagriebielnego. Przygotował go najlepiej, jak umiał. Kazał mu się nauczyć na pamięć listy rzeczy w walizce. Pewnie pokazał nawet zdjęcia. Ale nie pomyślał o jednym: o odciskach palców Zagriebielnego na rzeczach. A może nawet pomyślał, ale postanowił zaryzykować. Prawdopodobieństwo, że ktoś zacznie coś podejrzewać i je sprawdzi, było przecież niewielkie. Jegorow spojrzał na Nastię ze zdumieniem i osunął się na fotel. – Uff! – sapnął. – Aż mi się zrobiło gorąco… Słuchaj, to, co mówisz, ma ręce i nogi. Jedno wynika z drugiego. Tylko brzmi jakoś nierealnie. – Dlaczego nierealnie? Sprawdzaliśmy przecież przez całą noc. Wszystko się zgadza. Adresy IP należą do osób, które raczej trudno nazwać aktywnymi użytkownikami sieci. Twój człowiek przysłał nam o nich informacje. Jednego mężczyzny nie ma już od pół roku i nie wiadomo, kiedy wróci, ożenił się z dziewczyną z Kiemierowa. Druga osoba leży w szpitalu z ciężkimi uszkodzeniami ciała po wypadku samochodowym. Z resztą jest podobnie. Daty też się zgadzają. Gdy Worożec znalazł się w kłopotach, poprosił przyjaciół z Prometeusza o pilne spotkanie. Zjechali się w Nowosybirsku, pogadali, po czym przysłali Pieti takiego oto wypróbowanego geniusza. Co ci nie pasuje? – Komu tu i co nie pasuje? W czym problem? Do pokoju Nasti wpadł Korotkow, świeży i zarumieniony, jakby spędził w wygodnym łóżku co najmniej siedem godzin. – Chodźmy na śniadanie – przynagliła go Nastia. – Opowiemy ci wszystko w restauracji. Liczy się czas, Jurik. Musicie dzisiaj zjednać sobie parę dam. – Dam? – Korotkow jeszcze bardziej się ożywił. – Młodych? – To zależy, jak się nimi podzielicie – Nastia się uśmiechnęła. – Ja nie będę uczestniczyła w procesie zjednywania, bo zaraz przywiozą mi ankiety, więc musicie podzielić trzy damy na was dwóch. Zeszli do restauracji. Po drodze Nastia uprzedziła recepcjonistkę, że lada chwila goniec przywiezie jej paczkę, którą ona zabierze, gdy będzie wracała do pokoju. Dziewczyna obrzuciła Jegorowa podejrzliwym spojrzeniem, ale się nie odezwała. W restauracji Jurij poprosił, żeby
zapisać śniadanie gościa na jego, Korotkowa, rachunek. Okazało się, że Jegorow był głodny jak wilk i wziął tyle jedzenia, że z trudem zmieścili na stole wszystkie talerze. Informacje zdobyte w trakcie bezsennej nocy przez kolegę Jegorowa nie były pocieszające. Smiełkow miał niewielką rodzinę. Rodzice od dawna nie żyli. Znalazły się za to dwie ciotki ze strony ojca. Jedna mieszkała w Magadanie, a druga w Kaliningradzie. Brat z rodziną dawno wyjechał do Czech i otworzył tam interes. Natomiast młodsza siostra Konstantina Kiriłłowicza została po rozwodzie w Wierbicku. Miała syna, który obecnie odbywał służbę wojskową. – Dostał wezwanie do wojska, gdy Smiełkow był już merem – zauważył Korotkow. – A mer niczego nie załatwił. Widocznie nie dogaduje się z siostrą. To rodzi pewną nadzieję. – Owszem – potwierdziła Nastia. – Samotna kobieta, bez męża, z bratem się nie kontaktuje, syn w wojsku. Takie osoby zawsze mają mnóstwo wspomnień dotyczących szczęśliwej młodości i mnóstwo starych zdjęć. Jegorow szybko się rozprawił z blinami i zabrał do kaszki ryżowej. – I co jej powiesz? – zapytał bez przekonania. – Jak zmusisz, żeby pokazała zdjęcia, a później nie doniosła bratu? To, że nie pomógł siostrzeńcowi wykręcić się od wojska, nic nie znaczy. To żaden dowód. Od tej pory ze sto razy mogli się pogodzić i teraz codziennie się odwiedzają. – Masz rację – znowu przyznała Nastia. – Dlatego żadne z nas nie będzie z nią rozmawiało. Wyślemy do niej Łorik. – A kto to taki? – wymamrotał Wiktor z pełnymi ustami. – Córka Smiełkowa. Dziewczyna ma pewną małą, ale bardzo nieprzyjemną tajemnicę. Myślę, że gotowa jest sprzedać duszę diabłu, byleby tylko tatuś i mamusia się nie dowiedzieli. Trzeba jednak odpowiednio do niej podejść w rozmowie. Który z was weźmie to na siebie? – Ja pasuję – Jegorow odsunął pusty talerz, jakby akcentował, że podobnie odsuwa propozycję pracy z córką mera. – Nie nadaję się do takich spraw. Nastia przeniosła rozbawiony wzrok na Korotkowa. – A więc ty, Jurasza. Nikogo innego nie mamy. – A jakie są inne opcje? – zainteresował się Jurij. – Chciałbym mieć jakiś wybór. – Zoja Grigorjewna Dieriewianko, dyrektor naczelna fermy zwierząt, i Ksiusza w spódniczce mini z archiwum. Nastia zerknęła na zegarek. Za pięć dziewiąta. Za kilka minut będzie mogła zadzwonić do naczelnika UWD i poprosić go o oddelegowanie do pomocy majora Jegorowa na kolejny dzień.
– Decydujcie się, chłopcy, bo muszę wiedzieć, co nakłamać Bajewowi. A to zależy od tego, gdzie Wiktor się uda, na fermę czy do archiwum. – Zaczekaj – Jegorow ją powstrzymał. – Jaką tajemnicę ma córka Smiełkowa? – Jej kochanek jest narkomanem i dilerem. Są propozycje? – Nie mam swoich ludzi w wydziale narkotykowym. Miałem, ale wszyscy się przenieśli. Jeżeli Jura będzie pracował starym, wypróbowanym sposobem, który nosi nazwę „prywatnego śledztwa”, zabierze to mnóstwo czasu. Nie upora się z tym przed wieczorem. Mówię to dlatego, że będę musiał machnąć się na fermę i posiedzieć w archiwum. Trzeba by tylko wezwać Ksiuchę do pracy, bo w weekendy archiwum jest nieczynne. – Dobrze – Nastia skinęła głową. – Tak właśnie powiem twojemu zwierzchnikowi. Niech wszyscy o wszystkim wiedzą i nikt się niczemu nie dziwi. Najlepsze kłamstwo to niecała prawda. Wspaniałą mam pracę, myślała, czekając na połączenie z pułkownikiem Bajewem. Zawód oparty na kłamstwie. Ale gdybyśmy mówili wszystkim prawdę, nigdy nie wyjaśnilibyśmy żadnego przestępstwa. Gdy ludzie wspominają o skrzywieniu zawodowym policjantów, zazwyczaj mają na myśli to, że przywykliśmy do widoku cudzego nieszczęścia oraz zwłok, do kontaktów z łajdakami. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że nasze skrzywienie zawodowe polega na czym innym. Odzwyczajamy się po prostu mówić prawdę. Nawet gdy chcemy być szczerzy, i tak kłamiemy. Bajew na szczęście był w swoim gabinecie. Nastia opowiedziała naczelnikowi UWD dość składną historyjkę o pomocy w analizowaniu ankiet i o konieczności zadania kilku pytań dyrektor naczelnej fermy w celu uzyskania najtrafniejszej interpretacji otrzymanych wyników. Poinformowała go też, że musi przejrzeć pewne archiwalne materiały dotyczące przestępstw i naruszeń prawa na północnych obrzeżach miasta w ciągu ostatnich pięciu lat. Ponieważ nie jest pracownikiem wierbickiej policji, nikt jej nie wpuści do archiwum, a zatem tę część pracy chciałaby również powierzyć majorowi Jegorowowi. No i dobrze byłoby otworzyć archiwum, mimo że dzisiaj sobota. – Kiedy będzie wiadomo, czy pani pomysł przyniósł jakieś efekty? – oschle zapytał Igor Walerjewicz. – Mam nadzieję, że wieczorem. W najgorszym razie jutro rano. Będę pracować przez całą noc, jeżeli zajdzie potrzeba – gorąco zapewniła go Nastia. Bajew milczał przez chwilę, rozważając usłyszane słowa.
– Dobrze, wydam polecenie naczelnikowi policji kryminalnej, żeby major Jegorow pracował dzisiaj z panią. Pracownik otworzy dla pani archiwum. Muszę jednak wyznać, że mam spore wątpliwości. No proszę. Pułkownik ma wątpliwości. Za to Nastia Kamieńska już ich nie miała. Czuła się jak hazardzistka, która prowadzi grę, nie znając wcale jej reguł. Nie opuszczał jej też paskudny, paraliżujący strach, że się pomyli i nie zdąży wyjechać, zanim ziemia zacznie jej się palić pod nogami.
***
Korotkow wyruszył na „pole walki” poinstruowany, że powinien wpaść do sklepu i kupić sobie bluzę z kapturem – ulubiony strój narkomanów i handlarzy narkotyków. – W moim wieku nie wypada chodzić w czymś takim – Jura nie dawał się przekonać. – Wiek ukryjesz właśnie pod kapturem – argumentował Jegorow. – Adres dziewczyny znasz, miejsca, w których zbiera się to szemrane towarzystwo, też ci podałem. Jeżeli pojawią się jakieś kłopoty, dzwoń, jestem pod telefonem. Jak już mówiłem, nie mam znajomych w wydziale narkotykowym, ale w GIBDD15 do diabła i trochę. Ruszaj więc po ubranie, a ja tymczasem spróbuję się dowiedzieć, gdzie jest teraz samochód córki Smiełkowa. No bo dziewczyna chyba nie czeka na ciebie w domu. – Uważaj, Witia – Nastia się przestraszyła – bo jak podasz numer, od razu się zorientują, że interesujesz się córką mera. Jej samochód znają pewnie wszyscy policjanci z drogówki. A to nam nie na rękę. Jegorow popatrzył na nią kpiąco. – Strachliwa jesteś, moskwianko. Nie bój się, to i owo jeszcze potrafię. – Ja też jeszcze nie zapomniałem, czego mnie uczono – Korotkow puścił oko. – Sprawdzimy, na co stać starą gwardię. Nastia zajęła się ankietami, a Jegorow, żeby jej nie przeszkadzać, poszedł do pokoju Korotkowa, starannie zamykając za sobą drzwi. Nastia nie wiedziała, od czego powinna zacząć, bo nigdy przedtem tego nie robiła. Postanowiła więc kierować się logiką oraz intuicją. Część matematyczna była zrozumiała, ale cała reszta… Nie
miała jednak czasu na rozważania. Dobrze, że wszystkie potrzebne programy ma w swoim komputerze. Drzwi skrzypnęły, do pokoju wślizgnął się Wiktor. – W porządku – oznajmił z jakiegoś powodu szeptem. – Zdobyłem adres. Pewnie jej gach też się tam pałęta. Powiadomiłem już Jurkę. Zadzwoniłem do Dieriewianko, zaraz będzie w pracy, mówi, że i tak zamierzała przyjechać, bo musi przedyskutować jakiś ważny problem z głównym zootechnikiem. Powiedz, w czym ci pomóc. Czy wolisz, żebym teraz pojechał na fermę? – Zaczekaj, jest jeszcze jedna sprawa. Weź mój IP i znajdź wszystko, co się da na temat cukierków „Zagajnik brzozowy”. – A niby po co? Ze zdumienia Wiktor zapomniał, że jeszcze przed chwilą starał się mówić cicho, żeby nie zakłócać toku pracy. – Spróbujemy znaleźć przez nie blogera. Przecież nie na darmo przechowywał w portfelu papierek. Widocznie ma dla niego jakieś znaczenie, może to pamiątka. – Coś podobnego… – Jegorow pokręcił głową. – Nigdy nie słyszałem o jakimś „Zagajniku brzozowym”. Co to za cukierki? Smaczne chociaż? – Nie mam pojęcia, nie widziałam ich na oczy. Szukanie informacji nie szło Wiktorowi tak sprawnie jak Nasti, w dodatku Internet spowalniał pracę, bo strony ładowały się w ślimaczym tempie. Mimo to jakąś godzinę później major uzyskał znakomite rezultaty. Cukierki o nazwie „Zagajnik brzozowy” produkowano w fabryce cukierniczej w Twerze na początku lat dziewięćdziesiątych. W 1996 roku produkcja została przerwana w związku ze zmianą właściciela przedsiębiorstwa i profilu. – No i kto jest teraz właścicielem? – zapytała Nastia, szybko klikając myszką. – Niejaki Eduard Artiomjewicz Szulmin. – Co o nim wiadomo? – Mam szukać? – zapytał Jegorow. – Nie, łapać muchy na suficie – odparowała Nastia. – No jasne, że szukać. Jegorow sapnął obrażony za jej plecami, ale Nastia już nie zwracała nań uwagi. W końcu zrozumiała, co i jak powinna robić. Od tej chwili nie można jej było ani oderwać od pracy, ani wytrącić z rytmu. Chwilę później rozległ się głos Wiktora:
– Facet umarł. W dwa tysiące szóstym roku. – Był młody czy stary? – Tu jest napisane, że miał sześćdziesiąt trzy lata. – Czym się zajmował? – Podają, że od osiemdziesiątego do dziewięćdziesiątego pierwszego roku był ważnym działaczem partyjnym, zajmował jakieś wysokie stanowiska w Kalininie, później przekształcił miejscową fabrykę cukierniczą w spółkę akcyjną, w dziewięćdziesiątym szóstym roku ją sprzedał i zajął się branżą budowlaną. Niczego więcej nie ma. Tego należało się spodziewać. Informacji o tym, co się działo, zanim nastąpiła era Internetu, zawsze było niewiele. Ale to, czego się dowiedział Jegorow, stanowiło jakiś punkt zaczepienia. Szkoda, że człowiek ma tylko dwie ręce i jedną głowę! Od czego są jednak krewni i przyjaciele? Ich komputery są o wiele szybsze niż laptop Nasti podłączony do sieci bezprzewodowej. A to napawa optymizmem. Program zaczął obliczać wyniki ankiet, więc Nastia chwyciła za telefon. Jej bratanek, syn Aleksandra, to oczywiście nicpoń, ale ma wspaniały komputer i szerokopasmowy Internet. W dodatku jest zaawansowanym użytkownikiem. Nastia rozsądnie nie dokończyła myśli, żeby nie użyć słowa „haker”. Jedyne, o czym zapomniała pomyśleć, to trzygodzinna różnica czasu. W Wierbicku jest dwunasta, a w Moskwie Sania, który zazwyczaj siedzi przy komputerze do późna w nocy, pewnie jeszcze nie otworzył oczu. Zwłaszcza teraz, w czasie wakacji, gdy nie musi chodzić na uczelnię. Głos Aleksandra młodszego świadczył o tym, że ciotka wyrwała go z głębokiego snu. – To pilne? – zapytał ospale, ziewając. – Bardzo pilne, Sanieczka. Bardzo pilne i bardzo ważne. Pomożesz? – Gdzie mam szukać? – Gdzie chcesz – beztrosko zezwoliła Nastia. – Potrzebuję wyników, i to jak najszybciej. Mój laptop jest zajęty, Internet działa wolno i ciągle się zawiesza. A liczy się każda minuta. – Podaj jeszcze raz nazwę – poprosił bratanek. – „Zagajnik brzozowy”. Fabryka cukiernicza w Twerze. – Dobra – obiecał. – Zaraz odpalę komputer. Nastia nie usłyszała w jego głosie entuzjazmu, więc nie mogła mieć pewności, czy jej prośba zostanie spełniona.
Nagle ogarnęło ją ogromne znużenie. Przez chwilę wydało jej się, że nie da rady dokończyć rozpoczętej pracy. Siły ją opuściły. – Jedź na fermę, Witia – powiedziała słabym głosem. – Jak skończysz, zadzwoń, może będą jakieś nowe informacje. Bez nich i tak nie masz czego szukać w archiwum. Wiktor wsunął buty na nogi, po czym z niepokojem popatrzył na Nastię. – A ty czemu tak nagle oklapłaś, moskwianko? Dopiero co byłaś pełna ikry i raptem jakby ktoś spuścił z ciebie powietrze. Co się stało? Może coś cię boli? Nastia uśmiechnęła się z przymusem. – Wszystko w porządku. Jestem po prostu zmęczona. Jedź. Rozległ się melodyjny sygnał laptopa, oznaczający, że program skończył pracę. Nastia rzuciła się do ekranu, popatrzyła na otrzymany wynik. – Zgadza się, Witia. Nie ma i nie było żadnego laboratorium. To była wyssana z palca bajeczka. Ludzi się nie oszuka. – Ale przecież wszyscy byli pewni… – powiedział stropiony Jegorow. – Sama mówiłaś, że notowania Smiełkowa w sondażach spadają przez to na łeb, na szyję. To znaczy, że wszyscy uwierzyli. A ty mówisz, że nikt nie wierzy. Jak to możliwe? – Sztuczka polega na właściwym sformułowaniu pytania. W tych ramach, o których mówiłam ci wczoraj. Puszcza się w świat informację o jakimś zagrożeniu, a później na siłę rozdmuchuje pogłoski, że władze nic z tym nie robią. Punkt ciężkości stopniowo się przesuwa. Za każdym razem o zagrożeniu pojawia się jedno zdanie, natomiast o tym, że włodarze miasta i szefowie UWD zachowują bierność i są całkowicie bezsilni, pisze się całe akapity, koloryzując bez opamiętania. W głowach czytelników utrwala się związek „mer jest bezczynny – władze miasta są słabe – nam to nie odpowiada”. I to wszystko. Nikt już nie wspomina ani o laboratorium, ani o jakichś zabitych ekologach. Wszyscy myślą tylko o tym, że trzeba wybrać innego mera. A podczas wczorajszego sondażu respondentów poproszono, udzielając im uprzednio niezbędnych informacji, żeby pomyśleli właśnie o laboratorium i o tym, gdzie mogłoby się znajdować. Sam widzisz, jaki jest wynik. Laboratorium znajduje się „nigdzie”. Rozsądek grupowy zawsze wybierze właściwe rozwiązanie, nawet jeżeli poszczególne jednostki prawie nic nie wiedzą i nie mają pojęcia o problemie. Wiktor z przygnębieniem pokręcił głową i wymamrotał: – Nie do wiary… Dobra, jadę. Zadzwonię później.
Gdy Nastia Kamieńska została sama, zaczęła się zastanawiać, jak powinna spożytkować czas. Pracę nad ankietami już skończyła, więc może wykorzystać laptopa do poszukiwania informacji. Podczas gdy Sania zajmuje się cukierkami, warto by znaleźć coś na temat właściciela fabryki Eduarda Artiomjewicza Szulmina. Bratanek serfuje pewnie po stronach z danymi statystycznymi i ekonomicznymi, więc ona spróbuje poszukać szczęścia w innych miejscach. Szulmin, ważna figura, działacz partyjny w czasach radzieckich, a później dyrektor fabryki, na pewno znalazł się w centrum uwagi dziennikarzy. Musieli przeprowadzać z nim wywiady, trzeba je tylko odszukać. Zacząć można od strony Związku Dziennikarzy, która powinna zawierać odsyłacze do oddziałów regionalnych. A stamtąd już pewnie łatwo o linki do prywatnych stron dziennikarzy. Nastia z doświadczenia wiedziała, że wielu przedstawicieli prasy, mających swoje strony w Internecie, tworzy na nich archiwum publikacji, w którym można znaleźć wszystko, co dany autor napisał. W serwisach gazet zazwyczaj nie umieszczano starych publikacji z okresu przed Internetem. Z archiwami dziennikarzy było inaczej. Kalkulacja okazała się słuszna. Już parę minut później Nastia czytała artykuły z archiwów dziennikarzy, którzy byli w odpowiednim wieku, to znaczy pracowali od połowy lat osiemdziesiątych do połowy dziewięćdziesiątych. Niektóre materiały z miejsca odrzucała. Już na podstawie tytułu się domyślała, że o Szulminie raczej niczego tam nie znajdzie. Inne teksty przebiegała wzrokiem, usiłując znaleźć w nich nazwiska. Niektóre czytała od a do zet. Jeszcze nie skończyła przeglądania publikacji, gdy zadzwonił bratanek. – Twoje cukierki przestano produkować w dziewięćdziesiątym szóstym roku – oznajmił. – To dla mnie nie nowość. Niczego więcej nie znalazłeś? – zapytała rozczarowana Nastia. Straciła tyle czasu, żeby otrzymać od Sani informacje, które już znała! –
Nie,
zajrzałem
jeszcze
tu
i tam…
Krótko
mówiąc,
tych
twoich
cukierków
w dziewięćdziesiątym drugim i dziewięćdziesiątym trzecim prawie nikt nie kupował, obrót stanowił zaledwie dziesięć procent produkcji. W dziewięćdziesiątym czwartym wyprodukowano tyle samo cukierków i wszystkie się rozeszły. W dziewięćdziesiątym piątym wielkość produkcji wzrosła o pięćdziesiąt procent i też ją sprzedano. W dziewięćdziesiątym szóstym rzucono do sklepów dwa razy więcej niż w poprzednim roku. Później produkcję przerwano. – A co było przed dziewięćdziesiątym drugim?
– Nie znalazłem. Popytałem na czacie, podobno dane statystyczne z czasów radzieckich przechowuje się w innych archiwach. Ale mogę pogrzebać i poszukać, jeśli chcesz. Przesłać ci linki do materiałów, które wyszperałem? – Oczywiście. Teraz, Sanieczka, jeszcze jedna prośba. Poszukaj na miejscowych stronach Tweru, może ktoś pamięta te cukierki? Bo na przykład doszło do masowego zatrucia albo coś w tym stylu. – Też masz pomysły! – Aleksander młodszy się oburzył. – Kto w dwa tysiące czternastym roku przypomni sobie cukierki, które jadł dwadzieścia lat temu! – Sanieczka, nikt oczywiście tego nie zrobi, jeżeli o to nie zapytamy – łagodnie odparła Nastia. – Nikt nie odpowiada na pytanie, które nie zostało zadane. Pomóż mi, mój kochany. Czasu mam tyle, co kot napłakał, no i laptop jest zajęty. – Dobra – burknął bratanek. – Tylko teraz już nie ode mnie zależy, kiedy ktoś odpowie. – Mimo to spróbuj – Nastia zerknęła na zegarek, szacując czas. – Masz jeszcze godzinę. A nuż się uda? Nie odrywała oczu od ekranu laptopa i w pewnej chwili odniosła wrażenie, że wie już wszystko o twerskim przemyśle w latach dziewięćdziesiątych i o tym, jak przebiegała ogłoszona przez Gorbaczowa pieriestrojka w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Od ciągłej zmiany czcionki i tła zaczęły jej łzawić oczy… Nagle znalazła to, czego szukała. Obszerny wywiad z 1994 roku z Eduardem Szulminem. Dużo pytań o rodzinę, o to, jak Eduard Artiomjewicz spędza czas wolny, czym się interesuje, co czyta, jakie ma hobby. Czy lubi słodycze i czy jego rodzinie smakują wyroby fabryki. O cukierkach „Zagajnik brzozowy” ani słowa. Znalazły się za to trzy zdjęcia: Szulmin siedzi na kanapie z kotem na kolanach, Szulmin łowi ryby, Szulmin z żoną Jeleną i synem Jewgienijem. Zdjęcia były dobrej rozdzielczości, ale Nastia na wszelki wypadek je powiększyła. Długo im się przyglądała. Później otworzyła zakładki i znowu długo czegoś szukała, a potem oglądała. Wreszcie odchyliła się na oparcie krzesła i odetchnęła z ulgą. Wszystko się poukładało. Szulmin ma na sobie krawat marki Larry Sorreno z kolekcji 1993 roku. Jego syn, przystojny dwudziestoletni chłopak z inteligentną twarzą i bystrym spojrzeniem, jest ubrany w dżinsy i koszulę. Górne guziki są rozpięte, dobrze widać apaszkę. Też Larry Sorreno, tylko z kolekcji 1992 roku. Chyba sam jej nie kupił, raczej pożyczył od ojca do zdjęcia.
Zatem tak wygląda mistrz z Północy, pomyślała Nastia z kpiną. Genialny bloger i szerzyciel nieprzypadkowych pogłosek. Właściciel walizki, który przejął od tatusia zamiłowanie do określonej marki. Jewgienij Eduardowicz Szulmin. O Jewgieniju Eduardowiczu Szulminie nie znalazła w Internecie, rzecz jasna, żadnej wzmianki. To tylko potwierdziło jej domysły. Gdy minęła równo godzina od rozmowy z Sanią, znowu sięgnęła po telefon. – Na razie odezwała się tylko jedna kobieta – oznajmił chłopak. – Ludzie aktywizują się w sieci głównie wieczorem i w nocy, w ciągu dnia serfują przeważnie sami emeryci. – Ale ja właśnie potrzebuję emerytów. Młodzież o tych cukierkach nie ma zielonego pojęcia. – Aha… No w każdym razie ta kobieta napisała, że na początku lat dziewięćdziesiątych pracownicy przemysłu spożywczego się rozzuchwalili i schamieli, bo zaczęli produkować i rzucać do sklepów świństwa szkodliwe dla zdrowia. Dużo chemii, konserwantów i różnych niezdrowych dodatków. Ponieważ przedtem występował okropny deficyt towarów i w sklepach w ogóle niczego nie było, ludzie nie zwracali uwagi na jakość i bez szemrania brali to, co im sprzedawano. A cukierki „Zagajnik brzozowy” uznano za wyrób czysty, bez szkodliwych domieszek. Dlatego nie można ich było kupić w Rosji, cała produkcja szła na eksport do Europy. Tam zdrowe odżywianie od dawna było na topie, a w Rosji producenci truli klientów, czym się da. Gdy ludzie to wywąchali, przestali kupować inne cukierki, pytali tylko o „Zagajnik”. Uganiali się za nimi, stali w kolejkach, gdy pojawiały się w sklepach. – Dziękuję, Sanieczka – powiedziała Nastia z przejęciem. – Prawdziwy z ciebie przyjaciel. Jestem twoją dłużniczką. Co ci przywieźć? – Przywieźć? – zdziwił się chłopak. – A gdzie jesteś? Nie w Moskwie? – Na Syberii, w obwodzie pierowskim. Proś, o co chcesz. – Na Syberii… – Sania się zamyślił. – No tak, przypominam sobie, starzy wspominali, że cię nie ma. Może byś przywiozła trochę orzeszków cedrowych? Lubię je, ale u nas rzadko trafiają się dobre, przeważnie są jakieś mdłe. Tylko żeby były łuskane, jasne? – Jasne – Nastia się roześmiała. – Przywiozę. Wyłączyła komputer, starannie złożyła plik ankiet, otworzyła na oścież okno i z przyjemnością wciągnęła powietrze. Wcześnie zaczął pan karierę, Jewgieniju Eduardowiczu. Już w wieku dwudziestu lat wymyślił pan i sprawnie przeprowadził operację kształtowania opinii publicznej w niezbędnym dla pana kierunku. W tamtych czasach nie było jeszcze Internetu, więc
prawdopodobnie stosował pan mniej wyszukane sposoby. Ciekawe, czy sam pan stawał w kolejkach i wdawał się w rozmowy z klientami, wpajając im przekonanie o groźnych ekologicznie wyrobach innych producentów oraz o niezwykłej „czystości” i pożytku produkcji fabryki cukierniczej należącej do pańskiego ojczulka? A może wynajmował pan do tego pomocników? W każdym razie teksty „wystąpień” były pańskim dziełem. Pierwsze doświadczenie stało się dla pana przyczółkiem, na którym zbudował pan swoją przyszłą profesję. Nabierał pan wprawy i zuchwałości, powoli zdobywał renomę, przekazywano pana z rąk do rąk. Przypuszczam, że wędruje pan z jednej kampanii wyborczej do drugiej. Dlatego nadal mieszka pan w Twerze, dawnym Kalininie. Jest panu obojętne, gdzie pan mieszka, bo w swoim mieście spędza pan niewiele czasu, jeżdżąc po całym kraju i organizując to, na co jest zapotrzebowanie. W jednych miejscach promocję towarów, w innych systemu, a w jeszcze innych człowieka. Albo przeciwnie, dyskredytację. Jednym słowem, robi pan to, na co akurat jest popyt. Pańskie dochody z roku na rok rosną. Świetnie się pan maskuje, nigdzie nie zostawia śladów, nikt pana nie zna oprócz tych, którzy muszą pana znać. Zresztą oni też pewnie nie wiedzą, jak się pan nazywa i nie spotkali pana osobiście. Działa pan jak wytrawny killer, starannie ukrywając przed otoczeniem rodzaj prowadzonej działalności, a przed zleceniodawcami swój wygląd. Dla całej reszty jest pan po prostu Jewgienijem Szulminem, pracownikiem naukowym albo dziennikarzem, miłym i przystojnym mężczyzną. Myślę, że ma pan powodzenie u kobiet i jest sentymentalny, bo przechowuje pamiątkę po swoim pierwszym sukcesie – papierek od cukierka. Kobietom na ogół podobają się tacy mężczyźni. Co za pech, że ukradziono panu walizkę! Co za pech, że pojawiliśmy się z majorem Jegorowem na pańskiej drodze. Teraz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się spotkać z Bajewem. – Igor Walerjewicz jest w merostwie – poinformowano Nastię w sekretariacie. Oho! Czyżby urzędnicy pracowali w soboty? Zresztą to zrozumiałe, w końcu wybory za pasem. Nastia nie miała oczywiście numeru komórki naczelnika UWD. Nie było też sensu o niego prosić. – Proszę przekazać naczelnikowi, że mam gotową odpowiedź. Bajew oddzwonił po jakichś dziesięciu minutach. – Jestem teraz w merostwie, będę u siebie za czterdzieści minut, niech pani przyjedzie – polecił krótko.
Wolne żarty, burknęła Nastia w myślach. Niczego od ciebie nie potrzebuję, już wszystko dostałam, wyjaśniłam sytuację ekologiczną na północy. Reszta potrzebna jest tobie i twojemu merowi. – Wolałabym spotkać się na neutralnym gruncie. – Czemu nie odpowiada pani mój gabinet? – Bo to pański gabinet. – Zaakcentowała słowo „pański”. – W każdej chwili może mnie pan z niego wyrzucić, jeżeli nie spodoba się panu to, co powiem. A ja bardzo nie lubię, gdy ktoś mnie wyrzuca. Lubię wychodzić sama. – Zatem tak wygląda sytuacja – wycedził pułkownik. – Jest aż tak źle? – Nie może być gorzej. – W takim razie niech pani poda miejsce. – Hotel Syberia, bar na trzecim piętrze. Nie na parterze, tylko na trzecim piętrze. Na parterze jest zawsze pełno ludzi, a na górze nie ma nikogo aż do wieczora. – Będę za pół godziny. Teraz SMS do Jegorowa: „Jewgienij Eduardowicz Szulmin, lat 40, przystojny”. Na wszelki wypadek Nastia zrobiła zrzut ekranu ze zdjęciem i wysłała Wiktorowi. Niech popyta Ksiuszę z archiwum. Pół godziny to niewiele. Nie można ani się przespać, ani spokojnie czegoś przekąsić, ani się wybrać na spacer. Można tylko siedzieć tępo z zamkniętymi oczami i próbować się zrelaksować. A jednocześnie przygotowywać się do rozmowy z Bajewem. Bo że nie będzie łatwa, to pewne.
***
Korotkow nie bez trudu znalazł dom, pod którym stał zaparkowany samochód Łarisy Smiełkowej, i poszukał stanowiska nadającego się do długotrwałej obserwacji. W sklepie, do którego wpadł, żeby kupić bluzę z kapturem, były tylko zimowe modele z polaru. Mimo chłodu na dworze Jurijowi było w niej strasznie gorąco. Rzadko marzł, więc zazwyczaj ubierał się lekko. Przed rozpoczęciem obserwacji zlustrował okolice i oszacował, którą drogę wybierze Łarisa, gdy ukochany ją poprosi, żeby mu przyniosła prochy. Możliwe, że sam po nie pójdzie, ale prawdopodobieństwo, że wyśle Łarisę, jest większe. Diler łatwo może wpaść policjantom w oko,
a przyzwoitej dziewczyny, w dodatku córki mera, nikt nie zaczepi. Nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, żeby ją zatrzymać i przeszukać. Powie, że tędy przechodziła. Zresztą Piotr Siergiejewicz wspominał Nasti, że ten typ również handluje. To znaczy, że ktoś mu przynosi towar albo on go gdzieś zdobywa. Po co ma jednak ryzykować i zwracać na siebie uwagę, skoro może wysłać po towar Łorik? Sprytnie się gość urządził! Wybrał właściwą dziewczynę. Tak ślepo w nim zakochaną, że może ją wykorzystać jako parawan ochronny. Chłopak bazuje na szczerych uczuciach Łarisy, ale gdy się zorientuje, że jej przywiązanie słabnie, zacznie ją szprycować i całkowicie od siebie uzależni. Czyżby Worożec tego nie rozumiał? Po co ją kryje i pomaga okłamywać rodziców, skoro wie, czym sprawa się skończy? A może jest pewien, że Łorik nigdy go nie oszuka, więc w razie kłopotów od razu będzie mógł zareagować? Zresztą nie wiadomo, czy kalkulacje Korotkowa są słuszne. Chłopak ma teraz dosyć towaru, nie potrzebuje działki, więc nigdzie Łarisy nie wyśle. W tej sytuacji trzeba będzie czekać aż do późnego wieczora albo nawet do jutra rana, aż dziewczyna wyjdzie z domu. A może by ponaglić tego narkomana… Wstępne śledztwo przeprowadzone w okolicy i w odpowiednich kręgach dało pewne wyniki. Teraz Korotkow znał nie tylko numer domu, w którym mieszkał kochanek Łarisy, ale i nazwisko pośrednika, na którego trzeba się powołać, żeby diler otworzył drzwi i sprzedał działkę. Pozostawało tylko czekać, aż ktoś przyjdzie do niego po towar, i ustalić numer mieszkania. Korotkow otworzył portfel, przeliczył gotówkę, pokręcił głową i udał się do znajdującego się nieopodal oddziału jakiegoś banku w nadziei, że jest tam bankomat. Bankomat się znalazł, więc wybrał pieniądze z konta, raz po raz zerkając przez okno, żeby nie przegapić Łarisy. Następnie wrócił pod dom. Mniej więcej pół godziny później zjawił się klient. Korotkow rozpoznał go na pierwszy rzut oka. Gdy chłopak wszedł do budynku, cicho i ostrożnie ruszył jego śladem. Mieszkanie na drugim piętrze. Ale które spośród czterech? Nie szkodzi, jest jeden klient, zaraz będzie następny. Jurij wspiął się na trzecie piętro, usiadł na schodach i postanowił zaczekać. Nie musiał czekać długo. Po towar przyszła dziewczyna na oko szesnastoletnia, blada, niemal sina, z podkrążonymi oczami. Jurij z niepokojem pomyślał o Aniutce. Jeszcze z dziesięć lat i dziewczynka wkroczy w niebezpieczny wiek. Jak zapobiec nieszczęściu? Jak ją uchronić? Nikt jeszcze nie wymyślił skutecznego sposobu…
Teraz znał już numer mieszkania. Klientela chłopaka była bardzo aktywna! Wygląda na to, że albo diler ma duże partie prochów, albo towar lada chwila się skończy. Korotkow odczekał jeszcze ze dwadzieścia minut, po czym zszedł po stopniach i zadzwonił do mieszkania. – Od Dawida – rzucił krótko, gdy przytłumiony głos za drzwiami zapytał: „O co chodzi?”. Drzwi się uchyliły, ale zabezpieczał je łańcuch. Klatka schodowa była słabo oświetlona, mimo to Korotkow na wszelki wypadek nasunął głębiej kaptur. Gdy nie widać twarzy i siwych włosów, bez problemu można go wziąć za młodego faceta. Ukochany Łarisy miał twarz anioła, ale wycieńczonego i zastraszonego. Zgadza się, taki gość sam chyba nigdzie nie pójdzie, jeżeli może wysłać umyślnego. – Pokaż forsę – zażądał anioł. – A ty towar – twardo odparł Korotkow. – Biorę wszystko, mam spore potrzeby. Dawid powiedział, że masz. No więc masz czy nie? Bo jeśli nie, to skoczę do Jędzy, wczoraj miała nową dostawę. Zdanie zostało przygotowane na podstawie szczątkowych informacji, które udało się zdobyć, więc Korotkow nie był pewien, czy dobrze zabrzmi. Ale jak to się mówi, kto nie ryzykuje… – Mam ze dwadzieścia działek – powiedział anioł. – Weźmiesz? – Trochę mało. Potrzebuję co najmniej trzydzieści. – To wszystko, co mam. Później będę czysty. Dawaj szmal. – Przynieś towar – Korotkow się uśmiechnął. – Policzymy, ile tego masz. I nie zapomnij o zniżce za hurt. – Jeszcze czego – odparował upadły anioł. – Widzę cię po raz pierwszy, zniżka przysługuje tylko stałym klientom. Drzwi się zatrzasnęły. Pozostawiony na klatce schodowej Korotkow podszedł bliżej i przyłożył ucho do drzwi. Z mieszkania wyraźnie dobiegał kobiecy głos. Kilka minut później drzwi znowu się otworzyły. Wrócił anioł z małą paczuszką w ręce. – Dwadzieścia jeden – oznajmił. – Dawaj. Bez zniżki. Jurij odliczył pieniądze, wręczył je aniołowi i wziął paczkę. Schodząc z drugiego piętra, wsunął narkotyki za kaloryfer. Tego jeszcze brakowało, żeby go nakryto z trefnym towarem w kieszeni! Komu później coś udowodni? Wrócił na swój punkt obserwacyjny, na którym można go było zauważyć tylko z bliska. Teraz jest większa szansa, że Łarisa wyjdzie z domu.
Wszystko odbyło się zgodnie z jego przewidywaniami. Nie minął nawet kwadrans, a dziewczyna pojawiła się na ulicy i ruszyła w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu. Gdyby Jurij na nią nie czekał, ale przypadkiem gdzieś spotkał, za nic by nie rozpoznał w tej dziewczynie ubranej w znoszone dżinsy i długi, powyciągany sweter z głębokim dekoltem córki mera, którą widział w teatrze, z wymyślną fryzurą i w sukni wieczorowej. Korotkow wykonał szybki manewr i zdążył otworzyć tylne drzwi, w chwili gdy Łarisa odblokowała zamek. Tak szybko i zwinnie wskoczył do autka, że dziewczyna nie od razu zareagowała na widok nieznajomego mężczyzny za swoimi plecami. – Kim pan jest?! – zawołała przerażona. – Czego pan chce?! – Tylko porozmawiać – odparł Korotkow, starając się, żeby jego głos brzmiał spokojnie i łagodnie. – Nie musisz się mnie bać, nie tknę cię palcem. – Wiesz, kim jestem?! Zaraz wezwę policję! Albo zacznę krzyczeć. Wynoś się z samochodu, idioto! – Wezwij – pojednawczo zaproponował Korotkow. – Niech policja, a później twoi rodzice się dowiedzą, skąd się tutaj wzięłaś i kto mieszka w tym domu. Jeżeli zaraz wysiądę, to w drodze powrotnej zostaniesz zatrzymana i przeszukana. Domyślasz się, czym to się skończy? Łarisa odwróciła w jego stronę bladą twarz. W jej oczach czaiło się wahanie i niepewność. – Kim pan jest? – wybąkała cicho. – Czego pan chce? Korotkow westchnął. – Droga Łariso Konstantinowno, zna pani główną zasadę negocjacji? – Co ma do tego… – Niech pani nie przerywa starszym, to brzydki zwyczaj. No więc jeżeli zależy pani, żeby negocjacje się powiodły, musi pani przede wszystkim przekonać rozmówcę, że odniesie wymierną korzyść z transakcji. Pani osiągnie ją wówczas, gdy ojciec nie wygra wyborów. Póki bowiem zajmuje stanowisko mera, będzie się pani cieszyła zwiększonym zainteresowaniem opinii publicznej. Rodzice będą więc stale żądali, żeby ułożyła sobie pani życie osobiste. Zamierza pani pokazywać im Olega przez następne cztery lata? A właściwie gdzie on się podział? Nie wie pani? A może planuje pani za każdym razem przywozić ze sobą nowego lipnego adoratora? Jeżeli szanowny Kiriłł Konstantinowicz znowu zasiądzie w fotelu mera, jak będzie wyglądało pani życie z uroczym ćpunem? Wykończy panią ukrywanie się i kłamanie. Poza tym w razie zwycięstwa zwiększy się grono osób nieprzychylnych ojcu, ponieważ ci, którzy przegrali, będą usiłowali
podstawić mu nogę. Nie jest więc powiedziane, że uda się panią osłaniać tak jak dotychczas. Natomiast jeżeli ojciec przegra wybory, wszyscy zostawią panią w spokoju. Co pani na to? – Czego pan chce? – znowu powtórzyła Łarisa. – Bardzo niewiele. I w odróżnieniu od pani przyjaciela nie proszę o nic nielegalnego ani nawet niebezpiecznego. Dawno pani widziała swoją ciocię Walerię Kiriłłownę? – Ja… – Łarisa zająknęła się i obróciła na siedzeniu, żeby dojrzeć twarz rozmówcy. Ale udało jej się zobaczyć jedynie zarys postaci. – A co ma do tego ciocia Lera? Nie byłam u niej ze sto lat. – To niedobrze, Łariso Konstantinowno – ojcowskim tonem skarcił ją Jurij. – Krewnych trzeba odwiedzać. Teraz widzi pani, że nie jestem okropnym złoczyńcą, zbójem czy gwałcicielem. Jestem po prostu człowiekiem, który wie o pani dość dużo i który ma również swój interes. Odjedźmy stąd i zatrzymajmy się parę przecznic dalej. Wtedy spokojnie porozmawiamy. Łarisa posłusznie chwyciła kierownicę trzęsącymi się rękami.
***
Gdy Wiktor Jegorow otrzymał wiadomość od Kamieńskiej, wracał już z fermy. Rozmowa z Zoją Grigorjewną Dieriewianko nie przyniosła żadnych niespodzianek. Owszem, jakiś czas po śmierci lekarza weterynarii Czurakowa zjawił się pewien młody mężczyzna, ale niezbyt szczęśliwie trafił. Była późna jesień, akurat trwał ubój zwierząt i zaczynał się etap przygotowania do rui, trzeba było zadbać o pełnowartościowe żywienie, a dostępna karma była okropnej jakości. Jednym słowem, Zoja Grigorjewna miała głowę zaprzątniętą problemami hodowli i mnóstwem spraw organizacyjnych. Nawet nie pamięta, jak ten młody mężczyzna się przedstawił. Zapamiętała tylko, że zbierał materiał do książki poświęconej stuleciu urodzin profesora Tarasiewicza. Dyrektor od razu powiedziała, że wszystkie materiały są u głównego zootechnika, ona ich nie czytała, tylko przejrzała. Nie, w teczkach nie było niczego oprócz materiałów naukowo-praktycznych. Ani dzienników, ani pamiętników, a to one interesowały najbardziej młodego mężczyznę. – Facet rozmawiał później z głównym zootechnikiem?
– Owszem – przytaknęła Dieriewianko. – Sama go do niego zaprowadziłam. Ale nasz Nikołaicz też nie miał do tego głowy. Mówiłam przecież, że mieliśmy gorący okres. Tak więc gość wyszedł od niego po dziesięciu minutach, dzwoniono później do mnie z portierni, czy go wypuścić. – Mogę z nim porozmawiać, z tym pani Nikołaiczem? – zapytał Jegorow. – Czemu nie? – Dyrektor się uśmiechnęła. – Zaraz go wezwę. Główny zootechnik fermy Wasilij Nikołajewicz powtórzył słowo w słowo to, co powiedziała Zoja Grigorjewna. Nie zwrócił uwagi na nazwisko, które wymienił gość. Zapamiętał, że podał się za pracownika Instytutu Hodowli Zwierząt Futerkowych, ale to już było wiadomo od wdowy po lekarzu weterynarii. Nie, w teczkach przekazanych przez Czurakowa nie było innych materiałów oprócz naukowych, żadnych listów, dzienników, pamiętników i temu podobnych rzeczy. Tak właśnie powiedział petentowi. – To znaczy, że materiały naukowe go nie interesowały? – uściślił zamyślony Jegorow. – Ani trochę. Szczerze mówiąc, byłem pewien, że jest z Pierowa, z tamtejszej fermy zwierząt. Oni mają przecież takie same problemy z karmami jak wszyscy. Sądziłem, że chcą zdobyć nasze know-how. Przez pewien czas się obawiałem, że po wizycie tego mężczyzny zjawią się u nas jacyś bandyci i spróbują siłą zmusić nas do wyjawienia sekretów. Ale nikt się nie pokazał. Ponieważ Kamieńska na razie się nie odzywała, Wiktor postanowił wpaść na ulicę Chabarowską, przy której mieszkał kiedyś profesor Tarasiewicz. To przecież niedaleko. Nic w tym zresztą dziwnego, bo Arkadij Ignatjewicz był w podeszłym wieku i gdyby mieszkał daleko, raczej nie mógłby codziennie przychodzić na fermę. Tatiana Czurakowa nazwała dom nowego właściciela pałacem, więc Wiktor spodziewał się, że zobaczy pretensjonalną budowlę z kolumnami i lwami z brązu przy wejściu. Wszystko okazało się jednak o wiele skromniejsze. Piętrowa murowana willa nie miała wcale wymyślnego kształtu. Parcela była nieduża i raczej zaniedbana. Prawdopodobnie idee estetyczne „parku spacerowego” nie są właścicielom bliskie. Nie wyglądało też na to, żeby byli szczególnie zamożni. W drugim końcu parceli, za domem, widniały zwęglone pozostałości jakiegoś zabudowania. Pewnie znajdowała się tam szopa, która się spaliła. Gdyby właściciele byli dobrze sytuowani, dawno by już wezwali robotników, żeby uprzątnęli teren. Przed domem Wiktor zobaczył niewielki plac zabaw dla dzieci z huśtawką, drabinkami i małą piaskownicą. W piaskownicy bawili się dwaj jednakowo ubrani malcy, pewnie bliźniacy, na huśtawce fruwała w górę i w dół dziewczynka w wieku pięciu, sześciu lat, a na drabinkach ćwiczył
dorastający chłopiec. Nieopodal na wąskiej ławce siedziała niemłoda dama, która uważnie obserwowała dzieci. – Przepraszam – krzyknął Jegorow przez płot – czy pani jest właścicielką? Dama odwróciła wzrok od dzieciarni i spojrzała w jego stronę. – A o co chodzi? – Jestem z policji, chciałbym zadać parę pytań o poprzedniego właściciela. – W takim razie proszę wejść – kobieta przyjaźnie machnęła ręką. – Muszę pilnować wnuków, nie mogę ich zostawić. Furtka nie jest zamknięta. Okazało się, że wnukami miłej damy byli tylko chłopiec na drabince i dziewczynka na huśtawce. Bliźniacy w piaskownicy byli jej prawnukami, dziećmi najstarszej wnuczki. – Mieszkamy wszyscy w jednym domu – wyjaśniła. – Dzieci z rodzinami i ja. Razem łatwiej można rozwiązać wiele problemów, no i maluchy są pod nadzorem. Mam troje dzieci, wszystkie pracują, a zatrudnienie niani sporo kosztuje. No więc złożyliśmy się, kto ile miał, i zbudowaliśmy dom. Nie jest to oczywiście pałac, ale miejsca wystarcza dla wszystkich. A czego chciał się pan dowiedzieć o poprzednim właścicielu? Osobiście go przecież nie znaliśmy. Kupiliśmy parcelę już po jego śmierci. – Może zostały jakieś rzeczy po profesorze? Ubrania, książki, dokumenty… – Aha, o to panu chodzi! – dama szeroko się uśmiechnęła. – Oczywiście, że zostały. Parcelę sprzedawano razem z domem, chociaż co to za dom… chyba tylko z nazwy! Nie mam pojęcia, jak ktoś mógł w nim mieszkać. Zanim go zburzyliśmy, przejrzeliśmy rzeczy po poprzednim właścicielu. Ubrania były co prawda mocno znoszone, oddaliśmy je do cerkwi, dwa razy w roku urządzają tam akcje charytatywne dla ubogich i bezdomnych. Oddaliśmy też naczynia. Meble dosłownie rozsypywały się w rękach, zjadły je korniki. A jeśli chodzi o książki i dokumenty, nie miałam serca, żeby je wyrzucić. W przeszłości byłam przecież nauczycielką rosyjskiego, więc może pan sobie wyobrazić mój stosunek do słowa drukowanego i pisanego, no i do słowa w ogóle. Jegorow skinął głową podekscytowany. Czyżby wszystko miało się okazać tak proste? Zaraz miła dama mu powie: „Chodźmy, oddam panu rzeczy, niczego nie wyrzuciliśmy”. Czyżby naprawdę zdarzały się cuda na tym świecie pełnym brudu, kłamstwa i podłości? Cudów jednak nie ma. Niestety. Książki i dokumenty profesora złożono w szopie, która spaliła się w ubiegłym roku.
– Sądzę, że okoliczni młodzieńcy się zabawiali – powiedziała właścicielka z westchnieniem. – Płot jest bardzo niski, postawiliśmy taki, na jaki nas było stać. Przed złodziejami nas nie uchroni, za to dzieci nie uciekną. Zresztą nie boimy się złodziei, bo co by mieli nam ukraść? A smarkacze pewnie urzędowali po nocach w naszej szopie, palili papierosy i popijali wino, jak to wyrostki. No i któryś rzucił niedopałek. Czyli nie było sądzone. – Kiedy doszło do pożaru? – rutynowo zapytał Jegorow, żeby po prostu o coś zapytać, posłuchać odpowiedzi i jeszcze trochę posiedzieć w tym miłym, radosnym miejscu. – Nie minął jeszcze rok, ubiegłej jesieni. A wie pan, co jest najbardziej przykre? Fatalny zbieg okoliczności. Ubiegłej jesieni odwiedziła nas moja stara przyjaciółka. Tak się złożyło, że przez cały dzień była sama w domu. Dzieci i starsza wnuczka w pracy, wnuki w szkole i przedszkolu, a ja pojechałam z bliźniakami do przychodni. Gdy wróciłam, przyjaciółka mi powiedziała, że był jakiś bardzo sympatyczny młody mężczyzna, interesował się papierami poprzedniego właściciela, więc ona mu powiedziała, że są w dobrym stanie, podobnie jak książki, ogromna biblioteka naukowa, wszystko znajduje się w szopie. Mężczyzna poprosił, żeby mu pokazać, ale przyjaciółka jest podszyta strachem, obawia się obcych, więc nie zdecydowała się wpuścić nieznajomego. Wytłumaczyła się tym, że to nie jej dom, i poradziła, żeby przyszedł innym razem, gdy będą właściciele. A następnej nocy szopa się spaliła. Pomyślałam wtedy: Szkoda, że go nie wpuściła i nie oddała mu papierów profesora! Może by się komuś przydały, w końcu to scheda naukowa. A tak wszystko bezpowrotnie przepadło. No to zdarzają się w końcu te cuda czy nie? Czyżby domysły namolnej moskwianki były słuszne i profesor Tarasiewicz wiedział coś, na czym tak bardzo zależy tym, którzy szukali jego rękopisów dotyczących historii futrzarstwa? Nikogo z jakiegoś powodu nie interesowały sekrety żywienia zwierząt futerkowych, chociaż dzięki nim można było odnieść bezpośrednią korzyść ekonomiczną. Interesowała za to niedokończona książka z historii, z której nikomu nic nie przyjdzie. Po drodze do urzędu spraw wewnętrznych Wiktor dostał wiadomość od Kamieńskiej, po czym zatrzymał się przy kiosku z hot dogami, kupił bułkę z parówką i keczup, wrócił do samochodu i posilił się bez pośpiechu. Teraz czeka go wizyta w archiwum UWD i rozmowa z Ksiuszą Diemczenko. Pod żadnym pozorem nie wolno mu jej przestraszyć ani zaniepokoić, bo inaczej, jeżeli moskwianka właściwie wszystko przewidziała, amant Ksiuszy, który narobił w Wierbicku
całego tego bigosu z ekologami i laboratorium, natychmiast się o tym dowie. A diabli wiedzą, co wtedy strzeli mu do głowy. Wiktor przypomniał sobie, że jakieś dziesięć minut temu słyszał brzęczenie telefonu. Przyszła jeszcze jedna wiadomość, ale niósł wtedy w jednej ręce hot doga, a w drugiej papierowy kubeczek z keczupem, więc nie mógł sięgnąć do kieszeni po telefon. Wyjął komórkę i spokojnie obejrzał przysłane przez Kamieńską zdjęcie z podpisem: „Nasz przyjaciel z mamą i tatą 20 lat temu”. Wiktor zmrużył oczy i uważnie się przyjrzał. Znamię na prawym policzku. Przyda się. Wysiadł z samochodu, wyrzucił do kosza papierowe talerzyki i zużyte serwetki i ruszył do pracy. Jak to moskwianka powiedziała pułkownikowi? Przestępstwa i naruszenia prawa na północnych obrzeżach miasta w ciągu ostatnich pięciu lat? No, no. W pomieszczeniu archiwum oprócz biurka Diemczenko znajdowało się jeszcze jedno biurko, przy którym akta przeglądały osoby niebędące pracownikami UWD. Po uprzednim wpisaniu się do dziennika pozwalano „swoim” zabierać materiały do gabinetów i zostawiać je w sejfach. Osoby postronne, które przedstawiały stosowne pismo, musiały pracować na miejscu, pod nieustannym nadzorem starszego lejtnanta Ksieni Diemczenko. Dzisiaj przy biurku „dla gości” siedziała dawna znajoma Jegorowa – adwokat prowadząca sprawy cywilne Jekatierina Siemionowna, która specjalizowała się w prawie rodzinnym. Dość często sięgała po materiały archiwalne, żeby udowodnić w sądzie, że przeszłość pozwanego nie była nieposzlakowana, zwłaszcza jeżeli sprawa dotyczyła alimentów albo praw rodzicielskich. Zmęczonym i niezadowolonym tonem Jegorow oznajmił Ksiuszy, sympatycznej, ale z jakiegoś powodu zupełnie nieatrakcyjnej młodej kobiecie, jakich akt potrzebuje. – A niby jak mam ich szukać? – zapytała poirytowana. – Akta są ułożone według numerów, a nie według dzielnic. Nie dość, że przez ciebie wyciągnięto mnie w sobotę do pracy, to jeszcze sam nie wiesz, czego chcesz. – Znajdź mi karty ewidencyjne z wydziałów nikołajewskiego i oktiabrskiego, przejrzę je i wypiszę potrzebne numery. A ty mi wtedy wyszukasz akta. – Coś podobnego – burknęła Ksiusza. – Pijak, a potrafi myśleć. Wstała od biurka i ruszyła w stronę właściwego regału. Jegorowowi zrobiło się przykro. Aż go ścisnęło w żołądku. Czy ta smarkata ośmieliłaby się rozmawiać w ten sposób ze starszym stopniem, gdyby na jego miejscu był kto inny? Wszyscy piją. A tylko jego zdegradowano… Ale Wiktor od razu wpadł na pomysł, jak zrobić użytek z imperty nencji Ksiuszy.
– Nieuprzejma jesteś, Diemczenko – powiedział głośno, usiłując przyciągnąć uwagę Jekatieriny Siemionowny, żeby wciągnąć ją w rozmowę. Adwokat podniosła głowę i uśmiechnęła się do starego przyjaciela. – Cześć, Witia. A ja, jak widzisz, skorzystałam z okazji, żeby popracować. Spotkałam Ksiuszę przypadkiem na ulicy. Powiedziała mi, że idzie otworzyć archiwum. We wtorek zaczyna się trudny proces, muszę się dobrze przygotować, a tutaj taka możliwość… – Cześć, Katierina. Teraz już wiesz, dlaczego nikt nie chce się ożenić z naszą Ksiuchą? Mnie, starego, doświadczonego wywiadowcę, publicznie znieważyła. A może mam do niej interes? Może chcę się z nią ożenić! Czemu nie? Jestem samotny, w odpowiednim wieku, mam dwupokojowe mieszkanie w centrum. Narzeczony ze mnie jak się patrzy! Ale ona swoją arogancją może zniszczyć każde uczucie. Słyszysz, Ksienia? – jeszcze bardziej podniósł głos, żeby Diemczenko, która stała dość daleko, go usłyszała. – Nie obrażaj mnie, bo stracisz obiecującego narzeczonego! – Potrzebny mi jesteś jak dziura w moście! – pogardliwie mruknęła Ksiusza. Jegorow demonstracyjnie wciągnął nosem powietrze, jakby coś wąchał. – Czym tu tak ładnie pachnie? – zapytał. – To twoje perfumy, Katierina? – Nie używam perfum – odparła adwokat, robiąc wyciągi z akt. – Mam alergię. – A może to Ksiuszy? – zapytał Jegorow z udawanym zdziwieniem, znowu podnosząc głos. – Ksiusza, słyszysz mnie? – Słyszę. Czego chcesz? Lepiej byś pomógł, bo tych kart jest tutaj do licha i trochę! Chcesz oryginały czy odpisy? – I oryginały, i odpisy. Jegorow podszedł do niej, pomógł zdjąć ciężkie pudła z kartami i zmierzył Ksiuszę od stóp do głów, niby z zachwytem. – Od zapachu twoich perfum można oszaleć. Przedtem używałaś chyba innych? Zapach był jakiś niepodobny. W tym uczesaniu też jest ci do twarzy. – Startujesz do mnie? Niepotrzebnie się wysilasz – gniewnie odparła Ksienia. – Tak się tylko wygłupiam – odparł Jegorow pojednawczo. – Nie złość się. Robotę mamy parszywą, to i humor niewybredny. Wiem przecież, że w porównaniu z twoim facetem nie mam u ciebie szans. Ksienia stanęła jak wryta. Można było odnieść wrażenie, że każdy mięsień w jej ciele zesztywniał.
– O co ci chodzi? – zapytała drewnianym głosem. – Widziałem cię późną wiosną z takim przystojniakiem, że aż zbaraniałem. – Z jakim przystojniakiem? – głos Ksieni stał się teraz lodowaty. – No, taki wysoki, z kasztanowymi włosami i z gębą jak z okładki modnego magazynu. Aha, a tutaj miał znamię – Jegorow pokazał na swojej twarzy miejsce, gdzie „widział” znamię u adoratora Ksiuszy. – Pomyliłeś się – zimno powiedziała starszy lejtnant Diemczenko. – To nie byłam ja. Nie mam takich znajomych. – Ahaa… To możliwe – od razu przytaknął Jegorow. – Też wtedy zwątpiłem, bo wyglądałaś jakoś zupełnie inaczej. Widzimy cię tutaj tylko w mundurze, a ubranie mocno zmienia wygląd. Mogłem się więc rzeczywiście pomylić. Pokaż, gdzie mam podpisać, i pójdę do swojego pokoju. Za godzinkę wrócę z listą akt. Będziesz jeszcze? – Pracuję do osiemnastej zero zero – cierpko odparła Ksienia. – Polecenie zwierzchnictwa. Boże, dziewczyno, przez ten twój charakter nikt się z tobą nie ożeni! – myślał ze smutkiem Jegorow, idąc do pokoju. Niby zgrabna, sympatyczna… Ale zero poczucia humoru, sama złość. Zwalił mienie archiwalne na swoje biurko, zamienił parę słów z dwoma wywiadowcami, którzy grali w szachy przy sąsiednim biurku, ponarzekał na panującą w życiu niesprawiedliwość i upewniwszy się, że nikt na niego nie patrzy, napisał Kamieńskiej wiadomość: „To ona”.
***
W barze na trzecim piętrze panował półmrok i było pusto. Przy stoliku w rogu siedział jedyny klient, popijał herbatę i czytał coś na tablecie. Nastia wybrała miejsce, po czym poprosiła o kawę i butelkę wody niegazowanej. Przyszła nieco wcześniej, żeby nastroić się do rozmowy i zebrać myśli. Z głośnika płynął łagodny głos Julio Iglesiasa wykonującego znaną piosenkę If you go away. Piosenka była stara, napisana w połowie ubiegłego wieku. Nastia pamiętała, jak w dzieciństwie, ucząc się francuskiego, słuchała ją wiele razy w wykonaniu autora – piosenkarza i kompozytora Jacques’a Brela. Nawet wtedy, będąc dzieckiem, potrafiła wyczuć ból i rozpacz w głosie piosenkarza. Iglesias jest oczywiście świetnym piosenkarzem, ale nie potrafi śpiewać tak jak Brel. Ne me quitte pas..., „Nie opuszczaj mnie...” Iglesias śpiewał francuską piosenkę po angielsku, więc
Nastia odruchowo zaczęła porównywać przekład z oryginałem. Różnica była widoczna już w tytule: „Nie opuszczaj mnie” u Brela i „Jeżeli odejdziesz” w przekładzie. „Jeżeli odejdziesz, na świecie nie zostanie nic, w co mógłbym wierzyć...”. Zaraz przyjdzie Bajew i Nastia będzie musiała mu przekazać nieprzyjemne wiadomości. Każdemu trudno się pogodzić ze zdradą zaufanej osoby. Bajew z pewnością wierzył ślepo swojemu przyjacielowi Worożcowi. Wiedział, że facet nie jest święty, ale sądził, że nie wyprze się ich wieloletniej przyjaźni. Czy pułkownikowi będzie przykro, gdy wysłucha Nasti? Czy jej uwierzy? Będzie wdzięczny czy przeciwnie, znienawidzi ją, traktując jak posłańca przynoszącego złe wieści? Chyba raczej to drugie. Igor Walerjewicz nie przypomina osoby skłonnej do okazywania wdzięczności. Jeżeli ona, Nastia, dobrze odgadła jego charakter, to swój stosunek do bliźnich pułkownik opiera na nieufności. To znaczy, że z góry zakłada, iż wszyscy są źli i mogą go oszukać. Wszyscy. Oprócz starych, wiernych przyjaciół – Smiełkowa i Worożca. Im wierzy bez najmniejszych zastrzeżeń. A zresztą może nie do końca? Nastia wyraźnie dostrzegła, jak zmieniło się spojrzenie i głos Bajewa, gdy wspomniała, że Piotr Siergiejewicz jest gotów pomóc w złagodzeniu warunków finansowych przy nabyciu parceli z północnej strony. Informacja była nowa dla naczelnika UWD. Nowa i niespodziewana. Możliwe więc, że jest już podświadomie przygotowany na to, co Nastia chce mu powiedzieć. A jednak… „Pragnę być cieniem twojego cienia, żeby pozostać przy twoim boku...” – rozpaczliwy krzyk bezsilności. Nastia znowu przypomniała sobie głos Brela i jego intonację. Przez chwilę smutek ścisnął ją za gardło i zrobiło jej się żal pułkownika. Przed oczami miała obraz ogromnego, kudłatego bezdomnego psa, którego wywieziono do lasu i porzucono. Pies rozgląda się dokoła stropiony i czeka na swojego właściciela, nie pojmując jeszcze, że zostawiono go na zawsze i że teraz nie będzie miał już pana, którego uważał za swojego przyjaciela. Wiernego i niezawodnego. Przyjaciela, który nie może zdradzić. Może, z goryczą pomyślała Nastia, otrząsając się z niepotrzebnej i niestosownej w tym momencie litości. Człowiek to bydlę, które jest zdolne do wszystkiego. W odróżnieniu od zwierzęcia. Bajew się spóźniał, ale Nastia nie czuła złości ani irytacji. Niech pułkownik nacieszy się jeszcze chwilą spokoju, ona w tym czasie weźmie się w garść i wyzwoli ze współczucia, które nie wiadomo skąd się wzięło. Nie sposób wszystkim pomóc. Ani się nad wszystkimi litować. Nie
można czuć się winnym za grzechy popełnione przez innych. Gdy była znacznie młodsza, przeżywała
każdą
rozmowę
z krewnymi
i bliskimi
poszkodowanych,
jakby to
ona,
funkcjonariuszka wydziału kryminalnego Anastazja Kamieńska, była winna śmierci tych, którzy stali się ofiarami zabójstwa. Jeszcze większe poczucie winy ogarniało ją wtedy, gdy musiała wyjaśniać bliskim, dlaczego zginęła ukochana przez nich osoba, i uzmysławiać im, że wcale nie była aniołem. Mówić rzeczy mało przyjemne, czasami obraźliwe dla bliskich, a niekiedy zupełnie nie do zniesienia. Za każdym razem myślała: „To moja wina, że muszą teraz słuchać gorzkiej prawdy. Nie znali jej. A my do niej dotarliśmy. Gdybyśmy tego nie zrobili, nie byłoby im tak ciężko. To moja wina”. Z biegiem lat się uodporniła i przestała czuć winna przynajmniej tam, gdzie sama nie zawiniła. Ile jednak zjadła nerwów w takich sytuacjach, ile przelała łez, których nikt nie widział. Tak, gdyby to było możliwe, powiedziałaby teraz młodej lejtnant Kamieńskiej: „Nie obarczaj się odpowiedzialnością za cudzy ból. To nie twoja wina”. – Słucham panią. Nastia drgnęła i podniosła oczy. Naprzeciwko niej siedział pułkownik Bajew. Jak mu się udało podejść tak niepostrzeżenie? No cóż, Igor Walerjewicz chce od razu przystąpić do rzeczy, pomijając etap kurtuazyjnych uprzejmości. Dobrze, niech i tak będzie. Po co tracić czas? – Zacznę od dobrej wiadomości – Nastia promiennie się uśmiechnęła. – Może pan odetchnąć, a także uspokoić mera. Żadnego laboratorium nie ma. Ani zabójstw ekologów. Ferma norek w Wierbicku nie stanowi zagrożenia, a sytuacja ekologiczna na północy rejonu jest nie gorsza niż kiedykolwiek przedtem. Twarz Bajewa pozostała nieruchoma, tylko oczy ledwie zauważalnie się rozszerzyły. Tak, trzeba mu oddać sprawiedliwość: doskonale nad sobą panował i bardzo szybko przyswajał i oceniał informacje. Tylko się nad nim nie lituj, przykazała sobie Nastia, czując, że sympatia do naczelnika UWD znowu dochodzi do głosu. Tylko się nie lituj. – Zdobyła pani te informacje w wyniku eksperymentu? – zapytał beznamiętnie. – Tak, ale nie tylko. Dowiedzieliśmy się tego w inny sposób, a wyniki eksperymentu jedynie potwierdziły nasze domysły. – Muszę wiedzieć, jak się pani tego dowiedziała, żeby zdecydować, czy mogę polegać na pani wnioskach – twardo oznajmił Bajew.
Właściwie czegoś podobnego Nastia się spodziewała. Nie szkodzi, ten etap można pominąć i przejść do najważniejszej rzeczy. – Powiem, jeżeli pan nalega. Ale nie teraz. To zajmie dużo czasu, tymczasem oboje go nie mamy. Teraz kolej na złą wiadomość. Będzie pan mógł ją sprawdzić, a wtedy przestanie pan powątpiewać w nasze wnioski. Znowu ledwie zauważalny ruch oczu, ale na twarzy pułkownika nie drgnął żaden mięsień. Nastia już miała podjąć temat, gdy do ich stolika podszedł kelner. Bajew poprosił o podwójne espresso i lampkę koniaku. Musieli zaczekać, aż kelner przyniesie zamówienie. – Igorze Walerjewiczu, czy dobrze zrozumiałam, że Piotr Siergiejewicz otrzymał carte blanche na dowolną aktywność biznesową? Czy mam rację, mówiąc, że jego działalności w sferze biznesu nikt nie sprawdza i nie kontroluje? – Przypuśćmy. Piotr Siergiejewicz jest przyjacielem mera, więc nikt nie chce z nim zadzierać. Co dalej? – Mam jeszcze jedno pytanie. Czy wie pan, że tylko do pana i Konstantina Kiriłłowicza dzwoni sam? No, jeszcze do asystentki Inny, ma się rozumieć. Pozostałe kontakty odbywają się przez Innę. Przynajmniej tak twierdzi Inna. – Orientuję się. Co dalej? – Jednym słowem, zwyczaje pańskiego przyjaciela są panu dobrze znane. – Nastia skinęła głową. – Więc pewnie by się pan zdziwił, gdyby mu powiedziano, że Piotr Siergiejewicz kontaktuje się z pracownikiem swoich zakładów z pominięciem Inny. Nie wzywając go przez nią do siebie, tak jak wzywa dyrektora zakładów. Co więcej, ów pracownik może przyjechać do Piotra Siergiejewicza późnym wieczorem i bez uprzedzenia. Może pan to jakoś skomentować? Skąd takie przywileje? – O kim pani mówi? – O niejakim Rożkowie, naczelniku ochrony w zakładach chemicznych. Znowu pauza, podczas której pułkownik analizował to, co usłyszał. – Zna pani odpowiedź? – zapytał w końcu. – Znam. Ale to tylko przypuszczenie. Nie mogę go sprawdzić, nie mam takich możliwości. Za to pan je ma. Więc jeżeli uzna pan za stosowne, wszystko pan zweryfikuje. I wtedy przestanie pan podważać nasze wnioski. – Słucham.
No tak, trudno nazwać pułkownika Bajewa gadułą! – Podam tylko fakty, tak będzie szybciej. Wnioski pozostawiam panu. Możliwe, że nie przyzna mi pan racji. Tak czy inaczej, będzie pan mógł wszystko sprawdzić. Piotr Siergiejewicz miał bardzo burzliwą przeszłość, to dla pana nie nowość. Trzydzieści lat w środowisku przestępczym pozostawiło trwały ślad. Piotr Siergiejewicz ma szeroki krąg znajomości w pewnych sferach. Jednakże bliskie kontakty utrzymuje tylko z tymi starymi znajomymi, do których należy holding Prometusz NEO Group. To też jest przedsiębiorstwo chemiczne, ale o zupełnie innym profilu. Worożec produkuje nawozy mineralne z apatytu, a Prometeusz lakiery i farby. Jednym słowem, nic wspólnego. Na przestrzeni lat Piotr Siergiejewicz spotykał się z dyrektorami Prometeusza dwa razy w roku. Przyjeżdżali tutaj na polowanie. I nagle w tym roku, w dwa tygodnie po wiosennym polowaniu, doszło do nadzwyczajnego spotkania. A tydzień później pojawił się w Wierbicku mężczyzna, który jest specjalistą od kształtowania opinii publicznej. Pamięta pan drogą walizkę, której właściciel się nie ujawnił? – To przypuszczenia – odparł naczelnik UWD bez najmniejszego wahania w głosie. – Nie, fakty – spokojnie zaoponowała Nastia. – Na razie podaję same fakty. Każdy można sprawdzić. Znam nazwisko mężczyzny, który puścił w obieg i umiejętnie podtrzymywał w mieście pogłoski o laboratorium i zabójstwach ekologów. Pogłoski, które drogą sprytnych manipulacji stały się opinią, a później zamieniły w przekonanie. W fałszywą, błędną wiedzę. To oczywiste, że ów mężczyzna nie poradziłby sobie z zadaniem bez pomocy. Świetnie wie, co i jak należy robić, ma dwudziestoletnie doświadczenie, ale potrzebował podstawowych informacji, na których mógłby oprzeć całą konstrukcję. – No i kto pani zdaniem mu pomagał? – Siergiej Diemczenko z wydziału dyżurnych waszego UWD i jego kuzynka Ksienia Diemczenko z archiwum. A specjalista nazywa się Jewgienij Eduardowicz Szulmin. Pochodzi z Kalinina i zameldowany jest właśnie tam, w Twerze albo w obwodzie twerskim. To też może pan sprawdzić. Pańskiemu przyjacielowi Piotrowi Siergiejewiczowi z jakiegoś powodu bardzo zależy, żeby magistrala przebiegała z północnej strony. Gotów jest nam pomóc w zdobyciu parceli nad Jeziorem Górnym. Interesował się nawet, czy mój brat, bankier Kamieński, może wykorzystać swoje koneksje w rządzie i wpłynąć na przyjęcie decyzji dotyczącej projektu magistrali. Jego zainteresowanie północnym wariantem jest oczywiste. Tak samo jak zainteresowanie waszego mera tym, żeby trasa przebiegała na południu. Zresztą pan Worożec nawet się z tym nie kryje,
przynajmniej przed nami. Tak bardzo zależy mu na północnym wariancie, że poprosił o pomoc swoich przyjaciół z Prometeusza i nie pożałował pieniędzy na opłacenie arcydrogiego specjalisty. To specjalista jedyny w swoim rodzaju i dlatego koszt jego zatrudnienia jest niezwykle wysoki. – O ile wiem, Piotr Siergiejewicz nie prowadzi interesów na północy. Po co miałby forsować północny wariant magistrali? Pani wywody są od początku do końca fałszywe – powiedział stanowczo Bajew, upijając łyk kawy. – Naczelnik ochrony w zakładach też nie pasuje do tej układanki. Nastia się nie odezwała. Fakty się skończyły. No, prawie. Nastąpiła kolej domysłów i przypuszczeń, a to już jest grunt bardzo, ale to bardzo grząski… – Igorze Walerjewiczu – zaczęła ostrożnie – zachowanie Piotra Siergiejewicza można wytłumaczyć dwojako. To znaczy wyjaśnienie jest jedno, ale inaczej sformułowane. Można powiedzieć: „Zależy mi na magistrali północnej”. Albo inaczej: „Nie zależy mi na magistrali południowej”. Widzi pan różnicę? Możliwe, że wcale nie chodzi o interesy na północy, ale o głęboką niechęć do tego, żeby magistrala przebiegała z południowej strony. I nie jest to tylko zwyczajne „Nie chcę”. To strach, Igorze Walerjewiczu. Obawa o własne życie. – I co niby jest na południu? – Bajew pozwolił sobie na słaby uśmiech. – Straszne smoki? Zmartwychwstałe mamuty? Ma pani bujną wyobraźnię, Anastazjo Pawłowno. – Możliwe – przyznała. – Wie pan, moi szefowie zazwyczaj też mi nie wierzyli. Więc nie powiedział pan nic nowego. Jestem tylko człowiekiem, mogę się mylić. Przyzna pan jednak, że gdybym nigdy nie miała racji, nie utrzymałabym się na swoim stanowisku. Uznano by mnie za nieprzydatną do służby w wydziale kryminalnym i przeniesiono do jakiejś papierkowej roboty. Tymczasem dosłużyłam się stopnia pułkownika i mam trzydziestoletni staż pracy. A wracając do naszej sprawy. Poprosiłam swoich przyjaciół w Moskwie, żeby dowiedzieli się czegoś o holdingu Prometeusz NEO Group i jego szefach. Mimo że czasu mieli niewiele, odkryli ciekawą rzecz. Holding zajmuje się produkcją lakierów i farb, natomiast grupa dyrektorów prowadzi na boku biznes – wyrób sprzętu elektronicznego i laserowego. Oczywiście przez podstawione firmy, a nie bezpośrednio. – To zabronione? – wargi pułkownika wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu. – Bynajmniej – Nastia się roześmiała. – Ale do produkcji potrzebne są metale ziem rzadkich. Jest ich jak na lekarstwo, na rynku panuje deficyt. To również są fakty, łatwo je sprawdzić. Wszystkie informacje znajdują się w Internecie, można je znaleźć w ciągu pięciu minut. Szczerze
mówiąc, tak właśnie zrobiłam. Teraz podam jeszcze jeden fakt, który można sprawdzić, a później przejdę do domysłów. Niech pan sobie wyobrazi, że przynajmniej pięciu pracowników w zakładach Worożca to ludzie z Prometeusza. Dyrektor, główny inżynier, naczelnik ochrony, naczelnik jednego z wydziałów i naczelnik linii produkcyjnej w tym wydziale. Wszyscy zostali przyjęci do pracy w tym samym czasie, siedem lat temu. Właśnie wtedy, gdy zaczęły się regularne przyjazdy dyrektorów holdingu do Wierbicka na polowania. – Co w tym niezwykłego? Przyjaciele się spotkali i dogadali na temat wspólnego biznesu. Pewnie chodziło o jakieś usługi, które Prometeusz miał świadczyć dla naszych zakładów. W zamian za to poproszono Piotra, żeby zatrudnił na dobrych stanowiskach tych, którym Prometeusz chciałby pomóc. Normalna praktyka. Nie widzę w tym nic szczególnego. – Ja bym też nie widziała, Igorze Walerjewiczu – przyznała Nastia z westchnieniem. – Ale diabeł mnie chyba podkusił i zadzwoniłam do znajomych chemików. Poprosiłam ich o konsultację. Jestem przecież prawnikiem, na chemii zupełnie się nie znam, podobnie jak na produkcji, więc bez fachowej pomocy nie ośmieliłabym się dedukować, czy jest jakiś związek między nawozami i farbami. Specjaliści powiedzieli, że go nie ma. Jest za to między nawozami i produkcją sprzętu elektronicznego i laserowego. Moi przyjaciele przypomnieli sobie, że pewien naukowiec opracował metodę otrzymywania metali ziem rzadkich z fosfogipsu. Widzi pan, metale ziem rzadkich zawdzięczają swoją nazwę temu, że jest ich niewiele i trudno je otrzymać. Istnieje oficjalny program badań naukowych zorientowanych na rozwiązanie tego problemu. No i znalazł się utalentowany chemik, który wpadł na pomysł, jak wykorzystać w tym celu fosfogips. Uznał jednak, że nie chce nędznych groszy, które nasze państwo oferuje naukowcom. Zamarzyły mu się duże pieniądze i musi pan przyznać, że trudno go za to winić. – Fosfogips? Co to takiego? – Odpady, które otrzymuje się podczas produkcji nawozów z apatytu. Takie same jak te, które wytwarzają w ogromnych ilościach zakłady pańskiego przyjaciela Piotra Siergiejewicza. Potrzebna jest do tego oczywiście skomplikowana i droga aparatura oraz odczynniki chemiczne. A więc najprawdopodobniej, jak sugerują moi znajomi chemicy, w waszych zakładach uzyskuje się koncentrat zawierający metale ziem rzadkich, po czym wysyła się go do Prometeusza, do jednego z przedsiębiorstw, na przykład do Nowosybirska, który znajduje się najbliżej. Tam finalizuje się sprawę. Kłopot w tym, Igorze Walerjewiczu, że przy wydzieleniu koncentratu też tworzą się odpady, których skład chemiczny zupełnie nie przypomina składu odpadów
powstających przy produkcji nawozów. To również są fakty i może je pan sprawdzić. Nic tutaj nie jest domysłem. A teraz zadam pytanie. Mogę? – Słucham. – Za miastem znajduje się zakład utylizacji odpadów toksycznych. Wie pan, kto nim kieruje? – Oczywiście. Co dalej? – Czy między tym mężczyzną a Piotrem Siergiejewiczem zachodzą jakieś relacje osobiste? – Przypuśćmy. – Złe czy dobre? – Powiedzmy, że Piotr Siergiejewicz i właściciel zakładów nie żyją ze sobą w zgodzie – teraz Bajew prawie się uśmiechał. – Zaczęło się od biznesu, a skończyło na Galinie, poznała ją pani. Ale Galina była jedynie ostatnią kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Zasadniczy konflikt tkwił właśnie w sferze biznesowej. – Kto na kogo się obraził? – Właściciel zakładów nienawidzi Piotra. A zarazem Galiny, ponieważ od niego odeszła. Chce pani powiedzieć, że w tej sytuacji Piotr nie może ryzykować i wywozić do utylizacji odpadów, które różnią się składem chemicznym od tych, na które dostał licencję? – Tak, właśnie to chcę powiedzieć. Nastia odsunęła pustą filiżankę i nalała sobie do wysokiej szklanki wody z butelki. – Gdyby nie było między nimi zatargu, łatwo by się dogadali. Za pieniądze można dzisiaj w naszym kraju załatwić niestety wszystko ze wszystkimi. Ale tu chodzi o zasady. Trafiła kosa na kamień. Jestem pewna, że wszelkie odpady przywożone do zakładów utylizowane są bez żadnej kontroli, z wyjątkiem odpadów z zakładów chemicznych Worożca. Piotr Siergiejewicz doskonale o tym wie, więc musi zachowywać szczególną ostrożność. – I? – I wywozi odpady do tajgi. Z południowej strony. A ponieważ są toksyczne, dochodzi do zanieczyszczenia środowiska. Jeżeli na południu rozpocznie się budowa magistrali, zostaną pobrane próbki gruntu. Po stwierdzeniu toksyczności zaczną się poszukiwania, zjawią się odpowiednie służby. Prędzej czy później znajdą ukryte składowisko. Analiza odpadów pozwoli jednoznacznie określić, jakie przedsiębiorstwo je wytworzyło. Sądzę, że dobrze pan wie, co będzie dalej. Zakłady chemiczne staną się pierwszym i jedynym kandydatem do kompleksowej kontroli. Przez ostatnie lata nikt niczego nie sprawdzał, kontrolerzy nawet nie próbowali zapukać do drzwi
Worożca, bo wszyscy wiedzieli, że jest pańskim i mera przyjacielem. Ale to jest, że tak powiem, koloryt lokalny. Budową magistrali zajmie się obwód i federacja, a dla nich Piotr Siergiejewicz nie jest świętą krową. Wszystko wyjdzie na jaw i Piotr Siergiejewicz zapłaci wysokie kary. Nie sądzę jednak, żeby się ich obawiał. Choćby były drakońskie, nie przejmuje się nimi, nie zbiednieje. Naprawdę niebezpieczne dla niego jest to, że na skutek kontroli padnie interes z metalami ziem rzadkich. Worożec śmiertelnie się boi swoich przyjaciół z Prometeusza, do których należy produkcja. Worożec stanowi dla nich ogniwo łańcucha. Jeżeli ogniwo pęknie, łańcuch się zerwie i przestanie spełniać swoją funkcję. Worożec zagwarantował, że wszystko będzie się odbywało bez zakłóceń i problemów. Uzyskawszy od niego rękojmię, dyrektorzy z Prometeusza zainwestowali pieniądze w wyposażenie i odczynniki, po czym umieścili swoich ludzi na odpowiednich stanowiskach: dyrektora, głównego inżyniera, w ochronie i w wydziale, gdzie umieszczono aparaturę. Jeżeli pojawią się przestoje i problemy, nikt mu tego nie wybaczy. A w tym środowisku panują surowe zasady, chyba nie muszę panu tego mówić. Oto dlaczego Piotrowi Siergiejewiczowi zależy na tym, żeby na południu nie prowadzono żadnych prac budowlanych. Oto dlaczego jest zainteresowany północnym wariantem budowy magistrali. Z tego powodu wynajął specjalistę, który zrobił, co tylko w jego mocy, żeby nastawić mieszkańców miasta przychylnie do wariantu północnego i przeciwko merowi, opowiadającemu się za wariantem południowym. Piotr Siergiejewicz panicznie boi się o swoje życie. Za wszelką cenę potrzebuje zwycięstwa Gorczewskiego, który ze względów finansowych również popiera wariant północny. Nastia wypiła duszkiem szklankę wody. Nic więcej nie ma do powiedzenia. Teraz kolej Bajewa. – To są kompletne bzdury – odparł pułkownik z niewzruszonym spokojem. – Czy pani siebie słyszy? Po co te wszystkie komplikacje, skoro można po prostu zabrać odpady z miejsca, w którym się znajdują, i przewieźć je gdzie indziej? Tam, gdzie na pewno nie będzie przebiegać ani południowa, ani północna magistrala. I nie zaprzątać sobie tym głowy. Żałuję, że poświęciłem pani tyle czasu. Bajew pociągnął nieduży łyk koniaku, skrzywił się i odstawił kieliszek. – Kawa jest tutaj do przyjęcia, ale koniak pozostawia sporo do życzenia. Oto moja rada dla pani: jeżeli będzie pani wybierała kiedyś miejsce spotkania, proszę nie zapraszać nikogo do tego baru. Miłego dnia, Anastazjo Pawłowno. Pułkownik lekko i bezgłośnie wstał od stolika.
– Chwileczkę – zatrzymała go Nastia – Nie mam więcej faktów, które mógłby pan sprawdzić. Ale nasuwa mi się przypuszczenie, które może się łatwo przerodzić w niezbity fakt. Proszę mi poświęcić jeszcze dwie minuty, o więcej nie proszę. Bajew odwrócił się, spojrzał na nią uważnie, ale nie usiadł. – Słucham. – Pański przyjaciel Piotr Siergiejewicz niczego, no prawie niczego, nie robi własnymi rękami. Taki ma sposób bycia i go nie ukrywa. Chyba więc pan nie przypuszcza, że sam wsiadał za kierownicę ciężarówki i wywoził odpady do tajgi? Nie, do każdego zadania ma ludzi, których opłaca. Nie przyszło panu do głowy, że po prostu nie wie, gdzie znajdują się beczki z odpadami? Tajga jest ogromna, nie muszę panu tego tłumaczyć. – Ale przecież ten, kto je wywoził, zna miejsce – pułkownik wzruszył ramionami. – Nie widzę problemu. – Ten człowiek nie żyje – oznajmiła Nastia niemal wesoło. – Zapomniał pan o tym? Asystent Piotra Siergiejewicza, najbliższa, zaufana osoba nie żyje. Nawiasem mówiąc, zginął razem z kierowcą jakiejś ciężarówki. Zastanawiam się więc, czy nie na tym polega cały problem. Piotr Siergiejewicz wywiózłby oczywiście odpady w inne miejsce, gdyby wiedział, gdzie się znajdują. Ale nie wie. I nie ma kogo zapytać, bo wszyscy nie żyją. Pewnie się pan ze mną zgodzi, że bardzo wygodnie żyje się bez obciążenia, powierzając wszystko osobom godnym zaufania, wystarczy im tylko zapłacić. Jest w tym jednak pewien haczyk. Nie wątpię, że Piotr Siergiejewicz kazał komuś szukać składowiska. Podejrzewam, że naczelnikowi ochrony, który przez wzgląd na nadzwyczajną wagę zadania ma prawo zjawiać się u niego bez zaproszenia i nie uprzedzając o swojej wizycie. Przyznaję, że to, co powiedziałam, to jedynie przypuszczenie. Jeżeli jednak pan sprawdzi, kim byli asystent i kierowca ciężarówki, którzy zginęli w wypadku, skąd się wzięli, kiedy zostali przyjęci do pracy i z czyjej rekomendacji, to całkiem możliwe, że moje przypuszczenie przerodzi się w niezbity fakt. Z mojej strony to już wszystko. Nadal uważa pan, że niepotrzebnie stracił czas? Przez krótką chwilę Bajew spoglądał na nią w milczeniu, później sięgnął po kieliszek z niedopitym koniakiem i go opróżnił. – Przemyślę pani informacje – powiedział oschle. – Do widzenia. Nastia spoglądała w ślad za pułkownikiem. Miarowy krok, wyprostowane szerokie ramiona i jeśli sądzić na oko, najmniejszego napięcia w całym ciele. Wychodząc, Bajew uderzył ramieniem o futrynę. Dopiero to przekonało Nastię, że naczelnik UWD jej uwierzył.
***
Wiktor spał na kanapie w pokoju Korotkowa, Jura zadzwonił i poinformował, że wykonał zadanie i że zaraz złapie samochód i wróci do hotelu, a Nastia oddawała się swojemu ulubionemu zajęciu: serfowała po Internecie w poszukiwaniu informacji. Wpadła jej do głowy całkiem zwariowana myśl! Kompletne bzdury, jak się wyraził pułkownik Bajew, ale dlaczego by ich nie sprawdzić, skoro jest czas i komputer? Nastia dobrze pamiętała, co zwróciło jej uwagę, gdy na początku pobytu w Wierbicku czytała wywiady i przedwyborcze wystąpienia programowe mera Smiełkowa. Spodobał jej się wtedy bogaty zasób wiadomości na temat historii łowiectwa na Syberii oraz wypowiedzi dotyczące znaczenia hodowli zwierząt futerkowych. Właściwie dygresje historyczne najbardziej zainteresowały Nastię Kamieńską, bo zawierały nieznaną jej wiedzę, ona zaś była ciekawa nowych rzeczy. Analizując teraz wystąpienia mera i znajdując w nich tego typu informacje, natychmiast sprawdzała źródło, z którego pochodziły. Wynik okazał się niezmiernie ciekawy. Część faktów znalazła się w zamieszczonych w Internecie starych artykułach i podręcznikach profesora Tarasiewicza, natomiast reszty w ogóle nie było. Teraz wiadomo, do czyich rąk trafił niedokończony rękopis profesora! Żadni smarkacze nie myszkowali w szopie nowych właścicieli parceli. Dostali się tam ci, którzy szukali papierów Arkadija Ignatjewicza. Teczki zabrali, a szopę podpalili, żeby nikt nie zauważył ich braku. Ale po co? Po co to całe zamieszanie? Nie chodziło przecież o wystąpienia przedwyborcze! To by było śmieszne… Nie, szukano czegoś innego, a materiały dotyczące historii po prostu wykorzystano, skoro nadarzyła się okazja. Ale czego szukano? Wiadomo, że nie chodziło o książkę, ale o dzienniki, listy i osobiste notatki. Ale co zawierały, skoro z ich powodu uknuto sprytną intrygę? Nastia podeszła na palcach do Jegorowa, wsłuchała się w jego oddech, poprawiła pled, który ześlizgnął się na podłogę, i wróciła do swojego pokoju, zamykając szczelnie drzwi. Zadzwoniła do Korotkowa. – Na jakim jesteś etapie, Jurasza? – Wysiadam z samochodu – oznajmił zmęczonym, ale zadowolonym głosem. – Będę za trzy minuty. – Od razu przyjdź do mnie – poprosiła Nastia. – W twoim pokoju śpi Jegorow. Korotkow wpadł rozpromieniony, ale gdy Nastia chciała jak zwykle cmoknąć go w policzek, gwałtownie się odsunął.
– Nie podchodź do mnie, Aśka, bo cuchnę. Przez cały dzień pociłem się w tej cholernej bluzie. Mogę skorzystać z twojej łazienki? – Pewnie, że tak – Nastia się roześmiała. – Powiedz tylko krótko: i jak? Nie pytałam przez telefon, bo nie wiadomo, z kim tam… – Masz, trzymaj! Żałosny plon moich gigantycznych wysiłków! To mówiąc, wyciągnął z kieszeni i położył na biurku dwa czarno-białe amatorskie zdjęcia. Na każdym byli czterej chłopcy i dziewczyna. Nastia od razu rozpoznała Smiełkowa, Bajewa i Worożca. Czwarty chłopak to chyba Dmitrij Golikow. A dziewczyna? Pewnie Jula, z którą romansował młody Kostia Smiełkow i o której opowiadała Anna Makarowna Fiediunina. Jula była bardzo ładna… Na czarno-białym zdjęciu trudno określić kolor gęstych, długich włosów, ale dziewczyna nie była ani blondynką, ani brunetką. Najprawdopodobniej była szatynką albo miała ciemnorude włosy. Ciężkie fale z obu stron przytrzymywały spinki z kwiatkami. Golikow, Jula, spinka… Dziwne połączenie. Kryje w sobie tajemnicę, z której powodu zabito wścibską i przedsiębiorczą Kamillę Milukową. Co to mogło być? Przypuśćmy, że Dima Golikow kochał się potajemnie i bez wzajemności w dziewczynie swojego przyjaciela. I co z tego? Kompletna bzdura! Nie wiadomo, czy to ta sama spinka, którą miał Golikow i którą zabrał razem ze wszystkimi rzeczami zmarłego przyjaciela Piotr Siergiejewicz Worożec. Tyle jest spinek z różnymi kwiatkami… Można to oczywiście sprawdzić i ustalić, ale pytanie dalej pozostaje otwarte. Warto by poznać nazwisko Juli, znaleźć ją i zapytać, co się wydarzyło… Ale do tego potrzeba czasu. I zaplecza. Nastia z Korotkowem nie mają ani jednego, ani drugiego. Skończyli swoją pracę, mogą wracać do Moskwy choćby jutro. Jegorow może doprowadzić sprawę do końca. Jeśli oczywiście zechce. Jeśli się nie boi. I jeśli nikt mu nie zabroni. Nastia poczuła się jak zdrajczyni. Gdyby się nie wtrąciła i nie wzięła na siebie rozmów z sąsiadami Milukowej i świadkami, nic by nie wyszło na jaw. A Witia pracowałby sobie spokojnie i o nic by się nie martwił. Wygląda na to, że Nastia wpakowała go w paskudną historię, a teraz zamierza czmychnąć do Moskwy, pozostawiając Wiktora na pastwę losu, wiedząc, że może wpaść w łapy tych, którzy tak naprawdę próbują ukryć zabójcę Milukowej. Nie mogę wszystkim pomóc, pomyślała Nastia. Nie mogę za wszystko odpowiadać. Ale w głowie zalęgła się już jakaś niewygodna myśl, która nękała ją niczym natrętny komar. Nastia wsłuchała się w siebie. Nie, nie chodzi o poczucie winy wobec Jegorowa. W niczym tu nie
zawiniła. Wiktor to duży chłopiec, potrafi sam podejmować decyzje, nikt go nie zmusza do szukania prawdy. Może się ograniczyć do robienia tego, czego od niego oczekują zwierzchnicy. To coś innego… Nastia uciekła się do starego, sprawdzonego sposobu. Spróbowała po kolei sobie przypomnieć, co myślała, zanim wstrętny komar zaczął jej brzęczeć nad uchem. Poznać nazwisko Juli, znaleźć ją i zapytać… Potrzeba zaplecza i czasu, którego z Korotkowem nie mają… W końcu poczuła bolesne ugryzienie komara. Szefowa redakcji Milukowa nie miała ani zaplecza, ani czasu. A jednak ją zabito. To znaczy, że stanowiła realne zagrożenie. Dlaczego? Dlatego że poznanie nazwiska Juli nie stanowi żadnej trudności. Nawet Milukowa mogłaby to zrobić w krótkim czasie. A osoby zainteresowane ukryciem tajemnicy doskonale o tym wiedziały. Trzeba będzie zbudzić Jegorowa… Szkoda. Tak smacznie śpi. A gdy śpi, nie dręczy go chęć, żeby się napić. Niech śpi jak najdłużej… – Jesteś głodny? – zapytała Korotkowa, gdy wyszedł spod prysznica w jej szlafroku. – Ani trochę. Przez cały dzień opychałem się jakimiś świństwami z nudów. Chipsami, herbatnikami, sucharami – żeby nie oszaleć od tego ciągłego czekania. Nie gniewasz się, że pożyczyłem twój szlafrok? Moje rzeczy są przepocone, a jeżeli pójdę do swojego pokoju po czyste ubranie, to obudzę Witkę. – I tak będziemy musieli go zbudzić – Nastia westchnęła, po czym streściła pokrótce swoje przemyślenia. – Coś w tym może być – przyznał Jura. – Ale po co ten pośpiech? Niech sobie człowiek pośpi. Jutro polecimy do Moskwy, a on spokojnie zajmie się swoją sprawą. – Jutro nie polecimy. – Niby czemu? – Bo polecimy pojutrze. A jutro zrobimy jeszcze jedną paskudną rzecz. A raczej zaczniemy ją robić już teraz. Dzisiaj ty zaczniesz, a my z Wiktorem włączymy się jutro. Później dokończymy ją razem i wtedy będziemy mogli polecieć – powiedziała z uśmiechem Nastia. Korotkow wysłuchał jej planu i ze smutkiem rozłożył ręce. – Jeżeli twój brat wpadnie na pomysł, żeby gdzieś jeszcze kupić ziemię… – …to ty poruszysz niebo i ziemię, żeby mnie z tobą nie wysłano – dokończyła. – Rozumiem. Weź telefon i zrób to, o co proszę. Wywiadowca, Jura, to stan umysłu i duszy, to dożywotni wyrok. Nie można przestać być wywiadowcą po przejściu na emeryturę. Jest się nim do samej śmierci. Przyjmij to jako pewnik i się nie opieraj.
– Trudno z tobą wytrzymać… – burknął Jurij, podnosząc rzuconą na podłogę bluzę i szukając po kieszeniach telefonu. – Ale dasz mi słowo, że pojutrze polecimy do Moskwy? – Daję! Jak chcesz, to zaraz zrobię rezerwację? – A żebyś wiedziała, że chcę! – zawołał zaczepnie. – Rezerwuj bilety, tak żebym widział. A najlepiej je opłać, będę się czuł spokojniejszy. I wybierz poranny rejs. Im szybciej się stąd zmyjemy, tym lepiej dla wszystkich. Korotkow wysłał wiadomość do Inny, asystentki Worożca, stanął za plecami Nasti i obserwował uważnie procedurę kupna biletów na samolot. – Dlaczego na jedenastą pięćdziesiąt? – zauważył kwaśno. – Jest jeszcze rejs o piątej, przed chwilą widziałem. – Opanuj się, Jura! – Nastia się oburzyła. – Jeżeli wylot jest o piątej, to o której będziemy musieli wstać? Jedenasta pięćdziesiąt to doskonała pora. Korotkow milczał przez chwilę, po czym zapytał: – A może to nie ma sensu, Aśka? Może Bajew jest już u Worożca? I cały twój plan na nic się nie zda? Nastia pokręciła przecząco głową i zaczęła wpisywać w odpowiednie pole numer karty kredytowej. – Bajew nikomu nie wierzy na słowo. Nie pójdzie do Worożca, zanim nie sprawdzi przynajmniej części informacji, które ode mnie usłyszał. A na to potrzeba czasu. Nie będzie zbyt długo zwlekał, to prawda, ale co nieco na pewno sprawdzi. Żaden facet przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje starej przyjaźni z powodu opowieści jakiejś baby. Sądzę, że będzie tym zajęty do jutrzejszego wieczora. – A jeżeli nie? Jeżeli jutro nic się nie wydarzy? Wtedy przebukujesz bilety i zaczekasz, aż pułkownik dojrzeje? – Jurasza, przecież ci obiecałam, że pojutrze wracamy. Jeżeli nic się nie wydarzy, to trudno. Widać nie było nam sądzone. Zostawimy to Jegorowowi. Jak zechce, to dokończy. Nas już to nie dotyczy. Gotowe, bilety kupione. Zbudź Witię i się ubierz. Widziałam, że salon telefonii komórkowej jest za rogiem. – A czemu ja? – Korotkow próbował zaprotestować. – Cały dzień jestem na nogach. – Bo Witia nie ma ze sobą dowodu osobistego, tylko legitymację służbową. Z legitymacją nie załatwi telefonu. Może się oczywiście dogadać, wykorzystując stanowisko służbowe, ale po co ma
zwracać na siebie uwagę? A nuż Bajew go sprawdzi? Przecież na pewno zainteresuje się telefonem Worożca, a Witia wpadnie przypadkiem. Ktoś chlapnie Bajewowi, że jego oficer brał nowy telefon. No a ciebie nikt nie będzie sprawdzał. – Idąc tokiem twojego rozumowania, można wyciągnąć wniosek, że Bajew to gigant myśli – burknął niezadowolony Jura. – Bo to prawda – Nastia się uśmiechnęła. – Znasz przecież moją zasadę. Bitwę przegrywa ten, kto myśli, że przeciwnik jest głupszy. Dalej, Juroczka, ruszaj, póki salon jest jeszcze otwarty.
***
Nastia i Korotkow uzgodnili wszystko z Jegorowem, po czym odesłali go do domu. Na telefon Inny postanowili zaczekać w restauracji. Niezdrowe jedzenie, którym Jura opychał się przez cały dzień, przestało mu ciążyć w żołądku, toteż koło dziesiątej wieczorem oboje z Nastią zrobili się okropnie głodni. Dzisiaj nie wzywali Wołodi, więc gdy omawiali problem transportu, Jegorow zaproponował, że zostawi im swój samochód. – Skoro nie macie zaufania do kierowcy, dajcie sobie z nim dzisiaj spokój – poradził Wiktor. – I jutro też. – Możesz jutro, moskwianko, pojeździć moim gruchotem, jeśli się nie wstydzisz. – No a co z tobą? – zapytała Nastia z niepokojem. – Powiedziała, co wiedziała – burknął Wiktor. – Urodziłem się w tym mieście i przeżyłem w nim całe życie. Myślisz, że nie znajdę nikogo, kto by mi pożyczył gablotę na jeden dzień? Korotkow poparł pomysł, ale wniósł pewne poprawki. – To nie będzie dobrze wyglądało, jeżeli nie wezwiemy kierowcy przez dwa dni. Skoro nigdzie się nie wybieramy i nie mamy żadnych spraw do załatwienia, to po co zapuściliśmy tu korzenie? Dlaczego nie wracamy do Moskwy? Sama mówiłaś, żebyśmy nie ściągali na siebie niepotrzebnych podejrzeń. Powiedzmy, że dzisiaj czekaliśmy na jakąś decyzję albo uzgodnienie, a jutro musimy załatwić jeszcze pewną sprawę, żeby pojutrze spokojnie wyjechać. To logiczna koncepcja. – A dokąd pojedziesz jutro? – zainteresowała się Nastia. – Zapomniałeś, że jutro niedziela? Jaką sprawę zamierzasz załatwić w dzień wolny od pracy? – Wymyślę coś, cała noc przede mną – niefrasobliwie odparł Korotkow. – Pracują nie tylko urzędnicy, ale i biznesmeni. Oni zaś są na nogach przez całą dobę.
Odprowadzili Wiktora, a teraz siedzieli w restauracji hotelowej, która była czynna do pierwszej w nocy, i czekali. Kolacja została zjedzona, herbata wypita, a asystentka Worożca wciąż nie dawała znaku życia. Telefon zadzwonił kwadrans przed północą. – Coś się stało, Juriju Wiktorowiczu? Potrzebna pomoc? – zapytała Inna. – Może pani rozmawiać? – Tak, bez problemu. Prosił pan, żebym zadzwoniła, gdy Piotr Siergiejewicz mnie zwolni. Jestem w samochodzie, wjechałam już do miasta. Mogę się z panem spotkać, gdzie pan sobie życzy. – Muszę z panią porozmawiać. Ale tak, żeby jak najmniej osób o tym wiedziało. Proszę więc wyznaczyć miejsce. Bo pani mieszkanie chyba raczej odpada? – Ależ nie, dlaczego? Mój mąż… – Inno – Korotkow przerwał jej łagodnie – ja też jestem mężem. W dodatku nie po raz pierwszy. I dobrze wiem, że żadnemu, nawet najlepszemu mężowi pod słońcem nie spodoba się, jeżeli obcy facet złoży jego żonie wizytę o pierwszej w nocy. Mieszka pani daleko od hotelu Syberia? – Nocą można dojechać w dziesięć minut. – Niech mi pani poda adres, będę czekał przed domem. Nie zabiorę pani dużo czasu. – Dobrze. Korotkow zapisał adres, obmacał kieszenie, sprawdzając, czy ma kluczyki od samochodu Jegorowa i oba telefony komórkowe. – No to jadę, Aśka. Życz mi szczęścia. Miejmy nadzieję, że asystentka Worożca potrafi myśleć racjonalnie. Nie cierpię powierzać własnego bezpieczeństwa obcym kobietom! Najpierw Łorik, a teraz Inna… – poskarżył się. – Mówiłeś przecież, że jesteś pewien Łarisy – zauważyła Nastia. – No cóż, zrobiłem, co do mnie należało. Nastraszyłem ją tak, że przez najbliższe trzy, cztery dni nikomu o niczym nie powie. Ale nie gwarantuję, co będzie potem, gdy ochłonie, wszystko przemyśli i się uspokoi. – Co się wydarzy potem, to już nie nasza sprawa, bo w tym czasie będziemy już w domu. Powodzenia, Jurasza. Będę na ciebie czekać w pokoju. Korotkow wyszedł, a Nastia poprosiła kelnerkę, podpisała rachunek i wróciła na górę. Musi się czymś zająć, oderwać myśli, żeby czekanie nie było tak dokuczliwe. Teraz, gdy wysłała Jurę z niby
dobrze opracowanym planem rozmowy z Inną, ogarnęły ją wątpliwości i zaczęła się denerwować. Czy wybrali właściwe argumenty? Bazowali na kilkudniowych obserwacjach Inny. Ale czy dobrze rozszyfrowali jej charakter? Poznali ją zaledwie przelotnie. Jeżeli plan należy poprawić, trzeba to zrobić szybko, zanim Korotkow spotka się z Inną. A może Nastia powinna była sama pojechać? Dlaczego uznała, że będzie lepiej, żeby to Korotkow porozmawiał z asystentką Piotra Siergiejewicza? Dlatego, że słowa mężczyzny zazwyczaj traktuje się poważniej. No i dlatego, że to silny, dojrzały facet, którego urok zmusza kobiety, żeby mu wierzyły bez zastrzeżeń. Nie, słusznie uznali, że powinien pojechać Korotkow. A może niepotrzebnie zrezygnowali z dyktafonu? Jest o wiele pewniejszy. Nie wiadomo jednak, kiedy odbędzie się spotkanie Bajewa z Worożcem. I nie wiadomo, czy Inna będzie mogła później przekazać nagranie. Po rozmowie z naczelnikiem UWD Piotr Siergiejewicz może się stać bardzo podejrzliwy i ostrożny, zacznie się dokładnie przyglądać wszystkim ruchom i kontaktom asystentki. Poza tym do spotkania nie musi dojść jutro. Nie, telefon to oczywiście większe ryzyko, ale daje gwarancję, że informacje zostaną przekazane w porę. Nastia poczuła dreszcze. Pojawiały się zawsze, gdy się denerwowała. Najważniejsze, żeby Korotkow przebił się przez mur uczciwości i lojalności. Inna pracuje dla Worożca, jest mu oddana. Bardzo trudno jest zmusić człowieka, żeby zrobił coś przeciwko temu, kto go zatrudnia i płaci duże pieniądze. Cała nadzieja w inteligencji Inny, w umiejętności spojrzenia w przyszłość i chęci powrotu do zawodu. Oboje z Korotkowem postawili właśnie na te trzy atrybuty. A jeżeli się pomylili? A nuż Inna wcale nie jest taka, jak sobie wyobrażają? Ich główny argument polega na tym, że Piotr Siergiejewicz na skutek swoich nieopatrznych działań znalazł się w sytuacji, z której są tylko trzy wyjścia. Albo zabiją go ludzie z Prometeusza, albo Bajew ze Smiełkowem go załatwią, nie wybaczając mu zdrady, albo Worożec da nogę. Innych rozwiązań nie ma. Każde uniemożliwia Innie dalszą pracę i otrzymywanie wysokiego wynagrodzenia. Z jej punktu widzenia nie ma więc sensu, żeby kurczowo trzymała się miejsca pracy. Jeżeli natomiast rozegra się najgorszy scenariusz i dojdzie do porachunków z Prometeuszem, asystentka łatwo może paść ich ofiarą razem ze swoim pracodawcą. Nie, niczego mądrzejszego i lepszego nie da się wymyślić. A więc pozostaje tylko bezczynnie czekać. Och, jak Nastia Kamieńska tego nie lubiła! Otworzyła drzwi do pokoju Korotkowa i zaczęła chodzić tam i z powrotem, od szafki nocnej przy swoim łóżku do podobnej szafki w sypialni Jury. Dwadzieścia kroków w każdą stronę. Po jakichś pięciu minutach miała już dosyć,
nerwowe dreszcze jeszcze bardziej się nasiliły. Chwyciła więc kartę do pokoju, telefon i papierosy, wybiegła na korytarz i zjechała windą na dół. Minęła wejście do restauracji, skąd dobiegała głośna muzyka i gwar głosów, i skierowała się do baru, w którym było również tłoczno i hałaśliwie. To dobrze, tego akurat potrzebuje. Skoncentruje się na walce z rozdrażnieniem, ponieważ nie znosi głośnych dźwięków. Rozdrażnienie i próba, żeby się go pozbyć, odwrócą przynajmniej jej uwagę. Wszystkie stoliki były zajęte. Nastia znalazła wolny stołek przy barze i poprosiła o koktajl bezalkoholowy. Barman poradził jej Śnieżynkę i szybko przygotował napój, który okazał się niezbyt smaczny, za to orzeźwiający. – Mogę pani postawić drinka? – rozległ się nieznajomy głos za jej plecami. Szybko się odwróciła i zobaczyła mężczyznę na oko trzydziestopięcioletniego, sympatycznego, ale wyraźnie wstawionego. – Oj, przepraszam – wybąkał stropiony na widok twarzy Nasti. Anastazja parsknęła śmiechem. W takich sytuacjach mówi się: z tyłu liceum, z przodu muzeum. Mężczyzna przez chwilę jakby się nad czymś zastanawiał, później doszedł chyba do wniosku, że nie wypadł najlepiej, więc powinien jakoś się zrehabilitować. Dziewczyna siedząca z prawej strony Nasti zgasiła niedopałek, po czym wstała, zwalniając stołek, na który od razu wdrapał się nowo poznany kawaler. – Bardzo przepraszam – zaczął – nie chciałem pani obrazić… A pani się obraziła? – Nie, nie obraziłam się – Nastia się uśmiechnęła, mając nadzieję, że na tym incydent się skończy. Ale mężczyzna widocznie był innego zdania. – Nie miałem nic złego na myśli… Jest pani bardzo sympatyczna… – ciągnął. – A nawet ładna… Co z tego, że niemłoda… Na pewno się pani nie obraziła? – Nie obraziłam się – powtórzyła Nastia wolno i dobitnie. – Wszystko w porządku. – W takim razie wypijmy za to, że mi pani wybaczyła! – mężczyzna się ucieszył. – Nie piję. Niech się pan uspokoi. Nie obraziłam się i nie gniewam się na pana. Już miała okazać niezadowolenie i ostro zareagować, jeżeli facet się nie odczepi, ale nagle przyszło jej do głowy, że niedorzeczna sprzeczka z nietrzeźwym donżuanem to też sposób, żeby zająć czymś myśli. – Ale przecież pani pije drinka… A może przejdźmy na ty? Wypijmy bruderszaft, wtedy będę wiedział, że się nie obraziłaś.
Bił od niego zapach alkoholu i Nastia musiała dołożyć starań, żeby się nie skrzywić. Nagle wrócił jej dobry humor. – Dobrze! – zgodziła się. – Tylko dla mnie coś bezalkoholowego. – Jesteś chora? – zapytał mężczyzna ze współczuciem. – Uhm. Sam widzisz, że jestem już stara. Mam ze sto chorób, tabletki łykam garściami. – Zrób pani… – mężczyzna zwrócił się do barmana i urwał w połowie zdania. Widać było, że nigdy w życiu nie interesował się produkcją bezalkoholową i nie zna żadnych nazw. – Śnieżynkę – podpowiedziała Nastia. – O! Przygotuj pani Śnieżynkę – ucieszył się mężczyzna. – A dla mnie whiskacza z colą. Barman dziwnie się uśmiechnął i posłał Nasti nieprzychylne spojrzenie, ale minutę później postawił na ladzie dwie szklanki: jedną wysoką i wąską z koktajlem, a drugą niższą i szerszą z whisky rozcieńczoną pepsi-colą. – No to jazda! Donżuan wyciągnął do przodu zgiętą w pół rękę ze szklanką. Wypić wypiję, pomyślała Nastia, zwłaszcza że rzeczywiście chce mi się pić. Ale później będę musiała go pocałować… A to może mnie przyprawić o mdłości. Uratował ją Korotkow. A raczej telefon, którego sygnał poinformował ją o otrzymanej wiadomości. Nastia szybko dopiła napój, zręcznie się wyślizgnęła z objęć rozochoconego faceta i sięgnęła po telefon. – Przepraszam, to pilne. Facet chyba zamierzał się obrazić, ale Nastia już o nim zapomniała. Wbiła wzrok w ekran, na którym widniały cudowne słowa: „W porządku. Wracam”.
15
GIBDD (Gosudarstwiennaja inspiekcija biezopasnosti dorożnogo dwiżenija) – Państwowa Inspekcja Bezpieczeństwa
Ruchu Drogowego.
Niedziela Rano Korotkow zamienił dżinsy na garnitur, po czym z ważną miną wsiadł do samochodu Wołodi i pojechał „załatwiać interesy”. Natomiast Nastia ubrała się skromnie, jak na niezobowiązujący spacer, opuściła hotel pół godziny po Juriju, minęła dwie przecznice i skręciła w uliczkę, na której wczoraj Jegorow zostawił jej samochód. W hotelu ich oczywiście obserwowano, ale poza budynkiem było to raczej wątpliwe. Obserwacja zewnętrzna to rzecz kosztowna, jeżeli prowadzą ją profesjonaliści. Gdyby chodziło o amatorów, Nastia i Korotkow już pierwszego dnia by ich zauważyli. Znalazłszy się za kierownicą wiekowego auta Jegorowa, Nastia Kamieńska się ucieszyła. Wszystko było znane i proste, ponieważ sztuki prowadzenia samochodu uczyła się wiele lat temu i ćwiczyła swoje umiejętności na pojazdach akurat tej generacji. Dobrze pamiętała drogę do zakładu neuropsychiatrycznego, więc pokonała ją pewnie, nie zaglądając do mapy na każdym rozwidleniu dróg. Tamtej pielęgniarki, z którą Nastia rozmawiała podczas pierwszej wizyty, nie było. Nie miała dzisiaj dyżuru. Jeżeli jednak Dmitrij Golikow spędził w zakładzie wiele lat, inne pielęgniarki też pewnie widziały jego pudełko ze skarbami, i to nieraz. Pielęgniarka w średnim wieku, z twarzą przypominającą bułeczkę drożdżową, od razu zorientowała się, o co Nastia ją pyta. – Oczywiście, że pamiętam – kiwnęła głową. – A co się stało? Nastia wyjęła zdjęcie i pokazała je kobiecie. – Oj, to przecież nasz Dima – zatrajkotała pielęgniarka. – Jaki młody! Ile ma tutaj lat? – Osiemnaście. – Tego też pamiętam – wskazała palcem Worożca, który na zdjęciu stał w środku grupy, obejmując jedną ręką Golikowa, a drugą dziewczynę, prawdopodobnie Julę. – Tylko znacznie starszego, rzecz jasna. Odwiedził naszego Dimę akurat podczas mojej zmiany. Długo o niego wypytywał, jak się czuje, co mówi. Później poszedł do jego pokoju, trochę z nim posiedział. Wyszedł bardzo zmartwiony! Dimka, mówi, niczego nie pamięta i mnie nie poznaje. – Był tylko raz? – zapytała Nastia. – Podczas mojej zmiany raz, na pewno. Ale po całodobowym dyżurze mamy trzy dni wolne. Więc może inne dziewczyny go widziały.
To wystarczy. Jeśli Jegorow zechce, sam przyjedzie i porozmawia z pozostałymi pielęgniarkami. Czasu i tak jest mało. Nastia poprosiła kobietę, żeby przyjrzała się dokładnie dziewczynie na zdjęciu. – Proszę zwrócić uwagę na spinki. Czy są podobne do tej, którą miał Golikow? Pielęgniarka długo mrużyła oczy, odsuwała rękę ze zdjęciem, a później zbliżała je do oczu. W końcu nie wytrzymała, uśmiechnęła się zmieszana i wyjęła z kieszeni okulary. – Nie mogę się do nich przyzwyczaić – powiedziała z westchnieniem. – Wciąż mi się wydaje, że okulary do czytania to oznaka starości. Mówi się przecież o dalekowzroczności starczej. Co za okropne słowo „starcza”! Zwłaszcza dla nas, kobiet. Podniosła oczy na Nastię. – A pani używa okularów? – Oczywiście – Nastia się roześmiała. – Od dawna. Stale je noszę ze sobą. Otworzyła torbę i pokazała pielęgniarce futerał. Ta znowu westchnęła, ni to ze zrozumieniem, ni to z ulgą, po czym zabrała się do studiowania zdjęcia. – Niby podobna – stwierdziła niepewnie. – Dima miał czarną, plastikową, z dużym czerwonym kwiatkiem. A tutaj nie widać koloru… – Ale na pierwszy rzut oka jest podobna? – Tak. Bardzo podobna. A co się stało? – powtórzyła swoje pytanie, na które nie dostała odpowiedzi. Dostała za to kopertę, po czym przestała okazywać ciekawość. Jednakże na koniec spotkania zauważyła: – Będę musiała powiadomić lekarza dyżurnego o naszej rozmowie. Wie pani, u nas panują surowe zasady. – Oczywiście – Nastia się uśmiechnęła. – Proszę go powiadomić. Nie mam nic do ukrycia. Wczorajsze przemyślenia chyba się potwierdziły. Dmitrij Golikow przechowywał spinkę Juli, dziewczyny swojego przyjaciela. No i co z tego? Jula była bardzo ładna, pewnie wszyscy czterej się w niej kochali. Nie, tutaj chodzi o co innego… Coś takiego, co jej, Nasti, na razie nie przyszło do głowy.
***
– I całe szczęście, że się więcej nie pokazała! – swarliwie oznajmiła niemłoda wymizerowana kobieta ze spracowanymi rękami i głębokimi zmarszczkami. – Żadnego pożytku z Julki i tak by nie było, a utrzymanie niemowlaka spadłoby na nas! Mamy swoje gęby do wykarmienia, ledwie wiążemy koniec z końcem. A przecież wyrzucić jej by nie wypadało, w końcu to siostra. No i siedziałaby nam na karku, dziecko by pewnie zostawiała, a sama ciągle by się gdzieś szlajała. – Z dzieckiem to pewne? – zapytał Jegorow, już ze czterdzieści minut wysłuchując złośliwych, pełnych nienawiści słów starszej siostry Julii Uljancewej, której znalezienie rzeczywiście nie sprawiło większego kłopotu. – Była w ciąży, gdy wyjechała? – Chyba nie – burknęła kobieta. – Julka uważała się za kogoś lepszego, zamierzała zostać aktorką. Gdyby była z brzuchem, toby nie wyjechała. Wiecznie dostawała to, co najlepsze. Była przecież najmłodsza. Gdy się urodziła, miałam prawie dwadzieścia lat, rodzeństwo też już podrosło, więc rodzice całą uwagę skupili na Julce. Że niby i piękna, i mądra, i utalentowana, i ma przed sobą wielką przyszłość. My wszyscy nie mieliśmy żadnej przyszłości, nadawaliśmy się tylko do machania miotłą, ładowania węgla i harowania w ogrodzie. A ona miała, wyobraź pan sobie! – Więc dlaczego wspomniała pani o dziecku? – Wiktor nie ustępował. – Julka powiedziała pani po wyjeździe, że je urodziła? – Akurat! Ona by nam coś powiedziała, czekaj tatka latka! Traktowała nas jak śmieci. Gdy wyjechała do Moskwy, słuch po niej zaginął. Przepadła jak kamień w wodę. Ani listu, ani telefonu. Ani razu nie raczyła odwiedzić rodziców, zdzira, póki jeszcze żyli. Wiesz, co ci powiem? Taka z niej aktorka jak z koziej dupy trąba! Została prostytutką, to pewne, bo takie jak Julka mają przed sobą tylko jedną drogę. No a jak się urzęduje z chłopami, to o brzuch nietrudno. Jaki głupiec ożeni się z taką wywłoką? Zostanie sama z dzieckiem, bo do łóżka już nikogo nie zaciągnie. No i co wtedy zrobi? Zwali nam się na głowę. Udaje przecież księżniczkę, dziwka cholerna, nie będzie brudziła sobie rączek normalną pracą. Skoro nie wróciła, to widocznie obeszło się bez dziecka. Może znalazła jakiegoś faceta. A może już nie żyje. Jegorow nie usłyszał nawet cienia współczucia w głosie najstarszej siostry Julii Uljancewej. Nie wiadomo, czy dlatego, że wciąż miała do niej żal, czy może dlatego, że w rodzinie nie było zwyczaju, żeby jej członkowie darzyli się uczuciem i sobie pomagali, każdy martwił się tylko o siebie… – A pamięta pani Kostię?
– Jakiego Kostię? – kobieta zmrużyła oczy ze złością. – Tego rudego, co mieszkał dwa domy za nami? – Nie, Kostię Smiełkowa, z którym Jula flirtowała. Nazwisko nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Albo nie wiedziała, że chodzi o obecnego mera miasta, albo od razu nie skojarzyła. – A kto z tą dziwką nie flirtował! Pół miasta zaglądało jej pod spódnicę. Miałabym pamiętać wszystkich z nazwiska? Zresztą nie wiedziałam, jak się nazywali. Wtedy miałam już swoją rodzinę. Nieźle musieliśmy się z mężem naszarpać, żeby nakarmić i ubrać trójkę dzieci. Tamte czasy różniły się od dzisiejszych, można było zarobić najwyżej półtorej dniówki, a to nie na wiele starczało. No więc harowaliśmy na dwa etaty i kombinowaliśmy, gdzie się da, żeby dorobić. Świata bożego nie znaliśmy poza pracą. A ty mnie pytasz o gachów Julki! Nie miałam do nich głowy. – No to ostatnie pytanie: kiedy Jula wyjechała? – Kto by tam pamiętał? – kobieta rozłożyła ręce. – Minęło tyle lat… Ale ojciec wtedy strasznie krzyczał, a matka mu mówiła, że Julka jest już pełnoletnia, ma prawo sama decydować, gdzie będzie mieszkać i kim zostanie. To znaczy, że skończyła osiemnaście lat. Może dziewiętnaście. Albo dwadzieścia. Nie pamiętam. To było dawno temu. Rozmowa rozjątrzyła ranę w sercu Jegorowa. Po stracie rodziny do tej pory nie mógł się otrząsnąć z bólu. Nie był nawet pewien, czy chce założyć nową rodzinę. Potrzebował tych, których już przy nim nie było. Nie zamierzał szukać zastępstwa. Może to i dobrze, że nie ma teraz rodziny? Jak by się czuł, gdyby się okazała podobna do rodziny Uljancewów, w której każdy traktowany jest jak potencjalny ciężar i jeżeli nie przynosi namacalnej korzyści, lepiej, żeby go w ogóle nie było? Nie, nie potrafił sobie nawet wyobrazić, żeby jego syn i córka stali się podobni do Uljancewów, nienawidzących swoich starych i zniedołężniałych rodziców, którzy potrzebowali pomocy i opieki. Jego dzieci byłyby inne! A może nie? Znowu poczuł chęć, żeby się napić. Gwałtowną i nieprzepartą. Z jakiegoś powodu wstydził się tylko moskwian. Jutro, postanowił. Przemęczę się do jutra. Jak wyjadą, dam sobie w gaz. I przegonię wszystkie smutki.
***
Znowu stał w cerkwi, w najdalszym rogu, i próbował zebrać myśli. To nie była tamta cerkiew, w centrum Wierbicka, którą odwiedził ostatnio. Tę mijał po drodze do willi Piotra. Była duża i okazała. Ale nikogo tutaj nie interesował oparty o ścianę w ciemnym rogu rosły mężczyzna w niepozornej szarej kurtce. Czemu zabiłem tamtego ptaka… Po co, po co to wszystko było? Czemu tak się stało? Świat jest pełen zła i brudu, polityka to kłamstwo, gospodarka jest ułomna, miłość przemija. Nie ma na czym się oprzeć. Istnieje tylko jedna rzecz, w którą można wierzyć i na której można polegać w tym mroku: prawdziwa męska przyjaźń. Bajew w nią wierzył. Liczył na nią. Szukał w niej oparcia i pomocy. I usprawiedliwienia dla wszystkiego, co robił. Nie wolno mu zawieść Kostika. Ani Pieti. Wszyscy trzej od dzieciństwa są nierozłączni. Cokolwiek się stanie, jakkolwiek potoczy się życie, nigdy nie wyrzekną się swojej przyjaźni. Pierwszy krok zrobił Kostik, publicznie odżegnując się od Piotra, za którego pieniądze przeprowadził swoją pierwszą kampanię wyborczą. Na konferencji prasowej nowo wybrany mer Smiełkow gorąco dziękował wszystkim, którzy go wsparli, wierzyli w niego i pomogli mu finansowo. Wymienił wszystkich oprócz Worożca, choć jego wkład był najbardziej znaczący. Kostik przestał zapraszać Pietię na publiczne imprezy, na których spotykał się świat przedsiębiorców i biznesmenów. Ani razu nie wymienił nazwiska Pieti, gdy opowiadał o swojej pracy na budowie fermy zwierząt. Owszem, nadal spotykał się z Piotrem, ale robił to potajemnie, jakby się tego wstydził. Pietia mu wybaczył. Czasami żal dawał o sobie znać, Bajew to dostrzegał, ale wiedział, że Pietia jest rozsądny i potrafi trzeźwo myśleć, więc doskonale rozumie, że ze względu na wizerunek mera tak jest lepiej. Kostik nigdy mu nie odmawiał pomocy, to prawda. Ale kto wie, co dla Pietki jest ważniejsze: korzystanie z pomocy w rozkręcaniu biznesu czy posiadanie statusu osoby wpływowej. Zawsze, od samego dzieciństwa Bajew z jakiegoś powodu był pewien, że dla jego przyjaciela Pieti najważniejsze są pieniądze. Stoją na pierwszym miejscu. Były mu potrzebne, gdy musiał utrzymywać siebie i matkę alkoholiczkę, która pracowała jako sprzątaczka i przepijała wypłatę w dniu, gdy ją dostawała. Nikomu z przyjaciół nie przychodziło do głowy, żeby pogardzać Pietią albo zarzucać mu, że zarabia pieniądze, na czym się da. Zresztą ojciec Igora Bajewa, dzielnicowy, powiedział kiedyś: „Biedny chłopak. Czy ma inne wyjście? Bez trudu mogę zamknąć jego matkę w LTP16, ale co dalej? Ojca nie ma, rodziny też nie, więc wyślą go do domu dziecka. A tak przynajmniej chowa się przy matce”.
Piotr ma w głowie tylko pieniądze. Tak sądził Igor Bajew. Do wczoraj. Po rozmowie z Kamieńską nagle zrozumiał, że Pietia rozpaczliwie walczył o zachowanie pozycji lidera. Nie o pieniądze. O to, żeby być kimś. Żeby wszyscy przychodzili do niego po radę, żeby go słuchali i żeby się z nim liczyli. Chciał być tym, kim był dla nich, smarkaczy, później wyrostków, a wreszcie młodych mężczyzn. A Kostia go odsunął. Odtrącił. Kiedy więc pojawił się problem, Pietia bez litości i wahania wbił przyjacielowi nóż w plecy. Jeszcze wczoraj Igor Walerjewicz uruchomił wszystkie kontakty i źródła informacji, żeby sprawdzić to, co mówiła Kamieńska. Dzisiaj w południe otrzymał odpowiedzi. Nie wszystkie były wyczerpujące, ale zawierały dość materiału, żeby się przekonać, że Kamieńska mówiła prawdę. Pietka rzeczywiście to zrobił. Pietia Worożec zdradził przyjaźń zarówno z Kostią, jak i z Bajewem, którego stanowisko zależy od tego, kto zostanie wybrany na nowego mera. Pietia bruździł Kosti nawet w Pierowie, w urzędach obwodowych. Kostia naiwnie i nierozważnie dzielił się z przyjaciółmi planami obmyślonych intryg, a Pietka natychmiast uprzedzał kogo trzeba i torpedował działania Smiełkowa. Za każdym razem Kostik się martwił i dziwił, że dobrze przygotowana jego zdaniem operacja zawodziła. Gdyby wiedział… Jeżeli zasieje się kilka nasion w tej samej glebie i jednakowo pielęgnuje, to wcale nie oznacza, że wyrosną z nich identyczne rośliny. Mogą się nawet okazać zupełnie różne. To samo dzieje się z ludźmi. Nie ma znaczenia, że chłopcy mieszkali na sąsiednich ulicach i chodzili do tej samej szkoły, że się razem bawili i uczyli się z tych samych podręczników. Nie ma znaczenia, że całą grupą chodzili do kina, palili papierosy z jednej paczki, pili na umór i popełnili ten sam grzech. Minęło trzydzieści pięć lat i w każdym z nich to, co było wspólne i jednakowe, zakiełkowało inaczej. Kostik Smiełkow stał się niefrasobliwy i uważał, że wszystko mu wolno. Pietka Worożec wyróżniał się cynizmem i oziębłością. Natomiast Igora Bajewa przygniatało brzemię wielkiej winy, którą próbował od siebie odsunąć i zagłuszyć, zasłaniając się przyjaźnią. Tą właśnie prawdziwą męską przyjaźnią, której nie wolno się wyprzeć. Ale nagle się okazało, że przyjaźń nie istnieje. A jeżeli istnieje, to łatwo można jej się wyrzec. Mur, który dzielił Bajewa od jego wielkiej winy, runął. Nie uratuje go już myśl o prawdziwej przyjaźni. Wielka i straszna wina dopadnie go i pochłonie. Zabije. Bajew wyszedł z cerkwi, zatrzymał się na chwilę przed wejściem, po czym wrócił do samochodu, który zaparkował za ogrodzeniem.
***
– Piotr Siergiejewicz czeka na pana w gabinecie – rzeczowo i uprzejmie powiedziała asystentka Worożca, otwierając Bajewowi drzwi. Pułkownik doskonale wiedział, gdzie znajduje się gabinet Piotra, ale Inna, wykonując swoje obowiązki, zaprowadziła go pod same drzwi. – Ma pan jakieś polecenia, Piotrze Siergiejewiczu? – zapytała. – Powiedz Nadi, żeby podała herbatę. No i coś do herbaty. Kolację zjemy później. Bo przecież zostaniesz na kolacji, Igorku? Bajew się nie odezwał, udając, że nie usłyszał pytania. Piotr z zadowoloną miną rozsiadł się w fotelu. – No i co słychać, naczelniku? – Nic – odparł Bajew głucho. – To znaczy, że coś się stało – twarz Worożca natychmiast przybrała wyraz troski i gotowości do udzielenia pomocy. – Jakieś kłopoty? – Co ty wyprawiasz, Pietka? – cicho zapytał pułkownik. – O czym ty mówisz? Niby co wyprawiam? – Mówię o Szulminie. O zabitych ekologach, o laboratorium. O Prometeuszu. Myślałeś, że się nie dowiem? Za kogo ty mnie uważasz? Za chłopca na posyłki? Worożec w zamyśleniu patrzył na Bajewa. Później lekko się uśmiechnął. – A więc wiesz… No dobrze. I co teraz? – Jak mogłeś? – Bajew podniósł głos. – Przecież w ten sposób niszczysz Kostię, gwarantujesz zwycięstwo Gorczewskiemu. Dlaczego, Pietia? Tylko dlatego, że Kostia cię odsunął i nie nazwał publicznie bliskim przyjacielem? Z powodu takiego głupstwa? – Ja, Igorku, chcę żyć. Ratuję swoje życie. Jeżeli tak dużo wiesz, musisz wiedzieć i to, jacy ludzie stoją za Prometeuszem. Zatem Kamieńska nie pomyliła się również w tej sprawie… Czy może była tego pewna? Zresztą jakie to ma teraz znaczenie! Ważne, że to prawda. – Zwariowałeś, Pietia? Zapomniałeś, dlaczego Kostia tak walczy o południowy wariant magistrali i o fermę? Zapomniałeś, że zakopaliśmy tam ciała czterech osób? Po jednym na każdego. To przecież był twój pomysł. Po śmierci Julki mieliśmy udowodnić, że żaden z nas nie
wyda Kostika. Każdy kogoś stuknie i wszystkie ciała wrzucimy do tego samego wykopu. Czyżbyś o tym zapomniał, Pietieńka? Worożec machnął uspokajająco ręką i pułkownik się zorientował, że mimo woli podniósł głos. Za drzwiami rozległy się kroki, weszła kucharka Nadia z tacą, szybko podała herbatę i zniknęła. Piotr nalał herbaty sobie i Bajewowi, ale nie sięgnął po filiżankę. Zaczekał, aż ucichną kroki na schodach, po czym powiedział półgłosem: – Nie krzycz, Igorku. Nie zwariowałem. Uwierz mi, że likwidacja fermy i odsłonięcie fundamentów niczym nam nie grożą. Zaczekaj, nie przerywaj. Pamiętam, że są tam szkielety, ubrania i rzeczy osobiste. Wybuchnie skandal, będzie dużo hałasu. Ale ani ciebie, ani Kostika to nie dotknie. Ani nawet mnie. – Co chcesz powiedzieć? – Bajew się zachmurzył. – Jak to sobie wyobrażasz? Worożec odwrócił się na fotelu obrotowym, zdjął z półki kilka teczek i otworzył ukryty za nimi sejf. Wyjął z niego małe tekturowe pudełko i podał je Igorowi Walerjewiczowi. – Co to jest? – zapytał zaskoczony Bajew. – To, Igorku, jest nasz glejt. Mieliśmy wszyscy niesłychane szczęście. Od każdej zabitej osoby Dimka brał sobie coś na pamiątkę. Po cichu, w tajemnicy przed nami, gdy nie widzieliśmy. Już wtedy miał coś nie w porządku z głową, byliśmy młodzi, więc tego nie zauważyliśmy. Przechowywał pudełko w domu, a gdy po odsiadce trafił do psychiatryka, to je ze sobą zabrał. I od tej pory się z nim nie rozstawał. Wszyscy w zakładzie je widzieli. I z łatwością potwierdzą, że to rzeczy Dimki. Wszystkie zabójstwa zwalimy na niego. Nikt nie będzie miał wątpliwości, bo Dimkę już skazano za zabójstwo i gwałt, a lekarze postawili mu diagnozę. Dimka nie żyje. Nawet jeżeli zapadnie decyzja o likwidacji fermy, budynki i pawilony zostaną zburzone, a fundamenty odsłonięte, nawet jeżeli druga spinka Julki jeszcze nie zgniła przez trzydzieści pięć lat i ją tam znajdą, w porę sobie przypomnę, że identyczna spinka znajduje się wśród rzeczy należących do mojego nieżyjącego przyjaciela z dzieciństwa. Odwiedzałem go w zakładzie, zająłem się jego pogrzebem, zabrałem również rzeczy, których część zostawiłem sobie na pamiątkę. Wszystko można potwierdzić. O tym, że Dimka dokonał czterech zabójstw, nie wiedzieliśmy ani ty, ani ja, ani Kostik. I nikt – słyszysz, Igorze! – nikt nigdy nie udowodni, że było inaczej. Tak więc magistrala na północy nie stanowi dla nas niebezpieczeństwa. Natomiast na południu jest dla mnie groźna. A ja nie zamierzam jeszcze rozstawać się z tym światem. Wiem, co mi teraz powiesz, wiem – Worożec słabo się uśmiechnął. – Że moja walka o północną magistralę będzie kosztować Kostika
fotel mera, a ciebie stanowisko naczelnika UWD. Owszem, to prawda, że kariera polityczna Kostika i twoja kariera zawodowa na tym ucierpią. Ale obaj pozostaniecie przy życiu i jakoś się urządzicie. Ja zaś muszę dbać o własne życie, ono jest dla mnie ważniejsze niż wasze kariery. Chyba nie masz mi tego za złe – Worożec wymownie rozłożył ręce. – To wszystko, co chciałem powiedzieć. Teraz jestem gotów posłuchać, jaki ze mnie bydlak i jak cię rozczarowałem. Tylko się streszczaj. Potem zjemy kolację. „Każdy z nas może zdradzić...”. Właśnie te słowa wypowiedział trzydzieści pięć lat temu Pietka Worożec. Jakieś trzy dni po tym, jak roztrzęsiony, dręczony zazdrością, pijany Kostia Smiełkow zabił Julkę, gdy oświadczyła, że odchodzi, bo nie widzi przy nim, nigdy nietrzeźwiejącym robotniku budowlanym, swojej przyszłości. Będzie więc układała sobie życie bez niego, w stolicy, w instytucie teatralnym. Kostia ją zabił i wrzucił do wykopu przygotowanego pod fundamenty jednego z pawilonów fermy. Nie myśleli wtedy rozsądnie, pili na okrągło. Słowa Pietki przyjęli więc jako zachętę do działania i się nad nimi nie zastanawiali. Nikt nie miał zamiaru okazać się słabeuszem. Nikt nie chciał też zostać posądzony o zdradę „prawdziwej męskiej przyjaźni”. Fundamenty zalano, wkrótce potem zbudowano fermę. I nikt nigdy by się nie dowiedział o ukrytych zwłokach, gdyby nie pojawiło się niebezpieczeństwo, że ferma zostanie zlikwidowana, a wszystkie zabudowania ulegną zburzeniu. Mer i naczelnik UWD zrobili wszystko, co tylko w ich mocy, żeby nie dopuścić do budowy magistrali na północy. Jeżeli zostaną wykopane ludzkie szczątki, pod lupę trafią w pierwszej kolejności ci, którzy pracowali wówczas na budowie. Wypłynie nazwisko Dimy Golikowa. A nuż się okaże, że wyznał komuś ich odrażającą tajemnicę? Dimce brakowało oczywiście piątej klepki, kto by mu uwierzył? Mimo to sytuacja jest groźna. A jeżeli ten, któremu o wszystkim opowiedział, chociaż mu nie uwierzył, zapamiętał jednak historię pomylonego? Przecież stary profesor odwiedzał Dimkę w zakładzie… Po co tam jeździł? Co mu się tak w Dimce podobało? O czym Dimka mu opowiadał, jakimi sekretami dzielił się z profesorem, gdy odsiadywali razem wyrok? A weterynarz Czurakow, który się przyjaźnił z Tarasiewiczem i spędzał z nim mnóstwo czasu? Mój Boże, ile to wszystko wymagało wysiłku! A ile grzechów trzeba było popełnić… Jeszcze do wczoraj Smiełkow i Bajew byli przekonani, że nie są osamotnieni w walce. Że Piotr Worożec stoi za nimi murem. „Każdy z nas może zdradzić...”.
– Dimka umarł dwa lata temu – wymamrotał Bajew. – Zająłeś się jego pogrzebem. I zabrałeś rzeczy. To znaczy, że przez te dwa lata wiedziałeś, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa? Wymyśliłeś wszystko jeszcze wtedy? – Pomysłowy ze mnie chłopak. Jesteś zdziwiony? – Wiedziałeś – ciągnął Bajew. – I spokojnie się przyglądałeś, jak obaj z Kostią umieramy ze strachu, że wszystko się wyda. Czerpałeś z tego satysfakcję, tak? Chciałeś mieć decydujący głos. Być ponad nami, czuć swoją siłę. No cóż, udało ci się. Nie tylko się przyglądałeś, jak się szarpiemy. Nie powstrzymywałeś mnie, gdy robiłem to, co robiłem. A ja straciłem tyle czasu, żeby się dowiedzieć, czy Dimka nie wygadał się przed profesorem, gdy gnili razem w więzieniu. Później musiałem się zająć tym weterynarzem, rękopisami profesora… A wy z Kostikiem staliście z boku, niezbrukani, tylko ja tkwiłem po uszy w gównie. – Nie zapomnij o dziewczynie z telewizji... – Worożec uśmiechnął się cynicznie. – Przecież twój chłopak do zadań specjalnych, którego ze sobą przywlokłeś, ją też sprzątnął. Ale muszę ci oddać sprawiedliwość. Twoi ludzie dobrze obserwowali to, co się dzieje wokół Kosti. Gdy tylko miał się pojawić jakiś program albo artykuł, pilnowali, kto jaki materiał zbiera i gdzie go szuka. Milukową namierzyli w jednej chwili, gdy tylko odwiedziła starą Fiediuninę. Pamiętam ją, wiecznie się wszystkimi interesowała, wszędzie wtykała nos, wszystko o każdym wiedziała. Duże brawa dla twojego chłopaka, że nie pokpił sprawy. Zasłużył na premię, daj mu ją w moim imieniu. Chociaż jego wysiłki poszły na marne. Ale masz rację, Igorku, czułem satysfakcję, obserwując, jak się z Kostikiem szamoczecie i wychodzicie ze skóry, żeby uratować stanowisko mera dla Kosti i nie dopuścić do likwidacji fermy. Kostik nie przyznawał się publicznie do przyjaźni ze mną. Ty też mnie uprzedziłeś, że w razie czego nie będziesz mnie osłaniał, nie wyciągniesz pomocnej dłoni. I na co liczyliście, moi kochani przyjaciele z dzieciństwa? Że jestem jak matka Teresa, wszystko wybaczę i zrozumiem? A ja nie zrozumiałem. I nie wybaczyłem. Z przyjemnością obserwowałem wasz strach. Tacy byliście ważni, wpływowi, na stanowiskach, docenieni, szanowani – a robiliście w portki ze strachu. Chyba powiedziałem już tyle, że możesz wreszcie opluć ideały przyjaźni i nazwać mnie gnojkiem? Czy chcesz, żebym coś jeszcze dodał? Bajew przymknął oczy, żeby ukryć ból. Co Pietka może dodać? Jakiej jeszcze podłości się dopuścił? Podejrzenie, które zrodziło się w Igorze Walerjewiczu, wywołało nową falę bólu w piersi.
– Sam to zrobię – powiedział, ledwie poruszając wargami. – Osłaniałeś Łorik, żeby w odpowiednim momencie wyciągnąć wszystko na światło dzienne i uderzyć w Kostię. Trzymałeś tego asa w rękawie i chciałeś go wykorzystać tuż przed wyborami. Żeby cios był dotkliwy. Bajew mówił wcale nie to, co chciał powiedzieć. Nie to, czego się domyślił. Ale nie potrafił powiedzieć tego głośno. Może lepiej nie mówić? Jakby to coś zmieniało! Przemilczana prawda nie przestanie być prawdą. Pułkownik wstał. Nie ma tu już nic więcej do roboty. Worożec nie podniósł się z fotela, żeby odprowadzić gościa. Patrzył na niego drwiąco i z wyczekiwaniem. – Nie zostaniesz na kolacji? Czyżby zabójcy teraz tak zhardzieli, że nie siadają do stołu z gnojkami? Brzydzą się? Pułkownik, który już zmierzał do drzwi, zatrzymał się i odwrócił. – Ty, Pietka, też jesteś zabójcą. Nie udawaj niewiniątka. Śmierć Dimki to przecież twoja robota? Jasne, że tak. Bałeś się, że jednak coś pamięta i może komuś powiedzieć. A gdy zobaczyłeś to nieszczęsne pudełko, od razu pomyślałeś, że nawet jeżeli Dimka coś komuś wyjawił, pudełko zawsze będzie chroniło ci tyłek. Musiałeś tylko zadbać, żeby winny był już martwy. Co mu dałeś? Coś na serce? Masz rację, Pietka, że jestem zabójcą, ale ty nie jesteś lepszy – no proszę, a jednak to powiedział. Ale nie doznał ulgi z tego powodu. Ogarnęło go poczucie bolesnej bezsilności. Jak wtedy, gdy zdrzemnął się w pokoju ojca Nikołaja i przyśnił mu się ten straszny sen. Dlaczego zabił ptaka? Nie wiadomo... – Mówiłem ci przecież, że jestem pomysłowy – Piotr Siergiejewicz się uśmiechnął. – Ale ty ani na krok mi nie ustępujesz. Idź, powiedz Kostikowi, że może się już nie bać likwidacji fermy. Z nim na pewno nie będziesz się brzydził usiąść przy jednym stole. Sięgnął po leżący na biurku telefon i jednym ruchem wybrał potrzebny numer. – Inno, Igor Walerjewicz wychodzi, niech go pani odprowadzi.
***
Zaraz po wyjściu naczelnika UWD Piotr Siergiejewicz Worożec zszedł na kolację. Poprosił Innę, żeby dotrzymała mu towarzystwa, ale asystentka, siadając na drugim końcu stołu, zgodziła się tylko wypić herbatę.
– Jak się spisuje klimatyzator w gabinecie? – zapytała. – Wszystko w porządku? Działa? Specjalista powiedział, że nie powinno być problemów, bo wszystko przeczyścił, wymienił filtr i uzupełnił płyn. – Normalnie. Ale chyba zapomniałem go wyłączyć. Inna natychmiast wstała. – Niech się pan nie martwi, zaraz to zrobię. Wspięła się po schodach do gabinetu, znalazła na biurku pilota i wyłączyła klimatyzator, który rzeczywiście pracował. Podniosła schowaną za kanapą komórkę, otrzymaną dzień wcześniej od Korotkowa, sprawdziła wskaźnik stanu baterii i stwierdziła, że widnieje na nim tylko jedna kreska. Nacisnęła przycisk „wyłącz” i wsunęła telefon do kieszeni. Dobrze, że naczelnik UWD przyjechał niezbyt późno. Udało jej się włączyć i zostawić komórkę, gdy Worożec ją uprzedził, że czeka na Bajewa. Baterii ledwie starczyło. Gdyby Bajew przyjechał pół godziny później, mogłaby się całkiem rozładować.
16
LTP (Leczebno-trudowoj profiłaktorij) – zakład leczniczo-zapobiegawczy.
Poniedziałek Podczas lotu z Wierbicka do Moskwy Nastia Kamieńska twardo spała, oparłszy głowę na ramieniu Korotkowa. Całą ubiegłą noc spędziła, zastanawiając się, co powinna zrobić z uzyskanymi informacjami. Nie mają żadnej wartości, jeżeli ferma nie zostanie zburzona. Trzydzieści pięć lat temu czterej młodzi mężczyźni, będący w ciągu alkoholowym, zabili cztery osoby. Zaczęli od Julii Uljancewej, która porzuciła Kostię Smiełkowa i zamierzała wyjechać do Moskwy, żeby zostać aktorką. Prawdopodobnie dopadli ją, gdy z walizką w ręce zmierzała w kierunku dworca. Jej rodzina była święcie przekonana, że dziewczyna wyjechała do stolicy i tam zabalowała. Nikt jej nie szukał. Później zabili jeszcze trzy nieznane osoby. Wybrali je zapewne z rozmysłem – spośród bezdomnych albo wystających na drodze prostytutek, to znaczy spośród tych, których zniknięcie nikogo nie zaniepokoiło. Przywódca grupy Pietia Worożec podsunął pomysł, żeby „połączyła ich krew”. Reszta w pijackim amoku przystała na propozycję. Minęło wiele lat. Przyjaciele zaczęli zabijać tych, którzy mogli się przyczynić do ujawnienia tajemnicy cementującej ich przyjaźń. Okazało się jednak, że tajemnica ich nie połączyła, jak się początkowo wydawało, nie zbliżyła, ale rozdzieliła. I co z tym począć? Bez udowodnienia dawnych zabójstw nie można udowodnić udziału w obecnych zbrodniach. Nie ingerować? Nikomu o tym nie mówić? A co ze sprawiedliwością? Z ideą odpłaty? Z ukaraniem winnych, którzy pogwałcili prawo? Podobne myśli i gorzkie poczucie bezsilności nękały Nastię aż do świtu. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy wyjrzało słońce. I powiedziała sobie: Pamiętasz, ile razy zabójca, którego winy byłaś pewna na sto procent, wymykał się sprawiedliwości, bo brakowało dowodów? To normalne. Tak się dzieje na całym świecie. I wcale nie chodzi o to, że kraj, w którym mieszkasz, jest na wskroś skorumpowany. Tak wygląda świat. Takie jest życie. Nie możesz ujawnić wszystkich przestępstw. Nie możesz wszystkim pomóc ani się nad wszystkimi litować. Właściwie niewiele możesz zrobić. Przyjmij to i się z tym pogódź. Nastia powoli i starannie pozbierała i spakowała rzeczy, o ósmej obudziła Korotkowa. Ostatni raz zjedli śniadanie w restauracji hotelowej i pojechali na lotnisko. Lecieli na zachód, więc przybyli do Moskwy prawie o tej samej porze, o której wylecieli z Wierbicka: w południe. Dzięki staraniom Aleksandra Kamieńskiego opuścili terminal wyjściem
dla VIP-ów, więc już kilka minut po wylądowaniu Nastia znalazła się w objęciach Czistiakowa, a Korotkowowi zawisła na szyi piszcząca ze szczęścia Aniutka, którą przywiozła Irina. – Kiepsko wyglądasz – zauważył Losza, przyglądając się żonie. – Zmizerniałaś, masz podkrążone oczy. Chyba nawet schudłaś. To dlatego, że byłaś chora? Czy jesteś po prostu zmęczona? – Dlatego, że jestem zmęczona – Nastia uśmiechnęła się promiennie. – I dlatego, że za tobą tęskniłam. Nie masz pojęcia, jak bardzo. – Ależ z ciebie kłamczucha! – Czistiakow się roześmiał.
Epilog We wrześniu w Wierbicku zrobiło się całkiem zimno, więc Nina Laszenko, widząc na ławce przed wejściem męża czytającego gazetę, w pierwszej chwili się przestraszyła, czy nie jest zbyt lekko ubrany. Żeby się tylko nie przeziębił! Wyjazd do sanatorium rehabilitacyjnego okazał się udany, teraz mąż mógł nie tylko zejść na dół, ale i przespacerować się do najbliższego sklepu. Nie wolno mu było tylko dźwigać ciężkich rzeczy, więc przyjął jako zasadę, że podczas gdy żona jest w pracy, on będzie wychodził po zakupy trzy razy. Dzięki temu udawało mu się przynieść niezbędne sprawunki. – Posiedź ze mną – powiedział z uśmiechem na widok Niny. – Dzień jest taki ładny, słoneczny. – Ale zimny – zauważyła. – Uważaj, żebyś się nie przeziębił. – Nic mi nie będzie, ubrałem się ciepło. Czekam tu na ciebie i przeglądam gazety. Nina usiadła obok, położyła torebkę na kolanach i przytuliła się do męża. – I co piszą? – zapytała od niechcenia, ciesząc się, że ukochany mąż jest obok niej, lepiej się czuje i teraz wszystko będzie dobrze. Bardzo dobrze! – To, o czym już chyba wiesz. W waszym biurze pewnie huczy o tym od rana. – Od wczoraj mamy kontrolę, więc nikt nawet nie podnosi głowy znad papierów, gdzie tu jeszcze znaleźć czas na pogaduszki. A co? Przylecieli Marsjanie? – Naprawdę o niczym nie słyszałaś? Mąż lekko się odsunął, żeby zajrzeć jej w twarz. – Naczelnik naszego UWD Bajew się zastrzelił. A mer Smiełkow zrezygnował z kandydowania w wyborach. – Niemożliwe! – wykrzyknęła Nina. – A dlaczego? Co się stało? – Nikt nie ma pojęcia, ale chodzą słuchy, że to się jakoś wiąże z właścicielem zakładów chemicznych. Ulotnił się przecież jeszcze w ubiegłym miesiącu. – No tak – Nina skinęła głową. – Pamiętam. Ale jaki to może mieć związek? – Czy to wiadomo? – Mąż westchnął. – Czy nam, prostym ludziom, ktoś powie prawdę? – Szkoda… – wybąkała Nina. – Za Smiełkowa przynajmniej nie podnoszono nam czynszu. Gdy nastanie nowy mer, opłaty na pewno poszybują w górę. Ale wracajmy już do domu, kochanie. maj 2014 – styczeń 2015
Sarah Hilary W OBCEJ SKÓRZE
Najlepszy kryminał minionego roku w Wielkiej Brytanii nagrodzony prestiżową nagrodą Theakstons Crime Novel of the Year 2015! To co niewypowiedziane przeraża najbardziej. Mocny debiut! Katarzyna Puzyńska
Ponury i deszczowy Londyn. W ośrodku dla ofiar przemocy domowej inspektor Marnie Rome i jej partner Noah Jake są świadkami dramatycznego zdarzenia. Natrafiają na mężczyznę z nożem wbitym w plecy. Okazuje się, że to mąż jednej z pensjonariuszek – Leo Procter. Choć para detektywów znalazła się w ośrodku przy okazji innego śledztwa, to teraz sprawa tajemniczej próby morderstwa w małżeństwie Leo i Hope jest dla nich priorytetem. Pytań jest wiele, a nagłe zniknięcie żony poszkodowanego dodatkowo komplikuje sytuację. Detektyw Marnie Rome – na zewnątrz twarda, w środku pełna konfliktów, musi zmierzyć się z własnymi demonami – jej rodzice zostali zadźgani przez przybranego, nastoletniego syna. Marnie odwiedza go w więzieniu, próbując sobie odpowiedzieć na pytanie: „dlaczego?”. Pierwszy tom cyklu z inspektor Marnie Rome to niepokojące studium przemocy domowej, które wciska w fotel. Pełnokrwiści bohaterowie zachwycą nie tylko wielbicieli kryminałów.
Hilary wkroczyła na scenę thrillera w nie lada stylu. Autorka pisze zręcznie, subtelnie i dyskretnie wciągając swojego czytelnika… jednak to fabuła napędza tę powieść, a jest pełna zwrotów akcji, podstępna, a czasem także naprawdę straszna. To niezwykle dobry debiut. „The Observer” (Londyn)
Naprawdę wciągająca lektura od wyjątkowo utalentowanej pisarki. Hilary tworzy ze zniewalającą bezpośredniością, która już od pierwszej strony przenosi cię w sam środek stworzonego przez nią świata, a po ostatniej pozostawi z uczuciem niedosytu. Inteligentna, pełna emocji i zupełnie zaskakująca książka. Naprawdę ją uwielbiam. Alex Marwood, autorka „Dziewczyn, które zabiły Chloe” i laureatka Edgar Award
Pięć lat wcześniej Zanim udało jej się dotrzeć do domu, zdążyli już otoczyć budynek kordonem. Nieznajomy w mundurze właśnie rozwija taśmę policyjną. Marnie obserwuje jego metodyczną pracę z bezpiecznej kryjówki w samochodzie, lodowatymi palcami trzymając klucz w stacyjce, nie zgasiwszy silnika, by móc szybko uciec, odjechać i nie wracać… Rozumie, że nie przedostanie się przez kordon policyjny, lecz wie też, że musi. Cokolwiek ją czeka w tym domu – a boi się, boi się tak bardzo, że bolą ją zęby – znajdują się tam również odpowiedzi. Musi się dostać do środka. Gasi silnik i ściska w pięści kluczyki, ich zęby wbijają się boleśnie w jej palce. Zaczyna się trząść, jeszcze zanim wysiądzie z samochodu. Karetka, przed domem stoi karetka, jednak cicho, bez syreny i świateł. Jej załoga jest w środku, nikt się nie śpieszy z wyjściem. To zły znak. Najwyraźniej można porzucić nadzieję, bo zdarzyło się najgorsze. Marnie ma mokrą twarz i wypatruje deszczu, jednak niebo jest czyste, szare, jakby ktoś naciągnął na nie plandekę. Nie ma deszczu, jest za to tępe, zgrzytliwe napięcie przed burzą. Padało cały miesiąc. Podobnie jak reszta londyńczyków, przyzwyczaiła się; w schowku trzyma jedną parasolkę, w szufladzie biurka na komisariacie drugą, a jeszcze inną w torebce na ramieniu. Nie chciała moknąć w kolejce po kawę albo wychodząc ze stacji metra czy stercząc na miejscu zbrodni. „Zawsze bądź przygotowana” to żadne motto, to zwykły rozsądek. A przynajmniej kiedy możesz. Kiedy nie staje przed tobą coś tak ogromnego i potwornego, że boisz się podejść bliżej. Szuka wzrokiem funkcjonariusza wspierającego. I oto jest, we fluorescencyjnej kamizelce, stoi przy samochodzie taty, brązowym vauxhallu, źródle dumy i radości. Wóz zdaje się błyszczeć mimo braku słońca, podobnie jak szyby w oknach, oślepiając Marnie. Zupełnie jakby wszystko za policyjną taśmą było kruche, zrobione ze szkła. Nawet wiszący nad drzwiami kosz petunii. Kruchy, łamliwy. Marnie stoi na chodniku, zęby jej dzwonią z zimna, i wie, że musi się dostać do środka, i wie, że nie może. Znowu ma czternaście lat i nadzieję wślizgnąć się z powrotem do domu, nie budząc przy tym rodziców. Oczy pieką od maskary, w ustach sucho po tequili. Czuje się, jakby wąż wpełzł jej do
butów i dusił stopy, aż omdlały. Nie ma czucia w nogach i ogarnia ją panika. Prędzej umrze, niż tam dotrze… Otrząsa się ze wspomnień. Nie ma czternastu lat, lecz dwadzieścia osiem, i jest przerażona tym, co znajdzie po drugiej stronie policyjnej taśmy: ciszę oraz ten mroczny smród, który zostanie na jej ubraniach na wiele godzin, a na skórze jeszcze dłużej. Zmusza się do skupienia myśli na czymś innym. Innej zbrodni, która nie zdołała jej pokonać, znacznie gorszej niż to, co czekało ją w domu. Albie Crane… W jej myślach pojawia się Albie Crane. Bezdomny w podeszłym wieku, bez rodziny. Spalony żywcem w porcie przez dzieciaki naćpane najtańszymi dragami, zanim jeszcze zaczęło padać, kiedy wciąż było dość sucho, żeby stary płaszcz i sześć spłaszczonych kartonów paliły się całą noc, zostawiając po sobie lepką masę oskórowanych żeber i zwęglonej czaszki. Stary Albie Crane, po którym nikt nie płakał. Zmusiła się do powtórzenia tego kłamstwa: „Spał, kiedy to się stało”, jakby dało się przespać coś takiego. Wydawało jej się, że nie zobaczy i nie poczuje nic gorszego, ale potem Albiego Crane’a przebiły dwie ofiary pożaru domu, stopione w jedno przez ogień. Funkcjonariusz wspierający jest dość młody, żeby mieć trądzik, ale to nie ma znaczenia. On tu dowodzi. Mógłby zatrzymać nawet naczelnika policji. Taśma, wprawiona w ruch przez powiew powietrza albo przejeżdżające samochody, furkocze, fur-fur-fur. Kątem oka Marnie zauważa panią Poole, sąsiadkę rodziców, jak stoi skulona na podwórku przed domem numer dwanaście. Pod wpływem szoku na jej twarzy wykwitły plamy, na ramionach trzyma foliowy koc, jednak nikt jej nie towarzyszy. Cała akcja rozgrywa się w budynku obok. Nikomu innemu nie stała się krzywda, inaczej policyjna taśma odgrodziłaby większy teren. Zazwyczaj by ją to pocieszyło; byłoby znakiem, że niebezpieczeństwo się nie rozprzestrzeniło. Że jest prywatną sprawą ofiar. Widząc Marnie, pani Poole wydaje zduszony jęk i zakrywa usta dłonią. Marnie schyla się i przechodzi pod taśmą. – Pani nie może tu wejść. Z bliska trądzik wygląda jeszcze gorzej, jest żółto-czerwony. Chłopak zbliża się do niej, powaga funkcji dodaje mu dobre dziesięć centymetrów wzrostu.
Marnie wyciąga odznakę, zbyt późno przypominając sobie, że oprócz stopnia zdradza własne nazwisko. Rome, zupełnie tak, jak właściciele domu. Sierżant Marnie Rome. Córeczka Grega i Lisy. Ktoś kładzie jej wielką łapę na ramieniu i Marnie aż podskakuje. Tim Welland, jej przełożony. Teraz kobieta już ma pewność: jest tak źle, że gorzej być nie może. – Sierżant Rome – mówi cicho. – Marnie. Zwraca się do niej po imieniu. Jest gorzej, znacznie gorzej. – Proszę. – Marnie chce po prostu dostać się do środka. Tutaj trzęsie się z zimna. – Panie inspektorze, proszę… – Przytrzymując ją za ramię, Welland prowadzi ją z powrotem w stronę taśmy, która ociera się o jej koszulkę. – Proszę… Welland ma strup nad lewą brwią, zbyt wysoko, żeby to było zwykłe zacięcie się przy goleniu. Jest poszarpany i tworzy go kilka okręgów nałożonych na siebie jak tarcza na strzelnicy. Czerwone żyłki znaczą białka jego oczu. Wygląda na chorego. Wygląda staro. – Proszę mnie wpuścić do środka – mówi Marnie. – Proszę. Chcę ich zobaczyć. – Jeszcze nie. Jeszcze… nie. Swoją niedźwiedzią łapą przytrzymuje ją w miejscu, jednak nie może jej powstrzymać przed patrzeniem przez ramię na wychodzącego z budynku technika, z zakrwawionymi kolanami białego kombinezonu i plastikową torebką trzymaną w wyciągniętej przed siebie ręce. Nóż. Nóż do krojenia chleba, ze stalowymi ząbkami obklejonymi strzępkami czerwonej skóry. Najpierw słychać niski odgłos protestu jakby zwierzęcia cierpiącego na chroniczny ból, a potem suchy, urywany szloch. Marnie nie może tego znieść, chce zakryć uszy, lecz może powinna raczej zasłonić usta, bo to z nich dobiega ten dźwięk. Welland popycha ją w stronę krawężnika. Marnie walczy. Nie chce być tą osobą – tą, która pada na chodnik i płacze, która nie potrafi znieść pukania do drzwi, która pada i nigdy więcej się nie podnosi. Ofiarą. Marnie nie będzie ofiarą. – Proszę dać sobie chwilę, pani sierżant. – Ciężka dłoń Wellanda ląduje na jej karku. Marnie nie ma innego wyjścia, musi położyć głowę na kolanach. – Po prostu… daj sobie chwilę. .