Elizabeth Silver
Przed egzekucją Tytuł oryginalny: The Execution of Noa P. Singleton Tłumaczenie: Xenia Wiśniewska [Pr...
14 downloads
14 Views
1MB Size
Elizabeth Silver
Przed egzekucją Tytuł oryginalny: The Execution of Noa P. Singleton Tłumaczenie: Xenia Wiśniewska [Prószyński i S-ka, 2013]
Tytuł oryginału THE EXECUTION OF NOA P. SINGLETON
Copyright © 2013 by Elizabeth L. Silver All rights reserved
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce © Marta Orłowska/Trevillion Images
Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka
Redakcja Renata Bubrowiecka
Korekta Marta Olejnik
ISBN 978-83-7961-536-0
Warszawa 2013
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Dla Amira
Niesprawiedliwość stosunkowo łatwo znieść. To sprawiedliwość boli. H. L. Mencken
Na tym świecie jesteś albo dobry, albo zły. Jeżeli nie, sąd, nauczyciel lub rodzic na pewno określą twoją tożsamość, zanim będziesz miał szansę zrobić to sam. Szara ziemia niczyja, nieokreślony teren, na którym toczy się większa część życia, to tak naprawdę przestrzeń tymczasowa, jak ciąża lub czyściec. Unosi się nad wszystkimi w swojej pustej, bezbarwnej pelerynie, żegluje po niebie, wypisując twoje lęki literami z dymu. Zawsze masz świadomość, że tam jest, ale nie wiesz, jak się jej pozbyć. Ona natomiast czeka na ciebie cierpliwie, aż pewnego dnia otacza cię jak cyklon i już nie możesz wahać się między czernią a bielą, artystą lub naukowcem, nauczycielem albo uczniem. W tej jednej chwili musisz wybrać określoną drogę – zwycięzcy lub ofiary. A kiedy podejmiesz tę decyzję, lęk opuści cię tak miękko jak rzeka wpływająca do oceanu. Dla mnie ta chwila nadeszła 1 stycznia 2003 roku. *** Nazywam się Noa P. Singleton, mam trzydzieści pięć lat i przebywam w Zakładzie Karnym dla Kobiet w Pensylwanii. Mój numer identyfikacyjny to 10271978. Jestem jedynym dzieckiem Miss Nastolatek Kalifornii z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku i dawcy spermy, którego nazwiska moja matka – jak twierdziła – nie pamięta. Jako najlepsza uczennica ostatniej klasy liceum, w którym prowadziłam reprezentację biegaczy i pisałam do szkolnej gazety, śledząc nielegalną konsumpcję i sprzedaż narkotyków na terenie campusu, otwierałam uroczystość rozdania dyplomów. Studiowałam biochemię i inżynierię w college’u Uniwersytetu Stanu Pensylwania, a także pracowałam jako hostessa w restauracji, kelnerka na torze wrotkowym, nauczycielka na zastępstwo, wykładowca matematyki oraz asystentka badań laboratoryjnych. Pamiętam, choć niezbyt wyraźnie, moje pierwsze kroki. Miałam jednego chłopaka na poważnie. Proces, który doprowadził mnie do was, trwał zaledwie pięć dni, ale sędziowie przysięgli debatowali przez następne cztery. Trzeba było losować tylko kilka razy, żeby wybrać dwanaście osób, które w pięć krótkich miesięcy skazały mnie na śmierć. Ich nazwiska noszę teraz wyryte w pamięci, tak samo jak dotyk wypukłej kursywy na moim licealnym dyplomie, zapach babci (kulki na mole i płyn do czyszczenia biżuterii) i tradycyjnego pokopulacyjnego papierosa, wypalanego przez mojego pierwszego chłopaka. Niestety inne moje wspomnienia zaczynają blaknąć. Wydarzenia zsuwają się ze swoich półek w niewłaściwe lata i nie zawsze jestem pewna, czy odkładam je na właściwe miejsce. Wiem, że samotność i brak kontaktu z ludźmi są oczywistymi winnymi mojej utraty pamięci, dlatego miło by było porozmawiać przynajmniej z innymi osadzonymi. Jest nas tak niewiele.
Kiedy tu trafiłam, w Stanach Zjednoczonych było pięćdziesiąt jeden kobiet skazanych na śmierć. Musiałybyśmy tylko pozbyć się jednej, żeby urządzić prawdziwy konkurs piękności, lub dodać jedną, gdybyśmy chciały wziąć pod uwagę Puerto Rico i Guam. Teraz jest nas pięćdziesiąt osiem. I oczywiście połowa z nas twierdzi, że jest niewinna. Kobiety zawsze próbują obwiniać za swoją zbrodnię widma: widmowego sprawcę, który je wrobił, widmowy dowód DNA, który zniknął z sejfu, widmowego wspólnika, który tak naprawdę był mózgiem całej operacji. Ale rzeczywistość jest taka, że tu liczy się tylko jedno widmo. Stan Pensylwania, pani na włościach zamieszkanych przez największą populację widm w kraju. Pakuje ludzi w folię bąbelkową, żeby wysłać na śmierć, rzuca na taśmę produkcyjną sprawiedliwości, jakbyśmy były figurkami z plastiku, a potem każe siedzieć bez końca w pojedynczych celach, gdzie nasze głowy chwieją się w przód i w tył, w przód i w tył, w przód i w tył przez całą pierdoloną wieczność. I nigdy nie pozwoli temu duszącemu, przyprawiającemu o mdłości ruchowi się zatrzymać, jakby wyrok śmierci wyssał z naszych mózgów wszelką stabilność, pozbawił nas poczucia równowagi i teraz wszystko wokół nas zdawało się naprawdę chwiać. Widzę pięć srebrnych prętów niecały metr poza zasięgiem ręki. Czasami widzę je podwójnie, jak dziesięć lin, więzienne pasy, pięciolinie. Wyciągam dłoń, by oglądać na niej krzyżujące się linie życia, które zmieniają się w nieznane ulice na mapie miasta. Miasta, którego prawie już nie rozpoznaję. Krawędzie suchych dłoni rozmazują się przed moimi oczami i pięć palców zamienia się w dziesięć, potem w dwadzieścia, a czasem w czterdzieści. Rozchwianie nigdy nie ustaje, bez względu na to, co nam robią, bez względu na to, ile apelacji fałszywie obiecują nam nasi prawnicy, bez względu na to, ile mamy widzeń, ilu dziennikarzy i producentów telewizyjnych chce wyssać z nas jak mleko z cycka fascynujące historie naszego życia. Pensylwania rzadko nas zabija, zupełnie jakby próbowała naśladować moją władczynię, Kalifornię, i konsekwentnie omijać miernoty. Po prostu siedzimy tutaj dopóty, dopóki nie umrzemy z przyczyn naturalnych – ze starości przykrytej kamuflażem raka piersi lub jajników, nefropatii toczniowej, marskości wątroby, nieżytu żołądka, cukrzycy, samobójstwa... A zatem siedzę tu, bezskutecznie próbując umniejszyć skazy na własnej przeszłości. Wiem, że to zrobiłam. Stan wie, że to zrobiłam, choć nigdy tak naprawdę nie obchodziło go dlaczego. Nawet moi prawnicy wiedzieli, że to zrobiłam, od chwili gdy zlikwidowałam żelazne oszczędności ukryte w wydętym brzuchu świnki skarbonki, żeby zapłacić za ich usługi. Byłam przytomna, czujna, zdrowa na umyśle i pobudzona jedną bezkofeinową herbatą z cytryną, kiedy pociągnęłam za spust. Po ogłoszeniu wyroku ani razu temu nie zaprzeczyłam.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Wszystko zaczęło się sześć miesięcy przed dniem X, kiedy Oliver Stansted i Marlene Dixon złożyli wizytę w Zakładzie Karnym dla Kobiet w Pensylwanii. Oliver przytruchtał ochoczo pierwszy, jak mokry surfer, desperacko próbujący nie przegapić drugiej fali. Miał rzadkie brązowe włosy, zwisające wokół twarzy w kształcie wiśni, w stylu modnym co najmniej dekadę temu (wiem o tym, ponieważ fryzura ta była popularna, kiedy mnie aresztowano). Samotna dziurka znaczyła środek jego brody niczym rana po kuli. Siedziałam w miniaturowej sali widzeń ze słuchawkami, do której zaciągali mnie za każdym razem, gdy miałam gościa. Odwiedziny nie były rzadkością – wywiad dla lokalnej gazety? opowieść do serialu dokumentalnego w telewizji? książka? – ale zanim jeszcze Oliver Stansted wziął pierwszy oddech – on, taki stanowczy, lecz zdenerwowany, opanowany, choć nerwowy, dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat – zdałam sobie sprawę, że szybko będę musiała skorygować swoje oczekiwania. – Noa, czyż nie? – zapytał, trzymając usta niewiarygodnie blisko słuchawki. – Noa Singleton? Arystokratyczne „Noa, czyż nie?” Brytyjski akcent poszybował w górę na koniec wypowiedzi, jakby zdanie było wytwornym pytaniem, zawierającym jedną sylabę. Z przeartykułowanego powitania wylewały się naiwność i pewność siebie jednocześnie. – Nazywam się Oliver Stansted i jestem prawnikiem z Filadelfii – powiedział, patrząc w notatki sporządzone czerwonym atramentem. – Pracuję dla organizacji typu non profit, która reprezentuje osadzonych, skazanych na śmierć lub składających apelację, i niedawno zostałem przydzielony do pani sprawy. – Okej – powiedziałam, wpatrując się w niego. Nie był pierwszym adwokatem, który chciał mnie wykorzystać jako szczebel w swojej drabinie do sukcesu. Byłam przyzwyczajona do tych niespodziewanych wizyt – reporterów lokalnych wiadomości zaraz po aresztowaniu, wiadomości krajowych po wyroku skazującym, adwokatów z urzędu rok po żałosnym roku, kiedy zostałam wciągnięta w daremny krąg apelacji, ponieważ nikt tak naprawdę nie słuchał mojego tłumaczenia, że nie jestem zainteresowana podejmowaniem dalszych kroków prawnych, że chcę tylko spokojnie dotrwać do siódmego listopada. Moje decyzje nie interesowały ani tamtych, ani tego nowego. – Czego pan ode mnie chce? – zapytałam. – Wyczerpałam już prawo do apelacji. Zabiją mnie w listopadzie. „Pierwsza kobieta usmażona od wielu lat”. Czytuje pan gazety, prawda? Pan Oliver Stansted przywołał na twarz kolejny wymuszony uśmiech, żeby zastąpić ten, który zniknął na dźwięk moich słów. Przeczesał palcami włosy, burząc idealny przedziałek na boku, zrobiony po to, żeby wyglądał jak ucieleśnienie prawnika działającego w interesie publicznym, zagorzałego przeciwnika kary śmierci, który wybrał małżeństwo
z rzekomym wymiarem sprawiedliwości zamiast formalnego związku partnerskiego. I jak u wszystkich, którzy przyszli do mnie, zanim osiągnęli wiek średni i nawrócili się na republikanizm, nawet jego głos pasował do fryzury i garderoby: łagodny niczym uśpione morze, jak gdyby wysunął się z łona matki, błagając o niedochodowe stanowisko i kawalerkę do kompletu. Natychmiast go znienawidziłam. – Cóż, chociaż jest już pani pozbawiona prawa do apelacji, rozmawiałem z kilkoma pani prawnikami i… – Z którymi? – Aż podskoczyłam. – Ze Stewartem Harrisem? Madisonem McCallem? Siedziałam w tej klitce prawie od dziesięciu lat, słuchając istnej powodzi słów prawników na temat podłych adwokacin, którzy ich zdaniem spieprzyli moją sprawę na sali sądowej. – Proszę mi powiedzieć, panie Oliverze Stanstedzie, dlaczego miałabym siedzieć tutaj i niszczyć ich kariery tylko po to, żeby pan poczuł, że robi coś dobrego? Znowu się uśmiechnął, jakby usłyszał komplement. – Cóż, rozmawiałem z panem Harrisem o kilku wydarzeniach, do jakich doszło podczas pani procesu... – Harris jest do niczego. A McCall? Skinął głową i widziałam, że przygotował się do tej wizyty. – Niestety odszedł. – Odszedł? – Roześmiałam się. – Tu nie trzeba używać eufemizmów. Proszę się rozejrzeć. Nie sądzę, aby którekolwiek z nas zasługiwało na tak delikatne wyjaśnienie. Co to było? Rak? AIDS? Wiem, że sypiał, z kim popadło. Może syfilis. – W jego gabinecie wybuchł pożar. Nie zdążył wydostać się na czas. Udusił się dymem. Kiwnęłam głową trzy razy. Tego rodzaju wydarzenia nie powinny robić żadnego wrażenia na takich ludziach jak ja. – Rozumiem – powiedziałam w końcu. – Rozmawiałem też z kilkoma pani prawnikami, którzy składali apelacje – dodał. – I czego się pan dowiedział? Że byłam molestowana przez wuja? Że jestem niezrównoważona? Że nie miałam zamiaru tego zrobić? Że w mojej przeszłości istnieje coś, co powinno skłonić sąd do oszczędzenia mnie? Czekałam na odpowiedź. Oni zawsze mieli coś do powiedzenia. Zupełnie jakby na studiach prawniczych uczyli tych ćpunów żuć słowa jak gumę. Wsuń kawałek do ust, żuj, puszczaj balony pełne gorącego powietrza, a gdy już guma straci smak, wypluj ją na ziemię. – Nie – odrzekł. – Niezupełnie. – W takim razie dlaczego pan tu przyszedł? Pogodziłam się z sytuacją. To koniec. Śledził ruchy moich warg, jak gdyby pleksiglas między nami tłumił jego głos. – I skoro ja się pogodziłam, to i pan powinien. Nawet mnie pan nie zna. – My jednak naprawdę sądzimy, że ma pani szansę na ułaskawienie. – My? – zapytałam. – Tak, uważamy, że znajduje się pani w wyjątkowej sytuacji, która może stanowić podstawę do złożenia petycji o ułaskawienie. I to było to, niezmienny powód ich wizyt. Głęboko zakorzeniona potrzeba naprawienia zła. Albo pogorszenia dobra. Albo naprawienia zła, które zostało słusznie wyrządzone komuś, kto zrobił coś złego. Ale on nie miał mi już nic więcej do powiedzenia. Mógł
równie dobrze złożyć całą stertę apelacji, przedstawić nowe dowody świadczące na moją korzyść – daremne, desperackie próby podejmowane prawie przez każdą osobę z dyplomem prawniczym, która mnie spotkała. – Myśli pan, że zostałam niesłusznie skazana, prawda? – Uśmiechnęłam się. – Chce pan rozpocząć karierę z wielką misą dobrej karmy, żeby panu nie zabrakło, kiedy w przyszłości będzie pan robił te wszystkie okropne rzeczy, pracując w międzynarodowym banku, towarzystwie reasekuracyjnym czy czymś w tym rodzaju. Mam rację? Nie odpowiedział. – Mam rację, prawda? Znowu cisza. Westchnęłam. – Proszę. Ostrożnie rozejrzał się dookoła. – Czynnik niewinności zawsze trzeba brać pod uwagę, zwłaszcza gdy chodzi o egzekucję – prawie szeptał, kładąc mocny akcent na słowie „niewinność”, jakby naprawdę coś dla niego znaczyło. Prawda jest taka, że w pewnym momencie sama zastanawiałam się nad swoją niewinnością, ale szybko mi przeszło, jak młodzieńcze pożądanie czy chęć na czekoladę. – Wie pan, Ollie, że w Europie jest około pięciu milionów samotnych kobiet, które marzą o wyjściu za mąż za więźnia? Nie dopowiedział. Chyba go nie rozbawiłam. – Jest pan Brytyjczykiem, prawda? – Technicznie rzecz biorąc, tak. – Skinął głową, nie zdając sobie sprawy, że prawie go nie słucham. – Właściwie to Walijczykiem. Urodziłem się w Cardiff. – W takim razie proszę zgadnąć, ilu walijskich Romeów mamy tutaj. Zaniemówił. Po prostu stracił głos. Uniosłam zwiniętą dłoń do ust, żeby usłyszał mój szept. – Dam panu podpowiedź: tylu, ilu rosyjskich. Nadal nic. Jego małomówność niezbyt mnie zaskoczyła. Zemsta w formie milczenia miała długą historię. W końcu wszedł tutaj, próbując zachowywać się jak Atticus Finch1, ale nie zdawał sobie sprawy, że ta pewna siebie uprzejmość nie jest najbardziej efektywną taktyką dla bladego piłkarza z Walii.
1 Atticus Finch – bohater powieści Harper Lee Zabić drozda. Adwokat z niewielkiego miasteczka, który zostaje obrońcą Murzyna niesłusznie oskarżonego o gwałt na białej kobiecie (wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki).
– Ollie, musi pan być szybki, żeby dotrzymać kroku innym adwokatom – poradziłam, pstrykając palcami. – Przychodzą tutaj regularnie co pół roku i błagają, żebym poświęciła im choć godzinę. No, dalej, stać pana na więcej. Kiedy nie kopnął piłki z powrotem w moją stronę, uznałam, że to by było na tyle, jeśli chodzi o kolejnego zadufanego w sobie prawnika. – W porządku – powiedziałam i opuściłam słuchawkę. – Straż! – Noa, proszę, posłuchaj – bąknął w końcu tak słabo, że ledwo usłyszałam jego głos
dobiegający ze słuchawki w mojej opuszczonej dłoni. – Proszę, przyłóż słuchawkę do ucha. Przysunął dłoń do szyby. Jego cztery palce pocałowały pleksiglas tak, że widziałam ich odciski, malutkie linie wijące się na opuszkach pod zaskakująco zadbanymi paznokciami. Szyba zamgliła się od ich ciepła. – Bardzo chcielibyśmy z panią porozmawiać. Czekałam, żeby dodał jakieś nazwisko, ale on zamilkł. Już miałam się odwrócić, kiedy znowu zapukał w szybę, błagając mnie, bym posłuchała. Z trudem wychwyciłam nazwisko przez hałas, który nie pochodził ode mnie. On gestykulował, prosił mnie, żebym wzięła słuchawkę i przyłożyła ją do ucha. I dziesięć lat po moim aresztowaniu, patrząc na niedopasowany komplet walijskich zębów, mogłabym przysiąc, że Ollie Stansted wypowiedział imię matki Sarah. – My? – zapytałam, podnosząc słuchawkę. Uśmiechnął się z ulgą. – Miałem niedawno przyjemność poznać panią Marlene Dixon, która uważa, że powinna pani żyć. Oboje wierzymy, że jest pani odpowiednią kandydatką do ułaskawienia. Zwykle to ostatnia opcja, kiedy nie ma już innego wyjścia, ale ze względu na jej powiązania z obiema… Przestałam słuchać. Resztki jego odcisków zniknęły z pleksiglasu i została tylko potłuszczona przezroczysta ściana. W tej chwili tylko na niej mogłam się skupić. Na grubej szybie oddzielającej tych, którzy żyli, od tych, którzy... cóż, żyli w inny sposób. – Doprawdy – powiedziałam w końcu. – Marlene… Wielosylabowa sekwencja głosek, która składała się na słowa „Mahrrrrleeen Dihhcksooon”, doprowadzała mnie do przyprawiającego o mdłości samobiczowania za każdym razem, gdy ją słyszałam, dlatego przez ostatnich dziesięć lat starałam się nie myśleć o tych dźwiękach razem. Ollie jednak, najwyraźniej próbując sprostać wymaganiom dokładnie takich ludzi jak Marlene Dixon, nie przestawał słuchać tego, co mówiłam – albo nie mówiłam, albo dawałam do zrozumienia czy, nie wiem, protestowałam w pozbawionej skruchy ciszy. Szybko się uczył. Przynajmniej to można było w nim podziwiać przy pierwszym spotkaniu. – Pani Dixon założyła niedawno organizację charytatywną pod nazwą Matki przeciw Okrucieństwu i uważa, że nawet najbardziej okrutni zabójcy nie zasługują na to, by stan ich zamordował. Jestem jednym z prawników pracujących w niej jako wolontariusz. Cztery sylaby jej imienia i nazwiska nadal wibrowały w kablu telefonicznym między nami jak potrącona gitarowa struna. – Matki przeciw Okrucieństwu? – zapytałam z wymuszonym śmiechem. – Tak – potwierdził. – Matki przeciw Okrucieństwu – powtórzyłam, tym razem naprawdę czując rozbawienie. – Żartuje pan? MPO? Jak Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania? Oliver Stansted przełknął ślinę i spuścił wzrok na swoje stopy. – Cóż, tak, MPO. – Wypowiedział akronim z przerwami między każdą głoską i z idealną dykcją. To pewnie stara dobra oksfordzka edukacja. Pigmalioniczna aż do artykulacji. – Czy to nie jest skrót tej organizacji od pijanych kierowców? A może już ją pozwali o naruszenie praw autorskich? – Roześmiałam się. – Och, ależ to by było poetyczne. – To Matki przeciw Pijaństwu. MPP – poprawił mnie, wymawiając P z widocznym
wysiłkiem. – MPP – powtórzyłam jak najstaranniej. – MPO – spróbowałam jeszcze raz z podobną przesadą. – Brzmią podobnie. – Proszę – powiedział, dość niecierpliwie. – A zatem czego wspaniała pani Dixon chce ode mnie? Jestem pewna, że ostatnim razem, kiedy sprawdzałam, chciała być świadkiem oskarżenia. Wie pan, zeznawała podczas rozprawy... Nie potrafiłam stwierdzić, czy o tym wiedział, czy nadal czekał, aż biuletyn z tą informacją dotrze na jego biurko. – Wydaje mi się, że pamiętam, jak mówiła, że kara śmierci to jedyna najbardziej efektywna forma kary, uświetniająca nasz system prawny, która powinna być zarezerwowana wyłącznie dla najgorszych przestępców, jakich nie można powstrzymać żadnymi innymi środkami... – przerwałam, przerzucając w myślach moją bibliotekę scen. – I, jeśli dobrze pamiętam, oświadczyła: „Żaden inny człowiek nie zasługuje na tę karę bardziej niż Noa P. Singleton”. Koniec cytatu. Oliver Stansted wyjął notes, pstryknął długopisem i oba przedmioty położył na stole. – Powiedziała panu o tym? – Cóż, od tamtej pory wiele się u niej zmieniło. – Doprawdy? – Jak powiedziałem, stworzyła tę organizację… – Tak, mówił pan. Matki przeciw Pijaństwu… – ...i już nie sądzi, że kara śmierci jest najbardziej efektywną z kar – kontynuował, ignorując mnie, jakby przygotowywał tę mowę całymi dniami i zamierzał ją skończyć bez względu na koszty. – Teraz uważa, że kara ta jest archaiczna, barbarzyńska i sprzeczna ze wszystkimi celami, jakie wasz kraj stawiał przed sobą w ciągu swojej historii. – Oliver zamilkł na pełnych piętnaście sekund, zanim znowu podjął wątek: – Czy pani za mną nadąża? – Och tak, oczywiście. Ale jeżeli ja wierzę w karę śmierci? Jeśli ja akurat wierzę w „oko za oko”? Wpatrywał się we mnie, jakby sądził, że kłamię. Jak gdyby jego przekonania były ważniejsze od moich tylko dlatego, że on miał akcent, a ja, dawno temu, miałam opaleniznę. – W rzeczywistości pani wcale tak nie uważa, prawda, Noa? – Skrzyżował ramiona, prawe na lewym. – Wiem, że naprawdę wcale tak pani nie sądzi. – Panie Stansted, proszę. Nie szukam współczucia. – Statystyki pokazują, że niewiele apelacji składanych przed egzekucją, na tym etapie, na etapie ułaskawienia, w absolutnie ostatniej chwili, kiedy można uratować życie, zostało odrzuconych – tłumaczył. – Musimy to zrobić. To nasz obowiązek. Bez względu na to, czy nam się uda, czy nie, musimy poznać stanowisko gubernatora na tym etapie procesu. Jeżeli takie grupy jak MPO i inne nie znają ani nie mogą udokumentować stanowiska sędziów i przysięgłych w kwestii skazywania osadzonych na karę śmierci, stanowiska sądów apelacyjnych, potwierdzających takie wyroki, a w końcu ostatecznego stanowiska gubernatorów, którzy odrzucają ostatnią prośbę o ułaskawienie, trudniej będzie przedstawić szerokiej publiczności właściwy obraz, pokazujący, jak zakłamany jest ten system. Bez tego rodzaju statystyk rząd nigdy nie zda sobie sprawy, jakie prawo stosuje. To
barbarzyństwo, antyczna forma kary, która w żaden sposób nie odstrasza… Ale ja znowu przestałam słuchać. Niestety wyglądało na to, że wyłączałam się dokładnie w chwili, gdy Oliver Stansted wskakiwał między kartki powieści Harper Lee. Bolała mnie głowa i nie mogłam słuchać kolejnej tyrady. Mój umysł, poparzony słowami wymawianymi staranniej, niż to słyszałam przez ostatnich dziesięć lat, kipiał od ślepej ambicji, daremnej nadziei. I znowu moja głowa zaczęła się chwiać, kiwać jak u starej zniszczonej zabawki, jaką tak naprawdę byłam. Chciałam powiedzieć coś wiekopomnego, żeby przestał mnie nawracać, ale mówił tak szybko, że zdawał się potykać o własne słowa, aż w końcu zamilkł. – I co pani powie na to wszystko? – zapytał. – Jeżeli nie dla siebie, to dla systemu. Dla innych osadzonych. Nie znał żadnych innych osadzonych, ale nawet gdyby znał, na pewno nie chciałby im pomagać. – Proszę posłuchać, panie Stansted... Czy naprawdę pan myśli, że po raz pierwszy myślę o ułaskawieniu albo kolejnej stercie apelacji? Już to przerabiałam. Przyszedł pan tutaj, żeby mnie torturować? Dać mi nadzieję, której już prawie się pozbyłam? – Starałam się nie parsknąć śmiechem przy słowie „nadzieja”, jest takie melodramatyczne. Prosto ze Skazanych na Shawshank. – Bez względu na to, czy uda się, czy nie – nie, dziękuję. Bardzo. – Oliver – wtrącił miękko, niezrażony. – Proszę mi mówić „Oliver”. – Nie Ollie? Nie odpowiedział. – W porządku, Oliver. Zdajesz sobie sprawę, że ułaskawienie jest zarezerwowane głównie dla niedorozwiniętych lub ludzi, którzy naprawdę są… – Ludzie, którzy naprawdę są niewinni, zapewne nie siedzieliby w więzieniu na sześć miesięcy przed datą egzekucji, a osoby upośledzone umysłowo nie podlegają karze śmierci. – Oszczędź mi swoich adwokackich przemówień. – Prawda jest taka, że dopiero zacząłem badać pani sprawę i myślę, że coś mamy. Ofiary, broń, dowody, motyw – to wszystko jest takie cholernie niejasne. – Wyjaśnijmy to sobie. Po co chcesz wzbudzić we mnie nadzieję? Dla statystyki? Pokręcił głową. – Nie. – Nie chcesz wzbudzać we mnie nadziei? – Tego nie powiedziałem. – Chcesz mnie wykorzystać dla dobra innych osadzonych. O to chodzi? – Nie, panno Singleton – powiedział, unosząc dłoń do czoła. – Spokojnie. – Uśmiechnęłam się. – Wszystko jest w porządku. – Po prostu sądzimy, że w związku z nowym stanowiskiem pani Dixon w kwestii kary śmierci gubernator naprawdę może inaczej spojrzeć na pani sprawę. – Dlaczego? – Roześmiałam się. – Ponieważ Marlene Dixon zamierza, niech się upewnię, że dobrze cię zrozumiałam, błagać o moje życie? Oliver znowu rozpoczął wykład, ale mój wzrok pobiegł poza jego usta, do zasłoniętych tylnych drzwi, skąd dobiegały przytłumione odgłosy. W mojej wyciszonej komnacie usłyszałam je jako stukot wysokich obcasów na podłodze, przenikliwy i donośny, jakbym
słuchała gwałtownego gradu uderzającego spod powierzchni wody. Okazało się, że pochodzi od niskich granatowych czółenek, małych i szerokich przy pięcie, z rodzaju tych, jakie noszą kobiety w średnim wieku, kiedy już nie dbają o zmysłową linię łydki. – Oliver – powiedziałam, próbując mu przerwać. – Przykro mi. Wiem, dlaczego tu jestem. Nie mam ochoty po raz kolejny wyliczać punkt po punkcie moich win przed kolejnym ambitnym prawnikiem, którego kręcą wizyty u takich skazanych jak ja. – Gdybyśmy tylko mogli porozmawiać o tym, co się stało – bąknął, przytłoczony metronomicznym stukotem butów starszej pani, dobiegającym zza jego pleców. Szła tak głośno, że słyszałam jej kroki przez słuchawkę. Ollie podrygiwał przy każdym stuknięciu, jakby tańczył do rytmu, dopóki nie objawiła się w pełnej krasie w sali widzeń. Widziałam, jak za pleksiglasową przegrodą mówi coś do Olliego, coś, czego nie mogłam usłyszeć, i jak mój prawnik-chłopczyk natychmiast wstaje, żeby powitać ją usłużnie pełnym szacunku ukłonem. I proszę. Akurat gdy Ollie zaczynał wykazywać się odrobiną męstwa, podkulił pod siebie poddańczo ogon. Prawie straciłam apetyt. – Witaj, Marlene – szepnęłam, pukając słuchawką o szybę. Chciałam być pewna, że odezwę się pierwsza i z idealną precyzją. Nie zamierzałam brzmieć przerażająco, ale chyba nie dało się tego uniknąć. Może po prostu chciałam dać ludziom to, po co tu przyszli. Nie sądzę, żeby to było takie okropne z mojej strony. Powtórzyłam powitanie: – Witaj, Marlene. Nie wiedziałam, że musisz wysyłać forpocztę. Skrzywiła się prawie niedostrzegalnie, ale cała drgnęła. Bez słowa wyjęła chusteczkę i wytarła słuchawkę, dopiero wtedy uniosła ją do ucha. – Witaj, Noa – powiedziała, wymawiając moje imię z widocznym wysiłkiem. To nie było takie trudne, chciałam stwierdzić, ale zamiast tego oznajmiłam, że dobrze wygląda, i naprawdę tak było. Znowu ufarbowała włosy, czego z oczywistych powodów zaniechała na czas procesu. Teraz miały ładny odcień głębokiego blondu; połyskliwy kolor, który wybiera większość kobiet po pięćdziesiątce, aby nie dopuścić siwizny do głosu. Muszę przyznać, że było jej w nim wyjątkowo do twarzy. Zerknęłam na Olliego, który trzymał teczkę Marlene, kiedy ona sadowiła się na krześle, po czym usiadł obok niej i podniósł dodatkową słuchawkę, żeby przysłuchiwać się naszemu świętemu pojednaniu. Im więcej o tym myślałam, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że w sumie nie był taką złą przystawką. Ale może to było tylko złudzenie więźnia. – Słyszałam, że wyznaczono ci nową datę egzekucji – odezwała się w końcu. Długimi kościstymi palcami musnęła włosy i odrzuciła je jak nastolatka. – Tak, na siódmego listopada. – Przyłożyłam słuchawkę do drugiego ucha. – Po co tak naprawdę tu przyszłaś, Marlene? Przecież nie zależy ci na utrzymaniu mnie przy życiu. Zerknęła na Olivera, po czym przyłożyła kościstą dłoń do serca. – Cóż, właśnie na tym mi zależy. Zmrużyłam oczy, jakby ktoś pociągnął ich kąciki za niewidzialne sznurki, aż moja twarz wykrzywiła się w pozornie uniżony uśmiech. Boże, miałam idealne wyczucie czasu. Chodzi mi o to, że ona nie szukała szczęścia, radości, wdzięczności, skruchy czy czego tam jeszcze, ale wydawała się szczerze zachwycona – oczywiście z pewnym dyskomfortem – że ja wyglądałam na szczęśliwą. Nigdy nie mogłabym jej wyznać, że moja reakcja była raczej objawem poczucia humoru niż nadziei.
– Dlaczego? – zapytałam w końcu. – Dlaczego nagle chcesz mi pomóc? – Oliver już ci to wyjaśnił, prawda? Skinęłam głową. – Mimo to… – Mam swoje powody, Noa. Ty najlepiej ze wszystkich ludzi powinnaś to rozumieć. – Daj spokój, Marlene. Wyprostowała się na krześle, żeby spojrzeć mi w twarz, i zacisnęła wargi, jakby wygładzała szminkę, która musiała być krwistoczerwona, kiedy ją nakładała, pewnie kilka godzin temu, a teraz zbladła do koloru wiejskiego błota. Bez wątpienia czuła wewnętrzny ból, że w tych murach nie może nałożyć świeżej warstwy. – Naprawdę nie powiesz mi, dlaczego chcesz powtórki? Zignorowała mnie. Zamiast mi odpowiedzieć, odłożyła słuchawkę, pochyliła się i wyjęła ze skórzanej teczki z monogramem plik papierów. Kiedy tylko wyłoniła się z niej, by zaczerpnąć powietrza, rzuciła dokumenty na stół. Upadły z hukiem. Nie zamierzała mi odpowiedzieć? W porządku. – No to o co chodzi z tym MPO? – zapytałam, włączając się do jej gry. – Nie mogłaś wymyślić lepszej nazwy? Nudziłaś się? Wykopali cię z Matek przeciw Pijaństwu, gdy złapali cię za kółkiem po kielichu? Znowu podniosła słuchawkę, jednocześnie przeglądając dokumenty. – Uznam, że twoja ignorancja jest wynikiem pobytu w więzieniu, Noa, i nie będę zaspokajała twojej ciekawości dotyczącej mojego udziału w ubieganiu się o twoje ułaskawienie, ponieważ zamierzam porozmawiać z tobą na temat pogrzebu mojej córki. – Wreszcie podniosła na mnie wzrok. – Czy to jasne? Była pierwszym wizytującym, poza Olliem S., który nie zaproponował mi batonika ani przekąski z automatu. – Pewnie – westchnęłam. – Chociaż nie rozumiem, co twoja wizyta tutaj miałaby zmienić. – Oliver powinien był ci to wyjaśnić – powiedziała, nie obracając głowy ani o milimetr na prawo, gdzie on nadal siedział bez ruchu. – Wyraźnie nakazałam mu, by ci o tym powiedział. Poza tym chyba już przez to przechodziłyśmy. – Powiedział, powiedział – zapewniłam, zmuszając się, by posłać Olliemu pełen zrozumienia uśmiech. – Ale nadal nie rozumiem tak nagłej zmiany w twoim sercu. – Moje serce się nie zmieniło, Noa – odparła, patrząc na mnie. – Po prostu je odnalazłam. Nie mogłam odpowiedzieć. Nie miałam pojęcia, że Marlene posiada choćby ćwierć serca, nie mówiąc już o całym. – I co? Teraz ty straciłaś mowę? – Roześmiała się półgębkiem. – Nigdy nie mogłaś narzekać na brak słów, Noa. – Przepraszam, Marlene. Nie chciałam cię urazić. – Nie uraziłaś mnie, Noa – uspokoiła mnie. – Ciągle nie wydoroślałaś po tych wszystkich latach... Przeszłaś przez wszystkie apelacje na poziomie stanowym i federalnym, nie kiwnąwszy nawet palcem, żeby pomóc własnym prawnikom. Mimo wszystko… – zająknęła się. – Mimo to… – Nie dokończyła zdania. Nie wtedy. I nie przez następnych sześć miesięcy. – Pewnie na to zasłużyłam – uznałam, spoglądając na Oliviera, który szybko się
odwrócił. – Posłuchaj, Noa, chcę ci pomóc – powiedziała cicho. – Chcę porozmawiać o tobie z gubernatorem. Ale jeżeli mam użyć swoich wpływów, aby powiedzieć mu, że jako matka ofiary nie mogę żyć ze świadomością tej egzekucji, potrzebuję od ciebie czegoś, czegokolwiek, co dowiedzie, że się zmieniłaś. Że jesteś teraz dobrym człowiekiem. Że nigdy nie chciałaś zrobić tego, co zrobiłaś. Że jesteś cennym zasobem tego świata. Dlatego porozmawiaj ze mną, udowodnij mi to. – Zwilżyła wyschnięte wargi językiem, po czym ciągnęła: – Odebranie życia nie leży ani w gestii mojej, ani stanu. Teraz wierzę w to z całego serca. Ale jeszcze bardziej, z pobudek osobistych, chciałabym wierzyć w to, że to, co mówię o tobie, jest prawdą. – Palcem wskazującym poklepała zwiotczałą skórę pod oczami. – Czy cokolwiek z tego rozumiesz? – Rzeczywiście się zmieniłaś, ale nie sądzę, żebym mogła powiedzieć cokolwiek, co zmieni twoje zdanie na mój temat. – Nie obrażaj mnie – rozkazała takim tonem, że doskonale zrozumiałam, w jaki sposób odniosła sukces. Przed procesem, a jeszcze większy po nim. – Nie marnuj mojego czasu, Noa. Jej głos był nadal monotonny i onieśmielająco władczy, ale teraz spokojny. Spokojny jak oko cyklonu. Spokojny jak milioner mijający na ulicy żebraka. Pełen spokoju wynikającego z pewności siebie... Wiecie, o czym mówię? I wtedy mój kaganiec wreszcie spadł i bez żadnego nacisku z jej strony mogłam w końcu to powiedzieć: – Ja… przepraszam. To nawet nie było takie trudne, co chyba najbardziej mnie zaskoczyło. Przecież nie mogłam wypowiedzieć tych słów przez cały czas trwania procesu, a teraz wymknęły mi się jak monety wypadające przez dziurę w kieszeni. Wypuściła powietrze, a jej płaska klatka piersiowa uniosła się lekko. – Chcę tylko cię poznać. Chcę zrozumieć. Kiedy zamilkła, wymieniliśmy z Oliverem spojrzenia. – Dlaczego rodzice dali ci na imię Noa? – zapytała. – Jaka jest twoja ulubiona potrawa? Jakie lubisz kolory? Czy słuchasz… – przerwała na chwilę. – Przepraszam, słuchałaś jakiegoś konkretnego rodzaju muzyki? Żadnego odzewu na moje przeprosiny. Ale ja znowu dostosowałam się do jej reguł. – No dobrze – powiedziałam. – Kiedyś bardzo lubiłam sushi, jeszcze zanim stało się takie modne. Miałam słabość do musicali, takich z Broadwayu. Lubiłam zwłaszcza „Kabaret”, „Carousel”, „Chicago”. Chociaż może nawet nie tyle je lubię, ile słucham ich ze względu na moją mamę. Przepraszam – poprawiłam się szybko – słuchałam. – Zamyśliłam się. – Hmm, co jeszcze? Lubię zielony kolor, właściwie w każdym odcieniu: zieleń leśną, limonkową, trawiastą, khaki. Kiedyś wzięłam udział w półmaratonie. – Spojrzałam jej w oczy, słuchała mnie z uwagą. – Moje imię? Naprawdę? – Może pani mówić także o innych sprawach – wtrącił Oliver. Marlene obróciła głowę ruchem przywodzącym na myśl wykręcanie korka z butelki i posłała Olliemu spojrzenie, które odepchnęło jego krzesło do tyłu – prawie bez jego pomocy – z piskiem przypominającym odgłos wydawany przez myszy w metrze. Upuścił słuchawkę, ale szybko ją podniósł, żeby nie uronić ani słówka. Prawie już zapomniałam, że w ogóle tam siedzi. Taką właśnie osobą była Marlene Dixon – przed naświetlaniem i po nim. Po prostu usuwała wszystkich innych w cień. Może dlatego nigdy mnie nie lubiła. Ja
nie pozwalałam jej na ten narcystyczny luksus. – Naprawdę. – Skinęła głową. – Chcę wiedzieć... – przerwała, przywołując na twarz wyraz pełen troski – ...dlaczego Noa? Ona naprawdę niczego nie udawała, ani w kwestii swoich potrzeb czy próśb, ani wyglądu. Ubrana ekstrawagancko w kostium szyty na miarę, czarny jak smoła, luźny na obfitych biodrach, była kompletnym przeciwieństwem wszystkich kobiet w moim życiu. Rubinowe kolczyki błyszczały w jej obwisłych uszach. Długi złoty łańcuszek odbijał się na tle marynarki i ginął tam, gdzie byłyby jej piersi, gdyby nie podwójna mastektomia, której się poddała w trakcie mojego procesu. (Wiem, że mój wyrok nie miał z tym nic wspólnego, ale nie mogę przestać się zastanawiać, nawet teraz, co by się stało, gdyby członkowie ławy przysięgłych nie wiedzieli o jej problemach zdrowotnych). Na końcu łańcuszka wisiał solidny medalion, długi na pięć centymetrów, który bez wątpienia krył zdjęcie Sarah zrobione zaraz po urodzeniu i, oczywiście, na ukończenie college’u. – No dobrze – powiedziałam. – Nie potrafię wyjaśnić, o czym myślała moja matka, ale jestem prawie pewna, że chciała mieć chłopca, dlatego nadała mi męskie imię „Noe”. I to tyle. – Ale ty piszesz swoje „n-o-a” – wytknęła Marlene. – Zatem wracamy do literowania? To nie jest żaden akronim. Nie poddawała się jednak. – Posłuchaj – powiedziałam – zmieniłam „e” na „a”, kiedy poszłam do liceum, ponieważ tak brzmiało lepiej. Bardziej oryginalnie. Ollie się ożywił. – Dali ci drugie imię. – Nie dali. – Ale w dokumentach… – Sama je sobie nadałam, Ollie – podniosłam głos. – Wyobraź sobie, że znudziło ci się rodzicielstwo, zanim jeszcze skończyłeś nazywać dzieciaka... Ollie nie odpowiedział. Marlene nie wyglądała na zadowoloną. – W porządku – powiedziałam ciszej. Odchrząknęłam. – Po prostu: jeśli masz nudne imię, nie możesz zrobić nic oryginalnego ani godnego zapamiętania. To wszystko. Drugie imię, imiona połączone myślnikiem, monosylabiczne imię etniczne... Wiesz, o czym mówię? – Cóż – rzekł z namysłem. – A Bill Clinton? Albo Jane Austen? Jimmy Carter? – Łut szczęścia – odparowałam. – Przemknęli się przez kosmiczne dziury. W końcu znowu odezwała się Marlene. Widocznie Ollie wypowiedział już zbyt wiele kwestii jak na jej gust. – Chodzi o to, że twoje imię w tej pisowni jest hebrajskie. Piękne hebrajskie imię kobiece. – Hebrajskie? – zdziwiłam się, jakbym już wcześniej tego nie wiedziała. Ludzie zawsze tu przychodzili i mówili mi różne rzeczy, jakby pierwsi oświecali więźniarkę, jakby kochali to przekonanie, że mówią mi coś, o czym jeszcze nie wiem – oznaka słusznej przewagi z racji przydziału więziennych krzeseł. – Chciałam tak nazwać swoją córkę – wyznała Marlene – ale mąż się nie zgodził. – Nie wiedziałam – powiedziałam po chwili, dając jej czas, żeby przebolała tę stratę. Uniosła plik dokumentów i dopóty stukała nimi o stół, dopóki nie ułożyły się równo.
– Cóż, życie nie zawsze toczy się według naszych planów, prawda? – Pochyliła się, żeby schować papiery do teczki. – Dziękujemy za poświęcony nam czas, Noa. Będziemy w kontakcie. *** Kiedy Marlene i Oliver wyszli, Nancy Rae (czasami moja ulubiona strażniczka, która pracowała tylko trzy dni w tygodniu) skuła mi ręce kajdankami i odprowadziła do celi. To nigdy nie trwa długo, ponieważ ostatnimi laty stałam się wzorową obywatelką oddziału. Kiedy natychmiast po skończonym widzeniu krzyczą: „Ręce!”, wracam do drzwi, jak gdyby królowa Anglii odwiedziła mnie w moim pleksiglasowym dworze, krzyżuję nadgarstki za plecami i wsuwam w otwór w drzwiach, gdzie Nancy Rae (lub ktoś trochę mniej przypominający zinstytucjonalizowaną karykaturę) skuwa mi je. Nie zapinają kajdanek delikatnie i przez pierwsze trzy miesiące często wracałam do celi z krwawym wzorem, podobnym do bransolet, które nosiłam w latach osiemdziesiątych, lub mojej ulubionej przed aresztowaniem diamentowej bransoletki. (Jedna z moich byłych sąsiadek, Janice Dukowski, która została skazana na śmierć za opłacenie mordercy męża, przynajmniej raz w miesiącu próbowała popełnić samobójstwo, podcinając sobie żyły na nadgarstkach zagrzybionymi paznokciami u stóp, i nigdy nie można było odróżnić blizn po sznytach od krwawych bransoletek). Ja zawsze pozwalam skuć sobie ręce i idę z wysoko podniesioną głową aż do mojej celi, w której siedzę przez następne dwadzieścia trzy godziny, aż do godziny rekreacyjnej lub dopóki kolejny dziennikarz czy prawnik nie przyjdzie, żeby ze mną porozmawiać. To naprawdę jest takie proste. Tak długo leżę na łóżku, że moje ciało nie zawsze potrafi utrzymać się w pozycji pionowej. Czasami, kiedy strażniczka podchodzi do drzwi i mówi, że mam gościa, jak to było w wypadku Olivera i Marlene, podnoszę się z siennika i zamiast podejść do krat, upadam na podłogę. Moje mięśnie są w zaniku, kończyny pozbawione sił, kości puste. Kiedyś odmawiałam korzystania z godziny rekreacyjnej, ponieważ byłam wściekła na matkę, która nie dzwoniła ani nie pisała do mnie przez dwa tygodnie, i spędziłam sama w mojej celi, dwa na trzy metry, łącznie siedem tygodni, wstając jedynie po to, by się załatwić. Później dowiedziałam się, że matka popłynęła w rejs po Bałtyku ze strażakiem o imieniu Renato, którego spotkała w grupie wsparcia – nie dla rodziców więźniów, ale dla samotnych matek ukośnik aktorów niezrzeszonych w zawodowym związku aktorów. Zanim znowu się do mnie odezwała, minęło pięć tygodni, a ja spędziłam kolejnych dziesięć na odbudowywaniu masy mięśniowej, robiąc na zimnej podłodze czterdzieści pompek na godzinę. Teraz zawsze korzystam z godziny rekreacyjnej (często przebiegam sprintem pięć metrów, oglądam telewizję albo wybieram książki) i żegluję z odpowiednią pokorą z sali widzeń do celi, jak gdyby kajdanki na moich rękach były diamentowymi bransoletkami, Nancy Rae – moim oficerem służb specjalnych, a kombinezon więzienny w kakaowym kolorze – opończą z kaszmiru. Jestem budzona co najmniej raz na godzinę. Większość ludzi budzi się z powodu koszmarów, niepokojących snów lub wizyt w toalecie, mnie zaś budzi moja obecna
sąsiadka, która co godzinę krzyczy za swoim kochankiem. Zabiła go w Harrisburgu, rzekomo w obronie własnej, ale prawda jest dokładnie odwrotna. Pamiętam to dobrze, ponieważ zdarzyło się to, zanim tu trafiłam. Napadła na mały sklep spożywczy i tam strzeliła mu w głowę. Oczywiście nie był jej chłopakiem, kochankiem, mężem ani przyjacielem. Nazywał się Pat Jeremiah i był właścicielem baru, do którego często zaglądała. Poszedł do sklepu po papierosy, a ona weszła za nim, żeby wziąć dla niego te fajki – oczywiście bezpłatnie. Kiedy sprzedawca odmówił, wyciągnęła broń, ale ponieważ nie umiała się nią posłużyć, przypadkowo strzeliła w swój obiekt pożądania, który właśnie wychodził. Była tak przerażona i zrozpaczona, że sprzedawcę też zastrzeliła i uciekła. Wszystko to zostało nagrane przez kamerę przemysłową i odtwarzane w wiadomościach, kiedy poznałam Sarah. Dlatego moja sąsiadka ma specjalne miejsce w moim sercu. Problem polega na tym, że wrzeszczy dwadzieścia jeden minut po – w czasie śmierci swojego ukochanego Pata z Pubu Pata. Chociaż przynajmniej dzięki niej mogę szacować upływ czasu. Krzyczy: „Pat, kocham cię! Potrzebuję cię, Pat. Tęsknię za tobą, Pat!” – i tak trzy razy. Tak naprawdę nawet nie wiem, czy ona ma zegarek. Pewnie nie. Może nawet nie jest dwadzieścia jeden po, kiedy co godzinę dyrygent podnosi batutę. Ale coś mi mówi, że jej wewnętrzny budzik dzwoni dokładnie o tej porze, i ufam mu tak samo, jak ufałabym zegarowi słonecznemu. Nazywam ją Szachistką – w hołdzie dawnym czasom, kiedy nazwisko człowieka wskazywało na jego zawód, jak Kowal czy Bednarz. Bez wątpienia postawiła Pata w sytuacji patowej i pewnie mogłaby utrzymać się z gry w szachy. Przez pozostałe pięćdziesiąt pięć minut każdej godziny kontempluję moją przeszłość, zbrodnię, którą popełniłam, pająki budujące dom w kątach mojej celi. Nie mogę rozmawiać z żadnymi wyimaginowanymi postaciami, jakie rzekomo mieszkają ze mną, a nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał słuchać mojego śpiewu. Sąsiadki wolą rozmawiać z sobą, niż mówić przez ścianę do mnie, a ja wolę milczeć, niż spowiadać się – po raz kolejny – przez kraty wśród oczu, uszu i mikrofonów. Na litość boską, jestem w więzieniu. A to dosłownie próżnia, w którą wciąga się ludzi, aby oczyścić zewnętrzny świat. Żyję w tej próżni, to mój własny kosmos, i myślę o sobie (o Sarah i jej dziecku, czasami o Marlene, moim ojcu i przyjaciołach z dzieciństwa). Dlatego gdy ktoś mnie odwiedza, mogę mówić przez cały czas. Mogę mówić i chłonąć to, w co gość jest ubrany, co mówi, a czego nie. Obserwacja to jedyna umiejętność, jaka mi pozostała. Jeżeli oni (niech to będzie Oliver albo nawet Marlene) twierdzą, że zanim tu trafiłam, skupiałam się tylko na sobie – w porządku. Ale już nie. Teraz myślę obsesyjnie o swoim wyglądzie, ponieważ to właśnie fascynuje ludzi we mnie najbardziej: jak wyglądam, co mówię, co zrobiłam. Myślę obsesyjnie o tym, że nigdy nie osiągnę wieku średniego, że nigdy nie będę mogła ufarbować włosów, żeby zamaskować moje doświadczenia. Ani doradzać młodszej wersji siebie. Od czasu do czasu jednak w próżni pojawia się ktoś, kto daje mi nowy temat do rozmyślań. Oliver na pewno nie zaliczał się do tych osób, przynajmniej jeszcze nie. Ale w jego niewinności było coś uwodzicielskiego. Po jego wyjściu godzinami wyobrażałam sobie, jak patrzy na mnie przez pleksiglasową szybę, uśmiechając się do mnie uśmiechem tak szerokim, że mógłby połączyć Alcatraz z Sing Sing. Był wtedy politykiem, gospodarzem teleturnieju, pogodynkiem urzekającym mnie swoją autentycznością i niezawodnością. Był także piętnastolatkiem, który właśnie skończył gimnazjum i stanął przed swoim pierwszym zadaniem. Nie, był dwudziestoczteroletnim mężczyzną, który właśnie ukończył studia
prawnicze i to była jego pierwsza sprawa, mogąca – jak sądził – stanowić trampolinę dla jego całej żałosnej kariery. Był jednak zbyt młody, by zrobić cokolwiek. Za mało doświadczony. Zbyt niepewny tego, kim zostanie, żeby poświęcać swój czas komuś takiemu jak ja. Dzień po tym, jak Marlene zaszczyciła mnie swoją obecnością, Oliver wrócił sam i przyniósł czysty notes. Zatknął luźny kosmyk włosów za ucho (gdzie widać było zaskakującą kępkę siwizny, przypominającą ptasie gniazdo) i apelował do mnie tak samo jak Stewart Harris i Madison McCall, i wszyscy inni prawnicy apelowali do ławy przysięgłych te wszystkie lata temu, kiedy przekonali mnie, żeby walczyć z zarzutami w sądzie: – Popatrzmy na panią jako na osobę – powiedział. – Spójrzmy na Marlene i posłuchajmy, co ona ma do powiedzenia. To właśnie zeznanie osoby związanej z ofiarą czyni tę sprawę tak odmienną od wszystkich. I dzięki Marlene możemy podejść do ułaskawienia inaczej. Możemy pozwolić jej, aby wszystkim kierowała. Pisemna deklaracja z jej podpisem, w której prosi o pani życie, prosto na biurko gubernatora do natychmiastowego opiniowania... Czy on naprawdę chce posłać panią na śmierć, nie dając ostatniej szansy? – mówił do mnie, jakby błagał, bym zagwarantowała mu to ułaskawienie. – Teraz liczą się ludzie, nie fakty. Nie prawo, tylko współczucie, ludzie. Nie miałam wątpliwości, że jestem jego pierwszą klientką. A kto nie chciałby być dla kogoś pierwszy pod jakimkolwiek względem? Ale chociaż smak bycia pierwszą (nawet w więzieniu) wydawał się rozkosznie kuszący, oparłam mu się. Nie oferował mi niczego nowego. Właściwie sytuacja była odwrotna i, szczerze mówiąc, miałam już dość dawania. Wtedy przypomniał mi o Marlene. – Ona już nie wierzy w karę śmierci? – zapytałam. – Naprawdę? Oliver pokręcił głową. Bez wątpienia musiało chodzić o coś więcej, ale w tej sekundzie zostałam pokonana. Moja głowa opadła na piersi, a dla Olivera Stansteda było to uległym przytaknięciem. Jak na sygnał wziął w prawą rękę notes, a w lewą długopis. – Ma pani coś przeciwko temu, żebym robił notatki? – zapytał. To była jego pierwsza chwila pełnej determinacji i nie mogłam się powstrzymać. Chciałam spędzić ostatnie dni z Atticusem Finchem. Chciałam, by czarował mnie Mark Darcy2, zanim zjem mój ostatni posiłek. Chciałam rozmawiać z Clarence’em Darrowem3. Zamiast tego zadowoliłam się Oliverem Stanstedem.
2 Mark Darcy – jeden z bohaterów powieści Jane Austen Duma i uprzedzenie.
3 Clarence Darrow – sławny amerykański prawnik.
– Nie, nie mam nic przeciwko. Żałuję, że się zgodziłam. Tak bardzo teraz żałuję, że wyraziłam na to zgodę... Mówię to głośno, żeby było jasne: wolałabym, żebyśmy nigdy tego nie zaczynali.
ROZDZIAŁ DRUGI Moja matka upuściła mnie tak, że upadłam na głowę. To stało się w szpitalu chwilę po tym, jak wydałam pierwszy dźwięk (ochrypły, wysoki wrzask przypominający mezzosopran). Lekarze podali mnie jej, a ja, śliska od krwi i płynu owodniowego, wysunęłam się jej z rąk i upadłam, uderzając o ziemię tym słodkim miękkim miejscem na czubku głowy. Jedna z pielęgniarek w obawie przed podwójnym procesem podniosła mnie z podłogi i nafaszerowała lekami, podczas gdy lekarze zajęli się moją matką. Ja nigdy nie miałam nawet cienia szansy. *** No dobrze, to nie wyglądało dokładnie tak. I oczywiście to nie jest moje wspomnienie, lecz opowieść, która – lubię tak myśleć – obrazuje moje pierwsze dni. Czy wam się to podoba, czy nie. Ale prawdą jest, że moja matka upuściła mnie, kiedy byłam niemowlęciem. Wieść głosi, że naprawdę wypadłam jej z rąk, kiedy miałam dziesięć miesięcy, i wylądowałam na prawym ramieniu. Matka wrzasnęła, ile sił w płucach i popędziła po schodach, żeby podnieść mnie z podłogi. – Noa! – krzyknęła, przyciskając mnie do piersi, całując moje uszy, czoło, ramiona. – Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. Cmok, cmok, cmok. – Tak strasznie, strasznie, strasznie cię przepraszam – powtarzała, jak gdyby dziesięciomiesięczne niemowlę mogło zrozumieć jej stłumione jęki. Chociaż może zrozumiałam, bo podobno przestałam płakać, co wcale jej nie uspokoiło. – Noa? – szeptała moja matka. – No… Noa? Oczywiście bała się, że umarłam. – Noa?!!! – wrzasnęła, biegnąc do telefonu, żeby wykręcić dziewięćset jedenaście. – Proszę, bądź cała i zdrowa, proszę, maleńka. Być może jej strach wzbudziło nie tylko podejrzenie mojej śmierci lub paraliżu, ale także opowieść o tym, jak rok wcześniej sąsiadka kuzyna szefa przewróciła się w kuchni tak nieszczęśliwie, że zrzuciła z kuchenki gorącą patelnię, która wyleciała w powietrze i wylądowała na głowie dwutygodniowego noworodka, powodując jego natychmiastową śmierć. Kobieta została aresztowana za morderstwo pierwszego stopnia i od ponad dwóch lat oczekiwała na proces w więzieniu w jakimś bezimiennym stanie w środku Ameryki. Chciałabym myśleć, że moja matka naprawdę się o mnie martwiła, ale niestety jestem prawie pewna, że źródłem jej lęków była głównie miejska legenda du jour. Wnioskuję tak z jej powtarzanej co pół roku mitologicznej relacji z dnia, który odmienił nasze życie
na zawsze. (Na początku wydawała się niemal dumna ze swojej umiejętności maskowania niedoborów matczynych umiejętności, ale potem zostałam aresztowana i wtedy – cóż za dogodny zbieg okoliczności – postanowiła publicznie obwiniać siebie, a zwłaszcza ten wypadek, o to, że taka się stałam). – Noa, kochanie! – krzyczała moja matka. – Płacz, maleńka! Płacz! Podobno dokładnie w tej chwili wydałam gardłowy dźwięk i zakrztusiłam się, jakbym chciała wypluć morską wodę. – Noa! – krzyknęła znowu moja matka. – Nic ci nie jest. Nic ci nie będzie. Nic ci nie będzie. Musisz być zdrowa. Sięgnęła po telefon. Wciąż używała aparatu z tarczą i z trudem wcisnęła długi paznokieć palca wskazującego w otwór wielkości ziarnka grochu. – Musisz być zdrowa – mamrotała. – Musisz. Zadzwoniła pod numer alarmowy. – Dziewięćset jedenaście. W czym mogę pomóc? Moja matka wzięła mnie na ręce i mówiąc, poklepywała mnie po ramieniu: – Tak, proszę natychmiast kogoś przysłać. Moja córka, ona ma dziesięć miesięcy. – I? – Zdarzył się wypadek! – krzyknęła. – Proszę pani, co się stało? Moja matka zamarła, a słowa nie mogły ani nabrać kształtu, ani z niej wypłynąć. – Moja córka… – Co się stało, proszę pani? – nalegała telefonistka. – Muszę wiedzieć, co się wydarzyło. – Moja… moja córka jest ranna! – zawołała. – W jaki sposób się zraniła? Moja matka pocałowała mnie w czoło obiema szerokimi wargami i dalej pokrywała mnie pocałunkami, zostawiając obślinioną ścieżkę w dół od zwichniętego ramienia aż do łokcia. – Halo? – zapytała telefonistka. – Proszę pani, czy pani tam jest? Czy ten telefon to żart? Uniosła moje ramię, chwytając je palcem wskazującym i kciukiem, wyczuwając żar idący od kontuzji. – Proszę pani?! – telefonistka podniosła głos. – Do domu wdarł się włamywacz – wypaliła moja matka, wyrzucając z siebie słowa jak karabin. Jakiekolwiek słowa. – Nie wiem, kto to był, ale wszedł do domu, wziął część mojej biżuterii, a potem uciekł. – Przerwała na chwilę. – I… i… kiedy tu był, nosił czarną kominiarkę, więc nie widziałam jego twarzy, moja córeczka zaczęła krzyczeć. On pobiegł… pobiegł… pobiegł na górę i, i wtedy… kiedy tam dobiegł, ona w jakiś sposób… dopełzła do szczytu schodów. I… wtedy… wtedy to się stało! – Co się wtedy stało, proszę pani? – zapytała telefonistka spokojnym głosem. – Wtedy… wtedy upadła. – Matka znowu przerwała, chwytając powietrze i stawiając znaki interpunkcyjne łzami. – Spadła z drugiego piętra. O mój Boże, proszę, przyślijcie szybko karetkę! Pospieszcie się, proszę! Zapadła niezręczna cisza. – Proszę podać mi swój adres. – Nie mam nawet pojęcia, jak wydostała się z kojca – dodała moja matka, wymawiając
każdą sylabę z odpowiednim naciskiem. – Później będziemy się tym martwić, teraz zapewnijmy pani córce opiekę, jakiej potrzebuje – poradziła telefonistka łagodnie. – Ale muszę mieć pani adres. – Pink Oak Drive tysiąc osiemset cztery – wyrzuciła z siebie matka. – Szybko! – Natychmiast wysyłam do pani karetkę. I proszę spróbować zachować spokój do jej przyjazdu. – Uch-huh… Moja matka odłożyła słuchawkę, zanim telefonistka zdążyła przekazać jej więcej rad. Pobiegła na górę, trzymając mnie w drżącym uścisku, a potem położyła mnie na bujanym fotelu, po czym pochyliła się i znowu mnie pocałowała, tym razem w czubek nosa. – Przepraszam, kochanie. Nie mogę cię stracić. Nie w ten sposób... Ludzie mogą się zastanawiać, na ile ta historia jest prawdziwa, ale za każdym razem, kiedy dostawała rolę w lokalnym teatrze lub poznawała kogoś nowego, ta opowieść wracała jak cholerne świadectwo łaski wypolerowane pentametrem jambicznym. Nie wiem. Może składam z sobą różne fragmenty legendy tak, żeby czuć się z tym dobrze. Ale tak naprawdę to nie ma znaczenia. Jedyne, co jest istotne, to prawda, a prawda jest taka, że nigdy nie zapomnę dźwięku, jaki wtedy usłyszałam. – Kocham cię, skarbie – szepnęła moja matka, po czym włożyła długi czarny kozak i zrobiwszy piruet, kopnęła w szczebelki mojego kojca z taką siłą, że drewienka rozpadły się na drzazgi. Znowu zaczęłam płakać. – Cii, cicho, kochanie – powtarzała moja matka, spoglądając przez ramię, żeby upewnić się, że nic mi nie jest. – Muszę to zrobić. Muszę to zrobić! Oderwała jeden bok kojca, odsłaniając oczywistą drogę ucieczki nawet dla mojego słabo rozwiniętego dziesięciomiesięcznego umysłu. Wzięła mnie na ręce, zbiegła na dół, złapała wielki nóż i wbiła go w poduszki kanapy. Przeciągnęła ostrzem. Pojedyncza rana rozcięła płaską powierzchnię niczym szczelina spękaną ziemię, a z niej wyjrzały kłębki poliestru. Moja matka wiedziała, że aby włamanie wyglądało autentycznie, musiały mu towarzyszyć jakieś straty. Wzięła swoją nagrodę z Konkursu Piękności Los Angeles z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku i z siłą olimpijskiego kulomiota cisnęła ją prosto w telewizor. Nastąpiła eksplozja kolorowych kabli, skwierczących w chmurze dymu. Matka rzuciła nagrodę na poharataną sofę i sama opadła obok. I tak czekałyśmy, leżąc na kanapie – ona spocona, otoczona fruwającymi piórami z poliestru, ja na plecach, kończynami do góry, jak otruty karaluch. Gdy tylko przyjechała karetka, mojej matce wreszcie udało się powstrzymać łzy. Siedziała z tyłu samochodu razem w dwoma sanitariuszami, którzy przyjechali równo siedem minut po wybuchu telewizora. Nie pojawił się nikt z policji, mimo że matka przez telefon wyraźnie sugerowała, iż padłyśmy ofiarą przestępstwa. Nikt nie spisał żadnego raportu na temat włamania ani wtedy, ani potem. Nie wiem, jak udało się jej tego uniknąć, ale – jak mówiłam – była świetną aktorką, co może nigdy nie przyniosło jej takiego sukcesu, o jakim marzyła, ale przydawało się w różnych sytuacjach. – Nic jej nie będzie, pani Singleton – zapewnił sanitariusz. Miał blond włosy i długą szyję, przypominającą kolumnę koryncką. Moją matkę łzy ścisnęły za gardło. Lewą dłonią głaskała moje prawe ramię. – Dobrze, że pani dziewuszka ma tyle tłuszczyku, który ochronił ją przed najgorszymi
skutkami upadku – dodał drugi sanitariusz. – Wygląda na to, że skończy się tylko na brzydkim siniaku. – Na siniaku? – zaskrzeczała moja matka przez łzy. Pierwszy sanitariusz objął ją ramieniem, okrywając jednocześnie czerwonym kocem przeznaczonym dla ofiar powodzi. – Tak, pani Singleton, musimy jeszcze przeprowadzić badania w szpitalu, ale wygląda na to, że nic jej nie będzie. Matka wzruszyła ramionami, otulając się szczelniej pledem. – Panno Singleton. Nie ma żadnego pana Singletona. Trzy miesiące później w białej kapliczce w Las Vegas moja matka wyszła za sanitariusza numer jeden. Znowu była w ciąży i absolutnie nie zamierzała stracić tego faceta na rzecz innej, o pięć lat od niej młodszej kobiety. Był czerwiec, późne lata siedemdziesiąte. Moja mama włożyła minispódniczkę. Miała długie kasztanowe włosy, przypalone na końcach żelazkiem, i wielkie pozłacane koła w uszach. Ja byłam jej bukietem, ubrana w kostium baletnicy ze wzorem lilii. Mama nawet spryskała moją sukienkę perfumami, żebym pachniała jak kwiaty. Poszła do ołtarza przy wtórze dźwięków Bridge Over Troubled Water, a sanitariusz numer jeden przez następnych czternaście miesięcy z dumą spał u jej boku. *** Abstrahując od tego, co wydarzyło się w pierwszym roku mojego życia, moje ramię nigdy nie zagoiło się tak, jak powinno. Chociaż lekarze pogotowia nie zgodzili się ze wstępną diagnozą sanitariusza numer jeden, że „to tylko siniak, proszę pani”, moja matka odmówiła przyjęcia jakichkolwiek innych zaleceń w kwestii leczenia. W rzeczywistości miałam rękę złamaną w trzech miejscach i – wziąwszy pod uwagę wczesny stan rozwoju kości – wymagałam bardzo troskliwej opieki. Kiedy tamtego wieczoru przyjechałyśmy do szpitala, matka przestała zwracać na mnie uwagę. Flirtowała z sanitariuszem podczas jazdy, badania i zaleceń dotyczących leczenia, z którymi oczywiście ani ona, ani sanitariusz się nie zgadzali. Powinna była przez następnych dziesięć dni bandażować moją rękę, co kilka godzin zmieniając opatrunek, tak by przylegała ściśle do klatki piersiowej, ale przez następny miesiąc była zbyt zajęta robieniem dziecka numer dwa, żeby się tym przejmować. Dziecięcy tłuszczyk, który uchronił mnie przy upadku, powoli zanikał, a moje ramię zamieniło się w dziwacznie sterczący ołówek. Przez chwilę byłam skazana tylko na trzy sprawne kończyny, co wtedy nie było takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Nauczyłam się chodzić wcześniej niż inne dzieci, ponieważ potrzebowałam stóp, żeby zawiodły mnie tam, gdzie moje ręce nigdy by mnie nie doprowadziły. Wcześnie też nauczyłam się mówić, ponieważ nie mogłam wskazać na to, czego chciałam. Pomijając fakt, że wyglądałam jak Kevin Spacey w Podejrzanych. Moja prawa ręka była w porządku. Wydawała mi się podobna do lewej, skoro mogłam nią złapać długopis, pisać na tablicy czy trzymać flet. Kiedy więc na świecie pojawił się mój brat, czułabym się tak, jakby moja matka nigdy mnie nie upuściła – gdyby ona nie czuła potrzeby, żeby stale mi przypominać o tamtym zdarzeniu, za każdym razem wywołując przy tym elektryczne wstrząsy w moim prawym
ramieniu. To jednak nie wystarczyło Olliemu na jego pierwszy raz. – Im więcej rozmawiamy, tym lepiej mogę cię poznać – przekonywał, kiedy powiedziałam mu, że na dziś skończyłam. – Mogę próbować znaleźć więcej ludzi, którzy napiszą listy z poparciem, co nam pomoże przygotować jak najlepszą petycję o ułaskawienie. Poparcie Marlene jest kluczowe, ale jeśli w twojej przeszłości byli jacykolwiek inni ludzie, którzy mogliby przyczynić się do złagodzenia twojego wyroku, musimy to wykorzystać. Tak jakby sanitariusz numer jeden miał złożyć pisemne oświadczenie, żeby utrzymać mnie przy życiu. *** Żyłam przyzwoitym życiem dziecka klasy średniej, na przedmieściach, z samotną pracującą matką, typowym włóczącym się za mną młodszym bratem i pochodem tymczasowych ojców, z których każdy nosił inne wąsy. Jeden miał podobny do robaka wąsik Clarka Gable’a, inny – tłusty blond wąs, przypominający kierownicę roweru, kolejny – hebanowe wąsy Salvadora Dali, a nawet – muszę przyznać ze wstydem – moja matka spała z mężczyzną z wąsikiem Hitlera (i wiem, że to, łagodnie mówiąc, dziwaczne, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy). Musiałam mieć z siedem lat, kiedy po drobnym incydencie z jednym z wąsaczy matka wysłała mnie do logopedy z nadzieją, że terapia pomoże mi pozbyć się niewielkiej wady wymowy. Sypiała wtedy z mężczyzną noszącym wąsy przypominające gąsienicę i grube okulary w drucianych oprawkach, który pracował jako księgowy w restauracji, gdzie była kelnerką. Pewnego ranka zobaczyłam go przy śniadaniu. Był ubrany w bokserki w niebieskie paski i podkoszulek z plamami po musztardzie na piersi. Pamiętam, jak jego rozbiegane oczy skanowały moje ciało niczym maszyna Xeroksa, od głowy do stóp, powoli, i jak zalśniło w nich światło, kiedy dotarł do końca mojej postaci. Innego ranka zażartował ze sposobu, w jaki poprosiłam o płatki śniadaniowe („Mamusiu, czy mofesz podać mi płatki, pfoszę?”), i zanim się obejrzałam, dwa razy w tygodniu miałam wizyty u logopedy. Terapia trwała dwa lata, uszczuplając zarobki matki uzyskane z teatralnych wygłupów, i zakończyła się poradą lekarza, abym w celu rozwijania mojej nowo nabytej swobody wypowiedzi zaczęła przemawiać publicznie. Dlatego kiedy miałam dziewięć lat, matka zaciągnęła mnie i mojego brata na jakieś czterdzieści prób musicalu, w którym – po raz pierwszy i ostatni – grała główną rolę. Grała Annie Oakley w Annie Get Your Gun i ubrana od stóp do głów w anachroniczne ciuchy w kowbojskim stylu wykonywała te idiotyczne kuplety, jakby śpiewała je bezpośrednio do mnie. „Wszystko, co umiesz robić, ja umiem zrobić lepiej. Potrafię robić wszystko lepiej niż ty” – piała, gdy patetyczna dwunastoosobowa orkiestra za jej plecami piłowała ostatnie takty okropnej piosenki. Może i wtedy nie rozumiałam dokładnie, o czym śpiewają, ale wiedziałam, że matka i ten aktor (jestem prawie pewna, że z nim też sypiała, ponieważ nosił wąsy) trzynaście razy w ciągu trzech minut – bez żadnych dowodów na poparcie swoich słów poza swawolnymi wygłupami, które wywoływały na twarzach widowni słaby uśmiech – zapewniają, iż
potrafią dokonywać pewnych aktów przemocy lepiej niż inni. Powtarzałam w myślach tabliczkę mnożenia, mimo to ta irytująca muzyka wnikała mi aż pod skórę. Oto kobieta, która niczego w życiu nie potrafiła zrobić porządnie, wyśpiewywała przed trzydziestką czy czterdziestką ludzi, jaka to jest wspaniała, a oni wszyscy jej wierzyli tylko dlatego, że miała namalowane piegi i drewnianą strzelbę. Pamiętam, jak na premierze zaraz po tej piosence przekrzywiła prawie niezauważalnie głowę i puściła do mnie oko. Kiedy miałam dziesięć lat, obsesja na punkcie wąsów przeszła u mojej matki w uzależnienie od lekkoatletów. Chcę przez to powiedzieć, że spotykała się tylko i wyłącznie z biegaczami. A mówiąc „biegacze”, mam na myśli wyczynowych chodziarzy. Nie chcę przy tym niczego sugerować, absolutnie, ale mniej więcej połowa chodziarzy, których przyprowadzała do domu, miała wąsy, więc może i twierdziła, że obsesja na tym punkcie jej minęła, ale to nieprawda. Nie do końca. Nigdy nie zapomnę, jak wracałam kiedyś do domu i zobaczyłam moją matkę z wąsatym chodziarzem, zbliżających się niespiesznie do frontowych drzwi po solidnej pięciokilometrowej przebieżce – ich biodra kołyszące się z lewa na prawo, ramiona poruszające się wahadłowym ruchem i stopy, dotykające ziemi od pięty do palców, od pięty do palców, jak opóźnieni w rozwoju tancerze salsy. Szłam z Andym Hoskinsem, najpopularniejszym chłopcem w szkole, i Persephone Rigą, najbardziej popularną dziewczyną. Moja matka stanęła przed drzwiami ramię w ramię ze swoim chłopakiem, włożyła klucz do zamka i nagle, w mgnieniu oka ich rozkołysane biodra zatańczyły razem, jego połączone z jej, jak wódka z sokiem żurawinowym, jak rum z colą. Tam, na widoku publicznym. Przed naszymi frontowymi drzwiami. Gdzie wszyscy sąsiedzi, Andy Hoskins i Persephone Riga mogli ich zobaczyć. Później Persephone została moją najlepszą przyjaciółką, nieodłączną towarzyszką aż do półrocza siódmej klasy, kiedy jej rodzina przeprowadziła się do dzielnicy, w której posiadanie kortu tenisowego za domem nie uchodziło za przesadę czy oznakę bogactwa, lecz było uważane za coś równie normalnego jak w mojej okolicy łazienka w domu lub wyjście dla psa. Na początku prawie jej nie widywałam, ale po jakimś miesiącu zaczęła zapraszać mnie do siebie i uczyła na swoim korcie, jak serwować, uderzać z woleja czy odbić piłkę tak wysoko, że absolutnie nikt nie mógłby jej odebrać. Po dwóch czy trzech tygodniach czułam się tak, jakby nigdy się nie przeprowadziła. Wciąż pamiętam moją pierwszą wizytę w jej małym pałacu po drugiej stronie miasta. Jej rodzice cieszyli się, że córka nadal spotyka się z kolegami z dawnej klasy, ponieważ nie bardzo mogła zaaklimatyzować się w nowej szkole. Zaprosili mnie do środka, bardzo uprzejmie, jakby byli nowymi służącymi w posiadłości, po czym podali mi lemoniadę w kryształowym kieliszku i ciastka na kryształowym półmisku do serów. – Czekoladkę, Noa? Skinęłam głową i odpowiedziałam tak, jak w moim mniemaniu powinnam w tym domu: – Tak, proszę pani. Dziękuję bardzo, proszę pani. – Świeżo wyciskana lemoniada czy bez miąższu, Noa? – Bez miąższu, proszę pani. Dziękuję bardzo, proszę pani. Persephone roześmiała się, kiedy usłyszała, że zwracam się do jej matki jak do przedstawicielki rodziny królewskiej. – Chodź! – zawołała. – Chcę ci coś pokazać. Złapała mnie za rękę i pociągnęła do jadalni, gdzie tuziny porcelanowych naczyń zostały
wystawione za szybą tak grubą, jakby chroniła przed odciskami palców i kulami Mona Lizę. – Zobacz tylko – zachęciła. – Moja mama mówi, że są warte ze dwadzieścia tysięcy dolarów. Każdą porcelanową miskę czy talerzyk zdobiły ręcznie malowane lilijki. Skąd wiem, że były malowane ręcznie? Persephone mi powiedziała. – Są malowane ręcznie – obwieściła z dumą. – Mama tak mówi. I dlatego są tyle warte. Dostaliśmy je razem z domem, kiedy umarł mój dziadek. Super, co? Nie bardzo wiedziałam, co w tym było takiego super, ale jednego byłam pewna: że nie pasowałam do ludzi, którzy rozmawiali o wzorach na porcelanie i lilijkach, a jeszcze mniej do tych z kortem tenisowym za domem. Teraz rozumiem, że ani Persephone, ani państwo Riga też do nich nie pasowali. Susan i Georg Riga nie malowali tych lilijek. Nie zbudowali tego kortu. Oni zostali ubrani w nowe królewskie szaty prawie jak ja w swój kakaowy kombinezon. Całymi miesiącami Persephone zapraszała mnie do siebie po szkole, gdy nie miała lekcji tenisa, francuskiego czy tańca, żeby pokazać mi jakiś ekstrawagancki element spadku, który jej rodzice uznali za zbyt cenny, by wystawiać go na widok publiczny. Państwo Riga zawsze umieszczali ukochane przedmioty za szybą, za szafą, w szafce lub w sejfie, jak gdyby nigdy nie poczuli się komfortowo w tym nowym miejscu, jakby nigdy nie rozpakowali się po przeprowadzce ze starego życia. Ubrania, które kupiłyśmy razem z Persephone, kiedy byłyśmy sąsiadkami, leżały uśpione w starych, nigdy nieotwieranych walizkach. Za każdym razem, kiedy ktoś dzwonił, na twarzy pani Rigi pojawiały się nowe zmarszczki wokół oczu i ust, ponieważ nie do końca wiedziała, co powinna powiedzieć do telefonu. Zajęło mi to ponad dwadzieścia lat, ale w końcu mogę powiedzieć, że wiem, co państwo Riga czuli: obudzili się pewnego dnia i ktoś wręczył im nowe życie, nie pytając ich o zdanie, a oni nie mieli pojęcia, jak się w nim odnaleźć, zupełnie jak człowiek, który nagle wylądował na wózku inwalidzkim. A wiele lat później moja matka powiedziała mi, że kiedy ktoś naprawdę wręcza ci nowe życie, które jest uznawane za godne zazdrości i szmaragdowe, bierzesz je – bez względu na koszty. Latami rozmyślałam o zmianach, jakie zachodziły w Persephone, nigdy do końca nie rozumiejąc jej potrzeby wsiąknięcia w to nowe życie. Aż przyszła pora na mnie. Gdy miałam siedemnaście lat, zostałam wyznaczona do otwarcia uroczystości rozdania dyplomów. A potem dostałam stypendium na Uniwersytecie Pensylwanii i paliłam pokopulacyjne papierosy z najsłodszym chłopcem w szkole (tak, z Andym Hoskinsem), z którym spotykałam się od trzech tygodni. Nie miałam ojca, który by mi powiedział, że źle się do tego wszystkiego zabieram, więc tamtego roku moje życie naprawdę nabrało tempa. Andy Hoskins biegał w reprezentacji naszej szkoły i dostał pełne stypendium sportowe na Uniwersytecie Kalifornijskim w Bakersfield. Noc przed rozdaniem dyplomów spędził w moim łóżku razem z paczką papierosów, pudełkiem zapałek i czystym notatnikiem. Cały czas nalegał, żebym przygotowała mowę, żebym skończyła mowę, żebym ćwiczyła mowę, próbując wystraszyć mnie komentarzami w stylu: „Czy ty wiesz, ilu ludzi będzie jutro na ciebie patrzeć?”, „Ta przemowa to twoje epitafium!”, „To najważniejsza rzecz, jaką dotychczas zrobiłaś”. I raczej nie wiedział, jak prorocze okażą się jego słowa. Pamiętam, jak tamtego wieczora patrzyłam w jego błękitne oczy i chciałam wyrzucić wszystkie ołówki, długopisy i kartki, i po prostu zostać z nim w łóżku. Nie obchodziła mnie
mowa. Zresztą byłam pewna, że moja wada wymowy, chociaż uśpiona dzięki terapii, powróci podczas publicznego występu. W tamtej chwili chciałam tylko Andy’ego. Tylko o nim mogłam myśleć. Nawet teraz pamiętam powiew idący od wiatraka, który chłodził moje spocone plecy tamtej majowej nocy. Nadal czuję zapach oliwkowej skóry Andy’ego tuż przy mojej, kiedy namawiałam go, żebyśmy następny dzień spędzili razem w łóżku. To byłby pierwszy raz, kiedy razem położylibyśmy się spać i razem obudzili. Nie chciałam już togi i biretu, nie chciałam klaszczących rodziców i dziadków. Pragnęłam tylko nas. Objęłam go nogami. – Możemy urwać się z ceremonii. To nie jest aż takie ważne – powiedziałam, zaciskając nogi wokół jego piersi. W tamtych czasach nogi miałam gładkie i wyrzeźbione, a moje łydki wystawały niczym małe piłeczki tenisowe za każdym razem, gdy napięłam mięśnie. Na moją propozycję opadła mu szczęka. – Tacy ludzie jak ty nie powinni mówić w ten sposób. Serce waliło mu jak młotem, choć pewnie nawet o tym nie wiedział. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie masz możliwości – dodał, wstając z łóżka. Instynktownie także wstałam i stanęłam obok niego. Nasze spojrzenia się spotkały. Byłam tak samo wysoka jak on i równie wysportowana oraz opalona. Chyba nigdy nie mógł tego przeboleć, tej równości między nami. Chociaż skoro to ja miałam wygłosić mowę i szłam na Uniwersytet Pensylwanii, a on na uczelnię stanową, to jednak nie byliśmy tacy sobie równi, czyż nie? – Słuchaj, ja się prawie nie uczę – powiedziałam w końcu. – To wszystko… nauka… samo mi przychodzi. Dlaczego w ogóle ci to przeszkadza? Odsunął się ode mnie. – Nie mogę być z kimś, kto nie traktuje siebie poważnie. – Ja traktuję siebie bardzo poważnie. Spojrzał mi w oczy. – Nie, nie traktujesz. Znalazł swoje szorty i włożył je. Jego nogi, uda, przedramiona były takie opalone, a włosy na tej brązowej skórze rozjaśnione niemal na blond po godzinach biegania na świeżym powietrzu, skakania przez płotki, pędzenia po torach w kolorze rdzy. – Muszę iść – mruknął. – Naprawdę muszę przygotować się na jutro. Złapał koszulę i usiłował ją włożyć zupełnie tak, jak robią to na filmach ci wszyscy wściekli mężczyźni, którzy nie pamiętają, gdzie rzucili spodnie, choć doskonale znają rozkład pomieszczenia, i wybiegają półnadzy, kipiąc ze złości tak ogromnej, że nie mogą jej pomieścić cztery ściany. Tak mniej więcej wyglądał Andy, kiedy zostawił mnie tamtej nocy po tym, jak spaliśmy z sobą po raz drugi i ostatni. Patrzyłam przez okno sypialni mojej matki, gdy szedł jak burza. Chciałam krzyknąć: „Do czego ty się, do cholery, musisz przygotować?! Przechodzisz przez scenę, odbierasz kawałek papieru, ściskasz dłoń jakiegoś starego pierdziela i idziesz dalej. To dopiero trudne zadanie, Andy!” Ale nic nie powiedziałam. Pozwoliłam mu mieć ostatnie słowo. I za to wybaczył mi w noc przed moim wyjazdem do Filadelfii. Moja mowa podczas rozdania dyplomów nie powaliła nikogo na kolana. Ukradłam mnóstwo cytatów z Szekspira, w które wplotłam Bobby’ego Frosta, co zaowocowało najmniej oryginalną homilią pod tytułem „Idźcie naprzód i rozwijajcie się”, jaką słyszały te
mury. Nie miałam wątpliwości, że gdyby Persephone nie zmieniła szkoły, to jej przypadłaby ta rola, i byłaby o wiele bardziej elokwentna przed tymi wszystkimi ludźmi niż ja. Andy odebrał swój dyplom. Słyszałam, że od razu poszedł na pociąg, żeby wziąć udział w zawodach w biegu na przełaj, ale nie mógł pobiec ze względu na uraz ścięgna Achillesa. Potem ożenił się z pomocą dentystyczną i pracuje jako agent nieruchomości. Mieszka gdzieś w San Fernando Valley, hodując pięcioro dzieci. *** Trzy dni po rozdaniu dyplomów dostałam list od mojego ojca. Nie od jednego z hordy mężczyzn, którzy przewinęli się przez łóżko mojej mamy w latach osiemdziesiątych. Nie od sanitariusza numer jeden (a może to był numer dwa?). Nie, mówię o dawcy spermy, którego ona zawsze nazywała jednorazową przygodą, byłym. O moim prawdziwym ojcu. Kartka została wysłana w jakiejś miejscowości tuż przy granicy Filadelfii. Na froncie widniał obraz pękniętego Dzwonu Wolności, na którym namalowano małe serce, a w nim białą kursywą napisano: „Miasto Braterskiej Miłości4”. Kiedy odwróciłam pocztówkę, przeczytałam: „Gratulacje! Uściski śle Caleb”. Nie było na niej absolutnie nic więcej poza słowem „gratulacje”, jego nazwiskiem i adresem.
4 Nazwa Filadelfii (potocznie określanej też „Philly”), nadana przez jej założyciela Williama Penna, wywodzi się z greki i oznacza właśnie braterską miłość (philos to „kochany”, „przyjaciel”, „kochający”, a adelphos – „brat”).
– Skąd wiesz, że to od mojego ojca? – zapytałam matkę. Przeglądała pocztę. Wzięła grubą kopertę ze sklepu wysyłkowego i przedarła ją na pół, potem na cztery, na osiem i tak dalej, aż papierowe konfetti zasypało stół. Ale nie zaszczyciła mojego pytania żadną odpowiedzią – ani wizualną, ani werbalną. – Mamo? – Co? – zapytała, nawet na mnie nie patrząc. Zmiatała konfetti na dłoń. – Skąd wiesz, że to mój ojciec? Czy tak się nazywa? Myślałam, że nie pamiętasz, kim był. Kiedy nie odpowiedziała, wszystko zrozumiałam. Złapałam kartkę, schowałam do torebki i uznałam ją za otwarte zaproszenie do kontaktu. Choć moja matka była innego zdania. – Gdyby chciał być ojcem, toby nim był – powiedziała później. I to był koniec dyskusji.
ROZDZIAŁ TRZECI Wszyscy są tak zafascynowani tym przeklętym „dlaczego?” w odniesieniu do mojej zbrodni. Mają obsesję na punkcie organicznego źródła mojej nienawiści, jak gdyby wyhodowana została na szalce Petriego i powiązana ze mną toksycznymi korzeniami mojego drzewa genealogicznego. Gdybym wyjaśniła, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam, połowa ludzi by mi nie uwierzyła, a druga połowa uznałaby, że to absolutnie niczego nie zmienia. Jedynymi osobami, na które miałyby wpływ moje rewelacje, są krewni Sarah, a te tak zwane rewelacje nie przywrócą jej życia. Więc po co w ogóle ktokolwiek chce to wiedzieć? Kiedy zaczął się mój proces, zastanawiałam się nad przygotowaniem dla prasy różnych odpowiedzi: nowa wersja do każdego wydania. Pierwsza (teoria dla psychologów): cierpiałam na zespół stresu pourazowego po spędzeniu nocy w szpitalu wiele lat temu. Druga (teoria ofiary): na przyjęciu sylwestrowym ktoś podał mi narkotyki i nie wiedziałam, co robię (społeczeństwo przyjmuje ją, oczekując, że w końcu przyznam się do świadomości swoich czynów). Trzecia (teoria Kaina i Abla): nienawidziłam Sarah i nie chciałam, żeby była szczęśliwa. Czwarta (teorii Kaina i Abla ciąg dalszy): jeżeli ja nie mogłam dostać tego, czego pragnęłam, to nikt nie mógł. Piąta (teoria marksistowska): ona była bogata, a ja biedna. Szósta (teoria Jacka Kevorkiana5): chciała, żebym to zrobiła. Chciała uciec, chociaż może niekoniecznie w ten sposób. Siódma (która nie jest ani logiczna, ani nudna, nigdy się nie starzeje i nie ma nawet nazwy): brak ojca miał wpływ na wszystkie moje czyny.
5 Jack Kevorkian (1928–2011) – lekarz amerykański, zwolennik eutanazji.
Oczywiście teorie numer trzy, cztery, pięć i siedem zostały wykorzystane przez oskarżenie i w końcu stały się powodem, dla którego społeczeństwo postanowiło zamknąć mnie tutaj. Ale w głębi duszy jestem pewna, że nikt tak naprawdę w nie nie wierzył. Kiedy opowiedziałam Stewartowi Harrisowi, jak kreatywnie współpracowałam z mediami na rzecz oskarżenia, szybko zdobył dla mnie zakaz publicznych wypowiedzi aż do końca procesu. A gdy proces się skończył, nie byłam już zainteresowana odpowiedzią na pytanie „dlaczego?”, stawiane przez dziennikarzy, którzy byli na tyle zafascynowani moim życiem, że postanowili opisać je w lokalnych gazetach o nakładach poniżej tysiąca. Kiedy usiłujesz znaleźć przyczynę jakiegoś zjawiska i nie możesz, po prostu przestajesz o nim myśleć. Usuwasz chirurgicznie wszystko, co może wywoływać wątpliwości. Przyżegasz ranę tak, by społeczeństwo nigdy nie poznało prawdziwej odpowiedzi.
Na przykład dwa miesiące po przeprowadzce do Filadelfii naukę przerwała mi nagła aborcja i częściowa histerektomia. Byłam właśnie w Bibliotece Van Pelt i szukałam książek do pracy na temat rewolucji francuskiej, kiedy upadłam na podłogę i zwinęłam się w kłębek. Nieśmiała bibliotekarka znalazła mnie między regałami (gdzieś przy literze N w dziale historycznym) i zabrała na ostry dyżur do zatłoczonej poczekalni szpitala uniwersyteckiego. Naprawdę nie pamiętam dużo więcej niż to, że zostawiłam w bibliotece paskudną kałużę krwi, po której podobno do dziś jest plama. Pod koniec tygodnia nie mogłam już mieć dzieci. Najwidoczniej dziecko, które poczęliśmy z Andym trzy miesiące wcześniej, rosło w mojej spustoszonej macicy. Kilka włókniaków również postanowiło tam zamieszkać i nie chciało podzielić się przestrzenią. Kiedy tylko serce dziecka zaczęło bić, zaraz przestało przy literze N w bibliotece, po czym zostało usunięte w Centrum Zdrowia Kobiet Szpitala Uniwersyteckiego. Właściwie powinnam była poronić przy literze D lub E. Dzięki temu ludzie badający moją przeszłość mogliby patrzeć na książki o diasporze, ewolucji albo Etiopii zamiast na Napoleona, Nefretete czy studium o Nairobi. Ludzie zawsze patrzą na ten moment jak na kolorową farbę, która wymalowała pięć następnych lat mojego życia. Szepty, artykuły, teorie oskarżenia, głosy, które sączą się znad mojej celi jak trujący gaz: Czy może mieć dzieci, czy nie może ich mieć? Czy zawsze obwiniała mężczyzn? Czy obwinia siebie? Czyja to wina? Lekarzy? Czy musieli usunąć jej macicę? Może nadal mogłaby mieć dzieci, gdyby bardziej się starała. Gdyby bardziej tego chciała. Gdyby wystarczająco mocno tego pragnęła. Naprawdę ona nie może już mieć dzieci? Naprawdę? Czy Sarah o tym wiedziała? Oskarżenie nazwało to wydarzenie incydentem w Van Pelt – początek mojego upadku, woda na młyn mojej złości… Wiecie, do czego zmierzam. Ale prawda jest taka, że był to po prostu najgorszy fizyczny ból, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Nic więcej. Później spędziłam cztery dni w szpitalu, gdzie odwiedziła mnie tylko jedna osoba – bibliotekarka, która wtedy się na mnie natknęła. Przyniosła mi książkę, której szukałam, żebym mogła dokończyć pracę na temat francuskiej rewolucji, oraz książkę o energii nuklearnej z działu na N, który chwilowo został wyłączony z użytku. Napisałam tę pracę, ale postanowiłam jej nie oddawać. Zostałam w Penn do końca semestru, ale po świętach już nie wróciłam. Nigdy więcej nie spędziłam nocy na zamartwianiu się, że wydam na świat małą Noę. I bez względu na wszystko, co mówią ludzie, nigdy mi to nie przeszkadzało. Wiem, że Oliver przychodzi tu w tym samym celu. Jest kolejną opłaconą marionetką, która próbuje zdobyć odpowiedź dla mamy Marlene, żeby mogła usunąć z organizmu odwieczne „dlaczego?” i w końcu pójść dalej. Dzień X na pewno jej w tym nie pomoże. Jej płyta zacięła się na rysie w formie „dlaczego?” i będzie grała bez końca, dopóty, dopóki ja nie zdejmę krążka z odtwarzacza, nie usunę rysy jednym ruchem warg i nie oddam jej, żeby mogła już słuchać muzyki bez przeszkód. Nie ma pojęcia, że winylowe płyty zostały już wyparte przez nowe technologie. I na tym polega jej problem. Oczywiście drugim problemem Marlene jest fakt, że ona już wie, dlaczego umarła jej córka – tylko nie chce w to uwierzyć.
Czerwiec Najdroższa Sarah Mam nadzieję, że postępuję właściwie. Boże, mam nadzieję, że tak jest. Mam taki mętlik w głowie, że czasami gubię się w swoich myślach. Musisz wiedzieć, że cokolwiek się wydarzy, wszystko robię dla Ciebie. Ale te sprawy tak strasznie długo trwają... System działa tak powoli, że nie zawsze można przewidzieć efekt. Wiem, że ja nie mogę go przewidzieć bez względu na to, jak byłam skrupulatna, ile złożyłam apelacji i ilu przyjaciół zyskałam i straciłam. Życie, podobnie jak śmierć, jest równie nieprzewidywalne jak ława przysięgłych. Chyba w pewien sposób proszę Cię o pozwolenie na to, co zamierzam zrobić. Boże, nawet pisząc te słowa, nie jestem pewna, czy postępuję dobrze. Byłam u niej. Byłam u niej na widzeniu w Stanowym Zakładzie Karnym w Muncy. Ona się nie zmieniła, ani na jotę, mimo prawie dziesięciu lat odbywania kary, przez niemal dekadę zamknięcia w odosobnieniu. Miała tyle czasu na myślenie o przeszłości, ale kłamstwa i pycha i tak płyną z niej, jak gdyby więzienie przyznawało punkty za dobre zachowanie za każdy wymysł, za każdy objaw pogardy. Jak możesz sobie wyobrazić, wymawianie jej imienia sprawia mi ból. Noa. Kiedy na nią patrzę, widzę tylko zimną podwójną morderczynię, cierpiącą na graniczne zaburzenie osobowości i megalomanię. Ale jej imię, Kochanie. Nie Noa Singleton. Noa P. Singleton, jak twierdzi. Noa. Noa. Noa. Oznacza ruch, chociaż ona nie ma go zbyt wiele w celi śmierci. Noa. To słowo tak gładko płynie z moich ust, kiedy je wypowiadam. Tak bardzo bym chciała, żebyś wypowiedziała je ze mną. Przepraszam Cię za to wszystko, ale z kim poza Tobą mogę porozmawiać? Kochanie, uznałam, że powinnam powiedzieć Ci o mojej wizycie. Tyle lat mi zajęło dotarcie do tego punktu. Próbowałam żyć dalej, wiedziałam, że Ty byś tego chciała. Przebolałam stratę Twojego ojca (Dzięki Bogu nie musiałaś patrzeć, jak odchodził), próbowałam zawierać nowe znajomości, ale chyba ludzie nadal się mnie boją, więc mój wizytownik jest dosyć cienki. To zabawne, ponieważ nie wiem, czy ludzie boją się mnie przez to, co się stało, czy zawsze się mnie bali, a ja dopiero teraz to zauważyłam. Sarah, tak bardzo chciałabym znać Twoje zdanie na temat Matek przeciw Okrucieństwu. Towarzyszyłaś mi przez cały ten czas od chwili, gdy zeznawałam na jej procesie, aż do momentu, kiedy założyłam MPO, nawet do mojej wizyty w więzieniu. Byłaś o krok od macierzyństwa. Wiem, że zrozumiałabyś ten instynkt. Rozumiesz jako ktoś, kto dał życie, że nie do nas należy jego odbieranie. To po prostu nie leży w naszej gestii. Przykro mi, że tak długo trwało, zanim to zrozumiałam, ale w końcu to pojęłam. Niewiele piszę o wizycie w więzieniu (ale napiszę, obiecuję, tylko w tej chwili trudno mi się skupić). Pracuję teraz z nowym prawnikiem, Oliverem Stanstedem. Od pierwszego dnia wykazywał zainteresowanie pracą pro bono, zwłaszcza jako obrońca w sprawach kryminalnych. Żaden nowy pracownik nie chciał brudzić sobie garnituru więzienną
robotą, a Oliver wszedł do mojego biura bardziej chętny, niż tak naprawdę powinien być, zupełnie jakby od dawna to planował. Na początku zbiło mnie to z tropu. On skończył Cambridge, z bardzo dobrymi wynikami. Przez pewien czas podróżował po Ameryce i odrzucił oferty letniego stażu z kilku wielkich kancelarii w Nowym Jorku. Na swoje pierwsze miejsce pracy wybrał naszą firmę. Pamiętam jego aplikację, którą przysłał kilka lat temu. (Zawsze pamiętam aplikacje z zagranicy. Drukują życiorysy na papierze A4 i nigdy nie zadają sobie trudu, żeby dopasować pisownię do amerykańskich standardów. Ale on to zrobił). Na razie pracujemy tylko we dwójkę. Założyłam Matki przeciw Okrucieństwu krótko po tym, jak wszedł do mojego biura z tym swoim szerokim uśmiechem, w idealnie skrojonym garniturze... Pewnie byś się w nim zadurzyła. Jestem prawie pewna, że Noa już to zrobiła. Po prostu powiem to, co mam do powiedzenia, z nadzieją, że będziesz temu przychylna. Pod szyldem Matek przeciw Okrucieństwu razem z Oliverem składamy petycję o ułaskawienie Noa. Tak naprawdę to właściwie daremny apel do naszego niezawodnego sądownictwa, który prawie na pewno spotka się z odmową. Ale zanim zaczniesz się martwić – nie myśl, że Noa jeszcze kiedykolwiek ujrzy świat wolny od krat. Próbujemy tylko przekonać gubernatora, żeby zmienił jej wyrok na dożywocie, żeby spędziła wiele, wiele lat za murami więzienia. Nadal będzie pod stałym nadzorem, skazana za morderstwo, i nadal będzie torturować się tym, co zrobiła, obracając swój arogancki, egoistyczny, pyszałkowaty umysł w pulpę. Ale będzie żyła. Nie do nas bowiem należy zabicie jej, tak jak ona nie miała prawa zabić Ciebie. Teraz w to wierzę. Zajęło mi to prawie dziesięć lat, ale teraz w to wierzę. Rozumiesz, Kochanie, prawda? Wiem, że tak. Ona na to zasługuje. Dożywocie jest o wiele gorszą karą za to, że mi Ciebie odebrała, niż gdybyśmy pozwolili jej pożegnać się z tym światem przede mną. Muszę już iść. Pewnie nie powinnam była do Ciebie pisać, ale miałam kilka wolnych chwil i nie chciałam ich spędzić z nikim innym. Na zawsze twoja, Mama
ROZDZIAŁ CZWARTY Myślę, że to, czego naprawdę mi brakuje, to widok słońca, które nadal świeci jasno pod wieczór, przebijając się przez płynące niżej chmury. To wydłużone pęknięcie w chmurach, ten blask płynący w dół, wskazujący niczym surowy nauczyciel, informujący wszystkich dookoła, że tak, to wszystko ma wyższy cel. Nie mówię, że stałam się tu religijna tylko dlatego, że nie mogę już oglądać zachodu słońca. Boże, to byłoby banalne, a ja wolałabym umrzeć, niż sprawiać wrażenie banalnej. Ale czasami, gdy siedzę tu sama, zastanawiam się, czy chmury zbijają się razem jak kłębki waty w szczelnie zamkniętej plastikowej torebce, czy też rozpłaszczają niczym sterta naleśników. A może dostały zastrzyk deszczowej barwy i niebo zasnuwają odcienie szarości, czerni i grafitu. To zabawne, że większość rzeczy występuje trójkami. Cumulus, nimbus, stratus. Do trzech razy sztuka. Były sobie świnki trzy. Riki tiki tak. Chyba w takim razie to zrozumiałe, że umrę od potrójnej trucizny. Tiopental, bromek pankuronium, chlorek potasu. Koktajl z trzech narkotyków, z których pierwszy znieczula, drugi sprawia, że wiotczeją mięśnie, a trzeci zabija. Ta metoda, jak powiedzieli mi prawnicy, jest o wiele bardziej humanitarnym sposobem zakończenia sprawy niż poprzednie, wśród których występowały wszelkie formy publicznych egzekucji, jak zastrzelenie przez pluton egzekucyjny, powieszenie, komora gazowa czy krzesło elektryczne. Z jakiegoś powodu jednak ludzie wciąż mówią, że ktoś został skazany na krzesło elektryczne, jak gdyby nie mogli zapomnieć o starych dobrych czasach. Ale od igły nikt się nie usmaży. Skazani wiedzą o tym równie dobrze, jak znają śmiercionośne narzędzie, przez które tu wylądowali. Nie. Zostaną tylko poddani spartaczonej narkozie. Z radością przyjmą paraliż, który nie pozwoli im obwieścić światu, że chlorek potasu piecze. Piecze tak bardzo, że wulkan w żyle wybucha przedwcześnie i magma powoli rozlewa się po ciele, paląc i zamieniając w popiół arterie i organy na swojej drodze, jakby człowiek płonął żywcem, nie mogąc wydać głosu. Czytałam o tym. Dostałam artykuły od tamtych prawników od apelacji i od Madisona McCalla. Podobno zastrzyk nie boli i być może to prawda. Ale jak można to sprawdzić? Powiedzmy jednak szczerze: czy kogoś naprawdę będzie obchodziło, że czujemy ból na mecie? I tak to zrobią – bez względu na to, ile żył będą musieli wypróbować, zanim znajdą właściwą, ile osób będzie w to zaangażowanych i jak długo będzie to trwało. Zrobią to i tak. W latach czterdziestych próbowali usmażyć jakiegoś dzieciaka za morderstwo i dwa razy nie odnieśli sukcesu. Naładowali mu ciało elektrycznością, ale nic im z tego nie wychodziło. To nie była jego wina, mimo to spróbowali po raz trzeci, z przyjemnością patrząc, jak jego ciało trzęsie się w błyskawicy ognia, aż, niczym trzeszcząca, migająca żarówka, chłopak w końcu zgasł. Jak mówiłam, rzeczy lubią występować trójkami.
*** – Wiem, że twój ojciec odszedł przed twoim urodzeniem – oznajmił Oliver przed „dzień dobry”, „cześć” czy jakimkolwiek innym powitaniem, na które mógł się zdobyć na tak wczesnym etapie naszej znajomości. Widywaliśmy się dopiero od kilku tygodni, a on już wpadał do sali widzeń z walizką na kółkach, wyglądając jak fanatyczny protegowany Marlene Dixon. Część mnie chciała dać mu klapsa, a część, cóż, wręcz przeciwnie... kiedy słuchałam, jak deklamuje po kolei rzekome fakty z mojej przeszłości, z których odkrycia był niewątpliwie dumny. – Wiem też, że twoja matka nie odwiedziła cię od pięciu lat. Twój brat przyjechał tylko raz, ponieważ żyje od wypłaty do wypłaty w Encino, gdzie pracuje jako asystent producenta w niezależnej wytwórni filmowej. Nigdy nie spotkałaś dziadka ze strony matki, a babcia dostała śmiertelnego ataku serca, kiedy zostałaś aresztowana. Nie mogłaś pójść na jej pogrzeb. Nieobecność dziadków ze strony ojca nie wymaga tłumaczenia. Wiem, że zostałaś przyjęta do Princeton, ale wybrałaś Penn. Wiem, że chciałaś zostać lekarką i uzyskałaś fenomenalne wyniki na egzaminie kończącym szkołę średnią, ale nigdy nie poszłaś tą drogą. Nawet nie spróbowałaś wrócić do college’u. Nigdy nie zrobiłaś prawa jazdy, odbyłaś jedną lekcję latania, jesteś krótkowidzem i nie tolerujesz laktozy. Nie mogłam zapanować nad pogardliwym uśmieszkiem. Wymknął mi się niczym niespodziewane beknięcie. Jak gdyby był pierwszą osobą, która po pierwszym stycznia dwa tysiące trzeciego roku prowadziła naukowe badania nad moją przeszłością. – Czy to wszystko jest w aktach mojego procesu? Rozbawiona wyprostowałam ramiona. – Mam kontynuować? – Jeśli musisz. – Wiem, że postanowiłaś przespać cały proces i nie dostarczyłaś żadnych argumentów, które mogłyby mieć wpływ na złagodzenie kary. I, oczywiście, głównie z tego powodu teraz tu jesteśmy, prawda? – Skoro tak twierdzisz. – Nie pomagałaś swoim adwokatom ani podczas procesu, ani przy apelacjach. I na pewno nie pomagasz mi teraz, abyśmy mogli przygotować cokolwiek, co mogłoby ocalić twoje życie. Zostało nam pięć miesięcy, a ty opowiedziałaś mi jedynie o obsesji twojej matki na punkcie wąsów. Usiadłam wygodniej i zaczęłam głośno klaskać w zwolnionym tempie na cześć godnej Oscara mowy Olivera. Moim zdaniem była bardzo melodramatyczna. Aktorka, która będzie mnie grała w filmie przedstawiającym historię mojego życia, będzie szczęśliwa, mając do wykorzystania tak soczysty i banalny materiał. – Dobra robota – pochwaliłam. – Jeszcze raz przeczytałeś moją kartotekę i sprawdziłeś kilka faktów w Internecie. Ale zanim sam zaczniesz bić sobie brawo, musisz wiedzieć, że mam tylko brata przyrodniego, który pracuje w ekscytującej, lecz niezbyt szanowanej branży filmów dla dorosłych. Chodziłam do Penn przez niecały semestr i zrezygnowałam, co do tego masz rację, ponieważ nie mogłam się pozbierać po „incydencie w Van Pelt”. Ale dzięki, że przypomniałeś mi o największej porażce mojego życia. Lekcję latania odbyłam na rozklekotanym dwupłatowcu w La Jolla, kiedy byłam zbyt mała, żeby choć
wystawać zza deski rozdzielczej samochodu, i dlatego zrobiłam kurs prawa jazdy. Moja babcia zmarła w dniu ogłoszenia wyroku, nie aresztowania. I jestem dalekowidzem. W sumie to było całkiem zabawne. – Nie jesteś okrutna i nieustraszona – powiedział po długiej chwili milczenia, podczas której patrzyliśmy na siebie, mocno ściskając słuchawki w dłoniach. Kosmyk włosów opadł mu między oczy. – Wiem, że tak myślisz, ale to nieprawda. Zauważyłam, że Szachistka siada przy telefonie na drugim końcu sali w oczekiwaniu na ente w tym tygodniu widzenie. Ale ona na mnie nie patrzyła. Wpatrywała się w Olliego, jakby był kolejnym Patem Jeremiahem z mitycznego Pubu Pata. – Zostało nam pięć miesięcy na przygotowanie opowieści, która może ocalić twoje życie – oznajmił w końcu Ollie. – Jeśli nie opowiesz mi szczerze o sobie, dlaczego tu się znalazłaś, nie będę mógł ci pomóc. A chcę ci pomóc, Noa. Naprawdę chcę. Za Olliem, za licznymi warstwami szkła, krzesłami, linoleum, wizytującymi, strażniczkami Szachistka zmieniała się w kogoś innego. Nie mogłam oderwać od niej wzroku, chociaż Ollie nie spuszczał oczu z mojej twarzy. – Nie rób się od razu taki poważny, Ollie. Daj spokój – drwiłam. – Przynajmniej tyle możesz dla mnie zrobić. Przecież nawet nie jesteś moim prawdziwym adwokatem. Oboje znamy Marlene. Ty i ja jesteśmy tylko kolejnym z jej projektów. Z uśmiechem pokręcił głową – uniwersalny gest oznaczający, że znał swoje miejsce, ale nie zamierzał rzucać wyzwania jedynej osobie, która mogła to zmienić. Może mi nie wierzył. A może uwierzył i dlatego zrobił się taki powściągliwy. – Powiedz mi, Ollie, zawsze chciałeś przyjechać do Filadelfii w Ameryce, żeby pracować dla jednej z ostatnich królowych pszczół z pokolenia walczącego o prawa kobiet, która wzbudzi w tobie poczucie winy za wszystko, co kiedykolwiek zrobiłeś? Dlatego tu jesteś? Po jego twarzy przemknął nerwowy uśmiech. – Ona nie jest taka zła. – Sam się przekonasz. – I tak, chciałem tu wrócić. – Wrócić? – zapytałam, opierając stopy na krześle. – Teraz cię słucham. Znowu uśmiechnął się z odrobiną wyższości, pokazując wszystkim dookoła, że zbyt wcześnie osiągnął klasę, ale jeszcze nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. – Noa, proszę cię, skup się. – Jestem skupiona – zapewniłam. – Czego ode mnie oczekujesz? Obejrzał się na Szachistkę, Nancy Rae i rząd pustych krzeseł, po czym osunął się na swoim jak dziecko. – Zanim zacząłem studia, w wakacje podróżowałem autobusem po całych Stanach i bardzo mi się tu spodobało. – Uśmiechnął się, a na jego policzkach wykwitły ciemnoczerwone plamy. – Zawsze wiedziałem, że tu wrócę. Roześmiałam się. – Spędziłeś wakacje, jeżdżąc autobusem? – Linii Greyhound. – Uśmiechnął się, jakby zdradzał wstydliwy sekret. – Żartujesz, prawda? – Słucham? – Jak to „słucham”? Nikt nie jedzie autobusem przez całą Amerykę. Zdajesz sobie z tego
sprawę. Usiadł prosto. – Nienawidzę latać, dlatego wybrałem autobus. To wszystko. – O Jezu Chryste – westchnęłam. – Jesteś jednym z nich. Boisz się latać. – Nie, nie boję się – zaprzeczył. – Daj spokój. – Naprawdę – zniżył głos. – Właściwie zostałem poczęty w samolocie. Skrzyżowałam ramiona. – Słucham – powiedziałam, chociaż kiedy teraz o tym myślę, chyba tak naprawdę nie słuchałam. Mój wzrok pobiegł za jego plecy, na Szachistkę, która patrzyła na nas spode łba zza swojego gościa (księdza? jej dziadka?). Wymieniłyśmy spojrzenia i znów popatrzyłam na Olliego. Ruszał szybko ustami, oczy miał rozbiegane. Gdzieś pomiędzy chrząkającą niepewnością i trzymającym w napięciu przesłuchaniem wcielił się w rolę czarującego gawędziarza, co wyszło mu o wiele lepiej niż Madisonowi McCallowi, który nie powiedział mi o sobie niczego poza podaniem imienia żony, czy Stewartowi Harrisowi, który twierdził, że mieszka w Filadelfii, ale wiedziałam, że tak naprawdę weekendy spędza w Delaware Valley, gdzie jego była żona sprawowała pełną opiekę nad ich dziećmi. Ollie po miesiącu znajomości zdradzał mi fakty ze swojego życia, chociaż nie zapytałam go nawet o datę urodzin czy jego Alma Mater. To wymaga dużej samoświadomości, żeby tak wcześnie zacząć zwierzać się prawie obcej osobie. A jeszcze większej zdolności do regeneracji, żeby opowiadać o swojej przeszłości podwójnej morderczyni. – Mój tata był pilotem, a mama stewardesą – kontynuował. – I tak, to niebywale czarujące… – Miałam zamiar powiedzieć, że ckliwe, banalne i przyprawiające o mdłości, ale mów dalej. – Uśmiechnęłam się, patrząc mu prosto w oczy. – Zostałem poczęty podczas weekendowego lotu w Maroku, Algierii albo Gibraltarze. Nikt dokładnie nie jest pewien gdzie. – Proszę, powiedz mi, że twój ojciec nie siedział wtedy za sterami. Oliver roześmiał się cicho. – Nie, byli wtedy z mamą pasażerami. – Rozumiem. – Uśmiechnęłam się. – Słodkie. – On jest dla mnie bardzo ważny – dodał. – Mój ojciec. Zacisnął dłonie, ale nie rozwinął tematu, tylko patrzył na mnie, jakby taksował mnie wzrokiem. Był niski – widziałam to nawet, gdy siedział – i został pobłogosławiony lub przeklęty chłopięcą urodą. Tak starannie jednak artykułował słowa, nawet po cichu, że zaczynałam zatracać się w jego cholernym spojrzeniu. I to mnie martwiło. – Nie jesteś zbyt subtelny, co, Ollie? Znowu wyprostował dumnie plecy. – Skąd wiesz, że to, co czytasz w tych swoich aktach, to rzeczywiście prawda? – zapytałam. – Krzywoprzysięstwo, Noa – obwieścił. – Stąd wiem. – I nikt nie kłamie przed sądem? Proszę cię, Ollie. Jesteś obcokrajowcem, ale nie aż tak bardzo.
– Ty nigdy nie zeznawałaś. – Masz rację – przyznałam. – Ale to nie z tego powodu. Zapytaj Marlene. – Co masz na myśli? – Nic – westchnęłam, znowu patrząc za niego. Szachistka nadal siedziała przy swoim stoliku i rozmawiając z kimś, wpatrywała się w Olliego. Ale Ollie był moim gościem, nie Szachistki. Ona nie postawi go w patowej sytuacji na kilka dni (a może lat?) przed własną egzekucją. – Noa? Spojrzałam na niego. – Nic – powtórzyłam. – Wiesz, że nie znajdziesz w tych swoich aktach niczego nowego. Myślisz, że nie przewertowałam ich od deski do deski? – Wczoraj rozmawiałem przez telefon z twoim ojcem. – Straż! – zawołałam. To był instynkt. Wstałam i spojrzałam przez szybę. Kątem oka zauważyłam, że Nancy Rae odstawiła na krzesło puszkę z napojem i ruszyła w moją stronę. – Dlaczego nie chcesz mi o nim opowiedzieć? – drążył Oliver. – A już naprawdę zaczynałam cię lubić. – On się o ciebie bardzo martwi. – Nie odzywał się do mnie od lat – powiedziałam, patrząc na Nancy Rae. – Słyszałam, że mieszka na Kostaryce. – W Kanadzie. – W Kanadzie – powtórzyłam, szukając wzrokiem Nancy Rae. – W porządku. Rozumiem. Czy to Marlene was skontaktowała? – Marlene? – Roześmiał się, kręcąc głową. – Nie. Ona nie ma pojęcia, gdzie on jest. – Rozumiem. – Kiwnęłam głową i usiadłam. – Skąd miałaby wiedzieć... – Po prostu przeglądałem notatki i doszedłem do wniosku, że czegoś mi brakuje – wyjaśnił. – Dlatego go odszukałem. Zupełnie jakby oczekiwał ode mnie pochwały – dumny z dobrze wykonanego zadania, wykraczającego daleko poza obowiązki prawnika pracującego pro bono. Już miałam mu wręczyć tuzin róż i tiarę, kiedy Nancy Rae stanęła pod moimi drzwiami. Nic nie powiedziałam. – Noa? – Trzy razy – powiedziałam. – Od tamtego razu rozmawiałam z nim trzy razy. – Trzy razy? – powtórzył jak echo. – Spróbuj jeszcze raz. Boże, był niezmordowany. A zawsze mi się wydawało, że Brytyjczycy są trochę bardziej pasywni od nas. Pęk kluczy, zawieszony u paska Mary Rae, zadzwonił jak u dozorcy. Szczęk metalu rozbrzmiewał w sali widzeń, gdy szukała właściwego klucza. – Posłuchaj, przed procesem widziałam mojego ojca tylko przelotnie i, szczerze mówiąc, to jest prawdziwa przyczyna śmierci Sarah. – Słucham? – Zapomnij, Ollie. Już nigdy nie skontaktujesz się z tym człowiekiem. Uwierz mi. – Co masz na myśli, mówiąc, że to była prawdziwa przyczyna śmierci Sarah? – Ręce – zażądała Nancy Rae, powiedziałabym, że w samą porę, kiedy tylko znalazła klucz. Otworzyła okienko w drzwiach przypominające otwór na listy. Stanęłam tyłem do niego
i niczym ranny ptak wsunęłam kościste dłonie w dziurę, a metalowe bransolety znowu ozdobiły mi nadgarstki. Oliver wpatrywał się we mnie przez cały ten spektakl bez drgnienia. – Noa, proszę, odpowiedz mi. – Nie mam po co. Najwidoczniej wiesz już wszystko, co potrzebujesz wiedzieć.
ROZDZIAŁ PIĄTY To był dosyć niezwykły wtorkowy wieczór w dwa tysiące drugim roku, kiedy zaczęły się te telefony. Przez ponad tydzień (dokładnie o osiemnastej we wtorek, środę i czwartek) moje mieszkanie było świadkiem moralnego upadku. Jego oddech nawilżał linię telefoniczną niczym choroba przenoszona drogą płciową. Przez małe dziurki w słuchawce sączyły się dzikie dźwięki, którym po kilku sekundach kładł kres sygnał przerwanego połączenia. Podnosiłam słuchawkę i zanim miałam szansę zapytać, kto dzwoni (sanitariusz numer jeden? Andy Hoskins? Ktoś z rodziny Riga? Mój młodszy brat robi sobie kawały?), ten ktoś się rozłączał. Po pierwszym telefonie nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo. Ani po drugim. Dopiero po trzecim zaczęłam się odrobinę martwić. Wierzyłam, nawet po wszystkim, co mnie spotkało przed aresztowaniem, w honor i zaufanie, dwie cnoty, przeczące mojej obecnej pozycji. Ten, kto do mnie dzwonił, szukał kogoś i nie zdawał sobie sprawy, że wybiera zły numer. Przestanie, kiedy będzie miał dość, myślałam. Na pewno ma jakiś powód. To nie było prześladowanie w ścisłym tego słowa znaczeniu, ten ktoś po prostu kogoś szuka, a ja mam numer tego kogoś. Może terroryzuje go była żona i to jego sposób na wyrównanie rachunków? Albo to wściekła uczennica, która dostała czwórkę z ostatniej klasówki z biologii, i tak dalej. Ale Bobby McManahan, stażysta w policji, z którym wówczas sypiałam, nie był tak cierpliwy. Dlatego po pięciu telefonach uznałam, że poproszę go o jako taką profesjonalną poradę. O osiemnastej pięć tamtego lutowego czwartku Bobby przed swoją nocną zmianą czekał ze mną na telefon. W tym miesiącu patrolował South Street i patrzył, jak włóczędzy zagadują do nadpobudliwych uprzywilejowanych dzieciaków z college’u chwilę po tym, jak te przekłuły sobie jądra czy wpadły na inny doskonały pomysł. (Wynikłe z tego interakcje zawsze były zabawne przynajmniej dla jednej strony – i nie powiem której). Na razie telefon spóźniał się o pięć minut. – Widzisz – powiedziałam do Bobby’ego, patrząc z uśmiechem na zegarek. – Nie ma potrzeby zgłaszać tego na policję. Bobby’emu zrzedła mina. – Ja jestem policją. – Och, Bobby. – Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu, ujmując jego twarz w dłonie. Policzki miał usiane śladami przypominającymi roczny trądzik, z którego część się zagoiła, a myszowate włosy rozdzielał przedziałkiem trochę zbyt starannym jak na mój gust. Ale był dosyć łagodny i łatwy do manipulacji, co nie wróżyło najlepiej jego karierze. – Jesteś zbyt naiwny, żeby nosić broń. Przygryzł wargę. – To tylko paralizator. – Czuję się pouczona.
Spojrzałam na zegarek i znowu na telefon. Minęła już szósta, ale nie było jeszcze powodu, żeby się martwić. Nigdy nie spóźnił się pięciu minut. Nigdy nie spóźnił się nawet dwóch. – Idź – nalegałam, spoglądając na Bobby’ego. Zdenerwowanie było równie widoczne na jego twarzy jak sceniczny makijaż. – Nie możesz się spóźnić. Posadzą cię za biurkiem, jeśli znowu nie przyjdziesz na czas. Wziął czapkę. – Martwię się o ciebie, Noa P. – powiedział. Odprowadziłam go do drzwi, zerkając na zegar. – Szczerze mówiąc, to ja trochę martwię się o ciebie – odrzekłam, skupiając się znowu na nim. Od kilku miesięcy sypialiśmy z sobą i to tylko dlatego, że on nie mógł sam zasnąć po tym, co słyszał w pracy. Był początek dwa tysiące drugiego roku i uczyli ich reagować natychmiast na każde potencjalne zagrożenie – dziwny telefon, białą kopertę bez adresu nadawcy, bilet lotniczy w jedną stronę i tym podobne. Nie, żeby uważali każdy wygłup telefoniczny za dzieło uśpionej komórki terrorystycznej, z mackami sięgającymi najdalszych zakątków Stanów Zjednoczonych. Ale nie zakładali też, że tak nie jest. – Słuchaj, jest osiemnasta siedem. – Uśmiechnęłam się. – Powinniśmy byli się założyć. Miałabym na czynsz – dodałam, znowu patrząc na zegar. – Ile ci potrzeba? – Nic mi nie potrzeba, Bobby. Mam pieniądze. Uspokój się. – Znowu go pogłaskałam po tych dziobatych policzkach. – Nie masz się czym martwić. Idź! Idź stać na straży bezpieczeństwa naszych ulic. Z wahaniem wyciągnął do mnie rękę. – Naprawdę, idź – nalegałam. – Dobrze, pójdę. Idę. – Pocałował mnie w czoło. – Obiecaj, że do mnie zadzwonisz, jeśli znowu zatelefonuje. Naprawdę nie mamy pewności, kto w obecnych czasach ma dostęp do naszych linii telefonicznych. – Idź! – Dobrze, dobrze. Zamknął za sobą drzwi. Spojrzałam na zegar. Osiemnasta dziesięć. Gdy tylko Bobby zniknął mi z oczu, zadzwonił telefon. W głębi duszy wiedziałam, że to nastąpi, i byłam nawet trochę podekscytowana, że ten ktoś ze mnie nie zrezygnował. Może Bobby też o tym wiedział. Gdyby był lepszym policjantem, pewnie nie zostawiłby mnie samej. Chociaż gdyby był lepszym policjantem, toby się ze mną w ogóle nie zadawał. Odczekałam dwa lub trzy dzwonki, zanim podeszłam do aparatu. Anonimowy rozmówca na pewno czekał z obawą i z pewną dumą podsycałam jego niepokój. Odebrałam po piątym sygnale. Przy szóstym włączyłaby się automatyczna sekretarka. – Nie wiem, za kogo się uważasz – zaczęłam – ale masz cholerne szczęście, że jeszcze nie powiadomiłam policji. Skąd wiesz, że ta rozmowa nie jest nagrywana? – przerwałam, próbując zachować powagę. Usłyszałam ciężki oddech. – Twój sposób działania jest żałosny – ciągnęłam. – Ta sama godzina, ten sam głos. Do kogo właściwie próbujesz się dodzwonić? Jeszcze na to nie wpadłeś? Zajrzyj do książki telefonicznej czy do Internetu i znajdź właściwy numer, bo już mi się to znudziło.
Żadnej odpowiedzi. Może Bobby miał rację. – I co? Zaniemówiłeś, kiedy naprawdę rozmawiamy? Odchrząknął. To był definitywnie mężczyzna. Starszy mężczyzna. – Halo? – Noa? – szepnął w końcu. Głos miał nikły, zupełnie jakby przeszedł operację gardła. – Kto mówi? – chciałam wiedzieć. – Noa Singleton? – zapytał, wymawiając ochryple moje imię. – Kto, u diabła, mówi? Nie odpowiedział, ale mogę przysiąc, że w tle usłyszałam dźwięk upuszczanej szklanki. – Zapytałam, kim, u diabła, jesteś? – Twoim… ojcem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Spotkaliśmy się następnego dnia w barze w North Philly, niedaleko Temple University. Lokal był wciśnięty między narożny kiosk, w którym sprzedawano losy na loterię i gorące kiełbaski, a budynek, który wydawał się wieloletnią siedzibą bezrobotnego ogrodnika. Trzy metry nad moją głową, niczym trująca jemioła, dyndały nieskazitelnie czyste trampki zawieszone na sznurówkach na drucie telefonicznym. Stałam pod nimi, patrząc to w lewo, to w prawo, w lewo i w prawo, żeby się upewnić, że trafiłam pod właściwy adres. Sto metrów dalej w jedną stronę dzieciaki uczyły się w college’u teorii względności, a sto metrów w drugą jakiś biedny nastolatek mógł dostać nożem w tętnicę szyjną, ponieważ dostarczył niewłaściwą liczbę gramów kokainy gościowi o imieniu Biff. Żółtymi literami w odcieniu kanarkowym na markizie wypisano: „Bar Nurek”. Nie trzeba było przyglądać się zbyt uważnie, żeby dostrzec ślad poprzednich czerwonych liter, układających w ten sam napis, tylko w odwrotnej kolejności: „Nurek Bar”. Kamera strzegła drzwi, które zapraszały gości do środka. Prawie jej nie zauważyłam, ale jej oko złapało mnie, gdy tylko przekroczyłam próg. Weszłam do lokalu dokładnie o siedemnastej trzydzieści. Słońce nadal świeciło na niebie i miało tam zostać jeszcze przez godzinę. I dokładnie tyle czasu sobie dałam. Jedną godzinę. Za godzinę będę z powrotem w metrze linii Broad Street, jadącym w kierunku centrum, zanim ktokolwiek weźmie mnie za (a) studentkę albo (b) winną zaginięcia narkotyków, które chłopak z nożem w tętnicy szyjnej chował w bokserkach. W barze było ciemno, więc minęła chwila, zanim mój wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Kiedy odzyskałam ostrość widzenia, natychmiast go rozpoznałam – nie dlatego, że był jedynym białym facetem w sali, ale ponieważ wyglądał jak ja w sposób, w jaki zawsze chciałam przypominać moją matkę. Stał za ladą i pasiastą ścierką polerował szklankę do piwa. Kiedyś wpatrywałam się w twarz mojej matki, studiowałam każdy jej por, każdą zmarszczkę na czole, obie małżowiny uszne, wątpiąc w nasze pokrewieństwo, gdyż w jej rysach nie było śladu mnie. Ale gdy weszłam do Baru Nurek, zrozumiałam dlaczego. Mój ojciec był zapewne o wiele młodszy, niż na to wyglądał. Przypadkowe linie przecinały mu czoło, jakby nawet matka natura nie była pewna, w jakim jest wieku. W ciemnym pomieszczeniu jego oczy lśniły zielenią. A tuż nad nimi, gdzie gęste niegdyś włosy zaczynały rzednąć, zauważyłam delikatny ślad mojej linii włosów. Poszarpany i niepewny zygzak biegł przez nasze głowy od jednego ucha do drugiego. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale nigdy nie uważałam tej cechy za atrakcyjną – aż do tej chwili. – Noa? – zapytał, podnosząc wzrok. Skinęłam głową. Wytarł ręce w tę samą ścierkę, którą przed chwilą polerował kufle, kieliszki, stopki i drewniany bar, po czym zawahał się. Uścisk to byłoby za dużo, bez wątpienia, ale
wyciągnięcie dłoni, cóż, to tylko implikowało chłód, a właśnie tego na pewno chciał uniknąć. Drzwi otworzyły się i zamknęły przy wtórze dzwonka i wtedy, zupełnie jakby reżyser zawołał: „Akcja!”, ojciec odwrócił się twarzą do mnie. – Tak się cieszę, że przyszłaś – powiedział. Westchnęłam. – No przyszłam. – Usiądziemy w jakimś ustronnym miejscu? – zaproponował, co zabrzmiało trochę jak stwierdzenie, i nie czekając na moją odpowiedź, uniósł drewnianą klapę w ladzie, wyszedł zza baru, zamknął klapę za sobą, po czym z butelką wody w dłoni poprowadził mnie do małego stolika w drugiej sali. – Tu będzie dobrze? Z ociąganiem pokiwałam głową. – Jesteś pewna? – zapytał. Mówił cicho, jakby wiedział, że nie dam mu dużo czasu, a jego głos osnuwał język mojego ciała tak, że za każdym razem, gdy dotknął moich nerwów, wydawał się atrakcyjny, nawet pociągający. – Mhm... – potwierdziłam. – W porządku. W małej sali było ciemniej i o wiele bardziej intymnie. Małe okno z tyłu przypominało planszę do gry w kółko i krzyżyk, więc się zgodziłam. Nadal będziemy widoczni, jeśli zaistnieje taka potrzeba. Wciąż będę widoczna z zewnątrz. – Może przyniosę ci coś do picia? Zmusiłam się do uśmiechu, żeby poprawić mu samopoczucie, chociaż nie wiem, dlaczego właściwie mi na tym zależało. W końcu to on mnie szukał. I to on mnie porzucił. Nie na odwrót. Pokręciłam głową. – Nie. – Coś do jedzenia? I jeszcze raz nie. Przeorał palcami włosy, naciągając skórę na czole. Nic więcej nie mógł mi zaproponować. Miał ciężki oddech, który rozpoznałam – nie ze słuchawki telefonicznej, taki sam dźwięk dobiegał z mojej piersi, kiedy się denerwowałam, i każdego wieczoru, gdy zapadałam w sen. Uniósł dłoń i gestem zaprosił mnie, bym usiadła. Wyglądało na to, że stara się nie zapominać o zasadach dobrego wychowania – czy jakichkolwiek zasadach, jakie zostały ustanowione na okoliczność poprawiania stosunków z porzuconym potomstwem. To zdawało się go wyczerpywać i jednocześnie przydawało mu jakiegoś czaru. Spróbował przykryć moją dłoń swoją. Wzdrygnęłam się. – Dlaczego odkładałeś słuchawkę? – zapytałam w końcu, siadając wygodnie. – Zdajesz sobie sprawę, że każdy twój telefon nadawałby się na pierwszą scenę odcinka „Prawa i porządku”? – O mój Boże – powiedział, spuszczając z zawstydzeniem wzrok. – Nie o to mi chodziło. Zupełnie nie. – Nie żartuję. Byłam tak blisko wezwania policji. – Rozsunęłam palce na milimetr i gdy spojrzałam pod odpowiednim kątem, wyglądało tak, jakbym miażdżyła jego twarz. – Ludzie boją się przejść przez ulicę obok kogoś obcego, a ty uznajesz za dobry pomysł pakowanie się w moje życie za pomocą anonimowych telefonów? Zaśmiał się nerwowo w synkopie z kadencją mojego głosu. Jego twarz to znikała, to wyłaniała się z półmroku i w pewnej chwili światło padło na skórę tuż nad jego górną
wargą, wydobywając grubą bliznę wielkości ziarna grochu. – No więc? – ponagliłam. – Odpowiesz na moje pytanie? – Chciałem tylko się z tobą spotkać. – Wypił łyk wody. – Tak po prostu? To dosyć straszne – uznałam. – Właściwie przerażające. Nie mogłeś do mnie napisać listu? Albo mejla? Poprosić moją mamę, żeby mnie uprzedziła? Lub przynajmniej odezwać się, kiedy zadzwoniłeś po raz pierwszy? – Nie chciałem cię wystraszyć – bronił się. – Naprawdę chciałem się tylko z tobą spotkać. Czy tak trudno w to uwierzyć? Spojrzałam w okno, po czym znowu na niego. – Trochę tak. Zwłaszcza w zaistniałych okolicznościach. – Denerwowałem się – powiedział z krzywym uśmiechem, od którego nie mogłam oderwać wzroku. Gdybym spotkała go w bibliotece czy w kawiarni, bez wątpienia wydałby mi się dystyngowany, nawet przyjazny, ale w sinym świetle lamp Baru Nurek jego niepewny uśmiech zaczynał mnie niepokoić. – Denerwowałem się – powtórzył. – To wszystko. – Minęły dwadzieścia trzy lata – wytknęłam mu tonem, jakim przemówiła do mnie matka, kiedy znalazła paczkę papierosów pod moją poduszką, gdy miałam czternaście lat. – Dlaczego akurat teraz? Odchrząknął kilka razy. Wyglądał na bardziej pełnego nadziei, niż się spodziewałam. – Nie wiem – wyznał, wzruszając ramionami. – Naprawdę? – Roześmiałam się. – Dzwoniłeś, żeby to właśnie mi powiedzieć? „Nie wiem”? Daj spokój, Caleb, stać cię na więcej. – Ja po prostu… – znowu się zaciął. Wypił łyk wody i skrzywił się, jakby nie mógł znaleźć słów. – Wiesz, Noa, na tym świecie dzieją się rzeczy, które sprawiają, że naprawdę, naprawdę chcesz naprawić swoje błędy. – O, Jezu – westchnęłam. – Tylko nie to. Jeśli usłyszę kolejną osobę opowiadającą, jak cenne jest teraz życie, to natychmiast stąd wyjdę. Oczywiście nie miałam takiego zamiaru. Wcale nie spędzałam tak dużo czasu z ludźmi, którzy chcieli odmienić swój los. Ale też nie brakowało mi jego obecności – parada jego dublerów, zapewnianych przez moją matkę, w pełni mi wystarczała. Rzadko siedziałam w łóżku, dumając nad brakującą połową mojego kodu genetycznego, chociaż kiedy teraz o tym myślę, to muszę przyznać, że chyba byłam ciekawa. A on proponował odpowiedzi. No i już siedziałam przed nim. – Każdy dochodzi w końcu do etapu, gdy zdaje sobie sprawę, jak bardzo coś spieprzył. Chyba dla mnie… – przerwał, wpatrując się w butelkę wody i kontemplując nadciągające słowa – ...chyba dla mnie ten czas przyszedł, kiedy siedziałem w więzieniu. Coś ścisnęło mnie w piersi. Nie wiem, dlaczego poczułam zaskoczenie. Nie wiem też, dlaczego to mnie zmartwiło. Przecież nie fantazjowałam o spotkaniu z nim ani nie idealizowałam go, wyobrażając sobie jako dyrektora naczelnego korporacji, sławnego malarza czy choćby lekarza. Na litość boską, jego historia nie była nawet oryginalna: nieobecny ojciec, bez wątpienia alkoholik, jeśli spojrzeć na jego przywiązanie do butelki z wodą. – Będę z tobą szczery. Jestem ci to winny. Popełniłem w życiu wiele błędów, mnóstwo. I nawet nie byłaś pierwszym z nich, jeśli mam być uczciwy.
– W porządku – powiedziałam, mając wrażenie, jakbym to już gdzieś czytała, gdzieś widziała – w filmie, a może w jednym z poradników stojących na półce mojej matki. – Nie muszę o wszystkim wiedzieć. – Jedyne, co się teraz liczy, to fakt, że się zmieniłem. Wyglądał, jakby nie mógł sobie przypomnieć mojego imienia. – Zmieniłem swoje życie, Noa. Teraz jestem innym człowiekiem i chcę, żebyś była częścią mojego nowego życia. Drzwi baru otworzyły się i zamknęły za grupką gości. Spojrzał z melancholią w ich kierunku, jakby ich utrata była dla niego równie bolesna jak strata mnie. – Znasz właściciela? – zapytałam. – Jesteśmy tu praktycznie sami. Ty to tak zaplanowałeś? Wyprężył się z dumą. – Patrzysz na niego. I oczywiście, że nie. – Okej. – Wzruszyłam ramionami. I na tym skończyłam, mimo jego wielkich oczekiwań. Nic więcej nie miałam mu do powiedzenia. To on zwołał to urocze spotkanko. Tropienie utraconego ojca nie stanowiło celu mojego życia. Nie obwiniałam całego świata za moje problemy tylko dlatego, że przez łóżkową przygodę mojej matki dwadzieścia trzy lata wcześniej teraz siedziałam przy drewnianym stole w North Philly naprzeciwko mężczyzny trzymającego butelkę wody przy boku, jakby to była torba po kolostomii, i bez wątpienia stawiającego dwunasty krok na drodze, na której nieodłączna butelka zawiera jedynie wodę. Mimo wszystko potrzebował choć odrobiny uznania dla własnej ewolucji. Ta niedorzeczna blizna nad jego wargą zaczęła tańczyć w żałosnym wyrazie desperacji i nie chciała przestać bez względu na to, ile pełnych zrozumienia spojrzeń mu posyłałam. – Świetnie się spisałeś, Caleb – pochwaliłam. – Czy to właściwa odpowiedź? Odmieniłeś swoje życie… i co? Zadzwoniłeś do mnie? Gratulacje. Zrobiłeś to. I teraz co? Jesteś biznesmenem czy tylko alkoholikiem, który posiada bar? To dopiero efektywna strategia zmian. Jego brwi podpłynęły do siebie, tworząc ochronną fosę zmarszczek. Najwidoczniej sarkazm jeszcze nie dotarł pod strzechy Baru Nurek, Nurek Baru. Chciałam powiedzieć, że mi przykro, ale mi nie było. – Chcę tylko cię poznać – powiedział. – Dlatego zadzwoniłem. To wszystko. Popełniłem wiele błędów i teraz chcę je naprawić. To nie jest żadna zwariowana opowieść. To moja historia. – Miałeś dwadzieścia trzy lata, żeby mnie poznać. – I wszystkie dwadzieścia trzy spieprzyłem, wiem – skamlał. – Ale może następne dwadzieścia trzy będą lepsze? Albo nawet następnych pięćdziesiąt? Przełknęłam kulę nerwów, która utkwiła mi w gardle. – Pierdol się. – Zasłużyłem na to – powiedział, jak gdyby przeczuwał ułaskawienie. – Tak, to prawda. Po tych słowach poczułam się trochę lepiej, jakby czekały na odpowiednią chwilę. Przekleństwa mają tę moc: potrafią być albo obraźliwe, albo magiczne. Dla mnie w tamtej chwili były chyba i jednym, i drugim. I wiem, że dla mojego ojca też. – Dobrze – zagaił. – Skoro mamy to już za sobą, to czy możemy po prostu spędzić razem
trochę czasu? Poznać się nawzajem? Nie odpowiedziałam. Nie siedziałam bez ruchu, ale też nie wstałam, a on pochylił się ulegle nad stołem, składając dłonie jak do modlitwy. – Dziękuję ci, Noa. – Słucham? – Zmrużyłam oczy. Uśmiechnął się znowu i powtórzył miękkim głosem. – Dziękuję ci. – Za co? – Za to, że tu przyszłaś. Za to, że nie zlekceważyłaś mnie tak, jak ja zlekceważyłem ciebie. Za to, że jeszcze nie wyszłaś. – Za to ostatnie jeszcze mi nie dziękuj. Moja prawa noga właśnie zamierza wysunąć się spod stołu. Przełknął uśmiech, zanim zdążył nabrać kształtu. – Wiesz, o czym mówię. Nie chcę nazywać mojego ojca czarującym, ale w tamtej chwili nie dało się go określić żadnym innym słowem. Uśmiechnął się, a blizna rozciągnęła się wraz z ustami. Obejrzałam się za jakimś samotnym gościem, ale byliśmy tu tylko we dwoje, mój ojciec i ja. Światło nie przebijało już przez szybę, lecz połyskiwało na ścianie naprzeciwko, przypominając mi, że jestem niebezpiecznie blisko granicy pięćdziesięciu pięciu minut. – Naprawdę muszę już iść – oznajmiłam. Byłam z siebie dumna, że udało mi się zakończyć zadanie przed czasem. – Posłuchaj, Noa – zaczął ochrypłym głosem. – Powinnaś wiedzieć, że to nie jest tylko i wyłącznie moja wina, że mnie przy tobie nie było. – Raczej trudno mi w to uwierzyć. Skupił się, zaciekawiony. – Nie mogę mieć pretensji do twojej matki, jeśli nic ci o mnie nie mówiła. Bo nie mówiła, prawda? Nie odpowiedziałam. – Kto chciałby wychowywać córkę ze świadomością, że jej ojciec był alkoholikiem i siedział w więzieniu? – Roześmiał się do siebie, jak najdłużej przeciągając rozmowę. – W tamtych czasach pewnie sam wolałbym trzymać siebie z daleka od własnego dziecka. Odchrząknął i obrysował palcem wskazującym korek od butelki. Denerwował się, to nie ulegało wątpliwości, ale ja spędziłam już w barze prawie godzinę, a na etapie życia, na jakim wówczas byłam, słuchałam wewnętrznego głosu, nie zważając na fałszywe lamenty żadnych ojców. Wstałam od stolika. On podniósł się razem ze mną. – Proszę, Noa – nalegał. – Zostań jeszcze chwilę. Przyniosę ci coś do jedzenia. Do picia. – Uśmiechnął się. – Do bicia? Na twarz wymknął mi się półuśmiech, ale już stałam z torebką na ramieniu i czułam, jak dłuższa wskazówka mojego zegarka ciągnie mnie do drzwi. Nie zostanę dłużej niż jedną godzinę. – Innym razem – powiedziałam.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Na początku spotykaliśmy się dwa razy w miesiącu: raz w jego Barze Nurek, Nurek Barze w North Philly, a raz w wybranej przez niego restauracji w centrum. Ponieważ prawie wszystkie posiłki jadał u siebie, perspektywa choćby posmakowania przystawek serwowanych w restauracjach przy głównej ulicy wabiła go do centrum częściej, niżbym chciała. Zwykle kiedy przychodziła moja kolej odwiedzin, jechałam do niego metrem pod wieczór, gdy jeszcze delikatny blask słońca malował na niebie ornamenty w barwach koralu i indygo, i autobusem, jeśli owe ornamenty już zniknęły. Szybko przyzwyczaiłam się do tych późnych powrotów autobusami, którymi jeździli tylko heroiniści, prostytutki i wieczorowi studenci z Temple. Szybko nauczyliśmy się rozpoznawać nawzajem swój zapach, trzymać się od siebie z daleka i zbijać w gromadkę, kiedy pojawiała się nowa twarz lub wsiadała lokalna osobowość wieloraka, wymachując pięściami w powietrzu. (Czasami miała na imię Clara, a czasem Claude). Niekiedy mój ojciec czekał na mnie w pobliżu przystanku, a niekiedy nie. Czasem przychodził za wcześnie. A bywało, że rozmawialiśmy tak długo, że jedyną wymówką do wyjścia stawał się właśnie autobus powrotny do domu. Nie chciałam zapraszać go do mieszkania. Moja kawalerka na rogu Czterdziestej i Baltimore stawała się siedliskiem gryzoni, a w każdy piątkowy wieczór, dokładnie o dwudziestej trzeciej trzydzieści pięć, słyszałam orgazmy moich sąsiadów. Nie chciałam, aby wizja dobrobytu, w jakim żyje jego dawno utracone dziecko, zderzyła się z tak ubogą rzeczywistością, dlatego upierałam się przy bezpiecznych przystaniach w centrum i na Rittenhouse Square czy kulinarnych kryjówkach przy Restaurant Row. Wiedziałam, że nie będzie narzekał, przynajmniej na początku. Ostatecznie zaś nasze terytorium ograniczyło się do skrawka terenu, ponieważ upierał się przy koczowaniu w pobliżu złotych wrót Rittenhouse. Po dwóch miesiącach nasze spotkania ewoluowały w cotygodniowe, nadal podzielone sprawiedliwie między jego i moje terytorium, i wciąż głównym tematem pozostała jego oczyszczająca spowiedź. Jednego tygodnia bawiliśmy się w jego piaskownicy, następnego w mojej. „Uczciwa wymiana”, mawiał. Zwracałam mu uwagę, że to nie do końca właściwe określenie, ale nic sobie z tego nie robił. Odmalowywał mi swoją przeszłość słowami i serią anegdot – w niektóre wierzyłam, inne wydawały mi się zbyt nieprawdopodobne – i zasadniczo sprawiał wrażenie osoby bardziej zainteresowanej nie tyle poznaniem mnie, ile zachowaniem własnej historii w mojej pamięci. Mój ojciec, jak się wkrótce dowiedziałam, urodził się w Mieście Braterskiej Miłości w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku z ojca alkoholika i matki, która ciężko pracowała jako sekretarka. „Uzależnienie rodzi uzależnienie”, powtarzał mi i dlatego, gdy miał siedemnaście lat, uciekał już autostradą Pacific Coast w Kalifornii od ciężkiej ręki swego ojca. I najwyżej miesiąc później, tydzień po osiemnastych urodzinach, został
aresztowany za kradzież koszuli, która wpadła mu w oko w sklepie Macy’s w Santa Barbara. Nie miał czym za nią zapłacić i nawet bez pomocy adwokata udało mu się przekonać prokuratora okręgowego do dozoru kuratorskiego, przekuwając podstawową ludzką potrzebę pożywienia na podstawową ludzką potrzebę ubrania – markowego i kolorowego, ze zwierzęcym motywem i postawionym kołnierzem. Wkrótce koszula zamieniła się w samochody sportowe, biżuterię, a nawet miesięczny flirt z nielegalnym transportem przez granicę Meksykanów furgonetką pozbawioną okien. To tamtego roku w Santa Barbara poznał i zapłodnił moją matkę, a krótko po tym wydarzeniu został złapany na kradzieży jaguara z komisu. Co oczywiście doprowadziło do pierwszego z wielu wyroków za kradzież samochodów, rozpoczynających jego poligamiczne małżeństwo z kodeksami karnymi wielu stanów. Kiedy jego matka dowiedziała się o pierwszym wyroku, nie chciała go już więcej widzieć w swoim domu w Filadelfii. No i ojciec, nieporuszony jej obojętnością, wędrował dalej od stanu do stanu, od czasu do czasu odsiadując wyroki – niekiedy krótsze, gdy lokalna policja nie badała jego wcześniejszych dokonań (Kansas, mówię do ciebie), a niekiedy dłuższe, za coś równie niewinnego jak bójka w barze, tylko ze względu na bogatą kartotekę. Po wyrokach w Kalifornii, Kansas i Kentucky, przymusowym odwyku w Wirginii Zachodniej i finalnym etapie w Ohio teraz kroczył drogą uzdrowienia, odnajdywania siebie i trzeźwości w Filadelfii. Kiedy zmarła jego matka, odziedziczył dość pieniędzy, by przerwać zapoczątkowany przez ojca łańcuch uzależnień, i mniej więcej w tym czasie dowiedział się o mnie. A raczej przypomniał sobie, że zostawił moją nastoletnią matkę samą i w ciąży jakieś siedemnaście czy szesnaście lat wcześniej. Ze zdjęć, odręcznie pisanych listów, wiadomości w Internecie narodził się na nowo. Prąd religijnego nawrócenia przeszył go niczym odwrotny egzorcyzm i dla niego wszystkie jego błędy przestały nagle istnieć. Odnalazł cel w życiu: naprawić wyrządzone zło, zadośćuczynić za ojcowskie winy, pokładając wszelkie nadzieje na ukończenie kroków ósmego, dziewiątego, dziesiątego i jedenastego w ciele i duszy niejakiej Noa P. Singleton, i ostatecznie stać się jej powiernikiem, przyjacielem, ojcem... Ale najpierw musiał do czegoś dojść, dlatego nabył Nurek Bar, niby go przemianował i kilka następnych lat spędził na stawaniu się biznesmenem z alkoholową przeszłością – zawsze z butelką wody pod ręką, kroplami potu nad górną wargą i umiarkowanym pragnieniem uzyskania przebaczenia. Jego rewizjonistyczna szczerość była tak wyjątkowa, że darzyłam go za nią odrobiną szacunku. Nie chował się za swoją kartoteką, wręcz przeciwnie, machał nią dumnie jak herbem, który mógłby wywiesić przed Barem Nurek. Opowiadał mi przy swoich klientach, że w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim dzięki szybkiemu lewemu sierpowemu wygrał zawody bokserskie zakładów karnych w Winfield. I nigdy nie ściszał głosu – nawet w pięciogwiazdkowych restauracjach na Walnut Street – kiedy mówił, że przez ponad dekadę cierpiał na chorobę alkoholową. I że rzucił szkołę, żeby zwiedzać kraj. Czy gdy wspominał lekkie wyrzuty sumienia, że zostawił matkę samą, podczas gdy on poznawał te wspaniałe stany z miejsca dla oskarżonych – Kansas City w stanie Missouri, Cincinnati w stanie Ohio, Abilene w stanie Teksas, Louisville w stanie Kentucky i oczywiście Los Angeles w stanie Kalifornia. Byłam prawie pewna, że opuścił kilka miast, a jeszcze bardziej, że postawiono mu inne zarzuty poza tymi, o których mi powiedział, ale to mi nie
przeszkadzało. Jeśli odczuwał zakłopotanie z powodu opuszczenia matki, to na pewno nie byłam jedyną ofiarą w jego przeszłości. Teraz liczyło się tylko to, jak mi powiedział pewnego dnia, że mnie odnalazł. I w sumie powoli zaczynałam się z nim zgadzać. Ale nasze szanse nie były do końca wyrównane. Spotykając się jako dwoje ludzi szukający porozumienia po całym życiu nieobecności, skupialiśmy się na jego potrzebie odkupienia win przeszłości, jak gdyby to mogło uczynić nas zrehabilitowaną rodziną nuklearną. On nie wiedział o mnie niczego poza tym, że pracowałam na zastępstwo jako nauczycielka przyrody i biegałam pięć kilometrów dwa, czasem trzy razy w tygodniu. Lecz po kilku miesiącach przestało mu to wystarczać. Podczas jednej z jego wizyt na tak zwanym moim terytorium spacerowaliśmy po Rittenhouse Square i jedliśmy lody, kiedy postanowił zwrócić moją uwagę na ten błąd. Kwartet smyczkowy z Curtis Institute of Music grał w altanie Bacha, ojciec jadł czekoladowe lody, które kapały mu na ręce i zostawały w kącikach ust. Ciemna kropla wanilii spłynęła mu na brodę i zlizał ją językiem długim i smukłym jak zjeżdżalnia w parku rozrywki. Najpierw, niemal z tęsknotą, popatrzył po otaczających nas apartamentowcach, a potem spojrzał na mnie i poruszył ten temat: – Wstydzisz się mnie? – zapytał. Oczywiście, że się wstydziłam. – Nie – zaprzeczyłam, przygryzając od wewnątrz policzek. Wyrzuciłam końcówkę wafelka do pobliskiego kosza. – W porządku – powiedział słodko. – Wiem, że się wstydzisz. Nie musisz udawać. – Skrzyżował ramiona na piersi. – Tylko ja przez cały czas mówię. – Cieszę się, że w końcu to zauważyłeś. – Ale tak być nie powinno – uznał. – Oboje powinniśmy mówić. – Przykro mi, Caleb, ale to ty ustaliłeś takie zasady i nie mogę teraz ich zmienić. Zasady to zasady. – Noa… Podeszłam do fontanny. – Chcę być częścią twojego życia – zadeklarował, spiesząc za mną. Zakłopotana zaśmiałam się z przymusem. – A jak myślisz, co my teraz tu robimy? Usiedliśmy na brzegu fontanny. Był mokry, dobrze to pamiętam, ale pamiętam też, że nie przeszkadzało mi to. Mgiełka wody rosiła mi plecy. Właściwie ten delikatny wilgotny masaż sprawiał mi przyjemność. Ojciec objął mnie ramieniem. Po dwudziestu trzech latach nie było potrzeby, żeby wszedł w moje życie z pełnym dorobkiem artystycznym jak, powiedzmy, Marlene Dixon kilka miesięcy później. Zdałam jednak sobie sprawę, że nie ustąpi. Milcząco brodząc w nurcie jego werbalnego katharsis, wiedziałam, że w pewnym momencie prąd będzie musiał zmienić kierunek. – No dobrze – poddałam się, spoglądając na kwartet brzdąkający w altanie. Jedno tornado i zniknęliby z powierzchni ziemi – instrumenty, drewniany podest, ludzie... – Opowiem ci o sobie, jeśli ty najpierw powiesz mi o sobie dwie rzeczy, które nie mają nic wspólnego z Barem Nurek czy też Nurek Barem, kradzieżami dokonanymi na terenie całych Stanów Zjednoczonych ani sześćset trzynastoma krokami do samodoskonalenia lub też
boksem w Kentucky – oświadczyłam, układając dwa palce w znak pokoju. Studenci dalej grali w tle Bacha, jak naszą ulubioną piosenkę. – Dwie rzeczy za jedną. Uczciwa wymiana – dodałam. – Tak to właśnie działa. Kwartet zalewał nas dźwiękami. Nawet dziś widzę w celi widma tych czterech instrumentów. Ich drewniane członki i hebanowe łuki, grzywy z końskiego włosia i żywiczne struny zestawione ze spokojem, porządkiem i kalkulacją tworzyły muzykę. Nigdzie indziej nie można znaleźć czterech odrębnych tonów, które współżyją w tak delikatnej równowadze. To najgłośniejsze dźwięki, jakie pamiętam z naszej rozmowy. Niewidzialne strużki skruchy i żalu płyną z moich suchych oczu, kiedy o tym myślę, i kiedy myślę o nim. Przyciskam dłonie do serca, czując rytm tamtych czterech muzyków, wystukiwany stopami o podłogę. Ojciec wyciągnął do mnie rękę. – Uczciwa wymiana – zgodził się. I uścisnęliśmy sobie dłonie.
ROZDZIAŁ ÓSMY Największą zmianą, jaką odczuwasz, kiedy zamykają cię w więzieniu, nie jest inne jedzenie, ograniczenie przestrzeni życiowej do kilku metrów kwadratowych czy brak prywatności w dni nieparzyste, gdy przysługuje ci prysznic. Nie jest nią nawet nagła utrata przyjaciół i rodziny. Zmiana ta polega na wewnętrznej akceptacji faktu, że w końcu stałaś się osobą, którą zawsze miałaś być. Kiedy tu wchodzisz, dostajesz nowy numer, nowe miejsce zamieszkania, nową garderobę. Ale dopiero gdy włożysz kombinezon, zdajesz sobie sprawę, że został zaprojektowany specjalnie dla ciebie. Żaden ślad twojej dawnej osobowości nie przekracza więziennej bramy, żadne związki, fikcyjne czy prawdziwe. Każda powierzchowna zażyłość, jaka twoim zdaniem łączyła cię z drugim człowiekiem (spokrewnionym z tobą czy nie), zanim zaczęłaś wkładać wyłącznie kakaowy brąz, rozwiewa się równie szybko jak chmura dymu z papierosa. Teraz jesteś taką osobą, za jaką każdy cię uważa. Ludzie z zewnątrz nigdy nie będą w stanie tego zrozumieć i nie wystarczy telefon ani krótkie widzenie raz na miesiąc, aby osoba zza krat – czy to będzie prawnik, duchowny, czy dziennikarz – zmieniła ten stan rzeczy. Oliver też na pewno tego nie rozumie niezależnie od tego, jak bardzo się stara. Nie może zrozumieć. Wchodzi do więzienia z dłońmi pływającymi po kieszeniach, meandruje po sali widzeń z coraz większą swobodą, uważając, że wie o mnie wszystko tylko dlatego, że przeczytał moje akta od deski do deski i raz rozmawiał z moim ojcem. Przychodzi tutaj, czasem w garniturze, czasem w dżinsach, ściska notes jak pisarz swoją pierwszą powieść i za każdym razem przywołuje imię mojego ojca. – Nadal nie mogę się do niego dodzwonić, ale będę próbował – powtarza niezmordowanie jak mantrę. Ollie już nigdy nie zamieni z nim słowa, tego akurat jestem absolutnie pewna. I próbowałam mu o tym powiedzieć podczas jego kolejnej wizyty, ale on nadal dzwoni pod tamten numer tylko po to, żeby usłyszeć sygnał odłączonego telefonu albo lekceważący głos operatora, służącego za kozła ofiarnego lekkomyślnym uciekinierom lub, jak w moim przypadku, ojcom. Ollie jednak sam musi pogodzić się z własnymi ograniczeniami. Uświadamianie go nie należy do moich obowiązków. Porażki nie da się nauczyć od drugiej osoby. Trzeba zapracować na nią samemu, zdać sobie z niej sprawę, żeby otrzymać cierpką nagrodę. Gdybyśmy byli w Japonii, oszczędziłabym mu cierpienia i wręczyła sztylet tantō, by zmył swoje winy. Ale – niezależnie od bezsensu jego wciąż ponawianych wysiłków – nie mam serca mu tego powiedzieć. Sam do tego dojdzie. W końcu nadal przyjeżdża do Muncy. Nadal mnie odwiedza. I wciąż chce dowiedzieć się więcej o moim ojcu, jak gdyby przeszłość mogła ożywić martwy telefon w kanadyjskim Barze Nurek, gdzie mojego ojca już dawno nie ma, i sprawić, że nagle mnie usłyszy.
*** Smukłe ramiona filadelfijskiego lata dwa tysiące drugiego roku popychały mnie do Baru Nurek częściej, niż planowałam. Przyzwyczaiłam się do przewidywalnego przebiegu naszych spotkań tak bardzo, że wkrótce stały się one normalną formą spędzania przeze mnie czasu. Byliśmy jak rozdrażnieni małżonkowie w trzydziestą rocznicę ślubu: żadnej spontaniczności, żadnej odmiany, tylko ustalony porządek, szachowe pionki ustawione w równej linii, żeby poruszać się po polach dopóty, dopóki nie wejdą sobie w drogę na jego terytorium lub moim. Mój ojciec uznał, że w ramach rekompensaty za dwadzieścia trzy lata bez finansowego wsparcia z jego strony pozwoli mi w wolnym czasie wystawiać faktury i wycierać stoły w jego barze, a w zamian za to dorzuci mi się do czynszu. Praca nauczyciela na zastępstwo nie zapewniała latem najwyższych dochodów. Poza tym nie miałam w mieszkaniu klimatyzacji. A Bar Nurek miał. Koniec i kropka. Ludzie przyjeżdżali do Filadelfii ze względu na historię, sztukę czy jedzenie, a lądowali w wilgotnym upale, narażeni na kradzież i z cienką warstwą brudu na skórze za każdym razem, gdy wyszli na dwór. Napływali tutaj, aby zrobić sobie zdjęcia przy Dzwonie Wolności albo w Independence Hall lub z tylnych siedzeń eleganckich taksówek, podskakujących na brukowanych uliczkach, podziwiać miniaturowe Stare Miasto. A ja spędzałam cały wolny czas w barze. Ale krótko po czwartym lipca sytuacja się zmieniła. Siedzieliśmy wtedy razem w wyjątkowo pustym tego dnia barze, do którego wpadał odór miejskiego lata, i piliśmy wodę z wielkiego dzbanka. Zamoczyłam tę samą pasiastą ścierkę, z którą zobaczyłam ojca pierwszy raz tutaj, w wiadrze pełnym mydlin, po czym rozpostarłam ją na stole. Nie wiem, czy to z powodu brudnej wody, upału, czy ilości czasu, jaki spędzaliśmy razem, ale słowa same popłynęły z moich ust: – Zostałam raz aresztowana – powiedziałam, zupełnie jakbym przypomniała sobie ostatnie hasło do niedzielnej krzyżówki. Kiedy teraz o tym myślę, nie wiem, czy to wyszeptałam, czy też obwieściłam, ale on nie zwlekał z odpowiedzią ani sekundy. Nie był zaskoczony, nie okazał również empatii ani nawet dumy, tylko zwykłą ciekawość. – Za co? – zapytał, nie przerywając wycierania stołów. – Za nic – westchnęłam. – To głupie. – Aresztowanie nie jest głupie, Noa. – Spojrzał na mnie ze stoickim spokojem. – Tamto było. – Za co? – powtórzył spokojnie. Nie potrafiłam rozpoznać, czy był bardziej podekscytowany i dumny, czy też smutny i zawstydzony. – Już powiedziałam, za nic. Za kradzież w sklepie. Małe wykroczenie trzy tygodnie po osiemnastych urodzinach. Założyli mi kartotekę, ale zdarzenie było na tyle niegroźne, że nie musiałam o nim wspominać w CV ani nigdzie. Ale tam jest. Pierdolony wrzód na mojej przeszłości. To była kolejna rzecz, która się zmieniła, odkąd zaczęłam spędzać czas z ojcem – zdecydowanie częściej używałam niecenzuralnych słów.
– Rozumiem – stwierdził, odwracając się, żeby ukryć swoją reakcję. – Ty się uśmiechasz? Właśnie powiedziałam ci o nieusuwalnej skazie na moim życiorysie, a ty co? – Przerwałam na chwilę. – Ogarnęło cię poczucie solidarności? Roześmiał się. – Co? – Co „co”? Promień słońca oświetlił mu twarz. – Właśnie dokonałaś uczciwej wymiany – powiedział i przez krótką chwilę wiedziałam, dlaczego ktoś kiedyś mógł go uznać za niebywale pociągającego. – Och, Jezu, Caleb, naprawdę? – Wzięłam ścierkę i przeszłam do kolejnego stolika. – Naprawdę – potwierdził, wstając. – Rozumiem, że teraz ja jestem ci winny dwa fakty. Jakiekolwiek. Odwróciłam się do niego plecami. – Nie wchodzę w to. – Zapytaj mnie – nalegał. – Zapytaj mnie o cokolwiek. – Chyba wiem wszystko, co powinnam wiedzieć. Wyczerpana usiadłam pod klimatyzatorem. – Pierwszy film, na jakim byłaś w kinie? – zapytał mnie bez wahania. – To nie działa w ten sposób. – Pierwszy film w kinie? – upierał się. Ziewnęłam, ignorując go. – Wiesz, że nie przestanę dopóty, dopóki mi nie odpowiesz. Pierwszy film w kinie. To nie jest pytanie o gust, tylko o fakty. Przynajmniej tyle możesz chyba zrobić, prawda? Musiałaś kiedyś pójść po raz pierwszy do kina – z przyjaciółką, z matką, w galerii handlowej czy… – „Człowiek z blizną” – wypaliłam, poddając się i nieudolnie próbując zamaskować rozbawienie wyrazem obrzydzenia. – Zadowolony? Uśmiechnął się jak dziecko, jakby właśnie wygrał zawody w przeciąganiu liny. – A ty? – odbiłam piłeczkę. – „Żądło” z Paulem Newmanem. Przewidywalne, mimo to… – Pierwsza kupiona płyta? – kontynuował. – Podkład muzyczny z filmu „Koktajl” – odpowiedziałam, kryjąc twarz. – A ty? – Bob Dylan. „Shelter from the Storm” – oświadczył i rzucił mi mokrą ścierkę. – Ulubione danie? – Burgery z frytkami. Odrzuciłam ścierkę. Zwinął ją w ciasną kulę, myśląc nad następnym pytaniem. – Ulubione miasto? – Oczywiście Miasto Braterskiej Miłości. – Uśmiechnęłam się. – Kraj, który najbardziej chciałbyś zwiedzieć? – Antarktyka – odrzekł z namysłem. – Kraj – powtórzyłam, łapiąc mokrą piłkę prawą ręką. – Antarktyka – powtórzył bez wahania. I bez atlasu. – Ulubione słowo? – spytałam, ściskając ścierkę. Zastanowił się chwilę, a wokół jego głowy zaczęła latać mucha. Nawet jej nie odpędził.
– Chyba muszę powiedzieć „wolność”. A twoje? „Dom”, „kryształ”, „ksylofon” – wymieniałam w myślach. – Chyba takie samo jak twoje – skłamałam. Otworzył usta. Zaczął zacierać ręce, planując następny ruch. – Przejdźmy do lepszych tematów. Pierwszy pocałunek? – No dobrze – zgodziłam się. – Andy Hoskins. Szósta klasa. Korty tenisowe po meczu deblowym. Rzuciłam ścierkę do góry, jakbym otwierała mecz, a ona wpadła mu wprost do rąk niczym idealny serw. – Connie Anastasia. Piąta klasa. Na boisku – powiedział, szybko odrzucając mi ścierkę. – Pierwsza miłość? – Jeszcze nie było – przyznałam, chwytając piłeczkę. – A ty? – Twoja matka. – Wytarł ręce o dżinsy. – Chyba w takim razie byłeś raczej przygodą na jeden miesiąc niż na jedną noc – zażartowałam, odrzucając mu ścierkę. Nie odpowiedział. Nie złapał też szmaty, która spadła na podłogę z głuchym mlasknięciem jak balon z wodą po odmówieniu detonacji. – No dobrze. Potrafię rozpoznać, kiedy ktoś nie chce udzielić mi odpowiedzi. – Usiadłam przy stoliku i próbowałam zetrzeć z krawędzi lepki osad, ale ani drgnął. – A teraz masz kogoś? – zapytałam. Pokręcił głową. – Nie, właściwie nie. – Właściwie czy nie? – Nie – odpowiedział. – A ty, laleczko? – Laleczko? – Roześmiałam się. – Nie wiedziałam, że już jesteśmy na tym etapie. – A ty? – powtórzył. – Nie – odrzekłam, dostrzegając jego nagłą zmianę nastroju. – Nie mam nikogo wyjątkowego. Tylko kilku facetów tu i tam. Jest jeden stażysta z policji i chłopak z restauracji, ale tylko we wtorki – ze względu na darmową pizzę. Może jeśli będziesz miał szczęście… – puściłam do niego oko – kiedyś przyniosę ci kawałek. – A ja próbowałem zrobić na tobie wrażenie. – Uzależnienie rodzi uzależnienie, Caleb. Sam tak powiedziałeś. – Uniosłam butelkę wody w toaście. – Najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś? – Poza porzuceniem ciebie? – Dobra zagrywka. Uśmiechnęłam się, pochylając głowę, żeby patrzeć na jego bliznę, która podskakiwała, gdy mówił, łącząc połowy jego twarzy niczym most scalający oba brzegi. Wydawał się dumny z ostatniej odpowiedzi i blizna rozciągała się teraz wraz z jego szerokim uśmiechem. – Blizna – powiedziałam, wskazując na jego górną wargę. – Skąd ją masz? – To zajmie więcej niż piętnaście sekund. – Ale masz piętnaście. Spojrzałam na zegarek i czekałam, aż długa wskazówka dojdzie do dwunastej. – I… start! – Na serio? Będziesz mierzyć mi czas?
– Czternaście sekund. – Cholera, cholera – roześmiał się, masując bliznę. – Trzynaście – powiedziałam, wodząc palcem za wskazówką. – Kurwa! – Dwanaście. – Jasna dupa! – zawołał. – No dobra. – Jedenaście. Dziesięć. – No dobra – powtórzył, unosząc rękę. – Dobra, dam radę. Twoja matka. Ja. Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty siódmy. Żyletka. Wanna. Poślizgnięcie. Upadek. Ta-dam! – zawołał, kłaniając się. – Później dopytam o szczegóły. – Najgorsza rzecz, jaką ty kiedykolwiek zrobiłaś? – zapytał, zmieniając temat. – Poza spotkaniem się z tobą w lutym? Pochylił się, żeby podnieść ścierkę erodującą tani dywan pod naszymi nogami. – No, dalej, laleczko, odpowiedz na pytanie. – Aresztowanie – wyznałam zgodnie z prawdą. – I pewnie odejście ze szkoły. – Westchnęłam. – To dwie rzeczy. Cudownie. Ścisnął mocniej ścierkę w rękach. Strużki brudnej wody wyciekały mu między palcami. – Wiesz, że z twoją matką to nie była tylko przygoda na jedną noc, prawda? Nie mogłam oderwać oczu od jego rąk. Zaciskał je tak mocno, jakby chciał sprawić sobie ból. Albo komuś innemu. Mnie. – Skoro tak twierdzisz. – Twoja mama i ja mieszkaliśmy razem – powiedział, zanurzając się bez drgnienia głosu we wspomnieniach. – Nie możesz ślepo wierzyć we wszystko, co ona ci mówi. Byliśmy młodzi i zakochani. Czego więcej potrzeba? – Nie wiem – powiedziałam sucho. – Może jedzenia, pracy, pieniędzy, antykoncepcji...? Znowu dotknął blizny. – Wiesz, po tym incydencie w wannie założyli mi dwanaście szwów. Całymi tygodniami nie mogłem gryźć. Musiałem pić wszystko przez słomkę, jeść tylko zupę i tak dalej. Nie mogłem nawet całować. Trudno mi było powstrzymać śmiech, ale do dzisiaj jestem dumna z własnego opanowania. – Nie wyobrażam sobie, jak po tym pokazie umiejętności miałbyś w ogóle mieć ochotę. Ojciec rozparł się obok mnie, wyciągając nogi tak daleko, że dosięgnął moich. Skrzywiłam się, gdy dotknął mojej łydki, ale chyba tego nie zauważył. Krople potu zalśniły na jego bliźnie i wyobraziłam sobie ich oboje, udręczonych, jak siedzą w mokrej wannie, podczas gdy on porzuca moją matkę albo moja matka zostawia jego dla… cóż, sanitariusza numer jeden? Bruce’a biegacza? Wstałam i podeszłam do ostatniego brudnego stołu. Goście powciskali w rozlane piwo orzeszki, pozostawiając na blacie cementowe jeziorka. Zaczęłam trzeć plamy ścierką z woskiem w górę i w dół, w górę i w dół, ale brud ani drgnął. Ojciec podszedł do mnie. – Spróbuj tak – poradził, widząc mój wysiłek. – Rób ścierką kółka. – Zademonstrował. – Widzisz? – Masz rację – przyznałam, patrząc, jak ścierka w jego dłoni pochłania orzechową miazgę, z pozoru przyklejoną do blatu na mur.
Nie przestawał, nawet gdy stół już lśnił. Tarł go ścierką i wyżymał z niej resztki wody, ściskając ten kawałek materiału, jakby był jego jedyną podporą. Milczeliśmy jeszcze co najmniej przez minutę, a jego dłonie poruszały się zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara. Czyścił stoły, jakby wpadł w trans – stoły, które zostały już wytarte co najmniej trzy razy i wciąż były wycierane zrogowaciałymi dłońmi mojego ojca, pokrytymi bliznami i pamiątkami z przeszłości, której nigdy nie poznam. Każda szrama i napuchnięte stawy prowadziły go tutaj, każda z tych blizn przywiodła go do mnie, do tego wilgotnego lata. I w tamtej chwili zdałam sobie sprawę, że chociaż co tydzień powtarzał mi swoje upiększone historie, nigdy tak naprawdę się nie dowiem, skąd te blizny się wzięły. Podczas którejś z przejażdżek przez granicę? Z więziennego ringu bokserskiego? Od mojej matki, która prawdopodobnie przez następnych dziesięć lat usiłowała znaleźć zastępstwo za niego w postaci licznych wąsatych kochanków? Jeśli nie jesteś świadkiem dziania się historii, wszystko, co z niej wynika, widzisz wyłącznie z własnej perspektywy. W końcu zdał sobie sprawę z tego, co robi, i odłożył ścierkę na bar. Wytarł dłonie o dżinsy, wziął mnie za rękę i posadził. Z tylnej prawej kieszeni wyjął skórzany portfel, a z niego pomarszczoną fotografię przedstawiającą mnie podczas uroczystości ukończenia szkoły. Moja matka musiała wysłać mu zdjęcie po tym, jak dostałam pocztówkę. „Gdyby chciał być ojcem, toby nim był” – rozbrzmiały mi w głowie jej słowa. Potem wyciągnął inną starą fotografię i podał mi ją. – To twoja babcia. Moja matka. Na imię miała Dorothy – dodał. – Dot. Przyjaciele nazywali ją Dot. – Wdychał i wydychał głośno powietrze. – Gdyby żyła, miałaby siedemdziesiąt jeden lat. Wzięłam zdjęcie w dwa palce, żeby nie zostawić na jego powierzchni odcisków. Kobieta na nim była sama. Leżała na plaży w kostiumie kąpielowym w kropki, z włosami przewiązanymi białą szarfą. Nie mogła tu mieć więcej niż trzydzieści lat i pozowała przed obiektywem jak mniej atrakcyjna siostra Audrey Hepburn. Nie potrafiłam powiedzieć, gdzie zrobiono fotografię, ale tło wyglądało na balsamiczne i tropikalne. – Pamiętasz, jak ci mówiłem, że to z jej powodu chciałem cię odnaleźć? – Mniej więcej – odrzekłam. – Trochę mi się to zagubiło między fazą przemytu ludzi a zostawieniem mojej matki z brzuchem. Uśmiechnął się zawstydzony. – Racja. Cóż, to trochę bardziej skomplikowane. Poczułam się jak dziecko, któremu rodzic usiłuje przekazać wieści o własnej chorobie. Im więcej mówi, tym szybciej choroba się rozprzestrzenia. – W Cincinnati spotkałem kilku kolesi, którzy chcieli zrobić napad na bank – ciągnął z trudem. – Byłem tylko kierowcą. Nie wszedłem do środka. Nie zrobiłem nic złego. Szczerze mówiąc, prawie nie znałem tych gości. Ale się zgodziłem i kiedy nas złapali – chociaż prowadziłem tylko samochód – dostałem pięć lat. Wiedzieli o wszystkim, od Macy’s do Tijuany, i w tej sytuacji występowanie o dozór sądowy było śmiechu warte. Zostało mi około dwóch miesięcy do końca wyroku, kiedy moja matka się rozchorowała. Naprawdę poważnie. Naczelnik sam przyszedł, żeby przekazać mi tę wiadomość. Wręczył mi list i powiedział, że mu przykro. – Umarła? – zapytałam zdenerwowana i wyciągnęłam do niego dłoń, której nie dotknął. – Nie. Jeszcze nie wtedy. – Potarł jej zdjęcie palcami. – Napisała do naczelnika list z prośbą o moje wcześniejsze zwolnienie. Wiedziała, gdzie byłem. Znała wszystkie moje
kroki od Kentucky do Ohio, chociaż wyrzuciła mnie ze swojego życia całe dekady wcześniej. – Tak mi przykro – powiedziałam. Spojrzał na mnie i próbował uśmiechnąć się z wdzięcznością, ale wyszła mu tylko karykatura żalu, której nie powstydziłby się Picasso. – Napisała w tym liście, żebym przyjechał do domu, do Filadelfii, bez względu na wszystko. Błagała naczelnika o moje zwolnienie, ale… Pokręciłam głową. – Twierdził, że złamałby procedurę, że otworzyłbym pierdoloną furtkę innym czy coś w tym stylu. I tak siedziałem w celi przez następne dwa miesiące ze świadomością, że moja matka jest gotowa na rozmowę ze mną bez względu na to, gdzie jestem. Po prostu siedziałem i myślałem. – Roześmiał się i Picasso rozsypał się niczym garść szpilek upuszczonych na podłogę. – Wiem, że to głupie. Już wcześniej siedziałem w więzieniu, naprawdę długo, ale nigdy nie spędzałem tego czasu na myśleniu. Można przecież podnosić ciężary, oglądać telewizję, wykonywać obowiązki... Pewnie przez te wszystkie lata mogłem poświęcić jej trochę więcej myśli. Albo tobie – dodał, patrząc na mnie. – Ale tego nie zrobiłem. – Nigdy nie wiesz, co zrobisz w danej sytuacji. – Nie potrafiłam zdobyć się na nic więcej poza pustym frazesem, zupełnie jak w mojej mowie na zakończenie szkoły. – Nikt tego nie wie. – Pewnie tak – przyznał ze spokojem. – Zanim wyszedłem i przyjechałem do Philly, ona już nie żyła. Zostawiła mi dom, a w nim pudełko z kilkoma listami od twojej matki i twoimi zdjęciami. Coś zakłuło mnie w piersi. – Wysłałem ci pocztówkę wkrótce po tym, jak wróciłem, i kiedy nie dostałem odpowiedzi, zrozumiałem, że ty idziesz do przodu, a ja nie. Dlatego sprzedałem dom, kupiłem bar i… Kiwnęłam głową ze zrozumieniem. Nie wiem właściwie, co zrozumiałam, ale coś w jego uśmiechu mówiło mi, że nie kłamie. Ani nie gra. Nawet nie czułam, że chciałby usłyszeć jakąś historię w zamian, ale napięcie było zbyt silne i po prostu nie mogłam już dłużej dusić tego w sobie. Jeszcze raz wyciągnęłam rękę i teraz ją przyjął. – …i… – powiedziałam. Teraz była moja kolej. Wiem, że o nic mnie nie prosił. Nie potrzebował już ode mnie niczego więcej. Ale nadeszła moja kolej, a ja w końcu byłam na to gotowa.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Moja przedostatnia wizyta w Barze Nurek odbyła się przed pierwszą w nocy. Wpadłam do środka bez uprzedzenia, kiedy już zamykali. Wysiadłam z autobusu w atramentową ciemność, ominęłam martwego szczura i bezdomnego, który przedziwnie pachniał tulipanami, i zanim ruszyłam w krótką drogę do baru, zauważyłam jakiś cień czający się na rogu – subtelne połączenie opanowania i siły w jednej amorficznej plamie. Kiedy na niego spojrzałam, natychmiast odwrócił wzrok. Nie jest prawdziwy, pomyślałam, pokonując niewielką odległość dzielącą mnie od baru, ale im dalej byłam, tym coraz wyraźniej słyszałam tupot jego nierealnych butów, im większe stawiałam kroki, tym bardziej przyspieszał, aż głowa jego rozmytego cienia dotknęła cienia moich poruszających się stóp i dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Poczułam się brudna przez połączenie naszych cieni. Nie wiedziałam, gdzie kończy się mój, a zaczyna jego. I choć jeszcze przyspieszyłam, nasze cienie prawie biegły w jednej postaci, aż rozłączyły się, kiedy stanęłam przed barem, dokładnie pod dyndającymi tenisówkami, nadal wiszącymi na drucie jak tablica informacyjna dla narkomanów, gdzie mogą dostać swoją działkę. Ale tenisówki nie były już nieskazitelne, tylko przesiąknięte brudnymi wyziewami silników samochodowych, popiołem z papierosów ulatującym przez otwarte okna mieszkań na trzecim piętrze i kwaśnym deszczem. Stałam pod nimi, jakbym się modliła. Złożyłam ręce, jak gdybym była w kościele. Spełnij to jedno moje życzenie, pomyślałam. Tylko to jedno. Kiedy się odwróciłam, jego już nie było. Podbiegłam do drzwi i lewą ręką zaczęłam szarpać klamkę, patrząc w kamerę z nadzieją, że ojciec dostrzeże wyraz mojej twarzy. Nie minęła nawet minuta i otworzył mi, a potem wciągnął mnie do środka. Chyba spytał, co się stało, i dlaczego wołałam o pomoc. Ja nie pamiętałam jednak, żebym wzywała pomocy, powiedziałam tylko, że ktoś mnie śledził – mężczyzna ubrany na czarno, w brązowych kowbojkach i okularach. – Nie ruszaj się stąd – polecił mi. Usłyszałam dźwięk dzwonka, skrzypienie otwieranych drzwi, a potem zapadła cisza. Czerń bezsennej nocy. Otchłań wszystkich moich lęków w jednym. Bez wahania, bez jednego słowa mój ojciec zniknął. Od tej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. Przesunęłam delikatnie dłońmi po ramionach w poszukiwaniu urazów, ale żaden ból nie eksplodował w moim ciele. Żadne pagórki przyszłych siniaków nie wyrosły na mojej skroni, podbródku, plecach czy udach ani nigdzie indziej. Tylko łomot mojego serca w barze i nikogo obok mnie. – Tato?! – zawołałam cicho. Wyjrzałam przez okno, ale ulica była pusta. Zerknęłam do drugiej sali, lecz tam również go nie było. W końcu pobiegłam do tylnych drzwi, wychodzących na zaułek usiany workami ze śmieciami i puszkami. Otworzyłam je i zobaczyłam mojego ojca pochylonego nad człowiekiem cieniem, oddychającego z trudem jak wtedy, kiedy spotkaliśmy się po raz
pierwszy. – Tato?! – wrzasnęłam. (Teraz wiem, że mój głos był niewiele głośniejszy od szeptu, ale w mojej głowie rozbrzmiał jak krzyk). Nie odpowiedział. Nie usłyszał mnie. Był zbyt zajęty walką z człowiekiem cieniem, który przestał mnie śledzić albo który wykorzystał mnie, by dotrzeć do niego, lub też wziął mnie za kogoś innego czy… – Uważaj! – zawołałam, gdy cień oddał cios. W odpowiedzi mój ojciec zwinął dłoń w żelazną kulę i zaczął uderzać w prawą skroń przeciwnika, dopóki tamten nie skapitulował. Pokuśtykałam w ich stronę i kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że człowiek cień już się nie broni, choć ojciec dalej wali go w skroń pięścią, raz, drugi, trzeci, miażdżąc mu powiekę. Liczyłam ciosy: pięć, sześć, siedem... Twarz mężczyzny wykrzywiła się w moją stronę w najbardziej groteskowym, abstrakcyjnym wyrazie, jaki kiedykolwiek widziałam, po czym padł na asfalt. Wtedy zauważyłam, jaki był młody. Zapewne niewiele starszy ode mnie. Nie wiedziałam, co powinnam zrobić, ale nie mogłam tak stać kilka centymetrów od mojego ojca i patrzeć, jak wysyła tego człowieka do szpitala, a siebie z powrotem do więzienia. W ułamku sekundy mocny impuls przebiegł od moich stóp aż do serca i ust. Nigdy nie widziałam tak precyzyjnego bicia. Nigdy też nie powiedziałam ojcu, że chociaż byłam potwornie przerażona, był to jeden z najbardziej oszałamiających momentów mojego życia. Cień błagał mojego ojca, by przestał, ale on nie słuchał. Jego lewa ręka, czysta jeszcze i nietknięta, uniosła się jak pociągnięta niewidzialnym sznurkiem i rąbnęła w brzuch chłopaka po raz ósmy, dziewiąty, dziesiąty... aż ten zgiął się wpół, rzucony na ziemię jak pognieciona koszula. – Przestań! – wrzasnęłam. – Wystarczy! Ojciec podniósł na mnie oczy pełne wściekłości, miłości i oddania. Dłonie miał podrapane i sine, kłykcie pozdzierane do krwi. Ktoś może uważać, że powinnam była powstrzymać go wcześniej. Że powinnam była uchronić ojca przed kolejnym oskarżeniem o czynną napaść, a człowieka cienia przed wizytą na ostrym dyżurze, czterdziestoma szwami i upiornymi bólami głowy przez następny miesiąc. Ale tego nie zrobiłam. Nikt nie potrafi przewidzieć, jak się zachowa w sytuacji, kiedy zostanie zagrożone jego życie. Ani jak zareaguje, gdy uzna, że jego rodzinie grozi niebezpieczeństwo. Mój ojciec zaatakował go, by chronić mnie. Mężczyzna dwa razy starszy od człowieka cienia, używający w samoobronie obu pięści, lewej i prawej, ocalił mi życie. To był jeden z nielicznych momentów, kiedy dostrzegłam między nami jakiekolwiek podobieństwo. Może ja też miałam ten sam instynkt samoobrony? Prezent opakowany skromnie w dwie brutalne ręce mojego ojca. Mimo to dar. – Czy z nim wszystko w porządku? – zapytałam. Ojciec nie odpowiedział. Gdy tylko odzyskał oddech, zaciągnął mnie jedną ręką z powrotem do baru. Prawie się przewróciłam na nierównym asfalcie. Ale gdyby nie wlókł mnie z taką siłą, chybabym uciekła w odwrotnym kierunku. W tych murach myślę o tamtej chwili co najmniej raz w tygodniu. Co by się wydarzyło, gdybym nie wróciła z ojcem do baru?
*** – Co to, u diabła, było?! – krzyknęłam, gdy ojciec zamykał za nami drzwi. Pochylił się, żeby złapać oddech, i przez krótką chwilę powietrze wypływało z niego wyjątkowo gładko, jak melasa, a każdy kolejny oddech był głębszy niż poprzedni. Żadnego charkotu, kaszlu. W kąciku jego ust pojawił się pęcherzyk krwi. – Jak ty…? – Chodź ze mną – polecił, ciągnąc mnie do swojego biura na tyłach baru. Otarł usta zakrwawioną koszulą i wyjął z biurka małe pudełko. W środku leżał rewolwer Smith & Wesson kaliber .357 Magnum. Gdybym nie była w północnej Filadelfii, gdybym nie stała z niedawno odzyskanym po wielu latach rozłąki ojcem, gdybym przed chwilą prawie nie została ofiarą napadu, gdybym nie sypiała z Bobbym McManahanem, gdyby wiele innych rzeczy nie wydarzyło się w moim życiu, pomyślałabym, że to zabawka. Jakiś metalowy przyrząd z głębokimi rowkami na rączce, poduszkami na dłoń, zaprojektowanymi w celu zwiększenia wygody i efektywności. Był dosyć mały i leżał w etui niczym pilot od telewizora. – Skąd to masz? Włożył mi rewolwer w ręce, które natychmiast opadły na biurko pod jego ciężarem. – Weź go, Noa – szepnął. – Bądź bardzo ostrożna. Teraz nie jest naładowany, ale… – Kto to był? – zapytałam, wyrywając dłonie z uścisku rewolweru. Nie odpowiedział. – Weź go, Noa. Proszę. Ból przeszył moją klatkę piersiową od góry do dołu. – Kto to, do diabła, był? Dlaczego to zrobiłeś? Czy ty jesteś jakimś tajnym agentem? Pracujesz dla FBI i to jest twoja przykrywka? Och, mój Boże… Czy ty jesteś płatnym mordercą? Próbował powstrzymać uśmiech, co wkurzyło mnie jeszcze bardziej. – Weź ten pistolet, Noa – powtórzył kolejny raz, natychmiast poważniejąc. – Potrzebujesz go do ochrony. – Przed czym? Przed kim? – To nie ma znaczenia. – Nie wezmę twojej kontrabandy – odparłam. – Tu nie chodzi o mnie – upierał się. – To dla twojego dobra. Dla twojej ochrony. – A przed czym mam się tak chronić?! – krzyknęłam. – Przed kim? Nie sądzę, żeby ten koleś miał jeszcze ochotę za tobą chodzić. A może on śledził mnie? Cisza. – Powiedz mi. Powiedz mi dokładnie, w co jesteś zamieszany. – W nic nie jestem zamieszany. – Jeżeli chcesz, żebym pozostała w twoim życiu, to mi powiedz. Pokręcił z niedowierzaniem głową i opadł na krzesło. – Jak możesz tu siedzieć i opowiadać mi, jak bardzo chcesz stać się częścią mojego życia, jak bardzo chcesz się zmienić, a zaraz potem obrócić człowieka w krwawą miazgę? Nie odpowiedział. Nie zmienił wyrazu twarzy. Nie schował też rewolweru. Odwróciłam się, chcąc otworzyć drzwi, ale musiał zamknąć je na klucz, kiedy weszliśmy do biura.
Spojrzałam na niego przez ramię. Zamiast wyjaśnić mi cokolwiek, obszedł biurko, wziął mnie za rękę i posadził na krześle. – Nie znam tego człowieka, Noa, ale spędziłem wystarczająco dużo czasu w towarzystwie mu podobnych, by wiedzieć, że nigdy nie jest się zbyt dobrze na nich przygotowanym. – Wiesz, że to nieprawda – zaprotestowałam, wyrywając rękę. – Proszę, po prostu to weź. Pocił się obficie. Koszulę miał niemal całkiem przemoczoną. Zostało na niej jedynie kilka suchych miejsc wielkości monet. – Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci się stało. – Nie wezmę tego pistoletu, Caleb. Nie będę nosić broni. Nie będę z niej strzelać. Koniec, kropka. Zwiesił głowę. Był rozczarowany. Gdyby taka sytuacja zdarzyła się dziesięć lat wcześniej, a ja wróciłabym do domu po wyznaczonej godzinie, posłałby mnie do mojego pokoju i pewnie potem spędziłabym całe lata na terapii, zmagając się ze skutkami ojcowskiego rozczarowania. – Przykro mi – powiedziałam. – Nie mogę. Znowu wyciągnął do mnie rękę, ale tym razem nie podałam mu swojej. Zamiast tego odwróciłam się i zaczęłam szarpać za klamkę. – Możesz otworzyć? Dłonie mi się pociły na metalowym uchwycie. Prawe ramię paliło tak, jak nie czułam tego od lat, więc spróbowałam lewą ręką, ale drzwi ani drgnęły. Poczułam oddech ojca za plecami, jego wyczerpanie na karku. Jedną ręką nacisnął mocno moje ramię, a drugą rozpiął plecak. Wiedziałam dokładnie, co robi, ale go nie powstrzymałam. Po długiej chwili położył dłoń na mojej, spoczywającej na klamce, nacisnął w odpowiedni sposób i zamek zaskoczył. Z ciężkim plecakiem przyspawanym do ciała wyszłam, nie oglądając się za siebie. *** Kiedy tamtej nocy wróciłam do domu, zamknęłam drzwi na klucz i długo stałam pod prysznicem, a łzy wypływały ze mnie strumieniami. Chyba jednak aż do dzisiaj nie zmyłam z siebie do końca tamtej nocy. Potem wyszłam z łazienki i wyjęłam z plecaka małą serwetkę z naszego pierwszego spotkania w Barze Nurek, na której ojciec napisał mi swoje imię i numer telefonu, a poniżej – niczym pensjonarka – narysował serduszko. Trzymałam delikatnie w palcach ten stary papier, który powycierał się na brzegach, po czym podarłam go na maleńkie kawałeczki i wyrzuciłam przez okno. Jak prochy mojego ojca. Później wyjęłam z plecaka portfel, telefon i klucze. I znalazłam rewolwer leżący niezdarnie w środku jak dorosły siedzący przy przedszkolnym stoliku. Obok dostrzegłam ciężkie pudełko nabojów kalibru .38. Zaczęłam przetrząsać wszystkie kieszenie w poszukiwaniu pocztówki, ale zniknęła. Nosiłam ją z sobą prawie dziesięć lat, a teraz zniknęła, zastąpiona przez nową wizytówkę.
Lipiec Najdroższa Sarah Chciałabym opowiedzieć Ci o kilku liczbach: dwieście dziewięćdziesiąt siedem, siedemnaście i trzynaście. Dwustu dziewięćdziesięciu siedmiu skazanych zostało oczyszczonych z zarzutów dzięki powtórnym analizom dowodów DNA. Dwustu dziewięćdziesięcioma siedmioma książkami można otoczyć mój dom. Za dwieście dziewięćdziesiąt siedem dolarów możesz polecieć z Nowego Jorku do Los Angeles, po raz pierwszy w życiu odwiedzić Las Vegas, możesz kupić garnitur, zapisać się na kurs wieczorowy na lokalnym uniwersytecie. Nie wiem, co Ty byś zrobiła z taką sumą, ale na pewno byś jej nie roztrwoniła. Rozdałabyś te pieniądze. Po jednym dolarze dla każdego bezdomnego czekającego przed ratuszem, dla każdej bitej kobiety w schronisku. Siedemnastu skazanych na śmierć zostało oczyszczonych z zarzutów i wróciło do normalnego życia. Siedemnastu, Sarah. I choć Tobie zapewne liczba ta kojarzy się z gazetą dla nastolatek pełną porad, jak wybrać błyszczyk czy flirtować z chłopcami, to teraz należy ona wyłącznie do siedemnastu dusz zagubionych gdzieś pomiędzy wściekłością a radością, między wdzięcznością a nienawiścią, zapomnieniem a urazą. Chodzą żywi między nami z kopią wyroku śmierci, którą wręczono im przy wyjściu z celi. Trzynaście lat – średnia długość wyroku odbytego przez niewinnego człowieka. Życie. Starzenie się. Po prostu nie mogę pojąć tej liczby. Nie potrafię. Sarah, co wieczór wracam do domu i studiuję historie kryjące się za tymi suchymi statystykami. Czasami śpię trzynaście godzin, śniąc, że wciąż jesteś przy mnie, a czasem śpię trzynaście minut. Koroner powiedział, że po tym, jak dosięgła Cię kula, żyłaś jeszcze około trzynastu minut. Pudła pełne dowodów pełnią straż na magazynowych regałach w Filadelfii i pozostaną tam co najmniej jeszcze przez cztery miesiące, po czym biurokratyczna machina spali je na popiół. Nikt nie wie, co będzie się działo potem. Rozumiesz, co chcę powiedzieć, Kochanie, prawda? Wiem, że tak. Przysięgli mieli równie ograniczoną wiedzę na temat tego, co się wydarzyło tamtego dnia, jak ja, mimo to orzekli o winie i śmierci. Nie ja. Ja nie jestem sędzią przysięgłym, chociaż tak naprawdę jestem jedynym sędzią. To jest prawdziwy powód, dla którego Oliver pracuje nad tą sprawą. Wiem, że ona otworzy się przed kimś takim jak on. Muszę tylko wiedzieć, co się stało. Muszę poznać wszystkie fakty. W tej chwili ona jest jedynym ogniwem, które łączy mnie z Tobą. Poza tym nie mogę myśleć o tym, ile razy Cię zawiodłam. Ale już więcej tego nie zrobię. Obiecuję Ci. Obiecuję Ci. Obiecuję Ci. Obiecuję… Kocham Cię na zawsze Mama
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Ameryka nie jest przeciwna karze śmierci i – jeśli mam być szczera – nie jestem do końca pewna, czy nie podzielam jej stanowiska. Jeśli spojrzymy na historię, ludzie nigdy nie wykazywali się aż tak wysoką moralnością, aby być wierni swoim głębokim, acz elastycznym przekonaniom. Jesteśmy raczej rasą podglądaczy, zawsze chętną do oglądania upadku i destrukcji innych przedstawicieli naszego gatunku. Twierdzenie, że takie grupy jak MPO są pionierami jakiegoś ruchu, jest obraźliwe dla naszego postępu. Odrobiłam lekcje. Połowa z nas opowiada się otwarcie za karą śmierci, a przedstawiciele drugiej połowy, tak zwanej szlachetniejszej, twierdzą z wyższością, że są jej przeciwni. Po czym, pochyliwszy się ku tobie, szepczą przez krzywe pożółkłe zęby, że właściwie to nie jest taka zła, jeżeli oskarżony to wcielone zło. Kiedy chodzi o naprawdę złego człowieka, jak Hitler, Milošević czy Bin Laden, to nawet ci przyznają, że wtedy byłaby okej. Moim zdaniem lepiej jest przyznać się do własnych słabości (lub mocnych stron, zależy od punktu widzenia) i zaakceptować to, kim jesteśmy: zwierzętami, których puls przyspiesza na widok rozlanej krwi bliźniego. (Jeśli, oczywiście, nie jest to właśnie rozlana krew i sami nie zadaliśmy ciosu). Rzućmy okiem w przeszłość. Starożytny Rzym: gladiatorzy w metalowych zbrojach, ramiona nabrzmiałe od pęczniejących mięśni, dłonie ściskające miecz, kopię lub tarczę. Wokół nich tysiące wiwatujących kibiców, wrzeszczących, aż pulsują im żyły na skroniach, na karkach, pragnących patrzeć, jak jeden człowiek pada ofiarą drugiego. Dwie istoty ludzkie walczą przed publicznością dopóty, dopóki jedna z nich nie padnie trupem. Krucjaty: średniowieczni fundamentalistyczni chrześcijanie, pielgrzymujący w kolczugach, z mieczami przy boku, eksterminują każdego, kto wejdzie im w paradę na drodze do świętego miasta, a rozwrzeszczane tłumy wiwatują na ich cześć. Francuska rewolucja: rozentuzjazmowany tłum wieśniaków, gotowy spuścić kawał metalu, by skrócił o głowę jakąś Marię Antoninę czy Ludwika XVI. Ludzie wrzeszczą, ile sił w płucach, że trzeba to zrobić, ona na to zasłużyła, pozbyć się jej, ściąć jej głowę. Szlachetni Anglicy, nasi królewscy praojcowie, ukochany dom Olivera: Tower of London. Król Henryk VIII i Anna Boleyn – mordują wrogów i odrąbują im głowy, które zatykają na kukłach wielkości człowieka, by na nie patrzeć i pielęgnować nienawiść. Jako przykład, aby nikt inny nie ważył się powtarzać tych samych błędów. Tubylcze plemiona, wysuszone głowy, tajskie więzienia, kurwa, współczesny boks, zapasy, walki kogutów... A teraz – co powiecie na to? – płatna transmisja. Stany Zjednoczone: Amerykanie są dziś zespawani ze swoimi podręcznymi komputerami, telewizorami, które wiszą na ścianach jak obrazy, radiami satelitarnymi, telefonami komórkowymi i każdą inną nowinką technologiczną, jaką wymyślono podczas
mojej odsiadki. Ludzie żyją w samotności, ich umysły całkowicie sterowane są przez to, co widzą w telewizji. Dlaczego więc nie ustawić moich noszy na środku bokserskiego ringu otoczonego kamerami, nie zaprosić do współpracy doświadczonego producenta filmowego i komentatora sportowego i nie pozwolić wszystkim, żeby oglądali, jak umieram? Nikogo do tego nie zmusimy, tak jak nikt nie musiał patrzeć na ćwiartowanie Williama Wallace’a. Wszystkie zyski mogłyby zostać przeznaczone: a) dla rodzin, które zbierają pieniądze na poszukiwanie zaginionego dziecka lub starzejącego się rodzica czy dziadka, b) na spłacenie tych wszystkich prawników albo c) na jakikolwiek inny cel: lepsze jedzenie w więzieniach, badania nad rakiem, nową szkołę... W ten sposób ludzie, którym oglądanie tego typu widowisk sprawia przyjemność, daliby jedynie dziesięć dolców, a cały ten zysk trafiłby do jakiegoś dziecka albo (i próbuję napisać to na poważnie) do MPO. Oczywiście nie powtarzano by transmisji zbyt często, prawdopodobnie tylko podczas kampanii politycznych albo w wakacje, kiedy nie nadają najnowszych komedii ani najpopularniejszych seriali. Amerykański kapitalizm sięgnął szczytu, tak że ta myśl wcale nie jest taka szalona. Słuchajcie, nie zamierzam wykorzystać tego pomysłu jako formy protestu przeciwko mojej egzekucji siódmego listopada. Ponieważ rozumiem, co zrobiłam i dlaczego mam umrzeć. Wiem, co zrobiłam, i wiem, czego nie zrobiłam. Powtarzam to od samego początku tej historii. Ale moja śmierć – publiczna – dałaby ludziom odrobinę przyjemności, a innym zapewniłaby zasłużony dopływ gotówki. Jeśli chcecie znać moje zdanie, to czysty altruizm, którego nie warto marnować. *** Pierwszy raz spotkałam Marlene Dixon mniej więcej miesiąc po incydencie w Barze Nurek. Zadzwoniła na moją komórkę akurat, kiedy przechodziłam przez most Market Street, wracając do domu z pikniku naukowego dla ósmych klas. – Czy rozmawiam z Noa Singleton? – zapytała. Od razu wiedziałam, że jest prawnikiem. Ten pewny siebie ton na granicy agresji, bliższy arogancji niż poczucia własnej wartości. Odchrząknęłam. – Tak, to ja. – Myślę, że ciebie i mnie łączy coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać. Odgryzłam paznokieć palca wskazującego. – Kto mówi? Bobby cię na to namówił? – To nie jest żart – odparła. – Twój ojciec jest właścicielem Nurek Baru na Girard Avenue? Znowu odchrząknęłam. – Baru Nurek? – Nurek Baru – poprawiła mnie natychmiast. – W aktach urzędu miasta figuruje jako Nurek Bar. Podeszłam do barierki i spojrzałam na brudną wodę rzeki Schuylkill, rzeźbioną podmuchami wiatru. Wyplułam papierowy w smaku paznokieć, który pofrunął w dół niczym piórko.
– Panno Singleton? – Kto mówi? – powtórzyłam. Nikt nie wiedział o mojej relacji z ojcem poza Bobbym, a i on usłyszał tylko, że to ojciec stał za głuchymi telefonami. Nigdy nikomu nie powiedziałam, nawet Bobby’emu, że w ogóle się z nim spotkałam. Ale Marlene nie odpowiedziała. Zamiast tego zaczęła to, w czym była najlepsza: wydawanie poleceń, rozkazywanie, manipulowanie. – Spotkajmy się jutro w południe w Fitzwater na Siódmej Ulicy. Możesz? Jeszcze raz odchrząknęłam. – Ja… uch… – Czy to oznacza „tak” czy „nie”? – ponagliła. – Nie mam całego dnia. – Nie, proszę pani – wyjąkałam, rozglądając się po moście, po którym spacerowały jedynie nastolatki w japonkach i ciemnych okularach. – To znaczy tak, proszę pani. Spotkam się z panią.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Marlene siedziała sama przy narożnym stoliku pod wysokim oknem ubrana w czarny spodnium i kolorową apaszkę, okręconą trzy razy wokół szyi. Kiedy weszłam, przerzucała strony notatnika. Nawet nie podniosła na mnie wzroku, tylko starannie odłożyła eleganckie czarne pióro na brzeg notesu, odsunęła go i dopiero wtedy na mnie spojrzała. – Marlene Dixon? – zapytałam, wyciągając dłoń na powitanie. – Nazywam się Noa P. Singleton. – Noa – powiedziała po krępujących dwóch czy trzech sekundach, podczas których studiowała każde zagniecenie mojego ubrania, każdy włosek, który wymknął się z ogona, każdą skazę na moich policzkach. Położyła smukłą dłoń na stoliku, jakby chciała wstać na moje powitanie, ale zmieniła zdanie. Teraz rozumiem dlaczego, lecz wtedy jej pełne lekceważenie mojej osoby odczułam jako głęboką dezaprobatę. – Dobrze. Proszę, Noa, usiądź. Moje imię wyskakiwało z każdego jej zdania jak angielskie słowa w zapowiedzi prezentera amerykańskiej telewizji hiszpańskojęzycznej. – Czy nie byłyśmy umówione w południe? Wzruszyłam ramionami. – Tak, chyba tak. – Cóż, jest dwadzieścia po dwunastej. O pierwszej mam kolejne spotkanie, więc nie zostało nam zbyt wiele czasu, prawda? Podciągnęła rękaw, ukazując platynowy zegarek z tarczą otoczoną setkami miniaturowych diamentów. Wpływowa kobieta nosi taki zegarek tylko wtedy, gdy kupi go sobie sama. To nie może być dowód czyjegoś uczucia. – Muszę przyznać, że trochę się denerwuję – oświadczyłam, siadając. Nie odpowiedziała. Kobieta taka jak ona nie musiała odpowiadać. Zamiast tego pochyliła się i wyjęła z teczki żółtą kopertę z kilkoma fotografiami. – Obejrzyj je. – Nie wypijemy najpierw drinka? Znowu nie odpowiedziała. Wzięłam niechętnie kopertę, jakbym nie miała władzy nad własnymi czynami, i otworzyłam ją. Ze środka łypnęła na mnie kolorowa fotografia. Na początku trudno mi było określić, kogo przedstawia, ale kiedy przyjrzałam się dokładniej, mój wzrok przestał rozróżniać poszczególne piksele, a plamy pomarańczu, czerni, czerwieni, błękitu i brązu ułożyły się w obraz, który od tygodni usiłowałam wymazać z pamięci. – Co to jest? – Myślę, że wiesz dokładnie, co to jest – odrzekła, zerkając do notatnika, w którym wypisała listę nazwisk, ale nie mogłam ich odczytać. – Mam przypomnieć ci przebieg wydarzeń?
Zmrużyłam oczy i przysunęłam fotografię bliżej twarzy, żeby uzyskać pewność, że przedstawiała jego. Na zdjęciu leżał na metalowym szpitalnym łóżku, policzek miał przydrutowany do szczęki. Jedno oko, spuchnięte i zamknięte, zyskało odcień indygo. W jego kącikach zebrała się zaschnięta ropa, a popękane naczynka dopełniały obrazu zniszczenia. Marlene nie czuła się zobowiązana odczekać zwyczajowych pięciu minut, żebym odzyskała równowagę, ani tłumaczyć mi czegokolwiek. Bez wątpienia była umówiona na ważniejsze spotkania. Akurat w tym wypadku spodobała mi się jej efektywność i prawdomówność. – Dobrze – pochwaliła. – Cieszę się, że udało mi się przykuć twoją uwagę. Ale to niezupełnie Marlene Dixon ją zaprzątnęła. Jedyne, na czym mogłam się skupić, to połączenie obrazu na zdjęciu, które trzymałam w dłoni, ze wspomnieniem wciąż pulsującym w mojej głowie jak żyła na skroni mojego ojca, kiedy wbił pięść w twarz człowieka cienia. – Zdjęć jest więcej – powiedziała. – Obejrzyj wszystkie. Niektóre są z profilu, inne przedstawiają siniaki na piersi po krwotoku wewnętrznym... Wstałam od stolika, ręce mi drżały. – Siadaj, Noa – westchnęła, wskazując mi krzesło. Palce miała długie i wymanikiurowane. – Proszę, usiądź. – Daję pani dokładnie jedną minutę na wyjaśnienie mi, o co tu chodzi i dlaczego ma pani zdjęcia z nocy… – Siadaj – poleciła. – Przecież nie będziesz robić sceny. Usiądź, a ja powiem ci wszystko, co powinnaś wiedzieć. Spojrzałam w prawo, gdzie siedziała para młodych ludzi na pierwszej, może drugiej randce, potem w lewo, gdzie odbywało się spotkanie biznesowe. – Nikt cię nie śledzi, jeśli tym się martwisz... – przerwała i napiła się kawy. – Proszę, usiądź. Posłuchałam, a ona schowała zdjęcia. – Nic mu nie jest? – Ten człowiek jest moim pracownikiem. Zatrudniłam go, aby śledził twojego ojca, ale niestety ty weszłaś mu w drogę pod Nurek Barem… – Barem Nurek. – Pod Nurek Barem, za co bardzo cię przepraszam. – Czy nic mu nie jest? – powtórzyłam. – Zobaczyłaś zapewne tylko to, co powinnaś byłaś widzieć, mimo wszystko… – Czy nic mu nie jest? Głos maluczkich wreszcie dotarł do jej uszu i zamilkła na chwilę. – Był ranny. Już czuje się lepiej, ale był ranny i dlatego jesteśmy w takiej sytuacji. – Czyli dokładnie w jakiej? – zapytałam. Rozejrzałam się i mogłabym przysiąc, że ktoś jeszcze słucha naszej rozmowy. Pewnie chodzi za mną tak samo, jak człowiek cień śledził mnie pod barem ojca. – Płaci pani kryminalistom, żeby śledzili mojego ojca – podsumowałam chyba trochę głośniej, niż powinnam. Źrenice Marlene natychmiast się poruszyły. – Dlaczego? Znowu spojrzała do notatnika.
– Posłuchaj, Noa, mamy z sobą coś wspólnego i dlatego do ciebie zadzwoniłam. – Nie sądzę, żeby cokolwiek nas łączyło, pani Dixon. Jej wargi wygięły się na chwilę w uśmiechu, który przypominał tik nerwowy. – Absolutnie nic nas nie łączy. Marlene Dixon, prawniczka – recytowałam. – Starszy partner w kancelarii Adams, Steinberg i Coleson. Członkini stowarzyszenia Phi Beta Kappa na Uniwersytecie Princeton. Obrona pracy doktorskiej summa cum laude na wydziale prawa na Harvardzie. Specjalistka od prawa spadkowego, często podróżuje do Tokio i Hongkongu. Ja też odrobiłam lekcje. Myślała pani, że umówię się na obiad z kimś, o kim nic nie wiem? – No dobrze – powiedziała, nadal uśmiechając się ironicznie, jakby traktowanie mnie z wyższością było zbyt proste, zbyt, jak na nią, pospolite. Wyjęła z teczki kolejne zdjęcie i położyła przede mną na stole. Przedstawiało dziewczynę wyglądającą na zamkniętą w sobie, mniej więcej w moim wieku, z wysuniętym podbródkiem, perłami na szyi i idealnie prostymi zębami. Patrzyła smętnie w obiektyw w studiu fotograficznym. – To moja córka Sarah – wyjaśniła. – Sarah, jej ojciec i ja kończymy etap, który nazywam da Gama. – Jak Vasco da Gama? Odsunęła z twarzy niesforny włos i z tego, co zdołałam zauważyć, był to jedyny element w całej jej postaci, który nie znajdował się idealnie na swoim miejscu. – Cieszę się, że umiesz korzystać z encyklopedii, Noa. Widzę, że przynajmniej te pół roku w Penn nie poszło na marne. – Zwilżyła koniuszkiem języka kąciki ust. – Jestem tutaj, ponieważ moja córka wkrótce zakończy swój etap miniodkryć, żeglugi po intelektualnym świecie... Miałam nadzieję, że wykorzysta ten czas na studia, może prawnicze, albo chociaż ukończy kursy pomaturalne. Ona jednak plącze się bez celu, cały czas spędzając z twoim ojcem lub w tej, pożal się Boże, pracy. Wypiłam łyk wody i zaczęłam żuć okruch lodu. – Nie nadążam. W pobliżu nie było widać żadnego kelnera. Siedziałyśmy tu już od dłuższego czasu, a absolutnie nikt nie zajrzał do naszego kąta, żeby zaproponować mi coś do picia, pieczywo, oliwki, cokolwiek. Na stoliku przede mną stała jedynie szklanka, którą już tu zastałam, pocąca się równie nerwowo jak ja podczas przemowy Marlene. – Twój ojciec spotyka się z moją córką i, szczerze mówiąc, żadna z nas nie chce, aby kontynuowali ten związek. Zacisnęłam palce na szklance. Z tego, co wiedziałam, mój ojciec z nikim się nie spotykał. – Przepraszam? – Teraz widzę, że to mogło być raczej zdanie oznajmujące. Rysa na płycie kompaktowej, przypadkowe sklejenie taśmy filmowej, która odtwarza dwukrotnie tę samą scenę. – Przepraszam? – powtórzyłam. – Wygląda na to, że rezygnacja ze szkoły to najgorsze, co mogłaś zrobić. Chyba straciłaś wszelką umiejętność dedukcji. – Właściwie jak głęboko badała pani moją przeszłość? – Posłuchaj uważnie: moja córka spotyka się z twoim ojcem, a ten związek nie ma racji bytu. Rozumiemy się? – I co z tego?
– Noa – powiedziała cicho, jakby usiłowała zahipnotyzować mnie swoim spokojem. – Chce pani, abym była oburzona, że mój ojciec spotyka się z kobietą o połowę młodszą od niego, właściwie w moim wieku, tak? – Zamilkłam, wciąż składając w myśli fragmenty jej opowieści. – Szczerze mówiąc, zupełnie mnie nie obchodzi, że pani córka nie potrafi odnaleźć samej siebie pomimo umiarkowanie bogatego opiekuna. – Nie ma sensu zaprzeczać – stwierdziła, zabierając zdjęcie. – Naprawdę mnie nie obchodzi, że pani córka spotyka się z moim ojcem. On jest dla mnie nikim. Nic dla mnie nie znaczy. Znam go nie dłużej niż pięć minut. – Mimo to siedzimy tu i rozmawiamy o nim. Wzięła notes i przewróciła stronę. Rzeczywiście, siedziałyśmy tu. Poczułam się trochę zawstydzona swoim zachowaniem. Nie powinnam była traktować tak obcesowo kobiety, którą dopiero co poznałam i która miała dłuższy rodowód niż cała moja historia edukacji. Nie miała jednak prawa zakładać, że jakiekolwiek moje uczucia w stosunku do ojca sprawią, iż stanę się zazdrosna o jej córkę. – Skąd pani wie, że zrezygnowałam z college’u? Nie odpowiedziała. Jej wzrok spoczął na moim nadgarstku i w jej oczach odbiło się zaskoczenie. Brew podjechała do góry. – To bardzo ładna bransoletka, panno Singleton. Szybko obciągnęłam rękawy. – Myślisz, że jak ją sprzedasz, to wystarczy ci na czynsz? Albo na powrót do szkoły? Bo tego pragniesz, prawda? Zaczął mnie swędzieć nos i poczułam ucisk w zatokach. Ojciec powiedział mi, że z nikim się nie spotyka. Że nie ma na to czasu. Wydmuchałam nos w materiałową serwetkę, którą położyłam na kolanach, po czym znów spojrzałam na Marlene. – Mnie też kazała pani śledzić? – Posłuchaj, Noa, nikogo nie uda ci się oszukać – powiedziała, po raz pierwszy patrząc mi w oczy. – Jak długo to trwa? – zapytałam. Nie wiem, czy chodziło mi o Sarah, czy o prywatnego detektywa. A może o jedno i drugie. Odwinęła apaszkę, żeby zaczerpnąć powietrza, gotowa do negocjacji. – Zbyt długo. – Jak długo, Marlene? Miesiąc? Dwa miesiące? – Co najmniej osiem, może dziewięć. Nie jestem pewna. – Prawie rok? Byłam w szoku. Jeden kącik ust Marlene uniósł się. Bez wątpienia miała nadzieję na taką reakcję. – Ta sytuacja musi być dla ciebie bardzo krępująca – wykorzystała mój wybuch. Była zbyt elokwentna, żebym mogła przewidzieć, co powie, ale to i tak nie miało zbyt wielkiego znaczenia, skoro najważniejsze było to, czego nie mówiła. – Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak musisz się czuć. – Po pierwsze, wcale nie czuję się skrępowana, ponieważ aż do tej chwili nie miałam o niczym pojęcia, a po drugie, absolutnie mnie nie obchodzi, z kim mój ojciec czy też nie ojciec, jak pani woli, się spotyka. Zrobił to mojej matce i pewnie z trzystu innym kobietom od tamtego czasu, co nie miało żadnego wpływu na moje życie.
– Noa, chciałaś odnaleźć ojca. I zrobiłaś to. A teraz go straciłaś. To bardzo prosta historia. – Niezupełnie. – Przyjechałaś do Filadelfii, żeby go odnaleźć, czy nie? – Nie – zaprzeczyłam, upijając łyk wody. – Odnalazłaś ojca w Filadelfii czy nie? – powtórzyła pytanie. – On znalazł mnie, jeśli musi pani wiedzieć. – No dobrze. I jak wyjaśnił dwudziestoletnią nieobecność? – Nie obchodziło mnie to. – Skoro tak twierdzisz... – powiedziała, spoglądając do notesu, po czym kontynuowała przesłuchanie. – Mówił ci, gdzie był, zanim tutaj przyjechał? Powiedział o trzyletnim wyroku w więzieniu niedaleko Louisville w stanie Kentucky? Po raz kolejny rozejrzałam się za kelnerem, ale żaden się nie pojawił. Nadal zaciskałam dłoń na szklance z wodą. Krople ściekały mi między palcami. – A o wyroku w Ohio? Zapewne wiesz, co wydarzyło się w Kalifornii dwadzieścia trzy lata temu i co przywiodło go z powrotem tutaj. – Posłuchaj, Marlene, przykro mi, ale naprawdę nie mam pojęcia, czego pani ode mnie chce. No dobrze, pani córka spotyka się z moim ojcem. Są razem. Być może pewnego dnia staniemy się rodziną. Mój ojciec był w więzieniu. Nie powiedziała mi pani niczego, o czym bym już nie wiedziała. Jeżeli nie chce pani, aby pani córka się z nim spotykała, to pani problem, nie mój. Marlene schowała fotografie do teczki i zaraz wyjęła z niej jeszcze jedną kopertę. Podała mi ją. – Nie musisz liczyć. W środku jest dziesięć tysięcy dolarów. Chcę, abyś zrobiła wszystko, co w twojej mocy, żeby zerwali tę znajomość. Roześmiałam się. – Żartuje pani, prawda? Ani drgnęła. – Naprawdę, pani żartuje. – Nie żartuję. Nie przestawałam się śmiać. – Niech sama pani to zrobi. Położyła dłonie na stole, starannie splotła palce. – Jeżeli wykonam jakikolwiek ruch związany z tym mężczyzną, jeśli choćby porozmawiam z nim na osobności, Sarah od razu będzie wiedziała, że to moja sprawka – tłumaczyła lodowatym, cichym głosem. – To nie wchodzi w rachubę. Nie mogłam się powstrzymać. Siedziała naprzeciwko mnie, taka pachnąca i opanowana, w tym szytym na miarę kostiumie, ze złotym medalionem na szyi, jakby należała do rodziny królewskiej i zniżała się do rozmowy z kimś takim jak ja... Nie, do proszenia kogoś takiego jak ja o pomoc... – Skoro tak pani twierdzi. Ale i tak proszę poszukać kogoś innego. Powoli pokręciła głową. – Nie ma nikogo innego. – Zawsze jest ktoś inny – odparłam. Rozplotła palce, zacisnęła je w pięści i czekała. W końcu wzięła do ręki pióro, dotknęła
nim dolnej wargi, przerzuciła stronę notesu. Otworzyła menu sklejone plamą z syropu. Odchrząknęła. Postukała paznokciami w stolik, a wszystko to bez jednego spojrzenia w moją stronę. Zupełnie jakby wiedziała, że większość ludzi potrzebuje minuty, aby przyznać jej rację, że wystarczy, aby przed kimś siedziała, grożąc, że odejdzie, aby ten ktoś się poddał. Moja matka nigdy nie opanowała tej sztuki. Jeżeli groziła mi, że sobie pójdzie, to pozwalałam jej odejść. – Dlaczego, na litość boską, wybrała pani właśnie mnie? – zapytałam w końcu. – Ponieważ on jest twoim ojcem – odpowiedziała. – I czy chcesz tego, czy nie, ten fakt nie pozostaje dla niego bez znaczenia. – Nieprawda. Dla niego to już nic nie znaczy. Przykro mi. Marlene poklepała worki pod oczami i oblizała wargi. – Ten związek jest dla ciebie równie bolesny jak dla mnie. Jeśli dzisiaj jeszcze nie czujesz tego bólu, to poczujesz go jutro. A jeżeli nie jutro, to, obiecuję ci, pewnego dnia w niedalekiej przyszłości obudzisz się i zaczniesz się zastanawiać, gdzie jest ojciec, za którym tak tęskniłaś, i przypomnisz sobie tę rozmowę. Przypomnisz sobie, że po raz kolejny cię zostawił. Tyle że tym razem nie dla kogoś zupełnie innego, ale dla kobiety dokładnie takiej jak ty. – Dokładnie takiej jak ja? – powtórzyłam. – Rozumiem, że to spotkanie odbywa się w raczej intymnej atmosferze, ale jestem pewna, że w niczym nie przypominam pani córki. – Twój ojciec jest nie tylko z kobietą o połowę młodszą od siebie, ale też z kobietą w twoim wieku, która chodziła z tobą do szkoły. I ta świadomość, Noa, będzie powoli zżerała cię od środka, kiedy będziesz poznawała nowych ludzi, umawiała się na randki, kiedy zechcesz przedstawić nowego chłopaka rodzicom – recydywiście z licznymi wyrokami w całych Stanach Zjednoczonych i niespełnionej aktorce lokalnego teatru. Obie wiemy, że dokładnie z tego powodu pomożesz mi przerwać tę żałosną imitację związku – podsumowała, jakby kończyła wykład. – A teraz powiedz, czy zamówiłaś już herbatę. Pokręciłam głową. Nie mówiłam jej, że piję herbatę. – A masz jeszcze ochotę? Wzruszyłam ramionami, patrząc w jej notatki. Miała nieczytelne pismo, jakby całymi dniami wypisywała recepty. Jakby sama była samozwańczym Don Kichotem. A może teraz delegowała tę rolę na mnie? – Ile pieniędzy tak naprawdę z sobą przyniosłaś? – zapytałam. Od ponad miesiąca nie płaciłam czynszu. Popchnęła kopertę w moją stronę. – Możesz przeliczyć. W środku jest dziesięć tysięcy dolarów. – Znowu spojrzała na mój nadgarstek. – To łatwiejsze pieniądze niż ze sprzedaży tej bransoletki. Pewnie pomogłyby ci wrócić do szkoły, gdybyś naprawdę tego chciała. Znów schowałam dłonie w rękawy. – Nie chce pani najpierw dowiedzieć się o mnie czegoś więcej? Skrzyżowała ramiona. – Na przykład jaki jest mój ulubiony kolor? Albo jakiej słucham muzyki? Lub, powiedzmy, jaka jest moja ulubiona potrawa? Ponieważ podstawowe informacje pani najwidoczniej wyszukała: nieobecny ojciec, pani zdaniem przez jego skłonności przestępcze, znudzona matka... Wie pani, że mam młodszego brata? Pracuje w pornobiznesie w północnym Hollywood. Czy to w stylu pani córki?
Szybko je rozkrzyżowała bez cienia rozbawienia. – Wiem wszystko, co mi potrzebne – powiedziała. Z moich ust wydobył się śmiech tak pogardliwy, że nawet ja nie mogłam w to uwierzyć. – Nie musisz mi ufać. Ale czy mi pomożesz? – zapytała. – Przynajmniej będziesz mogła dowiedzieć się o nim trochę więcej. – Wiem o nim wszystko, co mi potrzebne – sparafrazowałam ją, spoglądając na wypchaną kopertę. Im dłużej na nią patrzyłam, tym wydawała się grubsza. Może to właśnie dlatego mój ojciec trzymał Sarah z dala ode mnie. – Gdzie ona mieszka? – Na wzgórzu w pobliżu parku Rittenhouse, na Walnut Street. Uniosła się lekko, żeby przesunąć kopertę jeszcze bardziej w moją stronę. Dostrzegłam wtedy, że ma lekką nadwagę, widoczną jedynie w okolicy bioder. (Pewnie stąd te spodnie). Widziałam dokładnie, ile pieniędzy jest w środku. Wystarczająco, żebym opłaciła wszystkie rachunki za niemal pół roku. – Wnioskuję z naszej rozmowy, że nie miałaś o niczym pojęcia. Przykro mi, że to ja musiałam przekazać ci te nowiny, ale twój ojciec ma skłonności do fałszowania rzeczywistości. – Znowu wyjęła zdjęcie człowieka cienia. – Nie mogę pozwolić, aby moja córka była z kimś, kto robi takie rzeczy dla zabawy. Na moim miejscu, Noa, postąpiłabyś tak samo. Mężczyzna na fotografii miał posiniaczoną szczękę i rozciętą brew, która nadawała jego twarzy wyraz permanentnego zdziwienia. – Jeśli nie chcesz zrobić tego z ciekawości ani ze względu na więzy rodzinne, zrób to przynajmniej dla pieniędzy – powiedziała, wręczając mi ciężką kopertę. Zadanie, które zleciła mi Marlene, było – łagodnie mówiąc – niezwykłe, ale tak czy inaczej była to praca. A minęło już prawie pięć lat od dnia, gdy ktoś poprosił mnie o zrobienie czegoś znaczącego, bez względu na kryjące się za tym motywy. Wyprawa w poszukiwaniu wiatraków jest bardziej satysfakcjonująca niż przechadzka bez celu, nawet jeśli wiatraki nie są prawdziwe.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Sarah, wychodziła ze swojego apartamentowca ubrana w źle dopasowany kostium, w którym nie prezentowała się zbyt imponująco. Z daleka wyglądała trochę tak, jak zapewne ja bym wyglądała, gdybym była dziewicą: włosy przypięte mocno co najmniej dziewięcioma spinkami, wytrzeszczone oczy, workowate ciuchy, ukrywające albo a) bulimię, albo b) brak pewności siebie, którego nabawiła się tej nocy w college’u, gdy trzeciorzędny gracz szkolnej drużyny hokejowej powiedział jej, że jest nudna. Poszła w dół Broad Street na stację kolejki. Ruszyłam za nią, ale utknęłam w masie kończyn, wijących się niczym robaki próbujące uciec z pudełka, i widziałam tylko, jak wsiada w pociąg niebieskiej linii. Dalej już jej nie śledziłam. Za drugim razem widziałam ją na torze dla biegaczy w Penn, zupełnie jakby siła wyższa chciała mi ułatwić zadanie. Niech ci Bóg dopomoże, jeśli kogoś nie ścigasz. Na torze wyglądała inaczej niż na ulicy czy zdjęciach. Na początku wydała mi się nijaka, z brudnoblond włosami, które nie mogły się zdecydować, czy są kręcone, czy wiszą w cienkich strąkach. Tak jakby jej włosy odbijały całe jej wnętrze – były kręcone czy proste? Tłuste czy czyste? Czy ona była wysoka, czy niska? Ładna czy przeciętna? Miała na sobie niebieskie szorty i czarny sportowy stanik pod za dużą białą koszulką, przypominającą flagę z logo Penn i kilkoma podpisami, może koleżanek z drużyny. Gdyby nie ta koszulka, wcale bym jej nie zauważyła. Przystanęła trzy, może cztery metry przede mną, zgięła się wpół i przycisnęła dłoń do lędźwi. Koszulka przykleiła się do jej ciała, ukazując każdy centymetr poza tymi przykrytymi stanikiem. Po chwili owinęła ptasie ramiona wokół talii, jakby mogła związać je w trzy węzły poniżej pępka, po czym zaczęła powoli biec. Patrzyłam, jak przyspiesza, mija na zakręcie starszą parę. Jej twarz wykrzywiała się za każdym razem, gdy jej stopa dotykała ziemi, jakby w cierpieniu biegła przez własne życie. Sapała nawet przy truchcie. Wtedy – wbrew temu, co twierdzi prokuratura – zaczęłam biec za nią, ponieważ już wypoczęłam. Nie prześladowałam jej. Nie wybrałam jej na ofiarę już w chwili, kiedy ją ujrzałam. Ta teoria jest nierealna – kolejna sprzeczność w akcie oskarżenia. Trzeci raz widziałam ją w jej miejscu pracy. Odbywała staż na stanowisku asystenta kustosza, co zdaniem Marlene nie było żadną pracą, ponieważ funkcja asystenta (pomimo spodziewanego awansu) nie wymagała wyższego wykształcenia. Była jedną z dwóch asystentek głównego kustosza Filadelfijskiego Muzeum Sztuki i zajmowała się wszystkim – od kontaktów ze studentami akademii sztuk pięknych przez zmarłych artystów aż po portierów. Czasami wyglądała tak, jakby ta praca sprawiała jej przyjemność, chociaż co rano musiała wspinać się po siedemdziesięciu dwóch kamiennych stopniach6, a podczas lunchu patrzeć na obrazy Thomasa Eakinsa i Georgii O’Keeffe. Często widziałam, jak przechodząc od amerykańskiego malarstwa do kostiumów, przystaje i patrzy przedstawionej postaci w oczy, jakby dzieliła z nią jakiś sekret. Przez tę krótką chwilę
Sarah Dixon zdawała się czuć dobrze. Prostowała ramiona, rozstawiała stopy i podpierała dłonią podbródek, jakby pozowała do fotografii. Nie zwracała uwagi na kłębiące się wokół niej tłumy zwiedzających, na głośne dzieci, szkolne wycieczki prowadzone przez jednego czterdziestoletniego, wyczerpanego nauczyciela, który wyglądał co najmniej na pięćdziesiątkę, czy na turystów z Europy trzymających się za ręce. Widziała tylko bezpieczeństwo życia w granicy ramy. Piękna postać, ukazana za pomocą kolorów wybranych przez malarza, z jego intencją artystyczną, jedynie w tym celu, aby w drogim i bogato zdobionym płaszczu była oglądana przez tysiące ludzi, którzy akurat mają wolny dzień. Nigdy nie pojęłam tajemnicy, jaką dzieliła z balerinami Degasa wypożyczonymi z Luwru czy Rubensowskimi kobietami wpatrującymi się w lustra.
6 Mowa o Rocky stairs, które pojawiły się w czterech częściach filmu o Rockym.
I podczas tych wszystkich wizyt w muzeum ani razu nie widziałam mojego ojca. Nigdy nie przekroczył jego progu, żeby zjeść z nią lunch, odebrać ją po pracy czy pożegnać przed. Jeżeli nawet wiedział, gdzie muzeum się znajdowało, zapewne czekał na schodach, biegając z góry na dół i potrącając turystów. Nigdy nie poczekałam na tyle długo, żeby to sprawdzić. Z moich obserwacji wynikało więc, że związku, przy którego istnieniu upierała się Marlene Dixon, w ogóle nie było. Już miałam zadzwonić do Marlene i zapewnić ją, że zupełnie nie ma się czym martwić – przynajmniej jeśli chodzi o mojego ojca – kiedy postanowiłam śledzić Sarah po pracy, żeby sprawdzić, czy nie wybiera się do Baru Nurek lub innego lokalu w północnej części miasta. O osiemnastej wyszła z muzeum bocznymi drzwiami z ciężkim plecakiem zamiast skórzanej aktówki, którą zwykle nosiła. Nie ruszyła ani w stronę stacji metra, ani rzeki, żeby dojść do domu, tylko bulwarem Bena Franklina na wschód, aż dotarła do hal targowych, skręciła na most, a potem mijała kolejne przecznice, chociaż każdy wskoczyłby do taksówki, aż dotarła do campusu Penn. Gdzieś na wysokości Uniwersytetu Drexel przerzuciła plecak z prawego ramienia na lewy, rozprostowała ramiona i nadal parła do przodu, aż doszła do biblioteki. Zawahałam się. Od pięciu lat moja stopa nie postała nigdzie w pobliżu Biblioteki Van Pelt. Ale poszłam dalej, stawiając niepewnie jedną nogę przed drugą, dopóki Sarah nie otworzyła drzwi. Sześć metrów cementu między nami falowało jak rzeka, na której unosili się tłumnie studenci przygotowujący się do zimowej sesji. Zanim Sarah otworzyła drzwi, obejrzała się na mnie, jakby mnie rozpoznała – z toru dla biegaczy? z parku? z muzeum? – po czym zniknęła w środku. Podeszłam do wejścia jak każdy inny student, zbliżający się po centymetrze do dyplomu, i potknęłam o próg wystający z podłoża niczym fala oceanu. W mokrym betonie ktoś kiedyś wypisał kursywą: „Strzeżcie się Krwawej Damy z Van Pelt 4”. Nie podniosłam wzroku, żeby sprawdzić, czy Sarah mnie widziała. Nie poszłam za nią dalej. Nie chciałam oglądać stert książek na literę N w dziale historycznym ani zagłębiać się znowu w liczne interpretacje rewolucji francuskiej. Zalała mnie fala neologizmów, neofitów, nepotystów i nekrofilów i uniosła mnie do domu.
Nie śledziłam Sarah przez następne trzy tygodnie. *** W szóstym tygodniu opłacanego przez Marlene Dixon śledztwa dowiedziałam się o morderstwie w Pubie Pata. Czekałam pod budynkiem Sarah na jej powrót z pracy i jadłam naleśnika z czekoladą z mojej ulubionej furgonetki, kiedy wdepnęłam w ośmiocentymetrowy kopiec psiego gówna. Minęła mnie para młodych ludzi z drogim wózkiem. Skrzywili się z niesmakiem i wytykali mnie palcami, przypominając mi, jak bardzo nie pasuję do tego miejsca. Rozejrzałam się za najbliższym śmietnikiem. Wystawał z niego bukiet niedojedzonych wafelków od lodów, papierów z delikatesów, porwanych serwetek. Nie miałam wyjścia. Nie zamierzałam opuścić mojego stanowiska. Znalazłam idealny punkt: wystarczająco bliski, żeby widzieć każdego, kto wchodził do budynku lub z niego wychodził, ale na tyle daleki, by móc wmieszać się w tłum w parku. Wyciągnęłam ze śmietnika pierwszą w miarę czystą gazetę, jaką zobaczyłam, i starałam się wytrzeć podeszwę do czysta. Czarne smugi tuszu wbiły się w faliste rowki tak, że zadanie stało się niewykonalne, ale na razie musiało mi to wystarczyć. Włożyłam but z powrotem i trzymając brudną gazetę dwoma palcami, jakby była odpadem radioaktywnym, wrzuciłam ją z powrotem do kosza. Skupiłam wzrok i zza brązowych smug zaczęły wyłaniać się czarne literki i zdjęcie z aresztowania mojej przyszłej współwięźniarki. Napis nad fotografią głosił: „Zakochana kibicka przegrała set swojego życia jednym karnym”. Niestety, dziennikarz wplótł w nagłówek tyle odniesień sportowych, że nie miałam pojęcia, czego była winna morderczyni z Pubu Pata poza chęcią doskonalenia umiejętności gry w piłkę nożną, a może w tenisa. Wyciągnęłam ponownie gazetę ze śmietnika, żeby czytać dalej, ale dotarłam tylko do: „Morderczyni szukała w barze sportowym nie tylko sportowych emocji”, kiedy usłyszałam głos mojego ojca: – Noa? To ty? Wcisnęłam gazetę z powrotem do śmietnika i zobaczyłam, że idzie w moją stronę z bukietem białych gerber w ręku. – To ty! – zawołał wesoło, spoglądając szybko za siebie. Pozwoliłam się uściskać. – Jak się masz? Co się z tobą działo? Nie okazując emocji, skinęłam głową, patrząc na idealne płatki kwiatów z bukietu. – Co tu robisz, laleczko? Ani razu do mnie nie oddzwoniłaś. Tak bardzo się o ciebie martwiłem... – Wpadłam tylko na naleśnika – mruknęłam, wskazując resztki jedzenia w śmietniku. – Mają tu furgonetkę z najlepszymi naleśnikami w mieście. Rozłożył ręce w żartobliwym geście kapitulacji. – Tylko zapytałem – westchnął. – Tylko pytałem. Ojciec ma prawo być ciekawy, co porabia jego jedyna córka. Jego oczy biegały między mną a wejściem do jednego z wysokich budynków. – Czy to dla Sarah? – zapytałam, wskazując na kwiaty. Skóra wokół jego oczu i ust natychmiast obwisła. Wyciągnął do mnie rękę.
– Noa… – Nie Noaj mnie tu, tato – powiedziałam, akcentując ostatnie słowo. – Co ty wyprawiasz? Na litość boską, ona jest w moim wieku. – Skąd wiesz o Sarah? – Wiem o wielu rzeczach – odparłam. Lekki powiew zerwał kilka liści z pobliskiego drzewa. – Daj spokój, laleczko. Czy twój stary papcio nie może dostać drugiej szansy na miłość? Moja pierś zaczęła falować. – Na miłość? Proszę cię. – Tak, na miłość – upierał się. – Czy to nie miłość pozostawiłeś w Los Angeles, och, jakieś dwadzieścia trzy lata temu? Te jego niedorzeczne dłonie znowu zapląsały w tańcu fałszywej kapitulacji. Nie wytrzymałam i trzepnęłam go po rękach. – To bolało – powiedział, udając, że się cofa. – Ale zniosę to. Zniosę. Jestem twardy i słyszałem już gorsze słowa na swój temat. – Im więcej mówisz, tym bardziej stajesz się karykaturą samego siebie. – Wskazałam na budynek. – Jakim cudem w ogóle spotkałeś kogoś takiego jak ona? Na litość boską, ona mieszka w Rittenhouse. Nie odpowiedział. – Caleb, ona jest w moim wieku. To tak, jakbyś pieprzył własną córkę. – Nie musisz mówić do mnie w ten sposób. – Aż podskoczył. – Nie? Zapytam jeszcze raz: jak ją poznałeś? Usiadł na pobliskiej ławce. W sumie, kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to była ta sama ławka koło fontanny, na której siedzieliśmy kilka miesięcy wcześniej. – Szczerze? – Byłoby miło. – Kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy, szukałem ciebie. Mógłbym przysiąc, że ona to ty, zanim… – Żartujesz sobie? Czy ty sobie ze mnie, kurwa, żartujesz? – Pozwól mi skończyć – poprosił. – Nawet nie potrafię opisać, jakie to obrzydliwe. Chociaż spróbuję. Według alfabetu. – Noa. – Aroganckie. Brudne. Bezczelne. Cyniczne. Diabelskie. Egoistyczne. – Moja pierś unosiła się i opadała przy każdym oddechu. – Są dwa określenia na B, ponieważ to jest bezdennie, beznadziejnie, bezprecedensowo bzdurne. – Pozwól mi wyjaśnić. – Fałszywe. Groteskowe. – Noa! – krzyknął, ale szybko zamilkł. – Proszę. To był dla mnie naprawdę trudny okres. – Tak, tato. To był trudny okres dla nas wszystkich. O czym ty mówisz? – Proszę – wydukał. – Naprawdę trudno mi to wyznać. – Serio? – Roześmiałam się. – Trudniej niż wszystko to, co mi powiedziałeś? – No dobrze – poddał się w końcu. Te cholerne dłonie znowu uniosły się w geście kapitulacji, pasywności, a może z przyzwyczajenia, gotowe na kajdanki. – Przez cały czas byłem strasznie zdenerwowany. Dopiero co kupiłem bar i nadal
próbowałem poskładać swoje życie do kupy, żeby móc skontaktować się z tobą... – Pewnie, cztery lata po tym, jak się o mnie dowiedziałeś. Ale mów dalej. – Chciałem zacząć ciebie szukać, Noa – zapewniał. – Naprawdę. Ale wciąż nie byłem gotowy. I nagle cały świat zwariował. Ludzie zaczęli mówić o tym, jak zmienić swoje życie, co można poprawić i tak dalej. I wiesz, ja też zacząłem myśleć o swoim życiu i jakie ono powinno być. I co obiecałem sobie po śmierci matki. Wtedy zrozumiałem, że nadszedł czas, by się z tobą skontaktować. – Do rzeczy – pospieszyłam go, sfrustrowana. – Ćwiczyłem, biegałem sprintem w górę i w dół schodów muzeum, kiedy ją zobaczyłem. Wyszła frontowymi drzwiami ubrana w koszulkę z Penn i czapkę baseballową, w stroju do biegania. Wiedziałem od twojej matki i z tych listów, że w szkole biegałaś na przełaj, i pomyślałem: „Hej, to możesz być ty, chociaż nawet ciebie nie szukam”. Po prostu magicznie zjawiłaś się przede mną. – Roześmiał się. – Jak się jednak okazało – dodał spokojniej – to była ona, a reszta, jak to mówią… – Nawet nie zaczynaj – ostrzegłam. – Cóż, sama zapytałaś. Teraz już wiesz. – Jakże czarujące: miłość, która wyrosła z przypadku pomylenia tożsamości... Przewrócił oczami lekko zbity z tropu, po czym kontynuował: – Najzabawniejsze jest to, że z wyglądu nawet nie jesteście do siebie podobne. – Boki zrywać, Caleb. Rozejrzał się z prawa na lewo, po czym spuścił wzrok na kwiaty, które zaczynały więdnąć. – Jesteśmy razem od grudnia. – Od grudnia? – powtórzyłam cicho, jakby to była dla mnie nowina. – My spotkaliśmy się dopiero w lutym. Wcześniej nawet do mnie nie zadzwoniłeś. Przyjął to z pokorą. Żadnego protestu, żadnych próśb o wybaczenie. Nie drążyłam tego tematu. – Dlaczego mi o niej nie powiedziałeś? Zaczerpnął głęboko powietrza, jakby próbował wymyślić wiarygodną wymówkę, która zapewni ciąg dalszy naszej relacji, ale nie potrafił. Nie mogłam znieść jego widoku, kiedy tak się męczył, ani nie miałam ochoty słuchać żadnej odpowiedzi, jaką by w końcu wykombinował. – Czy ona wie, kim ja jestem? – Tak. – Skinął głową. – Cóż, w pewnym sensie. – W pewnym sensie? Tak albo nie. To proste pytanie. – Tak, ona wie o tobie. Powiedziałem jej od razu pierwszego dnia. – Przynajmniej twoja historia jest w miarę spójna… – I to tak naprawdę dzięki niej zdobyłem się na odwagę, żeby do ciebie zadzwonić. Instynktownie odwróciłam wzrok. – Pomyśl o tym – poprosił, wyciągając do mnie dłoń, tę bez bukietu. – Zanim ją poznałem, sądziłem, że nie jestem dla ciebie wystarczająco dobry. Ale skoro byłem wystarczająco dobry dla niej… – Nie kończ tego zdania. – Zasłoniłam twarz ręką. – Proszę cię, nie kończ. W tamtej chwili jedyną dostępną mi drogą ucieczki było usunięcie go z mojego pola widzenia.
– Sama spytałaś – stwierdził z powagą. – W porządku – odpowiedziałam równie poważnie, po czym zmieniłam taktykę: – Teraz wiem, jak się poznaliście. Czego chcesz, żeby z nią skończyć? Niemal upuścił bukiet na ziemię. – Nie zamierzam niczego kończyć. Nie masz absolutnie żadnego prawa dyktować mi, jak mam żyć ani z kim. – Rozumiem. – Nie. Sądzę, że nie rozumiesz. – Nie. Naprawdę – upierałam się. – Rozumiem. Spojrzał na zegarek, a potem popatrzył na mnie. – Dla ludzi, których kocham, zrobiłbym absolutnie wszystko. – Przerwał na chwilę. – Zresztą nieważne. Ty to wiesz. – Milczał, kołysząc się na palcach. – Idź – powiedziałam. – Najwidoczniej wolałbyś być w innym miejscu. – Nie, chcę być tutaj. – Przełknął ślinę i znowu spojrzał na zegarek. – Ale powinienem być teraz gdzie indziej. Czy możemy spotkać się później? Żeby jeszcze porozmawiać? Smród odchodów rozsmarowanych na moim bucie dotarł do moich nozdrzy. – Czy możemy spotkać się później? – powtórzył cicho. – Nie, przykro mi. – Pokręciłam głową. – Nie. *** Krótko po naszej rozmowie ojciec zniknął między wysokimi budynkami i wyszedł prawie trzy godziny później – już bez kwiatów. Czekałam na niego przez cały ten czas, obgryzając paznokcie i skórki aż do krwi. Kiedy w końcu się pojawił, był sam i jaśniał jak Andy Hoskins, kiedy palił tego swojego, jak to nazywał, regeneracyjnego papieroska. Uniósł dłoń i z pewnością kardiochirurga zatrzymał pierwszą wolną taksówkę. Złapałam następną i pojechałam za nim na wschód, ku rzece, aż wysiadł na rogu Czwartej i Locust, kwadrans spacerem od parku, i zniknął w narożnym sklepie z pamiątkami. Odczekałam trzydzieści, czterdzieści sekund, zanim sama wysiadłam, żeby mnie nie zauważył. Nie było trudno go śledzić. Ale i moje umiejętności w tej dziedzinie rozwinęły się z poziomu zero do średnio zaawansowanego przez tych kilka tygodni, kiedy pilnowałam Sarah Dixon przed jej mieszkaniem, na torze dla biegaczy, w muzeum, podczas jej wtorkowych spotkań w klubie książki czy nawet powrotów kolejką do domu. Mój ojciec był dosyć niepozorny – to znaczy jego przeciętna postać raczej nie mogła wryć się w pamięć przechodniów – ale jego tiki, głos i mimika sprawiały, że łatwo go było rozpoznać. Kilka minut później wyszedł ze sklepu z butelką wody. Ruszył niespiesznie w dół Locust Street, przystając przed wystawami i zabijając czas. Zatrzymał się przy narożnej kwiaciarni, kupił pojedynczy słonecznik, który kazał owinąć w papier, i szedł dalej, aż dotarł do celu – niebieskawego nowoczesnego budynku, wystającego nad inne niczym pryszcz. Podniosłam wzrok na szyld: „Świadome Rodzicielstwo”. Wyszczerzył zęby z entuzjazmem faceta, który pierwszy raz zostanie ojcem, i czekał. Gdy tylko przyszła Sarah, oblizał bliznę w kształcie groszku i uśmiechnął się do niej. Przyciągnęła jego rękę
do swoich lędźwi, jakby chciała, by wymasował skurcz, który gnębił ją od miesięcy, po czym zgięła się wpół, pochylając tak nisko, że prawie dotknęła głową ziemi. Wtedy po raz pierwszy zauważyłam, jak bardzo była krucha. Nawet z takiej odległości i mimo za dużych ciuchów widziałam jej małe kości, które sterczały niczym szczyty piramid. Z jakiegoś powodu umknęło mi to podczas biegania. – Cześć, laleczko – usłyszałam jego powitanie. Zarumieniła się i trzymając się za ręce, weszli do środka.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Ostatnimi czasy ona mówi to do mnie przynajmniej raz w tygodniu. Boję się. Przez kraty i cuchnącą przestrzeń między naszymi celami, przez apatyczne strażniczki, które wolałyby pracować z psami lub bossami narkotykowymi, przez ciemne godziny nocy, których nie można odróżnić od dnia, przez promienie porannego słońca, wpadające przez okno do mojej celi, słyszę, jak Szachistka drży. Boję się. Wiem, że mówi nie tylko do mnie ani też do nikogo w szczególności. Ale wiem, że może uda mi się sprawić, iż będzie chociaż trochę mniej przerażona, jeśli od czasu do czasu jej odpowiem. Chcę zapewnić ją, że nie jest sama. Nie tak zupełnie, od kiedy ja tu jestem. Tyle wiem na pewno. W zeszłym tygodniu, zaraz po cogodzinnym hymnie „Pat, kocham cię! Potrzebuję cię, Pat! Tęsknię za tobą, Pat!” zwróciła się bezpośrednio do mnie po raz trzeci w ciągu tych pięciu lat, kiedy rezydujemy obok siebie. – Nie śpisz, P.? – zapytała dokładnie dwadzieścia dwie minuty po którejś godzinie w środku dnia. – Nie – odrzekłam głosem zachrypniętym od snu. Czyjeś kroki przyczaiły się za rogiem niczym smugi czarnego dymu. Byłam pewna, że to Nancy Rae. Inna Nancy Rae. Nancy Rae zza kulis, która nie musiała przewracać oczami ani obnażać dziąseł jak wtedy, kiedy prawnicy i rodzice czekali w sali wizyt. – Myślisz, że ten twój prawnik wziąłby moją sprawę? – zapytała. Jej głos wsunął się do mojej celi jak światło nocnej lampki przez szparę w drzwiach. – Nie wiem. Nie sądzę, żeby Marlene Dixon przyjmowała nowych klientów. Niezależnie od tego, jak bardzo pragnęłam dać Szachistce kilka miesięcy nadziei, wiedziałam, że Marlene Dixon tak naprawdę wcale nie obchodziły prawa człowieka. W jej niemłodym sercu, które – jak twierdziła – w końcu odnalazła, było miejsce tylko i wyłącznie dla mnie. Orędownictwo selektywne, najlepiej pro bono, obłudna racjonalizacja – nazwijcie to, jak chcecie. – Ale przecież ty już masz prawnika. A właściwie chyba z pięciu. Ciągle siedzisz w sali widzeń. – Tak. – Słowo skapnęło, jakby miało wiele sylab. – Ale to nie prawnicy, tylko inni goście. – To musi być miłe – stwierdziłam i zauważyłam zaskoczona, że ani jedno moje słowo nie zabrzmiało uszczypliwie. – Moi prawnicy przychodzą tylko raz w miesiącu. A nie pamiętam, żeby przed Olliem ktokolwiek mnie odwiedzał poza dziennikarzami. – Ollie to ten młody? – Na wpół pytanie, na wpół stwierdzenie. – Ten chłopiec? Zawsze ma równy przedziałek. Wygląda, jakby skończył college.
Uśmiechnęłam się. – Mam nadzieję, że chociaż college. – Tak, to ten. Myślisz, że wziąłby moją sprawę? Kroki rozbrzmiały teraz w pobliskiej celi. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Całymi latami instynktownie mówiłam i robiłam niewłaściwe rzeczy. Nie chciałam tak postąpić wobec kogoś, komu zostało kilka tygodni życia. Być może dni. Bez względu na to, co zrobiła, w takim momencie zasługiwała przynajmniej na odrobinę uczciwości. – Przegrałam ostatnią apelację – wyznała w końcu. Jej głos brzmiał jak głos starej kobiety, jakby podczas dziesięciosekundowej rozmowy postarzała się z czterdziestu do osiemdziesięciu lat. – Zostały mi dwa tygodnie. Potrzebuję prawnika, który skontaktuje mnie z córką. Spuściłam nisko głowę. Nancy Rae przeszła korytarzem, przeszywając nas wzrokiem. – Ile ma lat? – Trzynaście. – Roześmiała się nerwowo. – Miała tylko rok, kiedy mnie aresztowali. Znowu odczekałam chwilę z odpowiedzią. Potrzeba czasu i sporo praktyki, żeby nauczyć się trzymać język za zębami. Nawet tutaj. – Ma tylko trzynaście lat – powtórzyła Szachistka. – Trzynaście. Prawie czternaście. – Przykro mi – rzekłam w końcu. – Naprawdę mi przykro. Gdyby Marlene tu była, ledwo by mnie poznała. Ale to nie ja wsadziłam tutaj Szachistkę, sama sobie to zrobiła. Może teraz tego nie rozumiała, ale przyjdzie moment, w którym zda sobie sprawę, że przebywa tutaj nie bez przyczyny. Zrobiła coś złego. Musi tu być. W końcu zda sobie z tego sprawę. Mimo to chciałam potrzymać ją za rękę. I nie okłamywałam jej. – Jej ojciec nie chce mnie znać – wyznała – ale około ośmiu lat temu moja córka chciała się ze mną spotkać. Ktoś z klasy powiedział jej, że to ważne. Jej macocha, do której mówi „mamo”, też uznała, że to dobry pomysł. Powiedzieli, że to ją uzdrowi czy coś takiego. – Miała tylko rok, kiedy… – zacięłam się, szukając odpowiednich słów. Wolałabym, aby zamykając człowieka w więzieniu, uprzedzali, że jego zasób słów równie szybko zmaleje jak liczba przyjaciół. – Miała tylko roczek, kiedy… – ...kiedy popełniłam zbrodnię? – dokończyła za mnie zdanie. – Niecały. – Rozumiem. Nie wiedziałam, co jeszcze powiedzieć. Widywałam Szachistkę jedynie z daleka, przez kraty lub zastęp strażników więziennych z karkami grubymi jak słupy. – Przykro mi. Milczała przez dłuższą chwilę. Z jej cowieczornego rytuału błogosławienia Ojca i Syna, i Ducha Świętego wywnioskowałam, że ksiądz prawdopodobnie powiedział jej, że po egzekucji pójdzie prosto do piekła (chociaż pewnie powinien jej powiedzieć, że idzie się tam po popełnieniu takiej zbrodni, ale to już zupełnie inna historia). Nic dziwnego, że żyła w strachu. – Wiesz – zaczęłam. – Nie ma się czego bać. Kiedy to się zdarzy, to się zdarzy. Wszyscy kiedyś odejdziemy. Równie dobrze możemy nadać temu jakiś sens. Zabiłaś człowieka. Oko za oko. – Jeden z moich prawników namawiał mnie, żebym przekonała sędziego, że jestem wariatką, że nie wiedziałam, co robię, że miałam depresję poporodową... Ale nic z tego nie wyszło.
– Z tego nigdy nic nie wychodzi. Nie chciałam wydać się szorstka. To kolejny temat, który powinien zostać poruszony w ulotce „Witajcie w więzieniu”: podczas rzadkich interakcji ze współwięźniami nawet subtelne zmiany w kadencji głosu urastają do rangi ciosów. Odchrząknęłam. – Po prostu myślę, że to nie wypali. Już raz nie wypaliło, prawda? – Wiem – westchnęła. – Wiem o tym. Po prostu… chciałabym jeszcze raz zobaczyć moją córkę. – Przez te dwa tygodnie nie wydarzy się nic nowego. Nie jesteś wariatką. Dobrze o tym wiesz. A nawet gdybyś była… – W tym sklepie nie zdawałam sobie sprawy z tego, co robię, P. Musisz mi uwierzyć. Nie wiedziałam, co robię. Znowu się uśmiechnęłam, jakby mogła zobaczyć mnie przez ściany. Ale to nie był uśmiech protekcjonalny, lecz wyrażający solidarność. Było mi jej żal. Wciąż wierzyła, że wyrządzono jej krzywdę, a nie na odwrót. Nie wiem. A może po prostu jej zazdrościłam? Przynajmniej nadal wierzyła w siebie. – Posłuchaj – zagaiłam. – Słyszałaś o tym facecie z Arkansas, który wpadł w amok i w ciągu trzech dni zastrzelił kilka osób? Sam zgłosił się na policję, a potem próbował zastrzelić glinę, który go aresztował. Kretyn sam postrzelił się w głowę, pozbawiając się połowy mózgu – jeśli w ogóle go miał. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Ten facet był wariatem, był nieodpowiedzialny – czy jak tam to nazwiesz. A po przeprowadzonej na sobie lobotomii na pewno był też idiotą. Nie potrafił zawiązać sobie butów ani podać daty urodzenia. Mimo to i tak skazali go na śmierć. Nie złagodzili wyroku ze względu na niepoczytalność i go wykonali. Milczała. Może zasnęła, a może się modliła. – Dostał ostatni posiłek i zapytano go o ostanie słowa. Wiesz, co powiedział? – ciągnęłam. – „Deser zostawię sobie na później”. – Ciekawe, czy mu zostawili – powiedziała po dłuższej chwili. – Spróbuj się skupić na tych wszystkich ludziach, którzy odwiedzają cię przed twoim odejściem – zmieniłam temat. – Pomyśl o tym. Wyobraź sobie, że gdybyś miała umrzeć na zewnątrz, jak wspaniale byłoby wiedzieć, co ludzie czują przed twoją śmiercią. Wtedy to naprawdę ma znaczenie. Ale wygląda na to, że ty już to wiesz. To naprawdę coś. Nie wiedziała. – A tak właściwie to kto cię odwiedza? – Krewni, pastor, rodzice... Nancy Rae stanęła przed drzwiami mojej celi. Podniosłam na nią wzrok akurat w chwili, gdy otworzyła usta. Spod dolnej wargi wyłoniła się grudka przeżutego tytoniu – czarne włoski wyrastały spomiędzy jej zębów, najwidoczniej czując się dobrze w swoim nowym domu. – To naprawdę wspaniale – powiedziałam do Szachistki. – Spróbuj myśleć o tym. Nancy Rae przerzucała pęk kluczy w poszukiwaniu tego od mojej celi. Kiedy w końcu go znalazła, z jej ust wytrysnęła porcja tytoniowej pasty i wylądowała na podłodze. – Singleton, masz widzenie.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Cheetos czy doritos? Oliver stał naprzeciwko mnie z garścią dwudziestopięciocentówek i zmarszczonym czołem. Widzieliśmy się już kilka razy, odkąd rozpoczął się cały ten bałagan z ułaskawieniem, a on dopiero odkrył automaty z przekąskami. Gdyby na jego miejscu był jeden z niezliczonych gości Szachistki, pewnie już dawno siedziałabym przy trzydaniowej uczcie złożonej z frito-laysów, żelków i kasztanków. – Przykro mi, że nie mogę zaproponować ci nic innego, ale tylko to zostało. Chcesz cheetos, doritos czy naprawdę stare precle, które zapewne już tu leżały, kiedy byliście częścią Imperium Brytyjskiego? Gościom nie wolno podawać nam przekąsek, które kupią dla nas podczas widzenia. Nabywają dla nas pyszności z delikatesów frito-lay czy coca-cola w ramach nagrody pocieszenia za brak wolności, ale żebyśmy mogły dostać te kaloryczne łakocie (na które, przyznaję, osadzona czeka czasem przez cały tydzień), strażniczka Nancy Rae musi udać się z wizytującym do automatu, sama wyjąć paczkę z podajnika, schować ją do papierowej torebki tak, żeby gość nie miał szansy umieścić na niej choćby odcisku palca, i dostarczyć do nas. Gdyby gość jej dotknął, byłaby to kontrabanda. – Możesz sprawdzić, czy mają coś czekoladowego? – poprosiłam. – Zjadłabym marsa. Oliver metodycznie odliczał na głos monety w dłoni: – Jedna dwudziestopięciocentówka, druga dwudziestopięciocentówka, trzecia dwudziestopięciocentówka, czwarta. Kiedy odszedł, jego miejsce zajęła Marlene. Oczywiście miała na sobie ten sam czarny spodnium, co podczas poprzednich widzeń, i nieodłączną zmarszczkę na czole. – Myślę, że nadeszła pora, abyśmy porozmawiały o tym, co się wydarzyło – powiedziała, jeszcze zanim usiadła. – Straciłyśmy już wystarczająco dużo czasu. Nie było zagajenia, wstępu, żadnego leniwego rozpatrywania opcji, chociaż ja rozważałam, czy w ogóle będę z nią rozmawiać. Pewnie byłoby łatwiej, gdyby to ona przychodziła tu od początku zamiast Olivera, sama próbowała odkryć to, co chciała, pisząc tę niedorzeczną petycję o ułaskawienie. Ale jak wszyscy półbogowie przysłała podwładnego, żeby odwalił za nią całą robotę. Szachistka na pewno nie miała takiego problemu. – Słyszysz mnie? – zapytała Marlene. Wcześniej nie zauważyłam, że ma gumowatą twarz, jakby w ostatnich latach przeszła operację plastyczną. Znowu spojrzałam przed siebie w nadziei, że zobaczę Olivera, ale on nadal stał przy automacie. Bez wątpienia było mi łatwiej rozmawiać o moim ojcu z nim niż z Marlene, którą, powiedzmy szczerze, kierowały ukryte motywy, znacznie bardziej doniosłe niż „statystyczna liczba egzekucji, które zostały odwołane na tym etapie”, czym Oliver nękał mnie niemal przy każdej wizycie.
– Próbuję z tobą rozmawiać – upomniała mnie. Oliver wrócił do naszego boksu. – Wszystko załatwione. – Uśmiechnął się. – Zaraz podadzą ci przekąskę. Wyobraziłam sobie, że jest ubrany w smoking z plisowaną koszulą pod spodem, lekko pogniecioną w miejscach, w których zapomniał ją wyprasować, ale zamiast zaserwować mi obiad w eleganckiej restauracji, pan Oliver Rupert Stansted oferował mi posiłek złożony z marsa. – Oliver, poczekaj chwilę, Noa i ja jesteśmy w trakcie rozmowy. – Wcale nie jesteśmy – zaprzeczyłam. – Niech pan usiądzie, panie Stansted – rozkazała Marlene. – Chciałabym wrócić do sylwestra – znowu skupiła swoją uwagę na mnie. Westchnęłam. – Dobrze. – Co robiłaś tamtego ranka, zanim włamałaś się do jej mieszkania? – Kupowałam sok. – I…? – I… co? – zapytałam nieco wyższym głosem. – Kupowałaś sok i co jeszcze? Zanim jednak zdążyłam pomyśleć, Nancy Rae zapukała do moich drzwi i podała mi papierową torebkę. – Dzięki – powiedziałam do niej głośno, a bezgłośnie do Olivera, który z gracją skinął głową. – Noa, proszę cię, skup się na tamtym poranku – poleciła Marlene. Wyjęłam marsa i rozerwałam opakowanie wzdłuż perforacji, tak że ukazał się tylko mały fragment słodkiej sepii. Umierałam z głodu. Czekoladowa skorupka wyłoniła się z papierka niczym banan ze skórki. Wgryzłam się w batonik i zatrzymałam centymetrowy fragment słodyczy w ustach. Leżał na moim języku przez cudownych dziesięć sekund, topiąc się pod wpływem ciepła mojego ciała i wsiąkając w niewidzialne kubki smakowe. Nie chciało mi się tak potwornie jeść od… – Noa! – zwołała Marlene, pukając w szybę. …od… – To niedorzeczne. Nie mam zamiaru tracić na to czasu. Zdjęłam zębami kawałek twardej skorupki i pogryzłam słodką czekoladę. – Oliver, zrób coś! …od tamtego czasu. – Musimy z tobą porozmawiać – powiedział Oliver. – Noa! Tak głośno waliła w szybę, że już miałam upuścić słuchawkę, żeby ją uciszyć. – To kompletna strata czasu! – wrzasnęła tym razem na Olivera. – Rób, co do ciebie należy! Wykonuj swoją pracę, jeśli chcesz ją nadal mieć. Mimo to dalej łomotała w szybę, donośnie i rytmicznie, jakby waliła policyjną pałką. Zanim skończyłam batonik, już ich nie widziałam. Siedziałam na posterunku policji, zamknięta w małym pokoju, w którym żadna szyba nie oddzielała mnie od pustego biurka. Miałam skute dłonie, wyglądające jak dwoje zagubionych dzieci pod gabinetem dyrektora. Pod kajdankami widziałam czerwone pręgi, przecinające moją ulubioną bransoletkę –
kolejna okrutna przepowiednia mojej przyszłości. Prawy rękaw miałam przesiąknięty krwią, ale ukrywałam go skrzętnie pod płaszczem, więc nie sądzę, aby ktoś to zauważył. Drzwi skrzypnęły. Moje serce podskoczyło. Do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku, z kozią bródką, ubrany w dżinsy i koszulę. Nie nosił odznaki ani żadnego identyfikatora, a na głowie miał zatknięte ciemne okulary, jak gdyby właśnie wracał z plaży, chociaż była zima, środek nocy i byliśmy w Filadelfii. – Noa Singleton? Zawahałam się, zanim skinęłam głową. – Inspektor Woodstock. Będę prowadził tę sprawę. Rozumiesz? Przeszukiwałam oczami pokój. Na ścianie wisiało lustro, a w kącie przy suficie maleńka czarna żarówka. To tam zostanie nagrane wszystko, co powiem, każdy ruch, jaki wykonam, każde groźne spojrzenie. Na razie nie dostrzegłam jeszcze żadnej czerwonej kropki. – Chcę prawnika – powiedziałam. – Mam prawo do adwokata. – Dobrze, skoro tego właśnie chcesz. Inspektor Woodstock wstał i zostawił mnie w pokoju samą. Wrócił po pięciu godzinach. Czekałam. Czekałam cierpliwie. Czekałam na przyjazd mojego adwokata, jakiegokolwiek adwokata, z urzędu, nieopierzonego nowicjusza, prawnika z renomowanej kancelarii. Czekałam, żeby wykonać mój jeden telefon, który w końcu wykonałam do matki. Czekałam na jej przyjazd tamtej nocy, ale minął prawie tydzień, zanim kupiła bilet na samolot. Panicznie bała się latać. Była pewna, że każdy samolot przecinający kraj zostanie porwany. Minął ponad rok od jedenastego września, ale moja matka nadal odmawiała dłuższych podróży lotniczych. Poleciała tylko raz z Burbank do Ontario na przesłuchanie do reklamy szamponu do włosów. I, oczywiście, czekałam zarówno na Bobby’ego, jak i na chłopaka z Lorenzo, który – jak się później dowiedziałam – aż do procesu nie przyznawał się do znajomości ze mną. Bobby pierwszy dowiedział się, co się stało, i współcierpiał z chłopakiem z Lorenzo przy piwie i darmowej pizzy. Wtedy nie miałam pojęcia, że w ogóle o sobie wiedzą. Chyba nie doceniałam Bobby’ego. I chyba nie doceniałam jego kumpli z pracy. I pewnie przeceniłam qui pro quo z Lorenzo. Długa wskazówka zegara w pokoju przesłuchań poruszała się tak wolno, że mogłam odliczać każdy jej ruch. Ręce mi drżały, prawie niezauważalnie siniacząc się o kajdanki. Myślałam o moim bracie. Myślałam o matce. O Sarah i o tym, jak po raz ostatni na mnie spojrzała, odmawiając filiżanki herbaty. Na korytarzu rozbrzmiały kroki. Czasami słyszałam biały szum szeptów, który mnie przerażał. Pęcherz mi pękał, po nogach ciekły mi strużki paniki. Nic nie jadłam od dwunastu godzin. Moja bielizna śmierdziała od azotawych wydzielin. Nagle woda, którą dali mi pięć godzin wcześniej, spłynęła gwałtownie z mojego pęcherza do cewki moczowej i na krzesło. Trochę kapnęło nawet na podłogę. Zanim inspektor Woodstock wrócił, plama prawie wyschła, ale smród pozostał. Policjant nie był sam. – To jest sierżant Egan. Do protokołu, jestem inspektor Woodstock. Jest piąta rano i odczytam ci twoje prawa. Rozumiesz? Wydawało mi się, że stoi obok mnie czterech mężczyzn. Pokój nie mógł mieć więcej niż trzy na trzy metry. Czułam taki dyskomfort, że zaczynałam się dusić. Sierżant Egan wyjął z kieszeni zalaminowaną kartkę. Był prawie w moim wieku. Można by pomyśleć, że chodziliśmy do tego samego liceum, dopóki się nie odezwał.
– Masz prawo zachować milczenie i odmówić odpowiedzi na pytania. – Połykał końcówki, jakby pochodził z małego miasteczka, przez co trudno mi było się skoncentrować. – Rozumiesz? Skinęłam głową. Tak. – Powiedz to na głos. Musimy mieć to na nagraniu. Zaswędziało mnie gardło, gdy odchrząknęłam. – Tak. – Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie w trakcie procesu. Rozumiesz? Znowu kiwnęłam głową. – Czy to znaczyło „tak”? Skinęłam. – Mhm-hm. – Tak? – Tak. – Masz prawo do konsultacji z adwokatem przed rozmową z policją i do obecności adwokata podczas przesłuchania teraz i w przyszłości. Rozumiesz? Tak, tak, rozumiem. – Jeżeli nie masz pieniędzy na adwokata, przed przesłuchaniem zostanie ci przyznany adwokat z urzędu. Rozumiesz? Kurwa, tak, oczywiście, że tak. – Jeśli postanowisz odpowiadać bez obecności adwokata, nadal w każdym momencie będziesz miała prawo odmówić odpowiedzi na pytania, dopóki nie skonsultujesz się z adwokatem. Rozumiesz? Tak, tak, tak. Kurwa, znam moje cholerne prawa. Czytam gazety. Nie czerpię tej wiedzy z telewizji. Zgodnie z nagraniem wideo, które odtworzono na moim procesie, zgodziłam się prawie na wszystko, zrezygnowałam ze swoich praw ze szklistymi oczami, dziewiczo zdumiona. Zgodnie z nagraniem zrzekłam się moich praw. Nie poprosiłam o adwokata. Nie odmówiłam odpowiedzi na pytania. Nie zrobiłam absolutnie nic. Zupełnie tak, jakby ta pierwsza rozmowa z inspektorem Woodstockiem nigdy się nie odbyła. Jakby inspektor Woodstock nigdy nie przyszedł do mnie sam, nie zapytał, czy życzę sobie obecności adwokata, i kompletnie mnie nie zignorował, kiedy powiedziałam, że tak. Tak, chcę adwokata. Tak, chcę odmówić odpowiedzi na pytania. Tak, znam, kurwa, swoje pieprzone prawa. Ale nikt nigdy tego nie usłyszał. To dziwne, prawda? Jak inaczej toczą się wypadki w twojej głowie niż na oczach innych. Inspektor Woodstock poinformował mnie, że siedzę w tym pokoju od ponad pięciu godzin. Później, podczas procesu zeznał, że tak długo to trwało, ponieważ transportowali ciało do kostnicy i zadbali o właściwe zabezpieczenie miejsca zbrodni. Poza tym najpierw musieli przesłuchać kilka innych osób, żeby poznać bieg wydarzeń. – Nazywasz się Noa Singleton? – zapytał sierżant Egan. – Noa P. Singleton – poprawiłam go. – P. jest skrótem od jakiego imienia? – Od P. – Nie pogrywaj z nami.
– Od P. – powtórzyłam. Kopnął w przednią nogę mojego krzesła, które podskoczyło na podłodze. – Możemy się tego dowiedzieć w pięć minut. Nie utrudniaj nam roboty. – W takim razie dowiedzcie się w pięć minut – poradziłam. – Wykonujcie swoją robotę. Spojrzeli na siebie. Wiedziałam, że nie będą dalej drążyć tematu. Nikt nigdy tego nie robił. – Wiesz, dlaczego tu jesteś? – Ponieważ ktoś włamał się do mieszkania Sarah Dixon. – Włamał się? – Tak, dlatego tu jesteśmy. Zadzwoniłam po policję. Było włamanie. Usłyszałam strzały. Sarah została postrzelona. Ja też. A wy nie przyjechaliście na czas. – Porozmawiajmy o Sarah – zaproponował inspektor Woodstock. – Widziałaś, jak Sarah została postrzelona? Znowu skinęłam głową. – Potrzebujemy twojej głośnej odpowiedzi na nagraniu. Tak czy nie? – W porządku – powiedziałam. – Czy widziałaś, jak Sarah została postrzelona? – Tak. – Czy to ty do niej strzelałaś? Pokręciłam głową. – Nie. Zadawali pytania bez chwili wytchnienia. – Porozmawiajmy o tym, co się stało. Możesz o tym mówić? – Tak, mogę o tym mówić. – Jaką pierwszą czynność pamiętasz z wczorajszego ranka? – Obudziłam się, umyłam zęby, zadzwoniłam do brata, żeby życzyć mu szczęśliwego Nowego Roku. – Gdzie on mieszka? – W Los Angeles. – W Kalifornii? – Tak, w Los Angeles w Kalifornii. A jakie inne Los Angeles to by miało być? – Dodzwoniłaś się do niego? – nie tracili rytmu. – Nie. – Zostawiłaś mu wiadomość? – Nie. – Czy on wie, że próbowałaś się do niego dodzwonić? – Nie wiem. Jego musicie zapytać. Albo zażądać cholernego billingu. Mała czerwona lampka w czarnej żarówce zaczęła migać. – Co zrobiłaś potem? – Wzięłam prysznic, zjadłam owoce i płatki na śniadanie i wyszłam. – Dokąd poszłaś? – Do drogerii. – Do jakiej drogerii? – Po prostu do drogerii. Woodstock i Egan wymienili spojrzenia.
– Noa, powtarzam, możemy zdobyć te wszystkie informacje w pięć minut. Nie utrudniaj nam pracy, a wtedy tobie też będzie łatwiej. – Co mam wam powiedzieć? Nazwisko ekspedientki? Poszłam do cholernej drogerii, okej? Egan zapisał coś w notesie. – Mówimy o małej lokalnej drogerii czy o Rossmannie albo Super-Pharmie? – To był Rossmann – zdecydowałam się powiedzieć. – Co kupiłaś w Rossmannie? – chciał wiedzieć Woodstock. – Herbatę, tabletki nasenne, sok jabłkowy. – Herbatę? Skinęłam głową. – Panno Singleton, nagranie… – Egan wskazał głową czarną żarówkę. – Tak. – Jeszcze raz pokiwałam głową. – Kupiłam herbatę. Uspokaja mnie po imprezach, sylwestrowych na przykład. W porządku? – Co w takim razie robiłaś w sylwestra? – Nic – powiedziałam po dosyć długiej pauzie. – No dobrze. Jaką herbatę kupiłaś w Nowy Rok? – Cytrynową. Innej nie pijam. – Coś jeszcze? – Huh? – Kupiłaś coś jeszcze? – Nie, to wszystko. – Byłaś sama? – Jeśli się nie mylę... – Czy ktoś cię śledził? – A skąd mam, kurwa, wiedzieć? Odchylił się na krześle. – Nie wiem, dlatego cię pytam. Byłaś sama? Czy ktoś cię śledził? Wzruszyłam ramionami. – Nie. Wiem. – No dobrze – przeszedł dalej. – W jaki sposób zapłaciłaś? – Co? – Jak zapłaciłaś za herbatę i sok? Czekiem? Kartą kredytową? Gotówką? – Gotówką. – Co zrobiłaś potem? Znowu spojrzałam na czerwone migające światełko. Zaczęłam palcami wybijać jego rytm, głośno licząc. Jedno mrugnięcie. Dwa mrugnięcia. Trzy mrugnięcia. Cztery. – Wyszłam. Poszłam obejrzeć paradę. – Spotkałaś kogoś znajomego? – Nie. Woodstock i Egan wymienili kolejne spojrzenie. To stawało się groźne i irytujące zarazem. – Posłuchajcie, naprawdę boli mnie ręka – powiedziałam. – Muszę jechać do szpitala. Czy nie obchodzą was prawa człowieka? – Panno Singleton…
– Myślicie, że żartuję? – Zginęła kobieta. My nie mamy powodu do żartów – odparł Woodstock. – A ja wyglądam, jakbym miała? Ja też zostałam postrzelona. Woodstock i Egan popatrzyli po sobie, a potem na lustro fenickie. Próbowałam unieść rękę, żeby pokazać im krew, nadal sączącą się przez gazę, ale nie dałam rady. To był opatrunek założony kilka godzin wcześniej przez tego samego sanitariusza, który wyniósł Sarah, z twarzą przykrytą kocem, na noszach z jej mieszkania. Teraz biała gaza była przepalona zaschniętą krwią. Świeża czerwień prześwitywała tu i ówdzie przez pory materiału, odbijając się na mojej koszuli w przeróżnych geometrycznych kształtach. – Twoje ramię ledwo zostało draśnięte – powiedział Woodstock. – I w związku z tym nie mam prawa do opieki medycznej? – zapytałam, wskazując na świeże plamy. – Dostałaś opiekę medyczną. Egan wykorzystał tę chwilę, by przejąć stery: – Panno Singleton, porozmawiajmy o tym, co się wydarzyło po paradzie. My wiemy, co się wydarzyło, ale chcemy dać ci szansę, żebyś sama sobie pomogła. Żebyś się oczyściła. Porozumiała się z Bogiem. – Jaja sobie robicie? – spytałam, przykrywając dłonią świeżą ranę na ramieniu. – Naprawdę macie czelność tu siedzieć i wciągać w to wszystko Boga? – Cóż, mówimy tu o przestępstwie zagrożonym karą śmierci. W tym momencie czerwona lampka zamarła. Operator kamery skamieniał, zaciskając wyciągniętą dłoń w pięść. Reżyser zażądał zbliżenia i dostał to, które będzie odtwarzane podczas mojego procesu wciąż od nowa i od nowa pomimo bezustannych protestów moich adwokatów. – Karą śmierci? – Sarah była w ciąży. To przestępstwo zagrożone karą śmierci. Dwie ofiary – wyjaśnił mi inspektor Woodstock. – Poza tym włamałaś się do jej domu – dodał sierżant Egan. – Włamanie również jest przestępstwem. Podczas tego włamania Sarah została zamordowana. Z jakiejkolwiek strony na to spojrzeć – kara śmierci. Czerwone światełko ugodziło moje oko jak strzała. – Noa – powiedział inspektor Woodstock – robisz sobie tylko krzywdę. Masz kłopoty. Narobiłaś sobie problemów. Przyznaj się, a my zobaczymy, jaką uda nam się wynegocjować dla ciebie karę. – Nie włamałam się. To był jakiś przebieraniec z parady. – Wiemy, że tam nie mieszkałaś. Mieszkanie należy do Marlene Dixon i w papierach widnieje tylko Sarah. – Nie wiem, o czym mówicie. Nie narobiłam sobie żadnych kłopotów. – Sarah nie żyje, Noa. Ty ją zabiłaś. Wiemy, że ją zabiłaś. Równie dobrze możesz przyznać się teraz. Gardło mi spuchło, jakbym połykała wióry. Moje ramiona zaczęły się trząść i nie widziałam niczego poza czerwoną migającą lampką kamery, coraz większą i większą niczym eksplodująca gwiazda, aż pozostały tylko czerwone plamy, pokrywające moje oczy jak miniaturowe ślady po kulach. Krew odpłynęła mi z twarzy, z kończyn, z koniuszków palców i wystrzeliła w oko kamery. Czerwone wybuchy kul.
Upadłam na ziemię, wciskając twarz w brudną od uryny podłogę. Oczy uciekły mi w tył głowy. Kątem oka dostrzegłam papierek po marsie leżący spokojnie na podłodze. Wymioty podeszły mi do gardła. Chciałam pobiec do łazienki, ale byłam przykuta do stołu przyśrubowanego do podłogi. Zgięłam się wpół i przez trzydzieści sekund próbowałam złapać powietrze, aż w końcu suchość zamknęła mi gardło i strużki czekolady razem z resztkami ciasta cynamonowego z poprzedniego wieczoru dołączyły do kałuży na podłodze. – Ona udaje – zaskamlał Woodstock, kiedy moje ciało trzęsło się na podłodze. – Udaje. – Musimy przerwać – zadecydował Egan. – Ona krwawi. – Zabierz ją do szpitala. – Z powodu tego draśnięcia? Puls mi przyspieszał, w skroniach łomotało. – Ona udaje, Don. Poczekajmy, aż się uspokoi, i jedźmy dalej. – Zabierz ją z powrotem do celi – polecił Woodstock. – I zadzwoń po lekarza. I wtedy… …i wtedy… Nie pamiętam. Z ręką na sercu, nie pamiętam, jak skończyło się to przesłuchanie. Pierwszą rzeczą, jaką pamiętam, jest stukot na linoleum. Nieprzerwany, irytujący, wwiercający się w mózg stukot. Wysokie obcasy, czarne czółenka wbiegające na posterunek, pędzące pomimo długości szpilki. Towarzyszył im głos równie dręczący i równie zapadający w pamięć. – Czy to prawda?! Powiedzcie mi, że to nieprawda! Powiedzcie mi, że to nie jest prawda! To była Marlene. Wymawiała niechlujnie słowa, łkała. Wpadła w histerię. Waliła pięściami w drzwi pokoju przesłuchań, kiedy mnie wyprowadzono. – Nie zrobiłaś tego, Noa! Nie zrobiłaś! Powiedz mi, że nie zrobiłaś! Mówiła stłumionym głosem, ale była wściekła. I przerażona. Po raz pierwszy w życiu emocje targały nią tak, że inni ludzie mogli to zobaczyć. – Gdzie ona jest, Noa?! Dlaczego to zrobiłaś?! Dlaczego?! Dlaczego?! – krzyczała, a słowa tryskały jej z ust razem z pienistą śliną. – Dlaczego, Noa?! Otoczyło ją kilku policjantów, zaczęli ją odciągać. – Dlaczego?! Podniosłam na nią wzrok. Miała rozbiegane oczy i mokre włosy nad czołem. Zaczynałam już tracić przytomność, a ona wyglądała na bardziej wściekłą i godną pożałowania niż jakakolwiek istota ludzka, jaką kiedykolwiek widziałam. Włączając w to moją matkę. Włączając w to Sarah, nawet w chwili śmierci. W tamtej chwili, gdy zrozumiała i sflaczała jak balon z kreskówki, z którego wypuszczono powietrze. *** Nigdy nie odpowiedziałam na jej pytanie. Nie mam pojęcia, co się zmieniło między tamtym spotkaniem, moim procesem a tym dniem, trzy miesiące temu, kiedy Oliver pojawił się w moim życiu.
– Dokąd poszła Marlene? – zapytałam go. Ollie był teraz jedynym moim gościem po drugiej stronie szyby. Odwrócił wzrok, jakby był zły, że ignorowałam go przez cały ten czas. – Nie masz zamiaru odpowiedzieć na moje pytanie, prawda? Spuściłam wzrok na papierek po marsie, który ściskałam w dłoni. Nie zostało w nim ani odrobiny czekolady. – Ollie? Nie odpowiedział, tylko siedział w milczeniu na krześle, przeczesując palcami włosy, i zbierał myśli. – Ollie? Spojrzał mi prosto w oczy. – Myślę, że możemy uzyskać coś więcej niż ułaskawienie.
Sierpień Najdroższa Sarah Urodziłaś się podczas deszczu. Czy kiedykolwiek Ci o tym mówiłam? Kiedyś nienawidziłam deszczu i to dosyć zabawne, że Ty urodziłaś się akurat wtedy, kiedy padało. Twojego ojca nigdzie nie można było znaleźć i jeden ze wspólników z firmy musiał zawieźć mnie do szpitala. Trzynaście godzin później trzymałam Cię w ramionach. Twój ojciec przyjechał mniej więcej w szóstej godzinie porodu, więc był obecny na tyle długo, by potem twierdzić, że odegrał ważną rolę w Twoim przyjściu na świat, ale Ty i ja wiemy, że to nie do końca prawda. To nasza mała tajemnica. Dotrzymamy jej tak długo, jak długo z Tobą będę. Widujesz go? Rozmawiasz z nim? Tak wiele pytań chciałabym Ci zadać. Żałuję, że nie zrobiłam tego, kiedy żyłaś, ale będę próbowała aż do samej śmierci. Piszę do Ciebie te krótkie listy – właściwie głównie pytam – ponieważ to mój sposób na to, żeby Ciebie poznać. Wsuwam je w szpary Twojego nagrobka, jakby to była Ściana Płaczu. Jakaś cząstka mnie uważa, że je czytasz. W jakiś sposób wyciągasz spomiędzy kamieni te podarte papierki, pięć na siedem centymetrów, i znajdujesz wyjątkowe i mistyczne sposoby, aby na nie odpowiedzieć. Na przykład dwa lata temu, kiedy założyłam MPO, czytałam książki, artykuły i jeździłam po więzieniach, żeby rozmawiać z osadzonymi, i niektórzy pomiędzy kakofonicznymi błaganiami o pomoc potrafili odpowiadać na pytania dotyczące winy, odpowiedzialności i własnej historii z taką elokwencją, taką muzykalnością, że to skłoniło mnie do odwiedzenia Noa. Oczywiście nie mogłam wejść za mury więzienne od razu tamtego dnia, ale tych parę rozmów z więźniami (winnymi i – jestem pewna – niektórymi bez winy) pomogło mi przejść do następnego etapu, na którym zaczęłam się zastanawiać, czy chciałaś zostać matką. To znaczy, czy naprawdę chciałaś zostać matką, kiedy to wszystko się zaczęło, bez względu na to, co Ci mówiłam. Zapisałam to pytanie na małej niebieskiej karteczce i wsunęłam w szparę Twojego nagrobka. Dwa dni później przy furgonetce spożywczej w City Hall spotkałam Twoją ginekolog. Uściskała mnie tak samo jak podczas rozprawy i dała mi zdjęcia USG. Myślałam, że jedyne wydruki są przechowywane z dowodami, ale ona najwidoczniej zostawiła sobie kopię. Powiedziała mi, że nie wiedziała, dlaczego je zatrzymała. Zrozumiała to dopiero, kiedy się spotkałyśmy. Innym razem napisałam krótki liścik z pytaniem, czy zielony naprawdę był Twoim ulubionym kolorem. Nigdy Cię o to nie zapytałam. Co to za matka, która nawet nie zna ulubionego koloru swojego dziecka? Tydzień później padał tak ulewny deszcz, że cała Filadelfia obudziła się w Szmaragdowym Mieście. Na drzewach nie pozostał ani jeden żółty liść, ani jedna uschnięta trawka nie zaśmiecała wymanikiurowanych trawników w parku. Właśnie wtedy przestałam nienawidzić deszcz. Można by pomyśleć, że stało się to w dniu, w którym się urodziłaś. Ale nie, to wydarzyło się tego poranka, kiedy Czarnoksiężnik z Oz spełnił moje życzenie. Jakiś czas później zapytałam Cię, co chciałabyś robić w życiu, gdybym nie wepchnęła Cię do college’u, który sama wybrałam, a potem nie upierała się przy studiach, albo gdybym nie czepiała się Twojego stażu i pozwoliła Ci cieszyć się pracą w muzeum.
I kiedy wracałam od Ciebie, zobaczyłam mężczyznę malującego pastelami obraz cmentarza. Uśmiechnął się do mnie. Brakowało mu jednego zęba, ale nie wyglądał, jakby się w ogóle tym przejmował. Następnego dnia przyszłam do pracy i jeden z kolegów położył na moim biurku dwa bilety na balet. Jego żona nie chciała iść, a on powiedział, że Ty zawsze uwielbiałaś tańczyć. Uznał, że chętnie pójdę. Czy chciałaś zostać artystką? Malarką? Tancerką? Jednym i drugim? Żyłaś, snując fantazje nastolatki, ponieważ ja nigdy nie pozwoliłam im dorosnąć? Pomyślałam, że chyba jednak chciałaś zostać malarką, ponieważ następnego dnia otrzymałam pocztą paczkę, wąską tubę owiniętą folią bąbelkową i gazetami. Nie było adresu nadawcy, ale kiedy ją otworzyłam, znalazłam pastelę usianą kroplami deszczu, namalowaną przez tego mężczyznę z cmentarza. Na pogniecionych gazetach widniała data Twoich urodzin. Rozumiesz, co chcę powiedzieć, prawda? Takie rzeczy nie zdarzają się przypadkiem. Po prostu nie. Zawsze Twoja Mama
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Procesy z udziałem ławy przysięgłych to tak naprawdę kiepsko napisane sztuki teatralne. Macie dwóch autorów, którzy piszą sprzeczne historie, i reżysera, któremu płacą za to, żeby nie obchodził go rezultat. Zatrudnieni aktorzy siedzą na jednym z końców sceny, a bezwolna publiczność stara się zachować ciszę, bo na sali nie powinny rozbrzmiewać żadne oklaski ani żadne westchnienia pełne zachwytu. Świadkowie siedzą z gębami rozdziawionymi z wściekłości i brną przez wyuczone kwestie. Gdyby tylko przećwiczyli je jeszcze jeden raz. Gdyby tylko mieli więcej czasu albo próbę kostiumową, wyrecytowaliby swój tekst tak przekonująco, że krytycy zgromadzeni na ławie przysięgłych by im uwierzyli. Podczas ostatniej wizyty Oliver zostawił mi w spadku świeżą kopię transkrypcji z mojego procesu – wszystkie dwanaście tomów, jakbym naprawdę miała je przeczytać i w niewytłumaczalny sposób opowiedzieć mu o wszystkich zeznaniach, które nigdy nie zostały wysłuchane, i wszystkich dowodach, jakie Herr Direktor uznał za niedopuszczalne. Zdawał się potrzebować jakiegoś namacalnego powodu swojego zaangażowania, który mógłby zabrać do domu, żeby pokazać dziewczynie czy matce. Minęło tyle miesięcy, a on wciąż nie rozumiał, że moja pamięć była równie zamglona jak stary cień. Równie nijaka jak miejski teatr. Po dzieciństwie spędzonym w różnorodnych teatrach na oglądaniu mojej matki, która włóczyła się po scenach, śpiewając, że wszystko potrafi robić lepiej ode mnie, muszę przyznać, że mój proces był jednym z niewielu krzepiących wydarzeń w całej tej historii. Nawet gdybym została uznana za winną już przy aresztowaniu, i tak czułabym się błogo, siedząc na scenie po prawej stronie ubranego na czarno reżysera i pomocników inspicjenta w błękitno-złotych strojach. Publiczność była… cóż, publiczność składała się z ekip filmowych i dziennikarzy, członków rodziny, przyjaciół i współpracowników Sarah i Marlene Dixon. Jedyny problem, rzecz jasna, jedyny słaby punkt w całej produkcji stanowili sędziowie przysięgli: dwanaścioro osobników plus jeden zastępczy, wyselekcjonowanych przez autorów sprzecznych wersji, używający wszelkich scenicznych środków, aby ktoś poza nimi zobaczył tę historię w ten sam sposób. Tak dzieje się za każdym razem. I proces za procesem powtarza się ta sama niezręczna sytuacja. Zawsze, niezawodnie, sędzia każe przysięgłym nie uwzględniać zeznania, które przypadkiem wymknęło się któremuś ze świadków, a kiedy słowa skażą nieskomplikowaną percepcję dwunastu sprawiedliwych, sędzia zakłada, że po prostu je zignorują. „Pouczam teraz sędziów przysięgłych, aby nie brali pod uwagę ostatniego zeznania świadka” – mówi sędzia. Ad nauseam. Ad infinitum. Ad… Wiecie, o co mi chodzi... Przynajmniej o jeden raz za dużo na proces. Ciągle mnie zdumiewa, jakim cudem system, który kocha nieskazitelną i bezlitosną precyzję, może odwoływać się do tak mało konkretnego zabiegu. Proszę, nie bierzcie pod uwagę moich słów, kiedy mówiłam, że matka upuściła mnie, gdy byłam niemowlęciem.
Wymażcie z zapisu w waszej korze mózgowej, że dawno, dawno temu okłamałam Olivera Stansteda. Albo Marlene Dixon. Albo że po wyprowadzce Persephone Rigi płakałam przed snem w poduszkę przez bite trzy lata. Albo że co drugi wtorek pieprzyłam się gościem z Lorenzo za kawałek darmowej pizzy. Oni nie mają nic wspólnego z tym, co wydarzyło się pierwszego stycznia dwa tysiące trzeciego roku. „Pouczam teraz sędziów przysięgłych, aby nie brali pod uwagę ostatniego zeznania świadka”. Poezja tego wersetu jest niemal komiczna. W żadnej innej sytuacji w życiu przedstawiciel władzy nie może polecić drugiemu człowiekowi, aby zignorował czyjąś wypowiedź lub opinię, z niezachwianą pewnością, że przyniesie to realny skutek. Każdy z nas odbiera ruch, emocje, doznania zupełnie inaczej niż inni. Raz wypowiedziane słowa nigdy nie zostaną zignorowane – bez względu na to, jak wielu sędziów każe nam to zrobić, bez względu na to, podczas ilu apelacji zostanie udowodnione, że były kłamstwem. Ludzie nigdy nie zapomną. Pamięć po prostu nie działa w ten sposób. Madison McCall powiedział mi później (podczas mojej pierwszej apelacji), że prawo po prostu zakłada, iż sędziowie przysięgli zastosują się do polecenia sędziego. Zdaje się, że koniec końców my tu, na oddziale, nie jesteśmy jedynymi marionetkami wśród graczy. Nie pamiętam dokładnie, ile razy mój sędzia polecił przysięgłym zignorować zeznanie niechętnego świadka, ale liczba ta jest raczej dwucyfrowa. Taka ilość szczęśliwych zbiegów okoliczności musiała zostać zaplanowana. Albo przynajmniej stanowić podstawę do powtórki. Podczas licznych ruchów przygotowawczych – najdroższej próby kostiumowej – Madison McCall próbował bez powodzenia przyćmić moje pierwsze zeznanie, ale dopiero po pisemnej szermierce takimi słowami jak „Miranda” czy „przekroczenie uprawnień przez policję”. Nawet po dopuszczeniu protokołu z przesłuchania nie miałam zamiaru zaprzeczać moim słowom ani w pierwszym, ani drugim akcie, który doprowadził do wyroku skazującego na śmierć.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Proszę, nie bierzcie pod uwagę poprzedniego rozdziału.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Wybór sędziów przysięgłych do mojego procesu trwał prawie trzy tygodnie. Wezwano ponad trzystu pięćdziesięciu złośliwych, antyspołecznych osobników, którzy odmówili spełnienia obywatelskiego obowiązku osądzenia mnie. Ich wymówki brzmiały jak lista plag egipskich – zabawne opowieści, które jednak pochłaniały czas: – Mój ojciec jest prawnikiem. Nie będę bezstronny. Stała, wszechobecna, najbardziej popularna wymówka. – Moja matka jest policjantką. Na pewno też nie będę bezstronna. Nieco mniej popularna, ale często wykorzystywana. – Moja córka chodziła do Penn. Ach… – Moja córka jest historykiem sztuki. Jeszcze bardziej „ach”… – Jestem nauczycielem, moi uczniowie właśnie zdają egzaminy. Może to i byłoby dobre wytłumaczenie, gdyby wszyscy oblali, ponieważ nie umiesz przyłożyć arkusza wyników do kartki papieru. – W przyszłym tygodniu mam operację kręgosłupa. Mój lekarz nie może jej przełożyć. Czy skończymy do tego czasu? Może, ale raczej nie. – Moja matka padła ofiarą brutalnego przestępstwa, dlatego nie sądzę, żebym mógł zasiadać w tej ławie przysięgłych. Pewnie masz rację. – Jestem przeciwnikiem kary śmierci. A ja nie. – W zeszłym roku miałam usuniętą macicę. A mnie to obchodzi, ponieważ…? – Nienawidzę sprawujących władzę. Ani ja, ani prawnicy nie mamy pojęcia, co z tym zrobić. – Zabijcie ją, mam to w nosie! Wierzę w karę śmierci. Witaj, egzekucjo! – Jestem oficerem policji. Cały czas stykam się tego rodzaju sprawami. Egzekucjo, witaj raz jeszcze! – Mógłbym postępować zgodnie z literą prawa, gdyby mi kazano, ale nie wiem, czy bym to zrobił, gdybym otrzymał takie polecenie. Wiecie, o co mi chodzi? Nie wiem. Naprawdę nie mam zielonego pojęcia. – Niech każdy z nich usmaży się na chrupko. Jak bekon. Ależ dramatycznie. – Nie potrafię być bezstronny wobec kobiet.
I…? – Nie potrafię być bezstronny wobec mężczyzn. Powtórzę: i…? – Niech się usmaży jak bekon na głębokim tłuszczu, smażony w panierce. Co za obrzydliwość. – Moja fibromalgia da mi się we znaki, jeśli będę siedziała dłużej niż trzy godziny. Mam zaświadczenie od lekarza. Błagam… – Ja również uczę przyrody. W porządku. – Chodzi o to, że gdyby sędzia powiedział mi, że wszystkie dowody wskazują na jeden werdykt, musiałbym taki werdykt wydać. Ale wiecie, nie mógłbym tego zrobić. Wiecie, co chcę powiedzieć, prawda? Nadal nie mam pojęcia. – Mam też hemoroidy. Ubaw po pachy. – Niech się smażą jak gorące masło. Teraz kulam się ze śmiechu. – Przy hemoroidach, jeśli siedzę w jednym miejscu dłużej niż czterdzieści pięć minut, mam straszne bóle odbytu, więc naprawdę nie mogę zostać przysięgłym. To brzmi wiarygodnie. – W przyszłym tygodniu biorę ślub. Vaya con Dios. – Wie pan, co chcę powiedzieć, panie sędzio. Przy moich hemoroidach ta rozprawa będzie dla mnie dosłownie równie bolesna jak wrzód w dupie. Przezabawne. – No dobrze, mogę postępować zgodnie z literą prawa, tak. Jeśli prawo mówi, że kara śmierci jest w porządku, to jest. Ale czybym w to uwierzył? Nie wiem. Nie wiem. Nie, nie mógłbym. A może? Tak, tak, mógłbym. Mogę działać zgodnie z prawem. Tak. Tak, postępowałbym zgodnie z literą prawa. Zbyt łatwo ulega wpływom. Przykro mi, panie obrońco. – Należę do Kościoła Zbawcy Ojca Naszego. Jesteśmy przeciwni karze śmierci. Do widzenia. – Nie, przykro mi. Chyba jednak nie mogę ślepo słuchać prawa. Czy to w porządku? Nie. – Byłem snajperem w wojsku. O raju. – Moja matka jest chora, opiekuję się nią codziennie po południu. Imponujące. Usprawiedliwiony. – W przyszłym tygodniu wyjeżdżam na wakacje do Indii. Stracę mnóstwo pieniędzy, jeśli nie będę mógł pojechać. Wcale mi ciebie nie żal. – Proszę, ja… ja… mam chore serce. I wczoraj widziałam prokuratora w sklepie. I chyba chodziłam do szkoły ze stenotypistką. Do podstawówki, pięćdziesiąt lat temu, może w zachodniej Filadelfii. I jestem mormonką. Jesteśmy przeciwni karze śmierci. Cóż,
właściwie mormonką byłam dwanaście lat temu, teraz jestem katoliczką. Nie, żydówką. Ortodoksyjną żydówką. Rozumiecie mnie, prawda? Nie ma mowy, żebym pozostała bezstronna. Oczywiście, oczywiście, to absolutnie jasne. Panie sędzio? *** Siedziałam przy stole obrony, słuchając tych wszystkich niezdarnych wymówek – melodyjnych wstawek w moim dysharmonijnym antrakcie, podtrzymujących system, który częściej działał niż nie. Przy tak małym wyborze wylądowaliśmy z ławą przysięgłych, których na pewno nie można było nazwać moimi rówieśnikami. Ich nazwiska pamiętam do dziś: Ronaldo Martinez, czterdzieści pięć lat, budowlaniec pochodzący z Kansas. Przeprowadził się do Filadelfii rok wcześniej, żeby zacząć nowe życie po wyczerpującym rozwodzie. Beverly DeBeers, czterdzieści trzy lata, bez związku z tą firmą jubilerską. Pełnoetatowa mama chyba z sześciorga humanoidów. Chce przeprowadzić się z powrotem bliżej centrum, zwłaszcza że została wezwana na tę rozprawę. Nancy Garmond, pięćdziesiąt lat. Ma uczulenie na orzechy i jest właścicielką firmy produkującej dżemy i marmoladę. Bez żartów. Charlie Levi, sześćdziesiąt dwa lata, emerytowany nauczyciel. Uczył miejskie dzieciaki fizyki, poezji i garncarstwa. Amir Ansari, trzydzieści pięć lat, taksówkarz z Turcji. Przyjechał do Ameryki siedem lat temu, a dopiero dwa lata temu otrzymał obywatelstwo. Lakeisha Fontaine, czterdzieści dwa lata. Pracuje w wydziale komunikacji. Mogłabym przysiąc, że już ją gdzieś widziałam. Może to ona pozwoliła mi kilka razy przynieść zdjęcie do prawa jazdy, aż znalazłam takie, na którym nie uśmiecham się krzywo. Ale nie jestem pewna (i najwidoczniej ona też nie). Russell Bryan, dwadzieścia jeden lat, świeżo upieczony absolwent college’u Drexel. Jeszcze nie jest pewien, co chciałby zrobić ze swoim życiem. Ma fajne nazwisko i imię, z których jedno można wziąć za drugie. Lavonne Owens, trzydzieści osiem lat, radczyni prawna. Uwielbia swoją pracę. Lubi nosić lśniące owoce swoich trudów wokół szyi, na palcach i nadgarstkach. Shanaya Portsmith, dwadzieścia sześć lat, fryzjerka. Prawie każdego dnia ubierała się w innym stylu. Podczas mojego procesu była blondynką, rudzielcem, po czym znowu wróciła do blondu. Vincent Hanger, pięćdziesiąt osiem lat. Artysta, nauczyciel, niedawno sprzedał kilka obrazów w galerii w New Hope. Felipe Almuerzo, czterdzieści trzy lata, wychowawca przedszkolny, absolutnie zachwycony funkcją przysięgłego. Melissa Silva, trzydzieści sześć lat, dziennikarka żądna krwi. Później napisała i sama wydała wspomnienia z mojej rozprawy, które trafiły na listę dziesięciu tysięcy najlepszych książek na Amazonie. I oczywiście Samuel Stahl, siedemdziesiąt cztery lata, nasz wierny sędzia zastępczy. Druzgocąco stary jak na członka ławy, zwłaszcza takiej, w której nigdy nawet nie będzie miał prawa głosu. I oto oni, dwadzieścia sześcioro oczu śledzących każde moje mrugnięcie, kadencję ruchów mojej klatki piersiowej, nieświadomy grymas na mojej twarzy, kiedy nieoczekiwanie kichnęłam. Trzynaścioro osobników marynujących się na ławie przysięgłych jak suszone owoce w kartonie.
Zanim w końcu dobrnęliśmy do procesu, spędziłam w więzieniu prawie szesnaście miesięcy. Odrosty sięgały mi do połowy postrzępionej grzywki i nie miałam już dostępu do szkieł kontaktowych. Madisonowi McCallowi udało się zdobyć dla mnie stary kostium ze sklepu z używaną odzieżą i podczas procesu wyglądałam jak ofiara mody, która utknęła w połowie lat osiemdziesiątych. Jestem prawie pewna, że straciłam głos lub dwa tylko z powodu mojego wyglądu. Być może gdybym wyglądała lepiej, Lavonne i Felipe trochę bardziej skupiliby się na mnie i faktach przedstawianych podczas rozprawy. A może nie. Kokieteryjna troska, jaka przepełniała ich nieśmiałe uśmiechy, które posyłali sobie nawzajem, dosięgała nawet mnie, siedzącą po drugiej stronie sali sądowej. (Chociaż nie potrafię ich nienawidzić. Podziękowali mi później, przysyłając zdjęcie ze ślubu, które wisi teraz na mojej ścianie). Ale bez względu na to, co ja myślę, właśnie ci ludzie na mnie patrzyli. Osądzali mnie. Obserwowali mnie godzina po godzinie. Pytani wielokrotnie przez Madisona McCalla i Toma Daviesa, czy naprawdę mogą osądzać drugiego człowieka – tę kobietę – wahali się: tak, mogą. Sądzili, że mogą. Oczywiście, że mogą. Tak naprawdę to ich obowiązek. Ich obywatelski obowiązek. A potem zostali zaprzysiężeni.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Tom Davies był układnym Australijczykiem z Sydney, który pełnił rolę oskarżyciela przynajmniej w trzech dużych procesach, zanim wystąpił w moim. Pierwszy dotyczył napadu i morderstwa. Dwudziestotrzyletni Dean Johnson obrabował sklep alkoholowy w Penn’s Landing, trzykrotnie strzelił do ekspedienta, trafiając go między oczy, zabrał dwieście dolarów z kasy i małpkę whisky, po czym wskoczył do rzeki Delaware. Kiedy przyjechały gliny, znalazły trio kul, łączące brwi ekspedienta tak, że wyglądał jak martwy cyklop, a nie jak były dyrektor trzeciego pod względem wielkości szpitala w Bombaju. Znaleźli również Deana płynącego pieskiem z Filadelfii na Jersey z fluorescencyjnym kilwaterem krwi, cieknącym ze zranionej nogi. Dean zeznał wszystko od razu tamtej nocy i prawie przyznał się do winy, aby uniknąć procesu. W ostatniej chwili dostał nowego adwokata, który przekonał go do próby obalenia zarzutów tylko po to, by upłynęło osiem krótkich lat, zanim usłyszał wyrok „winny”. Jego ława przysięgłych deliberowała tylko przez dwadzieścia minut. Drugim ważnym procesem pana Toma Daviesa było poczwórne zabójstwo, żywcem wyjęte z hollywoodzkiego filmu klasy B. Trzech facetów bez perspektyw, budowlańców, postanowiło uwolnić swojego szefa od kilkudziesięciu gramów kokainy, podczas gdy on pieprzył siostrę swojej żony. Żadna szkoda dla babiarza, uznali. Odczekali, aż jego samochód zniknie z parkingu przed jego domem w North Philly, a gdy uznali, że pojechał, poszli zapukać do drzwi. (Nigdy nie mówiłam, że byli bystrzy, co stanowiło jeden z powodów, dla których Tomowi Daviesowi tak łatwo przyszła wygrana w tym procesie). Drzwi otworzył przypadkowy człowiek z żoną, dziewczyną czy też dziwką (szczerze mówiąc, nie jestem pewna) i trzej skończeni faceci weszli siłą do środka, po czym przeczesali każdy centymetr mieszkania w poszukiwaniu koki. Niestety podczas tych działań jeden z pistoletów przypadkowo wypalił, raniąc przypadkową dziewczynę, żonę czy dziwkę. Wkrótce potem ich szef wraz z kochanką i żoną wrócili do domu i dzielna trójka, nie mając innego wyboru, wyeliminowała wszystkich świadków, strzelając do każdego po kolei z pistoletu o kalibrze czterdzieści (ale dopiero po tym, jak żona rozbiła na głowie dziewczyny butelkę piwa Corona, dzięki czemu ofiara pozostała jedynym żywym świadkiem z całej kompanii). Kiedy godzinę później policja odebrała anonimowy telefon, broń wyrwana przez odrzut z jednej z dłoni czekała niczym lśniący garniec złota obok nieprzytomnej, ale bardzo żywej dziewczyny szefa. Trzej faceci zostali aresztowani na autostradzie międzystanowej I-76, gdy zmierzali do Altoony. Tom Davies oskarżał skończonego faceta nr 1, który wciąż czeka na przyzwoitego adwokata, aby pomógł mu przy piątej apelacji. Skończony facet nr 2 dostał dożywocie. Skończony facet nr 3 zabił się, zanim doszło do procesu. Podczas mojej rozprawy Tom Davies nie odpuścił sobie żadnego rekwizytu ani teatralnego gestu. Australijczyk z krwi i kości przemawiał nienaganną brytyjską
angielszczyzną z wystarczającą domieszką dumy narodowej, by wydawać się przystępnym, nawet przyjacielskim przedstawicielem klasy średniej (przeciwko czemu Stewart Harris naprawdę protestował jako „formie wywierania wpływu na przysięgłych”). Prawie codziennie nosił trzyczęściowy garnitur, ale zmieniał okulary: raz wybierał w grubych plastikowych oprawkach, innym razem kwadratowe bez oprawek, a niekiedy nie miał ich wcale. Kiedy nosił szkła kontaktowe, jego twarz wydawała się naga jak u trupa. Nie można było oderwać od niego wzroku, gdy zakrywał grubymi czarnymi rzęsami wodnistobłękitne oczy. Jestem prawie pewna, że wiedział, iż się w nim podkochuję, od wyboru przysięgłych aż do werdyktu. Majowy dzień, w którym rozpoczął się mój proces, był nieznośnie upalny. Możliwe, że klimatyzacja na sali sądowej nie działała, ale wiem też, że moja pamięć ubarwia tę historię. Tom Davies wydychał wilgoć z każdym wypowiedzianym słowem i z odległości trzech metrów widziałam, jak pot sączy się z jego porów. Rany, można było zobaczyć pot sączący się z porów drewnianego stołu, do którego zostałam przykuta. (Oczywiście kajdanki stanowiły kolejną kwestię sporną, na której mój adwokat poległ). – Panie i panowie przysięgli – rozpoczął Tom Davies, jak zapewne rozpoczynał każdy proces, od jazdy pod wpływem po podwójne morderstwo. Z taką charyzmą opowiadał o trywialnościach życia codziennego, że mógłby zrobić karierę, czytając Karola Dickensa niewidomym. – Jest Nowy Rok. Śnieg pokrywa ziemię i dachy. W ten wyjątkowy dzień na całym świecie kochankowie wymieniają się pocałunkami, rodzice tulą swoje dzieci, a w pewnym mieszkaniu w centrum miasta młoda kobieta w kwiecie wieku zostaje zamordowana, powoli i bezlitośnie, zgodnie z planem uknutym przez kobietę, której umysł wypełniają jedynie kłamstwa, chęć zemsty i zazdrość. Ostatni raz bawiłam się na śniegu cztery lata wcześniej na South Street, podczas niespodziewanej śnieżycy. A wcześniej, kiedy razem z Persephone miałyśmy po dwanaście lat i udawałyśmy, że pada śnieg, na lodowisku w centrum handlowym w San Fernando Valley. Ale Tom Davies nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział o mnie wielu rzeczy, mimo to kontynuował swoją opowieść: – Sarah Dixon zakochała się w lokalnym przedsiębiorcy, mężczyźnie o kilka lat od niej starszym, dumnym właścicielu małej restauracji w północnej Filadelfii. Spotykali się przez kilka miesięcy, zwiedzali razem miasto, bywali w muzeum sztuki, spędzili nawet weekend, jeżdżąc na nartach w Vermont. Wkrótce Sarah odkryła, że jest w ciąży. Chwila, gdy usłyszała tę wyjątkową wiadomość, była jedną z najwspanialszych w jej życiu. Niestety to właśnie z powodu tej nowiny stała się celem oskarżonej. Panie i panowie, usłyszycie podczas składania zeznań przez świadków, że obie kobiety coś łączyło. Przyjaciel Sarah Dixon i ojciec jej nienarodzonego dziecka był również ojcem oskarżonej. I to niejedyny element wspólny, który odkryjecie podczas tego procesu. Dowiecie się również, że oskarżona i ofiara uczęszczały razem do college’u Uniwersytetu Pensylwanii, a także że gdy tylko oskarżona dowiedziała się, co łączy jej ojca z Sarah Dixon, poczuła zawiść. Widzicie, panie i panowie przysięgli, Sarah Dixon pochodziła z pełnej rodziny, miała dwoje kochających rodziców. Oskarżoną zaś wychowywała tylko matka. Usłyszycie, że oskarżona przyjechała do Filadelfii nie tylko po to, by uczęszczać na uniwersytet, ale również, by odnaleźć brakujący element swojego życia: ojca. I gdy tylko go odnalazła, gdy tylko nawiązała relację z jedynym mężczyzną, za którym tęskniła, straciła go na rzecz Sarah Dixon.
Tom Davies był w swoim żywiole. Tom Davies był urodzonym gawędziarzem. W końcu Tom Davies był współczesnym Dickensem. – Kiedy Sarah Dixon zaszła w ciążę, oskarżona wiedziała, że straciła ojca na zawsze. A to było już dla niej za dużo. Tom Davies wyjął z kieszeni marynarki pilota i przycisnął guzik. Zademonstrował Sarah ławie przysięgłych, kobietę, której nie potrafił właściwie opisać słowami. To był jego wizualny lewy sierpowy, jego ukochany as w rękawie, i zadziałał lepiej, niż mogłam sobie wyobrazić. – To jest Sarah Dixon – obwieścił, gdy każdy z dwunastu przysięgłych skupił uwagę na wielkiej fotografii, która pojawiła się na ekranie zawieszonym między ławą przysięgłych a podwyższeniem dla świadków. – Miała tylko dwadzieścia pięć lat. Była ufna, bystra, miała całe życie przed sobą. Być może znacie kogoś takiego jak ona. Może pamiętacie, jak wam samym wszystko wydawało się możliwe i osiągalne. Tak wyraźnie widać radość na jej twarzy. Sarah uśmiechała się tak szeroko, że widać było dosyć nieatrakcyjne różowe dziąsła nad jej zębami. Włosy miała splecione w dwa warkocze, spływające na jej kościste ramiona. Kosmyki wystawały spod gumek jak uparte zielsko. Jak zwykle ubrana była w koszulkę z logo Penn i wyciągała butelkę wody w stronę aparatu – czyli w stronę mojego ojca, o czym ani Tom Davies, ani Marlene Dixon nie wiedzieli, kiedy Marlene przekazywała mu tę fotografię. Ja oczywiście wiedziałam, ponieważ widziałam, jak robili to zdjęcie, na torze do biegania dwa kilometry od Rittenhouse. – Zazdrość. Zawiść. Zielony potwór, który był źródłem tak wielkiej nienawiści i przemocy od czasów biblijnych aż po dziś dzień, dyszał głośno w tym mieszkaniu i Sarah Dixon zapłaciła najwyższą cenę. Była troskliwa. Była mądra. Była hojna. I była w ciąży. To właśnie ten ostatni fakt czyni tę sprawę tak istotną, tak poważną, tak druzgocącą. Chcę, abyście wszyscy o tym myśleli, kiedy do was przemawiam, kiedy będzie do was przemawiał pan McCall, podczas całego procesu. Usłyszycie świadków zeznających, że oskarżona nie może mieć dzieci. Usłyszycie, że oskarżona nieustannie kłamie na temat swojej pracy, przyjaciół, rodziny, a przede wszystkim na temat tego morderstwa. Usłyszycie zeznania inspektora, który ją aresztował, który przesłuchiwał ją w sprawie tych morderstw, dokonanych według oskarżonej przez zamaskowanego włamywacza, przebierańca z parady. Usłyszycie o zerwaniu przez oskarżoną relacji z ojcem, który był partnerem Sarah Dixon i ojcem jej nienarodzonego dziecka. Usłyszycie wiele historii prowadzących do tego samego wniosku, a obraz, który ujrzycie, będzie tak wyraźny, że równie dobrze mógłby być fotografią. Na tej fotografii zaś zobaczycie oskarżoną zazdrosną i wściekłą, włamującą się do domu Sarah Dixon z pistoletem i strzelającą do niej, jakby wykonywała egzekucję, kładąc kres nie tylko obiecującemu młodemu życiu, ale również życiu nienarodzonego dziecka. Siedziałam i patrzyłam, jak Tom Davies rozsnuwa swoją fikcyjną opowieść na rzecz Shanai i Beverly, i Lavonne, i całej reszty, i starałam się nie roześmiać. Czułam się niemal zakłopotana, że przerabia mój proces na telewizyjny film „z życia wzięty”. Tak naprawdę kobiety nie działają w ten sposób. Wśród czterech oskarżycieli była tylko jedna kobieta, siedziała dwa miejsca od Toma Daviesa. Musiała dopiero co ukończyć studia i nawet nie podniosła się z krzesła podczas całego tygodnia trwania rozprawy. Gdyby ona była głównym oskarżycielem, na pewno linia oskarżenia wyglądałby inaczej.
– Panie i panowie przysięgli – konkludował. – Oskarżona da wam tylko jedno wyjście, abyście położyli kres jej rozszalałej wściekłości raz na zawsze. Nawet więzienie nie będzie dla niej odpowiednim miejscem. Zabiła Sarah Dixon i jej dziecko w okrutny, ohydny sposób i zobaczycie, że po przedstawieniu dowodów i wysłuchaniu wszystkich świadków jedyna decyzja, jaką będziecie mogli podjąć, będzie brzmiała: winna. Dziękuję. Gdyby członkowie ławy przysięgłych uważniej słuchali mowy Toma Daviesa, wychwyciliby drobne niekonsekwencje i ewidentne błędy, ale ich uwaga była rozproszona. Rozpraszał ich upał. Rozpraszali siebie nawzajem, zwłaszcza Lavonne i Felipe. Rozpraszał ich zespół wsparcia rodziny Dixon, ich pojękiwania i seryjne westchnienia. Ale przede wszystkim rozpraszała ich łysiejąca głowa Marlene, lśniąca na środku sali niczym fluorescencyjna kula dyskotekowa. Bez względu na to, jak prezentowała się przed przysięgłymi, Marlene miała perukę. Wiem, że miała. Kobieta taka jak ona nigdy nie pokazałaby się publicznie inaczej niż w najbardziej pewnej siebie i silnej wersji. Niewątpliwie jednak zdejmowała ją za każdym razem, gdy przekraczała próg sali sądowej, żeby smutek, który tak niepostrzeżenie, bez wysiłku wzbudzała w dwunastu osobnikach, otulał ją niczym suche jesienne liście. Nie mogłam jej winić. Sama pewnie zrobiłabym tak samo. W końcu oni sądzili również Marlene i Sarah, nawet jeśli nie zdawali sobie z tego sprawy. – Panie McCall? – ponaglił sędzia zaraz po tym, jak Tom Davies wrócił na miejsce. Madison McCall skinął głową, zastukał trzykrotnie obcasami w podłogę (co zabrzmiało jak ciche werble) i wstał, nie obdarzając mnie nawet jednym spojrzeniem. – Dziękuję, Wysoki Sądzie – powiedział. Był jedyną osobą, która przed następnym ruchem nie próbowała złapać ze mną kontaktu wzrokowego. Podszedł do ławy przysięgłych i stanął sześćdziesiąt centymetrów od drewnianej barierki. Czułam na karku sztywną metkę koszuli. Podrapałam się w szyję palcem wskazującym. Słyszałam, jak odgłos poniósł się po sali. Kiedy się poruszyłam, Marlene przekrzywiła głowę. Cała dwunastka przysięgłych, wraz z sennym zastępcą, również spojrzała w moją stronę. Wszystko, co zrobiłam, od kichnięcia po odchrząknięcie czy podrapanie swędzącego miejsca, zostanie zapamiętane na trzynaście sposobów. – Panie i panowie przysięgli, nie jestem tu po to, aby przekonać was, że moja klientka jest idealna. Nie jestem tu nawet po to, żeby przekonać was, że jej życie było pełne traumatycznych przeżyć i dlatego powinniście zrozumieć jej postępowanie. Nie. Jestem tu, aby przedstawić wam kobietę, która nie ma na imię „oskarżona”. Po raz pierwszy spojrzał w moją stronę i wyciągnął rękę, jakby prezentował mnie społeczeństwu wystrojoną w białą, szeroką suknię z tiulu. – Wstań, proszę – polecił. Wstałam zza stołu obrony, a wszyscy obecni na sali wlepili we mnie oczy. – To jest Noa Singleton. Współpracowała z policją, prokuratorem okręgowym i wszystkimi przesłuchującymi, aby ułatwić postępy w tej sprawie. I nie robiła tego niechętnie czy głośno protestując. Współpracowała, ponieważ nie jest winna zarzucanych jej czynów. Po prostu znalazła się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Proszę na nią spojrzeć. Czy tak wygląda kobieta, która – jak każe wam wierzyć oskarżenie – jest wyrachowaną, zimnokrwistą maszyną do zabijania? Kobieta, która, gdyby miała szansę, zrobiłaby to znowu? Absolutnie nie. To normalna dziewczyna. Dobrze uczyła się w szkole, brała udział w wielu zajęciach pozalekcyjnych, była przyjaciółką, dziewczyną,
siostrą z normalnego domu. Żaden fakt z jej przeszłości nie doprowadzi was do konkluzji, że panna Singleton mogłaby zabić Sarah Dixon, i nic, co przedstawi oskarżenie, nie ukaże wam motywów, jakie miałyby nią kierować. McCall pokazał mi, bym usiadła. Wykonałam polecenie. – Oskarżenie nie będzie w stanie przedstawić żadnego dowodu na to, co wydarzyło się tamtego dnia – ciągnął. – Może jedynie upierać się przy jednej wersji wydarzeń, za którą przemawia bardzo niewiele faktów. Ale ja powiem wam, jakie dowody zobaczycie. Zobaczycie przerażoną kobietę, w szoku, w katatonii, leżącą w konwulsjach na podłodze posterunku policji, gdzie krwawiła. Zobaczycie kobietę przetrzymywaną przez policję wiele godzin dłużej, niż pozwala na to prawo. Zobaczycie kobietę, która tamtego dnia straciła rodzeństwo. Ta kobieta to moja klientka, Noa Singleton. Usłyszycie, jak policjanci ją aresztowali i zostawili bez jedzenia i picia, jak nie dopuszczali do niej adwokata ani pomocy medycznej, chociaż przez wiele godzin krwawiła z rany postrzałowej. Ponieważ, jak zobaczycie, panie i panowie przysięgli, moja klientka również padła ofiarą tego samego mordercy, który zabił Sarah Dixon. – Sprzeciw – zaoponował Tom Davies. – Spekulacja. Sędzia podtrzymał sprzeciw. Madison McCall wyglądał na poirytowanego, ale kontynuował: – Oskarżenie miało rację w jednej kwestii. Moja klientka rzeczywiście po przeprowadzce do Filadelfii nawiązała kontakt z ojcem. Ale ta relacja nie była burzliwa z powodu Sarah Dixon. Ona stała się burzliwa znacznie wcześniej. Mimo to mojej klientce wciąż zależało na ojcu i starała się robić wszystko, żeby mu pomóc. Kiedy jego ciężarna przyjaciółka zadzwoniła do niej, szukając jej ojca, moja klientka natychmiast pojechała sprawdzić, jak Sarah się czuje. Nieszczęśliwie dla niej nie wiedziała, do jakiego wchodzi mieszkania. Spojrzałam na Marlene, która nie spuszczała wzroku z Madisona McCalla i kiwała głową, gdy zgadzała się z jego słowami, kręciła zaś, kiedy miała odmienne zdanie. Ale gdy Madison McCall brnął przez swoją mowę, z wysiłkiem pozbywając się każdego zdania, byłam pewna, że nawet Tom Davies lepiej przysłużyłby się mojej sprawie. Jego słowa nie płynęły tak wartko, logika była pokręcona, a momentami nie miałam nawet pewności, czy sam wierzy w to, co mówi. Wtedy po raz pierwszy, odkąd pociągnęłam za spust, zdałam sobie sprawę, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż zostanę skazana na śmierć. To w tamtej chwili zaczęłam kwestionować decyzje, jakie podejmowałam w życiu, szczególnie te związane z Marlene Dixon. Nawet podczas tej nieszczęsnej mowy rozważałam, czyby nie powiedzieć, jaką rolę odegrała w tym wszystkim. Ale milczałam. Wystarczająco cierpiała, siedząc tam ze złudzeniem własnej potęgi i głową łysą jak u dziewięćdziesięciolatka. Nic, co bym powiedziała, nie mogłoby tego zmienić. – Ta sprawa nie jest tak skomplikowana, jak wmawia wam oskarżenie – podsumował McCall. – Dotyczy ona samotnej, introwertycznej dziewczyny, która nigdy nie ziściła pokładanych w niej nadziei. Ale to nie oznacza, że jest morderczynią. Znalazła się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie, kiedy włamywacz dostał się do mieszkania i strzelił do nich obu. Podszedł bliżej do barierki, co chyba nie spodobało się przysięgłym. Nie miał ani wyglądu, ani charyzmy Toma Daviesa. – Jesteście tutaj tylko z jednego powodu. Zostaliście sprawdzeni, przygotowani,
a w końcu wybrani ze względu na wasze zainteresowania, skłonności religijne lub wcześniejsze kontakty z prawem i porządkiem albo dlatego że wasz cichy wewnętrzny głos mówi, że egzekucje są w porządku. Metka koszuli nadal mnie drażniła. I zaczynały mi puchnąć stopy. I swędział mnie nos. – Jesteście tu tylko po to, by zbadać całą przeszłość panny Singleton i osądzić wybory, jakich dokonywała przez całe życie, od dnia narodzin do… cóż, do dnia dzisiejszego. I znaleźć motyw, który nie istnieje. Nie macie do odegrania żadnej innej roli ani żadnej innej decyzji do podjęcia. Winna lub niewinna. To niełatwe zadanie, ale zostaliście wybrani, by je wykonać, i zrobicie to zgodnie z własnym sumieniem. A ponieważ oskarżenie nie może udowodnić, że moja klientka, panna Singleton, zastrzeliła z zimną krwią Sarah Dixon, nie będziecie mieli innego wyboru, jak tylko uznać ją za niewinną. Kiedy skończył, usiadł koło mnie, rozpiął sweter, skrzyżował nogi i patrzył, jak Tom Davies wzywa pierwszego świadka. Ani razu nie odwrócił się w moją stronę. Myślę, że gdyby spojrzał na mnie, musiałby przyznać, że ten proces go przerasta. Musiałby popatrzeć mi w oczy i zdać sobie sprawę, że dosłownie trzyma moje życie w swoich rękach. Kto wie, jak by się poczuł, gdyby się zdenerwował i ono po prostu wysmyknęłoby mu się spomiędzy palców.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY To zabawny fenomen: nigdy nie pójdziesz na własny pogrzeb, ale jeśli chcesz się dowiedzieć, co ludzie o tobie myślą, popełnij przestępstwo. Oglądanie parady postaci, których drogi przecięły się z twoimi przez te wszystkie lata, jest podniecającym doświadczeniem wojerysty, które dane jest niewielu. I zwykle zaczyna się od najwcześniejszych rozdziałów. Na przykład Andy Hoskins został sprowadzony z Kalifornii i wypytany o nasz związek. Powiedział, że nigdy nie wykorzystywałam w pełni swoich możliwości. Twierdził, że zawsze namawiałam go do łamania zasad. Ale, co ważniejsze, zeznał, że nigdy nie powiedziałam mu o dziecku – pierwszy przykład, jak twierdzili, z długiej listy moich podłych kłamstw. Nigdy bym nie przypuszczała, że Andy potrafi wypowiedzieć słowa, które z niego wyciągnęli, a co dopiero pomyśleć. – Ja… ja… ja ją kochałem – wyjąkał, ocierając oczy grzbietem dłoni, a potem zerknął na mnie, jakby przepraszał za moje czyny. – Mam pięcioro dzieci. Z radością przyjąłbym jeszcze jedno. Ale ja nie miałem o niczym pojęcia. Nigdy nie powiedziała mi o dziecku. Dziecko. Cholerne dziecko powracało przy każdej możliwej okazji. Pani psycholog zajęła miejsce dla świadków i zeznała, że mam osobowość chwiejną emocjonalnie, pograniczną – nie psychopatyczną, jak wcześniej sugerował Tom Davies. Twierdziła, że jestem patologicznym kłamcą i czerpię siłę oraz poczucie wyższości z mówienia rzeczy, które są nie do końca zgodne z prawdą. Jako przykład przytoczyła między innymi fakt, że powiedziałam kilku osobom, iż przebiegłam maraton, podczas gdy brałam udział tylko w półmaratonie, oraz że dyrektor szkoły, w której pracowałam, sądził, iż ukończyłam uniwersytet, chociaż uczęszczałam na zajęcia tylko przez kilka miesięcy. Wyciągała tego rodzaju sprawy, z uporem skupiając się na nieistotnych drobiazgach z mojej sfabrykowanej przeszłości. Twierdziła również, że sypiałam z każdym mężczyzną, który wszedł mi w drogę, ponieważ tylko w ten sposób mogłam czuć się spełniona. Zeznała, że chociaż nie chciałam śmierci Sarah, to nie chciałam również, aby miała dziecko. W końcu to ono doprowadziło do rozpadu moich relacji z ojcem. W końcu to ono odseparowało mnie od niego, przez co nasz związek – dla mnie pierwszy prawdziwy – uległ destrukcji. To wydarzenie oraz moje kłamstwa pomogły jej niepostrzeżenie ukuć teorię dla psychologów. Pani psycholog powołana przez obronę również głosiła z miejsca dla świadków, że dziecko mnie zmieniło – nie tylko dziecko Sarah. Twierdziła, że od incydentu w Bibliotece Van Pelt cierpię na zespół stresu pourazowego i że nigdy nie pogodziłam się ze stratą dziecka, kobiecości i przyszłości, której nigdy nie będę miała. Właśnie to wydarzenie sprawiło, że obudziła się we mnie osobowość doktora Jekylla. Trauma spowodowana utratą dziecka kazała mi sądzić, że Sarah, nowa partnerka mojego ojca, również nie powinna go mieć, ponieważ to zaburzyłoby jej osobowość. W końcu Sarah była moim
fantomem, dlatego wpadłam w furię. I tak oto znaleźliśmy się twarzą w twarz z teorią Kaina i Abla. Mój ginekolog również stanął na miejscu dla świadków i także opowiedział Lavonne, Felipe, Amirowi, Shanai, Lakeishy, Russellowi, Nancy, Charliemu, Beverly, Ronaldo, Melissie i Vincentowi o incydencie w Van Pelt. Mówił, jak bolesne może być takie przeżycie i że zabieg przymusowego, natychmiastowego usunięcia macicy, jaki przeszłam, zwykle stosuje się u starszych kobiet albo przynajmniej u kobiet bezdzietnych. Ach, moja ukochana teoria ofiary... Wszystkie teorie zakładały, że zrobiłam to celowo. Próbowały jedynie znaleźć wytłumaczenie mojego czynu, złagodzić okoliczności, chociaż jeszcze nawet nie zostałam uznana za winną. Ginekolog Sarah ze Świadomego Rodzicielstwa powiedziała, że ciąża przebiegała prawidłowo do dziewiątego tygodnia, w którym pacjentka zmarła. Dziecko nie tylko miało palce u rąk i nóg, ale zaczęły również wykształcać się kości i chrząstki, a także powieki i czubek nosa. Mówiąc to, patrzyła prosto na mnie, jakbym mogła zajrzeć do brzucha Sarah ten jeden, jedyny raz, gdy spotkałyśmy się twarzą w twarz. A przecież ta dziewczyna miała bulimię, biegała, nosiła workowate ubrania i spędzała jedną połowę dnia za biurkiem, a drugą w towarzystwie starzejącego się alkoholika, który był właścicielem baru, nosił broń i ponad połowę dorosłego życia spędził w więzieniu! Większość ludzi nawet nie wiedziała, że ona spodziewa się dziecka. Ja nie miałam pojęcia, jak bardzo zaawansowana jest ta ciąża. Ale jej ginekolog twierdziła inaczej. Sarah była w dziewiątym tygodniu. Badała ją nie dalej jak tydzień wcześniej i poziom hormonu hCG wskazywał na prawidłowy rozwój płodu. Badanie USG wykazało, że płód w macicy porusza się właściwie. Sarah przybierała na wadze współmiernie do wzrostu jej dziecka. Patolog okręgowy w celu zdobycia poparcia Lavonne i spółki zobrazował swoje zeznania potworną liczbą zdjęć z autopsji przedstawiających ranę postrzałową. (Najwidoczniej wybrali z Marlene Dixon tę samą taktykę, która się sprawdzała). Stewart Harris wypytywał go o przyczynę śmierci. – W akcie oskarżenia jest wspomniana rana postrzałowa klatki piersiowej, ale brak wzmianek o dziecku czy wyraźnego stwierdzenia, że Sarah zmarła w wyniku postrzału. To jednak była rana postrzałowa klatki piersiowej i oskarżenie nie znalazło żadnej innej dostrzegalnej przyczyny śmierci. Stewart Harris porzucił ten temat tak samo, jak zignorował informację zawartą w raporcie z autopsji na temat serca Sarah. Sędziom przysięgłym nie przedstawiono żadnej sensownej teorii, dlaczego u Sarah nastąpiło nagłe zatrzymanie krążenia, choć był to jedyny fakt możliwy do ustalenia. Ani jedna, ani druga strona nie zadała sobie zbyt wiele trudu, jeśli chcecie znać moje zdanie. Ale patolog pokazał kolejnych trzydzieści kolorowych zdjęć, ukazujących ranę Sarah z odciągniętą na boki skórą, oraz dwanaście zbliżeń rozciętej klatki piersiowej ze szczątkami niebijącego już serca, a także skorodowanego żołądka, wzdętego i pełnego czarnej kawy. – Nie, nie mogę być absolutnie pewny, że zginęła od rany postrzałowej – ciągnął, wskazując na dowód numer siedemdziesiąt osiem, kolejną fotografię ciała Sarah, leżącego na plecach, z szeroko rozrzuconymi ramionami, jakby medytowała na zakończenie zajęć jogi – ponieważ jej serce nie było w dobrej kondycji. Wygląda na to, że nastąpiło u niej również nagłe zatrzymanie krążenia. Miała też zniszczone płuca. – Czy jest możliwe, że postrzał wywołał zatrzymanie krążenia? – Tak, to możliwe.
Tom Davies dalej drążył temat: – Doktorze, opierając się na pana wiedzy i doświadczeniu, czy widział pan wiele ran postrzałowych klatki piersiowej spowodowanych przypadkowym wystrzałem? – Sprzeciw, spekulacje. – Nie – odpowiedział mimo to patolog. – Podtrzymany – powiedział jednocześnie sędzia. Spojrzałam na Harrisa, który po raz kolejny podniósł się z krzesła. – Wnoszę o usunięcie tych słów z protokołu, Wysoki Sądzie. Pomimo że sędzia przyznał mu rację i polecił przysięgłym nie brać pod uwagę ostatniego pytania i odpowiedzi, oni oczywiście już je usłyszeli i zapisali w pamięci. Potem na miejscu dla świadków stanął funkcjonariusz, który pierwszy zjawił się na miejscu zbrodni, i przedzierał się przez raport policyjny, najwidoczniej niezdolny do przypomnienia sobie czegoś z tego pamiętnego Nowego Roku bez pisemnej pomocy. – Kiedy tam dotarłem, drzwi były otwarte. Przy zamku wystawały drzazgi, jakby ktoś włamał się do środka. Specjalista od medycyny sądowej zeznał później, że krew na drzwiach była identyczna z moją. – To była tylko cienka smuga, ale wystarczająca, żeby połączyć oskarżoną z włamaniem. Następnie zeznawał sanitariusz, który pierwszy wszedł do mieszkania. – Kiedy przyjechaliśmy, panna Dixon już nie żyła i nic więcej nie mogliśmy dla niej zrobić. Za to panna Singleton była w głębokim szoku. Pociła się, trzęsły się jej ręce i krwawiła z palca wskazującego lewej dłoni oraz prawego ramienia. – Czy może pan rozwinąć swoją wypowiedź? – Miała zdarty paznokieć na palcu wskazującym lewej dłoni, do samej skóry. Wyglądało mi to na ranę odniesioną w bójce. – A ramię? – Krwawiła z rany powstałej na skutek draśnięcia kulą. Opatrzyliśmy ją na miejscu. Bibliotekarka, która znalazła mnie między regałami w Van Pelt, zajęła miejsce dla świadków tylko po to, by udowodnić, że incydent ten naprawdę zaistniał. Dyrektor z jednej ze szkół w zachodniej Filadelfii usiadł na nim jedynie po to, by stwierdzić, że rzeczywiście uczyłam na zastępstwo przyrody, a chłopak z Lorenzo zaś – aby zaświadczyć, że lubiłam pizzę. Nawet Bobby pojawił się w sądzie, by zeznać, że naprawdę mój ojciec odnalazł mnie niecały rok przed morderstwem. Stanął na miejscu dla świadków nie tyle po to, aby potwierdzić, że to właśnie wtedy moja osobowość zaczęła korodować, ale żeby udowodnić, że jestem kłamcą. Że okłamałam go w sprawie telefonów, spotkań i wszystkiego innego, co nas łączyło. Żaden z tych faktów nie miał związku ze sprawą, mimo to Madison McCall i Stewart Harris siedzieli tylko za stołem, nie wnosząc ani jednego sprzeciwu. Nikt nie powinien był usłyszeć ani słowa na ten temat, ale wszyscy usłyszeli i dołożyli to do setek fotografii z autopsji Sarah i prozelityzmu Marlene Dixon. Pewnie w tamtej chwili po raz kolejny mogłam zabrać głos. Wymagałoby to jednak, bym stanęła na miejscu dla świadków, co Stewart Harris nieustannie mi odradzał i do czego ja też – szczerze mówiąc – nieszczególnie się paliłam. Mówiąc o naszym związku, Bobby posłał mi spojrzenie pełne bezbrzeżnej nienawiści. Wiem, że moje aresztowanie ośmieszyło go do tego stopnia, że odszedł z policji i zdołał znaleźć pracę jedynie jako ochroniarz w sklepach jubilerskich i eleganckich butikach
na Walnut Street (co, niezależnie od tego, co on sądził, nie było wyłącznie moją winą). Tak czy inaczej żaden ze świadków nie pisnął ani słowa o rewolwerze ani skąd on się wziął. Nikt nie wspomniał o szykanach, jakim byłam poddawana. Nikt nie opowiedział o Marlene i nienawiści, jaką żywiła wobec mojego ojca. Sama Marlene stanęła na miejscu dla świadków dopiero przed ogłoszeniem wymiaru kary, dlatego wolno jej było oglądać cały spektakl. To tak, jakby ktoś napisał artykuł pozbawiony niezbędnych szczegółów i bez żadnego meritum. Chciałam porozmawiać z przyjacielem. Chciałam pomówić z Persephone Rigą albo moim bratem, ale żadne z nich nie pojawiło się na procesie. Mój ojciec zeznawał, ale od śmierci Sarah nie zamienił ze mną nawet słowa. Opowiadał o swoim związku z Sarah i relacji ze mną. Mówił o swoich dwunastu krokach do normalności, czy jak tam je zwał. Mówił o mojej matce, swoim barze i moim straconym dzieciństwie. Zeznał, że powiedział mi o ciąży Sarah i że widział mnie przed Świadomym Rodzicielstwem. Właściwie mówił o wszystkim, ani razu nawet nie spojrzawszy w moją stronę. A kiedy opowiadał o naszym spotkaniu po latach, wyglądał tak, jakby jednocześnie chciał mnie i przytulić, i zranić. Gdy Tom Davies torpedował go pytaniami dotyczącymi związku z Sarah, nie spuszczał wzroku z Marlene Dixon. Wydawał się przy tym niemal skruszony. – Ja… nie wiem, co powiedzieć – wyznał, w końcu patrząc na mnie. Minął prawie cały dzień, zanim wreszcie na mnie spojrzał. Widziałam łzy wzbierające w jego oczach, bez przerwy dotykał blizny. – Czy sądzi pan, że Noa jest zdolna do morderstwa? – Sprzeciw – warknął Stewart. – Spekulacja. – Podtrzymany. Mój ojciec wyglądał na zbitego z tropu, błądził wzrokiem po sali. – Jak się pan poczuł, kiedy się pan dowiedział, że Sarah i pana nienarodzony syn nie żyją? – Sprzeciw, brak związku ze sprawą. – Oddalony – zadecydował sędzia. – Proszę odpowiedzieć na pytanie. Ojciec znowu spojrzał na Marlene. – Byłem zdruzgotany. Poczułem się, jakbym stracił wszystkie moje dzieci naraz. – Przerwał, zamyślony. – Bo straciłem wszystkie moje dzieci naraz. – Co panu wiadomo na temat działań Noa w czasie śmierci Sarah? – Wiem, że śledziła Sarah. Chciała, żebyśmy zerwali. Linie, które wyżłobiła na jego twarzy Matka Natura, pogłębiły się, a każda zmarszczka odzwierciedlała kolejną dekadę erozji. Zupełnie jakby dostał się we władanie obcej siły, która korodowała jego skórę i wszystko pod nią, i po raz pierwszy wyglądał staro. – Jest mi tak potwornie przykro z powodu tego wszystkiego, co się stało. – Odwrócił wzrok ode mnie i popatrzył na Marlene. – Nigdy już nie będę takim samym człowiekiem. Nawet nie pamiętam mów końcowych. Pamiętam tylko, jak sprawnie sędziowie przysięgli wrócili na swoje miejsce po czterech godzinach narady. Kiedy sędzia zapytał, czy podjęli decyzję, Marlene, nieodmiennie w czerni, siedziała za Tomem Daviesem, przyciskając do ust pomiętą chusteczkę. Lewą ręką trzymała pod ramię męża, ale musiała ją uwolnić, żeby się skupić. Już wtedy nosiła ten sam złoty medalion, który leżał płasko między jej zaatakowanymi przez przerzuty piersiami niczym odznaka za dzielność. Kilkoro przysięgłych zerknęło na nią, kiedy Vincent wstał, żeby odczytać werdykt. Reszta siedziała
w ciszy i ze wszystkich sił starała się uniknąć kontaktu wzrokowego ze mną, jak gdyby było im po prostu bardzo przykro. Pamiętam, jak Vincent rozkładał małą kartkę, ponieważ nie umiał zapamiętać słowa: „winna”… a potem… tylko biel.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Przez dwa dni Tom Davies wzywał przed sąd uczestników mojego dawnego życia, by odsłonić paradę okrucieństw godnych Lizzie Borden7. Moja matka została wezwana na samym początku i chociaż Madison McCall próbował przerobić ją na świadka obrony, nie była w stanie odegrać tej roli. Jej umiejętności aktorskie zawiodły mnie w najważniejszym przedstawieniu.
7 Lizzie Borden – Amerykanka oskarżona w 1892 r. o brutalne zamordowanie siekierą ojca i macochy, uniewinniona.
– To moja wina – powtarzała, jakby naprawdę tak myślała. – Gdybym więcej czasu spędzała w domu. Gdybym… gdybym… Tom Davies podał jej chusteczkę, którą delikatnie osuszyła nosek, bezwstydnie flirtując z nim podczas składania zeznań pod przysięgą. Nie uroniła ani jednej łzy, kiedy mnie aresztowali ani kiedy odwiedziła mnie w więzieniu (ten jeden, jedyny raz, wkrótce po aresztowaniu). Gdy tylko skończyły się jej pieniądze, uznała mnie za równie winną, jak cała reszta świata. I ani razu podczas całego procesu – podczas rozpraw w sprawie winy czy niewinności, rozprawy dotyczącej wymiaru kary – nie wspomniała o moim nieobecnym ojcu w wannie i o żyletce, ani o tych wszystkich sytuacjach, kiedy spóźniła się z odebraniem mnie z domu Persephone z powodu przesłuchania do reklamy persilu czy vanisha, czy jakiegoś innego środka do prania. Ani o fakcie, że porzuciła mnie na pastwę losu, by romansować z sanitariuszem numer jeden. Czy o tym, jak przyłapała mnie w łóżku z Andym Hoskinsem i prawie dała mi medal. Opuściła miejsce dla świadków, nie powiedziawszy też ani razu, że mnie kocha. Jednym z pierwszych świadków oskarżenia był inspektor Woodstock. Położył prawą dłoń na Biblii i przysiągł, że będzie mówił całą prawdę, tak mu dopomóż Bóg. Ubrany w świeżo odprasowany garnitur wyglądał równie poważnie jak każdy przedstawiciel władzy. Tom Davies spytał go o moją postawę podczas aresztowania. Woodstock zeznał, że byłam niesubordynowana. Powtarzał to określenie tak często, że można by pomyśleć, iż wypowiada kwestie scenariusza, którego autor miał boleśnie mały zasób słów. – Nie chciała współpracować przy przesłuchaniu. Była… – przerwał – ...niesubordynowana. – Czy może pan wyjaśnić, co dokładnie ma pan na myśli? Splótł dłonie i zaczerpnął powietrza tak głośno, że z mikrofonu wydobył się dźwięk przypominający startujący samolot. – Na początku próbowała nas wypytywać. A potem, kiedy wzięliśmy ją w krzyżowy
ogień pytań, udawała, że zemdlała, żebyśmy przerwali przesłuchanie. Widziałem już wcześniej takie próby omijania naszych procedur, obchodzenia naturalnego porządku rzeczy. Zgodnie z wytycznymi musimy przerwać wtedy przesłuchanie i zapewnić świadkowi opiekę medyczną, choć w rzeczywistości to tylko opóźnia całe postępowanie. McCall natomiast nigdy nie wziął Woodstocka w krzyżowy ogień pytań na temat mojej postawy, tylko wypytywał o bezprawne przetrzymywanie mnie przez pół nocy w celi, ignorując tym samym najgłębszy sens przesłuchań prowadzonych przed orzeczeniem kary – cyrk, podczas którego mój portret Doriana Graya powinien zamienić się w poczerniałe płótno. Mówił o podaniu mi podczas dwunastu godzin przesłuchania jedynie wody i batonika Mars, pomimo mojej rany na ramieniu. Następnie wezwali strażnika z mojego skrzydła, aby złożył zeznania na temat mojego zachowania w więzieniu. Świadek stwierdził, że musiał mnie przenosić trzy razy, by uniknąć scysji za murami, ponieważ byłam tak niesubordynowana. Nie sądzę, żeby sprawdził znaczenie tego słowa w słowniku, gdyż to ostatnia cecha, jaką można mi było tam przypisać. Wypowiadał starannie każdą sylabę: nie-su-bOr-dy-no-wa-na. Najwidoczniej dostał ten sam scenariusz co Woodstock. Tom Davies wezwał również specjalistę od resocjalizacji penitencjarnej. Aby uchronić mnie przed dożywociem bez możliwości zwolnienia warunkowego, oskarżenie musiało dowieść, że stanowiłabym nieustanne zagrożenie dla społeczeństwa, że w przyszłości byłabym nadal groźna dla mieszkańców pełnego krat zamku Camelot. Zdaniem eksperta (a później także przysięgłych) mój upór, moja złość i wieloletnia obojętność wobec ludzkich odruchów jasno wskazywały na moją niemożność współżycia nawet za więziennymi murami. Dzieciak, którego w piątej klasie pobiłam za trybunami, zeznał, że całymi tygodniami miał koszmary z powodu mojej pięści. Tom Davies przekonał sędziego, że czyn ten ilustrował stopień mojej deprawacji i stanowi dla przysięgłych zasadniczy przyczynek do określenia, jak bardzo niebezpieczna będę w przyszłości. I dołożyli go do reszty, razem z każdym złym uczynkiem, jaki kiedykolwiek popełniłam, nie zważając na dowody, wyrok skazujący czy uprzedzenia. – Już wtedy mnie przerażała – jęknął mężczyzna. – Była patologicznym kłamcą – stwierdziła dziewczyna, którą znałam ze szkoły średniej. – Powiedziała mi, że jej matka jest lekarzem. Nie wiedziałam, że jej matka jest kelnerką, a wieczorami występuje w teatrze do kotleta. – Wykorzystywała mnie, spisując moją pracę domową – powiedziała inna, której imienia ani twarzy nawet nie rozpoznałam. – Wykorzystywała mnie, żeby dostawać darmową pizzę – zeznał facet z Lorenzo. – Powiedziała mi, że ukończyła college – poinformował dyrektor jednej ze szkół, w których uczyłam. – Nigdy mi nie powiedziała, że kiedykolwiek była w ciąży – powtórzył Bobby. – Kazała mi używać prezerwatyw, jakbyśmy ich potrzebowali. A potem kłamała na temat swojego ojca. – Bałam się jej od pierwszego spotkania. Nie wiem dlaczego. Chyba przez sposób, w jaki mówiła. W jaki na mnie patrzyła. Jakbym wiedziała, że mogę się stać jej następną ofiarą – powiedziała moja współlokatorka z pierwszego roku, którą znałam całe pięć minut, zanim się wyprowadziła. – Powiedziała, że przygotowuje się do studiów
medycznych, ale nigdy nie widziałam, żeby się uczyła. Wszyscy, których znałam z kursów, cały czas spędzali w bibliotece. Wie pan, co mam na myśli – dodała. Ale skąd mogła wiedzieć, co robiłam, a czego nie? Nie mieszkałam z nikim od liceum, a ona poprosiła o zmianę pokoju po jednym dniu w roli mojej współlokatorki. Może od razu dostrzegła to, co usiłowałam ukryć całymi latami, a może po prostu chciała mieć jednoosobowy pokój, ledwo mnie pamiętała i marzyła, by dostać swoje pięć minut? Nawet sanitariusz numer jeden został wezwany i wypytany o moje szczególne zamiłowanie do pakowania młodszego brata w kłopoty. Siedział tam i twierdził, że to przeze mnie od nas odszedł. Że to moja wina, iż zostawił moją matkę z dwojgiem małych dzieci, a nie stewardesy, którą pieprzył trzy razy w tygodniu w Burbank. Przyleciał nawet policjant, który aresztował mnie pięć lat temu za kradzież w sklepie, aby poświadczyć, że założono mi kartotekę. – Ukradła paczkę gum do żucia i stanik – zeznał. – Upchnęła je w torbie i próbowała wyjść głównymi drzwiami jak gdyby nigdy nic. W pewnej chwili wydawało mi się, że pomiędzy wszystkimi świadkami z Kalifornii i Pensylwanii dostrzegłam twarz księgowego. Natychmiast poczułam, jakby przesunęło się po mnie światło maszyny kserującej, tak samo jak wtedy przy stole, podczas śniadania. Na sali siedziało mnóstwo ludzi, a ja byłam zwrócona do nich plecami, więc nie mogłam ich policzyć ani rozróżnić znajomych twarzy, ale przez krótką chwilę wydawało mi się, że go widziałam, te wąsy przypominające gąsienicę, księgowego, drugiego mężczyznę, z którym próbowała uciec moja matka. Zmienił okulary na bardziej nowoczesne – kwadratowe, plastikowe, chociaż wciąż z grubymi oprawkami – i prawie zgolił wąsy. Dolną część jego twarzy pokrywał popołudniowy zarost, przypominający kropki na obrazie Seurata. Był na sali tylko jeden dzień i siedział obok młodego człowieka, może studenta, z przedziałkiem na środku, ubranego w dżinsy i koszulkę na ramiączkach. Zerkałam na nich obu jednocześnie, jakby przyszli razem. Przypuszczałam, że w sądzie pojawią się wszyscy ludzie z mojej przeszłości, od rodziny Persephone przez najlepszą uczennicę w mojej licealnej klasie aż po mojego ulubionego aptekarza Boba, ale oni nie przyszli. Ostatnim świadkiem podczas rozprawy poprzedzającej orzeczenie kary była Marlene. W trakcie całego procesu siedziała obok swojego męża z wzorowym wyrazem współczucia na twarzy. On nazywał się Blayne Dixon i co jakiś czas zerkał na mnie, próbując marszczyć brwi. Jego powieki przypominały paszteciki z mięsem, małe zwisy kremowej skóry, otulające źrenice jak koc. Na jego twarzy nie odbijały się żadne inne emocje poza bólem starości. Chciałabym powiedzieć, że miał niebieskie oczy, ale – z ręką na sercu – nie mogłam rozpoznać ich koloru. Dostrzegałam jedynie kilka kruchych białych rzęs podtrzymujących fałdy skórne. Jak ciężko musiało mu się przez nie patrzeć, przez tę plamistą skórę, opadającą na jego pole widzenia. Marlene puściła jego ramię, wstała i podeszła do miejsca dla świadków. Powoli, jakby nastąpiła chwila, aby to ona wymierzyła sprawiedliwość. Jej głowa dopasowała się do braku włosów i teraz Marlene wyglądała mniej na ofiarę raka, a bardziej na starzejącą się piosenkarkę na pogrzebie. Czarny spodnium był nieco za ciasny, ostentacyjnie włożyła zbyt luźny sweter, którego nie miało co wypełnić. Złoty medalion nadal wisiał między pustymi przestrzeniami i kołysał się niczym huśtawka na sznurze. W dłoni trzymała kopertę w kolorze kanarkowym, grubą co najmniej na pięć centymetrów. – Czy może pani podać do protokołu imię i nazwisko? – poprosił Tom Davies uprzejmie,
gdy zajęła miejsce dla świadków. Pochyliła się, aby przemówić miękko do mikrofonu, jak gdyby po raz pierwszy zabierała głos w sądzie – i w ogóle publicznie. – Nazywam się Marlene Dixon. – Jaki jest pani związek z tą sprawą? – Sarah Dixon była moją córką. Moim jedynym dzieckiem. Jej głos nawet nie zadrżał. Był tak mocny, jakby występowała w sądzie w związku z jakąś inną sprawą, którą prowadziła podczas swojej długiej prawniczej kariery. Spojrzała na męża, który z każdym jej zdaniem zdawał się kurczyć. Prawda, był stary, ale był też delikatny jak wiekowy fotel bujany. Popchnij go za mocno, a łączenia puszczą i mebel rozpadnie się na dziesiątki małych drzazg. – Nie ma pani obowiązku zeznawać – kontynuował Tom Davies – ale dzisiaj chce pani złożyć zeznania. Dlaczego? Dlaczego pani uznała, że musi stanąć na miejscu dla świadków? Popatrzyła na mnie, a potem znowu na Toma Daviesa. – Ponieważ chcę, aby sędziowie przysięgli wiedzieli, co ona mi zabrała, co odebrała światu. Odebrała oszałamiającą, inteligentną, kreatywną, niewinną duszę, która dopiero rozpoczynała swoją przygodę z życiem. Tom Davies pokiwał głową, zachęcając ją, by mówiła dalej. – I nigdy się z tego nie otrząśniemy – dodała i spojrzała na sędziego. – Ona musi wiedzieć, kogo nam odebrała. – Czy przyniosła pani fotografie? – zapytał Davies. Skinęła głową. – Tak, przyniosłam. Tom Davies podszedł do podwyższenia dla świadków, ostrożnie otworzył drewniane drzwiczki i pomógł Marlene zejść po dwóch stopniach. Zrobiła to powoli i wziąwszy go za rękę wolną dłonią (w drugiej nadal ściskała kopertę), okrążyła podwyższenie i stanęła na wprost ławy przysięgłych. Davies przyniósł dla niej krzesło i pomógł jej usiąść. Otworzyła kopertę, z której wyjrzały krawędzie setek zdjęć. Wyjęła spory plik i rozłożyła na kolanach jak karty do pokera. Na początek wybrała dużą fotografię w sepii. Zbliżenie niemowlęcia. Sarah pucołowata jak troll, z meszkiem na głowie przechodzącym w loczki przy uszach. Z mojego punktu widzenia wyglądała raczej jak chłopiec. Marlene pokazała zdjęcie przysięgłym, jakby zaczynała opowiadanie bajki w przedszkolu. Lakeisha się uśmiechnęła. Shanaya zagruchała. Melissa przyłożyła dłoń do piersi. Następne zdjęcie ukazywało Sarah w harcerskim mundurku. Marlene przepchnęła ją przez zuchy i harcerstwo, przez trzy lata zachęcając córkę do pilnej sprzedaży ciastek, żeby mogła umieścić to doświadczenie w dokumentach aplikacyjnych do college’u. Marlene wybrała fotografię Sarah bez jednego zęba. Dziewczynka uśmiechała się szeroko, wpychając język w dziurę, z umazaną czekoladą buzią. Beverly otarła łzę, która spływała jej po nosie. Na kolejnej fotografii Sarah siedziała w basenie z dziesięcioma koleżankami, rozchichotana. Wszystkie miały miny, jakby dzieliły jakiś dziewczyński sekret. Następna przedstawiała Sarah w pierwszym dniu w Penn: włosy związane z tyłu, na nosie okulary w grubych oprawkach, wielki plecak obciążający kruche kości. Następne zdjęcie: Sarah w mundurku szkolnym, w plisowanej spódnicy do kolan w brązowo-żółtą kratę. I jeszcze
jedno, Sarah i Marlene, obie w biurowych habitach: konserwatywne granatowe kostiumy, kremowe bluzki pozapinane pod szyję, włosy delikatnie rozdzielone na boku i upięte w niski kok na karku. Dobrze znałam tę fotografię. Marlene dała mi ją podczas naszego pierwszego spotkania. Uśmiechała się na niej, jakby pozowała do kolejnego oficjalnego zdjęcia. Rozciągała szeroko usta, pokryte odcieniami wina i rdzy. Wybielone zęby lśniły w blasku flesza, ale w oczach miała pustkę. Żadnego poczucia spełnienia ani dumy, żadnych emocji, które pasowałyby do uśmiechniętych ust. Po prostu kobieta z profesjonalnym uśmiechem, do którego nie potrafiła dopasować reszty twarzy. Z kolei Sarah nie umiała udawać radości, co wydaje mi się jednym z powodów, dla których mój ojciec ją polubił – jak przynajmniej wynikało z tego, co dotychczas usłyszałam. Obie wyglądały, jakby czuły się niezręcznie w swoim towarzystwie, jak dwie koleżanki z pracy zmuszone do zrobienia wspólnego zdjęcia do ulotki reklamowej. Z początku zastanawiałam się, dlaczego Marlene wybrała akurat tę fotografię: matka i córka odwracały się na niej od siebie, ich ramiona zwisały bezwładnie wzdłuż ciała... Ale gdy patrzyłam, jak Marlene podaje ją kolejnym przysięgłym, pozwalając, by dwanaście tłustych odcisków palców zabrudziło lśniący papier, zrozumiałam: to musiało być jedyne ich wspólne zdjęcie. Madison McCall nie mógł zrobić nic więcej, jak tylko przyglądać się ze zgrozą sędziom przysięgłym, którzy jeden po drugim jednogłośnie zwracali się przeciwko mnie. Wiem, że on też to czuł. Był tak samo narażony na sztylety w ich spojrzeniach, na złość i nienawiść, które zaczęły wrzeć podczas niemego spektaklu Marlene. Właściwie Madison McCall mógł być pod obstrzałem o wiele surowszych spojrzeń niż ja. W końcu to on zdecydował się mnie reprezentować. W całej tej produkcji tylko on miał wybór. Tom Davies został zatrudniony przez stan i wykonywał tylko swoją pracę, Marlene grała swoją niewdzięczną rolę, a ja, cóż, wszyscy wiemy, dlaczego ja tam byłam. W końcu Marlene wróciła na miejsce dla świadków i Tom Davies zaczął zadawać jej pytania. Słuchała go, poprawiając mikrofon, gotowa ze swoimi opracowanymi wcześniej odpowiedziami. – Dlaczego uważa pani, że oskarżona powinna zostać skazana na śmierć? Dlaczego nie powinna zostać ukarana dożywociem bez możliwości wniesienia o zwolnienie warunkowe? Pochyliła się do mikrofonu i usłyszałam wyuczoną słabość w jej głosie, który rozciął ciszę niczym błysk: – Poznałam oskarżoną – zacięła się. Tom Davies nie powiedział nic, aby jego słowa nie znalazły się w protokole, ale na jego twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia. Marlene szybko się poprawiła: – Gdyby nie ona, moja Sarah nie tylko byłaby tu dzisiaj z nami, ale chodziłaby na studia, miałaby męża i dziecko. To wszystko zostało jej odebrane przez złą, zepsutą kobietę, której nic nie powstrzyma przed dopadnięciem kolejnej ofiary. Za murami więzienia czy poza nimi. – Spojrzała na mojego ojca, a potem prosto na mnie. – Kara śmierci to najbardziej efektywna forma kary, uświetniająca nasz system prawny, która powinna być zarezerwowana wyłącznie dla najgorszych zbrodniarzy i najstraszniejszych ludzi, których nie można powstrzymać żadnymi innymi środkami. Żaden inny człowiek nie zasługuje na tę karę bardziej niż Noa P. Singleton.
*** Kiedy nadeszła moja kolej na wezwanie świadków, pozostał tylko jeden, i to niezbyt chętny. Mój ojciec. Nawet mój brat nie pofatygował się na proces. Po moich dwudziestu pięciu latach życia, po samych piątkach, operacjach, po tylu latach bez ani jednego mandatu za przekroczenie prędkości mój ojciec był jedyną osobą, która wyraziła gotowość – choć niechętnie – zeznawania na moją korzyść. Może postanowił to zrobić z poczucia winy, a może dlatego, że tak należało postąpić. Tego nigdy się nie dowiem. Wiem tylko, że nie pozwoliłam mu zeznawać. Odmówiłam przedstawienia jakichkolwiek dowodów łagodzących. Odmówiłam obrony. Uznano mnie za winną. Przedłużanie tego cyrku nie miało sensu. Podczas przerwy w procesie ojciec złożył mi wizytę. Wszedł do aresztu i stanął w milczeniu. Jego górna warga drgała synchronicznie z mrugającymi oczami. – Nie zamierzasz nic powiedzieć? – spytał zdezorientowany. – Nie powiesz nic w obronie własnego życia? „Niemożność” było pierwszym słowem, jakie przyszło mi na myśl. Następne było „żal”. – Po co tu przyszedłeś? Ty jeden powinieneś rozumieć najlepiej, dlaczego to robię. Wzruszył ramionami. Wyglądał, jakby miał mnóstwo do powiedzenia, ale ktoś wyrwał mu język. – To wszystko? Po prostu… wzruszasz ramionami? Przeorał palcami włosy, które wyglądały, jakby od tygodni nie miały kontaktu z wodą. Miał brud pod paznokciami i plamę na dżinsach. Nawet kiedy szedł do sądu, nie mógł zadać sobie choć tyle trudu, żeby wyczyścić paznokcie. – Nie będziesz walczyć? Możemy spróbować – przekonywał nieco głośniej. – Możemy zrobić to razem. Mogę coś powiedzieć. Zacisnęłam prawą rękę na dzielących nas metalowych prętach i sama wzruszyłam ramionami. – Teraz ty wzruszasz ramionami? – zapytał. – Tak powinno być – oznajmiłam. – O czym ty mówisz? – Oboje wiemy, że tak ma być, tato. Ty i ja, oboje o tym wiemy. Kręciłam dłońmi w kajdankach, poszukując mojej diamentowej bransoletki. – Nie odwołasz się od wyroku? Pokręciłam głową. – Nie. – Naprawdę się nie odwołasz? – powtórzył. – Dlaczego? – Nie wiem. – Westchnęłam. – Chyba… nie wiem. Może gdybym walczyła, wyszłoby na to, że ona zmarła na próżno. Rozumiesz? Odrywał kawałki skóry z dolnej wargi, rozdymał nozdrza i wyglądał jak karykatura niepoczytalności. To także moja wina. Nie musiałam już robić nic więcej bez względu na to, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie. – Podczas procesu mówiłam sobie, że będę walczyć. Ale teraz wszystko skończone. Przegrałam. – Skończone? – zapytał. – To jeszcze nie koniec, laleczko.
– Skończone. Zaśmiał się nerwowo, ale natychmiast umilkł. – W porządku? Wolno pokiwał głową, puścił kraty i wytarł ręce o spodnie. Nie mógł nawet na mnie spojrzeć. – Przepraszam, Noa. Czekałam na te słowa od dnia, w którym go spotkałam. I teraz je usłyszałam. A potem zakazałam mu składania zeznań.
Wrzesień Najdroższa Sarah Twój ojciec zmarł kilka miesięcy po skazaniu Noa. Myślę, że jego serce nie wytrzymało utraty Ciebie. Trzymał się wystarczająco długo, żeby zobaczyć, jak sprawiedliwości staje się zadość, a potem po prostu umarł we śnie. Znalazłam go w łóżku w piątkowy poranek. Nadal miał okulary na nosie, a w ręku otwartą książkę Philipa Rotha. Już nawet nie pamiętam tytułu. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy i wiem, że często zastanawiałaś się nad moimi prawdziwymi uczuciami, ale naprawdę bardzo kochałam Twojego ojca, chociaż przez większą część życia uciekałam przed małżeństwem. W wieku dwudziestu lat, gdy moje koleżanki zaczęły wychodzić za mąż i w podomkach krzątały się po kuchni, ja studiowałam we Francji. Gdy miałam dwadzieścia dwa lata, a wszystkie te dziewczęta stały się wielkie jak balony, z policzkami podskakującymi niczym plastelina i palcami u stóp przypominającymi kiełbaski, patrzyłam na nie ze zgrozą. Ale gdy miałam trzydzieści dwa lata, a moje przyjaciółki odzyskały płaskie brzuchy i spędzały poranki na smarowaniu kanapek masłem orzechowym, spotkałam Twojego ojca. Był cudownym człowiekiem, pięknym, posągowym profesorem, którego jedno oko meandrowało tajemniczo między zielenią a brązem. Potrafiliśmy zajrzeć w głąb siebie, zobaczyć obie połowy: zarówno prawniczkę, jak i żałośnie niepewną starą pannę. Pewnie moje słowa wydają Ci się dziwne, ale taka jest prawda. Tobie pewnie nawet nie wydaje się możliwe, że w ogóle chciałam mieć dzieci. A ja na początku też wcale nie byłam tego pewna. Te wątpliwości zawsze gdzieś kryły się w zakamarkach mojego umysłu jak utajone pragnienia przefarbowania włosów czy przeprowadzki do Chin – coś, czego na pewno nigdy bym nie zrobiła. Teraz jednak mogę przyznać, że gdzieś w głębi duszy bałam się Ciebie mieć, ponieważ myślałam, że moje życie się skończy. Koniec z karierą, z podróżami, z niezależnością, z możliwością wymknięcia się z małżeństwa, gdyby nie okazało się już mi potrzebne. Zostanę przykuta do wysypki od pieluch, kolki i ubrań przesiąkniętych zapachem zwróconego mleka. Twój ojciec miał o to do mnie pretensje. On pragnął Ciebie od dnia naszego ślubu. Chciał Cię kochać, całować, rozpieszczać, uczyć, tworzyć Cię na swoje podobieństwo. I ja mu na to pozwalałam. Problem polegał na tym, że byłaś wierniejszą kopią mnie, niż którekolwiek z Was by sobie tego życzyło. Krótko przed jego śmiercią spotkaliśmy się razem z Calebem. Wydaje się dziwne, że piszę w ten sposób o ojcu Noa, prawda? Ale najważniejsi ludzie w naszym życiu nie zawsze wywierają na nas najlepszy wpływ, co jasno uświadomił nam on – nie żaden profesor, sędzia, prawnik czy kolega, ale właśnie Caleb. Kilka dni po aresztowaniu Noa zauważyłam go przed posterunkiem policji. Szlochał – z żalu nad Noa, nad Tobą, nad dzieckiem, nad Wami wszystkimi? Naprawdę nie wiem. Ale wystarczyło, że spojrzeliśmy na niego wraz z ojcem i wspólnie podjęliśmy decyzję. Potem czekaliśmy. Czekaliśmy na Twój pogrzeb. Czekaliśmy, aż policja rozpocznie śledztwo. Czekaliśmy, aż upłynie miesiąc od Twojej śmierci. Potem odczekaliśmy, aż upłynie drugi i trzeci. Mieliśmy tylko jedną szansę i wiedzieliśmy, że musi się nam udać. Trzy miesiące po Twojej śmierci spostrzegliśmy go przed więzieniem i zaprosiliśmy
do domu. Na początku podchodził z rezerwą do naszych starań, ale nie minęło więcej niż pięć minut, a zapałał do nas sympatią. W końcu to on był kluczem. Stracił i Ciebie, i swoje nienarodzone dziecko, a do tego jeszcze Noa. To jego zeznanie miało przypieczętować albo wyrok śmierci dla Noa, albo dać jej wolność, albo też zapewnić jej stałe miejsce pobytu w otwartej społeczności więziennej, gdzie będzie mogła, jeśli będzie wystarczająco dobrze się zachowywała, uczyć się muzyki, rzeźby, pisania czy ceramiki – letni obóz w ramach systemu poprawczego dla moralnie upośledzonych i etycznie zepsutych genotypów. Oczywiście głosowaliśmy z ojcem za pierwszą opcją. Gdy Caleb siedział u nas, zerkając na kilka rodzinnych zdjęć ustawionych na półce nad kominkiem, daliśmy mu trochę whisky, kanapkę i tę samą fotografię, którą wręczyłam Noa niecały rok wcześniej. – To twoja robota, prawda? – zapytałam, gdy tylko otworzył kopertę. Prawie rozlał whisky, kiedy zobaczył twarz z wyrytymi szwami wspomnieniem po jego doskonale wymierzonej pięści. – Nie musisz odpowiadać – ciągnęłam, podając mu następne zdjęcie. – Oboje wiemy, kto to jest. Milczał. – Uznałabym, że nauczyłeś się bić dopiero podczas pobytu w więzieniu, gdybym nie wiedziała, dlaczego w ogóle się tam znalazłeś. – To był wypadek podczas… – Tak naprawdę nie obchodzi mnie, dlaczego pobiłeś mojego detektywa czy tego drugiego mężczyznę tak dotkliwie, że zmarł w barze w Ohio. Ani że zorganizowałeś drugi co do wielkości łańcuch kokainowy w Kentucky czy że przekonałeś swoją córkę, iż byłeś w tych niewłaściwych miejscach w niewłaściwym czasie tylko i wyłącznie z powodu uśpionej potrzeby kradzieży. Przełknął ślinę. – Przy tym pierwszym przyznałem się do nieumyślnego spowodowania śmierci. Pani o tym wie, pani Dixon. To znaczy, wiedziałaby pani, gdyby przyjrzała się pani tej sprawie. Ja nie chciałem. – Czego nie chciałeś? Nie chciałeś go skrzywdzić? Tak jak mojego detektywa? Zaczynasz widzieć tu pewien związek, prawda? Położyłam na stole podkładkę, w miejscu, gdzie Caleb najpewniej upuści szklankę – to była jedna z tych z macicy perłowej, które przywiozłaś nam z Paryża. – Naprawdę nie wiem, co powiedzieć, pani Dixon. Caleb spojrzał na Twojego ojca, a potem znowu na mnie. Jego źrenice rozszerzały się i zwężały w rytm ciężkiego oddechu. Podałam mu kolejną fotografię, przedstawiającą witrynę małego sklepu Broń i Amunicja na Schuylkill. – To tam ukradłeś rewolwer, prawda? Ten, który dałeś córce. Ten, z którego zabiła moją córkę. Wziął ode mnie zdjęcie i wbił w nie wzrok. Na jego twarzy dostrzegłam pierwsze przebłyski zrozumienia. – Rozmawiałam z właścicielem, nazwiska w tej chwili nie pamiętam, i to bardzo ciekawe, ponieważ on pamięta ciebie. Przychodziłeś kilka razy do jego sklepu i oglądałeś jeden konkretny rewolwer, a tydzień później właśnie ta broń została skradziona. I jest identyczna z tą, z której zabito moją córkę. Cóż za zbieg okoliczności.
– Nic nie rozumiem. Nie ukradłem żadnego pistoletu. – Problem polega na tym, że ukradłeś. Oboje o tym wiemy. Właściciel doskonale pamięta, że byłeś w jego sklepie tydzień przed kradzieżą. A jego zeznania przy twojej przeszłości… Caleb przedarł zdjęcie na pół, potem na cztery części, na osiem i tak dalej. – Mam mnóstwo kopii. I obietnicę od mojego detektywa, że z chęcią zezna, przez kogo wylądował tamtej nocy w szpitalu. Doskonale wszystko pamięta. Doskonale pamięta ciebie. Jak również najdrobniejsze szczegóły wystroju Nurek Baru. Możesz więc drzeć to zdjęcie na tyle kawałków, ile zapragniesz, a i tak nie zmieni to faktu, że taka fotografia istnieje. – Nie ukradłem żadnego rewolweru – upierał się, odstawiając szklankę na blat stołu. Podniosłam ją i przestawiłam na podkładkę. – Czy ukradłeś tę broń, czy nie, na tym etapie nie ma to już właściwie żadnego znaczenia. Właściciel sklepu pamięta twoją wizytę. Mój detektyw zaświadczy, że byłeś w barze, kiedy został zaatakowany. Jestem pewna, że dostrzegasz pełen obraz, jaki zostanie odmalowany. Opadł na kanapę, jąkał się. – Czego ode mnie chcecie? Twój ojciec i ja popatrzyliśmy po sobie i chociaż nie mógł zrozumieć, jak znaleźliśmy się na tym etapie, to właśnie on, Twój ojciec, skinął głową, abym kontynuowała. Do dzisiaj właściwie nie wiem, dlaczego byłam taka zdenerwowana. Robiłam to wcześniej setki razy: przed wysokimi urzędnikami stanowymi, przed sędziami i zamożnymi właścicielami ziemskimi, przed własną córką, kiedy oglądała mnie w sądzie. – Obecnie jesteś w Pensylwanii na zwolnieniu warunkowym, prawda? Pokiwał głową. – Zostałeś skazany za nieumyślne spowodowanie śmierci, czyż nie? Pierwszy wyrok odsiadywałeś za napad z bronią w ręku. O oskarżenie o napad z bronią w ręku, jako o lżejsze przestępstwo, starali się również bez powodzenia twoi prawnicy kilka lat temu w Pittsburgu. Najwyraźniej, wypuszczając cię wcześniej, popełniono błąd. Nie tylko w tej sprawie. Nie tylko w Kentucky i w Ohio. – Ja… ja nie… – Nie przestałeś tego robić, Caleb. Wpatrywał się we mnie. – Pobiłeś mojego detektywa – ciągnęłam – i… – Pani Dixon. – Starłeś numery z rewolweru, z którego Noa strzeliła do mojej córki, zanim jej go dałeś, czyż nie? – Nie wiem, o czym pani mówi. – Starłeś czy nie? Nie bawmy się w ciuciubabkę. – Ja… uch… – Starłeś czy nie? To proste pytanie, na które można odpowiedzieć tylko „tak” lub „nie”. – Tak – wymamrotał. – Tak, ale nie po to, żeby użyła go w ten sposób. Absolutnie nie w ten sposób. Dałem go jej do obrony. Pani to wie – zamilkł, szukając wymówki. – Do obrony. Ona też o tym wiedziała. Powiedziałem to jej.
– Obrony? – Roześmiałam się. – Przed czym? – Przed… przed… – Przed? – Przed ludźmi, którzy mnie śledzili. Przed… przed ludźmi z Kentucky, sama pani wie, przed każdym, kto mógłby próbować ją skrzywdzić. Chciałem, żeby była bezpieczna. Ktoś za nią chodził – dodał bliski łez. Nie musiałam już szukać nigdzie indziej. Nie odpuszczałam. Mówiłam dalej: – Ale dałeś Noa rewolwer, prawda? Znowu skinął głową, nie miał innego wyjścia. – I ukradłeś ten rewolwer z… – odczytałam z kartki – ze sklepu Broń i Amunicja na Schuylkill? Oddychał coraz szybciej. – Ukradłeś z tego sklepu rewolwer, z którego zastrzelono moją córkę. Mam rację? Chcę usłyszeć twoją odpowiedź. – Hm... – I policja po dziś dzień nie powiązała tej broni z tobą, prawda? Sparaliżowany tak, że mógł jedynie poruszać gałkami oczu, spojrzał na Twojego ojca. – Patrz na mnie – rozkazałam. Obrócił głowę. – Czy tak? – Tak… proszę pani. Jego szczudłowate nogi się rozdzieliły. – Doskonale – pochwaliłam. Gdy opadł, kanapa chwyciła go w objęcia. – Proszę, usiądź wygodnie. Twój ojciec także usiadł, naprzeciwko niego. Obaj czekali na moje następne słowa, jeden przepełniony wściekłością, drugi przerażony, o co go teraz zapytam. Nawet teraz nie sądzę, aby Twój ojciec w pełni rozumiał, co my robimy albo jaki wpływ wywrze to na jego serce po zakończeniu procesu, ale się nie wycofał. Caleb znowu spojrzał na niego, a potem przeniósł wzrok na mnie. – Z tej sytuacji istnieje bardzo łatwe wyjście. Nie przedstawię policji ani moim przyjaciołom z biura prokuratora okręgowego dowodów, które nie tylko wplątałyby cię w zabójstwo mojej córki, ale również przedłużyły listę popełnionych przez ciebie przestępstw o wykroczenia o wiele poważniejsze niż zwykła kradzież. – Nie rozumiem. Skrzyżowałam ramiona i założyłam nogę na nogę. – Cóż, przede wszystkim posiadałeś kradzioną broń palną, co, jeśli się nie mylę, stanowi naruszenie warunków wcześniejszego zwolnienia. A ponieważ się nie mylę, mógłbyś trafić z powrotem do więzienia choćby w Pensylwanii. Wtedy oczywiście inne stany dowiedziałyby się o twoim aresztowaniu i zapewne wystąpiły o ekstradycję. Obstawiam, że wygrałoby Ohio przez ten wyrok o nieumyślne spowodowanie śmierci. Ale kto wie, komu przypadłaby opieka nad tobą? Kartele narkotykowe są zwykle bardziej niebezpieczne niż przypadkowe bójki w barze, więc Kentucky też mogłoby zrobić się zachłanne, a Pensylwania zapewne nie chciałaby zostać w tyle i cię oddać. Może się zrobić niezły bałagan.
Znowu spojrzał na Twojego ojca, jakby szukał u niego pomocy, choć nie miał co liczyć na męską solidarność. – No dobra, ukradłem rewolwer – odparł. – I wdałem się w pijacką bójkę, która źle się skończyła. I co z tego? – Cóż, skoro już pytasz, oboje wiemy, że napadłeś na mojego detektywa, którego twoja córka tak poetycko nazywa, jak to było? Człowiekiem cieniem? Caleb, nawet jeśli zapomnimy o wyroku za nieumyślne spowodowanie śmierci, ta ostatnia napaść dołączona do dwóch poprzednich wyroków sprawi, że jako recydywista spędzisz resztę życia w więzieniu – jeśli nie tutaj, to może w Ohio lub w Kentucky albo może jest jeszcze jakiś inny stan, o którym nic nie wiem, skoro mówisz, że w całym kraju dopuszczałeś się jedynie drobnych kradzieży. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Na policzkach wykwitły mu czerwone plamy. – Tak, proszę pani – powiedział. A właściwie chyba bardziej wyjąkał. – T-tak, pro… szę p-p-ani. – Dobrze – pochwaliłam go raz jeszcze, podając mu pozostałe zdjęcia. – W takim razie postanowione. Zrobisz to, co trzeba, aby Noa została uznana za winną. Jego źrenice zwęziły się do rozmiaru szparek. Nie zrozumiał ani jednego słowa z tego, co mówiłam. Słuchał mnie jak kolejnego prawnika, recytującego fakty z jego kryminalnej przyszłości w celu podbudowania własnego morale. – Nie może mnie pani prosić, żebym… – Ze względu na twoje relacje i z Sarah, i z Noa bez wątpienia zostaniesz świadkiem zarówno obrony, jak i oskarżenia. Podczas zeznań będą cię pytać, co wiedziałeś. A ty po prostu powiesz prawdę. Że Noa wiedziała o ciąży mojej córki. Że sam jej powiedziałeś, iż Sarah spodziewa się dziecka, że Noa była wściekła i zraniona i… – Ona jest… ona jest… – powtarzał błagalnie. – Ona jest moją córką, pani Dixon. – A Sarah była moją – odpowiedziałam. – Nie sądzę, abyś chciał dodać krzywoprzysięstwo do listy zarzutów. Ani chwili do namysłu. Żadnej metodologii odpowiedzi. Jego umiejętności językowe doprowadziły go do pięciu wyroków więzienia, dwóch wykroczeń, sześciu przestępstw i co najmniej dwójki nieślubnych dzieci, więc nic dziwnego, że w tej sytuacji go zawiodły. – Ale… ale… – jąkał, zupełnie zbity z tropu – wcześniej? Co z tym, co było wcześniej? Twój ojciec spojrzał na mnie zdezorientowany. – Nie rozumiem – wymamrotał. – Może i ona jest twoją córką – powiedziałam – ale przypominam ci, że w Nowy Rok straciłeś z jej rąk drugie dziecko, co stawia nas w tej samej sytuacji. Nie chciałabym, abyś poszedł do więzienia za czyny Noa. A ty? – Ale… – Caleb, bez względu na to, co wydarzyło się wcześniej, to Noa jest jedyną osobą odpowiedzialną za śmierć naszej Sarah. Powiedzmy to sobie jasno. Na zmianę kiwał i kręcił głową. Targały nim sprzeczne emocje, to pewne, ale brakowało mu narzędzi, by je rozszyfrować. – Czy my się rozumiemy? – Pani Dixon, ja nie mogę. Miał brud pod paznokciami na dłoni, którą ściskał szklankę tak mocno, że byłam
pewna, iż szkło pęknie. – Proszę cię tylko, żebyś powiedział prawdę. Tyle potrafisz chyba zrobić? Ani drgnął. – Ona jest moim jedynym dzieckiem – błagał. – Noa zrozumie twoją decyzję. Nie chciałaby, aby jej ukochany ojciec ryzykował własne życie dla jej życia, z którego tak naprawdę już nic nie można ocalić. Właśnie tak będzie na to patrzeć, obiecuję ci. – Przerwałam. – Kiedy już zostanie skazana, możesz mówić, co będziesz chciał, o jej tak zwanym dobrym sercu. Na ostatnim przesłuchaniu przed orzeczeniem kary ja przejmę pałeczkę. W tym mieście nie ma sędziego, którego nie znałabym osobiście. No dobrze, zapytam cię po raz ostatni. Czy my się rozumiemy? Napełniłam mu ponownie szklankę, którą opróżnił, zanim zdążyłam odstawić butelkę na miejsce. Nawet nie czekałam na jego odpowiedź. Na zawsze Mama
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Oliver nie odwiedzał mnie od tygodni. Podczas ostatniej wizyty zostawił mi do czytania sterty protokołów z procesu, jak gdyby przewracanie kartek było lichą namiastką oznaczania na ścianie lat, które spędziłam w więzieniu. Wertuję dokumenty, jakby były moją Księgą Rodzaju, moim Tanachem, moją Księgą Mormona, wiernym Koranem. Szachistka też tak robi. I wszyscy osadzeni w celach śmierci i poza nimi. Kiedy tak czytam te dokumenty strona po stronie, zastanawiam się, co mam według Olliego zrozumieć. Wracam do zeznania mojej nauczycielki przyrody z dziewiątej klasy, dyrektora szkoły, w której pracowałam, nawet do zeznań Bobby’ego i wszyscy zdają się tak bardzo starać, żebym jawiła się w ich opowieściach jako normalna, jak gdyby przetrząsanie szuflad mojej przeszłości miało pomóc im w wytłumaczeniu tego, co wydarzyło się pierwszego stycznia. Ale nie odnieśli sukcesu. „Normalna” nie było etykietą, którą udałoby się opatrzyć mnie moim prawnikom podczas procesu, ani określeniem wynikającym z zeznań świadków, bez względu na to, jak bardzo się starali, aby mnie do niego dopasować. To jakby ciężarna usiłowała wbić się w dżinsy z liceum, jakbyś próbował okryć podwójne łóżko prześcieradłem z polówki albo włożyć kasetę do odtwarzacza CD. To po prostu nie mogło się udać. Może Ollie jest innego zdania. Może coś we mnie widzi. Może widzi we mnie to, co ja widzę w nim. Może próbuje mi powiedzieć, że gdybym nie była normalna, historii mojego życia nie położyłyby kres trzy zastrzyki, które mam przyjąć za dwa miesiące. Gdybym naprawdę była taka nieprzeciętna, nie zostałabym złapana. Nie zostałabym skazana i nie dostałabym takiego wyroku, jaki dostałam. A może po prostu stracił zainteresowanie i zostawił mnie z moimi aktami, które nie są mu już potrzebne? Ponieważ wiem, że kiedy nadejdzie czas, będę tylko kolejnym tematem wiadomości w telewizji kablowej, i że wtedy powinnam wygłosić ostatnie słowa, które dadzą społeczeństwu do myślenia. Przez tych kilka ostatnich tygodni rozmyślam nad językiem równie zaciekle jak wtedy, gdy miałam osiemnaście lat. Te protokoły będą powszechnie dostępne dopóty, dopóki nie odejdę (i długo potem), a wiadomość o mojej śmierci będzie powtarzana zaledwie przez kilka popołudni i wieczorów. Za dwa miesiące nikt nie będzie pamiętał o mnie, o Sarah, ani o tym, co wydarzyło się w Nowy Rok te wszystkie lata temu. Ale te słowa, te ostatnie myśli, którymi mam obdarzyć społeczeństwo niczym wybrakowaną nagrodą pocieszenia, przerażają mnie prawie tak samo jak proces. Chociaż oczywiście tak jak podczas procesu nie musiałam stawać na miejscu dla świadków, tak i nie mam obowiązku wygłaszać jakichkolwiek złotych myśli, zanim położą mnie na noszach. Mimo to jestem rozdarta. Słowa zostają z nami dłużej niż nasze zbrodnie. Może właśnie to Ollie stara mi się pokazać. Te słowa pozostają na zawsze, podczas gdy papier i dowody znikają, zamieniają się w pomarańczowe spirale i czarne płatki w krematorium martwych dokumentów. Tutaj nasze ostatnie słowa są odpowiednikiem gwiazd w alei Sławy w Hollywood. Odcisk
każdej dłoni i stopy zostaje uwieczniony w oku obserwatora, aby ludzie mogli dopasować do nich własne dłonie lub tylko przyglądać się z daleka. Możesz postawić na prostotę i delikatność, jak większość kobiet tutaj, i powiedzieć swoim dzieciom, że je kochasz i spotkasz się z nimi po drugiej stronie. Albo możesz wybrać opcję szokująco-skandalizującą tylko po to, by zaszokować i wywołać skandal. Ricky Lee Sanderson8, zanim został stracony w Karolinie Północnej, powiedział: „Odmówiłem przyjęcia ostatniego posiłku, ponieważ jestem zagorzałym przeciwnikiem aborcji i pamiętam o trzydziestu trzech milionach dzieci, które zostały usunięte w tym kraju. Te dzieci nigdy nie dostały swojego pierwszego posiłku, dlatego dla uczczenia ich pamięci ja odmówiłem ostatniego”. Bobby Atworth9 stwierdził: „Jeśli nie znacie niczego poza nienawiścią, niczego poza zimnokrwistą miłością, nigdy nie osiągniecie satysfakcji. I dlatego mówię do tych wszystkich, którzy tacy są i nie znają niczego poza złem: pocałujcie mnie w moją dumną, białą irlandzką dupę. Strażnik, jestem gotowy, poślij mnie do domu”. George Harris10 zaś polecił po prostu: „Niech ktoś zabije mojego adwokata”. (Jestem pewna, że nie tylko on o tym pomyślał, ale jedynie on miał tyle tupetu, by wypowiedzieć te słowa głośno). Możesz też upierać się przy swojej niewinności, deklarując wprost: „Jestem niewinny, ale ani podczas procesu, ani podczas apelacji nie otrzymałem narzędzi, aby moja niewinność stała się prawniczą rzeczywistością”11. Albo z większym patosem: „Dziś wieczorem zostanie zamordowany niewinny człowiek. Mam nadzieję, że kiedy moja niewinność zostanie dowiedziona, Amerykanie zdadzą sobie sprawę, jak ogromną niesprawiedliwością jest kara śmierci, tak jak zrozumiały to wszystkie cywilizowane kraje”12.
8 Stracony w 1998 r. za uprowadzenie i zamordowanie szesnastolatki.
9 Stracony w 1999 r. za napad i morderstwo.
10 Stracony w 2000 r. za morderstwo pierwszego stopnia.
11 Ostatnie słowa Stephena K. Johnsa, straconego w 2001 r. za morderstwo.
12 Ostatnie słowa Rogera Keitha Colemana, straconego w 1992 r. za morderstwo szwagierki.
Możesz okazać skruchę, co wydaje się całkiem na miejscu nie tylko ze względu na to, co może się wydarzyć lub nie po tamtej stronie, ale również ze względu na równowagę emocjonalną rodziny twojej ofiary. I twojej rodziny. „Chcę jeszcze raz z całego serca
przeprosić rodziny moich ofiar. Naprawdę mi przykro. Próbowałem ze wszystkich sił wczuć się w ich żałobę i ból i mam nadzieję, że rozumieją moją troskę i modlitwy, które za nich wznoszę” – powiedział Arthur Gary Bishop13. Napoleon Beazley14 zaś przekazał ostatnie słowa nie w formie ustnej, lecz pisemnej: „Popełniony przeze mnie czyn, który zawiódł mnie tutaj, był nie tylko potworny, lecz także pozbawiony sensu. Ale człowieka, który dopuścił się tego czynu, już nie ma – jestem ja”. Nie mam jednak pewności, czy słowa na piśmie mają taką samą wagę. A wy?
13 Pedofil i seryjny morderca stracony w 1988 r.
14 Stracony w 2002 r. za morderstwo.
Mimo wszystko dzięki tym ostatnim słowom – czy to wypowiedzianym, czy też napisanym – możesz spróbować uzyskać odrobinę zrozumienia ze strony społeczeństwa, rządu i rodzin. „Zrobiłem to ze strachu, głupoty i niedojrzałości. Dopiero kiedy trafiłem do więzienia, wziąłem gazetę i zobaczyłem jego twarz, uśmiech, zdałem sobie sprawę, że zabiłem dobrego człowieka” – Jonathan Moore15, Teksas 2007. Możesz też wykazać się fanatyzmem w stosunku do swojej zbrodni, Boga, religii, swojej niewinności albo nawet ulubionej drużyny sportowej: „Redskins pojadą na Super Bowl!” – obiecał Bobby Ramdass16 przed swoją egzekucją w Virginii. „Raidersi do boju!” – kibicował Bobby Charles Comer17, stracony w Arizonie. I moja ulubiona hybryda wszystkich stylów: „Każdy musi kiedyś odejść, a niektórzy wcześniej niż inni. Ja będę bardzo zajęty, doprowadzę Brownsów do Super Bowl. Zdziałam cuda. Chłopaki, kocham was”18.
15 Stracony za morderstwo policjanta podczas napadu na jego dom.
16 Stracony w 1992 r. za dwa morderstwa.
17 Poddany karze śmierci w 2007 r. za morderstwo pary sąsiadów.
18 Ostatnie słowa Jamesa Filiaggiego, straconego w 2007 r. za morderstwo żony.
Oczywiście ostania rzecz, jaką chcesz robić, to się skarżyć: „Proszę, powiedzcie
mediom, że nie dostałem mojego makaronu, tylko zwykłe spaghetti. Chcę, żeby prasa o tym wiedziała”. Thomas Grasso, stracony w Oklahomie dwudziestego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Presja wzrasta z każdym dniem. Złagodzenie wyroku w ostatniej chwili stało się szeptem przeszłości. Teraz jestem tego pewna. Powinnam była mieć tę świadomość już wtedy, kiedy Marlene nasłała na mnie Olivera cztery miesiące temu, ale nie chciałam w to wierzyć. Petycja też już na pewno została odrzucona, inaczej coś bym wiedziała. Oliver by mi powiedział. Częściej by mnie odwiedzał, zamiast tylko podsyłać mi dokumenty i dzwonić raz na kilka dni, żeby sprawdzić, jak sobie radzę. Muszę zaakceptować fakt, że moja apelacja i ostatnie słowa nie są niczym więcej niż odciskami moich dłoni w już zaschniętym cemencie. W końcu słowa mają moc cementowania trwałości w historię, tak jak te odciski. Ludzie mogą zrobić z nimi, co zechcą, kiedy już odejdziesz. Dlatego nie wiem, co powiem w ten ostatni dzień, kiedy już Pensylwania uzna, że jestem gotowa. Nie jestem „okrutna i nieustraszona”. Boję się i nie mam pojęcia, jak mam mój strach kontrolować. Najbardziej boję się – a strach ten wisi nad moją głową niczym koścista aureola – że kiedy odejdę, a moje pozbawione duszy ciało spocznie w ziemi cmentarza więziennego, stanę się bezimienna. I nikt nie będzie pamiętał Noa P. Singleton. Ani z powodu tego, co zrobiła, ani z powodu tego, czego nie zrobiła. Ani dlatego, że napisała więzienne wspomnienia, ani że zabiła ciężarną kobietę. Nie z powodu faktu, że znalazła się na liście oczekujących do Princeton. Że pomogła wychować młodszego brata ani że uzyskała drugi wynik na egzaminach końcowych w szkole średniej, co nie pozwoliło jej wygłosić mowy na zakończenie szkoły, ale przemawiała na rozdaniu dyplomów. Nie dlatego, że przeleciała dwupłatowcem z lat osiemdziesiątych nad wybrzeżem San Diego ani że w trzeciej klasie uratowała mecz małej ligi. Nie dlatego, że uczyła się grać na pianinie, wypiła szesnaście napojów Mountain Dew jeden po drugim, prawie przebiegła maraton i została wybrana jako dublerka do roli Ofelii w wiosennym przedstawieniu szkolnym w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku. Z absolutnie żadnego powodu. Słuchajcie, nie twierdzę, że jestem niewinna, niepoczytalna czy że chciałabym żyć długo i szczęśliwie poza murami. Nie mam potomków, nie odwiedza mnie nikt z rodziny, nie czeka na mnie z utęsknieniem żaden mąż, żaden przyjaciel za mną nie płacze... I dokładnie tak umrę. Może więc moje ostatnie słowa powinny brzmieć równie sztampowo jak w ponad pięćdziesięciu procentach tego typu przypadków: „Przepraszam za to, co zrobiłam”, „Niech Bóg ma mnie w opiece”, „Strażnik, jestem gotowa. Zróbmy to”. Otaczają mnie chmury słów, przy każdym podmuchu wyrzucając spółgłoski i samogłoski. Naprawdę nie wiem, co powiem. Czasami wydaje mi się, że zapomniałam, jak się układa spójne zdania. Mam nawet wrażenie, że nie pamiętam, jak się formułuje klarowną myśl. Nie korzystałam z tych narzędzi przez wiele lat poza pogawędkami z Oliverem oraz czytaniem moich pokrytych pajęczynami apelacji i wystrzępionych protokołów. Przypuszczam, że mam jeszcze chwilę, aby poćwiczyć moją mowę. Ale jak tamtego dnia, ponad dziesięć lat temu, z biretem przypiętym setką spinek, w błękitnej szacie otaczającej mnie kraciastą, oceaniczną czystością, zapewne nie powiem nic godnego uwagi.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Minęły cztery miesiące pełne wymuszonych uśmiechów, marsów i zatęchłych chipsów kukurydzianych, odkąd Oliver Stansted wkroczył w moje życie z Matkami przeciw Okrucieństwu, holującymi go jak policjanci pijanego nastolatka. Cztery miesiące pełne odnalezionych świadectw szkolnych i kart medycznych z mojego poprzedniego życia, cztery miesiące podpisanych oświadczeń od dentysty mojej matki i najlepszego przyjaciela mojego brata, w których twierdzili, że – jak to kiedyś ujął Oliver – zasługuję na szansę. Słuchał przez cztery miesiące, już prawie pięć, jak opróżniałam szuflady ze wspomnień, składałam je (jedne starannie, inne trochę mniej), a on chował niektóre do teczki, aby zabrać do domu. To musiało się wkrótce skończyć, bez względu na dzień X. Cztery miesiące – tyle zwykle potrzebują pary, by się zakochać lub podjąć decyzję o rozstaniu, tyle zwykle potrzeba, by sfinalizować transakcję, i po takim czasie ludzie zawsze mnie opuszczali w mniej lub bardziej melodramatycznych okolicznościach. Andy Hoskins pierwszy zwrócił moją uwagę na tę prawidłowość, sypiając w moim łóżku dokładnie przez cztery miesiące. Od tamtej pory przyjaźń z każdym mężczyzną lub kobietą trwała mniej więcej jedną porę roku, współgrając z aurą za oknem jak, powiedzmy, płaszcz, szalik czy długość dżinsów. Paul zabierał mnie do Ritza jesienią dwutysięcznego roku. Sandra (na którą mówiliśmy po nazwisku, Ginter) była moją powiernicą zimą tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. Ling poznałam w studiu paznokci na Chestnut Street i chodziłam do niej co tydzień na manikiur przez całą wiosnę tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego. Jednymi wyjątkami od tej zasady byli mój ojciec, w pewnym sensie, i Persephone. I teraz miało się okazać, że reguła dotyczy również Olliego. W dniu kończącym ten nieszczęsny czwarty miesiąc czekałam, aż Ollie przyjdzie i ze mną zerwie. Słuchałam przypominającego perkusję stukotu jego drogich europejskich butów uderzających o walizkę na kółkach, przygotowana, że czteromiesięczna przyjaźń zaraz dobiegnie końca. – Co tam masz? – zapytałam, gdy tylko usiadł. Wyglądał inaczej niż zwykle, ale nie mogłam wychwycić, na czym polegała różnica. – Dokumentację medyczną Sarah Dixon – powiedział, siadając. Pochylił się i wyjął gruby segregator. – Taka cienka? Przekrzywił głowę. – Nie bądź taka dowcipna. Mówił sucho i konkretnie, zupełnie jakby był klonem Marlene. Czyli reguła dotyczyła również jego. Skrzyżowałam ramiona, a on pochylił się na krześle i poklepał świeże worki pod oczami (pewnie nazwał je na moją cześć). Miał tylko dwadzieścia pięć lat, a już hodował wory pod oczami jak włóczęga. Po chwili zaczął wertować swoje papiery
i układać je na stole, który dzielił nas pod szybą z pleksiglasu – sterty akt z mojego procesu, dokumentów medycznych, zeznań przyjaciół i członków rodziny, nauczycieli i lekarzy. Potem dołożył pliki pozszywanych dokumentacji medycznych, jakby to wszystko miało wyjaśnić jego prawie miesięczną nieobecność. – Znalazłem kogoś, kto, mam nadzieję, pomoże nam w naszej sprawie. To patolog. Jest młody, ale bardzo bystry. Odczekałam dłuższą chwilę. – I? – Przejrzał raport z autopsji, zdjęcia i zeznanie kardiologa. Wygląda na to, że zna się na położnictwie. Zaczęły mi się pocić dłonie. – Uważa, że Sarah nie była w ciąży, kiedy została zabita. To by oznaczało, że nie zostało popełnione przestępstwo zagrożone karą śmierci, jedynie morderstwo. Tylko morderstwo. Żadnej kary śmierci. Podrapał się palcem po czole. Zajrzał do swoich notatek, wziął długopis i przekreślił prostą linią jakieś pięć akapitów tekstu. – Rozumiesz, co do ciebie mówię? – uniósł głowę, a jego oczy patrzyły nieruchomo w moje. Grałam na zwłokę. – Ollie, ona była w ciąży. – A jeśli nie była? – zapytał. – Jeżeli poroniła zaraz przed twoim przyjściem, zaraz przed tym, jak sama musiałaś się bronić, i była tak strasznie nieszczęśliwa, że straciła dziecko? A jeśli ten nowy dowód jest kluczowy? Nie znajdziesz go w aktach, ponieważ nie ma tam ani jednej wzmianki na ten temat. – W takim razie po co przysyłałeś mi kolejne kopie? – spytałam dosyć obcesowo. – Chciałem, żebyś dobrze się z nimi zapoznała, zanim wykonamy następny krok w tym kierunku. Musisz wiedzieć, co w nich jest. – Jeżeli cokolwiek w życiu znam dobrze, to przebieg mojego procesu – odparłam. – Myślę, że wiesz, o czym mówię, Noa. Nie potrafiłam opanować reakcji, która nastąpiła potem: wybuch serdecznego śmiechu, a po nim seria chichotów powracających jak małe fale obmywające brzeg. – Posłuchaj, Ollie – przemówiłam, kiedy już mogłam. – Te fantazje są cudowne, ale oboje wiemy, że to za mało. – Czekam tylko na raport nowego eksperta i składam oficjalny wniosek. Sąd musi nas wysłuchać. Po tej informacji muszą pozwolić na powtórne otwarcie twojej sprawy. Wkrótce upływa ostateczny termin, ale już tylko to zostało do zrobienia. Mamy nowe dowody. To będzie jedna z przyczyn, dla których pozwolą nam otworzyć tę sprawę. Potencjalnie możesz mieć nowy proces. Miał tyle samo energii, ile cztery miesiące wcześniej, rozglądał się dookoła, jakby wiedział coś, czego nie wie nikt inny. – Jak ci się pracuje z Marlene, Ollie? – zmieniłam temat. – Skup się, Noa. – Pytam na serio. Chociaż to trochę trudne przy tak ograniczonym polu widzenia – zauważyłam, wskazując na dzielącą nas wieżę Babel. Odłożył długopis i usiadł wygodniej. Jestem pewna, że skrzyżował nogi pod stołem.
Całą wąską przestrzeń blatu, z którego wyrastała szyba, zajmowała pseudodokumentacja mojego życia. Sterta wznosiła się tak wysoko, że ledwo dostrzegałam zza niej Olivera. Wtedy on jak Mojżesz rozdzielający Morze Czerwone włożył dłonie między papiery i rozsunął je tak, abyśmy mogli się widzieć. – Lepiej? – zapytał. Uśmiechnęłam się. On też. – Dlaczego zawsze chcesz rozmawiać o Marlene? Wzruszyłam ramionami. – Co w niej takiego jest? – drążył. – Chyba ciebie mogłabym zapytać o to samo. Widziałam, że chciał mi przerwać, ale nie pozwoliły mu na to dobre maniery. Chyba trochę zmienił uczesanie, odkąd widziałam go po raz ostatni. Nowy fryzjer? Nowa maszynka, która goliła bliżej skóry? Szkła kontaktowe? – Co masz na myśli? – Dlaczego ty w ogóle dla niej pracujesz? – Ponieważ wierzę w MPO – powiedział. – Ponieważ chcę zrobić coś wartościowego. Ponieważ jestem przeciwnikiem kary śmierci. – To wszystko? – Roześmiałam się, rozsiadając się wygodniej. – Miałam nadzieję na coś bardziej oryginalnego. – Noa… – Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co tak naprawdę robi MPO? A jak twoje inne sprawy? Wyprostował się. – W porządku. – Naprawdę? Odchrząknął. – A co ze zwykłą prawniczą harówką? Jak myślisz, kiedy sam wystąpisz w sądzie, zamiast odwalać całą robotę za kulisami? – Te sprawy wymagają czasu. Nie mam wystarczającego doświadczenia, by uczestniczyć w rozprawie. Poza tym nie mogę z tobą o tym rozmawiać – dodał. – Wiesz o tym. – Jakbym zamierzała komukolwiek powiedzieć. Milczał. – Czy Marlene też nad nimi pracuje? – Nad czym? Nad innymi sprawami? – Uhm. – Nie – przyznał. – Rozumiem – stwierdziłam, splatając dłonie. – Jedyne, o czym mówiliśmy, to wniosek o wznowienie procesu, nad którym pracujesz. Czy to oznacza, że daliśmy sobie spokój z ułaskawieniem? Myślałam, że taki był cel tej próby ostatniej szansy. Tego właśnie chciała Marlene, prawda? Czuła się winna, że mnie tutaj wsadziła. – Nie jestem pewien, czy tak bym to określił. – W takim razie jak byś to określił? Milczenie. – No, dalej, Ollie. – Nie sądzę, aby Marlene czuła się winna, że cię tu wsadziła.
– Naprawdę? – Roześmiałam się. – Powiedziała ci to podczas pogawędki przy obiedzie? W pokoju socjalnym kancelarii Adams, Steinberg i Coleson? Nie zaszczycił mnie odpowiedzią. – Jest nadopiekuńczą matką. Słyszałeś kiedykolwiek o tym typie? Wyhodowała córkę na poczuciu winy. – Przełknęłam ślinę. – Myślisz, że Sarah Dixon nie siedziała zamknięta w małym głupim zamku Roszpunki? Oczywiście, że tak. Była nieszczęśliwa. W przeciwnym razie dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie miałaby wybrać właśnie mojego ojca, żeby ją pieprzył? Znowu wziął długopis i zaczął nim pstrykać regularnie, jakby chciał, aby ten suchy dźwięk zbił mnie z tropu. Ja jednak kontynuowałam: – Marlene jest mistrzynią w sztuce wzbudzania poczucia winy. Jak myślisz, dlaczego jest taka samotna? To izoluje, zupełnie jakby termity pożerały ci wnętrzności. – Ślicznie, Noa – powiedział, plując we mnie odrobiną sarkazmu. – Uczestniczysz w korespondencyjnym kursie poezji? – Staram się, Ollie, staram się. Przestał pstrykać i odłożył długopis. – Skończyłaś? – Chyba tak. Dotknął drżącą ręką szyi, rozłożył palce, odchrząknął. Tym razem nie spojrzał w dokumenty, które trzymał w dłoni, tylko uśmiechnął się do mnie nieporadnie, jak gdyby od lat nikt mu nie dokuczał, jak gdyby nigdy nie znał bliżej nikogo, komu dokuczano, jakby to była jakaś lingwistyczna forma gry wstępnej, jak ta, w której wszyscy mężczyźni w celach śmierci mówią o podrywaniu samotnych kobiet w Bratysławie i tym podobne. Część mnie była gotowa do zabawy, a część nie była do końca pewna, do czego on zmierza. – A ty z jakiego powodu czujesz się winny? – zapytałam. – Wszyscy czują się winni z jakiegoś powodu. Ściągałeś na klasówce z matematyki, spałeś z dziewczyną najlepszego przyjaciela, okłamałeś rodziców w kwestii tego, gdzie byłeś w tę noc, kiedy skasowałeś samochód...? – Wróćmy do sprawy. – Wciąż jednak szczerzył zęby w uśmiechu. – Ollie – powiedziałam – minęło prawie pięć miesięcy. – To nie Marlene cię tu zamknęła – upierał się. – Wyparcie – podsumowałam. – Mogę nad tym popracować. – Marlene i ja pracujemy nad tą sprawą razem. – Przesadnie wyartykułował słowo „razem”, tak że słyszałam każdą literę. – To dlaczego od miesięcy jej nie widziałam? – chciałam wiedzieć. – A kiedy już tu przychodzi, mówi jedynie o petycji o ułaskawienie, a nigdy o tym nowym wniosku, nad którym pracujesz. Nigdy nie wspomniała o nowych dowodach, o których ty cały czas mówisz. Jesteś pewien, że to nie jest jej sposób na celowe położenie całej sprawy? Ollie, ułaskawienie nie zapewni mi nowego procesu. Ona o tym wie. Czy to twój ulubiony projekt? Jeśli tak, to żyjesz złudzeniami. Bo ona działa przeciwko tobie. Uwierz mi. – To nie jest mecz piłki nożnej, Noa. Prawnicy nie „kładą” spraw. Zwłaszcza podczas apelacji. – W takim razie najwidoczniej nie znasz Marlene zbyt dobrze. Nie odpowiedział.
– Posłuchaj mnie, Ollie. Nikt nie zmieni jej opinii o karze śmierci, gdy w grę wchodzi jej dziecko. Czy ty kiedykolwiek się nad tym zastanawiałeś? Nikt nie zmienia tak diametralnie zdania, jeśli nie musi czegoś udowodnić. Pomyślałeś, że może ona czuje się odrobinę winna? Znowu się roześmiał. Nieprzekonująco. I zbyt głośno. Chyba nawet odrobina śliny trysnęła z kącika jego ust, zanim zakrył je znowu słuchawką. – Wiesz, dlaczego ona ci pomaga, Noa. Nie wierzy już, że… – Och, gówno, Ollie – przerwałam mu. – Ty mnie nie słuchasz. Otarł kącik ust. – Marlene już nie uważa, że nawet najgorsi z najgorszych zasługują na śmierć. Jeżeli ma jakiekolwiek poczucie winy, to z powodu tego, że swoim zeznaniem przesądziła twój wyrok. Tymi słowami, które czytałaś wiele razy w… – Nie wyjeżdżaj mi tu znowu z tymi pyszałkowatymi monologami – powiedziałam. – Zwłaszcza jeśli chodzi o Marlene. Dobry Boże, dlaczego ty w ogóle poszedłeś na prawo? I tylko mi nie mów, że z powodu wiary w sprawiedliwość i uczciwość. Osuszył palcami wilgoć, która zebrała się w kącikach jego oczu, i uśmiechnął się z przymusem. – Ponieważ chciałem pomagać ludziom. Roześmiałam się. – To naprawdę bardzo proste – stwierdził. – Przestań, Ollie. Powiedz po prostu, że chciałeś zarabiać pieniądze. Albo bronić praw obywateli, ponieważ ogromna niesprawiedliwość spotkała twoją ukochaną ciotkę, która była samotną matką, czy coś takiego. Tylko nie bądź aż tak pospolity. Naprawdę już zaczynałam cię lubić. – A ja przez chwilę ci wierzyłem – oznajmił zupełnie, jakby podrywał mnie wieczorem w barze. – Zaczynałem naprawdę wierzyć, że obchodzi cię to, co tu robimy. – My? – Roześmiałam się. – Matki przeciw Okrucieństwu, ja, Marlene – upierał się. Gdy tylko to powiedział, odwrócił się ode mnie i zaczął dotykać serdecznego palca, jakby powinna była znajdować się tam obrączka. Nie naciskałam go. Pozwoliłam mu obracać nieistniejącą biżuterię w jedną i w drugą stronę, dopóki znowu nie był gotowy, by mówić. – No dobrze. Coś ci powiem. – Wiedziałam. Wiedziałam! Wygiął nienaturalnie usta, jakby na wpół się uśmiechał, a na wpół gniewał. – To nic wielkiego. Podczas mojej podróży prawie dziesięć lat temu… – Tak, ta twoja autobusowa wyprawa po Ameryce. – Właśnie – potwierdził, nabierając powietrza. – Podczas tej autobusowej podróży zatrzymałem się w Filadelfii. Pewnie najpierw powinienem był powiedzieć, że kiedy wyjeżdżałem z Londynu, nie miałem pojęcia, co chcę zrobić z moim życiem. Ale chciałem pracować z ludźmi, tyle wiedziałem, lecz nie byłem pewien, jak dokładnie miałaby ta praca wyglądać. – Ollie… – Po prostu mnie wysłuchaj – poprosił. – Kiedy tu przyjechałem, natychmiast pomyślałem o studiach prawniczych. To był lipiec dwa tysiące czwartego roku.
Podróżowałem z kolegami ze szkoły, którzy myśleli o tym samym, i ktoś zaproponował, żebyśmy poszli do sądu i obejrzeli kilka rozpraw, żeby zobaczyć, jak to jest. Poszliśmy do sądu na chybił trafił i widziałem fragment twojego procesu. Chciałam zedrzeć z siebie koszulę, chciałam napić się wody, chciałam pobiec sprintem. – To było dziesięć lat temu – odezwałam się w końcu. Oliver czekał – cierpliwy, zrezygnowany – na moje dalsze słowa. Jego głos nie drżał. Zupełnie jakby po tym wyznaniu stał się silniejszą wersją siebie. – I po tylu latach nadal interesuje cię moja sprawa? – Spędziłem w sądzie tylko jeden dzień – powiedział – ale coś wydało mi się dziwne i przez wiele lat o tym myślałem. Po pierwsze, nie rozumiałem, dlaczego nie chciałaś zeznawać, skoro większość dowodów przeciwko tobie była słaba. Jedyne, co musiałaś zrobić, to stanąć na miejscu dla świadków, oczyścić swoje imię i opowiedzieć twoją wersję tej historii. Ludzie nie poddają się tak łatwo, jeśli nie kłamią albo nie kryją kogoś lub czegoś. To nie miało dla mnie sensu wtedy i nie ma go teraz. Po drugie, byłem zaskoczony, kiedy dowiedziałem się, że twój ojciec nie zeznawał na twoją korzyść podczas rozprawy o wymiar kary. Skinęłam głową i zamknąwszy oczy, przywołałam obraz księgowego, w okularach, choć już bez wąsów. Ledwo go rozpoznałam, żyjącego wśród wolnych ludzi jak kolejny z byłych facetów mojej matki. Może zależało mu na niej bardziej, niż to okazywał. A może przez cały czas zależało mu na mnie? Obok niego widzę chudą, starzejącą się stewardesę z makijażem z lat sześćdziesiątych. A po jego drugiej stronie młodego chłopaka, który dopiero co nauczył się golić. Oliver, kwitnący w swym opóźnionym dojrzewaniu. Nowa potrójna struna zmarszczek przecięła mu czoło. – Przepraszam, że wcześniej ci tego nie powiedziałem. Poczułam, jak krew napływa mi do ramion, do klatki piersiowej. – Nie szkodzi. – Niechętnie wzruszyłam ramionami. – Ja... hm... nie zdawałam sobie sprawy, że byłam tak urzekająca. Uśmiechnął się. Struny zaczęły powoli znikać. – Jesteś urzekająca. Przesunął wargą po wardze, jakby przed chwilą posmarował je szminką ochronną i chciał rozetrzeć nadmiar tłuszczu. Przyjrzawszy się jednak uważniej, dostrzegłam, że jego usta nie miały styczności z żadnym kosmetykiem od wielu dni, nawet tygodni. Blada, chropowata zbroja pokrywała je niczym rybia łuska. Zmusił się do kolejnego uśmiechu i jego dolna warga pękła delikatnie na środku. Rozdzieliła ją czerwona linia, jak aksamitna tasiemka przyczepiona do Biblii. W tamtej krótkiej chwili chciałam dotknąć jego ust, nakryć je swoimi, by zaleczyć to pęknięcie, wygładzić nierówności. – A zatem – powiedziałam, przerywając ciszę – czekasz, aż ten młody ekspert przygotuje raport. A potem co? – A potem składam wniosek. My składamy – poprawił się. – I czekamy. Moje zęby nie mogły już dłużej chować się w ukryciu i zabłysły w pełnej krasie – proste, białe (chociaż powoli żółknące z braku higieny dentystycznej). To zabawne, jak rozebrany możesz się poczuć przez uśmiech.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Powiedziałam Marlene o ciąży mniej więcej tydzień po tym, jak widziałam Sarah wchodzącą do Świadomego Rodzicielstwa z moim ojcem, którego trzymała przy boku jak miejski gadżet. Czterdzieści osiem godzin później Marlene nalegała, abyśmy spotkały się osobiście. Odwrotnie niż na naszej poprzedniej randce, tym razem przyszłam do restauracji pierwsza. Usiadłam przy stoliku w rogu, zamówiłam herbatę z cytryną i bajgla i czekałam. Grupki studentów wchodziły i wychodziły, piastując kaca. Jakiś biznesmen przez pięć minut rozmawiał przez telefon, zanim zorientował się, że siedzi w złej knajpie. I jestem prawie pewna, że w boksie oddalonym nie więcej niż trzysta metrów od mojego targowano się o cenę trzydziestu gramów kokainy. Ja zaś napełniałam już po raz trzeci filiżankę wrzątkiem i zbierałam okruchy opuszką palca, kiedy w końcu weszła Marlene. – Myślałam, że spotykamy się o piętnastej – powiedziałam, patrząc na nieistniejący zegarek. – Mam jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, wiele spotkań. Usiadła. – Nie zaczynaj dziś ze mną. Kiedy wsuwała się do wąskiego plastikowego boksu, wydawała się jakaś inna. Jak zwykle miała na sobie czarny strój, ale poruszała się w nim niezgrabnie, jak gdyby już na nią nie pasował. – Dobrze się czujesz? – A powinnam czuć się dobrze po takiej wiadomości? – Nawet jeszcze nie zaczęłyśmy rozmowy, a ty już mnie winisz za swój nastrój? Nie muszę tu być. Poprzesuwała przedmioty na stole i usadowiła się wygodniej. – Przepraszam – powiedziała, nie patrząc na mnie. – Przepraszam. Po prostu przekaż mi, co wiesz – zażądała, ale głosem o wiele słabszym niż zwykle. – Wyglądała na szczęśliwą. – Nie, nie, nie! – wybuchnęła Marlene, podwijając rękawy. – Ona nie jest szczęśliwa. Nie jest. To nie w porządku. Skrzyżowałam nogi pod stołem. – Wiem, że nie podoba ci się, że są razem, ale takie jest życie, prawda? Co możesz zrobić? – Ona może dokonać aborcji, to może zrobić – stwierdziła Marlene. Dzisiaj myślę, że chyba jej słowa powinny były bardziej mnie zdumieć. – Rany – roześmiałam się. – A myślałam, że ja mam szczęście do rodziców. Marlene przeorała palcami włosy, wyciągając całkiem spory ich pęk, który wrzuciła pod stół. – Cholera, Marlene, nic ci nie jest?
– Nic mi nie jest, Noa – odparła surowo. – Ona nie może urodzić tego dziecka. – Już to mówiłaś. – Noa, chcę, żebyś mi pomogła. Musisz mi pomóc. Nigdy wcześniej nie można było powiedzieć o Marlene, że jest „w potrzebie” czy „w desperacji”, ale teraz potrzebowała mojej pomocy. To było takie proste. Ta wpływowa kobieta, doświadczona starsza wspólniczka w międzynarodowej kancelarii, była zdesperowana. Chciała porozmawiać i zrzucić ciężar z piersi. I chciała zrobić to przede mną. Potrzebowała mnie. I to jest jedyna, w pewnym sensie pozytywna rzecz, jakiej nauczyłam się po tym, co przeszłam z moim ojcem. Kiedy ktoś czegoś od ciebie potrzebuje, dajesz mu to, nawet jeśli widzisz, że to nie doprowadzi do niczego dobrego. – Proszę, Noa – błagała, wyciągając dłoń z naklejonym plastrem, spod którego zaczynał się wylewać bladoniebieski siniak. – Proszę. – Czego ty jeszcze mogłabyś ode mnie chcieć? Podszedł kelner i zapytał Marlene, czego sobie życzy. Zdenerwowała się, kiedy nie mogła znaleźć menu, i zamówiła tylko kawę. Nie, zmieniła zdanie. Zamówiła herbatę. Po czym znowu zmieniła zamówienie na sok pomarańczowy. I biszkopt z masłem. Spojrzała na mnie, poprawiając się na plastikowej ławce. – Sarah nie chce już ze mną rozmawiać. – I z tego powodu wypadają ci włosy? Nie chciałam tego powiedzieć. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Nie rozumiem też, dlaczego powiedziałam jej wiele innych słów. – Poszłam do niej, żeby namówić ją na skończenie tego związku – ciągnęła. – I wtedy zobaczyłam książki o ciąży, ubrania i całą resztę. Wiedziałam o dziecku, zanim dostałam twoją wiadomość. – Nie zwrócę ci pieniędzy. Znowu nie rozumiem, dlaczego odezwałam się do niej w ten sposób. Zupełnie jakby mechanizm kontrolujący moje umiejętności komunikacyjne zaczął szwankować już wtedy, zanim zupełnie zepsuł się w więzieniu. – Strasznie się pokłóciłyśmy i wyrzuciła mnie za drzwi. – Myślałam, że to twoje mieszkanie. Ten cały etap da Gama i w ogóle...? – Proszę, Noa, przestań mi przerywać. Już i tak nie jest mi łatwo. Skinęłam głową, a kelner przyniósł Marlene sok. – Przepraszam. Mów dalej. Marlene podniosła szklankę i upiła łyk. Niemal widziałam, jak napój spływa jej do gardła, kiedy przygotowywała nową łysiejącą siebie do rozmowy ze mną. – Sarah cierpi na chorobę zwaną kardiomiopatią przerostową. To wrodzona wada serca, która może doprowadzić do ataku serca i nagłej śmierci. – Zamilkła na chwilę. – Każdego roku słyszy się o zdrowych aktywnych sportowcach, którzy padają trupem na środku boiska do koszykówki, piłki nożnej czy toru do biegania. Na pewno słyszałaś takie historie. Prawdopodobnie cierpieli na tę właśnie chorobę, której nikt nie zdiagnozował, lub coś podobnego. – Niech zgadnę. – Spojrzałam jej prosto w oczy. – Ciąża pogarsza ten stan? Marlene pokiwała głową, znowu skupiona na mnie. – Dokładnie. Trochę się zawstydziłam.
– Rozumiem, w jak kłopotliwym znalazłaś się położeniu, Marlene, ale jak już ci mówiłam, to zadanie spoza mojej ligi. – Zapłacę ci więcej. – Nie chodzi o pieniądze. – Wiem, wiem. Ja tylko… – Co twoim zdaniem miałabym dokładnie zrobić? – zapytałam, nerwowo próbując wypełnić ciszę. – W całej tej sprawie jestem praktycznie nikim. Równie dobrze mogłabyś wziąć kogokolwiek z ulicy do tej „roboty”. – Na odmianę postanowiłam ująć moje słowa w cudzysłów, co chyba trochę zbiło ją z tropu. Chociaż starała się na taką nie wyglądać: – Ja tylko… – Posłuchaj, Marlene, nie znam twojej córki. Słabo znam nawet mojego tatę. Pomogłaś mi opłacać rachunki przez kilka miesięcy, więc dzięki za pracę i w ogóle, ale teraz jest, jak jest. Nie zamierzam rozbijać związku łączącego dwoje kochających się rodziców, którzy czekają na dziecko. – Ale twój ojciec… – No dobrze, masz rację – poprawiłam się. – Może jednego kochającego rodzica. Ale to i tak lepiej niż żaden, prawda? – On jest… – Tak, jest nieudacznikiem, kryminalistą. I chyba nie jest zbyt bystry. Coś jeszcze? – Ty masz wpływ na niego, a on na nią – stwierdziła, chwytając się za wewnętrzną stronę ramienia. – Nie sądzę, byś chciała, aby znowu trafił do więzienia. Mówiła do mnie, jakbyśmy siedziały w teatrze – ja jako jedyny widz jej autorskiego monologu. Jak gdyby naprawdę miała jakąkolwiek kontrolę nad przyszłością mojego ojca. – Mylisz się – poinformowałam ją. – Nie mam żadnego wpływu na mojego ojca, więc nie próbuj szantażować mnie uczuciami. – Noa, masz na niego wpływ. Tylko nie zdajesz sobie z tego sprawy. Musisz nauczyć się wykorzystywać swoją pozycję. Swoją siłę. – A zatem teraz mam wpływ i siłę? – Roześmiałam się. – A ty masz…? W ciszy skinęła głową. – Marlene? – Bez Sarah nie mam nic. Teraz nie mam nic – powiedziała głosem tak pełnym złości i żalu, że chciałam przynajmniej wysłuchać jej do końca. – Jej zdaniem chcę, aby zrobiła aborcję, ponieważ twój ojciec nie ukończył college’u. Albo dlatego, że jest starszy. Lub że ma kryminalną przeszłość. – Ona myśli, że ty sądzisz, iż on nie jest jej godny – wyraziłam głośno to, co jej najwidoczniej ciężko było wyartykułować z powodu poczucia winy, cechującego wyższą klasę średnią, zawodowego zakłopotania czy innej przypadłości, nękającej osoby posiadające ręcznie malowaną porcelanę. Odwróciła wzrok. – Tak właśnie myśli, prawda? To kwestia różnic klasowych. – Jesteśmy w Ameryce. Tu nie ma różnic klasowych – sprzeciwiła się. Roześmiałam się. – Żartujesz, prawda? Nie zawtórowała mi. – Na serio. Żartujesz. Twoje buty prawdopodobnie kosztują więcej niż mój miesięczny
czynsz. Wracasz do domu do centrum miasta, czy gdzie tam mieszkasz, swoim mercedesem, lexusem lub audi. – Wystarczy. – No co? – Myślę, że obie wiemy. – Co? Że mój ojciec jest niegodny twojej świętej córki? – Przestań. – Ty wiesz, że to prawda, ja wiem, że to prawda, więc po co to ukrywać? – Wystarczy! Rozejrzała się dookoła, ale na szczęście nikogo nie obchodziło, czy podniosła głos, czy nie. – Przepraszam – powiedziałam. Jak już mówiłam, kiedyś to słowo przechodziło mi przez gardło bez trudu. Łatwo było mi przepraszać za rzeczy, których nie zrobiłam. To, co zrobiłam, przysparzało mi najwięcej kłopotów. – To jak, pomożesz mi? – zapytała w końcu. Wstałam i rzuciłam na stół kilka dolarów za jej sok. – Przykro mi. To już nie jest mój problem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Potrzebuję twojej pomocy! – Kto mówi? – powiedziałam do słuchawki. – Halo? – Wiesz, kto mówi – przerwał, jak zwykle ciężko dysząc. – Ja… potrzebuję twojej pomocy, Noa. Podmuchy jego głosu odrzuciły mnie na bok jak tornado. Nie było go przez ponad pół roku i oto wróciliśmy do punktu wyjścia. – Proszę. Możesz się ze mną spotkać? Wykonałam głęboki oddech jogina. – Absolutnie nie – powiedziałam i odłożyłam słuchawkę. Ale telefon dzwonił i dzwonił, i zadzwonił, aż w końcu odebrałam. – Zaraz zawiadomię policję – zagroziłam. – Nie chcę cię widzieć. Nie chcę angażować się w twoje sprawy. Próbuję poskładać własne życie. – Noa, kochanie – błagał. – Nigdy w życiu o nic cię nie prosiłem… – Żartujesz, prawda? – Roześmiałam się. – Bądź poważny, Caleb. Ty chyba sam siebie nie słyszysz. – Proszę, ja… potrzebuję cię. I nie prosiłem cię o nic… – Ciągle mnie prosiłeś: żebym pokazała ci moje mieszkanie, przyszła do twojego baru, żebym ci wybaczyła… – Wysłuchaj mnie… – Chociaż nawet nie zagościłeś w moim życiu na tyle długo, żeby móc stawiać takie żądania. Przez te kilka minut, kiedy byłeś jego częścią, nie robiłeś nic innego, tylko prosiłeś o przysługi. Czy ty w ogóle siebie słyszysz? – Proszę! – krzyknął cicho scenicznym szeptem, stłumionym paniką. – Nie mam nikogo innego, do kogo mógłbym się zwrócić. – To nie mój problem – uznałam. – Do widzenia. Ale nie odłożyłam słuchawki, tylko kurczowo przyciskałam ją do ucha, czekając. – Nie wiem, co robić – przyznał w końcu łamiącym się głosem. Słuchałam go. Nie wiem, co mną wtedy zawładnęło. Może to przez to jego dyszenie, które przywiodło mi na myśl zabłąkanego golden retrievera, a może przez fakt, że słyszałam, jak wyciera brzeg niedomytej szklanki ścierką, która prawdopodobnie nie była prana przez co najmniej ostatnie trzy miesiące. – Nie wiem, co mam ci powiedzieć, Caleb… – Ona jest w ciąży – wydusił. – Ona jest w ciąży, a ja nie wiem, co mam z tym zrobić. Ty najlepiej ze wszystkich ludzi powinnaś wiedzieć, jakie to uczucie mieć mnie za ojca. Ja nie powinienem być ojcem. Nie powinienem… To znaczy… ja… nie mogę… – Przestań się jąkać! – Ja war… war… wariuję, Noa!
– Jesteś dorosłym mężczyzną. Już raz popełniłeś ten błąd. Poradź sobie z nim tak samo jak zawsze. Ucieknij, kurwa, gdzie pieprz rośnie. Wciągnął powietrze przez nos i poznałam, że płakał. Każdy oddech blokował mu śluz. – Nie chcę już więcej uciekać – powiedział bez wahania. – Możesz w to wierzyć lub nie, ale naprawdę się zmieniłem. Słyszałam, jak coś pije. Wodę? Sok? Piwo? – Gdzie jesteś? – zapytałam. W oddali rozbrzmiał cichy dzwonek. – W barze. Możesz tu do mnie przyjechać? – Jest mróz. Nie ruszę się na krok z mieszkania. Trzymałam telefon w lewej ręce i obgryzałam kawałek skórki z prawego kciuka, która oderwała się głębiej, niż chciałam, i zaczęła krwawić. Maleńkie rzeki spłynęły w zmarszczki mojej dłoni niczym wąskie czerwone odpływy. – Proszę – powiedział. – Nie przygotowujesz się na jutro do hucznego sylwestra z Sarah, czy coś w tym stylu? – Proszę – powtórzył. – Potrzebuję cię. – Daj spokój, Caleb. – Proszę, Noa. Nie wiem, czy sprawił to jego łamiący się głos, czy błagalny ton, ale nagle poczułam, jakby to była prawda: że rzeczywiście oprócz mnie nie ma nikogo innego na świecie. Odczekałam kilka chwil – wystarczająco długo, żeby trzy razy otarł pot z czoła – aż w końcu się poddałam: – Dobrze. Zaraz przyjadę. Złapałam torebkę, którą przewiesiłam przez tułów jak harcerka szarfę, na wierzch włożyłam czarną puchową kurtkę, a do tego czerwony szalik, czerwone rękawiczki i fioletową czapkę – wszystko zakupione dzięki przychodom od Marlene. Przez cały czas, kiedy się ubierałam – w pośpiechu, jakby od tego zależało życie mojego ojca – w mojej głowie rozbrzmiewał niczym ostrzeżenie dzwonek telefonu. Alarm dźwięczący w mojej podświadomości, jakbym wiedziała dokładnie, co się stanie, zanim to się wydarzyło. Zupełnie jak muzyka filmowa pełna drżących skrzypiec, poprzedzająca nasz następny ruch. I chociaż melodia podpowiada co innego, i tak wchodzimy do ciemnego pokoju. I tak mówimy naszym ukochanym, że zaraz wrócimy. I tak jedziemy do domu sami, chociaż wokół szaleje burza. Dla mnie tę muzykę stanowił dzwonek telefonu, rozbrzmiewający w mojej głowie, gdy wychodziłam z mieszkania, który dzwonił nadal, kiedy dotarłam na stację metra, podczas całej drogi na Girard Street, aż stanęłam na rogu, gdzie po raz pierwszy dostrzegłam człowieka cienia, a potem pod dyndającymi tenisówkami przed wejściem do Baru Nurek. Litery na markizie były równie kanarkowożółte jak tamtego dnia, kiedy stąd uciekłam wiele miesięcy temu. Drzwi za to były zamknięte, a w oknie widniała kartka z napisem: „Bar zamknięty. Przepraszamy”. Zapukałam i zajrzałam do środka przez połamane żaluzje. Mój ojciec siedział na krześle, drżący, z ramionami oplecionymi wokół ciała, jakby miał na sobie kaftan bezpieczeństwa. Wyglądał, jakby od kilku dni się nie golił, ale na groszkowej bliźnie nie rósł ani jeden włos, i pomyślałam o negatywie wąsika Charliego Chaplina. Przez głowę przeleciały mi obrazy dziecinnego fetyszu mojej matki. – Tato?! – krzyknęłam przez szybę, jednocześnie waląc w drzwi. – Halo?!
Podniósł wzrok i rzucił się, żeby mi otworzyć. – Co się, do cholery, dzieje? – Usiądź. Proszę, siadaj. Nie zdjęłam kurtki ani torby. Omiotłam spojrzeniem bar, który jak zwykle był pusty, ale teraz wydał mi się przerażająco opustoszały. – Chodź ze mną – polecił, biorąc mnie za rękę i próbując na siłę zaciągnąć do biura na tyłach baru. – Nie, nie, nie – zaprotestowałam. – Nie wrócę tam. Ale on ciągnął coraz mocniej. – Muszę ci coś pokazać. Dlatego po ciebie zadzwoniłem. – Myślałam, że zadzwoniłeś do mnie, ponieważ chciałeś mi się wyżalić, że wiesz, jakim jesteś okropnym ojcem, i że za chwilę znowu popełnisz ten sam błąd. Skinął głową, muskając zarost palcami, ale dalej ciągnął mnie do biura. – Przestań! – rozkazałam. – Kto wie, jaką jeszcze kontrabandę tam masz. Nie zamierzam na odmianę zostać przemytnikiem narkotyków. Z jego ust wydobył się nerwowy śmiech jak kawałek gumy do żucia, która niechcący wypadła z buzi. – Masz dokładnie minutę, żeby wytłumaczyć mi, dlaczego wyciągnąłeś mnie z ciepłego mieszkania na taki mróz. – Dobrze, dobrze – powiedział, znowu rozkładając ręce w tym cholernym geście kapitulacji. Podszedł do baru i zamiast podnieść drewnianą klapę, dał nura pod spodem. Wziął dużą plastikową szklankę. – Piwa? Coli? – Przestań grać na zwłokę! – Noa, proszę cię. To mi pomaga się uspokoić. Piwo? Cola? Dietetyczna? Mam mountain dew. Wiem, że lubisz. – Tylko woda – odpowiedziałam. Podał mi szklankę wody, po czym znowu zanurkował pod barem, jakby tańczył limbo, i usiadł przy stole plecami do drzwi. Zajęłam miejsce naprzeciwko niego. Gdyby ktoś zajrzał do środka, zobaczyłby jedynie moją twarz, tylko moje dłonie. Nikt nie dostrzegłby żadnych cech szczególnych mojego współkonspiratora. – Wariuję – powtórzył chyba po raz pięćdziesiąty. Pocił się. Ciężkie krople spływały mu po skroniach i garbatym nosie. – Z powodu dziecka? Pokiwał głową. – Naprawdę? – Roześmiałam się. – Teraz nagle odebrało ci mowę? Nie opowiadaj mi tu tych swoich głodnych kawałków o dwunastu krokach, śmierci twojej matki albo jak to ja zmieniłam twoje życie. Odwrócił wzrok. – Żarty sobie robisz, prawda? – Cii – błagał. – Proszę, mów ciszej. – Nic tu po mnie – stwierdziłam, wstając, żeby wyjść. – Posłuchaj. Nie chcę, żeby Sarah urodziła to dziecko. – Tak, tyle zrozumiałam.
– Nie, nic nie rozumiesz, Noa. Absolutnie nie mogę mieć tego dziecka. Widzisz, ja naprawdę się zmieniłem. Mam ten bar, pogodziłem się z tobą... Jeśli ona urodzi to dziecko, nie będę miał żadnej szansy, aby być porządnym ojcem dla ciebie. – Chyba już na to trochę za późno, nie sądzisz? – Mówię poważnie. Zerknął w kierunku biura, po czym znowu na mnie. Z jego ust dobywał się odór tak ohydny, że w życiu takiego nie czułam. Musiał wypić osiem, może dziewięć piw. – Znajdź inną wymówkę. Widziałam was razem. Widziałam, jak wchodziłeś z nią do Świadomego Rodzicielstwa z uśmiechem na twarzy. W sumie oboje wyglądaliście na szczęśliwych. Caleb podrapał bliznę, a jego źrenice tańczyły między moimi oczami, gdy usiłował się skupić. – Tamtego dnia miała to skończyć, ale zmieniła zdanie. Wiedziała, że ja nie chcę tego dziecka. – Spróbuj jeszcze raz. – Taka jest prawda, Noa – upierał się. – Przysięgam. Spojrzałam w kierunku biura za jego plecami. Drewniane drzwi były wyłamane przy zawiasach. – Czego ode mnie chcesz? – zapytałam. Rozejrzał się po barze, po czym wstał. – Zostań tu, zaraz wracam. Poszedł do biura i chwilę później wrócił z plastikową torebeczką w dłoni. – Naprawdę teraz przemycasz narkotyki? Usiadł. – To jest RU 486. Pigułka aborcyjna. – Wiem, co to jest. Po co ci to? Zamierzasz podać ją swojej dziewczynie? Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. – To wcale nie jest takie proste, Noa. – Żartowałam. Pokiwał głową, dając mi chwilę, bym wydaliła tę myśl z systemu. – To naprawdę nie jest takie proste. – Marlene Dixon cię do tego namówiła? Zaopatrzyła nawet w tę pigułkę? – spytałam z nadzieją, że to nieprawda. Nie odpowiedział i po raz pierwszy żałowałam, że milczy. Żałowałam, że byłam taka elokwentna podczas ostatniego spotkania z Marlene. W tamtej chwili żałowałam wielu rzeczy. – Zrobiła to, prawda? – Skąd ty…? – zaciął się, jakby dopiero zaczynało mu coś świtać. Trochę za późno. – Znasz Marlene? – Ty naprawdę siedzisz tu i mówisz mi… – Nic ci nie mówię. – Wstał. – Proszę, po prostu chodź ze mną. Poszłam za nim do biura, gdzie na kanapie leżała Sarah Dixon nieruchoma jak trup. – O mój Boże! – zawołałam, potykając się o własne stopy. – Cii. – Czy ona… ona… nie żyje?
O mało nie upadłam na podłogę. Serce mi zamarło. Dłonie się trzęsły. – Dlatego jesteś mi potrzebna. Dałem jej pigułkę… – Naprawdę dałeś jej pigułkę aborcyjną?!!! – wrzasnęłam. – Jak… jak, u diabła? Jakim cudem… Skąd ty wziąłeś tę pigułkę? Wpatrywał się we mnie, ale nie wybuchnęła między nami żadna kłótnia. Ani tamtego dnia, ani podczas mojego procesu, ani na żadnym etapie mojego pobytu w więzieniu. – Jasna dupa… – Wrzuciłem jej do szklanki, a potem ona zemdlała. Nie sądzę, żeby to miało jakikolwiek związek z pigułką, ale co… jeśli miało? Jeżeli jest chora? Jeśli to jakaś reakcja? – Jasna dupa… Jasna dupa… – Zaczęłam chodzić w tę i z powrotem. – Dlaczego? Dlaczego bezustannie wciągasz mnie w swoje sprawy? Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Jezu Chryste. Przestań do mnie dzwonić. – Noa, jesteś najmądrzejszą osobą, jaką znam – wyznał, wyciągając do mnie rękę. – Wygłosiłaś przemowę na koniec szkoły. – Tylko na rozdaniu dyplomów. – Chodziłaś do Penn. – Przez rok – uściśliłam. Dłonie nadal mi drżały. – Nawet niecały. – Uczysz przyrody, prawda? – Tylko na zastępstwo. – Ale uczysz. – Zastępuję, Caleb – powtórzyłam. – Jestem substytutem. Nie jestem prawdziwa. To właśnie jest pierdolony substytut – ktoś, kto nie jest prawdziwy. – Noa, wiem, jaka jesteś bystra – upierał się słabym głosem. – Jesteś jedyną osobą, do której mogłem zadzwonić. Nie mogłem jej tak tu zostawić. – Oczywiście, że nie! – krzyknęłam i szybko ucichłam. – Zabierz ją do pieprzonego szpitala. – Oboje wiemy, że nie mogę tego zrobić. – Doprawdy? – Będą pytali o pigułkę. Skąd ją miała. Wbiłam w niego wzrok. – No to im powiesz. – Nie mogę – stwierdził i zaczął chodzić. – Nie mogę. Nie wiedziałem, że tak to się skończy. Nie chciałem tego. Nie powinienem był tego robić. – Przecież ona cię nie wyda – zapewniłam go. – Na pewno by cię nie wydała. Pokiwał głową, ale nie sądzę, żeby mnie słyszał. Podeszłam do Sarah. Jej chude członki sterczały z kanapy. Miała otwarte usta i zamknięte oczy, brzuch nakryła do połowy dłońmi, jakby pokazywała wszystkim we śnie swoje nienarodzone dziecko. Wiem, że to dziwne, ale jedyna myśl, jaka wówczas przyszła mi do głowy, dotyczyła Lizy Minnelli. Przypomniałam sobie, jak śpiewała w Kabarecie, myśląc o swojej drogiej przyjaciółce Elsie, leżącej nieruchomo na łóżku niczym królowa. Usta same mi się otworzyły. – Jak długo tak leży? – Nie jestem pewien… Minęło może dwadzieścia, trzydzieści minut, zanim do ciebie zadzwoniłem. – Trzydzieści minut?
Zdjęłam rękawiczki i rzuciłam je na podłogę, po czym usiadłam obok Sarah i przycisnęłam palce do jej gardła, żeby sprawdzić puls. Poczułam uderzenia, powolne, ale jednak. Tętnica szyjna pulsowała pod opuszkami moich palców na tyle, bym wiedziała, że ona żyje. Muzyka nieprzerwanie grała w mojej głowie. – Wiesz, że tej pigułki nie wolno podawać bez asysty medycznej. Zwłaszcza w tak dużej dawce. – Wiem, wiem. – A to tylko część procesu. Musiałaby powtórzyć dawkę. Myślałeś, że uda ci się ją nafaszerować po raz drugi? Bo to właśnie musiałbyś zrobić. Do cholery, czemu ty musisz robić takie rzeczy? Złożył dłonie jak do modlitwy. – Co my teraz zrobimy? – Jeszcze raz ci mówię: nie zrobimy nic. Ty zabierzesz ją do szpitala. Ona jest nieprzytomna, ale wydaje mi się, że oddycha normalnie. Nie jestem lekarzem, Caleb. Musi obejrzeć ją lekarz. Gdy tylko odjęłam palce od jej ciepłej szyi, poczułam na kanapie jakiś ruch i po kręgosłupie przebiegł mi taki dreszcz przerażenia, jaki czułam tylko raz w życiu. Nie mówię o strachu, który ogarnia cię, kiedy widzisz cień przemykający się po twoim domu w nocy czy kiedy skrzypienie drewnianej podłogi na pewno – absolutnie, możesz przysiąc – oznacza obecność intruza w pokoju. Nie. Mówię o strachu przed odkryciem, o iskrzącym lęku, kiedy wiesz, że być może robisz coś złego, ale nie potrafisz ani dokładnie wypowiedzieć słowa „zło”, ani zrozumieć, czym to zło jest. Spojrzenia moje i ojca spotkały się dokładnie w chwili, w której zdał sobie sprawę, że musi zawieźć ją do szpitala. Otworzył szeroko oczy bezdenne jak Adriatyk i zaczął się cofać. Nie spuszczałam z niego wzroku dopóty, dopóki nie poczułam dotyku palców na plecach. Macki pająka sunące wzdłuż mojego kręgosłupa krąg po kręgu. I ta cholerna słodka muzyka... – Gdzie ja jestem? – usłyszałam i odwróciłam się, by stanąć twarzą w twarz z Sarah.
Październik Najdroższa Sarah Kiedy patrzę przez szybę, widzę Noa taką, jaką widziałam ją przy pierwszym spotkaniu, i wreszcie mogę to przyznać. Nie chcę, ale mogę. Ona jest w pewien sposób atrakcyjna. Nie taka, jaka jest teraz, ale jak wyglądała tamtego pierwszego dnia. Nie zamierzam zagłębiać się w jakiekolwiek szczegóły naszej krótkiej i przerywanej znajomości, jeśli w ogóle można użyć tego słowa. Łączy nas tylko jeden mejl, który usunęłam z komputera zaraz po wysłaniu, wymazałam z twardego dysku na długo przed tym, zanim Noa została skazana. Oskarżenie nigdy nie sprawdziło pamięci mojego komputera, obrona również o to nie poprosiła. Dlatego zamiast powtarzać w głowie po raz kolejny tamtą konwersację czy odczytywać tamten list, wróciłam do domu i oglądałam Twoje zdjęcia, żeby przypomnieć sobie, jak się uśmiechałaś, jaką nosiłaś fryzurę, jak rozmawiałaś przez telefon i jaki miałaś podpis. I po prostu nic nie mogę na to poradzić: zaczynam widzieć w niej Ciebie. Nienawidzę tego. To straszne, że to mówię, że to widzę, ponieważ ona w niczym Ciebie nie przypomina. Absolutnie w niczym. Ale jest w Twoim wieku, Kochanie, i o niczym innym nie mogę myśleć. Wiem, że nie jest jedyną osobą, która skończyła w tym roku trzydzieści pięć lat. Nie jest jedyną osobą, która skończyłaby trzydzieści pięć lat, gdyby okoliczności były inne. Jest jednak w Twoim wieku, tak jak kilku moich współpracowników, którzy dopiero co zostali partnerami. I nowa prezenterka południowych wiadomości CNN. I niedawno wybrany gubernator gdzieś na rolniczym południu. Wiem, Kochanie, że to tylko liczba, naprawdę. Rozumiem to, ale kiedy patrzę na jej zdjęcie z więzienia, na fotografię zrobioną przy aresztowaniu i jej arsenał manipulujących uśmiechów, posyłanych zza szyby za każdym razem, kiedy przychodzi fotograf, by uwiecznić ją razem z jakimś podupadłym dziennikarzem, zaczynam widzieć Ciebie. I nie potrafię się odwrócić. Wiem, że odeszłaś. Wiem to. Ale nie potrafię odwrócić wzroku. Nie mogę jej odwiedzać, ale nie potrafię też uciec. Zamykam oczy i próbuję zobaczyć Twoje włosy, piękne i proste, ale widzę tylko jej – brudne blond kosmyki, które niegdyś były lśniącą złotą grzywą, a teraz zwisają w kolorze curry, związane nisko na karku podartą gumką. A więc teraz widzę Ciebie. I ją. I Ciebie. Ta pewność siebie, która przerodziła się w protest... Te usta, które nigdy nie są pewne, kiedy powinny się otworzyć... Linia włosów układająca się na środku czoła w ostrą literę V – teraz to wszystko zaczyna pojawiać się na twarzy Noa. Prześwituje na zdjęciach rozsianych po tygodnikach, przebija między jej oczami niczym kapiąca farba. I kiedy tak się dzieje, myślę, że jej skóra zbladnie, oczy zalśnią, a w głosie zabrzmi wynikająca ze skromności pewność siebie, którą Ty nabyłaś w wieku trzynastu lat. Ale wtedy ona się odzywa i już wiem, że to nie Ty. Wiem, że ma w sobie geny matki, która nawet nie ukończyła liceum, i ojca z zamiłowaniem do przemocy. Wiem, że nie jest Tobą, ponieważ linia jej włosów jest poszarpana, a jej kalifornijska opalenizna zmatowiała i pełna blizn. Jej jasnozielone oczy zaczynają się zapadać. Kilka wspomnień po słońcu żłobi jej twarz wokół ust i oczu niczym poprzestawiane znaki przestankowe. Nie ma w niej nic precyzyjnego. Nic.
Mimo to przy każdym spojrzeniu – za każdym przeklętym razem, kiedy na nią patrzę przez szybę w sali widzeń, na kolorowych fotografiach, na czarno-białych wycinkach z gazet, na nagraniach wideo z jej przesłuchania – krople potu na jej czole układają w mozaikę Ciebie. Proszę, wybacz mi to wszystko. Proszę, wybacz mi, ale nie sądzę, abym mogła przetrwać siódmy listopada i stracić cię po raz drugi. Twoja na zawsze Mama
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Ostrza ciemności przebijały się przez metalowe pręty i kładły bladymi cieniami na podłodze. Sześciu strażników weszło na nasz oddział niczym pogrążony w letargu oddział szturmowy, tupiąc butami unisono. Żadnemu nie drgnął ani jeden przylizany włos. Leżałam na łóżku i próbowałam zasnąć z prawą kostką przytuloną do lewej. Moja głowa spoczywała na lewej ręce jak w hamaku, głęboko tonąc w poduszce, zanurzając się aż do materaca pod spodem. Ale na odgłos kroków moje nogi obudziły się z drżeniem. Grube gumowe obcasy uderzające w cementową podłogę, nucenie jednego z młodszych funkcjonariuszy, ich serca bijące razem jak w jednej maszynie... Nie otworzyłam oczu. Wiedziałam, co się dzieje. Był październik, a może listopad. Gdzieś w okolicy Halloween. Dla Szachistki nadszedł dzień X. Pęk kluczy zazgrzytał o gruby skórzany pas przy akompaniamencie symfonii oddechów. Niektórzy brzmieli, jakby mieli astmę, lecz nie chcieli korzystać z inhalatorów, by nie narazić na szwank swojej męskości. Inni oddychali z trudem, jak gdyby od lat palili papierosy bez filtra. Pewnie odliczali uderzenia swoich serc, aby przynajmniej coś tamtej nocy zachowało swój sens. Jedyny oddech, jakiego nie słyszałam, to oddech Szachistki. Musiała go wstrzymywać przez cały ten czas, jak gdyby nie wiedziała, co z nim zrobić. Usłyszałam odgłos klucza wkładanego do zamka, trzask przesuwanego mechanizmu i zgrzyt metalu trącego o metal. Drzwi Szachistki stanęły otworem, ale ona wciąż nie wydała ani jednego dźwięku, żadnego oddechu, żadnego okrzyku dwadzieścia jeden minut po pełnej godzinie, żadnej prośby, by po raz ostatni mogła zobaczyć swoją córkę. Tylko cisza. A potem prosty, oczekiwany dźwięk zatrzaskiwanych kajdanek i kroki skutego więźnia, drepczącego po podłodze jak mały ptak, między dłuższymi strusimi krokami strażników. Nie otworzyłam oczu, żeby popatrzeć, jak odchodzi. Nie wstałam z łóżka. Uważałam, że nie powinnam się na nią gapić. Rozpoczął się po prostu kolejny etap procesu. Aresztowanie, skazanie, osadzenie w więzieniu, apelacja, egzekucja. I chociaż wiedziałam, co ją czeka – i mnie także – wiedza to zupełnie inna bestia niż doświadczenie. Kroki coraz bardziej się oddalały. Nigdy nie udało się jej zobaczyć z córką. W każdym razie tak mi się wydaje i smutno mi z tego powodu. Idąc na śmierć, nie czuła, że pozamykała za sobą wszystkie sprawy. Nie mogła zobaczyć się z jedyną osobą, która była dla niej ważna. Gdybym ja miała choć jedną taką osobę, z chęcią bym jej oddała. Kilka tygodni wcześniej Szachistka na jeden wieczór zaprzestała swoich krzyków. Zapytałam ją, dlaczego nie woła już Pata. Zaczynałam się martwić, że będę musiała wymyślić dla niej nowe imię. – Nie wiem – odpowiedziała. – Jak to: nie wiesz? – To trochę bezcelowe, prawda? No wiesz, pomyślałam, że to trochę bez sensu wołać
kogoś, kogo nie ma. – Nie jestem tego taka pewna – stwierdziłam. – To pokazuje, że ci zależy. – Nie zależy mi, P. – odrzekła. – Już nie. Milczałam. – Może po prostu potrzebowałam odmiany. Chciałam uciec od rutyny. – Od rutyny? – Roześmiałam się. – Czy właśnie nie o nią chodzi w więzieniu? – Czy właśnie nie o nią chodzi w życiu? – odparła, jakby w ciągu trzydziestu sekund konwersacji zdążyła obronić pracę magisterską i doktorat z filozofii. – Wydaje mi się, że kiedy odrzucamy rutynę, znowu możemy coś poczuć, prawda? Wzruszyłam ramionami, wspominając moją matkę, która co sezon zaczynała nowe życie na scenie, kiedy byłam mała. I ojca, który co roku wdawał się w romans z innym zakładem karnym. I Olliego, który z każdą wizytą u mnie uczył się czegoś nowego o sobie. Oni wszyscy coś czuli. – Pewnie – powiedziałam. – Chyba tak. Tamtej nocy dwadzieścia jeden minut po pełnej godzinie usiadłam na łóżku w nadziei, że usłyszę conocne wołanie: „Pat, kocham cię! Potrzebuję cię, Pat! Tęsknię za tobą, Pat!” – choć tak naprawdę wiedziałam, że nic nie zmąci ciszy. Słyszałam, jak wyprowadzają ją z celi. Słyszałam zgrzyt otwieranych krat. Słyszałam nawet, jak zęby jej dzwonią ze strachu. Wiedziałam, że odeszła. Ale prawie przez dziesięć lat słuchałam, jak nawołuje swojego kochanka. Rezygnacja z rutyny – bez względu na kierunek – w pewien sposób rozjaśnia ci umysł. Obudzić się, oddać mocz, czasem kał, wyciągnąć ręce do skucia, poczuć pałkę policyjną wypychającą cię z celi, prysznic, poczuć tę samą pałkę wpychającą cię z powrotem do celi, spać, słuchać conocnych jęków sąsiadki wołającej swą ukochaną ofiarę, powtórka – tak wyglądało moje życie przez ostatnich dziesięć lat. A teraz się skończyło. Chciałabym powiedzieć, że za tym tęsknię. Że będę tęskniła za nią. Rutyna Szachistki była taka sama jak jej mantra: „Pat, kocham cię! Potrzebuję cię, Pat! Tęsknię za tobą, Pat!” Dla Marlene były to kariera, pieniądze i władza, dla Persephone – prawdopodobnie ręcznie malowana porcelana, tenis i śmiech, dla mojego ojca zaś coś związanego z seksem, narkotykami i rock and rollem. Albo dziećmi, miłością i wolnością. Może moja nowa mantra będzie brzmiała: „Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam”. Może Szachistka mnie usłyszy i przekaże tę wiadomość innym.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Odrzucili nasz wniosek. Oliver miał niewyraźną minę. Jego twarz wręcz sflaczała, kiedy zamykał mi drzwi do ponownego procesu równie łatwo, jak gdyby, powiedzmy, zamykał zalaminowane karty menu. – Och… Tylko tyle powiedziałam. I powtórzyłam to jeszcze raz: – Och. Naprawdę. Co powinno się mówić w takiej sytuacji? „Dzięki, chłopie, że próbowałeś. Doceniam twój wysiłek”? „Nie mogłeś się bardziej postarać”? „Właśnie mnie zabiłeś. Sąd nie ma racji”? Nie ma spisu truizmów zalecanych do wygłoszenia w takich okolicznościach. Dlatego zrobiłam jedyną rozsądną rzecz: udawałam zdenerwowaną i zmartwioną, jakbym naprawdę siedziała na fotelu pasażera podczas jego pierwszej wycieczki do ocalenia. Opuściłam głowę na pierś i posłałam mu jeden z tych uśmiechów, jakie produkujesz, kiedy czujesz się niezręcznie albo przy starym znajomym, z którym nie widziałeś się tak dawno, że już nie musicie mówić sobie „cześć” na ulicy. Po czym powtórzyłam jeszcze raz: – Och. I znowu zasada trójek. Dopiero wtedy Ollie poczuł się zmuszony do odpowiedzi. Czytał orzeczenie Sądu Najwyższego Stanu Pensylwania wydane w odpowiedzi na jego wniosek i nawet na mnie nie spojrzał. – Próbowałem wszystkiego, Noa. Sąd uznał, że nawet jeśli były wywierane pewne wpływy na ławę przysięgłych, nie stanowią one podstawy do uchylenia wyroku. Stwierdzili, że jeśli zostały popełnione błędy podczas narady sędziów przysięgłych w związku z relacją łączącą Lavonne i Felipe, były one o niegroźnej naturze. Innymi słowy, i tak zostałabyś uznana za winną, a przysięgli nie zmieniliby zdania na temat wymiaru twojej kary. Tak samo z prawami Mirandy. Policja odczytała ci twoje prawa i chociaż nie sądzę, że przestali przesłuchiwać cię wtedy, kiedy wymaga tego konstytucja, sąd uznał ten błąd za równie niegroźny. – Ciągnął swoje streszczenie, a na jego policzkach zaczęły perlić się krople potu, bąbelki śliny wyskakiwały z ust – szekspirowski aktor na środku sceny – za każdym razem, gdy wypowiadał słowo rozpoczynające się na literę „k”: „konstytucja” i „kara”. – Podczas przesłuchania poprosiłaś o adwokata, a oni nadal zadawali ci pytania. Twoi prawnicy powinny byli uwzględnić to przy składaniu apelacji. Ale Sąd Najwyższy stwierdził, że strategia Harrisa i McCalla była odpowiednia i nie można im zarzucić nieudolności. Nadal nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie dlatego, że nie rozumiałam, co do mnie mówi, ale po prostu nie umiałam go pocieszyć po jego pierwszej bardzo poważnej i bardzo
osobistej zawodowej porażce. Chciałam mu przypomnieć, że moi adwokaci chcieli złożyć apelację, bazując na kwestii Felipe i Lavonne, ale im to odradziłam. Poruszyli też temat praw Mirandy, lecz nic z tego nie wyszło. – W porządku – stwierdziłam. – Na tych podstawach nie możemy nic więcej zrobić. Podniósł ręce i zaczął trzeć oczy w kierunku odwrotnym niż ruch wskazówek zegara. Wokół paznokci miał mikroskopijne strupki, pod oczami ciężkie wory, wyglądające jak wypełnione wodą, które ciągnęły całą jego młodą twarz w dół. Czułam się w pełni odpowiedzialna za tę transformację. Hordy sekund wypełniły ciszę między nami, a on patrzył na mnie, wcale mnie nie widząc. Może wpatrywał się w swoje odbicie w szybie z pleksiglasu... Najwyraźniej teraz nadeszła moja kolej, żeby coś powiedzieć. – Co Marlene mówi na ten temat? Oparł podbródek na dłoni jak na poduszce. – Jeszcze nie miała okazji tego przeczytać. Skinęłam głową. – Dlaczego nie? – Pracuje nad innymi sprawami. I przygotowuje się do spotkania z gubernatorem w sprawie twojego ułaskawienia. Jak na mój gust odpowiedź padła trochę zbyt szybko. – A może ona inaczej zinterpretowałaby tę decyzję? Opuścił ręce wzdłuż boków, uwalniając podbródek, i spojrzał prosto na mnie. – Przekaz jest jasny bez względu na interpretację. Odrzucili naszą prośbę. – Czyli jedyne, co teraz zostało, to ułaskawienie? – zapytałam. – Wróciliśmy do punktu wyjścia? – W sprawie ułaskawienia też posuwamy się do przodu. Otrzymaliśmy kilka pisemnych deklaracji od ludzi, którzy chcą cię wesprzeć. Na przykład Andy Hoskins przysłał poświadczone notarialnie oświadczenie, które możemy wykorzystać. Chciałam się roześmiać, ale coś mnie powstrzymało. Szacunek? Znudzenie? – Andy? Powiedział bezgłośnie „tak”, znowu spoglądając w dokument, który nadal trzymał w dłoni. – Tak bardzo mi przykro, Noa. – Upuścił kartkę na stół. Chciałam położyć rękę na jego ramieniu i unieść mu podbródek odrobiną adrenaliny. „To nie twoja wina”, chciałam powiedzieć. Ale to on poniósł klęskę, nie ja. Ja dla odmiany się tego spodziewałam. To nie był mój pierwszy odrzucony wniosek. Po tak długim czasie zapomniałam, że dla niego to był pierwszy raz. Zawahałam się przez chwilę. – Cóż, w porządku. Wytarł nos i nic nie odpowiedział. Wyglądał, jakby myślał. O Andym? O Marlene? – Co dokładnie napisał patolog w swoim raporcie? Ollie otworzył usta, aby przemówić w jedyny sposób, w jaki potrafił – poprawnie, oficjalnie, jak prawnik: – Tak jak już mówiliśmy – zaczął – sąd rozpatrzyłby ponownie sprawę, jeśli pojawiłyby się nowe informacje, które dostarczyłyby niezbitego dowodu niewinności. Ten lekarz, ekspert, miał złożyć zeznania na temat kondycji Sarah w czasie śmierci. – Westchnął,
patrząc na opinię, którą trzymał w ręku. – Wiem, że to było ryzykowne posunięcie, ale myślałem, że mamy jakąś szansę. – Oliver – powiedziałam łagodnie, wyciągając ku niemu otwartą dłoń, ale jego ręce tańczyły przed jego twarzą, nagie, neurotyczne, płochliwe. – Z jego opinią, jego deklaracją… – Sam powiedziałeś, że sąd tego nie kupił. – Wzruszyłam ramionami. – To się zdarza. Nie chciał na mnie spojrzeć. – Nic się nie stało – zapewniłam. – Wyczerpałeś wszystkie możliwości. Postępowanie przeciwko Noa P. Singleton dobiegło końca. – Czytałem protokół. Widziałem dowody. Ale… – Żadnego „ale”. To koniec. Jedź do domu – poprosiłam. – Jedź do rodziny. Do MPO. Wróć do Filadelfii, Londynu czy gdziekolwiek jest twój dom. To była interesująca historia, ale teraz… – urwałam. – Co ty przede mną ukrywasz? – zapytał, prostując się na krześle. Jego głos wzniósł się o kilka tonów. – Nic. Niczego nie ukrywam. – Noa, opowiedziałaś mi o swoim dzieciństwie. Powiedziałaś mi o swoim ojcu, o Sarah. – Przysunął się z krzesłem bliżej szyby i nawet pomimo wytłumienia usłyszałam zgrzyt. – Czego mi nie mówisz? Wiem, że coś ukrywasz. Jego brak doświadczenia mógł tylko wyostrzyć jego adwokackie zacięcie. – Nie włamałaś się do mieszkania Sarah – wyrzucił z siebie, jakby doznał olśnienia. – Ona cię wpuściła, prawda? Odwróciłam wzrok. – Noa – nalegał. – Nie ma żadnych dowodów na to, że się tam włamałaś. Miałaś tylko wyrwany paznokieć, co mogło się stać w różnych okolicznościach. Okoliczności obciążające zostaną wyeliminowane, co oznacza, że nie popełniłaś morderstwa zagrożonego karą śmierci. Nie było włamania. Ani żadnego dziecka. Tylko morderstwo. – Tylko morderstwo? – Roześmiałam się. – A gdzie są na to te nowo odkryte dowody? – zapytałam. – Przestań, Ollie. Nie rób sobie wstydu. Jeden odrzucony wniosek naprawdę wystarczy komuś tak zielonemu jak ty. – Świetnie. Ale nawet jeśli była w ciąży, to jak mogą udowodnić, że ty o tym wiedziałaś? Sama powtarzałaś tysiące razy, że wcale nie było tego po niej widać. – Wiedziałam, że była w ciąży. Jego oczy tańczyły razem z palcami i żyłami na czole i szyi. – Nigdy nie odnaleźli mężczyzny, który włamał się do mieszkania Sarah i strzelał do niej i do ciebie. Pod moimi piersiami zebrały się kropelki wody. Skórę miałam wilgotną i swędzącą. Chciałam się podrapać w prawe ramię, ale się powstrzymałam. – Trzymano cię w celi prawie przez dwadzieścia godzin bez jedzenia i wody, a co najważniejsze… – Dostałam wodę – przerwałam mu. – ...co najważniejsze, Noa, nie otrzymałaś pomocy medycznej. Spojrzałam w bok. – Siedziałaś w tej celi, wykrwawiając się, i nikt nawet nie pomyślał, żeby zawieźć cię do szpitala? Nie wspomnieli o bójce w mieszkaniu Sarah ani o twojej ranie postrzałowej.
Jedyne, o czym mówili, to, że udałaś omdlenie, aby uniknąć dalszego przesłuchania. – Co bardzo obciążyło władze stanowe, ale niczego nie zmieniło. – Opowiedziałaś mi, jak matka cię upuściła, kiedy byłaś niemowlęciem. Powiedziałaś o bliźnie ojca. Poznałem krwawe szczegóły każdego epizodu twojej młodości. Znamy się już wystarczająco długo, byś powiedziała mi, co naprawdę wydarzyło się pierwszego stycznia. – Wiesz, co się wydarzyło. Jest napisane w protokole. – Proszę, powiedz mi, co tak naprawdę przydarzyło się tobie. Wywiązała się bójka? Naprawdę wdarł się tam intruz, który strzelał do Sarah i do ciebie? Czy to ty strzelałaś w samoobronie? To ona zaatakowała cię pierwsza? Czy tak to się potoczyło? Kopnęłam dzielącą nas szybę lewą nogą, boleśnie obijając duży palec. Ollie próbował zajrzeć na moją stronę, ale Nancy Rae upomniała go, że ma siedzieć. – Noa? Moją lewą stopę przeszywał ból, delikatne fale prądu rozchodziły się od paznokci. – Noa? – Co? Przysunął się do mnie. – Nie było żadnego włamywacza, prawda? Zrobiłaś to w samoobronie? Zamknęłam oczy i zaczęłam myśleć o kojących, pełnych spokoju rzeczach, jak staromodne krzesła ogrodowe z nylonowymi siedzeniami zapadającymi się jak hamak pod twoim ciężarem. Jak ładny srebrny zegarek tykający przy twojej głowie, kiedy kładziesz się spać. Przesiąknięty masłem popcorn w kinie. Trzask taniego plastiku, gdy odkręcasz butelkę z napojem. Strojenie się orkiestry, zanim instrumenty trafią we wspólne A-dur. Automatyczny ołówek z grafitem numer dwa. – Ollie. – Ludzi nie określa się „winny” albo „niewinny” bez powodu. Podniosłam wzrok. – Przestań, Oliver, stajesz się banalny. – Poza tym istnieją dwa rodzaje niewinności: niewinność z punktu widzenia prawa i niewinność prawdziwa. – Proszę, nie opowiadaj mi tu o prawdziwej niewinności. – Prawdziwa niewinność oznacza, że nie popełniłaś tego przestępstwa. I nie mówimy tu już o jakiejś prawniczej fikcji czy lukach w kodeksie. Ty naprawdę tego nie zrobiłaś. – Ollie, ja ją zastrzeliłam. Mocniej ścisnął długopis, odrywając kawałek kartki. – W takim razie niewinność z punktu widzenia prawa – zdecydował nerwowo. – Może twoja kula nie była przyczyną jej śmierci. Nawet nie musnęła żadnego życiodajnego organu. – Ollie… – Nie wiesz tego. Nie jesteś lekarzem. – Sąd Najwyższy też nie jest, dlatego podejmuje decyzje, polegając na opiniach biegłych. I tak właśnie stało się w tym wypadku. – Ależ wcale nie – upierał się. – Nikt ze strony obrony nie skorzystał z opinii ekspertów medycznych. Polegali jedynie na słowach patologa stanowego. Nikt nie zakwestionował jego zeznań. Dopuszczono te wszystkie zdjęcia rany postrzałowej, ale ten nowy patolog
przysięga, że Sarah nie była w ciąży, kiedy do niej strzelano. Ma inną teorię na temat przyczyny jej śmierci. Koroner okręgowy nawet nie określił przyczyny zgonu. Policja nigdy nie zajrzała w dokumentację medyczną. Skupiono się tylko i wyłącznie na raporcie z autopsji. Natomiast ten nowy lekarz skoncentrował się na poziomie hormonów kobiety w ciąży. Na hormonie folikulotropowym. W swoim raporcie stwierdził, że poziom tego hormonu powinien być bardzo wysoki między ósmym a dwunastym tygodniem ciąży, czyli dokładnie wtedy, kiedy Sarah zmarła. Porównał próbkę krwi pobraną tamtego dnia z wynikami krwi pobranej dwa tygodnie wcześniej w Świadomym Rodzicielstwie. Wtedy poziom hormonu rósł i wynosił 8 500. Kiedy Sarah zginęła, powinien był wynosić 25 000 lub więcej. Znacznie więcej. Mógł sięgać nawet 300 000. Ale nie sięgał. Wynosił mniej niż 7 000. Rozumiesz, co on chce powiedzieć? Nie byłam pewna, czy skończył, więc odczekałam jeszcze chwilę czy dwie. Wtedy Oliver po raz pierwszy tego dnia przemówił, patrząc mi prosto w oczy, bez zaglądania do tych swoich notatek. To było coś, co nie wymagało praktyki. – Policja odnotowała, ile krwi było tamtego dnia w mieszkaniu, ale krew nie pochodziła tylko z rany postrzałowej. Krew była też w łazience i na jej ubraniu, na bieliźnie. Twoi prawnicy nawet o to nie zapytali. Policja po prostu zaniosła zakrwawione ubrania do sądu, jak gdyby to był popcorn dla przysięgłych, bez żadnego wyjaśnienia. Nikt tak naprawdę nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, skąd ta krew pochodziła. Wszyscy zadowolili się prostym wytłumaczeniem, że była bezpośrednim skutkiem jej śmierci. Wszyscy skupili się tylko i wyłącznie na ranie postrzałowej. I na tobie. Po twoim aresztowaniu nikt dalej nie szukał. – Proszę, zostaw to w spokoju. – Niezbite dowody na nieudolną reprezentację prawną są zdumiewające. To nie mogłoby się zdarzyć w… – Proszę, Ollie – błagałam. – Po prostu daj sobie spokój. Wszyscy inni tak zrobili i jest mi z tym dobrze. Wziął kolejny plik dokumentów i przeczytał pierwszą stronę. Patrzyłam, jak jego źrenice przesuwają się po każdej linijce, dopóki nie wypełniła się pustka w jego oczach. Nawinęłam na palec wskazujący pasmo włosów, słuchając litanii tak zwanych teorii, które wysmażyłam dla prasy podczas mojego procesu: teoria marksistowska, teoria ofiary, teoria Kaina i Abla i tak dalej, aż dotarliśmy do teorii Kevorkiana, której nikt nigdy nie uznał za adekwatną – nawet na rzecz procesu sądowego. „Zbyt trudno ją udowodnić”, powiedział Madison McCall, jeszcze zanim w ogóle poruszyłam ten temat. – To jeszcze nie koniec – upierał się Ollie. – Nie popełniłaś tego przestępstwa. Twoja kara powinna zostać złagodzona. – Nie chcę znowu się w to zagłębiać. – Pod względem prawnym nie jesteś winna popełnienia tego przestępstwa – ciągnął. – Jestem tego pewien. Nie jesteś winna popełnienia morderstwa zagrożonego karą śmierci. To znaczy, że zwolnią cię z celi śmierci… – Ollie… – Bez względu na formalne uchybienia prawne popełniono jawne błędy w akcie oskarżenia. Nie miałaś motywu, żeby to zrobić. Absolutnie żadnego. Nawet nie potrafisz mi powiedzieć, jaki ten motyw miałby być. – Jesteś taki młody, Ollie. – Uśmiechnęłam się.
– I…? – Kto wie, jak długo jeszcze będziesz w tym kraju. Nie udawaj, jak tylko wrócisz do swojego mieszkania w Londynie, natychmiast zapomnisz o tej sprawie. Pokręcił głową z prawa na lewo jak mechaniczna lalka. – Proszę, nie myśl tak. – Ollie, wnioskując z twojej edukacji w szkole z internatem i uwielbienia dla Marlene Dixon, co innego mam myśleć? – Noa – powiedział miękko, jakby po części chciał zaprotestować, a po części przyznać mi rację. – Pod żadnym względem nie jestem podobny do Marlene Dixon. Uśmiechnęłam się. – Oczywiście, że jesteś, Oliverze Rupercie. Chodziłeś do Cambridge. Prawdopodobnie zostałeś posłany do szkoły z internatem, żeby zajadać naleśniki ramię w ramię z jakimś hrabią czy księciem, czy kimś w tym rodzaju. Znowu pokręcił głową. – Nic nie rozumiesz. – Czego nie rozumiem? – Tak, uczęszczałem do Cambridge, ale nie dorastałem w takich warunkach. – Roześmiał się nerwowo. – Mój ojciec był pierwszą osobą w rodzinie, która poszła na studia. Wcześniej był pilotem w wojsku, a moja mama nigdy nie studiowała. A teraz ja. Nie byłem w domu od lat. Ściągnęłam włosy do tyłu i związałam na karku gumką, którą nosiłam na nadgarstku. Na ręku pozostał mi czerwony ślad w miejscu, gdzie gumka odcięła krążenie. – W porządku, Oliver – uspokoiłam go, unosząc dłonie. – Mea culpa. – Nic się nie stało – usłyszałam natychmiast, ale jego ton nie potwierdzał jego słów. Spojrzał na mnie, jakby miał więcej do powiedzenia, ale coś go powstrzymywało. Może jego angielskość, a może Marlene albo poczucie winy, że od lat nie odwiedził rodziców, a zamiast tego zajmował się podwójną morderczynią, siedzącą przez większą część ostatniej dekady w pensylwańskim więzieniu. – Wiesz, zapisywałam swoje myśli – przerwałam ciszę. – Kiedy się tu zjawiłeś, zaczęłam sobie przypominać różne szczegóły z tego, co się wydarzyło, z mojego dzieciństwa, wiesz, taki więzienny bełkot. To nic wielkiego, ale chciałabym, żeby ci to wysłano. – To… – zaciął się, a w jego oczach zalśniły łzy. – To cudownie, Noa. Dałam mu chwilę, zanim ciągnęłam: – Jak mogę ci to dostarczyć? – Możesz dać mi teraz. – Jeszcze nie skończyłam. Zostało mi jeszcze kilka tygodni, prawda? Pokiwał głową. – W porządku, poczekam. – Dobrze – uśmiechnęłam się. – Czy to… czy to oznacza, że teraz jesteśmy przyjaciółmi? – Pewnie – potwierdziłam. – Jesteśmy przyjaciółmi. Ale tak tylko, żebyś wiedział, przyjaźń nie jest niczym więcej jak tylko poligamicznym małżeństwem. W każdym razie tak uczył mnie gąsienicowy wąs, kiedy byłam w drugiej klasie. Próbował zachować powagę.
– No dalej, śmiej się. – Puściłam do niego oko. – To nie moja teoria. – Tęsknisz za nimi? Za przyjaciółmi? Za twoimi poligamicznymi małżonkami? Nie jestem aż taką przeciwniczką norm społecznych, bym kiedyś nie miała przyjaciół, ale tych, których miałam, odepchnęłam, nie na odwrót. Dlatego poza Persephone nie mam tak naprawdę nikogo, za kim mogłabym tęsknić – przed Sarah czy po. Jako mój nowy przyjaciel Ollie nie drążył tematu. – Możesz przysłać rękopis do firmy – powiedział w końcu. – Nie ma innego sposobu? Nie możesz dać mi swojego domowego adresu? – Poślij go do Marlene, do kancelarii. Chcę mieć pewność, że go dostanę, nawet jeśli się przeprowadzę. – Jesteś pewien? – Oczywiście – potwierdził. – Kancelaria nigdzie się nie wybiera. Uśmiechnęłam się leniwie jak matka do córki, która dobrze wie, że dziewczyna zmieni ubranie, kiedy tylko ona zamknie za sobą drzwi. – W takim razie dobrze – oznajmiłam. – Czy to oznacza, że jesteś moim rosyjskim Romeo? Roześmiał się. – Czy myśmy już tego nie przerabiali? Jestem Walijczykiem, Noa. – Zamilkł na chwilę. – Walijczykiem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Pojęcie równości to podejrzana sprawa. Tutaj mamy być wszyscy sobie równi. Przestępca jest przestępcą jest przestępcą jest przestępcą. My wszyscy osadzeni w celach śmierci spędzamy dwadzieścia trzy godziny w zamknięciu i godzinę na zewnątrz, oddzielnie, mężczyźni na mikroskopijnym boisku do koszykówki na swoim oddziale, kobiety – krążąc w różnych kierunkach po zapadniętym dziedzińcu. Poza oddziałem śmierci więźniowie nie wiedzą nic o przestępstwach popełnionych przez współosadzonych, chyba że ci sami zdradzą szczegóły. Kafeteria rozbrzmiewa kakofonią głosów złodziejaszków, przestępców seksualnych, gwałcicieli i morderców. My stanowimy tutaj minispołeczeństwo. Nauczyciele, studenci, biedne dusze kryjące się po kątach w czapkach z oślimi uszami, przypochlebiający się pedofile, wychowawcy ze szkół podstawowych sypiający ze swoimi uczniami – wszyscy są skazani, z jednego metra cięci. Zrób jeden krok w normalne społeczeństwo – produktywne, pracowite, szanowane, praworządne – a pojęcie równości zacznie się rozmywać. Przysięgli podejmują decyzje pod wpływem emocji. Ludzie biali wspierają białych, czarni czarnych, Hiszpanie Hiszpanów, kobiety opowiadają się za kobietami, żydzi za żydami, muzułmanie popierają muzułmanów. Rozumiecie, o co mi chodzi. Kara śmierci nie stanowi tu wyjątku. Oczywiście wiem, że nasz system jest wspaniały. W końcu mnie schwytał, tak jak Jeffreya Dahmera i Aileen Wuornos19. On działa, naprawdę. Jak większość rzeczy nie jest idealny ani pozbawiony pewnych wad, ale zasadniczo całkiem nieźle funkcjonuje. Poza tymi sytuacjami, gdy chodzi o równość.
19 Jeffrey Dahmer – jeden z najsłynniejszych amerykańskich seryjnych morderców, nekrofil i kanibal. Aileen Wuornos – amerykańska prostytutka, która zamordowała siedmiu mężczyzn. Na podstawie historii jej życia nakręcono film Monster.
Prawo stworzyło klasę osobników uprzywilejowanych. Ludzi, którzy na podstawie wieku lub statusu są kwalifikowani jako cenniejsi dla społeczeństwa niż inni. Jeżeli zostaną zabici – pomimo że ich serca biły w ten sam sposób, oczy widziały to samo, pęcherze opróżniały się na identycznej zasadzie – winni muszą umrzeć. Jeśli zabijemy kogoś z tej cennej kasty, zostaniemy skazani na śmierć zgodnie z prawem obowiązującym w stanie, przez który akurat zdarzyło nam się przejeżdżać. Zabijesz pięciolatkę – dostaniesz wyrok śmierci. Zabijesz sześciolatkę – dostaniesz od dwudziestu pięciu lat do dożywocia. Zabijesz policjanta – dostaniesz czapę. Zabijesz męża – dostaniesz od dwudziestu pięciu lat do dożywocia. Zabijesz sprzedawcę po kupieniu od niego paczki papierosów i gumy do żucia – dostaniesz dwadzieścia pięć lat do dożywocia. Zabijesz sprzedawcę
i ukradniesz te papierosy i gumę – dostaniesz czapę. Naród, który jest tak dumny z równości, traktuje swoje ofiary nad wyraz niesprawiedliwie. W Pensylwanii morderstwo to morderstwo pierwszego stopnia z premedytacją. Możesz planować swoją zbrodnię dwa lata albo poddać się nastrojowi chwili – jeżeli stan chce wymierzyć karę śmierci, to wymierzy ją. I inaczej niż w Teksasie, Kalifornii czy wielu innych stanach, jeśli ofiara miała mniej niż dwanaście lat, to też umrzesz. Niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli ofiara miała jeszcze rok i jeden dzień do bar micwy. Niektóre stany posunęły się tak daleko, że skodyfikowały karę śmierci i stosują ją nieco mniej przypadkowo. W Teksasie morderstwo i morderstwo karane śmiercią to dwie różne sprawy. Ale w Pensylwanii w grę wchodzi zbyt wiele czynników, okoliczności obciążających, jak to mówią. Jakby morderstwo mogło być jeszcze gorsze niż... cóż, morderstwo. Gdy na przykład było wyjątkowo potworne lub niemoralne, okrutne albo bestialskie – zabicie urzędnika, mord dla pieniędzy, w strukturach gangu podczas sprzedaży narkotyków, zamordowanie ofiary porwanej dla okupu albo jeśli ofiara była w ciąży. I, oczywiście, jeśli była w trzecim trymestrze ciąży. Tak jakby zabicie jej na dzień przed rozpoczęciem trzeciego trymestru już nie było takie złe. Jak gdyby zabicie Persephone było gorsze, gdybym zrobiła to celowo.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Jak wszystkie ciekawe opowieści moja zaczęła się od klasycznej greckiej miłości. Miłości do Persephone, córki Zeusa, żony Hadesa, królowej podziemnego świata, bogini śmierci i mojej najlepszej przyjaciółki, kiedy miałam dwanaście lat. Podobnie jak wszystkie dzieci lubiłyśmy rutynę i ustalone zwyczaje. Jak już mówiłam, spędziłam wiele popołudni w jej nowym domu na drugim krańcu miasta, podjadając ciastka czekoladowo-miętowe podane na kryształowych półmiskach i popijając lemoniadę z kryształowych kielichów. Czułam się jak królowa. Za każdym razem, gdy piłam z kryształowego pucharu, naczynie wydawało dźwięk przypominający harfę. I zawsze kiedy kończyłyśmy jeść i pić, Persephone, biegając ochoczo z pokoju do pokoju, pokazywała mi kolejny niedawno odziedziczony przedmiot w ich niedawno odziedziczonym domu pełnym skarbów. Byłam filologiem klasycznym, archeologiem prowadzącym wykopaliska w moim własnym greckim micie, wiedziona do podziemnego świata domostwa Riga przez moją osobistą wyrocznię. Na przykład szesnastoczęściowy komplet z chińskiej porcelany, spoczywający bezpiecznie za szybą jak trumna ukochanego władcy, w więzieniu z celofanu, ozdobiony wzorem z róż i medali za waleczność, przypominających kolejkę żałobników składających ostatni hołd. Możesz patrzeć, możesz oddychać, możesz płakać – ale nigdy nie wolno ci dotknąć. „One są ręcznie malowane, Noa”, powiedziała Persephone lekko, jakby te słowa przychodziły jej równie łatwo jak oddychanie. Innym razem pokazała mi kolekcję obrazów porozwieszanych po całym domu, przykrytych pojedynczym kawałkiem materiału, co nasunęło mi na myśl ofiarę przestępstwa lub żydowskie domostwo w żałobie. Wisiał tam Miró, szkic Picassa, nawet Modigliani. „Ten był spokrewniony z dziadkiem”, poinformowała mnie kiedyś Persephone, ale nie wiedziałam, o którym malarzu mówi ani dlaczego obraz został pochowany jak jej dziadek, skoro jest taki wyjątkowy. Jutowy worek zwisający z ramy przypominał mi wtedy stos brudnego prania. Teraz myślę o nim raczej jako o trupie czekającym, aż opuszczą go do ziemi. Persephone wciągała mnie w kąty rodzinnego domu, w ukryte alejki, które zaskakiwały nas jak kręte uliczki w Europie. „Chcę ci coś pokazać!” – wołała i za każdym razem oglądałam coś nowego: wysadzaną diamentami bransoletkę z zapięciem z białego złota, leżącą na nocnej szafce przy łóżku jej matki. – Prezent od dziadka – wyjaśniła. Nieprzebrane sterty zielonych banknotów, zakopane gdzieś pod fundamentami domu, rozłożone równomiernie jak ranni na polu bitwy. – To takie nasze małe rybki – chichotała, chociaż jestem pewna, że nie miała pojęcia, iż uśpione ryby absolutnie nie przypominają pieniędzy ukrytych pod podłogą. – Ale to – zawołała – to jest naprawdę super! Zaprowadziła mnie do pokoju gościnnego, w którym czasem sypiałam, kiedy robiło się
zbyt późno, aby wracać do domu, albo moja matka była zbyt zajęta, by mnie odebrać. Za antyczną szafką krył się rodzinny sejf pełen amunicji, broni palnej i innych reliktów sztuk walki. – Zobacz tylko. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Są z drugiej wojny światowej. Wyjęła jedną z trzech starych strzelb i wycelowała we mnie. – Bum, bum! – zażartowała, jakby miała siedem lat, podczas gdy miałyśmy już prawie trzynaście, więc według przedstawicieli niektórych kultur i religii byłyśmy niemal dorosłe. – Bum! – powtórzyła, a ja udałam, że mnie trafiła. – Masz, spróbuj! Podała mi broń, a ja wzięłam ją równie chętnie, jak przyjmowałam lemoniadę w kryształowych kieliszkach wartych dwieście dolarów, okazjonalny bilet do kina czy podwózkę do domu. To były pamiątki rodowe, rodzinne krople bogactwa spłodzone przez człowieka, z którym absolutnie nic jej nie łączyło, może poza dziurką w brodzie lub nienaturalnie wysokim poziomem cholesterolu. Strzelba była ciężka i zimna i przypominała raczej atrapy, których moja matka używała w teatrze podczas przedstawienia Annie Get Your Gun, niż prawdziwą broń, z jakiej podczas poprzednich wojen zabijano ludzi. – Oddaj – poleciła. – Muszę odłożyć ją na miejsce. Zabrała ode mnie strzelbę i schowała z powrotem do sejfu. Z tyłu zauważyłam małą drewnianą szufladę wyszczerbioną przy starej dziurce od klucza, która wyglądała, jakby pasował tam jedynie kluczyk-zabawka. – Co to jest? – zapytałam. Wzruszyła ramionami i otworzyła szufladę. – Ooch! – pisnęła. – Ale super. Spojrzała na mnie, jej twarz płonęła. Czarne włosy podkreślały fluorescencyjne oczy, a jej grecki nos wystawał zza wodospadu loków. Pewnie gdyby dożyła pełnoletności, mogłaby zostać jedną z tych modelek o quasi-etnicznym wyglądzie – pięknych i brzydkich zarazem, właściwie trudno się zdecydować. Ale dla mnie była tylko Persephone. Nie Persy ani Perse, po prostu Persephone, a czasem P. Schwyciła ukryty klejnot i okręciła go na palcu. Po pierwszym obrocie pistolet wycelował we mnie. – Daj spokój, Persephone – powiedziałam. – Odłóż to. Twoi rodzice pewnie by nie chcieli, żebyś się tym bawiła. – Założę się, że należał do dziadka. – Odłóż to – nalegałam. – Proszę. Nadal szukała inicjałów czy jakichś innych cech identyfikacyjnych. – Musiał należeć do dziadka, bo skąd by się tu wziął? – Proszę cię, P. – pospieszałam ją. – Twoi rodzice. – Nie będzie ich przez cały dzień. O niczym się nie dowiedzą. – Ale on może być naładowany. Z jej piersi wydarł się nerwowy chichot przypominający odgłos łamanych żeber. To zabawne. Czasami myślę, że nawet jako trzynastolatka była uwięziona w dziecinnej niewinności, z której większość z nas wyrasta, zanim ukończy dziesiąty rok życia. Pewnie w niektórych książkach można by przeczytać, że dorosłość nigdy nie była jej przeznaczona. Tajemnicze proroctwo, w stu procentach spełnione. – Nie, na pewno nie jest – powiedziała.
– Nie wygląda na taki stary. Może należy do twoich rodziców? Na przykład do obrony przed włamywaczami. Rodzice Andy’ego też trzymają w domu broń. – Może. – Westchnęła. – Ale moja mama mówi, że ta okolica jest dosyć bezpieczna. Wzruszyła ramionami, rozglądając się po pokoju. Nadal trzymała pistolet między palcami jak lizak. – Może kupili go, zanim się przeprowadziliście? – zasugerowałam. – Może. Śpisz dzisiaj u nas? Pokręciłam głową. – No cóż – westchnęła znowu, podchodząc do łóżka. Opadła na nie, upuszczając pistolet. Leżał samotnie na tle białej pościeli i narzuty z koronki. – O której przyjedzie po ciebie mama? Spojrzałam na zegarek i wzruszyłam ramionami. – Nie wiem. Za godzinę? Może szybciej. Persephone też wzruszyła ramionami. – W porządku. – Zamierzasz odłożyć ten pistolet? – Tak, chyba tak. I wtedy to się stało. Nie poprzedziły tego żadne dramatyczne okoliczności, żaden dialog, kłótnia czy szczeniacka gra w rosyjską ruletkę. Żaden pojedynek w samo południe. Ani ona, ani ja nie miałyśmy żadnego motywu. Nie było między nami różnic klasowych, żadnego błagania, żadnych kłamstw. Żadnej sprzeczki ani żadnej teorii. Żadnych myśli na temat Kevorkiana. Żadnej rywalizacji między siostrami, żadnych problemów z ojcem, problemów z matką ani innych problemów rodzinnych lub psychologicznych, na które można by zrzucić winę. Żadnego mens rea ani actus reus, żadnej usprawiedliwionej obrony. Żadnej niedojrzałości, głupoty czy bezmyślności. Żadnej ukrytej nienawiści. Tylko zwykła przysługa. – Hej, Noa, odłożysz go na miejsce? Chyba obie byłyśmy znudzone. Pistoletem? Domem? Sobą nawzajem? Zwiesiłam ramiona. – Pewnie – powiedziałam, biorąc od niej broń. Problem polegał na tym, że jej palce były nadal zaplecione wokół metalu, zgięte kłykcie tuż przy spuście, który splątał się z naszymi palcami jak w warkoczu. Może zaczęłyśmy się niechcący siłować, kiedy chciała zabrać swoje, a może nie. Nie jestem tego pewna. Wiem za to na pewno, co nastąpiło, kiedy udało jej się puścić pistolet. Moje serce wydało wysoki, wibrujący głos skrzypiec. Mój umysł wirował niczym oszalały derwisz. Oczy mi wyschły, jakby ktoś w nie dmuchał. A między mną i Persephone uniosła się leniwie chmura dymu. Zanim opadła, zupełnie jak poranna mgła, pistolet nie spoczywał już ani w ręku Persephone, ani w sejfie. To ja trzymałam go w dłoni. Wtedy zobaczyłam jej ciało rozciągnięte na łóżku tak samo jak kilka minut wcześniej, smukłe i długie, z lekko wystającymi łokciami, teraz drżące od impetu kuli. Jej nogi wydawały się niemal tak samo długie jak ręce, jak u leżącej marionetki. Na jej czole wykwitła mała czarna plamka, koronny klejnot w świeżo nałożonej tiarze. Wyciekał z niej ciemny płyn, wsiąkał w kołdrę, płynął niczym lawa z ust wulkanu. Ale mimo tego całego
otaczającego ją ruchu Persephone ani drgnęła. Jej pierś nie unosiła się jak moja. Nie miała szeroko rozwartych oczu jak ja. Jej dłonie nie trzęsły się tak jak moje. Jedyny ruch odbywał się tuż przy podłodze – delikatny wahadłowy ruch przyciągnął mój wzrok do jej stóp, gdzie japonki kołysały się na jej już stygnących stopach w przód i w tył, w przód i w tył, w przód i w tył, aż w końcu jeden z nich spadł na podłogę. – P.? – szepnęłam. Nic. – P…P… Persephone? Nadal cisza. Ręce mi opadły, a pistolet natychmiast wysunął się z mojej dłoni, uwalniając kolejną kulę, która trafiła w jedną z nóg łóżka. Nie pamiętam, abym słyszała strzał. Nie pamiętam nawet, czy usłyszałam poprzedni. Ani czy krzyczałam. Wiem, że padł, ponieważ tam byłam i widziałam pękające drewno. Ale nie towarzyszył temu żaden dźwięk. Nie pamiętam. Później się dowiedziałam, że drugi strzał zmiażdżył jedną z nóg łóżka i kiedy policja przyjechała kilka godzin później, Persephone nie leżała już płasko i wygodnie, drzemiąc, tak jak widziałam ją po raz ostatni. Kiedy łóżko się przechyliło, zsunęła się z jedwabnej pościeli i praktycznie usiadła na podłodze, oparta plecami o materac, z pięścią pod brodą niczym makabryczny szkic Rodina. Moja matka mogła przyjechać po mnie w każdej chwili. Ona wiedziałaby, co trzeba zrobić. Robiła to już wcześniej. Opowiadała mi, jak poznali się z sanitariuszem numer jeden – cóż za wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności, zawsze mawiała – kiedy upuściła mnie z drugiego piętra w naszym domu w North Valley. Nigdy się nie dowiedziała, jak dobrze pamiętam dźwięki z okresu niemowlęctwa. Ani że pamiętam wszystko, co robiła z sanitariuszem numer jeden, z księgowym gąsienicowym wąsem i Bruce’em biegaczem. Nigdy też jej nie powiedziałam, że pamiętam, jak wyłamała szczebelki mojego kojca, żeby nikt się nie dowiedział, co tak naprawdę zrobiła. Strużka krwi wymknęła się z kącika ust Persephone niczym strumyk śliny. Nie widziałam żadnego telefonu. Nigdy nawet nie dzwoniłam pod dziewięćset jedenaście. Ale to na pewno było włamanie, nic innego nie mogło się stać. Włamanie. W końcu to dlatego rodzice Persephone mieli pistolet. I dlatego rodzice Andy’ego trzymali w domu broń. Krwawa perła skapnęła na białą kołdrę gęsta niczym czekolada. Persephone nadal się nie ruszała. Jeszcze nie zsunęła się na podłogę. Drewniane łóżko jeszcze nie straciło nogi. Nagle świat zaczął wirować wokół mnie. Przesiąknięte potem ubranie oblepiło mi ręce i nogi jak folia spożywcza. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak dzień mija za dniem, a ja siedzę sama, przykuta do krzesła, i tłumaczę, że to nie była moja wina. To nie była moja wina. To nie była moja wina. Nie rozumiecie? To nie była moja wina. Minęło pięć minut – tylko krótkie pięć minut – a ja patrzyłam, jak z Persephone ucieka życie. Hades w postaci jej dwunastoletniej przyjaciółki porwał ją z łąki i zawiódł do podziemnego świata. Minuty zamieniły się w dni, które zmieniły się w miesiące i lata. Krew napłynęła mi do twarzy. Dotknęłam jej roztrzęsionymi rękami i aż krzyknęłam, taka była rozpalona, jakbym położyła dłonie na piecu, jakbym wypaliła na rękach wyznanie winy. Tymi samymi palcami dotknęłam swoich stóp, które równie szybko przesiąknęły poczuciem straty. Miałam pełny pęcherz, ciekło mi z oczu, ze wszystkich porów, ale nie mogłam się ruszyć. Serce biło mi w kostkach. Ręce pokryły się bliznami, czerwonymi,
białymi i żółtymi od krwi, ropy i śluzu. Trzeba ją zabrać do szpitala. Trzeba zabrać ją do szpitala, myślałam. Trzeba zabrać ją do szpitala. I wtedy znowu usłyszałam, jak moja matka mówi do telefonistki obsługującej numer dziewięćset jedenaście: „Moja córka… Ona upadła. Do domu wdarł się włamywacz. Proszę, pomóżcie nam”. Nikt nie wnikał głębiej w wydarzenia tamtego dnia. „Proszę, potrzebujemy pomocy! Było włamanie!” Nikt też nas jednak nie poinformował, czy odnaleziono włamywacza. Moja matka była najlepszą aktorką, jaką znałam, a tamtego dnia prawdopodobnie najlepszą aktorką w Kalifornii. Teraz nadeszła moja kolej. Wzięłam pistolet, wytarłam z niego odciski palców i odłożyłam do szuflady dokładnie tak, jak Persephone mnie o to prosiła. Zamknęłam sejf, wepchnęłam go na miejsce. Dokładnie tak, jak Persephone prosiła mnie pięć minut wcześniej. Poszłam do telefonu, żeby wykręcić dziewięćset jedenaście i powiedzieć, co się stało: włamywacz zaskoczył nas, kiedy się bawiłyśmy, a państwa Riga nie było w domu. Ale nie dotarłam do aparatu. Po raz pierwszy w ciągu całego mojego życia moja matka przyjechała wcześniej. Zaparkowała przed furtką i nacisnęła dłonią klakson, którego dźwięk dotarł aż do domu, gdzie czekałam z moją jedyną przyjaciółką. Ruszyłam w stronę drzwi, stawiając jedną stopę przed drugą. Może moja matka przyjechała wcześniej z konkretnego powodu. Może wiedziała, co się stało. Może będzie wiedziała, co trzeba zrobić. Tak, będzie wiedziała doskonale, co robić. Przyjechała tu, by mi przypomnieć, co muszę zrobić. „Wszystko, co umiesz robić, ja umiem zrobić lepiej” – usłyszałam jej śpiew. „Potrafię robić wszystko lepiej niż ty”. – Było włamanie – usłyszałam szept mojej matki z dzieciństwa niesiony przez klakson, rozbrzmiewający nie dalej niż piętnaście metrów ode mnie. – Powiedz, że ktoś się włamał. Po prostu im to powiedz. Jesteś dobrą aktorką, tak jak ja. Zupełnie jak ja, jesteś dobrą małą aktoreczką, Noa. Potrafisz to zrobić. Umiesz zrobić wszystko lepiej niż ja. Rozejrzałam się w poszukiwaniu telefonu, ale nigdzie go nie dostrzegłam. Chciałam móc zadzwonić i powiedzieć: „Było włamanie. Nie wiem, kto to był, ale włamał się, zabrał biżuterię, a potem wyszedł. I… i… kiedy tu był… nosił czarną kominiarkę, więc nie widziałam jego twarzy, ale wtedy to się stało. I… on do niej strzelił”. Ale nie zadzwoniłam. Ona nigdy nie śpiewała ze sceny do mnie. Potrzebowałam innej taktyki. Popędziłam na górę, złapałam najbliższy przedmiot, który ważył więcej niż pół kilo (wazon? ramkę? już nie pamiętam), i rzuciłam nim w oszklony kredens pełen porcelany. Małe lilijki rozpadły się wzdłuż krzyżyków i łuków, aż pozostało tylko dwadzieścia tysięcy skorup. Pobiegłam do gabinetu, gdzie na wysokim burgundowym stole stał komputer, który wyrwałam z gniazdka i cisnęłam o ziemię. Nie poczekałam, żeby zobaczyć, jak pęka na pół, a jego wnętrzności wysypują się na drewnianą podłogę niczym u elektronicznej ofiary wypadku drogowego. Wróciłam pędem do pokoju mauzoleum, gdzie Persephone jeszcze leżała przez kilka chwil, zanim przyjęła ostateczną pozę statuetki. Jeżeli zrobił to włamywacz, miał na pewno własny pistolet, własną broń. Albo, co gorsza, mógł znaleźć ich pistolet i zabrać go z sobą. Przekopałam wszystkie szuflady w pokoju, wyrzucając ich zawartość na podłogę, jakbym naprawdę szukała broni, po czym wzięłam pistolet, wytarłam go w sweter i schowałam do plecaka, gdzie miał poczekać, aż wymyślę dla niego nowy dom. Żeby wszystko wyglądało autentycznie, musiałam zrobić jeszcze tylko jedną rzecz. Na górze, obok łóżka pani Rigi stała szkatułka z biżuterią. Moja matka zawsze mówiła, że
trzyma biżuterię w szufladzie ze skarpetkami, ponieważ ogłaszanie włamywaczowi, gdzie są twoje kosztowności, jest głupotą. Myślałam, że mówi tak, ponieważ nie posiada nic naprawdę wartościowego, ale może miała rację. Przy nieustającym akompaniamencie klaksonu pobiegłam do sypialni i używając bluzy jako rękawiczki, otworzyłam szkatułkę. Wiedziałam ze szkoły, że odciski palców są jak dusza – nikt nie potrafi ich prawidłowo rozróżnić, ale każdy człowiek ma swój niepowtarzalny wzór. Wzięłam diamentową bransoletkę, którą Persephone pokazywała mi kilka tygodni wcześniej, ponieważ wyglądała na najkosztowniejszą. Wcisnęłam do plecaka obok pistoletu, wybiegłam na zewnątrz i wskoczyłam do samochodu matki. Była zajęta przeglądaniem starego numeru magazynu „People”. Nie zapytała mnie, jak minął mi dzień, gdzie są państwo Riga ani dlaczego tak długo musiała na mnie czekać. Gdyby wsłuchała się uważniej, usłyszałaby łomot serca w moim głosie, kiedy dawałam jej wskazówki, jak jechać do domu. Następnego dnia matka przyszła do mojego pokoju, żeby mi powiedzieć o tragicznym wypadku, o którym usłyszała w popołudniowych wiadomościach. Policja nie wiedziała, kto to zrobił, ale najwidoczniej ktoś włamał się do domu państwa Riga i jeden z włamywaczy (których przypuszczalnie było dwóch) zastrzelił Persephone. Mojej matce było strasznie przykro, że to akurat ona musiała mi o tym powiedzieć. Była niezmiernie poruszona, ponieważ wiedziała, że we dwie byłyśmy sobie tak bliskie, „zupełnie jak bliźniaczki” – powtórzyła przynajmniej cztery razy podczas tej rozmowy. Pokazała mi wycinek z gazety zawierający raport policji. Oprócz zabójstwa „włamywacze ukradli wszystkie pieniądze, diamentową bransoletkę i rozbili w drobny mak komplet chińskiej porcelany wart dwadzieścia tysięcy dolarów”. Wtedy zrozumiałam, że nigdy nie mogę jej powiedzieć, co zrobiłam. Trzy dni później złożyłam pistolet w stan spoczynku pod starym dębem, górującym nad nieskończoną liczbą stuletnich trupów na najbliższym cmentarzu, jaki mogłam znaleźć. Mój brat, matka i Bruce biegacz poszli ze mną na pogrzeb, podczas którego siedzieliśmy trzy rzędy za państwem Riga. Po uroczystości powiedziałam im, jak bardzo współczuję im z powodu ich straty. Nie mieli innych dzieci i nie byli pewni, co mają robić dalej. O śmierć Persephone winili spadek. Winili przeprowadzkę. Prawdopodobnie mieli rację, ale mimo wszystko. Uściskałam ich i powiedziałam, jak bardzo kochałam Persephone, i powtarzałam bez końca, jak bardzo żałuję. „Nie, kochanie, nie mów tak” – poprosili, wycierając łzę z mojego nosa. „To nie twoja wina”.
Listopad Sarah Właśnie się dowiedziałam, że poza petycją o ułaskawienie Oliver pracował z Noa nad wnioskiem do Sądu Najwyższego o ponowne rozpatrzenie sprawy. Właściwie zorientowałam się w zeszłym tygodniu, kiedy przyjechałam do więzienia, żeby Noa podpisała zezwolenia na udostępnienie mi dodatkowej dokumentacji medycznej i szkolnej, którą chciałam dołączyć do petycji. Minęło kilka miesięcy od mojej ostatniej wizyty i uznałam, że Oliver również tam nie bywał. To prawda, chciałam, żeby ją odwiedzał i próbował zdobyć choć okruchy prawdy na temat tego, co wydarzyło się w Nowy Rok, ale szybko się okazało, że popełniłam błąd. On już nie spełniał swojego zadania. W ostatnią sobotę jechałam do więzienia niemal trzy i pół godziny tylko po to, żeby usłyszeć od strażników, iż Oliver już tam jest. Nie, żebym w ogóle musiała mówić to na głos, ale nie odwiedzał innych naszych klientów ani nie kontynuował pracy nad innymi naszymi sprawami. Zamiast tego gawędził z Noa o… cóż, Bóg wie o czym. Oczywiście powiedziałam funkcjonariuszom więziennym, że pomyliłam dni. To Oliver miał zaplanowane na dziś widzenie i chyba mój wiek już daje mi się we znaki, próbowałam obrócić całą sytuację w żart. Roześmiali się uprzejmie i podsunęli mi dziennik widzeń, który skrupulatnie dla Ciebie przepisałam, żebyś mogła zobaczyć to na własne oczy. 3 czerwca 2012 Oliver Rupert Stansted, prawnik, MPO 5 czerwca 2012 Oliver Rupert Stansted, prawnik, MPO 18 czerwca 2012 Oliver Stansted, prawnik, MPO 29 czerwca 2012 Oliver Stansted, prawnik, MPO 3 lipca 2012 Oliver Rupert Stansted, prawnik, MPO 26 lipca 2012 Oliver Stansted, prawnik MPO 29 lipca 2012 Oliver Stansted, prawnik MPO 7 sierpnia 2012 Oliver Stansted, prawnik 15 sierpnia 2012 Oliver Rupert Stansted, prawnik, MPO 26 sierpnia 2012 Oliver Stansted, prawnik, MPO 31 sierpnia 2012 Oliver Stansted, prawnik 26 września 2012 Oliver Stansted, prawnik 28 września 2012 Oliver Stansted, prawnik 4 października 2012 Oliver Stansted, prawnik 14 października 2012 Oliver Stansted 20 października 2012 Oliver Stansted Szesnaście razy, Kochanie. Szesnaście wizyt. Jedne po drugich lub oddzielone dłuższymi przerwami. Początkowo pod przykrywką Matek przeciw Okrucieństwu, później już nie z ramienia MPO, być może nawet nie w roli prawnika. Potem pojechałam aż do Harrisburga, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście „Ollie” samowolnie złożył jeszcze inne podania poza petycją o ułaskawienie, którą pomagał mi pisać. Urzędnik sądowy podał mi wszystkie dokumenty złożone w zeszłym roku w sprawie Noa P. Singleton lub nawet Noa Singleton i wśród nich natrafiłam na granatowy
kartonik, na którym wypisano zwykłą czarną czcionką: „Wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy odrzucony, Oliver Rupert Stansted, adwokat, niepowiązany z organizacją Matki przeciw Okrucieństwu, kancelarią Adams, Steinberg i Coleson ani Marlene Dixon, prawniczką”. Przebiegałam wzrokiem linijkę po linijce w nadziei, że znajdę coś nowego, coś, czego wcześniej nie wzięłam pod uwagę, przez co omyłkowo zamknęłam ją w więzieniu. Ale we wniosku nie znalazłam niczego nowego, niczego, czego sąd mógłby się uchwycić na jakimkolwiek etapie. Jego argumentacja nie była nawet logiczna. Przywoływał kwestie, które już dawno zostały rozstrzygnięte przez sąd, ustalone po poprzednich apelacjach. Jego argumentom brakowało treści, inteligencji, były bezwartościowe. Tylko domysł, głupie podejrzenie, że w czasie śmierci nie byłaś w ciąży, poparte przez dyletanta, który oparł całą teorię na badaniach krwi. I sugestia, że umarłaś z powodu wady serca, a nie przez oczywistą i niezaprzeczalną ranę postrzałową w piersi. Nic innego. Dwanaścioro bezstronnych ludzi orzekło, że taka jest prawda. Pierwszy z brzegu prawnik z pięcioma minutami doświadczenia mógłby pokazać Oliverowi, że gdyby przestudiował ze mną akta Noa, gdyby odpowiednio się przygotował, gdyby dokładnie rozumiał prawo, gdyby miał doświadczenie w tego typu procedurach, gdyby spisywał każde pojedyncze słowo wypowiedziane przez Noa (co od pierwszego dnia było jego jednym, jedynym zadaniem), wtedy być może sprawy potoczyłyby się inaczej. A tak co złożył? Śmieć. Strata słów, czasu i źródeł. „Dowiedz się, co tak naprawdę się wydarzyło. Zapisuj każde słowo, które powie”, poleciłam mu tamtego pierwszego dnia w więzieniu prawie sześć miesięcy temu. „To twoje jedyne zadanie. Twój jedyny cel”. Ale po piątej wizycie przestał mi raportować przebieg ich rozmów, przestał przynosić notatki i uznałam, że również zaprzestał wizyt u Noa. Twierdził, że ludzie piszą z poparciem dla niej. Mówił, że robi postępy w pracy nad petycją o ułaskawienie, podczas gdy tak naprawdę zajmował się zupełnie innymi sprawami. Odwiedził ją jeszcze jedenaście razy. Jedenaście? Odbył z nią praktycznie dwanaście sesji psychoanalizy. Po co? Strata mojego czasu. I jego. Czasu Sądu Najwyższego. Nie potrzeba im kolejnego daremnego wniosku złożonego przez prawnika, który ledwo się zna na amerykańskim prawie, uzasadniającego prośbę o ponowny proces argumentami zbitymi dekady temu. Zamiast wykonywać moje konkretne polecenia, zamiast wydobyć od niej informacje, które mogłyby rzucić światło na ostatnie chwile Twojego życia, Oliver marnował cenny czas, przeznaczony na zadania naprawdę ważne dla wszystkich zaangażowanych w tę sprawę, aby złożyć kolejną bezwartościową apelację. Polegał na swojej niesprawdzonej, nieprzetestowanej znajomości zagranicznego prawa, w wyniku czego wszyscy wyszli na głupków w kwestiach, które już dawno zostały ustalone. Wiem, Kochanie, że nie to chciałabyś usłyszeć, ale musiałam to z siebie wyrzucić. Jestem taka wściekła, że chciałabym w coś rąbnąć. Już nie wiem, na kim mam wyładować swoją złość. Na Oliverze? On na to nie zasłużył. Kiedy myślę o tym na spokojnie, rozumiem to. Tak, jestem na niego zła, ale on dopiero zaczął poznawać kręte drogi procedur sądowych i absolutnie nie mogę go za to winić. Z jednej strony chciałam pochwalić jego innowacyjne pomysły, pozbawioną egoizmu ambicję. Ale z drugiej pragnęłam mu przypomnieć, że jego absurdalne nicowanie prawa odrywa go od jego jednego, jedynego celu. Lecz jak zawsze, bez względu na emocje, moja racjonalna natura odwołała się do rozumu i logiki i już wiedziałam, co muszę zrobić. Jego pierwotny cel przestał istnieć.
Na pewno potrafisz sobie wyobrazić, co było potem. Sama nie oczekiwałabyś niczego innego, Kochanie. Kiedy wróciłam do Filadelfii, wezwałam Olivera do mojego gabinetu. Jeden z moich kolegów zaangażował go do pomocy przy ważnej rozprawie, mającej się odbyć za trzy tygodnie, i chociaż kusiło mnie, by poinformować go o ponadprogramowych zajęciach Olivera, nie zrobiłam tego. Jego marne wystąpienie przemówi samo za siebie. Sąd powiedział wszystko, co trzeba było powiedzieć, i on na pewno zapozna się z tą opinią. Oliver wszedł do mojego gabinetu pół godziny po tym, jak go wezwałam. Najpierw zapytałam go, czy chce mi coś powiedzieć. – Prawda jest o wiele lepsza niż złe przeczucia – zagaiłam. – Tak sądzi ława przysięgłych i ja też. Do niczego się nie przyznał. Zamiast oczyścić atmosferę, wpatrywaliśmy się w siebie dopóty, dopóki nie przerwałam ciszy, mówiąc mu o tym, czego się niedawno dowiedziałam. Odparł, że bywał w więzieniu tylko wtedy, kiedy wysyłałam go tam w interesie MPO. Że jeździł tam jedynie wtedy, gdy wysyłałam go z konkretną listą informacji, jakie miał uzyskać, z poleceniem spisania umowy czy po podpis na dokumentach. Ale gdy pokazałam mu dziennik odwiedzin, poddał się. (Przecież to powszechnie dostępny rejestr. Nie mam pojęcia, jakim cudem mógł sądzić, że utrzyma ponadprogramowe zajęcia w sekrecie. Mimo to załamał się jak dziecko, któremu ktoś ukradł zapas słodyczy ukryty między poduszkami kanapy). Nie zdawał sobie sprawy, że zostanie przyłapany albo – co gorsze – że w ogóle robi coś złego. Według niego postępował właściwie. Chciał pomóc Noa, powiedział. Chciał naprawić system tak wadliwy, że nic już nie mogło mu pomóc, tłumaczył. Myślał, że mamy wspólny cel. – Jak mógłbyś naprawić coś, co jest tak wadliwe, że już nic nie może mu pomóc? – zapytałam. – Czy nie to właśnie mówiłaś, kiedy zgodziłem się wziąć w tym udział? Że twoje serce się przemieniło? Nie, przepraszam, że odnalazłaś serce, które zawsze miałaś. Że twoim zdaniem skazywanie ludzi na śmierć nie jest właściwe, a karanie ich dożywociem w więzieniu jest jeszcze gorsze. Czy nie o to w tym wszystkim chodzi? O uzyskanie statystyk na przyszłość, żebyśmy mogli zobaczyć, co naprawdę dzieje się z tymi wszystkimi apelacjami? On walczył, Sarah. Walczył o Noa, o swoją pracę, o swoje zasady moralne albo o reputację. Nie byłam do końca pewna. Patrząc na niego, czułam się jednocześnie zainspirowana i wyczerpana. – Wiedziałeś dokładnie, w co się angażujesz, kiedy przyjąłeś tę sprawę – powiedziałam. – Sam nie wiem – prychnął zaskoczony, gdy poziom adrenaliny zaczął mu opadać. – Po prostu myślałem, że uda mi się naprawić błędy z przeszłości. – Osadzenie Noa w więzieniu nie było błędem, Oliverze. Nie odpowiedział. – Posłuchaj mnie, Oliverze – mówiłam coraz głośniej, a z każdym oddechem mój umysł stawał się coraz jaśniejszy. – Wyrok więzienia dla Noa na pewno nie był błędem. Ale kara śmierci może nim być. Rozumiemy się? To są dwie różne kwestie. Zajmowaliśmy się jej sprawą tylko i wyłącznie ze względu na wyrok śmierci, nie w perspektywie winy czy niewinności. – Przerwałam. – Tylko wyrok.
Jego głowa uchyliła się przed odpowiedzią, ale ja czytałam w nim jak w książce. Tego rodzaju praca wymaga emocji, których on nie miał. Nosił serce na wierzchu, widoczne jak kłaki na ciemnym swetrze. – Czy to jasne? – powtórzyłam. Oliver, dziecko stojące przede mną, pokiwał niechętnie głową. Odczekałam chwilę, żeby dobrze to sobie zapamiętał, a on potwierdził jeszcze raz. – Ona umrze – poinformowałam go. – Tak. – Nadal kiwał głową. – Ale… jeśli… Wyciągnęłam dłoń, żeby go powstrzymać. – Nie mieszaj do tego uczuć. – O jakich uczuciach mówisz? – zapytał skrępowany. – Podążam tylko we wskazanym przez ciebie kierunku. To o twoje uczucia mi chodzi. Uniosłam brwi. – Pamiętasz, po co w ogóle mnie zatrudniłaś? – Żebyś spróbował porozmawiać z Noa i dowiedział się, co tak naprawdę się wydarzyło – odpowiedziałam. – Dokładnie w tym celu. – Po części. – Nie, tylko i wyłącznie. – Po części – upierał się. – O drugim celu nigdy nie mówiliśmy, prawda? Jego lewa powieka zaczęła drżeć. – A w jakim to jeszcze celu twoim zdaniem cię zatrudniłam? – Żeby oczyścić z zarzutów niewinną kobietę. Ułaskawienie nie zwróci jej wolności. Te listy opisują ją jedynie jako dziecko, nie przekonają żadnego gubernatora do złagodzenia jej wyroku. Oboje wiemy, że taka jest prawda. Powiedział to tak jasno, tak wyraźnie z tym swoim akcentem, że chyba sam uwierzył we własne słowa. Ale mylił się. Mylił się. Był w ogromnym błędzie. Nikt inny nie ponosi odpowiedzialności za Twoją śmierć poza nią. Tylko i wyłącznie Noa. Wysłuchaj mnie, Kochanie, i miej tę świadomość. Wiedz o tym, kiedy śpisz, gdy strzeżesz mnie, kiedy… Twoje oczy pozostają zamknięte. Wiedz o tym. – Może jestem od ciebie starsza i jestem twoją szefową – powiedziałam – ale uwierz mi, wiem, co będzie… – Wiesz – przerwał mi – że ona jest wyjątkową osobą. Nigdy bym nie pomyślał, że ktoś taki może znaleźć się w więzieniu, nie mówiąc już o celi śmierci. Wiedziałaś, że była najlepszą uczennicą w liceum? Była druga w klasie, chciałam go poprawić, ale tego nie zrobiłam. – Pomaganie Noa nie rozwiąże twoich prywatnych problemów. Zostawiłeś je w Anglii i przyjechałeś tutaj, żeby odgrywać Susan B. Anthony. Zaczął niezdecydowanie masować palcami oczy. – Jak sądzisz, co ty dokładnie robisz z Noa? Patrzyłam, jak zmieniam się w inną osobę, obserwowałam moje działania ze zdumieniem. Już się nie poznawałam. Dzięki temu nic, co powiedziałam lub zrobiłam, nie wydawało się pochodzić ode mnie, co pod pewnym względem mnie wyzwoliło, a pod innym zbliżyło do Noa. – Mam kilka nowych teorii na temat przebiegu tej sprawy, których nigdy nie poruszono podczas procesu – powiedział, przerywając ciszę. – I o nich właśnie
napisałem we wniosku. Możemy dodać je do petycji o ułaskawienie. Wyjął z teczki cienki plik kartek i podał mi go. – To do petycji. Ale w tej sprawie można zrobić znacznie, znacznie więcej. Wzięłam dokumenty i rzuciłam je na biurko. – Och? Oderwał palce od oczu i teraz widziałam całą jego twarz, wyraźnie, jak świeżo umyte okno, gdy tak wpatrywał się we mnie, jakby już wiedział. – Na przykład jej ojciec kłamał – stwierdził dosyć autorytatywnie. – Wiem, że podczas zeznań kogoś chronił, ale nie Noa. – Czyżby? Pokiwał głową. – Tak, jestem tego pewien. I wkrótce dowiem się dlaczego, ponieważ już go zlokalizowałem, tylko nie udało mi się z nim ponownie skontaktować. Mieszka w Kanadzie, prowadzi tam bar. Knajpa nazywa się Barre Nurek, co jest dość ironiczne, jeśli wziąć pod uwagę… – Doprawdy? – Nie mogłam już go słuchać. – Tak – potwierdził, kiwając powoli głową. Moje serce stanęło za rusztowaniem żeber, uwięzione przez przeżarte osteoporozą kości. – Pani Dixon? Absolutnie nic. Prawie nic. – Dziękuję za czas i wysiłek, jaki poświęcił pan tej sprawie, panie Stansted – powiedziałam, odruchowo składając kopie opinii sądowej i dziennika widzeń z więzienia i dołączając je do skromnych wyników jego badań, po czym spojrzałam mu w oczy. – Jest pan zwolniony. Jego twarz stężała. – Odsuwam pana od tej sprawy. Proszę, aby więcej nie kontaktował się pan w związku z nią ani ze mną, ani z Noa. Czy to jasne? Jeśli się pan nie podporządkuje, każę pana deportować i straci pan choćby cień szansy na zrobienie kariery prawniczej w tym kraju. Proszę nie sądzić, że nie skontaktuję się z sądem i nie poinformuję o pana nieskuteczności. Proszę też nie zapominać, że wystarczy jeden telefon do Londynu z informacją o pana działaniach. – Nie rozumiem – powiedział skonsternowany. – Nie zrobiłem nic złego. – Myślę, że wyraziłam się nad wyraz jasno. Wstał, mocno ściskając aktówkę, i spojrzał mi w twarz. Kiedy miałam buty na obcasach, byliśmy prawie tego samego wzrostu. – Ale to pani przydzieliła mi tę sprawę, żebym… – Ta konwersacja jest skończona. – Pani Dixon, nie jestem gotowy na powrót do Londynu. Jeszcze nawet nie złożyliśmy petycji o ułaskawienie. Egzekucja Noa ma się odbyć za tydzień i… – Nie jestem pewna, czy usłyszał pan, co do pana powiedziałam, Oliverze. Jeśli chce pan zachować swoją reputację tutaj i w Londynie, opuści pan teraz moje biuro. Oboje wiemy, że nie chce pan, abym wymieniła wszystkie trudności, jakie pana spotkają, jeśli ta konwersacja przerodzi się w coś więcej niż zwolnienie z pełnienia obowiązków, prawda? – Chodzi o życie tej kobiety, pani Dixon.
– I o resztę pana życia, panie Stansted. Spojrzał nad moim ramieniem na cmentarzyk fotografii w drewnianych ramkach, ustawionych na szafce obok mojego biurka. W środku królowało moje ulubione zdjęcie nas obu – to, którego Ty nie cierpiałaś, a które zrobił Twój ojciec pierwszego dnia Twojego letniego stażu w kancelarii. Każdego dnia patrzę na Twój uśmiech, chociaż wymuszony, tuż koło mojego. Oliver nie odpowiedział. – Wiem, że nie chce pan wszystkiego ryzykować, panie Stansted. Mam teraz dodatkowe dokumenty, za które dziękuję. Sama napiszę petycję o ułaskawienie. Rozumiemy się? Jego wzrok przesuwał się po pozostałych zdjęciach – podpisanych portretach dyrektorów generalnych największych amerykańskich firm, moim zdjęciu ślubnym z Twoim ojcem, fotografii zrobionej podczas mojej pierwszej wizyty w Sądzie Najwyższym, przy Wielkim Murze Chińskim – aż spoczął na naszym jedynym wspólnym zdjęciu, zanim powrócił znowu do mnie. Już nie musiał nic mówić. Zrozumiał. Tak jak Noa, jak Caleb. Oliver zrozumiał dokładnie, co teraz musiało się wydarzyć. Uścisnął moją dłoń, podziękował za daną mu szansę i za wszystko, czego nauczył się przez ostatnich pięć miesięcy podczas pracy nad sprawą i dzięki współpracy z MPO, i wyszedł. Nawet nie wydawał się zaskoczony. Mama
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Słyszałam, że świadomość daty własnej śmierci to przekleństwo. Podobno w niektórych społeczeństwach wiedza ta powoduje u ludzi taką wściekłość, manię, że wykorzystywano ją zarówno w grach politycznych, jak i walkach o terytoria. Łamała serca, by zatrzymać je chwilę później. Wykorzystywano ją zamiast bicia, podtapiania, zakopania żywcem czy łamania kołem. Dla większości kobiet, poszukujących winnego fantoma, z którymi dzielę adres od ponad dekady, jest właśnie tym. Karą o wiele gorszą niż sam potrójny zastrzyk. Ale dla mnie to dar. Szansa, którą tak niewielu z nas otrzymuje. Jak wielkie to błogosławieństwo móc planować swoją śmierć rok po roku. Posiłek, jaki zjesz, słowa, które po sobie pozostawisz, uwaga, jaka skupi się na tobie. Spuścizna. Pomyślcie o tym. Ludzie ulegają wypadkom, gdy akurat są w drodze na biznesowe spotkanie. Nie wiedzą, że nie przeżyją operacji, kiedy nastąpi przerwa w dostawie prądu podczas zakładania potrójnego by-passu. Gubernatorzy mogą wierzyć, ale nie mają pewności, czy ten jeden zamachowiec rzeczywiście zostanie powstrzymany. Nikt nie może odpowiednio zaplanować tego dnia – nawet jeśli zna datę – oprócz nas. Ale nie tylko ze względu na upływający czas znowu zaczynam rozmyślać nad moimi ostatnimi słowami czy ostatnim posiłkiem. Podejrzewam, że na dłuższą metę ani jedno, ani drugie nie będzie miało dla nikogo znaczenia. Posiadam jedynie wiedzę, że to nastąpi siódmego listopada koło dziewiętnastej. Gdybym poznała tę datę w sylwestra, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Nieraz sama próbowałam wyznaczyć sobie ten dzień, ale dary muszą pochodzić od kogoś innego. *** Ojciec nie odzywał się do mnie, odkąd wyszłam z Baru Nurek niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Sarah też nie. Ani policja. Przeczytałam gazetę i prawie co godzinę sprawdzałam wiadomości w Internecie, żeby sprawdzić, czy nie zamieszczono informacji o znalezieniu martwej dwudziestoczteroletniej studentki lub czy córka znanej matki nie zgłosiła napaści. Gdziekolwiek szłam – od sklepu spożywczego i apteki po łazienkę – oglądałam się dwa, trzy razy przez ramię. Ktoś tam był. Zawsze ktoś tam był. Ulice zaczynały zapełniać się imprezowiczami w maskach i ze szklankami, czekającymi na inaugurację dwa tysiące trzeciego roku. Dziewczęta chodziły w minispódniczkach, nie nakrywając nóg ani ramion nawet skrawkiem wełny, który mógłby powstrzymać zimowy chłód. Nie mogłam zadzwonić do Bobby’ego i opowiedzieć mu, co wydarzyło się między moim ojcem a Sarah, ponieważ nie chciałam go w to wciągać. Nie mogłam zadzwonić do Marlene i powiedzieć jej, że to wszystko przez jej desperację, brak wyobraźni,
cholerną głupotę, że włożyła w ręce mojego ojca śmiertelną broń w postaci białej pigułki. W oczekiwaniu, aż noc dobiegnie końca, mogłam tylko oglądać w moim czternastocalowym telewizorze kulę opadającą nad Times Square i słuchać, jak pieprzą się moi sąsiedzi. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, czy nie odwiedzić mojej matki w Kalifornii. Albo nie złożyć wizyty bratu w Encino, a może nawet odszukać sanitariusza numer jeden, żeby zapytać go, dlaczego zostawił moją matkę. Przez całe pięć minut wpychałam moje zniszczone koszule, spodnie, spódnice i sukienki do starej walizki – tej samej, którą zabrałam od matki, kiedy wyjeżdżałam do college’u lata temu. (Była błękitna, spięta postrzępionym granatowym paskiem, bez kółek, z rączką wzmocnioną taśmą klejącą). Ale nic nie chciało się zmieścić. Wyjęłam wszystkie rzeczy i część upchnęłam do plecaka, w tym rewolwer Smith & Wesson od mojego ojca, z tamtego strasznego wieczoru, który wydawał mi się odległy o lata świetlne. Rewolwer był srebrny i zmieścił się idealnie w bocznej kieszeni, jak suszarka do włosów czy zapasowe sandały. Naboje nadal spoczywały stłoczone w opakowaniu. Otworzyłam pudełko i wysypałam je na portfel, telefon komórkowy, pusty notatnik i długopis, do starej płóciennej torby z podartą podszewką i bokami rozłożonymi jak wachlarz do flamenco. Spadły niczym grafitowy deszcz na wszystko, czego dotykałam przez ostatnich kilka lat. Znowu wzięłam rewolwer do ręki i przesunęłam palcami po jego grzbiecie, bokach i brzuchu. Było coś niemal egzotycznego w jego lśniącej jedwabistości, w sposobie, w jaki masował moje palce, kiedy wsunęłam je pod spust. Sprawiał, że czułam się tak samo bezbronna i okaleczona jak Sarah w Barze Nurek, gdzie leżała z rozłożonymi bezwładnymi skrzydłami. Pijana z wyczerpania i braku snu odwróciłam broń i odkryłam, że numery seryjne zostały zdrapane. Nawet nie powinnam być zaskoczona. Ponieważ leżał tak blisko rewolweru, wzięłam do ręki też nabój. Moja dłoń opadła o centymetr lub dwa pod jednoczesnym ciężarem i broni, i kuli. Najpierw ustawiłam zabezpieczenie, a potem wrzuciłam nabój do komory. Wzięłam jeszcze jeden i ten też załadowałam. I jeszcze jeden, i jeszcze, aż sześć naboi leżało bezpiecznie na swoich miejscach. Kiedy skończyłam z bronią, nastawiłam wodę i usiadłam, czekając, aż czajnik odgwiżdże koncert a-moll. (Przy wielu okazjach mierzyłam mu czas i wiem, że trwało to nie mniej niż dwie minuty i nie więcej niż dwie minuty piętnaście sekund, zależnie od temperatury na zewnątrz. Tym razem zajęło prawie dokładnie dwie minuty piętnaście sekund). Niemal wypuściłam czajnik z rąk, kiedy nalałam wody do dwóch kubków. Tak jakby miał pojawić się mój ojciec i wytłumaczyć to, co się przed chwilą wydarzyło. Jak gdyby miała przyjechać moja matka i namówić mnie do zmiany decyzji. Jak gdyby miała wrócić Persephone i powiedzieć… powiedzieć… Poszłam do kuchni i otworzyłam szafkę, w której trzymałam przyprawy, ryż i makaron. Opary sosu chutney i szafranu wypełniły powietrze niczym kłębiasty biały dym. Wzięłam pudełko z herbatą i wyłowiłam ostatnią saszetkę z cytrynową. Jednym ruchem rozerwałam małe opakowanie. Zanurzałam tę torebkę w obu kubkach, przenosząc ją między nimi i pozostawiając łączący je ślad z pachnącej cytryną wody niczym wskazówki dla patologa, których nikt nie może odszyfrować. Smużki cytrusowego aromatu dotarły do mojego nosa. Palce wybrały kubek, bezpieczny i czysty. Spływająca z niego woda wydawała się tak ciepła i kojąca jak miód z mlekiem, jak lody topniejące w waflu, jak gęsta gorąca
czekolada, lepka od roztopionych pianek, słodka i idylliczna. Jedyne, co mogło uczynić tę noc znośną, to buteleczka środków nasennych, ale niestety moja apteczka była pusta, a recepta już dawno straciła ważność. Zamiast tego położyłam na języku dwa paracetamole i dwa ibuprofeny i połknęłam, masując sobie gardło. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, podeszłam niespiesznie do torby i wzięłam rewolwer. Nie będzie to tak czysta robota jak z pigułkami, ale trudno. Najpierw wypróbowałam lewą rękę i podniosłam broń tak, żeby patrzeć prosto w lufę. Ale dłoń za bardzo drżała. Ledwo mogłam utrzymać rewolwer na wysokości twarzy na tyle długo, by nacisnąć spust, nie wspominając już o wycelowaniu między oczy. Nie odziedziczyłam więc po ojcu skłonności do przemocy bez względu na to, jak bardzo chciałam w to wierzyć. Nie. Nie byłam nim. W niczym go nie przypominałam. On pewnie potrafiłby pociągnąć za spust, gdyby chciał. Ja bym zawiodła i skończyła z oszpeconą twarzą lub paraliżem. Ale spróbowałam jeszcze raz prawą ręką. Kiedy ją uniosłam, ramię przeszył mi taki ból, jakbym już w nie strzeliła. Ciężar broni poruszył coś w stawach, tak że nie mogłam utrzymać jej prosto. Palące strzały przeszywały mi ciało pod skórą, aż mi się wydawało, że znowu mam dwanaście lat. Mam dziesięć miesięcy. Gdy moje palce trafiły na miejsce, poczułam, jak moja matka znów upuszcza mnie ze schodów. Odłożyłam broń na stół. Dochodziła północ. Włączyłam telewizor, żeby obejrzeć odliczanie. Herbata była zimna, moje ramiona zmęczone. Nawet nie pamiętam, jak zasnęłam przy kuchennym stole. Patrząc z perspektywy czasu, myślę, że gdzieś w głębi duszy wiedziałam, iż po raz ostatni śpię we własnym domu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY To wydarzyło się w sylwestra. Obudziłam się w kuchni, z prawym policzkiem przytulonym do drewnianego blatu taniego stołu. Dwa kubki na kawę odcisnęły na nim koła wielkości mandarynek, a pomiędzy nimi jak przerażony szczeniak podczas burzy, dokładnie tak, jak go zostawiłam, kiedy tylko sekundy dzieliły mnie od nadejścia Nowego Roku, leżał rewolwer, przez wadę wrodzoną należący do mnie. Usiadłam, przeciągnęłam się, ziewnęłam i poszłam do łazienki, żeby umyć zęby. Po czym jak każdego innego dnia podeszłam do okna i przyłożyłam wierzch dłoni do gładkiej szyby, aby sprawdzić temperaturę na zewnątrz. Było dosyć zimno, ale nie aż tak, jak przyzwyczaiły mnie stycznie na północnym wschodzie. Resztki szronu zalegały jeszcze na parapecie, ale mróz nie wymalował na szybach nowych wzorów. Wzięłam płaszcz, plecak, szalik i rękawiczki. Gdy tylko wyszłam z mieszkania, usłyszałam cichy śpiew, jakbym słuchała koncertu z zatyczkami w uszach. Słyszałam okrzyki radości wznoszone przez noworoczne tłumy dwadzieścia przecznic na zachód. Ruszyła parada przebierańców, przejaw miejskiego upadku moralnego, jak powiedziałaby Marlene. Mardi Gras dla ubogich. Biedniejsza wersja karnawału dla ludzi pokroju mojego ojca. Tysiące pieszych, pogniecionych, pogrążonych w letargu kaca, zalewają Washington Avenue od Broad Street aż po Penn’s Landing, znacząc drogę sześciopakami piwa, koralikami, farbą do twarzy i fluorescencyjnym poliestrem, aż dotrą do ratusza, by tam nałożono im koronę. Szłam w stronę centrum i myślałam o moim bracie. W zeszłym roku rozmawiałam z nim najwyżej trzy razy. Był Nowy Rok, a po co wymyślają takie święta, jeśli nie po to, by wszystko zacząć od nowa? Dlatego do niego zadzwoniłam. Oczywiście nie odebrał, więc zostawiłam wiadomość, życząc mu szczęśliwego Nowego Roku. Powiedziałam, że mam nadzieję, iż w tym roku będziemy się częściej widywać. I że chciałabym poznać jego dziewczynę. Powiedziałam, że jestem z niego dumna, chociaż postanowił zostać asystentem najsławniejszego reżysera filmów porno i takie tam. Do matki nie zadzwoniłam. Im bardziej zbliżałam się do centrum, tym otaczające mnie głosy stawały się coraz wyższe i bardziej donośne. Otarłam się ramieniem o jednego z przebierańców, zabierając na pamiątkę plamę z farby do twarzy. Niedaleko Broad Street przedzierałam się już przez gęsty tłum. Przebierańcy defilowali w tę i z powrotem, trzymając kolorowe parasole nad głowami jedną ręką i balansując butelkami piwa w drugiej. Skręciłam w Bainbridge i ruszyłam na wschód, w stronę rzeki, do mojego ulubionego narożnego sklepu: starego Składu Aptecznego, przebranego za współczesną Super-Pharmę, Rossmanna czy Douglasa. (A może było na odwrót, już nie pamiętam). Tak czy inaczej, przecisnęłam się do frontowych drzwi, ukrytych między dwoma wypalonymi budynkami. Zupełnie jakby ogień, który wyniszczył domy po obu stronach, specjalnie oszczędził tę chatkę z cegły
i drewna. Weszłam do środka w poszukiwaniu soku jabłkowego, herbaty i zapasu tabletek nasennych. Na oszklonych ścianach kładły się smugi światła. Zakurzone półki, pełne grubych buteleczek na leki, miski wypełnione kapsułkami, wszystko pozatykane korkami. To był ładny akcent. Zawsze uwielbiałam postarzony autentyzm. Wybrałam elegancką butelkę soku jabłkowego i pudełko herbaty cytrynowej, zapłaciłam za nie i włożyłam do plecaka. Na początku tego nie zauważyłam, ale kiedy otworzyłam plecak i zaczęłam przekładać jego zawartość, sprzedawca zaczął cofać się letargicznie, jeden mikroskopijny krok za drugim. Na imię miał Bob. Aptekarz Bob i ja poznaliśmy się wieki temu, kiedy wyszedł z pokoju na zapleczu, wycierając ręce w białą szmatkę, którą zawiązał w pasie jako fartuch. Szukałam lekarstwa na kaszel, a on mi je wskazał. Przez dwa lata realizował moje recepty, podliczał należność za sok, napoje, przekąski, prezerwatywy, znaczki pocztowe i tabletki nasenne. Tak jak jego staromodny sklep należał do innej epoki. Białe włosy pokrywały jego twarz od bokobrodów po górną wargę, sięgając aż do połowy szyi. Ale tego ranka, gdy tylko wydał mi resztę i włożył moje zakupy do brązowej papierowej torebki, zaczął się cofać. Wiedziałam, że szuka przycisku alarmowego, o którym powiedział mi trzy miesiące wcześniej, kiedy został obrabowany. („Nie zdążyłem nacisnąć go w porę. Po prostu nie zdążyłem. Zabrali towar wart dziesięć tysięcy dolarów”). Teraz robił to samo przy mnie. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że coś się zmieniło. Najpierw spojrzałam na szorstkie kremowe włosy jego fałszywej brody, potem na szeroką ścieżkę wąsów, a na koniec popatrzyłam mu w oczy. Oczywiście jego oczy powiedziały mi to, co już wiedziałam. Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem do plecaka, z którego wpatrywał się we mnie smith & wesson ojca, umoszczony wygodnie między nową papierową torebką i parą zapasowych majtek. – Wynoś się stąd! – wrzasnął Bob, wskazując na przycisk. Chciałam coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z moich ust. Nie wiem, w jaki sposób rewolwer się tam znalazł. Nie wiem, dlaczego miałam go w plecaku. Nie pamiętam. Musiałam go tam włożyć, ale… – Wynoś się! – krzyknął. – Wynoś się, bo wezwę policję! – Już zbliżał roztrzęsioną rękę do czerwonego przycisku alarmowego. – Ale… – Wynocha! – wrzasnął. Złapałam plecak i wybiegłam za drzwi. Nie patrzyłam, dokąd biegnę. Pędziłam w stronę wiwatów i okrzyków. Moje uszy służyły mi za kompas, prowadząc mnie przez plątaninę rąk i nóg, gąszcz masek z długimi nosami, labirynt płaskich butów przypominających balony. Piszczałki i krzyki, trzask butelek po piwie rozbijanych na cemencie i smakowite zgrzytanie gniecionych puszek. W najgęstszym tłumie, ukrytego wśród przebierańców w marynarskich mundurach, spostrzegłam mężczyznę do złudzenia przypominającego mojego ojca. Pozował do zdjęcia z piękną kobietą, ubraną w kostium z piór. Stała dumnie między nim i drugim przebranym pijakiem, pozwalając im, by się uśmiechali i naśladowali fellatio przed aparatem. Zatrzymałam się i wpatrywałam w mężczyznę wypychającego lewy policzek grubym językiem. Nie wiem, czy mnie rozpoznał, ale gdy tylko spojrzał w moją stronę, znowu rzuciłam się do biegu. Jak najdalej od niego, od aptekarza Boba, od nie wiem czego... Po prostu biegłam. Wyobraziłam sobie Andy’ego Hoskinsa, przeskakującego przez płotki i pędzącego po karmazynowej bieżni. Wyobraziłam sobie
Bruce’a biegacza, ścigającego się do mojej matki i z powrotem. Wyobraziłam sobie Sarah Dixon na torze, na którym widziałam ją kilka razy. Biegłam tak szybko, że zderzyłam się z przebierańcem w wielkiej peruce w kolorach tęczy i czerwonymi ustami namalowanymi co najmniej trzy centymetry szerzej niż jego własne. Mój plecak pierwszy rąbnął o twardy cement. Usłyszałam huk butelki roztrzaskującej się na setki odłamków oblepionych gęstym sokiem. – Przepraszam – powiedział tęczowy klaun, pochylając się, by pomóc mi pozbierać mój dobytek. – Nie widziałem cię. Uśmiechnął się szeroko i pomiędzy czerwonymi wargami zalśniły okrągłe zęby. Prawie zwymiotowałam na jego wyciągniętą dłoń. – Nic się nie stało – zapewniłam go, wstając, żeby biec dalej. Mój telefon zadzwonił, kiedy tylko stanęłam na nogach, i odebrałam, nawet nie patrząc na wyświetlacz. – Tato? – wydyszałam. – Czy to ty? Cisza. – Córka Caleba? Wstrzymałam oddech. – Tak. – Wypuściłam powietrze. – Kto mówi? *** – Mieszkanie Sarah Dixon – powiedziałam do ochroniarza kwadrans później. Na jego miniaturowym czarno-białym telewizorze właśnie zaczynał się mecz. – Przepraszam – zagadnęłam jeszcze raz zaaferowanego mężczyznę. Spod jego służbowej kurtki wystawała koszulka kibica Texas Longhorns. – Szukam Sarah Dixon. Nawet na mnie nie spojrzał. – Sekundę. Szorstki ton przywiódł mi na myśl Marlene i przez krótką chwilę nie pamiętałam numeru mieszkania. Cyfry i symbole, które zwykle pamiętałam równie dobrze jak własne imię i wiek, wirowały w mojej głowie. Czy ona w ogóle podała mi numer mieszkania? A może zrobiła to Marlene? Na moje nieszczęście ochroniarz wysłuchał tamtego dnia modlitw oskarżenia. Przez ten mecz podczas procesu wyznał, że w ogóle nie pamiętał, że weszłam swobodnie, poprosiłam o pozwolenie, a potem spokojnie poszłam do mieszkania Sarah jak zaproszony gość. – Nie! Nie!!! – wrzasnął do telewizora. – Karny, to musi być karny! – Sarah Dixon? – Racja. Mieszkanie 15P – mruknął, wściekły na swoją drużynę. Wsiadłam do windy, nacisnęłam guzik oznaczony piętnastką i podczas gdy winda wspinała się powoli, obwieszczając każde piętro harmonijnym dźwiękiem, wyobrażałam sobie mieszkanie Sarah. W końcu przy pierwszym spotkaniu mój ojciec sądził, że lokal należy do mnie – nie ta duszna klitka bez windy nawiedzana przez gryzonie. Na pewno jest nieskazitelne, z delikatnie lśniącą nową boazerią. Miedziane rondle i patelnie zwisają z sufitu nad kuchenką o sześciu palnikach, na której Sarah po powrocie przyrządza
skomplikowane potrawy, takie jak wołowina Wellington czy pieczona Alaska. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że taką miałam wizję kuchni Marlene. I skoro to Marlene subsydiowała Sarah etap da Gama, to na pewno powtórzyła swoją perfekcyjnie przemyślaną wizję wystroju wnętrz w pałacu córki. Bardzo się myliłam. Drzwi windy otworzyły się na piętnastym piętrze. Mieszkanie 15P było drugie po prawej i miało lekko uchylone drzwi, więc podeszłam do nich i cicho zapukałam. – Halo?! – zawołałam. Sarah zbliżyła się do drzwi, ale ani nie otworzyła ich szerzej, ani nie zamknęła, tylko jakby zawisła w przestrzeni. Włosy miała przylepione do głowy, tusz rozmazany pod oczami, a w kącikach ust zebrały się jej grudki szminki z poprzedniego wieczoru, pokryte drobinkami zaschniętej porannej śliny. – Sarah? – Przestań. Dobrze wiesz, kim jestem. Wahałam się na progu jeszcze przez kilka sekund. – Wejdź do środka – rozkazała, wskazując mi swoje małe mieszkanie, i z hukiem zatrzasnęła za mną drzwi. Potoczyłam wzrokiem po pomieszczeniu. Prawdziwe mieszkanie Sarah było niezwykle odległe od mojej fantazji z windy. Było małe i zakurzone. W rogu miniaturowej kuchni tkwiła posępnie stara lodówka. Żadne świetliste płomienie miedzi nie zwisały ze srebrnej kraty na suficie. Zamiast tego śmieci i śmierdzące kałuże wypływały z leżącego w kącie plastikowego worka, tworząc na podłodze fiordy. A moją skórę natychmiast przeniknęły fale upału. – Co tu się stało? – zapytałam, kładąc plecak na podłodze. – Nie mogę otworzyć okna – warknęła – a kaloryfer jest zepsuty. Zaciął się. Kursowała między drzwiami wejściowymi a kanapą w salonie. Nigdy wcześniej nie widziałam jej z takiego bliska, przynajmniej nie wtedy, kiedy była przytomna. Zdjęcia i obserwacja z daleka przedstawiały zupełnie inny obraz niż ten oglądany twarzą w twarz. – Gdzie on jest? – zapytała, nie tracąc czasu. – Gdzie kto jest? – Przestań zadawać głupie pytania! Gdzie on, do cholery, jest?! – zawołała. Z trudem wymówiła słowo „cholera”, co wypadło żałośnie i komiczne zarazem. Zrobiłam, co w mojej mocy, by zachować spokój. – Mój ojciec? – Oczywiście, że twój ojciec! A po co innego miałabym dzwonić do Krwawej Damy Van Pelt 4, na litość boską? Gdzie on, u diabła, jest? Było mi jednocześnie gorąco i zimno. Oderwałam dłonie od siebie, spuchnięte i gładkie jak lód. – Posłuchaj, ja tam byłam. Wiem, że to ty. Ja wiem – dodała, za każdym razem podkreślając słowo „ja” ruchem rąk. Nie mogła się skupić, nie mogła usiąść. Chodziła tylko w tę i z powrotem, w tę i z powrotem w promieniu kanapy. – Nie rozumiem – powiedziałam. – Obie uczyłyśmy się wtedy w bibliotece, kiedy zemdlałaś – wyjaśniła. – Zostawiłaś całkiem spory ślad na naszej klasie. To niezamierzona gra słów.
Odebrało mi mowę. Chłodne strużki potu walczyły z upałem. – Wiesz, że potem całymi miesiącami ludzie nie chcieli wchodzić do tej części biblioteki? – ciągnęła. – Boże, nie mogę uwierzyć, że jesteś z nim spokrewniona. Spróbowałam zmienić temat. – Sarah, tu jest naprawdę gorąco. Wyglądasz na odwodnioną. Piłaś dużo wody? – Wody? – Wyglądasz na chorą. Może powinnam zawieźć cię do szpitala... Zadzwonić po lekarza... – Oczywiście, że jestem chora. Coś mi podałaś – oskarżyła mnie. – Plamię, odkąd wróciłam do domu. Nie wiem nawet, jak się tu dostałam. Myślę… – zakrztusiła się własnymi słowami, zwolniła i opadła na kanapę. – Myślę, że coś może być nie tak z moim dzieckiem. Ścisnęło mnie w gardle. Żadne słowo nie mogło, nie chciało wydostać się na zewnątrz. – Czy w szkole nie nazywałaś się Noa Persephone Singleton? – zapytała, masując się po brzuchu. – Persephone to tylko moje drugie imię – odpowiedziałam instynktownie tak jak za każdym razem, od kiedy wyprowadziłam się z domu. Pokiwała głową. – Interesująca odpowiedź. – Z jej czoła skapnęło kilka kropli potu. – Posłuchaj, Persephone, Noa czy jak się tam, u diabła, nazywasz, nie chcę ci tu robić wykładu z historii. Zadzwoniłam do ciebie, ponieważ dostałam twój numer od Caleba już jakiś czas temu. Zastanawiałam się, czy się z tobą skontaktować, ale doszłam do wniosku, że tego nie zrobię. – Uhu – mruknęłam, nie słysząc ani słowa. Gdybym próbowała powiedzieć coś więcej, mój głos zabrzmiałby ochryple jak u starego palacza. – A… a teraz? – Chcę tylko wiedzieć, gdzie on jest. – Wypuściła ze świstem powietrze. – Nie mogę się do niego dodzwonić. W barze też nikt nie odbiera. Mieliśmy spędzić razem Nowy Rok. I... pamiętam tylko, że poszłam do baru, żeby porozmawiać z nim o dziecku, i nagle znalazłam się na kanapie. Zemdlałam. Ocknęłam się, zobaczyłam ciebie i następna rzecz, jaką pamiętam, to to, że obudziłam się we własnym łóżku. – Otarła kąciki ust palcami. Teraz miała starą szminkę rozsmarowaną na opuszkach. – To było dwa dni temu. Od tamtej pory nie odezwał się do mnie ani razu, a ja krwawiłam. I boli mnie – powiedziała w panice. – Boli tak, jakby… – Ktoś w twoim brzuchu kroił indyka – dokończyłam za nią. Przynajmniej ja tak się czułam, kiedy studiowałam biografię Nefretete przed zajęciami z historii. Pamiętam, jak kilka tygodni później podjęłam w szpitalu decyzję, że nigdy nie wrócę do instytucji, w której doznałam aż takiego bólu. Nawet jeśli to oznaczało, że nigdy nie zdobędę dyplomu, nigdy nie zostanę naukowcem ani lekarzem. Po prostu tam nie wrócę. I tak nie zasłużyłam na to, żeby w ogóle iść do college’u. Pokiwała powoli głową – podbródek do piersi, podbródek do piersi, podbródek do piersi, trzy razy. – Tak, coś w tym rodzaju. Spojrzała na mnie i po raz pierwszy zmarszczki wokół jej oczu i na czole się wygładziły. Podeszłam do niej i spróbowałam objąć ją ramieniem. – Wszystko będzie dobrze, uwierz mi.
– Nie zbliżaj się do mnie – ostrzegła, jakby przed chwilą nie głaskała się czule po brzuchu, jakby zapomniała, co ja tu robię. – Sarah, ja przez to przeszłam – powiedziałam. – Wszystko będzie dobrze. Obiecuję. Chodź, pojedziemy do szpitala. – Trzymaj się ode mnie z daleka. – Sama po mnie zadzwoniłaś, prawda? Nic nie rozumiem. – Co mi podałaś? – zapytała, zniżając głos. – Nic ci nie podałam. – Widziałam cię tam. Widziałam cię. – Sarah, widziałaś mnie i mojego ojca, prawda? Dlaczego nie sądzisz, że to on ci coś podał? – Zapomnij o tym. Wyjdź – poleciła mi po krótkim namyśle nad moimi ostatnimi słowami. – Popełniłam błąd. Nie wiem, dlaczego do ciebie zadzwoniłam. Nie powinnam była tego robić. – Rozpostarła palce na niekompletnym brzuchu, który był jej łonem. – Jak już na pewno wiesz, moja matka jest w tym mieście superprawnikiem, więc lepiej natychmiast zacznij szukać dobrego adwokata. – Za co? – Za podanie mi narkotyku. I przyczynienie się do zniknięcia twojego ojca – zagruchała, masując lekko wydęty brzuch, jakby rzeczywiście coś w środku ją kopało. Widziałam gęsią skórkę, pokrywającą jej nagie ramiona. – Obie wiemy, że nic ci nie zrobiłam, Sarah. – Ja nie jestem tego taka pewna. Było tak gorąco, że czułam się, jakby pod koszulę wpełzł mi zastęp mrówek. – Ależ tu jest upał – powiedziałam. Sarah skinęła głową. – Musisz otworzyć okno. W twoim stanie zaraz tu zemdlejesz. Pomyśl o swoim sercu. Nie czekając na odpowiedź, której w jej stanie umysłu na pewno i tak bym nie otrzymała, podeszłam do dużego okna na prawo od kuchni, wzięłam nóż do masła, wetknęłam go pod dolną ramę dokładnie w miejscu, w którym zaschła farba, i przeciągając nim z lewej strony na prawą, rozcięłam olejną pieczęć jak kopertę. Sarah potrzebowała świeżego powietrza. Potrzebowała opieki lekarskiej w szpitalu. Powinna zostać zbadana. Otworzyłam okno na całą szerokość i do dusznego mieszkania natychmiast wpadł chłodny powiew. Wystawiłam głowę na zewnątrz. Na twarzy osiadło mi kilka zimowych płatków. – Ach… – westchnęłam. – Widzisz? O wiele lepiej. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam małą kałużę soku jabłkowego sączącego się przez tanią skórę mojego plecaka na podłogę i Sarah siedzącą obok i przeszukującą moje rzeczy. – Co ty robisz? Z plecaka wypadło kilka odłamków szkła. Ona dalej szukała, jakby w środku jakimś cudem mogła znaleźć mojego ojca. To nie była ta Sarah Dixon, którą śledziłam przez kilka ostatnich miesięcy. To nie była progenitura Marlene Dixon, wątła jak sojowy makaron. Albo silna. Albo zdezorientowana. Szczerze mówiąc, nie wiadomo było, kim jest, poza tym, że zachowywała się jak szalona, blada i roztrzęsiona, zupełnie jakby przed chwilą połknęła coffee shop w całości. – Nie wiem, co spodziewasz się tam znaleźć, ale…
– Jestem pewna, że masz tu te pigułki. Albo proszek. Albo inny nielegalny środek, którym mnie nafaszerowałaś. Jestem pewna, że to byłaś ty. Wiem, że to ty. Wiem, do czego jesteś zdolna. – Proszę, przestań. Ale ona mnie nie słuchała. Chyba nawet nie zauważała potłuczonego szkła wyściełającego cały plecak, tak była zajęta szukaniem czegoś, co nie istniało. Nie wiem, dlaczego nie podbiegłam i jej nie powstrzymałam. Nie wiem, dlaczego nie wyrwałam jej plecaka z rąk i nie uciekłam równie szybko jak od Persephone. – Dlaczego nosisz potłuczone szkło? – zapytała w końcu. Odpowiedziałam szybko, jak maltretowana kobieta: – Upadłam. Ale jej to nie obchodziło. Ani na chwilę nie zwalniając ruchów, wyrzucała na podłogę odłamki butelki, torebki z herbatą, mój portfel, jakby była pociągiem z zepsutym hamulcem. Aż jej koścista dłoń powędrowała dostojnie do piersi i zamarła. – Sarah? Patrzyłam, jak drugi zestaw jej kościstych palców owija się wokół rewolweru – rewolweru mojego ojca – który spoczywał samotnie w przedniej kieszeni niczym jedyne dziecko. – Pozwól mi wyjaśnić – poprosiłam. Upuściła broń z powrotem do plecaka. – On nie należy do mnie – tłumaczyłam. Nie odpowiedziała. Nie ruszyła się. Wbiła wzrok w rewolwer, który leżał w niewygodnej pozycji między zmiętoszoną zawartością mojego plecaka. – Sarah, proszę – mówiłam błagalnie. – Twoje serce. Proszę, nie denerwuj się. – Skąd wiesz o moim sercu? – zapytała, spoglądając na mnie. – Z moim sercem jest wszystko w porządku. – Wiem, że nie jest – odparłam. Wstała i natychmiast opadła z powrotem na podłogę, zaskakując tym nawet samą siebie. – Proszę, uspokój się. – Nie każ mi się uspokoić. – Nie ruszaj się – poleciłam, biegnąc do kuchni po szklankę wody. Podałam ją Sarah, a ona przyjęła skwapliwie. – Co ty mi zrobiłaś? Co zrobiłaś swojemu ojcu? Gdzie on jest? – Nic mu nie zrobiłam. – W takim razie dlaczego zniknął? – Ponieważ tak właśnie robi – powiedziałam. Oddychała coraz ciężej, jej ciałem wstrząsnął nerwowy śmiech. – Sarah, proszę, uspokój się. Zrobię ci herbaty. – Nie chcę od ciebie żadnej pierdolonej herbaty. Trzasnęła szklanką o blat stolika do kawy. – Proszę, Sarah… – Wiem, że go nienawidzisz. Sam mi powiedział, że go nienawidzisz. Wiem, że go nienawidzisz. – Przysięgam ci, to nieprawda. Nieprawda. – Ty… ty masz broń!
– Nie jest moja. – Masz broń – powtórzyła. – Ten rewolwer nie jest mój. Należy do mojego ojca. To jego broń. Dał mi do ochrony. W razie sytuacji jak tamta z… – ...Z Persephone Rigą? Moje ciało zalały wodospady adrenaliny. Serce mi stanęło. – Co? – wyplułam z siebie. – Co masz na myśli… mówiąc „z Persephone Rigą”? Stała daleko ode mnie, zupełnie jakbym trzymała wycelowaną w nią broń. Ale rewolwer nadal leżał w plecaku, obok kartonowego pudełka z herbatą. Do mieszkania wpadły przez okno podmuchy zimnego powietrza i zmieszawszy się z gorącym, sprawiły, że szyby zasnuły się parą. W ten sposób tworzą się miejskie legendy – o wyciekach gazu pod ziemią, o epidemii paciorkowca w przedszkolu, o niecierpliwości urzędników w wydziale komunikacji – szybko i bezspornie. Zwierzyłam się tylko jednej osobie. Jednemu człowiekowi, z którym chciałam poczuć się związana pewnego wieczoru, kiedy otworzył się przede mną i opowiadał, dlaczego był w więzieniu, o swoim rozgrzeszeniu, swoich ciężkich pięściach i wszystkich szkodach, jakie wyrządziły, szlochając w obawie, że ja też ucierpiałam. Ale on był dyskretny. Godzien zaufania. Był skarbcem, z którego nic nigdy nie mogło się wydostać... „Teraz znasz moje tajemnice”, powiedział do mnie. „Uczciwa wymiana, Noa. Jaka jest najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłaś?” Zanim zdążyłam usłyszeć swoją odpowiedź, której nigdy nie powinnam była udzielić, zobaczyłam siebie, jak wychodzę z mieszkania Sarah i z dramatyzmem, teatralnie zamykam za sobą drzwi. Moja matka byłaby ze mnie dumna. „Wszystko, co umiesz robić, ja umiem zrobić lepiej”. Widziałam, jak idę do windy i naciskam strzałkę w dół, aż zdałam sobie sprawę, że nawet nie drgnęłam. „Potrafię robić wszystko lepiej niż ty”. Nadal stałam w pokoju naprzeciwko Sarah Dixon, która miała lub nie miała ataku serca z mojego powodu. – To mój ojciec podał ci pigułkę aborcyjną – powiedziałam. Roześmiała się miękko. – Zadzwonił po mnie, bo myślał, że umarłaś. – To niemożliwe. – Dalej się śmiała. – Nie mógł zdobyć takich leków bez recepty. Za to ty może jesteś aż taką idiotką, by odejść ze szkoły należącej do Ivy League, ale masz wystarczająco dużo sprytu, by ją gdzieś dostać. I jesteś na tyle bystra, że od dziesięciu lat udaje ci się ukrywać morderstwo. Wiem, że ty wiesz, jak zdobyć takie pigułki. Skąd je wzięłaś? Zdajesz sobie sprawę, że być może zamordowałaś dziecko? Jeśli zabiłaś moje maleństwo, zostaniesz pociągnięta do odpowiedzialności. Zapamiętaj moje słowa. – Twoja matka zmusiła go szantażem, żeby to zrobił. – Przestań – zażądała. – To żałosne. Moje dłonie zaczęły się trząść. Chciałam znaleźć się po drugiej stronie drzwi. Chciałam być w windzie, zjechać nią i wyjść na ulicę. Spojrzałam na Sarah i mówiłam dalej, jakby to wszystko zostało zaplanowane. Jak gdyby ktoś inny już wiedział, co powiem i co zrobię. – Nie wydaje mi się, żeby twoi rodzice marzyli o takim towarzyszu w etapie da Gama jak mój ojciec. Rzęsy trzepoczące jak pióra. Szybko mrugające powieki. Ciche odchrząknięcie. – Skąd wiesz o etapie da Gama? Nawet Calebowi nigdy o tym nie mówiłam.
– Twoja matka mi powiedziała – wypaliłam. Nie wiem, co mnie opętało. Moje usta się otworzyły i słowa po prostu z nich popłynęły. – Prosiła mnie też, żebym dała ci tę pigułkę. A kiedy odmówiłam, zaszantażowała mojego ojca. Tak to właśnie było – zakończyłam. – Czy ona jest na tyle sprytna, by zdobyć takie pigułki? Przez otwarte okno wleciał biały płatek śniegu. Chociaż Sarah drżała, ja płonęłam. Usiadła na podłodze. – Boli mnie w piersi – poskarżyła się. – Strasznie szybko bije mi serce. Rozcierała ramiona i w tej białej koszuli przez ułamek sekundy wyglądała jak pacjentka średniowiecznego sanatorium. Kręciła głową z lewa na prawo, z prawa na lewo, z lewa na prawo. Jej oczy zaczęły wychodzić z orbit, ramiona się trzęsły, aż drżenie dosięgło jej ust. – Chyba mam atak serca. Dzwoń po karetkę. Nie ruszyłam się. – Dzwoń pod dziewięćset jedenaście! Nie mogę oddychać – dyszała. – Nie mogę oddychać. Podbiegłam do telefonu. – N-N-Noa – próbowała powiedzieć, ale z jej ust dobyło się tylko powietrze, stłumiony oddech z cieniem głosu. Otworzyła i zamknęła usta. – Pomocy – myślę, że właśnie to usiłowała powiedzieć, ale nie jestem pewna. – Sarah? Stanęłam nad nią, patrząc w dół jak żałobnik na cmentarzu. – Sarah? – powtórzyłam. Żadnej odpowiedzi. – Cholera… Sarah? Nic. Szklanka z wodą na stole zaczęła zachodzić parą od zimnego powietrza wpadającego przez okno. Słuchawka telefonu nadal leżała na boku. Wciąż czekała, bym wzięła ją do ręki. Dobiegał z niej monotonny głos operatorki, która prosiła mnie, bym zakończyła połączenie. Ta pojedyncza nuta, nieróżniąca się od gwizdu czajnika w domu czy prostej prośby Persephone, bym zrobiła jej przysługę: – Jeśli chcesz zadzwonić, zakończ połączenie i ponownie wybierz numer... Nie mogłam się ruszyć. Jedyne, co różniło Sarah i mnie – tym razem – to fakt, że ja szybko oddychałam. Łapałam powietrze tak gwałtownie, że za chwilę mogłam dołączyć do niej na podłodze. – Jeśli chcesz zadzwonić, zakończ połączenie i ponownie wybierz numer... Cholera, dyszałam. Kurwa. Kurwa. Kurwa. – Jeśli chcesz zadzwonić… Mój palec wskazujący dźgnął przycisk i wbił się w dziewiątkę z taką siłą, że paznokieć rozłamał się na pół. Polała się krew, ale nie poczułam bólu. Jeszcze nie wtedy. Spróbowałam jeszcze raz. Wcisnęłam klawisz. Wcisnęłam dziewiątkę. Wcisnęłam jedynkę. I jeszcze raz jedynkę. Mężczyzna odebrał po pierwszym sygnale. – Dziewięćset jedenaście. W czym mogę pomóc? Upadłam na kolana przy ciele Sarah, wzięłam ją w ramiona. Nadal była ciepła. – Dziewięćset jedenaście. W czym mogę pomóc? – powtórzył mężczyzna. – Tak – wydukałam. – Proszę, przyślijcie kogoś jak najszybciej. Moja przyjaciółka. Ma
dwadzieścia cztery lata. – I? Usłyszałam głos mojej matki, która mówi do mnie: „Wiem, kochanie, we dwie byłyście sobie tak bliskie, zupełnie jak bliźniaczki”. Persephone, leżąca na łóżku, otworzyła oczy uniesione w kącikach przez dziurę od kuli. W mojej pamięci nadal ma tę dziurę w głowie. – I? – zapytał jeszcze raz operator. – Zdarzył się wypadek – wymamrotałam. – Proszę pani, co się stało? Muszę wiedzieć, co się stało, żeby wam pomóc. „Wszystko, co umiesz robić, ja umiem zrobić lepiej. Potrafię robić wszystko lepiej niż ty”. – Ona jest ranna. – Kto jest ranny? Jak została ranna? Włosy Sarah opadały przepoconymi kosmykami na jej oczy, które wciąż wpatrywały się w szklankę wody na stole. „Nie obchodzi mnie, co powiesz. I tak wiem, że to ty mi to zrobiłaś. Zostaniesz pociągnięta do odpowiedzialności”. – Proszę pani? – odezwał się operator. – Powiedziała pani, że ktoś jest ranny? W jaki sposób? Czy jest przytomna? Jak to się stało? „Lepiej znajdź sobie dobrego adwokata, ponieważ to wszystko twoja wina”. Ale brzuch Sarah dopiero zaczynał rosnąć. – Halo?! – zawołał operator. „Wiem o Persephone”. Jestem na nagraniu z kamer w windzie. Ochroniarz na dole będzie pamiętał, jak wchodziłam. Kierowca autobusu, który zawsze jeździł na tej linii, widział mnie wczoraj pod Barem Nurek. Aptekarz Bob widział mnie niecałą godzinę temu z rewolwerem w plecaku... – Proszę pani? Pomyślałam o przyjaciółce przyjaciółki mojej matki, która odsiadywała dożywocie za przypadkowe spowodowanie śmierci dziecka. Pomyślałam o moim ojcu, szlochającym z żalu za czasem, który spędził w więzieniu. To on mnie w to wszystko wciągnął. To on jej powiedział. Chciałam dostać moje tabletki nasenne. Chciałam zamknąć oczy. – Proszę pani? Nic pani nie jest? – zapytał operator. Sarah zamierzała oskarżyć mnie o zabicie jej dziecka. Chciała wsadzić mnie do więzienia. Chciała, żebym zapłaciła za coś, czego nie zrobiłam. Zamierzała powiedzieć wszystkim o Persephone. Persephone. Persephone. Och, Persephone… Ona chciała… – Czy pani tam jeszcze jest? Wysyłam karetkę. Proszę pani, proszę mi powiedzieć, co… – Było włamanie – wyrzuciłam z siebie. Tak, było włamanie. To właśnie się stało. – Ja… ja… ja… nie wiem, kto to był, ale włamał się, wziął biżuterię i laptopa, a potem uciekł. – Przyjrzała się mu pani? – On… – Desperacko usiłowałam sobie przypomnieć kwestię mojej matki, jej rolę życia. Mojego życia. „Nosił kominiarkę”, powiedziała wtedy. – Miał kominiarkę, więc nie
widziałam jego twarzy – poinformowałam operatora. – Sarah zaczęła krzyczeć. Siedziałyśmy przy stole i piłyśmy herbatę. To znaczy wodę. To był chyba jakiś przebieraniec. Cholera, to był ktoś z parady. I wtedy to się stało. – Co się wtedy stało? – zapytał mężczyzna. Podeszłam z powrotem do Sarah i stanęłam nad nią. Z tej perspektywy byłam wysoka jak tyczka na fasolę. Wysoka jak Empire State Building, King Kong i wieża Eiffla. Nie pochyliłam się nad nią tak jak dwa dni wcześniej. Nie poszukałam jej pulsu, żeby sprawdzić, czy żyje. Nie musiałam. Jedna z jej powiek uniosła się i oko spojrzało na mnie przez maleńką szparę. Wyglądała, jakby próbowała mi coś powiedzieć, ale była uwięziona we własnym ciele. Z jej ust nie wypłynął żaden dźwięk. W mojej piersi wezbrały łzy. Ona wiedziała o Persephone. Wiedziała o Persephone. Wtedy podjęłam decyzję. – Proszę pani? – Ona… ona chyba nie żyje – powiedziałam. Sarah zamrugała do mnie powoli, na sekundę zamykając jedno oko. – Karetka jest w drodze. Uniosła drugą powiekę. Strużka soli spłynęła z jej oczu do ust, jak gdyby wiedziała. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że wiedziała. – Jasna cholera – mówiłam dalej do telefonu. – Ona chyba nie żyje! – Czy włamywacz miał broń? Mój plecak stał nadal sześćdziesiąt centymetrów za Sarah, z rozpiętym zamkiem i w pełni widoczną zawartością. – Miał pistolet! – zawołałam. – O mój Boże, proszę, przyjedźcie szybko! Mnie też postrzelił. – Zaraz będzie tam karetka. Mogę rozmawiać z panią przez telefon, dopóki… Odłożyłam słuchawkę. Za sekundę telefon zadzwonił znowu i nie przestawał dzwonić przez następne trzy minuty. Miałam niewiele czasu. Oni zaraz tu będą. Podniosłam Sarah z podłogi i posadziłam na krześle przy stole, tym najbliżej kuchni. Po wyłamaniu drzwi intruz musiał zobaczyć jej twarz. Na tym etapie już nie zadałam sobie trudu, by sprawdzić jej puls. Przez cały czas czułam jej nieregularny oddech na szyi, więc wiedziałam, że żyje. Rewolwer mojego ojca nadal wystawał z plecaka. Podreptałam do niego i wyjęłam broń. Rowki na kolbie były zimne. Moje palce wsunęły się na miejsce, tak po prostu, ułożyły się w zagłębieniach. Nawet nie zawracałam sobie głowy blokadą spustu. Wróciłam do Sarah, zmrużyłam oczy tak, że w metalowej szczerbince smitha & wessona lewym widziałam cel, ten chudy cel, siedzący bez życia, i strzeliłam. Kula trafiła ją tuż pod obojczykiem. Nie czułam, że odrzut cofnął mnie o całe dwa kroki. Dopiero godzinę później, gdy policjanci przeszukiwali mieszkanie, kiedy Sarah wywieziono na noszach w zimę, zauważyłam na drewnianej podłodze ślad poślizgu. Poszarpany górzysty wzór, koliście przecinający podeszwę mojego buta. Potem, dokładnie tak, jak nauczyła mnie matka, tak jak nauczyła mnie Persephone, zaczęłam plądrować mieszkanie. Otworzyłam drzwi i połamanymi paznokciami wcisnęłam zamek w drewno, żeby wyglądał na wyłamany, po czym całym ciałem rzuciłam się na drzwi. Drewniane wstążki owinęły się wokół mojego prawego ramienia. Pobiegłam do kuchni, złapałam rzeźnicki nóż, jednym ruchem wyrywając go
z magnetycznego stojaka, i wbiłam ostrze w poduszki na kanapie dokładnie tak, jak kiedyś moja matka. Tak jak nie mogłam tego zrobić dziesięć lat wcześniej. Ale tym razem wszystko musiało wyglądać autentycznie. I jak zawsze włamaniu musiały towarzyszyć zniszczenia i straty. Rewolwer nadal spoczywał w mojej dłoni, naładowany i cichy, z odbezpieczonym kurkiem. Podeszłam do Sarah. – Tak bardzo mi przykro. Zwróciłam broń lufą do siebie, prostopadle do prawego ramienia. Trudno mi było się skupić, dokładnie wycelować, ale – i do dziś jestem za to wdzięczna – pociągnęłam za spust. I przez tych kilka chwil, gdy wokół mnie wirowały pióra i dym, gdy płatki śniegu wpadały przez okno, po raz pierwszy od jej śmierci żyłam własnym życiem. Kula tylko drasnęła mnie w ramię, odrywając od mięśnia równy pas skóry, lecz to powinno wystarczyć, bym wyglądała na ofiarę włamania z bronią w ręku. Wytarłam z rewolweru moje odciski palców, wyrzuciłam go przez otwarte okno i czekałam na przyjazd karetki.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Spoza tłustych odcisków palców i rys uśmiechała się do mnie Sarah. Była po drugiej stronie szyby w sali widzeń, płaska i dwuwymiarowa na zdjęciu z ukończenia szkoły, pięć na siedem centymetrów, które Marlene ściskała w pomarszczonej dłoni. – Gdzie jest Oliver? – zapytałam. Marlene siedziała naprzeciwko mnie dokładnie tak jak sześć miesięcy wcześniej – tylko tym razem milczała. Ze stosu dokumentów wyjęła kilka zdjęć i przyciskała je po kolei do szyby, jedną zniszczoną fotografię po drugiej. – Marlene? – odezwałam się znowu. – Gdzie on jest? Ale ona nadal eksponowała zdjęcia przed moimi oczami, tak samo jak pokazywała je przysięgłym podczas rozprawy poprzedzającej orzeczenie kary. – Chcę mu coś dać. – Patrz na nie – rozkazała. – Proszę cię, Marlene. Jak mogę przekazać mu list? – Patrz na zdjęcia. Więc patrzyłam. Patrzyłam na zdjęcia. – Marlene, to się robi dla mnie trochę zbyt melodramatyczne. Po co tu przyszłaś i zachowujesz się w ten sposób na kilka dni przed końcem? – Nie prowadzę już z tobą żadnej gry – zapewniła. – Co widzisz? Spomiędzy moich warg wymknął się nerwowy chichot. Marlene nie odezwała się słowem. – Co widzisz? – powtórzyła z tą samą intonacją jak zepsuta płyta długogrająca. Bladą twarz Sarah, rozjaśnioną piegami, z oczami w odcieniu wahającym się między orzechem a zielenią, z lekko zadartym nosem. – Proszę, powiedz mi, co się dzieje z Oliverem – poprosiłam. – Martwię się o niego. Od wielu dni się do mnie nie odzywa. – Tu nie chodzi o Olivera – powiedziała, jakby usunęła ze świadomości nie tylko jego imię i nazwisko, ale też fakt, że w ogóle istniał. Widziałam jej twarz tuż za twarzą Sarah i po dziesięciu latach, dwóch śmierciach i innych niezliczonych tragediach osobistych nie łączyło ich już żadne podobieństwo. Może nigdy nie były do siebie podobne. – Oliver wrócił do Anglii – poinformowała mnie, opuszczając fotografię. Część mnie jej uwierzyła, ale część nie potrafiła tego zrobić. – Chciał zdobyć doświadczenie w sprawie z orzeczoną karą śmierci i zdobył. Jest potrzebny w Londynie. Po prostu. A tu nie jest nam niezbędny przy kompletowaniu ostatnich dokumentów. Myślę teraz, że zastanawiałam się nad tym kilka chwil dłużej, niż powinnam była. – Kogo masz na myśli, mówiąc „my”? Z rozmów z Oliverem odniosłam wrażenie, że…
– Jakiekolwiek wrażenie odniosłaś z rozmów z Oliverem Stanstedem jest ono na pewno dalekie od prawdy. Chłopak jest bystry i ma o wiele lepsze perspektywy niż reszta moich pełnych współczucia adwokatów, ale nie łudź się, Noa. Jest młodym i niedoświadczonym prawnikiem i pracował dla mnie. – Nie jestem przekonana, czy wiesz, jaki rodzaj wrażenia wy… – Nie przerywaj mi – rozkazała, jak gdybym wtrąciła się w jej wyuczoną mowę. – Nie łudź się, że nawiązaliście jakąkolwiek relację. On nie jest samotną duszą poszukującą żony w celi śmierci, a ty i tak zupełnie byś do niego nie pasowała. Czasami przychodzi taka chwila w życiu, że trzeba powiedzieć to, co najważniejsze: ktoś prosi cię o rękę, pracodawca chce cię zatrudnić, występujesz w telewizji, jesteś na pierdolonym miejscu dla świadków i bronisz swojego życia... Dotarłeś do wrót nieba. Wtedy ludzie mądrzy, którzy testują swój intelekt, którzy dzień w dzień ćwiczą bieganie, grę w tenisa i na skrzypcach, którzy naprawdę czytają książkę w tydzień, jeśli obiecają, że po siedmiu dniach ją oddadzą, ci właśnie ludzie w obliczu zasadniczego pytania, postawionego w kluczowym momencie, potrafią odpowiedzieć dowcipnym komentarzem, ciętą ripostą, ostrą jak szpilka lub rozdzierającą serce przemową, mogącą równać się z monologiem Hamleta. Ale po prawie dziesięciu latach tutaj jakikolwiek potencjał, jaki mógł we mnie drzemać, był równie zardzewiały i suchy jak skorodowany gwóźdź. – Marlene, czy złożyłaś petycję o ułaskawienie? Na nic więcej nie mogłam się zdobyć. Krótkie i bezcelowe przesłuchanie. Przejęzyczenie. Nie zamierzała mi powiedzieć, co się stało z Oliverem. Nigdy mi nie wytłumaczy, dlaczego przestał mnie odwiedzać. Dlaczego do mojej celi przestały docierać listy i paczki z żywnością. Ale ja już wiedziałam. Oliver zamieszkał na tej samej niepewnej ziemi, co mój ojciec. – Słucham? – zapytała z udawanym zdumieniem. I ci ludzie, którzy nie pozwolili, aby ich umysły pokryły się pajęczyną, na pewno nie wyszliby z sali, żałując, że nie powiedzieli: „Marlene, dziękuję ci za twój wysiłek. Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Wiem, że gdybyśmy zamieniły się rolami, ja nie okazałabym się tak wspaniałym człowiekiem, Marlene. Nie potrafiłabym zapomnieć. Nie mogłabym na nowo uwierzyć w ludzkość”. Ale znowu ja powiedziałam jedynie: – Nie miałaś… Żałuję tego, Oliver. Żałuję tego bardziej, niż możesz sobie wyobrazić. – Myślę, Noa, że powinnaś uważniej dobierać słowa. – Ja… ja… – Powiedz coś – przerwała mi. Patrzyła, jak się męczę, i jestem prawie pewna, że prawy kącik jej ust uniósł się lekko, gdy moje braki znowu wyszły na jaw. – Wiem, że tych kilka ostatnich dni to dla ciebie wegetacja. Nie możesz jeść, jesteś sama, bez kogokolwiek z rodziny lub przyjaciół, ponieważ już nikt ci nie został... Twoja matka i brat nawet nie spojrzą ci w twarz, zanim odejdziesz. A ja nie potrafię sobie wyobrazić, jak możesz się z tym czuć. Ale, Noa, nie oszukuj się... Nie obchodzi mnie, czy czujesz się samotna. Albo smutna. Albo zraniona. – Nie spodziewam się, że mogłoby to mieć dla ciebie jakiekolwiek znaczenie – powiedziałam miękko. Może głos mi się załamał, a może nie. Nie pamiętam. – Czy ma znaczenie? – Roześmiała się. – Znam cię zbyt długo, żebyś nie miała dla mnie
znaczenia, Noa. Wzbudzasz we mnie troskę. Troska Marlene o innych była główną przyczyną śmierci Sarah. Jej troska o innych ludzi tylko odpychała ich coraz dalej od niej. – Słowo „znaczenie” jednak ma wiele odcieni – ciągnęła monotonnym głosem jak gitara basowa trzymająca rytm. – Przede wszystkim ma dla mnie znaczenie to, co zrobiłaś mojej córce. Ma dla mnie znaczenie, kiedy mówisz, że nie chciałaś zrobić tego, co zrobiłaś. Ma znaczenie, że odbyłyśmy rozmowę, którą uznałaś za coś niewytłumaczalnego. I że kontaktowałaś się z moją córką w innej sprawie niż jej związek z twoim ojcem. Ma dla mnie znaczenie twoja zmiana planów. Ma znaczenie to, że w Nowy Rok miałaś broń. I że spędziłaś tutaj dziesięć niemożliwych do zniesienia lat. Ma dla mnie znaczenie fakt, że potrafisz dochować tajemnicy. I bez wątpienia ma dla mnie znaczenie, czy przeżyjesz, czy umrzesz. Z mojego punktu widzenia możesz równie dobrze wykorzystać ten swój lotny umysł i zawiązać sobie pętlę w celi. Ale – przerwała na chwilę – strzeliłaś mojej córce prosto w serce, wykonałaś na niej egzekucję, więc proszę, Noa, nigdy nie mów, że jesteś dla mnie bez znaczenia. Moje dłonie zaczęły się trząść, a serce walić szybciej niż podczas strzelania, procesu, ogłoszenia wyroku. – Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie, dlaczego przez te wszystkie lata nie pisnęłam nikomu nawet słówka o twoim udziale? – Nie mam żadnego udziału w śmierci mojej córki – stwierdziła. – Nie obrażaj mnie. Po tym wszystkim, co przez ciebie przeszłam, i wszystkim, co dla ciebie zrobiłam, jesteś mi winna choć odrobinę szacunku. – Szacunku? – Ach, i znowu się zaczyna. – Uśmiechnęła się. Patrząc na nią z bliska, dostrzegłam, że miała lekko obłąkane spojrzenie. I że blond włosy przeplatały się z siwymi, jakby zapomniała je ufarbować. Siedziała zamknięta w gabinecie luster. Zapewne już nawet siebie nie rozpoznawała. – Nie traktuj mnie protekcjonalnie, Marlene – powiedziałam. – Proszę. Potarła nos. Ja przełknęłam ślinę i mówiłam dalej: – Obie wiemy, co się wydarzyło. A ja żywej duszy nie szepnęłam ani słówka o twoim udziale, nawet Oliverowi. – Nie wiemy obie, co się wydarzyło – odparła. – Ja jednak wiem, że to, co zrobiłaś, zrobiłaś sama. Tyle wiem. To nie podlega wątpliwości. I zmieniło wszystko. „Obie wiemy, że to nieprawda”, chciałam powiedzieć, ale milczałam. Czekałam, aż złapie oddech. – Wiesz, Marlene, może i jestem po tej stronie szyby, a ty po tamtej, ale wciąż jestem ludzką istotą. – Ledwo. – Powiedz mi tylko jedno – szepnęłam. – Bądź ze mną szczera. Wiem, że nie jesteś mi nic winna, ale czy ty kiedykolwiek w ogóle zamierzałaś porozmawiać z gubernatorem? Czy miałaś zamiar złożyć petycję o moje ułaskawienie? Przepraszam, że pytam, ale… muszę tylko to jedno wiedzieć. – Fakt, że siedzę tu, naprzeciwko ciebie, powinien dać ci wystarczającą odpowiedź na twoje pytanie. – Naprawdę? Już sama nie wiem – przyznałam. – Czy kiedykolwiek zamierzałaś złożyć
jakiekolwiek dokumenty? Znowu odmówiła odpowiedzi, ale nie mogła oderwać ode mnie wzroku. Pochłaniała mój oddech, moje słowa, moją obecność i na chwilę przypomniałam sobie dokładnie, jak zachowywała się podczas naszego pierwszego spotkania te wszystkie lata temu, kiedy rzuciła na stół zdjęcie pobitego i uległego człowieka cienia. Ale tym razem nie odwróciła ode mnie wzroku. Siedziała skupiona, ze spojrzeniem wbitym w moją twarz, wydętymi wargami i zmarszczkami zbiegającymi się wokół ust niczym związana na supeł plastikowa torba. Jej oczy wypełniły się jak sztuczne jeziora, zaplanowane, pod pełną kontrolą, aby woda nigdy nie wystąpiła z brzegów. – Może... – zamilkłam. – Może żałujesz, że nie jestem… Powstrzymałam się. Marlene nie musiała usłyszeć tego ode mnie. Odebrałam jej już dwa życia. Trzecia igła, trzeci zastrzyk… cóż, był przeznaczony dla mnie. – Nic – powiedziałam w końcu. Marlene pokiwała głową kilka razy, po czym spojrzała na srebrne pręty nad sobą. Zamiast odpowiedzieć, położyła słuchawkę na stole i zebrała zdjęcia. Gdy miała już wszystkie w ręku, postawiła je pionowo, postukała nimi w blat (posyłając głośny trzask prosto w moje ucho) dopóty, dopóki nie ułożyły się równo, po czym wsunęła plik do kieszeni płaszcza. – Myślę, że mamy wszystko, czego nam potrzeba do twojej petycji, Noa – powiedziała. – Odezwę się do ciebie w ciągu kilku dni. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Jak już mówiłam, to ja pociągnęłam za spust. To ja odebrałam Sarah życie. To ja odebrałam życie Persephone. I to właśnie dlatego mnie postawiono przed sądem. – Jak mogę przekazać moje listy Oliverowi? – zapytałam, wiedząc, że mogą nigdy do niego nie dotrzeć. Kiedy zaczynałam pisać, też nie spodziewałam się, że ktokolwiek kiedykolwiek je przeczyta. – Możesz przesłać je mnie, a ja mu je przekażę – obiecała. Myśli czasami docierają do zamierzonego odbiorcy bez względu na poplątaną trajektorię ich lotu. To było ostatnie źdźbło nadziei, jakiego się trzymałam. Odłożyła słuchawkę, jakby wkładała na palec złoty pierścionek, ostrożnie, by nie zmiażdżyć plastikiem metalu, wzięła skórzaną aktówkę i odeszła. To był mój ostatni kontakt z Matkami przeciw Okrucieństwu i Marlene Dixon.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI Powinnam złożyć zamówienie na mój ostatni posiłek. Mój ostatni posiłek. Mójostatni posiłek. Mój ostatni posiłek. Bez względu na to, jak patrzę na to zdanie, jak je wymawiam, jak akcentuję moją ulubioną sylabę, zawsze brzmi niemal biblijnie. Prawda? Zastanawiam się nad kurczakiem w parmezanie, grubym nowojorskim stekiem (średnio wysmażonym) albo trzydaniowym posiłkiem z Le Bec-Fin. Gdyby system działał tak, jak powinien – naprawdę gwarantując nam odpowiedni ostatni posiłek – kazałabym komuś dostarczyć mi go z centrum Filadelfii. W końcu czy to nie dlatego przepłacamy w drogich restauracjach? Chcemy dobrze się poczuć we własnej skórze, chociaż przygotowanie posiłków, które jemy, kosztuje nie więcej niż szczelnie zapakowana tacka kurzych udek w lokalnym sklepiku. W eleganckich restauracjach świętujemy ważne wydarzenia: przedstawiamy sobie przyjaciół, przyszłych małżonków, teściów. Oświadczamy się w nich i rozwodzimy. Ogłaszamy światu, że jesteśmy w ciąży. Jedyne, czego tam nie robimy, to nie zamawiamy ostatnich posiłków. Czy wszyscy nie wrócilibyśmy do tych restauracji, gdybyśmy wiedzieli, że to będzie nasz ostatni posiłek spożyty poza domem? Oczywiście, że tak. Nie tracilibyśmy czasu na KFC czy McDonalda, poszlibyśmy prosto do Stephena Starra, Gordona Ramsaya i na podwieczorek w Plaza. W takim razie ustalone. To w Filadelfii poznałam Marlene i Sarah. Tutaj znajduje się Dzwon Wolności i Independence Hall, a wskaźnik przestępczości jest tak imponujący, że każdy mieszkaniec powinien go znać. Filadelfia jest dumna z Le Bec-Fin, więc bez względu na koszty zyska dzięki mnie pewną reklamę. To właśnie w tej restauracji chciałabym powiedzieć mojej matce, że skończyłam college albo że wychodzę za mąż czy że spodziewam się dziecka, więc mogę przynajmniej świętować w ten sposób i pożegnać się z nią z klasą. Chyba zacznę od escargot persillade. Nigdy nie jadłam ślimaków. Szczerze mówiąc, chyba wybrałam je dlatego, że chcę słuchać, jak nikt nie będzie potrafił wymówić tego poprawnie. Naczelnik powie „as-kar-got”, zupełnie jak prostak z Arkansas. Moja nowa sąsiadka nigdy nie słyszała o takim daniu i w ogóle woli unikać tego tematu. Ona nie może się doczekać pieczonych pianek i burgerów. (Uwielbiała pikniki. Niestety to właśnie na jednym z nich zabiła męża wraz z jego kochankiem, ale to tak na marginesie). Potem przejdę do wołowiny w sosie bordelaise z chrupiącymi różowymi batatami, gorczycą i wasabi. Wymówienie tego może zająć chwilę, ale będę rozkoszowała się każdą sekundą. Oczywiście zakończę obiad sorbetowym trio. Wielka szkoda, że nie pozwalają nam do ostatniego posiłku napić się wina. Trzy najbardziej popularne ostatnie potrawy to: stek, zestaw śniadaniowy i nic. Absolutnie nic. Naprawdę, za żadne skarby nie mogę sobie wyobrazić, jaką formą ostatecznego protestu miałaby być ta żałosna odmowa. Zaraz umrzesz, równie dobrze przez ostatnich kilka minut możesz rozkoszować się swoim ulubionym jedzeniem, a nagłe
powiedzenie „nie” nie zmieni przecież twojego przeznaczenia. Żaden strażnik nie uzna cię za wzór pokory tylko dlatego, że odmówiłeś wchłonięcia absurdalnej ilości kalorii. Mimo to wielu ludzi odmawia. Może nie mają apetytu, może nie pamiętają, jaką potrawę lubili. Ale, dobry Boże, przyczyna nie może leżeć w fakcie, że nie jesteś głodny. Idź i każ im znaleźć dokładnie to, na co masz ochotę. Pewien facet naprawdę zażądał do ostatniego posiłku szesnastu puszek pepsi. Szesnastu. W ciągu kilku ostatnich tygodni dowiedziałam się, że jeden z osadzonych poprosił o stek z sosem A1, papryczkami jalapeño w śmietanie, krążkami cebulowymi oraz sałatkę z pomidorkami koktajlowymi, szynką, tartym serem, bekonem, serem pleśniowym i domowym dressingiem. Do picia mrożona herbata i kawa, a na deser lody. Inny zażądał czterech kotletów schabowych z kapustą, piżmianem jadalnym i gotowanym mięsem, do tego kukurydzę z głębokiego tłuszczu, smażony boczek, smażone zielone pomidory, chleb kukurydziany, lemoniadę, pół litra truskawkowych lodów i trzy pączki z lukrem. Kolejny: cztery bułki z mnóstwem masła i soli, dwie kromki chleba bananowego, dziewięć tacos, dziewięć enchilad, frytki, sałatkę z domowym dressingiem, wołowe fajitas, miskę pikantnego sosu, miskę tartego sera, sześć papryczek jalapeño, ciasto truskawkowe z truskawkowym lukrem i, właśnie on, szesnaście puszek pepsi. A teraz moje ulubione: pewien mężczyzna, który nie chciał ostatniego posiłku, poprosił, żeby zamówiono wegetariańską pizzę i przekazano ją bezdomnemu. Zarząd więzienia odmówił. Muszę jednak być szczera, nie włożyłam zbyt wiele serca w przygotowania do tej chwili. Ostatni posiłek, ostatnie słowa, ostatnie myśli... To wszystko jest zbyt sformalizowane, zbyt sztuczne. Jakby naprawdę możliwość zaplanowania ostatnich chwil była darem. Nie sądzę, żeby Szachistce sprawiło to przyjemność. Pewnie zjadła przed śmiercią zestaw śniadaniowy. Na pewno nie uważała, że poznając datę swojej śmierci, otrzymała dar – i w tym gubernator osiągnął swój cel. Ale dar, który ja otrzymałam od Marlene Dixon, poszedł na zmarnowanie. Dostarczyła mi wszelkich środków, abym porządnie przygotowała się na dzień X, a ja nie potrafię nawet wymyślić, co chciałabym zjeść. Przez cały czas myślałam, że ten dar pochodził od niej, ale może nie zaplanowałam ostatnich słów, ostatniego posiłku i ostatnich chwil, ponieważ tak naprawdę pochodził od kogoś innego. Chociaż biorąc pod uwagę ogólną sytuację, to i tak nie ma znaczenia. Nie chcę być jednym z tych bezmózgich gburów, którzy odmawiają ostatniego posiłku. Nie chcę zamówić smażonego kurczaka, smażonej kapusty czy frytek i chyba nie myślicie, że nie wykorzystam szansy, by w końcu zjeść w Le Bec-Fin. Mogą dostarczyć tu posiłek bez względu na koszty. I tak wydają tutaj mnóstwo pieniędzy, więc co za różnica? To będzie tak, jakbym zaprosiła całą publiczność na moją wyjątkową kolację w restauracji z najważniejszej okazji ze wszystkich. Moja matka będzie o tym wiedziała. Cholera, każdy, kto czyta „New York Timesa”, się o tym dowie. Jedyna różnica będzie polegała na tym, że ja po prostu nie wyjdę z restauracji. To wszystko.
Styczeń Najdroższa Sarah To mój ostatni list. Wykupiłam miejsce na cmentarzu niedaleko Ciebie i zakopię wszystkie te listy związane razem obok Ciebie, z Tobą, żebyś mogła je przeczytać. Jeśli będziesz mogła je przeczytać. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. Proszę, wysłuchaj mnie i spróbuj się nie denerwować. Razem z listami zakopię papiery Noa. Zanim się zezłościsz albo poczujesz dumę (tak naprawdę chyba nigdy nie potrafiłam przewidzieć twoich uczuć), proszę, posłuchaj, co mam Ci do powiedzenia. Mniej więcej tydzień po egzekucji Noa dostałam list. Wyróżniał się na podłodze w morzu rachunków i reklam, zaściełających dywan niczym zapomniany gruz. Adres wypisano ręcznie. Nie czekałam, aż zamkną się drzwi, nawet nie pozbierałam pozostałej poczty, tylko podniosłam tę kopertę i przesunęłam palcami po adresie nadawcy: Muncy, Pensylwania, Stanowy Zakład Karny, Więzień numer 10271978. Stojąc przy drzwiach, wsunęłam mały palec w róg koperty i rozerwałam ją na całej długości. Ze środka wypadła na podłogę diamentowa bransoletka. Osunęłam się na kolana, żeby ją podnieść, i jasnozłote ząbki trzymające każdy miniaturowy diament wbiły mi się w palce, które szybko wróciły do koperty w poszukiwaniu wyjaśnienia, wytłumaczenia, dlaczego przesłała jedyną rzecz, jaka jej pozostała, właśnie mnie. Relikt jej poprzedniego życia, który powrócił do niej tuż przed egzekucją. W ramach odszkodowania? Żeby uzyskać przebaczenie? Z nienawiści? Wtedy moje palce natrafiły na kartkę: „Proszę dostarczyć Susan i Georgowi Ridze z Los Angeles, Kalifornia”. Żadnego powitania. Żadnych przeprosin. Żadnego wyjaśnienia. Tylko polecenie przekazania ruchomości. Zadanie samolubnie przekazane mi w spadku z racji zaniedbania. Mojego? Jej? Z powodu nieosiągnięcia celu teraz już nieważne przez kogo. Noa odmówiła wypowiedzenia ostatnich słów przed śmiercią i teraz oczekiwała, że ja przekażę je za nią? Spodziewała się, że ktoś inny wykona za nią robotę? Absolutnie nie. Podawanie do wiadomości publicznej jej ostatnich rozkazów nie było moim zadaniem. Tak jak nie miałam obowiązku przekazywać osobiście jej śmieci Susan i Georgowi Ridze. Nazwisko. Dwa imiona. Skądś je znałam. Imiona i nazwiska, które kryją się w bezużytecznej stercie deklaracji w moim biurze, wszystkie opatrzone pieczęcią notarialną, poświadczającą, że osoba o takim i takim numerze prawa jazdy napisała powyższe oświadczenie w dniu wymienionym na dole strony. Nazwiska, które słyszałam tylko raz w życiu, które spoczywały w komnacie poszukiwań Olivera od pierwszego miesiąca jego żałosnej próby zemsty. Nazwiska warte nie więcej niż moje. Bransoletka wysunęła się z moich palców i spłynęła na stolik nocny, na którym pozostała dopóty, dopóki nie podjęłam decyzji, co z nią zrobić. Wsunęłam pod nią notkę z koperty i przez tydzień leżałam każdego ranka z tymi imionami dźwięczącymi tuż przy moim łóżku, aż pozwoliłam sobie wrócić do pracy. A kiedy to zrobiłam, weszłam do biura z notką w ręku i znalazłam nazwisko Susan i Georga Rigi wyryte na liście nadesłanych oświadczeń z poparciem, wetkniętej pod cmentarzyk ramek obok mojego biurka. Wiedziałam, gdzie była. Wepchnęłam ją tam zaraz po wyjściu Olivera.
Otworzyłam jego segregator i znalazłam stary wycinek z „New York Timesa” z lat dziewięćdziesiątych oraz plik deklaracji i oświadczeń złożonych przez ludzi z przeszłości Noa, którzy poparli petycję o ułaskawienie. Ludzi proszących o jej życie, nie o wybaczenie, lecz tylko o egzystencję. Był tam list od Andy’ego Hoskinsa, który napisał, że żałuje zeznań, jakie złożył podczas jej procesu, i że pierwsza miłość nigdy nie umiera. Jego zdaniem ona powinna żyć. Jest mądrą osobą, która popełniła błąd i nigdy w przeszłości nie zrobiła nic tak potwornego ani niemoralnego, by zasłużyć na taki koniec. Następny list pochodził od funkcjonariusza Roberta McManahana, który teraz siedzi w akademiku w zachodniej Filadelfii i sprawdza wejściówki studentom, wchodzącym i wychodzącym z budynku w drodze na zajęcia. Bez względu na wszystko – nabazgrał tak, że ledwo można było go odczytać – ona nie jest człowiekiem, którego ciało powinno znaleźć się na więziennym cmentarzu. Był też list od jej matki, która obwiniała siebie i przepraszała, choć nie było tu na to miejsca, że zbyt rzadko ją odwiedzała. Przepraszała, że mówiła o swojej córce, oczekującej na egzekucję, jako o przestępczyni. W sumie nie napisała nic więcej. Georg i Susan Riga z Los Angeles zaś błagali gubernatora z większą emfazą, niż można by się spodziewać po obcych ludziach, aby oszczędził życie tej dziewczyny. Co prawda nie widzieli jej, odkąd była dzieckiem, ale nigdy nie zapomną serdeczności, jaką okazywała ich córce Persephone. I choćby tylko z tego powodu, napisali, powinna zostać ocalona. Jaki będzie pożytek z jej śmierci, pytali. To nie zwróci ofierze życia – bez względu na to, kto je odebrał ani jak. Parafka oficjalnego poświadczenia znaczyła dół każdej strony niczym podpis prezydenta. Persephone. Persephone. Persephone. Nie rozumiem, co się dzieje. Już nic z tego nie rozumiem. Nie wiem, co to znaczy. Nie wiem, co oni mieli na myśli. Jedyne, co wiem, to że każdego dnia, każdego jednego dnia od dnia X z mojego brzucha wysnuwa się lśniąca czysta nić i rozsnuwa pajęczyną nad miastem. Nie mogę jej powstrzymać. W domu, w samochodzie... Nie mogę zrobić kolejnego kroku, ponieważ wiem, że wśród moich zwykłych dokumentów spoczywają te parafowane listy, zaświadczające o tym, czego nie mogłabym już nigdy więcej przeczytać. I nie czytam. Myję twarz i szoruję zęby, ścielę łóżko, wsuwam każdą nogę w rajstopy i każdą stopę w but na obcasie, ubieram się do pracy. Każdego dnia. Każdego kolejnego dnia idę do biura i odwracam wzrok od segregatora Olivera, Twoich zdjęć i portretu ślubnego Twojego ojca. *** Dwa tygodnie po tym, jak przysłała mi bransoletkę, dostałam pocztą większą paczkę, opieczętowaną tymi samymi znakami ostrzegawczymi więziennej biurokracji. Tym razem jednak paczka przyszła do biura i była zaadresowana na Olivera Stansteda. Kiedy goniec mi ją przyniósł, pytając o jego obecny adres, powiedziałam, że ją przekażę. Nie
uwierzyłabyś, jak się na mnie spojrzał, podając mi przesyłkę. Od razu wiedziałam, co to jest. Wróciłam do domu z nadal zamkniętym pudełkiem i tępym nożem w torebce. Zanim odmaluję Ci wizję twojej matki, rzucającej się na cudzą spowiedź niczym drapieżnik, jak to zrobiłam z jej listem, powinnaś wiedzieć, że gdy weszłam do domu, położyłam paczkę na kuchennym stole obok bransoletki i notki. Paczka już prawie się rozpadła, wypchana po brzegi papierami, przedmiotami i Bóg jeden wie czym jeszcze. Prostokątne pudełko nie stało nawet równo na płaskiej powierzchni. Huśtało się na pękatym środku, przechylając na jedną stronę. Wadliwy system pocztowy i dekret zezwalający więźniowi na wysłanie tylko jednej paczki wyprodukowały ten nieoperacyjny guz w trzewiach małego głupiego pudełka. Zamiast przesłać tę paczkę dalej albo otworzyć ją i wszystko przeczytać, ja tylko się w nią wpatrywałam. Patrzyłam, jak przechyla się na jedną stronę, i postukałam w nią palcami, by przekrzywiła się w drugą. Chciałam wiedzieć, co jest w środku. Boże, tak bardzo chciałam wiedzieć. Nie potrafię opisać ciekawości, jaka zżerała moje serce. Może przesyłka zawierała manifest smutku, jaki czuła przed śmiercią, a może złotą tyczkę fasoli, wspinającą się z pokorą i skruchą, które odnalazła w swoich ostatnich latach, miesiącach, dniach, a nawet godzinach, zanim została przywiązana do noszy. Ale, widzisz, problem polega na tym, że przeprosiny to tak naprawdę tylko małe zielsko, które wyrasta na pomnikach i nagrobkach. Ciągle wraca, ale nigdy nie przestaje rujnować tego, na czym rośnie. Jeżeli przeprosiny są naprawdę szczere, ból powinien minąć. Prawda? Kiedy paczka osiadła na wybrzuszeniu na środku mojej czystej kuchni, wyciągnęłam ku niej ręce. Wsunęłam jeden palec w metaforyczną pętlę kokardy z brązowego sznurka, ale nie mogłam jej pociągnąć. Sarah, byłam przerażona. Nie chciałam być tamtą osobą. Nie znowu. Nie chciałam rozwiązać tego sznurka. Nie chciałam otworzyć brzucha kartonowego pudła i wyciągnąć na światło dzienne wspomnień osoby, której życiu tak bardzo chciałam położyć kres. Ty i tak byś do mnie nie wróciła. Nie mogę z Tobą być. Już nie jestem z Tobą. Nie leżę w ziemi obok Ciebie bez względu na to, jak bardzo tam przynależę. Zamiast tego pozostaję na powierzchni, wiszę na nici kołyszącej się z boku na bok, która upuszcza mnie na ziemię wystarczająco daleko od Ciebie, abym z trudem próbowała wstać. Usiłuję czytać, ubierać się, po prostu trzymać się tej cienkiej nici, sznurka diamentów, który według raportu policji zamieszczonego w gazecie sprzed dwudziestu lat był jedynym przedmiotem ukradzionym przez włamywacza, który zabił Persephone Rigę. Nie chcę już wiedzieć, co Noa zrobiła lub czego nie zrobiła w swoim życiu, zanim spotkała Ciebie, zanim mi Ciebie odebrała, i jak znalazła czas, by opisać to wszystko w swojej celi. Może pisała w ciemności, a może nawet siedząc na toalecie. Ale nie chcę wiedzieć, jak strasznie się czuła z powodu tego, że mi Ciebie zabrała. Nie chcę tłumaczyć się przed Susan i Georgiem Rigą. Nie chcę otwierać rany, która w końcu zaczęła się goić. Moja krew już nie krzepnie. Więcej nie mogę podejmować żadnego ryzyka. I nie będę. Dlatego zamierzam zakopać jej przeprosiny albo jej łzy, jej karzące ostatnie słowa, jadowite przekleństwa i cały jej potencjał w ziemi razem z moimi listami. Z Tobą. To ona to tam umieściła, nie ja. To ona miała rewolwer, naładowała go kulami i wycelowała w ciebie. Odmowa rozmowy z gubernatorem nigdy nie zależała ode mnie. Podobnie jak decyzja o nieskładaniu petycji o jej ułaskawienie. To nigdy nie zależało ode mnie,
Kochanie. Nic nie zmieniłoby Twojego obecnego miejsca pobytu. I nic nie zmieniłoby tego, co zrobiła Noa, nawet beze mnie. I bez względu na to, co powiedziała, co napisała, ja nadal jestem tutaj, siedzę przy stole i wpatruję się w to pudełko. I w bransoletkę. Bransoletkę z prośbą. Bezlitosna przysługa dla drugiego człowieka. Ten list jest zaadresowany do mnie, ale przeznaczony dla kogoś innego. Myślę, że ona może mieć rację. Powinnam to oddać. Chcę to oddać. Chcę przekazać listy i bransoletkę ich właściwym odbiorcom, ale nie mogę. Nie mogę podnieść słuchawki i zadzwonić do rodziców Persephone. Nie mogę przeczytać słów Noa. Dlatego każdego ranka zaraz po wstaniu biorę bransoletkę i otulam nią nadgarstek, próbując zapiąć zamek otwartą dłonią. Czasami zatrzaskuje się za pierwszym razem, a czasami nie. Ale każdego dnia jest ze mną, kiedy prowadzę samochód, kiedy idę do pracy, kiedy wchodzę po stopniach gmachu sądu, kiedy czekam w zatłoczonej windzie, gdy omawiam prezentację podczas spotkania z czterdziestoma biznesmenami w szytych na miarę garniturach, z platynowymi spinkami do mankietów, którzy szukają u mnie porady. Bransoletka jest zawsze zapięta na moim nadgarstku. Zawsze i tylko Twoja Mama
PODZIĘKOWANIA Chciałabym wyrazić moją nieskończoną wdzięczność za inspirację i przekazać wyrazy miłości następującym ludziom: Niezrównany Richard S. Pine jest superbohaterem wśród agentów, z ciętym dowcipem i niewiarygodnym oddaniem swoim klientom, i zawsze, wznosząc kieliszek wina, będę wypowiadała jego imię. Christine Kopprasch, niezwykle sympatyczna redaktorka, która prowadziła mnie elegancko i łagodnie, zapewniając przestrzeń do odkryć i kompas, kiedy był potrzebny, oraz cudowne iskry początków przyjaźni. Molly Stern, ikona wydawców, której entuzjazm i energia pomogły tej książce w sposób, jakiego nigdy nie potrafiłam do końca zrozumieć – jedna rozmowa z tobą i byłam oczarowana. Nawet mówiąc „dziękuję” w każdym języku świata, nie potrafiłabym wyrazić w pełni mojej wdzięczności. Dziękuję całemu zespołowi z Inkwell, w tym pomysłowej Alexis Hurley, Charliemu Olsenowi, Elizie Rothstein. Zespołowi z Crown, w tym Mai Mavjee, Rachel Rokicki, Rachel Meier, Jay Sones i Annsley Rosner za ich kreatywny i innowacyjny marketing oraz kampanię reklamową. Chrisowi Brandowi za jego fantastyczną, doskonale trafioną marynarkę i Lauren Dong za wyśmienity wystrój wnętrz; Mary Anne Stewart i Patricii Shaw za ich niezmordowaną redakcję i Howie Sanders z UTA za kinematograficzne wsparcie przy ostatnich etapach opowieści o Noa. Składam również wielkie dzięki Texas Court of Criminal Appeals oraz University of Texas School of Law’s Capital Punishment Clinic i ich wybitnym profesorom, w tym Robowi Owenowi i Maurie Levin, a także moim profesorom z Temple Law za dostarczenie mi podstaw, dzięki którym mogłam napisać tę powieść. Kilka rozdziałów tej książki nie mogłoby powstać bez Byrdcliffe Artist Colony w Woodstock w stanie Nowy Jork oraz Circle of Misse w dolinie Loary we Francji, gdzie zapewniono mi spokój i czas do pisania. Dziękuję też University of Pennsylvania’s English and Creative Writing Departments oraz Kelly Writers House za kreatywne schronienie, kiedy dopiero zaczynałam pisać, a także University of East Anglia’s Creative Writing MA za zapewnienie mi takiego azylu w Wielkiej Brytanii. Oraz moim wszystkim nauczycielom pisania i mentorom, zwłaszcza Jill Dawson i Lorene Cary. Oczywiście to wszystko nie byłoby możliwe bez wsparcia i cennej przyjaźni pierwszych czytelników i wybitnych autorów: Emily Bullock, Emmy Sweeney, Michelle Pakuli, Marka Pryora, Saula Nadaty, Harriet Levin Millan oraz Austin Fiction Writers Group. Na koniec dziękuję mojej rodzinie. Moim rodzicom, całej czwórce – Charlesowi i Kathi Silver, którzy zaszczepili mi miłość do sztuki, gdy miałam dwa lata, oraz Etty i Mordechaiowi Moldovanom, których bezwarunkowe wsparcie nigdy nie osłabło – a także mojemu rodzeństwu: Arielle, Sashy, Yaelowi i Adrianowi, których najbliższa przyjaźń przynosiła mi pociechę i definiowała mnie. A przede wszystkim dziękuję mojemu życiowemu partnerowi Amirowi, bez którego byłabym zagubiona w chmurach. I za to, jak
przypuszczam, moi rodzice również ci dziękują.
Table of Contents SZEŚĆ MIESIĘCY PRZED DNIEM X ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI PIĘĆ MIESIĘCY PRZED DNIEM X ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY CZTERY MIESIĄCE PRZED DNIEM X ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY TRZY MIESIĄCE PRZED DNIEM X ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ROZDZIAŁ OSIEMNASTY ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DWA MIESIĄCE PRZED DNIEM X ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY MIESIĄC PRZED DNIEM X ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY TYDZIEŃ PRZED DNIEM X ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI MIESIĄC PO DNIU X PODZIĘKOWANIA