Dla Lukasa i Luise I’ve looked around enough to know that you’re the one I want to go through the time with Time in a Bottle, Jim Croce Żyłem wystarcz...
8 downloads
19 Views
1MB Size
Dla Lukasa i Luise
I’ve looked around enough to know that you’re the one I want to go through the time with Time in a Bottle, Jim Croce Żyłem wystarczająco długo, by wiedzieć, że jesteś jedyną, z którą chcę iść przez życie. Czas w butelce, Jim Croce
CZĘŚĆ PIERWSZA
Londyn, 1813 – To tam – powiedział Sebastiano, gdy zsiedliśmy z kozła furmanki i wolnym krokiem przeszliśmy kawałek pogrążonej w nocy Harley Street. – Chodzi ci o ten dom z kamiennymi lwami przed drzwiami? – To są sfinksy. – Aha. – Udawałam spokój, choć serce podchodziło mi do gardła. – Właśnie się zastanawiałam, czemu mają skrzydła, ludzkie twarze i tak dziwacznie szczerzą zęby. Sebastiano zatrzymał się przed bramą budynku o majestatycznym wyglądzie. – Jeszcze raz szybko omówimy plan – powiedział już z ręką na antabie. – Na wszelki wypadek. – Niech ci będzie – odparłam. – Nie zapytam go, czy dałby mi autograf. Cóż, nie zaprzeczę, że chciałabym go mieć, i jestem pewna, że byłby otwarty na taką propozycję, ale rozumiem, że to mogłoby skomplikować sprawę. A więc odpuszczę sobie. Nie musimy jeszcze raz tego omawiać. Z nerwów za dużo gadałam. To taki skutek uboczny podróży w czasie. Po prostu dziwnie się czułam, przebywając w roku 1813 jako przybysz z 2013. Ale Sebastiano stanowił uosobienie cierpliwości i to był jeden z wielu powodów, dla których tak bardzo go kochałam. – Nie chodziło mi o to, że chciałabyś jego autograf – wyjaśnił. – Tylko o kolejność zdarzeń. – Aha. No więc ty zaraz zastukasz tą lwią głową. Następnie poczekamy, aż pan Turner otworzy. Później ja odwrócę jego uwagę, a ty wejdziesz i sprawdzisz, gdzie dokładnie wybuchł pożar. Zaraz potem nastąpi druga część planu. Druga część przewidywała, że przed drzwi zajedzie furmanka czekająca za najbliższym rogiem, załadowana do pełna beczkami z wodą i kilkoma wiadrami, których będziemy mogli użyć do gaszenia ognia. Nasza akcja tutaj byłaby znacznie prostsza, gdyby w roku 1813 istniała już jakaś sensowna straż pożarna, ale wszystko, co w tej epoce istniało, potrzebowało zbyt wiele czasu na dojazd. Zanim zebrałoby się dostatecznie dużo ludzi do gaszenia pożaru, dom spłonąłby aż do fundamentów, razem z dobudowaną do niego galerią i mnóstwem przepięknych obrazów o wartości mniej więcej miliarda funtów. Oczywiście tu i teraz te obrazy nie były wcale aż tyle warte, ale za dwieście lat będą, zwłaszcza jeśli uwzględnimy tysiące mistrzowskich dzieł, jakie malarz, pan Turner, stworzy jeszcze przez resztę swojego życia. Dlatego musieliśmy zadbać o to, by nie tylko jego dotychczasowy dorobek, ale szczególnie on sam nie doznał w tym pożarze uszczerbku. Sebastiano uruchomił antabę. – Mówienie najlepiej pozostaw mnie – zaproponował. – Dlaczego? Boisz się, że jednak poproszę go o autograf? Uważasz, że nie będę przestrzegać naszych ustaleń? Sebastiano zmarszczył brwi. – Tak jak w zeszłym roku we Florencji, kiedy przysięgałaś, że będziesz się trzymać z dala od Michała Anioła, a potem i tak go zapytałaś, czy mogłabyś mu pozować do jednego ze szkiców? – Och, ale Michał Anioł chciał mnie narysować! A poza tym nie masz najmniejszych powodów do zazdrości, bo ten gość był stuprocentowym gejem! – No, i właśnie dlatego jego kochanek się wkurzył i okaleczył najsłynniejszy marmurowy posąg świata.
– Wcale nie jest powiedziane, że to on. Każdy mógł wyrzucić tę ławkę z okna pałacu i trafić Dawida – broniłam się. – A poza tym już dawno go odrestaurowano. Przerwał mi dźwięk pobliskiego dzwonu. Wstrzymałam oddech. Uderzenia następowały jedno po drugim, z bezlitosną regularnością. Dwanaście razy. – To znak – wyszeptałam. – Zaczyna się. „Tuż po północy” – tak określono ramy czasowe naszej akcji. Początek pożaru. Przysunęłam głowę do drzwi i zaczęłam niespokojnie węszyć. – Chyba czuję już dym. Czyżbyśmy się spóźnili? – Cicho! – rozkazał Sebastiano stłumionym głosem. – Ktoś idzie. – Cofnął się i schował za jednym z opasłych, skrzydlatych sfinksów. Faktycznie, słychać było kroki, a potem drzwi się otworzyły. Przede mną stał zaspany mężczyzna w długim szlafroku. Miał na oko niecałe czterdzieści lat i przyjemną, wąską twarz, która jednak w tej chwili przybrała dość ponury wyraz. – Kto śmie zakłócać mi spokój o tak późnej porze? – W dłoni trzymał olejową lampę i w migoczącym świetle dostrzegłam na jego palcach plamy farby. – Och – szepnęłam nabożnie. To był on. William Turner we własnej osobie. Największy angielski impresjonista wszech czasów. Potrzebowałam kilku chwil, by przypomnieć sobie o moim zadaniu. – Och – powtórzyłam, tym razem już celowo. – Jakoś dziwnie się… sama nie wiem… – Przyłożyłam dłoń grzbietem do czoła, zaprezentowałam wdzięczny obrót i osunęłam się u jego stóp na ziemię. – Na Boga! Panienko, co pani jest? Pan Turner zareagował dokładnie tak, jak się tego spodziewaliśmy. Ukląkł obok mnie i poklepał mnie po policzku. Może odrobinkę za mocno, ale chęci miał przecież dobre. Wzdychając, otworzyłam oczy. – Co się stało? Zemdlałam? – W rzeczy samej, zemdlała pani – wyjąkał pan Turner, pomagając mi się podnieść. – Jakże mogę… cóż mogę…? – Proszę o szklankę wody – jęknęłam zamierającym głosem i pan Turner ponownie uczynił dokładnie to, co powinien był uczynić: gwałtownie zerwał się na nogi i zniknął w głębi domu. Sebastiano wysunął się zza sfinksa i poszedł za nim. Po chwili pan Turner wrócił i podał mi szklankę. Tego, że Sebastiano wkradł się do domu, najwyraźniej nie zauważył. Część planu udało się zatem już zrealizować, przynajmniej początek. – Jak się panna czuje? – Pan Turner przyglądał mi się z niepokojem. – Czy może pani? – Panna, proszę. – Pozwoliłam, by pomógł mi wstać, wypiłam łyk wody i udałam, że strasznie mi się kręci w głowie, wskutek czego pan Turner musiał mnie podtrzymać, inaczej znów bym upadła. – A gdzież jest… Czy może… – Rozejrzał się wokół w panice. – Czyżby szła pani tędy sama? – Och, nie. – Przypomniałam sobie, że w tamtych czasach nie do pomyślenia było, żeby przyzwoita dziewczyna chodziła sama. – Byłam w towarzystwie mego… – Nie mogłam powiedzieć „męża”, skoro byłam panną. – Mego brata. A potem nasz powóz zatrzymał… rabuś. Udało mi się uciec, i oto jestem. – Wielkie nieba! Wielkie nieba! – Pan Turner powtórzył te słowa jeszcze kilka razy, załamując przy tym ręce. – Trzeba wezwać policję! Zadzwonię po gospodynię i wyślę ją na Bow Street.
– Och, to nie będzie konieczne. – Znów niepostrzeżenie zaczęłam węszyć; w dalszym ciągu nie było czuć dymu. Najwidoczniej pożar jeszcze nie wybuchł. Miałam nadzieję, że Sebastiano natychmiast odkryje zarzewie ognia. To, czy uda się nam w porę ugasić płomienie, oznaczało być albo nie być. Przede wszystkim dla Turnera, który w przeciwnym wypadku jutro już by nie żył. Odstępstwo od ciągu przyczynowo-skutkowego, któremu koniecznie musieliśmy zapobiec. – Może niech pan chwilę ze mną postoi tutaj na świeżym powietrzu – zaproponowałam panu Turnerowi. Póki był na dworze, nie mógł paść ofiarą wielkiego pożaru. – Ale rabuś… Powinniśmy powiadomić władze… Natychmiast udałam, że znów mdleję, co zmusiło go do pozostania i podtrzymywania mnie. Wtedy z głębi domu dobiegł niespodziewany dźwięk. Brzmiał jak zduszony krzyk. Pan Turner puścił mnie, najwyraźniej jego uczynność miała swoje granice. – To mój ojciec! Chwycił lampę i zniknął we wnętrzu domu. Nie chciałam stać bezczynnie, pospieszyłam więc za nim i znalazłam się w holu, gdzie na ścianach wisiało kilkadziesiąt obrazów. Same autentyczne Turnery! Ale nie miałam czasu ich podziwiać. Do holu wpadł bowiem starszy mężczyzna w powiewającej nocnej koszuli i o wiele za dużych pantoflach. – Złodzieje! Włamywacze! Podpalacze! – zawołał zdenerwowanym, piskliwym głosem. Za nim pojawił się Sebastiano, który przemawiał do niego uspokajająco: – Ależ niech pan mnie posłucha, proszę… Pan Turner, który znalazł się tuż przede mną, nie tylko krzyknął z przerażeniem na widok domniemanego włamywacza, lecz także w tym samym momencie upuścił lampę, która z hukiem roztrzaskała się o ziemię. Płonący olej rozpełzł się po podłodze ognistymi jęzorami i dotarł do długiej aksamitnej kotary na jednym z okien. Tkanina natychmiast zajęła się i już po kilku sekundach płonęła jasnym ogniem. Gorejące płomienie pięły się w górę, ku drewnianym belkom stropowym. Hol wypełniły kłęby dymu przesłaniające widoczność. Teraz już zdecydowanie było go czuć. Nim pojęłam, co się stało, minęła chwila. Ten pożar to była nasza wina! A przecież przybyliśmy tu z zadaniem, by mu zapobiec. Bezradnie gapiłam się na płonącą kotarę. Sebastiano wyrwał ją z uchwytów i odstawiając szalony taniec, deptał po niej, lecz płomienie przeskoczyły już na dywan, który także zaczął się palić. – Czas najwyższy na część drugą. Lecę po wóz. – Sebastiano ruszył biegiem w stronę drzwi. – Wyprowadź Turnera na zewnątrz! – zawołał jeszcze przez ramię w moją stronę, a potem zniknął w mroku nocy. – Panie Turner? – Badawczo rozejrzałam się wokół, ale zobaczyłam tylko dym i ogień. – Sir! Sir! Musi się pan schronić w bezpiecznym miejscu! – Ojcze! – usłyszałam jego głos gdzieś z drugiego końca holu. – Ojcze, gdzie jesteś? Przysłoniłam twarz zdobionym koronką rękawem i potykając się, zaczęłam biegać po holu, ale przez dym prawie nic nie widziałam. Po chwili, jakby znikąd, pojawił się Sebastiano, w obu rękach dzierżąc pełne wiadra, które opróżnił jedno po drugim wprost na płonący dywan. Płomienie gwałtownie zgasły. Dzięki Bogu! Udało się! Ale niestety – najwyraźniej się myliłam. – Potrzebujemy więcej wody! – zawołał Sebastiano. – Musisz mi pomóc gasić! Na piętrze! – I już go nie było. Podkasałam obiema rękami suknię i pobiegłam za nim, mijając pana Turnera, który wreszcie odnalazł ojca i wyprowadził go na zewnątrz. Tam obaj zatrzymali się, łapiąc powietrze.
– Kim jest ta jasnowłosa dziewczyna? – dopytywał się starszy mężczyzna. – I dlaczego chodzi po naszym domu? Czy to twoja znajoma? – Nie wolno panu wchodzić do środka, a już na pewno nie na górę – wysapałam, przebiegając obok niego. – Tam też się pali! – Doprawdy, słodkie stworzenie – usłyszałam słowa starca. – Choć zdaje się, że nieco jej się spieszy. Furmanka z turkotem wyjechała zza rogu. Sebastiano zatrzymał konia tuż przed drzwiami i zeskoczył z kozła. Na wozie obok otwartej beczki stał José, napełniając po kolei wiadra wodą. Dwa podał Sebastianowi, trzecie wcisnął do ręki mnie. Jego chuda, poorana zmarszczkami twarz była zupełnie bez wyrazu, tak samo jak oko, którym miał na wszystko baczenie. Drugie było jak zwykle schowane pod czarną opaską, nadającą mu wygląd starego, ale jeszcze zdolnego do walki pirata. Sebastiano wbiegł do domu z dwoma wiadrami wypełnionymi po brzegi wodą, a ja pospieszyłam za nim, rozchlapując wodę ze swojego, tyle że poruszałam się znacznie wolniej. To była jedna z tych chwil, gdy sama przed sobą musiałam przyznać, że w razie konieczności byłam ledwie w połowie tak skuteczna jak Sebastiano. On mógł unieść dwa pełne wiadra, ja tylko jedno. Poza tym dwa razy szybciej wbiegał na schody. Po części było to oczywiście spowodowane tym, że co chwila potykałam się o rąbek sukni. Wyglądała wprawdzie ślicznie – przede wszystkim te piękne koronki na rękawach i przy dekolcie – ale jak na zaimprowizowaną akcję gaśniczą była zdecydowanie za długa. Dysząc, dotarłam do pierwszego piętra, gdzie zaczęłam taszczyć wiadro przez korytarz wyłożony perskimi dywanami, gdy ni stąd, ni zowąd wyprzedził mnie pan Turner, który także wziął od José dwa pełne wiadra. Z pokoju na końcu korytarza wydobywały się kłęby dymu. Pan Turner wbiegł tam, potykając się, a ja bez ociągania pospieszyłam za nim, choć brakowało mi już tchu. W zadymionym pokoju dostrzegłam zarysy sylwetek Sebastiana i pana Turnera, a pomiędzy nimi migoczące płomienie. Zaraz potem rozległ się syk – pan Turner szerokim łukiem polał ogień wodą, a Sebastiano wyjął mi z ręki wiadro i zrobił to samo co on, potem dopadł do okna i szeroko je otworzył. – Udało się! – krzyknął dość głośno, by José na dole mógł go usłyszeć. Pożar został ugaszony. – Chodź tu – rozkazał mi. – Tu jest świeże powietrze. Nie wdychaj tego dymu, słyszysz? Kaszląc, pokiwałam głową i zatoczyłam się, zatrzymując się obok niego, by głęboko zaczerpnąć powietrza. W pokoju było ciemno, pomijając słabą poświatę ulicznej latarni, palącej się w pewnej odległości od domu. – Wielki Boże – wykrztusił z siebie pan Turner, dołączając do nas i łapczywie wciągając napływające z zewnątrz ciepłe nocne powietrze. Wskazał zarys wielkiego łoża z baldachimem, które również stanęło w ogniu i z którego unosiły się jeszcze cienkie nitki dymu. – Mój ojciec mógł zginąć! – Głos mężczyzny drżał z trwogi. – To jego pokój. – Zdawało się, że nie pojmuje, co się wydarzyło. Szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. – Ach, pani Thackerey, obudziła się pani – usłyszałam z korytarza jego głos. – Nie ma powodu do niepokoju, pożar został ugaszony, mieliśmy dzielnych pomocników. Ale musi pani zająć się ojcem. Na pewno jest całkowicie wytrącony z równowagi. Kobieta – zapewne gospodyni – odparła coś zdenerwowanym głosem, ale nie mogłam zrozumieć, co powiedziała, ponieważ oboje zdążyli się oddalić. Sebastiano położył dłonie na moich ramionach i spojrzał mi uważnie w oczy. – Wszystko w porządku?
Przytaknęłam w milczeniu. W tej chwili poziom adrenaliny był jeszcze wysoki, ale za parę minut pewnie dostanę ataku spazmów. Tak jak w trakcie kilku wcześniejszych misji w czasie miałam poczucie, że zawiodłam na całej linii. A przy tym właściwie wszystko zrobiłam jak trzeba. No, prawie wszystko. Wprawdzie przywlokłam tutaj to głupie wiadro, ale jakoś zapomniałam polać wodą ogień. Musiał to za mnie załatwić Sebastiano. Powinnam była też lepiej zadbać przed akcją o włosy. Warkocz, przedtem całkiem porządnie spleciony, rozwiązał się, tworząc splątane kosmyki, wściekle śmierdzące dymem, podobnie zresztą jak ja cała. Sebastianowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. Pochylił się i czule mnie pocałował. – Byłaś dzielna – powiedział cicho. Pokręciłam głową, czując, że zaczynam drżeć. – Muszę częściej chodzić do siłowni. To cholerne wiadro… Ledwo co weszłam po schodach. – Bo też to było bardzo duże wiadro. – Mimo wszystko. – Przecież dałaś radę. Nic nie rozlałaś. To była dokładnie taka ilość wody, jakiej brakowało do ugaszenia pożaru. Naprawdę, poradziłaś sobie z tym doskonale. W drzwiach rozbłysło światło. Pan Turner zadbał o oświetlenie – wkroczył teraz do pokoju z pięcioramiennym świecznikiem i się potknął. Płomienie zamigotały i przez moment bałam się, że zaraz wybuchnie kolejny pożar, lecz pan Turner trzymał świecznik pewną ręką. Schylił się i podniósł przedmiot, o który nieomal się przewrócił. – Tak myślałem. Ojciec znowu palił w łóżku. Ileż razy mu powtarzałem, że pewnego dnia go to zabije! Wzdychając, przyglądał się dowodowi rzeczowemu: rzeźbionej, dymiącej się jeszcze fajce. Potem spojrzał najpierw na Sebastiana, a potem na mnie. Oczy wciąż miał szeroko otwarte z trwogi i świecznik drżał nieco w jego dłoni, ale pomijając to, panował nad sobą w zdumiewającym stopniu. – Kim jesteście? – zapytał bez ceregieli. Było to całkowicie uprawnione pytanie, na które jednak nie mogliśmy odpowiedzieć zgodnie z prawdą, bo wypadłoby to dość dziwnie. Na przykład: „Panie Turner, jesteśmy podróżnikami w czasie, pochodzimy z roku 2013 i przybyliśmy tu z zadaniem, by zapobiec temu pożarowi. Pożarowi, który w mgnieniu oka przybrałby rozmiary straszliwej pożogi, w której niestety pan by zginął, gdybyśmy w porę nie przybyli z pomocą”. Choć to była akurat prawda, nikt by nam w to nie uwierzył. Poza tym blokada nie pozwoliłaby nam tego powiedzieć. Blokada była czymś w rodzaju automatycznej bariery zatrzymującej każdą informację, która choćby w części mogła zdradzić, kim jesteśmy i co robimy. Gdybyśmy mimo to próbowali, stalibyśmy z otwartymi ustami, nie mogąc dobyć z siebie głosu. Dlatego w takich sytuacjach wyjście było tylko jedno: dobra wymówka. Albo zyskanie na czasie do chwili, gdy ponownie znikniemy. Sebastiano skłonił się szybko. – Nazywam się Sebastian Foscary. I to nawet nie było kłamstwo, w każdym razie nie do końca. W rzeczywistości nazywał się Sebastiano Foscari, ponieważ był Włochem z krwi i kości i pochodził z Wenecji, ale wersja angielska – brzmiąca jak Sebeszczyn – też była całkiem ładna. – A ta młoda dama jest przypuszczalnie twą siostrą? – Tak – wtrąciłam szybko, nim Sebastiano zdążył sprostować. – Jestem jego siostrą i właśnie jechaliśmy naszym powozem, kiedy ten rabuś nas zatrzymał, ale na szczęście udało mi się uciec i tak dotarłam tutaj, do pana Turnera…
Miałam ochotę jeszcze trochę podkolorować moją wersję, aby zabrzmiała bardziej wiarygodnie, lecz Sebastiano jednym spojrzeniem zmusił mnie do milczenia i zaraz potem stało się dla mnie jasne dlaczego. – Zna pani moje nazwisko, choć nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni? – zapytał pan Turner z nutą nieufności w głosie. Na szczęście Sebastiano natychmiast zatuszował moją wpadkę. – Rozpoznaliśmy pańskie obrazy w holu. Pana sława szybko się rozchodzi, w Londynie nie ma bodaj jednego człowieka, który by nie podziwiał pańskiej sztuki. Chyba rzadko komu dane jest zobaczyć w ciągu jednej nocy tyle pana mistrzowskich dzieł. Jedno wisi nawet tutaj, nad łóżkiem. – Wskazał obraz przedstawiający smagane wichrem morze, które wydało mi się znajome. Mogłabym nawet przysiąc, że już je kiedyś widziałam, na jakiejś wystawie za dwieście lat. Sebastiana chyba odrobinę poniosło, kiedy starał się udobruchać pana Turnera, ale w gruncie rzeczy każde jego słowo było prawdą. Ten malarz był geniuszem. I właśnie dlatego wcale nie był głupi. Dobrze widział, że to wszystko nie trzyma się kupy. – Nad wyraz dziwne wydaje mi się, że byliście w moim domu tej nocy, dokładnie w chwili pożaru. To zaś, że w tym samym momencie pojawił się tu wóz drabiniasty z wodą, jest wprost nie do uwierzenia. Ściśle rzecz biorąc, jest to jak najdalsze od wszelkiego przypadku. – Oczy pana Turnera przybrały świdrujący wyraz. – Mam nadzieję, że potrafi mi pan to w wiarygodny sposób wytłumaczyć, sir? – Oczywiście – odrzekł swobodnie Sebastiano. Patrzyłam na niego z podziwem, uświadamiając sobie przy tym po raz kolejny, ile mam powodów, by go kochać. Nie zastanawiałam się nad tym zbyt często, po prostu go kochałam, ale bywały takie chwile jak ta, w których z pełną jasnością widziałam, jakim jest niezwykłym człowiekiem i jakie mam szczęście, że z nim jestem. Nie dość, że był bardzo przystojny, to jeszcze niewiarygodnie inteligentny. Świadczył o tym chociażby fakt, jak szybko wymyślił logiczne wyjaśnienie na potrzeby pana Turnera. Mnie by się to nigdy nie udało! – Obawiam się tylko, że nie starczy mi na to czasu – dodał Sebastiano z ubolewaniem. Wziął mnie pod rękę i powiódł w stronę drzwi, jakbym znajdowała się w stanie kwalifikującym mnie na izbę przyjęć. – Moja siostra jest tym wszystkim ogromnie poruszona. Pilnie potrzebuje spokoju. Sam pan przecież widzi, że źle się czuje. Dym zaatakował jej płuca. Cóż, na takie wyjaśnienie może i sama bym wpadła. Przezwyciężyłam własne zaskoczenie i szybko zakaszlałam dla zilustrowania fatalnego stanu moich płuc. – Mój brat niestety ma rację – powiedziałam stosownie ochrypłym głosem, przy czym ta chrypa nie była nawet udawana. Czułam, że pali mnie gardło, poza tym dość mocno piekły oczy. I było mi odrobinę niedobrze. Chyba rzeczywiście za dużo nawdychałam się dymu. A to, że potrzebuję spokoju, to było za mało powiedziane, bo naraz poczułam się tak wyczerpana jak po treningu kondycyjnym u pana Schindelmaiera. Wprawdzie dwa lata temu skończyłam szkołę (i tym samym na szczęście pożegnałam się na zawsze z wuefem u pana Schindelmaiera), ale mięśnie bolały mnie w tym momencie niemal tak samo jak wtedy. – Naprawdę chciałabym trochę odpocząć – przyznałam. – Ależ oczywiście – powiedział pan Turner przestraszony. – Czy mogę… A może… – Nieco bezradnie zamachał w powietrzu rękami. – Może jeszcze szklankę wody? – To nie będzie konieczne, dziękuję – odparł Sebastiano. – Proszę nam po prostu uwierzyć, że jesteśmy panu przychylni, nawet jeśli okoliczności zdają się cokolwiek dziwaczne. – Wierzę panu! – Odpowiedź pana Turnera padła spontanicznie, ale wyraźnie było po nim widać, że nie jest zadowolony z kierunku, jaki obrała rozmowa. Wyglądał jak jeden wielki znak
zapytania. Sebastiano sprowadził mnie po schodach w dół, a ja cieszyłam się, że mogę się wesprzeć na jego ramieniu. Wszędzie śmierdziało dymem, ale pani Thackerey – sprawiająca wrażenie osoby rezolutnej – odziana w nocną koszulę przypominającą namiot, szeroko otworzyła wszystkie drzwi i okna i wyniosła na zewnątrz zwęglone resztki kotary i dywanu. Poza tym otuliła ojca pana Turnera szlafrokiem, a na głowę naciągnęła mu pogniecioną szlafmycę. Starszy pan siedział w holu na krześle i wyglądał na nieco zagubionego, podczas gdy pani Thackerey energicznymi ruchami zamiatała sadzę. – A oto znów ta jasnowłosa dziewczyna – powiedział, gdy mijałam go prowadzona przez Sebastiana. – I tego młodego człowieka też już kiedyś widziałem. Czy to nie jest podpalacz? – W zamyśleniu przyjrzał się swoim pantoflom, jakby one miały znać odpowiedź. – Hm, myślę, że to nie tak. Było mi gorąco, ponieważ moje łóżko płonęło, i nagle on wszedł do pokoju, wyszarpnął mnie i powlókł na dół. I wtem na dole też zaczęło się palić. To prawie tak samo dziwne jak te twoje wizje, Will. Powinieneś to namalować. A może już namalowałeś? Czy ten pożar nie pojawił się w twojej wizji? I ta jasnowłosa dziewczyna? Och, a tak w ogóle, to mnie też się coś śniło. Niezwykle barwnie. Słoń indyjski. No wiesz, ten z menażerii w Exeter Change. Niestety nie pamiętam, jak się nazywał. – Zamilkł i popadł w głęboką zadumę, która po chwili przeszła w ciche pochrapywanie. Pan Turner odchrząknął i już miał poczynić jakąś uwagę, przypuszczalnie wygłosić komentarz do niejasnych wywodów swego ojca, ale Sebastiano nie dał mu ku temu okazji. – Żegnam, panie Turner. – Niechże mi pan chociaż poda swój adres, nim sobie pójdzie. Bardzo zależy mi na tym, by wyrazić panu uznanie za pańską pomoc! Najchętniej bym mu zaproponowała, żeby po prostu dał nam jeden ze swoich obrazów – wystarczyłby mi jeden, malusieńki – ale Sebastiano, jakby się tego domyślał, uprzedził moją odpowiedź: – To, że jest pan cały i zdrów, jest dla nas wystarczającą podzięką. Nie mamy adresu w Londynie, bowiem jesteśmy w mieście jedynie gośćmi. – Jesteśmy tylko podróżnymi – poparłam go. Dokładnie rzecz biorąc, powiedziałam „jesteśmy turystami”, ale intergalaktyczny translator zmienił moją wypowiedź. Oczywiście termin „intergalaktyczny translator” nie był oficjalnym określeniem. Nazywałam go tak, bo wciąż jeszcze nie udało mi się dowiedzieć, jak się naprawdę nazywa. Za to dobrze wiedziałam, jak działa: niczym wbudowany tłumacz. Przekształcał wszystko, co się powiedziało, na właściwy język, odpowiedni do danej epoki. Mogłam sobie wesoło paplać po niemiecku, a Sebastiano po włosku – dla ludzi, z którymi rozmawialiśmy, brzmiało to jak perfekcyjna angielszczyzna. Nowoczesne słowa były przy tej okazji również przekształcane i dostosowywane do historycznych realiów: z turystów robili się podróżni, samochody przeistaczały się w powozy, a staniki w sznurówki i gorsety. Kiedy jako Obrońcy Czasu przebywaliśmy w przeszłości, nigdy nie groziło nam, że się przez nieuwagę wygadamy – blokada nie pozwalała zdradzić przyszłych faktów ludziom z przeszłości, a intergalaktyczny translator dbał o to, byśmy mogli się porozumieć, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Właściwie były to dwa bardzo praktyczne urządzenia, choć czasem komicznie zniekształcały wypowiedzi. Powóz zaprzężony w dwa konie nadjechał z przeciwległego końca ulicy i zatrzymał się za furmanką. Na koźle siedział jakiś wyrostek. Zsiadł, ściągnął z głowy czapkę i skłonił się przed José. Nawet w mdłym świetle latarni było widać, że ma płomiennorude włosy. José rozmówił się
z nim cicho, a potem niecierpliwie skinął na nas. – Dziwny jest ten jednooki starzec – dobiegły mnie słowa pana Turnera, gdy szliśmy z Sebastianem do powozu. – W ogóle to wszystko jest bardzo dziwne. – Niech pan to po prostu namaluje – zaproponowała pani Thackerey. – Przecież i tak zawsze pan tak robi. Sebastiano pomógł mi wsiąść do powozu i sam zrobił to samo. José wdrapał się na kozioł, chłopiec zaś przejął wóz drabiniasty i odjechał. Prawdopodobnie był Posłańcem; tak nazywaliśmy pomocników Obrońców Czasu w poszczególnych epokach. Byli głęboko wtajemniczeni w nasze zadania i wiedzieli, że mają do czynienia z podróżnikami w czasie, choć blokada nie pozwalała nam zdradzić im wydarzeń z przyszłości. Powóz ruszył z szarpnięciem. Przez na wpół zaciągniętą zasłonkę w oknie spostrzegłam pana Turnera stojącego przed domem w towarzystwie dwóch uśmiechających się zagadkowo sfinksów. Mimowolnie pomyślałam o tym, co powiedział tamten starzec o wizjach, i w głowie zamajaczyło mi niejasne podejrzenie, że nie jestem tutaj po raz ostatni.
Przez chwilę powóz toczył się przez nocne City of Westminster. Sebastiano objął mnie ramieniem i mniej więcej co dwie minuty pytał, jak się czuję, a ja za każdym razem zarzekałam się, że czuję się świetnie. Jednak mi nie wierzył. Sama w to nie wierzyłam, zwłaszcza wtedy, gdy się zatrzymaliśmy, żebym mogła zwymiotować. – Możliwości są dwie. – José zsiadł z kozła i obrzucił mnie badawczym spojrzeniem. – Możemy odczekać te pięć dni do nowiu w zajeździe i skorzystać z bramy głównej na Trafalgar Square. Albo od razu dziś w nocy przejdziemy zwykłą nocną bramą. Jest taka w Spitalfields. – Jedziemy do Spitalfields – powiedział natychmiast Sebastiano. – Ale przecież chcieliśmy spędzić tu kilka fajnych dni – zaprotestowałam. – Nie wchodzi w grę. Chcę, żebyś jak najszybciej poszła do lekarza. I to do prawdziwego lekarza. – Nic mi nie jest – sprzeciwiłam się, choć w dalszym ciągu było mi słabo i niedobrze. Poza tym zaczęła mnie boleć głowa. – O tym zdecyduje lekarz – oświadczył Sebastiano. – Lepiej mieć pewność – zawtórował mu José. – Prawdopodobnie tylko lekko zatrułaś się dymem, ale właściwe leczenie szybko postawi cię na nogi. Zostałam przegłosowana i darowałam sobie dalszy opór, choćby przez wzgląd na własne dobro. Chwilowo miałam silną potrzebę zażycia aspiryny, która zostanie wynaleziona dopiero za mniej więcej sto lat, albo jakoś tak. Posuwaliśmy się żwawo naprzód i przygnębiona myślałam o tym wszystkim, co nas ominie. Te pięć dni, które musielibyśmy spędzić w przeszłości w oczekiwaniu na kolejny nów, zdążyłam już sobie odmalować w jaskrawych barwach: sightseeing1 w roku 1813. Moglibyśmy pójść na jeden z legendarnych bali w Almack’s, najmodniejszym klubie tanecznym tamtych czasów. Albo do Vauxhall Gardens, gdzie wieczorami bawiło się pół Londynu. Może nawet mogłabym sobie kupić jeden z tych ślicznych, zdobionych jedwabnymi wstążkami kapeluszy, jakie w tym stuleciu nosiły kobiety. Wprawdzie nie zważałam zbytnio na modę, ale te kapelusze były naprawdę piękne. Jednak najlepsze z tego wszystkiego byłoby te pięć dodatkowych dni, które zyskalibyśmy w ten sposób w roku 2013. Gdybyśmy bowiem wrócili do tego roku przy kolejnej zmianie faz księżyca, wylądowalibyśmy dokładnie w tej sekundzie, w której wystartowaliśmy. Tak jakbyśmy
się w ogóle stamtąd nie ruszali. To był fantastyczny efekt uboczny tych akcji: wracając, dostawaliśmy w prezencie czas spędzony w przeszłości. Ale to działało tylko wtedy, gdy wracaliśmy w czasie nowiu lub pełni przez jedną z bram głównych. Gdy korzystaliśmy ze zwykłej bramy, czas płynął normalnie – w tym przypadku były to dwa dni. Tym samym do powrotu do Wenecji zostawał nam tylko jeden dzień. Innymi słowy, traciliśmy resztkę urlopu w roku 2013… Żegnaj, Londynie! – Wrócimy tu za parę miesięcy – powiedział Sebastiano, jakby czytał w moich myślach (czasem wydaje mi się, że naprawdę to potrafi!). – I wtedy nie będziemy się spieszyć. Co o tym myślisz? – Dobry plan – wymamrotałam, zasłaniając ręką usta, bo znów wszystko podeszło mi do gardła. – A teraz moglibyśmy jeszcze raz zjechać na pobocze?
Spitalfields na londyńskim East Endzie wydawał się szemraną okolicą. Zgodnie ze wszystkim, co wcześniej o nim czytałam, uchodził dawniej – to znaczy teraz – za najgorszą dzielnicę w mieście. Pod koniec XIX wieku popłoch siał tu Kuba Rozpruwacz, a biedota wegetowała w podłych kwaterach. Musieliśmy zwolnić, bo jakość dróg wyraźnie się pogorszyła. Wszędzie było pełno dziur, a w niektórych miejscach całkowicie brakowało bruku. Domy były powykrzywiane przez wiatr i zrujnowane, tu i ówdzie czaiły się podejrzane indywidua, jednak z całą pewnością żadne z nich nie odważyłoby się nas zatrzymać w niecnym celu. Po ostatnim postoju Sebastiano usiadł bowiem obok José na koźle i założył pas, u którego kołysały się doskonale widoczny śmiercionośny pistolet oraz szpada. Zawsze trochę się bałam, gdy obwieszał się wszystkimi tymi niebezpiecznymi przedmiotami, ale jednocześnie było to w pewien sposób uspokajające, wiedziałam bowiem, że w razie konieczności może mi uratować życie. Kilka razy Sebastiano musiał już dowieść swoich umiejętności w tym względzie, choć przeważnie nosił broń jedynie dla odstraszającego efektu. W końcu powóz się zatrzymał. Chybotliwa poświata latarni przytwierdzonej do niego padła na niewielki kościół. Sebastiano otworzył mi drzwiczki i pomógł wysiąść, a potem poszliśmy za José, który dobył klucza i otworzył ukryte boczne drzwi kościoła. Nie zdziwiło mnie, że brama czasu, której za chwilę mieliśmy użyć, znajdowała się w świątyni. W Wenecji też taka była, w Santo Stefano. Jednak z takich bram można było korzystać jedynie wtedy, kiedy nikt nie patrzył – gdy tylko znalazły się tam niewtajemniczone osoby, brama przestawała działać. Dlatego przejścia były często zlokalizowane w ustronnych miejscach albo poza miastem, albo właśnie w kościołach. Bo jeśli nie odbywała się akurat msza, świątynia przeważnie była pusta – poza jednym czy drugim księdzem. José miał swoje sposoby, by zapobiec ich niespodziewanemu pojawieniu się, na przykład dzięki hojnemu datkowi na tacę. Czuć było kadzidłem i wilgocią starych murów. Podłoga została wyłożona ociosanymi z grubsza marmurowymi płytami, przysiąść można było na jednej z kilku toczonych przez robaki ławek. W niszach bocznych ołtarzy stało parę sarkofagów o dość niesamowitym wyglądzie, okolonych osmolonymi świecami, które teraz jednak nie płonęły. Naszym jedynym źródłem światła była latarnia wzięta przez José z powozu. Strażnik Czasu obszedł jeden z filarów, przysiadł na ławce i obrzucił ponurym wzrokiem ołtarz główny, nad którym wisiała naturalnych rozmiarów figura ukrzyżowanego Chrystusa, patrzącego na nas szeroko otwartymi oczami. Po plecach przebiegł mi zimny dreszcz, tak upiorne sprawiał wrażenie. Gdyby to ode mnie zależało, wolałabym natychmiast stąd zniknąć.
– Dlaczego siadasz? – Sebastiano poszedł za José i popatrzył na niego pytająco. – Na co czekamy? – Na Posłańca. Jeremy’ego. Kazałem mu tu przyjść. – Ten rudowłosy chłopak? A po co? Ma przyjść po powóz i zaprzęg? – Nie, ma ich pilnować, nim wrócę. – Chcesz wrócić do tego roku? – Tak. Mam tu jeszcze parę spraw do załatwienia. Słowa José obudziły we mnie niedobre przeczucia. Zakładałam, że w naszych czasach poleci z nami z powrotem do Wenecji, bo przecież tam pracował. Był kierownikiem archiwum historycznego na uniwersytecie i, pomijając okazjonalne wycieczki do dawnych epok, tam właśnie znajdowała się jego stała siedziba. Zwykle wszystkie nasze interwencje jako Obrońców Czasu miały miejsce w Wenecji, chyba że trzeba było akurat gdzieś kogoś zastąpić, tak jak teraz w Londynie. W każdym razie José mówił, że to jest zastępstwo. Sebastiano i ja wymieniliśmy spojrzenia. Coś tu się potężnie nie zgadzało. Wyczerpana osunęłam się na ławkę. – Co dokładnie masz tu do załatwienia? – dopytywał się Sebastiano. José tylko wzruszył ramionami. To było dla niego typowe: nie odezwać się ani słowem. Mimo że znałam go równie długo jak Sebastiana, dotąd nie zdołałam rozgryźć. Jako jeden ze Starców dysponował mocami, o których Sebastiano i ja nie mieliśmy pojęcia. Choćby na tyle, by snuć jakiekolwiek przypuszczenia. Określenie „Starzec” nie miało żadnego związku z pooraną zmarszczkami twarzą José i jego wychudzonym ciałem, choć mogło to sprawiać błędne wrażenie, że ma się przed sobą stetryczałego emeryta. Starcy naprawdę byli starzy, może nawet starsi niż czas. José, zapytany o to wprost, ukrywał się zawsze za zasłoną milczenia i do tej pory nie udało się nam dowiedzieć okrężną drogą niczego więcej. Poza tym, że takich jak on było kilku – zdążyliśmy już zawrzeć z nimi znajomość – a wśród nich dwóch czy trzech, których należało się bać. Starcy, określani również mianem Strażników, podróżowali przez bramy z jednej epoki do drugiej, wykonując najrozmaitsze zadania. Czasami angażowali do nich Obrońców Czasu, czyli takie osoby jak Sebastiano i ja. Ale niektóre sprawy woleli załatwiać sami, nie zdradzając, dlaczego i dla kogo to robią. Posiadali dziwne, magiczne lustra, w których potrafili dojrzeć niewłaściwy przebieg wydarzeń, i tam, gdzie zdawało im się to konieczne, z pomocą nas, Obrońców Czasu, zapobiegali niepożądanym wypadkom po to, by dostrzeżone przez nich odstępstwa nie mogły nastąpić. Najczęściej powodem takich odstępstw były potajemne machinacje. Sama wielokrotnie na własnej skórze przekonałam się, że stali za nimi inni Starcy. Niektórzy najwyraźniej chcieli naginać czas do swoich potrzeb. Niekiedy zadawałam sobie pytanie, skąd mam wiedzieć, kto ma rację. Sebastiano i ja wychodziliśmy zawsze z milczącego założenia, że w tych sprawach ostatnią i najbardziej godną zaufania instancją jest José, a wszyscy inni, którzy realizują własne plany, majstrują przy strumieniu czasu z niecnych pobudek. Na przykład dlatego, że chcą koniecznie zapanować nad światem albo się na kimś zemścić. Albo udowodnić, że są zdolni do większych czynów niż pozostali. Ale jak dotąd nie udało mi się tego dokładnie zbadać, bo z José trudno było wydobyć jakiekolwiek informacje, także na temat innych Starców. Nie wiedzieliśmy, skąd pochodzą, dokąd zmierzają, kto jest czyim przyjacielem, a kto wrogiem. I niezależnie od tego, co naprawdę się za tym kryło, informacja, że José ma tu jeszcze „parę spraw do załatwienia”, w moich uszach wcale nie zabrzmiała dobrze. Pachniała mrocznym spiskiem i nadciągającym niebezpieczeństwem. Sebastiano najwyraźniej czuł to samo, bo już chciał zadać pytanie, gdy ze skrzypieniem
otworzyły się drzwi kościoła i stanął w nich rudowłosy chłopiec. – Przybiegłem tak szybko, jak się tylko dało. – Obrzucił mnie onieśmielonym spojrzeniem i ściągnął czapkę ze sterczących na wszystkie strony loków. – Milady. – Skłonił się odrobinę niezdarnie. – Po prostu Anna – powiedziałam. Mimo skąpego oświetlenia dostrzegłam, że się zarumienił. Skłonił się ponownie zmieszany i przestąpił z nogi na nogę. – Jestem Jeremy. Może mi pani mówić Jerry. Jerry miał proste, ale czyste spodnie do kolan, nieco za duży kaftan z niebieskiego sukna i biały, dość wymyślnie zawiązany halsztuk2. Najwidoczniej był zbyt mocno zaciśnięty, bo podskubywał go z dość nieszczęśliwą miną. José podniósł się. – Możesz zaczekać koło powozu. Będę gotów za około pięć minut. Jerry mocniej szarpnął halsztuk. – Wolałbym poczekać na pana tu, w środku. – Dlaczego? – Tam na dworze jest kobieta. Czuć od niej alkohol – wódkę. Mówi, że ma na imię Molly. Uważa, że mam piekielnie elegancki halsztuk i wyglądam w nim jak prawdziwy dżentelmen. Z tej nieco rozpaczliwie brzmiącej opowieści Sebastiano natychmiast wyciągnął prawidłowe wnioski. – Zdaje mi się, że nie chciała ci zabrać tego halsztuka, tylko wyciągnąć parę szylingów z twojej sakiewki. – Wiem, panie. Ale wolałbym nie wychodzić, póki ona tam jest. – Nie musisz – powiedziałam. Miało to zabrzmieć pocieszająco, ale wyszło jak szczekanie, bo znów się rozkaszlałam. Głowa bolała mnie coraz bardziej. Sebastiano niecierpliwie odwrócił się w stronę José. – Anna musi iść do lekarza. Znikajmy stąd! Przecież skoro Jerry jest Posłańcem, to może zobaczyć przejście. – Och tak! Proszę, chciałbym przy tym być i popatrzeć. – Oczy Jerry’ego zalśniły z ciekawości. José pokręcił głową. – Zapewne nie uda mi się otworzyć bramy, jeśli będziesz się przyglądał, Jerry. Nie jest zbyt stabilna. Weź się więc w garść i idź na dwór. Daj tej damie szylinga i powiedz, żeby stąd znikła. Chłopiec posępnie pokiwał głową i z ociąganiem ruszył do wyjścia. Wyglądał przy tym tak, jakby za chwilę miał stawić czoła straszliwej bestii. W tym momencie drzwi otworzyły się i w oparach alkoholu wtoczyła się do środka krzepka, mocno uszminkowana kobieta. To musiała być Molly. Miała żółtą suknię, około trzydziestu lat i jednoznaczne zamiary. – Tu jest mój czarujący młody dżentelmen! Już się pomodliłeś? No to może teraz jakaś miła drobna randka? Na dźwięk tego radosnego, wygłoszonego lekko bełkotliwym tonem zaproszenia Jerry skulił ramiona, a potem powoli odwrócił się w naszą stronę. „Widzicie?” – zdawał się mówić jego oskarżycielski wzrok. Znowu się rozkaszlałam, co zwróciło na mnie uwagę Molly. Minąwszy Jerry’ego, podbiegła do mnie. – Och, biedaczyno! Wyglądasz okropnie. Taka brudna i sponiewierana. I do tego jesteś
chora, prawda? Dopadły cię suchoty? Czy z tego powodu szukasz Bożego błogosławieństwa? – Rzuciła gapiącemu się znad ołtarza Jezusowi krótkie spojrzenie i przeżegnała się od niechcenia. – Panie, ulecz tę małą z suchot! Potem poddała mnie dokładniejszym oględzinom. – Ładna jesteś. I wcale nie tak wygłodzona, jak mi się zdawało na pierwszy rzut oka. – Chwyciła mnie za uwalany sadzą rękaw i potarła koronkę między palcami. – Kiedyś to była piękna suknia. Kto ci ją podarował? Dopiero teraz spostrzegła José i Sebastiana. – A to kto? – Oczy Molly zwęziły się. Nagle jej dłoń zniknęła w fałdach sukni i wyłoniła się z powrotem, dzierżąc pistolet. – Co zamierzacie zrobić temu biednemu, udręczonemu dziecku, łotrzy? (Tak naprawdę nie powiedziała „łotrzy”, tylko coś bardzo nieprzyzwoitego, czego jednak nie należy powtarzać i na dźwięk czego nawet Sebastiano się wzdrygnął). Pomachała lufą pistoletu, który był dość duży i wyglądał na niebezpieczny. – Lepiej puść ten pas, przyjacielu, w przeciwnym razie będę musiała rozwalić ci czaszkę. Sebastiano posłusznie opuścił ręce. Nieufność Molly była wyraźnie wyczuwalna, gdy przyglądała się teraz José. – A ty kim jesteś? Wyglądasz jak przeklęty hiszpański korsarz. Czyżbyście chcieli uprowadzić to dziecko na statek i sprzedać jednemu z tych rozpustnych orientalnych władców haremu? – Ma pani bujną fantazję. – Wszystko w porządku – wtrąciłam. – To moi dobrzy przyjaciele. Chcieliśmy się tylko tu razem… pomodlić. – Rozumiem – powiedziała Molly, ale nie zabrzmiało to przekonująco. Nawet o milimetr nie opuściła pistoletu. – Co by pani powiedziała na dwa funty szterlingi za drobną przysługę? – zapytał José. – Jaką przysługę? – Oddalenie się stąd. Jerry wydał z siebie okrzyk oburzenia. – Aż tyle? Molly odwróciła się do niego wraz z pistoletem. – Sądzisz, że przysługa z mojej strony nie jest tyle warta? – Och… nie – zapewnił ją pospiesznie. Ale widać było, że jest niezadowolony, gdy José kazał mu wyprowadzić Molly z kościoła i wręczyć jej uzgodnioną sumę. Schowała pistolet i spojrzała na José ze świeżo rozkwitłą przychylnością. – Wyglądasz, jakby twoja ostatnia podróż była piekielnie długa i samotna, stary marynarzu. Mogłabym ci okazać odrobinę względów. – Wielkie dzięki, ale nie. – A jak z tobą, chłopcze? – spytała Sebastiana. W jej oczach pojawiła się mała iskierka zainteresowania. – Nie, w żadnym wypadku – powiedziałam. Molly nie wydawała się specjalnie zaskoczona. – No dobrze, więc teraz, moi piękni, zostawię was z waszą modlitwą. – Spojrzała na mnie, szczerząc zęby. – Uważaj na siebie, dziecko. I na tego tam też. – Wskazała na Sebastiana. – Mężczyźni często znikają szybciej, niż zdążysz powiedzieć „dżin”. I, jakby dając sobie w ten sposób hasło, wyciągnęła z drugiej kieszeni butelkę, odkorkowała ją i pociągnęła parę porządnych łyków. Cicho bekając, schowała butelkę
z powrotem. – Jeśli będziecie jeszcze kiedyś potrzebowali przysługi, przyjdźcie na Brick Lane do Molly Flanders. Moje drzwi zawsze są dla was otwarte. A teraz ruszajmy, mój rudasku, mamy jeszcze interes do załatwienia. Zamaszystym gestem ujęła Jerry’ego pod ramię, nim zdążył zrobić unik, i razem z nim wyszła na zewnątrz. – Nareszcie. – Sebastiano podszedł do mnie, objął mnie ramieniem i podprowadził do filaru, gdzie czekał na nas José. – Możemy zaczynać? – Odsłonięte oko Starca taksowało mnie badawczo. Skinęłam głową, tłumiąc kaszel, Sebastiano zaś objął mnie mocniej. Przytuliłam się do niego, wdychając dobrze znany, uspokajający zapach wełny, skóry i drzewa sandałowego. I jego samego. I – no cóż – dość sporej dawki dymu, ale tego, zważywszy na sytuację, należało się spodziewać. Świat wokół nas zamigotał, najpierw pojawiła się cienka świetlista linia, która szybko się rozszerzała, aż wszystko utonęło w oślepiającym blasku. Jednocześnie powietrze zaczęło wibrować, podłoga zdawała się unosić, a potem załamywać pod naszymi stopami. Wczepiłam się mocno w Sebastiana i zacisnęłam powieki, bo tego, co miało za chwilę nastąpić, zawsze bałam się najbardziej – ogłuszającego huku, który porywał nas w nieskończoną otchłań czasu. 1 Sightseeing (ang.) – zwiedzanie (przyp. red.). 2 Halsztuk – trójkątna chusta noszona przez mężczyzn w XVIII i XIX wieku (przyp. red.).
Londyn, 2013 Ocknęłam się w dziwnym miejscu, kołyszącym się w górę i w dół – jarzeniowe światło, brudne, pomazane kafelki. Sebastiano trzymał mnie w ramionach, widziałam nad sobą jego zatroskaną twarz. Niósł mnie przez coś w rodzaju tunelu. – Puść mnie, niedobrze mi – wykrztusiłam. Ledwie zdążył postawić mnie na nogi. Oddałam resztę zawartości żołądka (na szczęście nie było już tego dużo), a potem, jęcząc, spróbowałam się zorientować w otoczeniu. Zamrugałam z niedowierzaniem, gdy zobaczyłam, że nie jesteśmy sami. Na odcinku około dziesięciu metrów leżało na ziemi sporo ludzkich postaci, otulonych śpiworami lub złachmanionymi kocami. W bezlitośnie jaskrawym świetle widziałam skołtunione włosy i tu i ówdzie zszarzałą twarz. Okropnie śmierdziało moczem i potem. – Gdzie my jesteśmy? – zapytałam z przerażeniem. – W przejściu podziemnym. – A co tu robią ci wszyscy ludzie? – Nocują – odpowiedział Sebastiano. Chciał mnie znowu wziąć na ręce, ale odmówiłam. – Mogę iść sama. Gdzie jest José? – Już przeskoczył z powrotem. – Sebastiano wyglądał na zmartwionego. – Jesteś pewna, że możesz iść sama? – Całkowicie. – A jednak chwiałam się na nogach i idąc, musiałam się podpierać. Ostrożnie przesuwaliśmy się wzdłuż rzędu śpiących bezdomnych. Gdy dotarliśmy niemal do samego końca przejścia podziemnego, jeden z mężczyzn przebudził się i spojrzał na nas zamglonymi oczami. – Massie sssoś do picia? – wybełkotał. – Abo trochę kasy? – Niestety nie, kolego – odpowiedział Sebastiano. – W poszsządku, na razzzzie. Odwrócił się i spał dalej. Nasze historyczne stroje najwyraźniej w ogóle mu nie przeszkadzały. Tak samo jak kierowcy taksówki, do której wsiedliśmy chwilę potem. Nie obdarzył nas niczym więcej niż przelotnym spojrzeniem. To był Londyn. Zbyt dużo ludzi chodziło tu w dziwacznych strojach, by nasz występ mógł kogokolwiek zdziwić. Jechaliśmy przez pogrążone w nocy miasto do naszego hotelu w Westminsterze. Poczekałam w taksówce, Sebastiano zaś pobiegł do pokoju po pieniądze, by móc zapłacić taksówkarzowi, który zaraz zawiózł nas dalej, do najbliższego szpitala, gdzie zmęczony lekarz po kilku krótkich wyjaśnieniach podłączył mnie do kroplówki i aparatu tlenowego. Musiałam położyć się do łóżka i wypocząć. – Jestem taka zmęczona – wymamrotałam, ale ponieważ miałam na twarzy maskę, nikt tego nie usłyszał. Zapadając w sen, usłyszałam jeszcze, jak Sebastiano opowiada pielęgniarce jakąś historię o przebieranej imprezie i pożarze w kuchni, co brzmiało tak wiarygodnie, że nieomal sama w to uwierzyłam. Gdy się obudziłam, był jasny dzień i czułam się znacznie lepiej. Duszący kaszel właściwie minął, nudności zniknęły, a ból głowy ustąpił miejsca lekkiemu uciskowi w skroniach. Nie wiem, czego dodali do tej kroplówki, ale okazało się to skuteczne. Lekarz szybko mnie zbadał i wypisał ze szpitala. Czułam się zdecydowanie lepiej. Sebastiano natomiast wyglądał na wyczerpanego i niewyspanego. Przez kilka godzin siedział przy moim łóżku, czuwając. Wróciliśmy do hotelu, brudne i przesiąknięte dymem ubrania z czasów regencji
wyrzuciliśmy do śmieci, wzięliśmy długi prysznic i przespaliśmy się jeszcze parę godzin. Po tym wszystkim czułam się jak nowo narodzona – i byłam głodna jak wilk. Włożyliśmy czyste ciuchy i poszliśmy do Pret a Manger na rogu, żeby coś zjeść. Zamówiliśmy sałatkę i kanapki, a ja wzięłam sobie jeszcze pyszne brownie, które maczałam w gorącej kawie z mlekiem. – Szkoda, że już jutro musimy wracać do domu – westchnęłam z ustami pełnymi rozmoczonego ciasta. – Mała zmiana planów. Zostajemy jeszcze parę dni. – Ale nasz samolot odlatuje rano. Sebastiano pokręcił głową. – To jest właśnie ta zmiana planów. Tuż przed swoim przeskokiem José powiedział mi, że mamy na niego zaczekać. Musimy załatwić jeszcze jedną sprawę. – Jaką? – Tego nie powiedział. Ale zabrzmiało to… nagląco. Mówiąc to, Sebastiano był bardzo poważny. Już wcześniej snułam w głębi duszy przypuszczenia na temat powodów tej tajemniczości José, ale żaden sensowny pomysł nie przychodził mi do głowy. Sebastiano najwyraźniej czuł się tak samo. – Naprawdę nie mam bladego pojęcia, co się dzieje, ale jestem przekonany, że chodzi o dość istotną sprawę. – Powiedział, kiedy wraca? – spytałam. – Za dwa, trzy dni. – Hm. To coś nowego. Kiedy się dłużej nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że nie było to wcale takie złe. Oczywiście martwiłam się trochę, z jakimż to zadaniem wróci do nas José, ale dostrzegałam także pozytywne strony tej sytuacji: mogliśmy tu spędzić kilka naprawdę fajnych dni. – Nie powinieneś dać znać w pracy, że nie wracasz? – spytałam Sebastiana. – To już załatwione. – Co im powiedziałeś? – Prawdę. Że zatrułaś się dymem i dlatego musimy tu jeszcze zostać. Trochę podkolorowałem – dodał. – Nie byli zachwyceni, ale co mieli zrobić? Po ukończeniu studiów na uniwersytecie Sebastiano podjął w zeszłym roku pracę w zarządzie biennale. Jesienią znowu będzie wystawa, co oznaczało mnóstwo roboty, ale na pewno przez parę dni dadzą sobie bez niego radę. Jeśli chodzi o mnie i o moją pracę, traciłam niewiele. To jest zaleta studiowania. W tej chwili na uczelni nie było żadnych wykładów, musiałam tylko do końca miesiąca oddać pracę na temat Giacoma Casanovy, którego przypadkowo poznałam osobiście w roku 1756 w czasie wypełniania misji i dlatego mogłam uwzględnić kilka dodatkowych interesujących aspektów. Oczywiście w taki sposób, by nikt się nie zorientował. Lubiłam swoje studia. To była dobra decyzja, by zdawać na italianistykę w Wenecji. Nie tylko ze względu na to, że mogłam mieszkać z Sebastianem, ale i dlatego, że nauka sprawiała mi przyjemność. A poza tym miałam jeszcze dostatecznie dużo wolnego, by z Sebastianem i José odbywać podróże w czasie. Ogólnie rzecz biorąc, wiodłam urozmaicone i ekscytujące życie, do tego z mężczyzną, którego kochałam. A teraz byliśmy razem w jednym z najpiękniejszych miast Europy. Czekały nas cudowne dni, dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Właściwie powinnam być szczęśliwa, ale coś mi w tym przeszkadzało. Nie potrafiłam dokładnie powiedzieć co, za bardzo to było ulotne i mało konkretne. Energicznie przepędziłam te dziwne obawy. – Zróbmy coś!
– Co proponujesz? To było bardzo dobre pytanie. Wyciągnęłam z torebki przewodnik i go otworzyłam. – Zobaczmy, co tu jest w pobliżu. – Od razu trafiłam i wskazałam palcem na wybrany cel. – Myślę, że chciałabym pójść tam.
Już od początku spaceru miałam niedobre przeczucia. A przy tym wszystko zaczęło się niewinnie. Ramię w ramię szliśmy powoli przez park Świętego Jakuba w kierunku pałacu Buckingham. Panowało przyjemne ciepło, niebo było błękitne i bezchmurne. Lato pokazywało swoje najpiękniejsze oblicze. Na jeziorze, wzdłuż którego szliśmy, unosiły się łabędzie. Przy brzegu brodziło kilka pelikanów kłócących się o pokarm z paroma poddziobującymi je gołębiami. Między potężnymi drzewami przemykały wiewiórki, które również chciały dostać swoją porcję. W zasięgu wzroku mieliśmy kilka atrakcji turystycznych: opactwo Westminsterskie, gigantyczny diabelski młyn London Eye, pałac Buckingham. Na trawniku opalały się zakochane parki, na ławkach odpoczywali emeryci, co chwilę mijał nas jakiś biegacz. Poza tym wokół roiło się oczywiście od turystów, przede wszystkim przed pałacem, do którego wkrótce dotarliśmy. Ale idyllicznej urody otoczenia nie zakłócały nawet nieprzebrane tłumy zwiedzających. Strzeliłam parę fotek monumentalnej, błyszczącej w słońcu bogini zwycięstwa na Victoria Memorial, a potem razem z Sebastianem podeszłam do ogrodzenia przed pałacem, ponieważ koniecznie chciałam zobaczyć szkocką gwardię. – Co będziemy teraz robić? – spytał Sebastiano, gdy zrobiłam kilka zdjęć spoglądającym ze stoickim spokojem strażnikom, godząc się z faktem, że w najbliższym czasie nie pojawi się tu ani książę William, ani Kate, ani nikt z rodziny królewskiej. – Nie wiem – odparłam z roztargnieniem, bo złe przeczucia zaczęły się nasilać. Dokładnie w tym momencie poczułam swędzenie. Podrapałam się w kark, myśląc najpierw, że to brzeg koszulki ociera mi się o szyję, ale po chwili zorientowałam się, że to jest nic innego jak to, co od niepamiętnych czasów przejmowało mnie panicznym strachem: swędzenie karku stanowiło coś w rodzaju nadprzyrodzonego daru, który posiadałam od dawna i który dawał o sobie znać zawsze wtedy, gdy groziło mi jakieś niebezpieczeństwo. Tą szczególną zdolnością obdarzyli mnie Starcy, gdy byłam jeszcze mała. Kilka razy swędzenie uratowało mnie przed grubszymi nieprzyjemnościami, ale czasami pojawiało się, można powiedzieć, w ostatnim momencie – orientowałam się, że sytuacja jest niebezpieczna, dopiero wtedy, gdy tkwiłam w niej już po uszy. Sebastiano zauważył, że się drapię. – Anno. – Zatrzymał się nagle, chwycił mnie za ramiona i wlepił we mnie wzrok. W następnej chwili jakiś rowerzysta przemknął obok tak blisko, że o mały włos na nas nie wpadł. Pewnie by zresztą wpadł, gdybyśmy się właśnie nie zatrzymali. Sebastiano posłał mu włoskie przekleństwo, a potem spojrzał mi badawczo w oczy. – To było to? – spytał w napięciu. – Przeszło ci? Opuściłam rękę i przytaknęłam w milczeniu. Faktycznie, swędzenie ustało. Jednak lekki niepokój pozostał. Coś w rodzaju mglistego przeczucia, że to swędzenie miało mnie ostrzec przed czymś więcej niż tylko pędzącym rowerzystą. Chwilę potrwało, nim zdołałam zidentyfikować ten nieokreślony dyskomfort. To było wrażenie, że ktoś nas obserwuje.
Nie rozmawiałam o tym z Sebastianem, bo w miarę upływu czasu wrażenie zniknęło i na
koniec dnia byłam przekonana o tym, że to był tylko spóźniony efekt stresów minionej nocy. Odfajkowaliśmy pieszo jeszcze kilka pobliskich atrakcji turystycznych: opactwo Westminsterskie, Downing Street nr 10, Horse Guards Parade i Trafalgar Square. Plac już znałam, ponieważ tuż obok kolumny Nelsona znajdowała się wielka brama czasu, przez którą parę dni temu przeskoczyliśmy do roku 1813, aby uratować pana Turnera i jego obrazy. Kolumny Zwycięstwa jednak wtedy tam jeszcze nie było, choć admirał Nelson wygrał słynną bitwę morską z Francuzami kilka lat wcześniej. Kupiliśmy sobie lody, siedliśmy na murku przy fontannie i przez chwilę przyglądaliśmy się barwnemu tłumowi na placu. Odważny gość w krótkich spodniach w kratkę wdrapywał się na jednego z potężnych lwów z brązu u stóp pomnika, pozując swojej dziewczynie, która obfotografowywała go ze wszystkich stron. W tle przejeżdżały czerwone piętrowe autobusy, symbol Londynu, w równym stopniu stanowiące nieodłączny element obrazu miasta co niekończący się potok turystów. Tłum oblegał fontannę, podobnie jak przedstawienie ulicznych artystów na potężnych monocyklach, odbywające się kawałek dalej. Roiło się od ludzi, tak samo jak w słoneczny dzień na placu Świętego Marka w Wenecji. Brama była zaledwie kilka kroków stąd. Na jej widok po plecach przebiegł mi lekki dreszcz. Ale póki nie otworzył jej któryś ze Starców, tak jakby jej tu nie było. Pomijając to, osoba postronna nie zauważyłaby jej nawet wtedy, gdyby działała. To była szczególna cecha bram głównych. Można było – pod warunkiem że był przy tym jeden ze Starców – przeskoczyć w biały dzień na oczach wszystkich. Wprawdzie ludzie mogli dostrzec, że ktoś znika, a potem znów się pojawia, ale nie wydawało im się to niczym dziwnym – po prostu natychmiast o tym zapominali. Dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się brama, stał teraz zaspany typ z dredami i leniwie wertował przewodnik. To mi przypomniało, że mamy jeszcze z Sebastianem przed sobą bogaty program turystyczny. Skoro już tu byliśmy, wypadało odwiedzić pobliską National Gallery, bo można tam było podziwiać między innymi dzieła pana Turnera. Ale na marsz po przepastnym muzeum byłam jeszcze zbyt zmęczona, zgodziłam się więc natychmiast, gdy Sebastiano zaproponował, byśmy wrócili do hotelu. W końcu jutro też jest dzień. Wieczorem zjedliśmy w hinduskiej restauracji najlepsze curry z kurczakiem wszech czasów, a potem poszliśmy do pubu nad brzegiem Tamizy. Siedzieliśmy przy stoliku pod oknem, piliśmy lanego z beczki guinnessa i rozmawialiśmy. Myślałam przy tym, jakie to wszystko w sumie dziwne. Znamy się już prawie od czterech lat i czasami mam wrażenie, że wystarczy, by jedno spojrzało na drugie, i od razu wiemy, co myślimy nawzajem. A jednak nigdy nie brakowało nam tematów do rozmów. Równie dobrze mogliśmy po prostu siedzieć razem i milczeć, przez wiele minut, milczenie w ogóle nam nie przeszkadzało. To było dobre uczucie. Dobrze znane i prawdziwe. Tego wieczoru jednak postawiliśmy raczej na gadanie. Na przykład o Vanessie, która od szkoły podstawowej była moją najlepszą przyjaciółką. Miałyśmy urodziny w odstępie dwóch dni i w ogóle wiele nas łączyło, choćby to, że obie byłyśmy niewyobrażalnie kiepskie z matmy i dlatego jednocześnie musiałyśmy powtarzać klasę. Niestety, nie widywałyśmy się już tak często, od kiedy zamieszkałam w Wenecji, bo Vanessa po maturze została we Frankfurcie, rodzinnym mieście jej i moim. Studiowała tam prawo i była strasznie nieszczęśliwa, szczególnie od czasu, gdy na uniwersytecie poznała gościa o imieniu Manuel. W pubie było darmowe Wi-Fi i od chwili, gdy tam weszliśmy, napisała do mnie przynajmniej dziesięć razy, wyładowując swoje najnowsze frustracje w tym związku. – Dlaczego nie wyśle tego gościa w kosmos, skoro ją tak strasznie obraża? – spytał
Sebastiano. – Ona nie czuje się obrażona, tylko myśli, że on po prostu mówi jej prawdę. – Powiedział, że jest gruba! – No cóż, ona sama myśli, że jest gruba. – Przytyła od czasu, kiedy widziałem ją po raz ostatni? – Nic mi o tym nie wiadomo. – Jaki nosi rozmiar? Trzydzieści osiem? – Tak. – No więc wcale nie jest grubsza od ciebie. Wlepiłam w niego wzrok. – A cóż to miało znaczyć? Ja noszę trzydzieści sześć! Zrobił przestraszoną minę. – Nie, ja chciałem tylko powiedzieć, że… Wyszczerzyłam do niego zęby. – To był tylko żart. Stylowi à la latin lover, w jakim mi odpowiedział, nie potrafiłam się oprzeć. – Nigdy nie miałbym dość twych krągłości, piccina3. Jak dla mnie możesz spokojnie jeszcze nieco przytyć. Trochę się jeszcze powygłupialiśmy, a tymczasem w moim iPhonie zadźwięczała kolejna wiadomość od Vanessy: „Chciałabym być teraz z Wami i wybrać się na kolejną misję. Nie mogłabyś pogadać z tym jednookim gościem, czy nie miałby dla mnie roboty na wakacje?”. – To zdecydowanie był błąd, że jej o tym opowiedziałaś – zauważył Sebastiano, który siedział obok mnie i wszystko czytał. – Ona jest moją najlepszą przyjaciółką, i tak nie mogłabym tego wiecznie przed nią ukrywać. Przecież coś musiałam jej opowiedzieć po tej historii z diamentowym naszyjnikiem. Vanessa dobrze mnie zna, z pewnością nie przełknęłaby kłamstwa. Naszyjnik Sebastiano przywiózł po pamiętnej przygodzie w Paryżu w roku 1625. Nie mogłam go nosić, ponieważ był zbyt cenny i za bardzo rzucał się w oczy, dobrze go więc ukryłam. Tak w każdym razie myślałam do chwili, gdy Vanessa na hucznej imprezie, jaką zorganizowałyśmy razem w zeszłym roku z okazji naszych dwudziestych urodzin, chciała wyjąć z zamrażarki kostki lodu. Migoczące cudo wpadło jej wtedy w ręce i, chcąc nie chcąc, musiałam jej to i owo wyjaśnić. – Może rzeczywiście powinnam spytać José, czy mogłaby raz wziąć udział – powiedziałam. – Przecież ty też trafiłeś kiedyś do tej roboty przez kolegę. Ping! Kolejna wiadomość od Vanessy: „Ale w sumie to nie mam czasu, bo Manuel chce pojutrze lecieć na Ibizę. Jego rodzice mają tam domek. Jeśli z nim nie pojadę, znowu nie będzie gadał ze mną przez tydzień. I tak mam wszystkiego dość. Pisałam ci już, że oblałam pierwszy egzamin?”. – No to chyba sprawa załatwiona – podsumował Sebastiano. Napisałam Vanessie kilka miłych słów, pocieszając ją w związku z egzaminem. Na szczęście mogła go zdawać jeszcze raz. O ile w ogóle będzie chciała. Już kilka razy wspominała, że z tym prawem to się chyba pomyliła i może lepiej byłoby przerzucić się na coś związanego ze sztuką albo z modą. Kelner przyniósł drugą kolejkę guinnessa, ale po wypiciu połowy szklanki opadłam z sił i nie mogłam opanować ziewania. Sebastiano zapłacił i powędrowaliśmy przez ciepłą noc z powrotem do hotelu. Wszędzie wokół panował ruch, niemal tak duży jak za dnia. Trzeba było bardzo uważać, bo auta nadjeżdżały z lewej strony zamiast z prawej. Ogromne strzałki
wymalowane na pasach – zapewne specjalnie dla turystów – uświadamiały, gdzie należy patrzeć, nim zdecydujemy się przejść przez ulicę. Szliśmy ciasno objęci i dokładnie tak samo potem zasnęliśmy. Ułożyłam głowę na piersi Sebastiana, tak że słyszałam bicie jego serca. W tamtej chwili byłam bezgranicznie szczęśliwa.
We śnie spadałam przez ciemną rozpadlinę w otchłań. Nie tak szybko jak kamień, lecz powoli, jak wirujący liść, targany na wszystkie strony podmuchami wiatru, nad którymi nie byłam w stanie zapanować. Wiedziałam, że to nie jest rzeczywistość, a mimo to czułam otaczający mnie ze wszystkich stron chłód, tak samo jak złowrogą nieskończoność, w której kierunku zmierzałam. To było trochę tak jak upadek w Alicji w Krainie Czarów, lecz tam, na dole, nie czekał na mnie bajkowy świat, tylko coś znacznie gorszego. Coś mrocznego i złego, co nie miało stałej postaci, za to miało pazury, rogi, spiczaste zęby i smagający ogon. Nie żebym mogła to zobaczyć. Przepełniało mnie coś w rodzaju intuicyjnej wiedzy o tym, że taki stwór istnieje w otchłaniach czasu i że go spotkam, jeśli będę spadać wystarczająco długo. Zbliżałam się do niego, czułam to, choć nie potrafiłam powiedzieć dlaczego. Ogarnął mnie potworny strach, przygniatając mi klatkę piersiową i nie pozwalając oddychać. Przebudziłam się, dysząc i usiłując złapać oddech. Sebastiano objął mnie. – Anno? – Wszystko w porządku – wykrztusiłam, chcąc uspokoić samą siebie. – Wielkie nieba, ty drżysz. – Głupi, zły sen. – Co ci się śniło? – Nie wiem. Coś złego z Alicji w Krainie Czarów. – Królowa Kier? – Nie, raczej coś w rodzaju Jabberwocky’ego. – Potwora z tego filmu4? Spotkałaś go we śnie? – Nie do końca, to było raczej przeczucie. – Na pewno pokazałabyś tej bestii, kto tu rządzi – stwierdził Sebastiano z lekkim rozbawieniem. – Na pewno. – Przytuliłam się do niego, czerpiąc z jego ciepłego ciała siłę i pociechę, ale moje serce w dalszym ciągu biło jak oszalałe. Nim zdołałam znowu zasnąć, minęło sporo czasu. Następnego ranka zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w drogę, aby zobaczyć jak najwięcej Londynu, nim wróci José. Dwa kolejne dni były wypełnione rozmaitymi przedsięwzięciami, a ja cieszyłam się każdą chwilą. Zwiedzaliśmy do późna w nocy. Poruszaliśmy się przy tym na zmianę pieszo, metrem albo którymś z licznych piętrowych autobusów. Big Ben, Tower, Piccadilly Circus, Covent Garden, Harrods (to niewiarygodne, jak wiele luksusowych towarów w cenie powyżej dziesięciu tysięcy funtów może się zmieścić w jednym domu towarowym!). I oczywiście zrobiliśmy sobie wycieczkę na London Eye, z którego roztaczał się zapierający dech w piersiach widok. Warto było, mimo wysokiej ceny. Darowaliśmy sobie Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud, za to złożyliśmy wizytę w London Dungeon, jedynym w swoim rodzaju muzeum horroru, wzorowanym na dawnym Londynie, z pożarami, szczurami i chorymi na zarazę, do złudzenia przypominającymi prawdziwych ludzi. Gdy wieczorem drugiego dnia po spacerze na Portobello Road wróciliśmy do hotelu, byliśmy już oczekiwani. José wrócił.
Wyglądał na wyczerpanego, zdenerwowanego i sprawiał wrażenie jeszcze bardziej niż zwykle zamkniętego w sobie. Bez większych ceregieli wcisnął nam w ręce stos historycznych kostiumów i wyjaśnił, że misja rozpoczyna się następnego ranka. – O dziewiątej przy kolumnie Zwycięstwa na Trafalgar Square spotkamy się z panem Stephensonem. Bądźcie punktualnie. – Kim jest pan Stephenson? – Inżynierem – odpowiedział José, jak zawsze lakonicznie. Nie wyglądało na to, by miał wielką ochotę opowiadać nam o szczegółach. – U ciebie wszystko w porządku? – chciał wiedzieć Sebastiano, gdy José zbierał się już do wyjścia z pokoju, nie udzieliwszy nam żadnych dodatkowych wyjaśnień. – Czy stało się coś szczególnego? Naprawdę wyglądasz na wykończonego. – Jestem wykończony. I dlatego teraz pilnie potrzebuję snu. Widzimy się jutro o dziewiątej pod kolumną Nelsona. – Po tych słowach José wyszedł. Następnego ranka wstaliśmy wcześnie, szybko zeszliśmy na śniadanie, a potem przebraliśmy się na kolejną podróż w czasie. Rzeczy, które dał nam José, znów pochodziły z roku 1813, tak samo jak podczas ostatniej misji. Tylko suknia, jaką miałam na sobie w trakcie akcji u pana Turnera, w porównaniu z tą, którą dostałam teraz, była tanią szmatką. Tym razem José przyniósł mi bladoróżową suknię w stylu empire z małymi haftowanymi bufkami na rękawach i cienki błękitnoszary płaszczyk z długim kołnierzem – o wiele kosztowniejszy niż wszystko, co do tej pory dostałam na potrzeby podróży w czasie. Całość uzupełniał ozdobiony jedwabnymi kwiatami kapelusz, przewiązywany wstążką pod brodą, oraz wąskie, wysokie, sznurowane botki z obłędnie miękkiej skóry. José pomyślał nawet o dodatkach: fantastycznej małej sakiewce w charakterze torebki, kolorystycznie dopasowanej do jedwabnych kwiatów na kapeluszu, i parasolce obszytej koronką. Suknia, płaszcz i buty leżały jak ulał – José dysponował listą moich dokładnych wymiarów. Po tym, jak dwa czy trzy razy musiałam odbyć podróż w czasie w za krótkich, za długich albo za dużych ciuchach, przed wszystkimi kolejnymi akcjami domagałam się ubrań szytych na miarę, takich, jakie zawsze dostawał Sebastiano. Obejrzałam się ze wszystkich stron w hotelowym lustrze. Wyglądałam jak bohaterka powieści Jane Austen. – Tym razem jednak José pokazał, że ma dobry gust – powiedziałam do Sebastiana, który właśnie wyszedł z łazienki. – Tak chyba można powiedzieć – zgodził się Sebastiano. Stanął obok mnie i mogłam go zobaczyć w lustrze. Szczęka mi opadła. – Łał! Nie mogłam oderwać oczu od jego odbicia. Miał na sobie obcisłe jasne spodnie, przytwierdzone sztylpami5 do wyglansowanych na wysoki połysk butów, do tego coś w rodzaju fraka z miękkiego materiału w kolorze tytoniu. Spomiędzy jego pół wystawała koszula z wysokim kołnierzem, przytrzymywanym przez śnieżnobiały halsztuk. Sebastiano strzepnął niewidoczny pyłek z nienagannej czystej tkaniny rękawa, zapiął frak i włożył na głowę autentyczny, błyszczący, czarny cylinder. – Łał! – powtórzyłam. – Obłęd. Wyglądasz zupełnie jak pan Darcy. – Czego się nie robi dla tej pracy – westchnął. Przed wyjściem wymeldowaliśmy się z hotelu. Cenne przedmioty zdeponowaliśmy
w hotelowym sejfie, resztę rzeczy umieściliśmy w schowku w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym. Stamtąd wzięliśmy taksówkę na Trafalgar Square. Mimo wczesnej pory panował tam już jak zwykle ruch. W naszych historycznych kostiumach prawie nie rzucaliśmy się w oczy, bo ten rozległy plac był ulubionym miejscem aktorów i mimów wszelkiej maści. Na każdym kroku można było spotkać kogoś w przebraniu, kto prezentował coś zgromadzonym turystom. Zgodnie z umową czekaliśmy pod kolumną Zwycięstwa, w miejscu, gdzie znajdowała się brama czasu. Sebastiano zdjął cylinder i przejechał ręką po włosach, potem wyjął z kieszonki ciężki złoty zegarek i go otworzył. – Za chwilę dziewiąta – powiedział. Spojrzałam na zegarek. – Fajna rzecz. Wygląda na drogi. Miałeś już kiedyś coś takiego na misji? – Nie. – Dziwne. To znaczy, to wszystko tutaj… – objęłam nas gestem – …jest takie kosztowne. – W rzeczy samej. – Sebastiano sprawiał wrażenie równie zatroskanego. – Coś jest w tej misji zupełnie innego niż zawsze. Minęła nas para turystów, która wrzuciła kilka monet do cylindra Sebastiana. – Cudowne kostiumy – pochwaliła nas kobieta. – Niewiarygodnie autentyczne. I najwyższej jakości! A więc widzieli to nawet zupełnie obcy ludzie. Zatem jasne było, że czekająca nas akcja wykracza poza zwykłą asystę, która nie wymagałaby aż takiego zachodu. Owa „asysta” – dość łagodne określenie tego, co w rzeczywistości było porwaniem – stanowiła tę część podróży w czasie, która ani trochę mi się nie podobała. Wolałam jej unikać, więc zajmowanie się takimi przypadkami najczęściej pozostawiałam Sebastianowi, bo uważałam, że to deprymujące tak po prostu przerzucać nic niepodejrzewających ludzi do dawnych stuleci. Nawet nie zauważali, że zostali porwani. Tylko na samym początku niektórzy z nich byli nieco zdezorientowani. W takich przypadkach do akcji wkraczało jedno z nas, Obrońców Czasu, by zaprowadzić ich do ich nowego domu, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czekał już na nich w przeszłości, ze wszystkim, co trzeba: rodziną, przyjaciółmi, znajomymi, a nawet zwierzętami domowymi. Tak jakby od zawsze tu właśnie było ich miejsce; dotychczasowe życie było całkowicie wymazywane z ich pamięci. A także z pamięci ludzi, których znali. Właśnie to mi najbardziej w tym wszystkim przeszkadzało. Nawet jeśli nikt nie traktował zniknięcia tych ludzi jako straty, to przecież taka osoba miała przyjaciół i rodziców, którzy przez całe życie ją kochali i nagle nie mieli pojęcia, że ktoś taki w ogóle istniał. – Idą – powiedział Sebastiano. Zaciekawiona spojrzałam na mężczyznę towarzyszącego José. A więc to był pan Stephenson. Tak samo jak José miał na sobie kostium pochodzący z początków dziewiętnastego wieku, ale znacznie mniej elegancki niż strój Sebastiana czy mój. Nie wyglądał źle, trochę jak George Clooney, tylko był wyraźnie młodszy i jakiś taki przygnębiony, jakby w ostatnim czasie spotkało go jakieś nieszczęście. Oceniłam go na trzydzieści parę lat. Miał krzaczaste brwi, a jego włosy sprawiały wrażenie, jakby od dawna nie odwiedzał fryzjera. José wspomniał, że jest inżynierem i to na pewno nie był przypadek. Większość ludzi, których przeprowadzaliśmy w przeszłość, była naukowcami i przenoszono ich do wcześniejszych epok dlatego, że mieli do wypełnienia ważne zadania. Najczęściej dokonywali przełomowych odkryć albo kładli podwaliny pod wynalazki, które z jakiegoś względu były nieodłącznym warunkiem postępu. Mogły to być odkrycia w dziedzinie medycyny, ale także techniki, która dzięki nim zdecydowanie szła do przodu.
Jakież to zadanie mogło czekać pana Stephensona w roku 1813? – Jesteśmy – powiedział do niego José. – Może się pan teraz zatrzymać. Pan Stephenson nieco mechanicznie skinął głową. – Oczywiście. Przeszył mnie zimny dreszcz. José zastosował już wobec niego pełen zestaw manipulacji. Biedny gość. Wybiły jego ostatnie minuty w roku 2013, za chwilę zniknie stąd na zawsze. Na pewno miał rodzinę, która go kochała. Zrobiło mi się smutno, bo bardzo mnie to poruszyło. José mi się przyglądał. – Jest rozwiedziony. Nie ma dzieci. Jego rodzice zmarli wiele lat temu. Żyje tylko pracą. – Kocham swą pracę ponad wszystko – podkreślił pan Stephenson. Wyglądał jak zamroczony. – To całe moje życie. Nie mam nic innego. – Ruszajmy więc. – José rozejrzał się czujnie na wszystkie strony. Poczułam mrowienie w karku. Czy to był początek ostrzegawczego swędzenia, czy też wynik ogólnego zdenerwowania, trudno było powiedzieć. Tak czy owak, nie miałam czasu się nad tym zastanowić, bowiem José uniósł rękę. Wyglądało to tak, jakby dotknął ukrytego przełącznika. Powietrze wokół nas zaczęło migotać i wibrować, jak zawsze, gdy otwierała się brama czasu. Ludzie na placu zdawali się teraz poruszać wolniej, ale wiedziałam, że jest to tylko złudzenie optyczne. Po prostu robili dalej to, co robili, i nikt z nich nie zauważył, co się tutaj dzieje. – Co to jest? – dopytywał pan Stephenson. – Wszystko w porządku – oświadczył José. Ale to nie była prawda. Wręcz przeciwnie, dobrze wiedziałam, że nic nie jest w porządku. Nagle zrobiło się tak jak w moim sennym koszmarze. Gdzieś tam było Zło, które na nas czekało. Drżąc, przysunęłam się do Sebastiana. Objął mnie obiema rękami i mocno przytrzymał. – Spokojnie – mruknął. – Jestem przy tobie. Błysk rozrastał się niepowstrzymanie, przeistaczając się w świetlistą ścianę, wibracje zamieniły się w grzmot. Zamknęłam oczy i wstrzymałam oddech, a wir przeszłości wciągał nas do środka. Przy wtórze ogłuszającego huku świat zniknął w nieskończonej otchłani czasu. 3 Piccina (wł.) – maleńka (przyp. red.). 4 Chodzi o film Jabberwocky z 1977 roku zrealizowany na podstawie wiersza Lewisa Carrolla o tym samym tytule, pochodzącego z książki Po drugiej stronie lustra (przyp. red.). 5 Sztylpy – ochraniacze do jazdy konnej (przyp. red.).
Londyn, 1813 Straciłam świadomość, ale tylko na chwilę, co poznałam po tym, że gdy ocknęłam się, w dalszym ciągu stałam przytrzymywana przez Sebastiana. Przycisnął swój policzek do mojego. – Wszystko w porządku? – Hmm, nie wiem – wymamrotałam. Podróże w czasie wywoływały u mnie ból głowy, ale tym razem był on do wytrzymania. – Wszystko w porządku – dorzuciłam. Była noc. Nie znajdowaliśmy się na Trafalgar Square, lecz na opustoszałej bocznej ulicy, zapewne bardzo blisko placu. Czasami lądowało się w pewnej odległości od bramy, w miejscach, gdzie można było pozostać niezauważonym. Pomijając dychawiczną latarnię na najbliższym rogu, panowała ciemność. Ulicę otaczały domy, ale wszystkie okiennice były zamknięte. Obok nas na bruku leżał pan Stephenson. Pod wpływem przeskoku w czasie stracił przytomność i właśnie z jękiem dochodził do siebie. – Co się ze mną stało? José pomógł mu wstać. – Miał pan lekki napad słabości. Panu Stephensonowi najwyraźniej wydało się to całkiem normalne. – Och, doprawdy? – Potarł skronie. – Dobrze, że pan tu był, by mi pomóc. Dziękuję, sir. – Najlepiej niech pan od razu wraca do domu – zalecił mu José. – Wie pan przecież, że mieszka pan na James Street? – Ależ oczywiście, że wiem – powiedział pan Stephenson tonem całkowitej pewności. – Mieszkam tam już od wielu lat. – Chętnie pana odprowadzimy – zaproponował uprzejmie Sebastiano. – Na wypadek, gdyby znów zrobiło się panu słabo. Pan Stephenson zmierzył go wzrokiem, lekko poirytowany. – Jakże się pan nazywa? – Zmarszczył czoło. – Wydaje mi się pan znajomy, podobnie jak ta młoda dama, lecz nie pomnę, przy jakiej okazji państwa poznałem. José zupełnie spokojnie przeszedł do prezentacji: – Ten młody człowiek to lord Foscary. Sebastian Foscary. A ta młoda dama to jego siostra, lady Anne. Mieszkają przy Grosvenor Square. Hę? Lord i lady? Mieszkamy tutaj? Otworzyłam usta ze zdumienia. Sebastiano lepiej nad sobą panował, ale wyczułam jego posępne zdumienie. Pan Stephenson obdarzył nas krótkim, smutnym uśmiechem. – Miło mi. George Stephenson. Wielkie dzięki za waszą propozycję, ale naprawdę nikt nie musi mnie odprowadzać. Ten kawałek do domu mogę spokojnie przebyć sam. Poza tym się spieszę. Zajmuję się właśnie ważnym doświadczeniem z dziedziny fizyki, które nie może czekać. A więc do następnego razu. Milordzie, milady. Skłoniwszy się krótko w moją i Sebastiana stronę, odmaszerował, nie oglądając się za siebie. Aż kipiał żądzą czynu i najwyraźniej doskonale wiedział, którą drogą ma się udać. Z zadziwiającą łatwością wylądował w swoim drugim życiu i aż do śmierci nie przyjdzie mu do głowy, że przybył z przyszłości. – To byśmy mieli – powiedział José. Poczekał, aż pan Stephenson nie będzie już mógł nas usłyszeć, a potem odwrócił się do nas. Czarna opaska na jego oku zdawała się wsysać światło z otoczenia. – Jestem wam winien wyjaśnienie. – W rzeczy samej – odparł Sebastiano. Choć głos miał opanowany, nie dało się nie zauważyć u niego napięcia.
– Macie tu zadanie. – To było jasne już przedtem. Jakie? – Tego nie mogę wam powiedzieć. Cholera jasna! To było jedno z tych zadań, gdzie nie wiedzieliśmy, w czym rzecz, ponieważ tylko tak mieliśmy szansę w ogóle je wypełnić. Innymi słowy, wkrótce miało się tu wydarzyć coś bardzo nieprzyjemnego, a Sebastiano i ja musieliśmy temu zapobiec. Inaczej przyszłość zdecydowanie zmieniłaby się na niekorzyść. W najgorszym przypadku całe miasto mogło obrócić się w gruzy, tak jak kiedyś stałoby się to z Wenecją i Paryżem, gdybyśmy w porę nie znaleźli się we właściwym miejscu i nie zrobili, co trzeba. Dla sukcesu obu tych misji znaczenie miał fakt, że nie znaliśmy wydarzenia, któremu mieliśmy zapobiec. Najwyraźniej występowało jakieś wzajemne oddziaływanie między intuicją a prawdopodobieństwem, z takim skutkiem, że sprawy przybierały gorszy obrót raczej wtedy, gdy wiedziało się zbyt dużo o ich negatywnych przyczynach. Sebastiano próbował kiedyś wytłumaczyć mi tę zasadę, ale ponieważ używał przy tym takich pojęć jak determinizm, paradygmat i samospełniająca się przepowiednia, niewiele z tego zrozumiałam. – Jest źle? – spytał teraz. – Bardzo źle. Musimy działać na kilku płaszczyznach czasowych, dlatego nie mogę tutaj zostać. Jesteście w dużej mierze zdani na siebie. Wrócę tak szybko jak się da, ale na razie musicie sobie radzić beze mnie. – Jakieś wskazówki, od czego mamy zacząć? – Macie dom i odpowiednią tożsamość. Kim tu jesteście i jak się nazywacie, już słyszeliście. Wszystko jest zapewnione. – Może by tak odrobinę jaśniej? – Zostawiłem wam kilka notatek. – Ale gdzie? I co w nich jest napisane? – zapytałam, czując narastającą panikę. – Dowiedzcie się tego. Jeśli powiem wam zbyt dużo, narażę całą misję na fiasko. Wydarzy się to, co ma się wydarzyć, i jeśli będziemy mieć szczęście, wyciągniecie z tego prawidłowe wnioski. Mam nadzieję, że to uczynicie. Najwidoczniej nie zamierzał się z nami podzielić niczym więcej poza tymi tajemniczymi aluzjami. Wydał z siebie cichy gwizd i natychmiast zza rogu wyłoniła się jakaś postać. Po bliższych oględzinach okazało się, że to rudowłosy Jerry. – Możemy ruszać – poinformował nas chłopiec bez dodatkowych wstępów. – To znaczy? – spytałam tępawo. – Jedziemy – odrzekł Jerry. – Powozem. Stoi za rogiem. Zawiozę państwa na Grosvenor Square. Z niepokojem rozejrzałam się w poszukiwaniu José, ale w miejscu, gdzie przedtem stał, nie było już nikogo. Noc wchłonęła go niczym cień.
To był inny powóz niż ostatnim razem. Polakierowany na czarno, ciągnięty przez parę bardzo szlachetnie wyglądających karych koni. Zewnętrzną ściankę zdobił szpanerski herb i gdy spytałam Jerry’ego, co oznacza, wyjaśnił, że to nasz herb rodowy. Ród Foscary, jak się następnie dowiedzieliśmy, to stara londyńska rodzina szlachecka z dobrami ziemskimi w zachodnich Indiach. – Zachodnie Indie? – spytałam zdumiona. – A dlaczego akurat tam? – No, bo stamtąd pochodzi cukier. Z plantacji. Pani i pani brat pochodzicie z takiej
cukrowej wyspy. – Prawdopodobnie chce przez to powiedzieć, że jesteśmy czymś w rodzaju baronów cukrowych – uznał Sebastiano. Moim zdaniem to wszystko było zbyt grubymi nićmi szyte, ale Jerry stwierdził, że to konieczne, by zapewnić nam odpowiednie zaplecze, będziemy go bowiem potrzebowali. Do czego, tego również nie wiedział, ale ponoć szybko mieliśmy się sami dowiedzieć. José wymyślił dla nas dość barwną legendę (i zapewne rozpowszechnił ją po całym mieście przy użyciu swoich magicznych sztuczek), a Jerry z widocznym zachwytem zaprezentował nam szczegóły. – Parę rzeczy wymyśliłem sam – oświadczył z dumą. – Na przykład to, że posiadają państwo wielu czarnych niewolników, którzy harują dla was na plantacjach trzciny cukrowej. – Brzydzę się niewolnictwem – zaprotestowałam, ale Jerry’emu zdawało się to w ogóle nie przeszkadzać. – To po co w ogóle wróciliśmy z zachodnich Indii do Anglii? – chciał wiedzieć Sebastiano. – Chce pan wydać siostrę za mąż. Za człowieka, który ma mnóstwo kasy i dobre pochodzenie. I pan też szuka tutaj żony. Sebastiano wyglądał na rozbawionego. – Nie wiem, czy mi się to podoba – powiedziałam powoli. – Czy to też był twój pomysł, Jerry? Chłopiec z roziskrzonym wzrokiem pokiwał głową, a potem otworzył drzwiczki powozu i uprzejmie podał mi dłoń. – Bardzo proszę, milady. Wsiadłam do powozu, a Sebastiano za mną. – Nieźle, co nie? – powiedziałam, gdy Jerry przymknął drzwiczki. – Mamy herb rodowy. – Nie zapominaj o domu przy Grosvenor Square i posiadanych plantacjach na Antylach – dodał Sebastiano, gdy powóz ruszał z delikatnym szarpnięciem. – Myślałam, że plantacja jest w Indiach. – Nie, w Indiach Zachodnich. Na wyspach Indii Zachodnich, dokładnie rzecz biorąc. A one nie leżą w Indiach, tylko na Atlantyku, u wybrzeży Ameryki. Kolumb, dotarłszy tam w czasie swoich odkrywczych wypraw, myślał, że znalazł drogę do Indii, i z tej pomyłki wynikła nazwa Indie Zachodnie. W rzeczywistości odkrył Karaiby. Kubę, Jamajkę, Haiti i tak dalej. Aha. Znów się czegoś nauczyłam. – Pochodzimy przypuszczalnie z Barbadosu – ciągnął Sebastiano. – Barbados należał do Anglii od szesnastego wieku. Jeśli ktoś cię będzie o to pytał, mieszkaliśmy na Barbadosie. Mnie zaś męczyło coś innego. – Ten Jerry ma wybujałą fantazję. Naprawdę bardzo chciałabym wiedzieć, jak wpadł na pomysł, że chciałbyś sobie poszukać żony. – Przecież możesz go zapytać. – I na pewno to zrobię. Powóz przemierzał z turkotem pogrążone w mroku nocy City of Westminster w kierunku Mayfair, przez szerokie, oświetlone latarniami ulice, mijając wystawne miejskie wille i wielkopańskie posiadłości otoczone murami. Sceneria wydawała mi się nierzeczywista, znajoma, a jednak zupełnie inna. Londyn sprzed dwustu lat dość mocno różnił się od współczesnego, już choćby dlatego, że nie było ani samochodów, ani autobusów i cały ten komunikacyjny hałas ograniczał się do kilku klekoczących powozów i furmanek. Po krótkim czasie dotarliśmy do dużego placu. Domy stały wokół przypominającego park
ronda, otoczonego kutym z żelaza ogrodzeniem. Próbowałam zignorować słabe swędzenie karku, które właśnie dało o sobie znać. Czyżby ktoś czaił się za krzakami? Może uliczny złodziej, który nas obserwuje, oceniając swoje szanse? Powóz zatrzymał się przed luksusowym domem z podcieniem opartym na kolumnach. Ozdobiona staromodnymi arabeskami latarnia przy wejściu rzucała mdłe światło na fasadę. Jerry otworzył nam drzwiczki i wysiedliśmy. W tym samym momencie ktoś otworzył drzwi domu i na tle żółtawej poświaty latarni pojawiła się postać mężczyzny. Wyglądał zupełnie tak, jakby na nas czekał. – Kto to jest? – spytałam szeptem Sebastiana. – Nie mam pojęcia. – Pan Fitzjohn. – A kim jest pan Fitzjohn? – No, lokajem.
Lokaj miał mniej więcej czterdzieści lat i odziany był w dostojną czerń. Ciemne, posmarowane pomadą włosy miał gładko zaczesane do tyłu. Do tego porządnie przystrzyżoną bródkę i smutne oczy. Wyraz jego twarzy i cała postawa sprawiały melancholijne wrażenie, nadawałby się na przedsiębiorcę pogrzebowego. – Pozwolę sobie państwa powitać w Foscary House. – W kącikach jego ust nie pojawił się choćby cień uśmiechu, gdy wykonywał przede mną i Sebastianem idealny ukłon. Wyćwiczonym ruchem pomógł mi zdjąć płaszcz i odebrał frak od Sebastiana. Swędzenie ustało, to był znów fałszywy alarm. Urzeczona rozejrzałam się dookoła. Foscary House. Ale jazda! Posiadaliśmy dom, nazwany od naszego nazwiska (no cóż, właściwie od nazwiska Sebastiana, ale tak czy owak to tylko kwestia czasu, kiedy zaczniemy nosić to samo nazwisko; Sebastiano kiedyś na pewno mi się oświadczy). – Wprowadzę powóz do remizy – oświadczył Jerry. Pan Fitzjohn rzucił mu monetę. – Za twój trud. Poszliśmy za lokajem do holu wyłożonego szlachetnym drewnem. Chętnie bym się dowiedziała, cóż to takiego ta remiza, i strasznie mnie też interesowało, czy pan Fitzjohn jest wtajemniczony w całą tę sprawę, ale to były zaledwie dwa spośród tysiąca niewyjaśnionych pytań, na które szukałam odpowiedzi. Na szczęście Sebastiano zadał kilka z nich. – Jak trafił pan do tej pracy, panie Fitzjohnie? Lokaj sprawiał wrażenie zdumionego. – Zostałem zatrudniony. Przez pańskiego informatora, pana Scotta. Odchrząknęłam i zrobiłam z siebie głupiutką blondynkę, co w tym przypadku nie przyszło mi ze specjalnym trudem. – Nie opowiadałeś mi o panu Scotcie – powiedziałam do Sebastiana. – Kto to jest i co robi? Sebastiano maskował się przynajmniej tak dobrze jak ja. Przybrał znudzony wyraz twarzy i machnął ręką w stronę pana Fitzjohna. – Niech jej pan wytłumaczy. – Oczywiście, milordzie. – Lokaj posłusznie zwrócił się w moją stronę. – Pan Scott to
dziadek Jerry’ego – poinformował mnie takim tonem, jakby rozmawiał z małym dzieckiem. – Prowadzi księgarnię przy Bond Street. Jako informator jego lordowskiej mości poczynił wszelkie przygotowania, aby w czasie państwa pobytu w Londynie niczego państwu nie zabrakło. Należało do tego zatrudnienie odpowiedniego personelu i inne sprawy. – Usta pana Fitzjohna wykrzywił lekki grymas, który pewnie miał być rodzajem uśmiechu. – Proszę mi pozwolić wyrazić nadzieję, że znajdą państwo w tym domu wszystko zgodnie ze swoim życzeniem. Mam nadzieję, że po dotychczasowym życiu w tropikach niczego państwu nie zabraknie. Akurat nie wyglądało na to, by mogło nam tu czegokolwiek zabraknąć, wręcz przeciwnie. W ściennych kandelabrach płonęły wonne woskowe świece, spowijając otoczenie malowniczym światłem. Bogato obramowane malowidła, potężny stojący zegar, ciężkie aksamitne story, wypolerowane marmurowe podłogi – zdawało mi się, że jestem w Downton Abbey6, tylko sto lat wcześniej. Brakowało jedynie służącej. Dokładnie w chwili, gdy o tym pomyślałam, otworzyły się drzwi i stanęła w nich kobieta. Była mniej więcej w wieku lokaja, na szarej sukni do kostek miała zawiązany wykrochmalony fartuch. Jej włosy były bardzo gładko zaczesane do tyłu i ukryte pod również wykrochmalonym czepkiem. Ze swoją chudą sylwetką i posępną twarzą wyglądała tak, jakby w życiu spotkało ją niewiele przyjemności. – To moja małżonka – powiedział pan Fitzjohn. – Będzie państwu służyć jako gospodyni. Penelopo, zaprowadź, proszę, państwa na górę, do pokoi. Pani Fitzjohn dygnęła, co mnie okropnie speszyło, ponieważ była niemal dwa razy starsza ode mnie. Ale jej wydawało się to zupełnie normalne, więc nie odezwałam się ani słowem. Zdjęła lichtarz z uchwytu na ścianie i poprowadziła nas schodami na pierwsze piętro, gdzie od wyłożonego chodnikami korytarza odchodziły liczne dwuskrzydłowe drzwi. – Pokój męski. – Otworzyła drzwi do dużego pokoju z kominkiem, orientalnymi dywanami i obitymi skórą fotelami z wysokim oparciem. Gdy zapaliła wokół lampy, mogliśmy się wszystkiemu przyjrzeć z należnym podziwem. Męski pokój wydawał się jednocześnie czymś w rodzaju gabinetu, bo stały tam imponująco wielkie mahoniowe biurko i potężny regał z książkami. Na bocznym stoliku pysznił się ogromny globus, na ścianach w kosztownych ramach wisiały mapy i miedzioryty. Przeszliśmy do kolejnego pomieszczenia. – Poranny pokój dla milady. Czadowo. Nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak pokój poranny. Czy należało tu przebywać po przebudzeniu? Tak czy owak, był bardzo ładny, z tapetą w niebiesko-złote paski, zdobnymi fotelami i stolikami oraz sekretarzykiem, który wyglądał bardziej dekoracyjnie niż praktycznie. Idąc dalej za panią Fitzjohn do naszych sypialni i garderób, usłyszeliśmy, że oczywiście na parterze znajduje się reprezentacyjny salon, na wypadek gdybyśmy chcieli powitać naszych gości w bardziej okazałej oprawie. Prócz tego biblioteka, sala bankietowa, pokój śniadaniowy i jadalnia. – Sypialnia waszej lordowskiej mości – powiedziała pani Fitzjohn, otwierając kolejne drzwi. Był to duży, kwadratowy pokój z gigantycznym łożem z baldachimem, parawanem w arabskim stylu i sąsiadującą z nim garderobą pękającą w szwach od ubrań. Na wieszakach wisiały fraki we wszystkich możliwych kolorach, na półkach piętrzyły się porządnie wyprasowane koszule i spodnie, nie wspominając już o licznych ustawionych starannie w rzędach pantoflach i butach z cholewami. Dodatkowo był tu duży wybór peleryn, halsztuków, kapeluszy, rękawiczek, pasów, szarf, klamer i sztylpów – wszystko z całą pewnością nadzwyczaj
modne i nadzwyczaj drogie. A przede wszystkim zupełnie nowiutkie. Żadna z tych rzeczy nie wyglądała na używaną czy noszoną. Było tu w nadmiarze wszystkiego, czego potrzebował światowy mężczyzna w roku 1813. Stał nawet niewielki regalik z kolekcją emaliowanych tabakierek. – Nie do wiary – wymamrotał Sebastiano, ale tak cicho, że tylko ja mogłam go usłyszeć. – Mam nadzieję, że wszystko w guście waszej lordowskiej mości – rzekła z troską pani Fitzjohn. Może jednak coś usłyszała. Jego lordowska mość pospieszył z zapewnieniem, że wszystko jest idealne, na co kobieta znowu dygnęła – to był denerwujący zwyczaj, do którego chyba powinnam jak najszybciej przywyknąć, o ile chciałam być wiarygodna jako posiadaczka niewolników. Potem zostaliśmy zaprowadzeni do łazienki, niszy wyłożonej drewnem, która była wprawdzie archaicznie wyposażona, ale znalazło się w niej kilka zadziwiających, miłych zdobyczy techniki. Była prawdziwa umywalka z porcelany, duża cynkowa wanna i, o ile mnie wzrok nie mylił, żeliwna konstrukcja obok stanowiła coś w rodzaju kąpielowego pieca do podgrzewania wody. – Bardzo pięknie – powiedziałam ucieszona. Następnie pani Fitzjohn pokazała nam sypialnię milady, cudo w kolorze bieli i złota. Lakierowane meble na giętych nogach, jedwabne tapety w kwiaty, kryształowe kandelabry – ten luksus po prostu rzucał człowieka na kolana. Kiedy już doszłam do siebie po obejrzeniu łoża z baldachimem, nakrytego różową kapą, mój wzrok padł na toaletkę, której prawie nie było widać spod tygielków, puszków do pudru, szkatułek i flakonów. – Wielki Boże – powiedziałam zaskoczona. – Czy to też kupił pan Scott? Pani Fitzjohn uśmiechnęła się z pewnym wysiłkiem, jakbym opowiedziała głupi dowcip. – Och nie, oczywiście, że nie. To lady Winterbottom. Zadawałam sobie właśnie pytanie, któż to, u diabła, może być, ale gospodyni mówiła dalej. – Na polecenie pana Scotta zajęła się całym wyposażeniem, zarówno dla pani, jak i dla jego lordowskiej mości. – Uczyniła świecznikiem zapraszający gest w kierunku bocznych drzwi. – Gdyby milady zechciała rzucić okiem na garderobę… Jasne, że milady chciała. I opadła jej szczęka, gdy pani Fitzjohn otworzyła drzwi przechodniej szafy, która u całego tłumu uwielbiających ciuchy, modnych dziewcząt z tej epoki wywołałaby okrzyk zachwytu. Wisiała tu suknia na sukni, co najmniej dwa tuziny. Większość z nich była albo biała, albo utrzymana w jasnych pastelowych odcieniach. Było także kilka solidniejszych ubiorów w kolorze skromnego brązu czy ciemnej zieleni, które hołdowały raczej sportowemu stylowi i zostały uszyte z bardziej wytrzymałych materiałów; przypuszczalnie wkładano je na polowania albo konne przejażdżki. Podczas naszego pierwszego pobytu w Londynie kilka dni temu widziałam w Hyde Parku kilka jadących na koniu w damskim siodle kobiet, które właśnie coś takiego miały na sobie. Reszta ubrań w garderobie była uszyta z cieńszych tkanin, głównie z muślinu i batystu, ale za to ozdobiona wszelkimi możliwymi bajerami. Zewsząd wyzierały falbanki, rękawki i dekolty ozdobione haftami, wyszywane perłami lub obszyte koronką. Batalion krawcowych musiał sobie nieźle pokłuć palce, by stworzyć cały ten przepych. Poza tym dostrzegłam co najmniej cztery płaszcze: jeden w kolorze mięty, pozostałe – żółty, jasnoniebieski i brzoskwiniowy. – To jest jak na wiosnę – powiedział Sebastiano na wpół z rozbawieniem, na wpół z niedowierzaniem. – No – odpowiedziałam roztargniona, ze wzrokiem utkwionym w regale wypełnionym
pudłami na kapelusze. Mogłabym się założyć o wszystko, że ich zawartość była idealnie dopasowana kolorystycznie do płaszczy. Na innym regale stały buty – mnóstwo butów, po kilka par na każdą okazję. Jasne jedwabne baletki, eleganckie sznurowane trzewiki na małym okrągłym obcasiku albo – mocno dziwaczne – płaskie sandały z długimi rzemieniami do sznurowania, niemal jak u rzymskich gladiatorów. Och, nie zapominajmy o torebkach. Niewielkie miałam o tym pojęcie, ale prawdopodobnie stały przede mną naraz wszystkie Kelly bags7 z tamtej epoki, choć nie były to właściwie prawdziwe torebki, lecz woreczki na sznurkach, zwane rydykiulami albo pompadourami, noszone na nadgarstku. Szybkim spojrzeniem ogarnęłam kolekcję zdobioną wstążkami, frędzlami, plecionką i masą perłową. Po dziesiątej sztuce przestałam liczyć i oszołomiona odwróciłam się do pani Fitzjohn, która akurat coś do mnie mówiła. – Przepraszam – powiedziałam. – Nie słuchałam pani. – Garderobiana, którą wyszukała lady Winterbottom, niestety przybędzie dopiero jutro – powtórzyła cierpliwie pani Fitzjohn. – Lady Winterbottom pragnie osobiście ją pani przedstawić, a poza tym chciałaby się przekonać, czy wyborem przygotowanej garderoby trafiła w pani gust. Oczywiście do chwili przybycia garderobianej jestem w każdej chwili do dyspozycji, aby pani służyć. – Wskazała szafę z ubraniami. – Tam znajduje się pani bielizna, milady. Jego lordowska mość z pewnością jednak nie chciałby tego widzieć – dorzuciła lekko zawstydzona, odwracając wzrok. Aha. A więc tam były majty. Nic, co byłoby przeznaczone dla męskich oczu. A już na pewno nie dla oczu jego lordowskiej mości, który musiał mieć wzgląd na swą wrażliwą młodszą siostrę. – Później je sobie pooglądam – oświadczyłam. – Jak sobie pani życzy, milady. Sebastiano wyciągnął z kieszeni zegarek. – Już prawie pierwsza. Lady Anne i ja jesteśmy zmęczeni podróżą. Udamy się teraz na nocny spoczynek. – Oczywiście. Jeśli tylko mogłabym być jeszcze pomocna milady przy rozbieraniu się… Odmówiłam jej, dziękując, i pani Fitzjohn zamierzała się oddalić. – A gdzie pani i jej mąż mają swoje sypialnie? – spytał Sebastiano, kiedy była już przy drzwiach. – Dwa piętra wyżej. Oczywiście używamy schodów dla służby. Na państwa pokoje wchodzimy jedynie wtedy, gdy sobie państwo tego życzą. – Wskazała zaopatrzony w chwost dzwonek na sznurku przy drzwiach. – W każdej chwili mogą państwo po nas zadzwonić. – Czy prócz was jest jeszcze ktoś w domu? Pani Fitzjohn pokręciła głową. – Kucharka i dziewki kuchenne przychodzą tylko na dzień, służące i kamerdyner także. Co się tyczy garderobianej, pani sama musi zdecydować, gdzie ma zostać zakwaterowana. Na poddaszu są wolne pomieszczenia dla służby. – Jutro się nad tym zastanowimy – oświadczył Sebastiano. – Dobranoc, pani Fitzjohn. – Dobranoc, milordzie, milady. – Dygnąwszy po raz ostatni, gospodyni opuściła pokój. Opadłam z westchnieniem na łóżko. Poduszki i kołdry były puchowe, a adamaszkowa pościel leciutko pachniała lawendą. Leżało się jak na obłokach. Najchętniej od razu bym zasnęła. Skądś dobiegł dźwięk uderzeń zegara i nagle poczułam się bardzo zmęczona, choć na nogach byłam dopiero od kilku godzin. Po przeskoku w czasie człowiek czuł się niekiedy jak po długim locie – to było coś w rodzaju jet lag. Wyciągnęłam się i ziewnęłam szeroko. Sebastiano usiadł obok mnie na łóżku.
– Co o tym myślisz? – O tym pokoju i wszystkich tych ciuchach? Tu jest trochę jak w domku Barbie, tak mi się wydaje. Łoże z baldachimem, kolorowe suknie. – Wyszczerzyłam do niego zęby. – Ale ty wyglądasz zdecydowanie lepiej od Kena. Wydawał mi się beznadziejny nawet wtedy, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. – Dziękuję. Ale właściwie miałem na myśli raczej tę wielkopańską oprawę. – Wiele razy już graliśmy różne role, biorąc udział w misjach w czasie. – Tak, ale bez takiego bombastycznego zaplecza. Przecież wiesz, jak oszczędny jest zwykle José. Tym razem wydał spory majątek. Lokaj, gospodyni, tłum służących… i własny dom. O ile dobrze zrozumiałem, jest jeszcze stajnia z końmi i co najmniej jeden powóz. To wszystko jest zdecydowanie półkę wyżej niż zwykle. Nie, raczej trzy półki. – Czy José opowiedział ci coś o tym panu Scotcie? – spytałam. – Albo o lady Winterbottom? – Ani o jednym, ani o drugim. Tym razem mamy bardzo mało informacji. Właściwie nie mamy żadnych. To mnie mocno niepokoi. I tak ubrał w słowa to, co gnębiło mnie przez cały czas. Coś było w tej misji zupełnie innego niż zwykle, ale otoczenie stanowiło jedynie część tej różnicy. Sebastiano podniósł się z łóżka i podszedł do drzwi. – Myślę, że są w jednym z naszych pokojów. – Co takiego? – Notatki José. Powinniśmy ich poszukać. – Poczekaj. Idę z tobą. – Dźwignęłam się i poszłam za nim do pokoju obok. Sebastiano podniósł blat sekretarzyka i przeszukał liczne małe szufladki. – Znalazłeś coś? – spytałam, grzebiąc w wąskiej komodzie przy ścianie. Prócz świec i stosu białych chusteczek do nosa z wyhaftowanym monogramem – „A” jak Anne – nie odkryłam tam nic interesującego. – Czerpany papier – powiedział Sebastiano. – Pióra, atrament i piasek do suszenia. I pieczęć z naszym herbem. Dalej szukaliśmy w męskim pokoju. Sebastiano wziął pod lupę biurko, ja sprawdzałam półki z książkami. – Nic tu nie ma – powiedział poirytowany. – Tylko przybory do pisania oraz masa gazet o koniach pod wierzch i męskiej modzie. – Otworzył boczny schowek. – Och, jest jeszcze karafka dość zacnie wyglądającej sherry. Razem z kieliszkami. – A ja tu mam kompletne wydanie Encyklopedii Britannica. – Z nabożeństwem wzięłam do ręki jeden z tomów i go pogłaskałam. – Ze złotymi tłoczeniami. – Następnie przyjrzałam się pozostałym książkom na niższych półkach i wyciągnęłam jedną z nich. – Niewiarygodne! Popatrz na to! – Podekscytowana uniosłam do góry otwartą książkę. – To jest pierwsze wydanie! Ukazało się w tym roku. Nie mogę w to uwierzyć! – Wzruszona przycisnęłam powieść do piersi, a potem przytknęłam ją do nosa, wdychając zapach papieru. Zdawało mi się, że wciąż jeszcze czuć zapach farby drukarskiej, za której pomocą uwieczniono między okładkami ten drogocenny rarytas. Łzy napłynęły mi do oczu, gdy pomyślałam, jak bardzo jej autorka musiała walczyć o to, by powieść trafiła na rynek. Ile lat musiała czekać, aż w końcu ją wydano, mimo że opisana w książce historia była przecież taka piękna. – Czyje to? – spytał Sebastiano. Nalał nam po kieliszku sherry i patrzył na mnie z czułą pobłażliwością. – Poczekaj, nie mów, niech zgadnę. Jane Austen. Z zachwytem pokiwałam głową. – Duma i uprzedzenie. Co tu jeszcze można powiedzieć, prawda? – Zaczęłam w euforii
przewracać strony. Podszedł do mnie, wcisnął mi kieliszek do ręki, ujął mój podbródek i delikatnie mnie pocałował. – Mówiłem ci już, że jesteś jedyna w swoim rodzaju? Ostrożnie posmakowałam sherry. – Czy to inny sposób, aby powiedzieć, że jestem wariatką, ponieważ wolę stare książki od ciuchów i butów? – Nie, to miało znaczyć, że gdy tak cieszysz się tą książką, mógłbym cię schrupać. Niewiele może się równać z takim widokiem, serio. – Jeszcze mnie nie widziałeś w tych desusach, które, jak podejrzewam, mam w tamtej szafie. – Możemy to zaraz nadrobić – zaproponował natychmiast. – Nie zapominaj, że jesteśmy tu bratem i siostrą, a ten dom na bank ma oczy i uszy. – Fitzjohnowie mieszkają na poddaszu i przyjdą tylko wtedy, gdy zadzwonimy – przypomniał mi Sebastiano. – I korzystają ze schodów dla służby. – Przycisnął wargi do pewnego wrażliwego miejsca poniżej mojego prawego ucha. – Mógłbym sprawdzić, co z męskiej bielizny jest w mojej garderobie. A potem możemy sobie urządzić mały pokaz mody w blasku świec. – Hmm – powiedziałam w roztargnieniu. – Spójrz tylko na to! – ciągnęłam poruszona. – Na stronie tytułowej nie ma nawet nazwiska. Jedynie „autorki Rozważnej i romantycznej”. To była pierwsza opublikowana książka Jane Austen. Ale najpierw napisała Dumę i uprzedzenie. Powieść została wydrukowana dopiero wtedy, gdy Austen stała się sławna dzięki Rozważnej i romantycznej. – Tak, życie jest czasem takie niesprawiedliwe, nawet dla poczytnych pisarzy. Tak czy owak, pan Darcy ujrzał wreszcie światło dzienne i przez dwieście lat stopił serca milionów kobiet. – Sebastiano pocałował mnie znowu, tym razem mocniej. – Jak ci się podoba mój pomysł? – Przeszedł na włoski, co zawsze osłabiało mój opór. Często rozmawialiśmy, zmieniając język w zależności od tego, o czym akurat była mowa, ale do chwil pieszczot i namiętności włoski po prostu pasował najlepiej. – Mieliśmy przecież szukać notatek – upomniałam go, jednak nie zabrzmiało to przekonująco. Właściwie miałam wielką ochotę na pokaz mody w blasku świec. – Wydaje mi się, że właśnie coś znaleźliśmy. – Sebastiano wyglądał na zaskoczonego. Schylił się i podniósł złożoną kartkę papieru, która wypadła z pierwszego wydania Dumy i uprzedzenia, gdy z takim zapałem przeglądałam powieść. Rozłożył kartkę. – José dość dobrze cię zna. Najwyraźniej nie miał nawet cienia wątpliwości, że natychmiast rzucisz się na tę książkę. – No cóż, kiedyś opowiadałam, że jestem fanką Jane Austen. Co pisze? – Zajrzałam mu przez ramię. – Ojej. Raczej bardzo skąpo. – I to tego zagadkowo. – Sebastiano z poważną miną przebiegł wzrokiem krótkie, na pozór niemające ze sobą związku uwagi, które pozostawił nam José. Przeczytał je szybko – i to mimo dramatycznie niedbałego pisma. „Mieć oko na pana Stephensona i pana Turnera. Ważny: pan Scott. Korzystać z okazji towarzyskich – ile się da. Spotykać się z wpływowymi ludźmi i interpretować znaki”. – No świetnie – powiedziałam. – To naprawdę superpomoc. – Przynajmniej wiemy, co mamy najpierw zrobić – stwierdził Sebastiano. – To znaczy co? Odszukać pana Scotta?
– Nie, to zrobimy jutro. Myślałem raczej o okazjach towarzyskich. To możemy zacząć od razu. – Teraz? W środku nocy? – Och, oceniam, że także w tej epoce jest mnóstwo klubów, w których po północy wiele się dzieje. Ale w tej chwili myślę raczej o czymś w rodzaju małej prywatnej imprezki. Tu obok, w twojej garderobie. Co o tym myślisz, piccina? – Pocałował mnie w czubek nosa. – Zabierzemy sherry i zamkniemy za sobą drzwi. Dłużej nie musiał mnie przekonywać. Tej nocy znów śniło mi się, że spadam w niekończącą się rozpadlinę. Leciałam i leciałam, a daleko pode mną czaiło się bezimienne Zło, żywiące się czasem. Pochłaniało minuty i godziny tak samo łapczywie jak dni i lata. I eonów było mu mało – chciało mieć wszystko. Jego żądza była bezgraniczna, mroczna gardziel wsysała strumień czasu, stopniowo gasząc dookoła wszelkie życie. Wokół mnie kołysały się dziwne obrazy, rozkwitały w moim wnętrzu jak kwiaty, lecz nim jeszcze zdążyłam je dobrze zobaczyć, znikały. Pozostawały tylko emocje, przeczucia i lęki, tak bardzo odległe od pewnych stwierdzeń jak Ziemia od centrum Galaktyki. – Widzisz teraz, z czym walczymy? – wyszeptał do mnie z nicości jakiś głos. – Musimy to zatrzymać, nim wszystko pochłonie. Poderwałam się ze szlochem i zdezorientowana wpatrywałam się w otaczający mnie brzask. Minęło kilka sekund, nim doszłam do siebie. Siedziałam sama pod baldachimem na moim łożu Barbie w roku 1813. Sebastiano wycofał się do swojej sypialni. Po małym pokazie mody doszliśmy do wspólnego wniosku, że bezpieczniej będzie, jeśli będziemy spać osobno; nie chcieliśmy ryzykować tego, że nasz kamuflaż wyjdzie na jaw. Przez szparę w zasłonie wpadało mętne światło. Wygramoliłam się z łoża i przedreptałam przez pokój, żeby spojrzeć w okno. Niebo było zasnute na szaro, a plac spowijała mgła, lecz tam w dole panował już dość ożywiony ruch. Zobaczyłam liczne służące z koszykami, parobka z ciężkim worem na plecach, dwóch jeźdźców w mundurach, furmankę ze skrzyniami i beczkami. Nie miałam wprawdzie pojęcia, która jest godzina, ale z pewnością nie było za wcześnie, by wstać. W garderobie wyszukałam haftowany szlafrok, który już ostatniej nocy rzucił mi się w oczy. Przy tej okazji posprzątałam rozrzuconą wokół bieliznę – same grzesznie prześwitujące sztuki z cieniutkiego batystu. Tylko gorset został uszyty z mocniejszego materiału, przy czym nie wyglądał zbyt cnotliwie, gdy kilka godzin wcześniej mierzyłam go z pomocą Sebastiana. Zasznurowany na plecach, przeistoczył moje ciało w coś w rodzaju klepsydry, mocno wypychając biust do góry. Sebastiano stwierdził, że coś takiego powinnam stanowczo nosić częściej, ale na pewno nie wyświadczę mu tej przysługi, bo nie dało się w tym swobodnie oddychać. Wpakowałam gorset do szafy razem z resztą bielizny, zadając sobie pytanie, kim też może być owa lady Winterbottom. W każdym razie miała dobry gust i świetnie znała się na modzie, choć dobierając odzież, kładła nacisk raczej na styl i wygląd niż na solidność i wygodę. Wyszedłszy na korytarz, nasłuchiwałam przez chwilę. Z dołu słychać było odgłosy: najwyraźniej pani Fitzjohn przygotowywała właśnie śniadanie. I prawdopodobnie ludzie, którzy przychodzili tutaj do pracy, przystąpili już do działania. Dom był ogromny – według moich szacunków nie zdążyliśmy jeszcze zobaczyć nawet jednej czwartej. Cicho i bez pukania otworzyłam drzwi do sypialni Sebastiana, jednak nie było go tam. Także w łaziennej niszy było pusto. Ku mojemu zdumieniu na umywalce stał duży dzban z ciepłą wodą, przygotowano także kilka ręczników. Był nawet kubek z nową szczoteczką do zębów,
prawdziwe staromodne cacko z uchwytem z kości słoniowej, i pasującą do niej niewielką puszką z proszkiem do czyszczenia zębów. Po dodaniu odrobiny wody dało się z tego sfabrykować znośną pastę, chociaż w smaku bardziej niż Colgate przypominała kredę. Szybciutko się odświeżyłam, a potem wróciłam do swojego pokoju i włożyłam pierwszą lepszą suknię, jaka wpadła mi w ręce: w kropki o różnych odcieniach błękitu, z dekoltem obszytym obyczajną koronkową wstawką. Niestety, wyglądała jak koszula nocna, ale w gruncie rzeczy właśnie tak wyglądały wszystkie cienkie suknie w stylu empire, z talią tuż pod biustem. Grzebieniem z toaletki przygładziłam długą czuprynę i zrobiłam sobie zwyczajną fryzurę, z którą do tej pory radziłam sobie we wszystkich epokach – warkocz mocno spleciony na karku, związany tasiemkami z falbanką, których mnóstwo leżało tu wokół. Właściwie były przeznaczone do wiązania na szyi jako ozdoba, ale moim zdaniem na włosach wyglądały znacznie ładniej. Gdy zeszłam na dół, rozległo się osiem uderzeń dzwonu, co wyjaśniło kwestię aktualnej godziny. Całkiem normalna pora, by zacząć dzień. W holu spotkałam pana Fitzjohna. Zatrzymał się i skłonił na swój pełen czci sposób. W świetle dziennym jego twarz wyglądała równie melancholijnie co w nocy, ale włosy nie były tak czarne, jak zakładałam, lecz przetykane cienkimi srebrnymi kosmykami. Miał na sobie doskonale dopasowany zestaw składający się z ciemnej marynarki, kamizelki w prążki i spodni do kolan. – Dzień dobry, milady. Skłoniłam się z godnością, bo przecież bogata właścicielka niewolników na Antylach nie wdaje się w dłuższe rozmowy ze służbą. Jako dziedziczka Rainbow Falls (pomyślałam sobie, że to doskonała nazwa dla plantacji trzciny cukrowej na Barbadosie) oczywiście od wczesnego dzieciństwa byłam otoczona służbą, nie mówiąc już o niewolnikach na polu. Sebastiano jeszcze w nocy uczulił mnie na to, żebym nie próbowała zbytnio się spoufalać, choć moim zdaniem trochę przesadzał. Poza tym to było nieuprzejme. Pomijając fakt, że, jak już po chwili stwierdziłam, także bardzo trudne. – Mam nadzieję, że dobrze pani spała – powiedział uprzejmie pan Fitzjohn. – Dziękuję. – Nie zdołałam się powstrzymać. – Spało mi się cudownie. Łóżko jest bajecznie miękkie. Prawy kącik ust pana Fitzjohna jakby lekko drgnął, ale pomijając to, jego twarz nie wykazywała żadnych emocji. – Cieszy mnie to niepomiernie, milady. Nawiasem mówiąc, jego lordowska mość wstał wcześnie i jest już w pokoju śniadaniowym. Zechce pani pójść za mną. Uczyniłam to z ochotą, bo kusząco pachniało kawą. Pokój śniadaniowy wypełniały ciężkie, ciemne meble w stylu kolonialnym. Pośrodku pokoju stał stół, przy którym swobodnie zmieściłoby się dziesięć osób. Sebastiano siedział samotnie na jego szczycie nad rozłożoną gazetą. Gdy weszłam, odłożył ją na bok i wstał. – O, jesteś. Dobrze spałaś? – spytał i z galanterią odsunął mi krzesło. Podziękowałam z godnością i niczym prawdziwa lady opadłam na krzesło. – Życzy pani sobie kawy, kakao czy herbaty, milady? – spytał pan Fitzjohn. – Kawy, poproszę – odrzekłam, a zza rogu natychmiast wyskoczyła służąca i nalała mi ze srebrnego dzbanka do porcelanowej filiżanki, która była tak cieniutka, że ciemna kawa przeświecała przez jej ścianki. W tle czekał pan Fitzjohn. – Co sobie pani życzy, abym przyniósł z kuchni, milady? – Nie wiem. A co jest?
– Możemy pani usmażyć befsztyk lub szynkę. Albo świeże cynaderki. – Lepiej nie – odparłam z odrazą. – No cóż, mamy jeszcze to, co znajduje się na bufecie. – Dyskretnie wskazał gigantyczny stół z boku, załadowany wszelkimi możliwymi produktami śniadaniowymi: pieczywem, masłem, konfiturami, naleśnikami, zimną pieczenią; żaden człowiek nie dałby rady aż tyle zjeść. – Po prostu coś sobie wezmę. Dziewczyna, chuda niska brunetka, którą pan Fitzjohn przedstawił mi jako Janie, stała grzecznie obok bufetu ze skrzyżowanymi rękami. Spuściła wzrok na prosty biały fartuszek, ale była wyraźnie wstrząśnięta faktem, że sama wzięłam sobie jedzenie. Najwidoczniej eleganckie damy tak nie postępowały. – Na naszej plantacji Rainbow Falls zawsze tak robiłam – powiedziałam, ale do nikogo konkretnego. – Z wyzyskiem służby można też przesadzić. Nawiasem mówiąc, jestem przeciwna niewolnictwu. Planujemy uwolnić wszystkich naszych niewolników, nieprawdaż, Sebastianie? – Oczywiście. – Wypił łyczek kawy i dostrzegłam, że tłumi uśmieszek. – Po tym, jak angielski parlament tak czy owak zakazał handlu niewolnikami, z pewnością kiedyś wyda specjalną ustawę, która zabroni również trzymania niewolników. Z tego względu konieczność zmian jest tylko kwestią czasu. – Zwrócił się do pana Fitzjohna. – Czy mógłby pan zająć się tym, by za pół godziny zajechał powóz? Chciałbym pojechać z lady Anne na Bond Street, aby odszukać pana Scotta. – Oczywiście, milordzie. – Pan Fitzjohn skłonił się krótko i wycofał. Dziewczyna poszła za nim ze spuszczoną wstydliwie głową i zamknęła za sobą drzwi. Byliśmy sami. Sebastiano ujął moją dłoń i pocałował. – Dzień dobry, moja śliczna. Dobrze spałaś? – Super – odparłam. Nie wspomniałam mu o tym okropnym śnie. – Co robimy dzisiaj? – Chcesz powiedzieć, prócz tego, że znajdziemy owego osławionego pana Scotta? – Wzruszył ramionami i dolał nam kawy. – Pan Fitzjohn mówi, że jest kilka klubów, w których spotykają się naprawdę ważni i potężni ludzie z Londynu. White’s i Brook’s to program obowiązkowy, tak powiedział. Uważam, że to dobra okazja, by poznać wpływowe osoby. Tak jak radził nam José. – Super. No to rozejrzymy się tam trochę. – Wpuszczają tam tylko mężczyzn. To mnie trochę wkurzyło, ale tak było w tamtych czasach. Zero równouprawnienia. Kobiety najczęściej nie miały nic do powiedzenia. Nawet nie mogły głosować. Naprawdę strasznie głupio, że nie mogę iść do klubów, chętnie bym je sobie obejrzała. Po chwili namysłu wpadłam na pewien pomysł. – Mogłabym odwiedzić pana Stephensona i pana Turnera. W końcu zdaniem José powinniśmy mieć na nich oko. Najlepiej podjadę do nich i zobaczę, co słychać, podczas gdy ty rozejrzysz się po klubach. – Ale do Stephensona i Turnera ja też bym chętnie pojechał. – No świetnie. To co ja mam robić w czasie, gdy ty będziesz w klubie? – Spojrzałam na niego lekko nieufnie. – Co faceci w ogóle tam robią? – Co się da. Grają w bilard i w karty, piją herbatę. – Tylko herbatę? – No cóż, z pewnością także brandy i sherry. Przecież arystokraci muszą coś robić przez cały dzień, większość z nich nie ma żadnej prawdziwej pracy. Spotykają się więc w klubach. Najwyraźniej jest ich tu cała masa. Kluby żeglarskie i krykietowe. Jeździeckie. Towarzyskie. Hazardowe. Jest nawet klub befsztykowy. Ale Fitzjohn powiedział, że to White’s, Watier’s
i Brook’s są trzema najważniejszymi miejscami spotkań – ponoć przychodzą tam wszyscy liczący się ludzie. Na dźwięk słów „miejsca spotkań” w mojej wyobraźni pojawiły się obrazy nadające pojęciu męskiego klubu zupełnie nowe znaczenie. Widziałam jaskinię rozpusty z czerwonymi aksamitnymi zasłonami, kobiety w podwiązkach i skąpych gorsetach wiły się wokół dandysów siedzących przy stołach i grających w karty, z całymi bateriami opróżnionych do połowy butelek whisky przed sobą. Musiałam zamrugać, bo ten obraz przypominał scenę z westernu, ponieważ wszyscy mężczyźni mieli na głowach kowbojskie kapelusze, a przy barze w tle siedział na stołku gość, który wyglądał niczym Christoph Waltz w Django. Moja wyobraźnia zdecydowanie namieszała, ale obraz nie chciał zniknąć. – W każdym razie to wszystko jest całkiem niewinne – powiedział Sebastiano. – Tak jak u nas kluby golfowe albo jachtkluby. Myślę, że po prostu siedzą przy kominku, palą fajki, coś piją i rozmawiają o polityce. – Ale ja nie mam ochoty siedzieć tu bezczynnie, podczas gdy ty będziesz poznawał wpływowych ludzi – zaprotestowałam. Zanim zdążył odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi i pan Fitzjohn wetknął głowę do środka. – Posłałem służącego do stajni. Państwa powóz na pewno zaraz zajedzie, milordzie. – Podszedł do stołu, trzymając w ręku małą srebrną tacę, na której leżała złożona kartka papieru. – Pan pozwoli, milordzie. Właśnie przybyli goście. Lady Iphigenia Winterbottom i jej kuzyn lord Reginald Castlethorpe pytają, czy mogą państwu złożyć wizytę. Sebastiano rzucił mi pytające spojrzenie, a ja gorliwie przytaknęłam. Lady Iphigenia! To była kobieta, która odpowiadała za zawartość mojej garderoby. Nie mogłam się wprost doczekać, by ją poznać. – Proszę wprowadzić gości do salonu, panie Fitzjohn – poprosił Sebastiano. – Zaraz przyjdziemy. Salonem był duży pokój, cały w błękicie i złocie, wyposażony w gięte aksamitne sofy i imponujący marmurowy kominek. Trzy wysokie okna wychodziły na typowy, przypominający park angielski ogród, którego do tej pory nie widziałam. Obrzuciłam go jedynie spojrzeniem, bo natychmiast cała moja uwaga skupiła się na gościach. Lady Iphigenia była wprost oszałamiająco piękna, z okolonymi gęstymi rzęsami, fiołkowymi oczami i czarnymi jak węgiel lokami, krótko przyciętymi zgodnie z ówczesną modą, w tak elegancko rozwichrzony sposób wyzierającymi spod nałożonego ukośnie kapelusika, że na pewno nie potargał ich wiatr. Miała szeroki i tak promienny uśmiech, że mimowolnie trzeba było na niego odpowiedzieć uśmiechem. Jej szczupła, lecz zaokrąglona we właściwych miejscach sylwetka obleczona była w przepiękną, lawendowoniebieską suknię z guzikami z masy perłowej. Do tego miała odpowiedniego koloru rękawiczki, które właśnie zdejmowała. Lord Castlethorpe był wysokim blond dżentelmenem, który wyglądał jak młody bóg i zdawał się przybywać prosto z planu hollywoodzkiego filmu. Oniemiała przyjrzałam się najpierw jego wyrazistej, opalonej twarzy, a potem zjechałam wzrokiem niżej, na idealnie dopasowaną kamizelkę w szlachetnie błyszczący perski wzór. To musiał być ktoś bardzo sławny, bo wydawał mi się zadziwiająco znajomy. Podczas gdy gorączkowo jeszcze się nad tym zastanawiałam, mężczyzna z nienaganną uprzejmością przystąpił do przedstawienia siebie i swojej kuzynki. – Proszę nam wybaczyć, że zjawiamy się tak zupełnie bez uprzedzenia – powiedziała następnie lady Winterbottom z delikatnym perlistym śmiechem, który ujawnił śliczne dołki w jej policzkach. – Tym bardziej że garderobiana, którą chciałam pani przedstawić, przyjedzie
z Dartford dopiero dziś po południu. Ale ja po prostu musiałam natychmiast panią poznać, więc zmusiłam dobrego starego Reggiego, aby mi towarzyszył. Dobry stary Reggie również się zaśmiał i stwierdziłam, że jego zęby są tak samo białe i idealne jak zęby Sebastiana. Wciąż się zastanawiałam, kogo mi przypomina. – Ależ, Iphy – powiedział wesoło. – Byłem przynajmniej tak samo ciekaw jak ty, moja droga. Gdybyś nie dostarczyła mi odpowiedniego pretekstu, by się tu zjawić, sam musiałbym jakiś wymyślić. – Rozejrzał się wokół z uznaniem. – Ma pan bardzo piękny dom, sir. Choć oczywiście nie można go przyrównać do pańskiej wspaniałej wiejskiej posiadłości w Leicestershire. Wstąpiłem tam niedawno i miałem okazję rzucić na nią okiem. Mam wrażenie, że prace remontowe postępują żwawo. Wiejska posiadłość? Jeszcze coś oprócz plantacji na Barbadosie? Wielkie nieba, chyba naprawdę byliśmy okropnie bogaci. Rzuciłam Sebastianowi możliwie dyskretne spojrzenie, ale nawet jeśli był zaskoczony, nie dał tego po sobie poznać. – Nie mieliśmy jeszcze okazji, by się tym zająć – odpowiedział oględnie. – Proszę mi wybaczyć mój brak uprzejmości. Czy wolno mi zaproponować państwu coś do picia? Lady Winterbottom zażyczyła sobie lemoniady, lord Castlethorpe nie odmówił sherry. Ja nie chciałam niczego, w żołądku bulgotało mi jeszcze sporo kawy ze śniadania – a kawa była w tej epoce czymś w rodzaju megamocnego espresso. Następnym razem zamówię do niej gorące mleko i wypiję ją jako latte macchiato. Sebastiano zadzwonił po pana Fitzjohna i zaordynował napoje, a potem usiedliśmy na sofach i rozpoczęliśmy niezobowiązującą pogawędkę. Polegała ona na tym, że najpierw lady Iphigenia wyczerpująco opowiedziała o tym, jak nabyła wszystkie te ciuchy. Drobiazgowo wyliczyła wszystkich krawców, modystów, kupców bławatnych i gorseciarki, z którymi skontaktowała się, kompletując moją garderobę, a potem jeszcze pół tuzina szewców i kaletników, aż od tych nazwisk zakręciło mi się w głowie. – Mam nadzieję, że wszystko jest w pani guście – powiedziała z zapałem. – Kiedy pan Scott przekazał mi listę z pani wymiarami, nabyłam, jak pani z pewnością zauważyła, tylko to, co naprawdę niezbędne, ale musi pani wiedzieć, że wybierałam jedynie rzeczy, które sama również bym kupiła. – Wszystko jest idealne – odrzekłam. – Dziękuję pani za ten trud! Nabycie odzieży męskiej zleciła swemu kuzynowi, co lord skwitował dobroduszną uwagą, iż związane z tym pokaźne zakupy przyniosły mu pewną sławę. – Od tego czasu uchodzę za pełnej krwi dandysa – oświadczył rozbawiony. – Nawet Beau Brummell zapytał mnie ostatnio, czy zamierzam zagrozić jego pozycji nonpareil. Nazwisko Beau Brummella było mi znane, ten gość w swojej epoce uchodził za kogoś w rodzaju guru w sprawach mody, ale co miało znaczyć nonpareil? Już sobie chciałam zapisać ten termin w moim niewidzialnym notesiku, kiedy się zorientowałam, że było to słowo pochodzące z francuskiego, oznaczające „niezrównany”. – Nawiasem mówiąc, ten żakiet w kolorze butelkowej zieleni nadzwyczajnie panu pasuje – powiedział lord Castlethorpe do Sebastiana. – Pochodzi oczywiście z Savile Row8. Kazałem sobie uszyć taki sam, lecz o ton jaśniejszy. Wszedł pan Fitzjohn z tacą i podał napoje, a przy okazji poinformował Sebastiana, że kazał stangretowi czekać przed domem, aż ich lordowskie moście będą gotowe do wyjazdu. – Na miły Bóg, nie chcieliśmy państwu przeszkodzić w sprawunkach – powiedział lord Castlethorpe. – To może zaczekać – pospieszył z zapewnieniami Sebastiano. Najwyraźniej nastawił się na zbieranie informacji i, jak się wkrótce miało okazać, nasi goście byli pod tym względem
prawdziwą kopalnią wiedzy. Aby niepostrzeżenie przejść do tego tematu, Sebastiano oświadczył szczerze, że jesteśmy w Londynie mniej lub bardziej obcy i nie mamy pojęcia, co się tutaj dzieje. (Oczywiście wyraził to w znacznie bardziej dystyngowany sposób: mówił o oszałamiającej różnorodności, obcych zwyczajach i nowym otoczeniu). Jak zwykle świetnie odgrywał swoją rolę. Każdy natychmiast by się nabrał na jego wizerunek arystokratycznego, lecz niestety całkowicie niezorientowanego w sprawach towarzyskich plantatora z dalekiego kraju. – Wszelkie instytucje, miejsca i ludzi znamy najwyżej z nazwy – perorował z udawanym ubolewaniem. – A przy tym tak bardzo tęsknimy za tym, by stać się częścią tej społeczności, bo przecież stąd pochodzą nasi przodkowie. – Och, cały Londyn wie, że całe dotychczasowe życie spędzili państwo w tropikach zachodnich Indii, jakby w dziczy, z dala od wszelkiej kultury! – wykrzyknęła lady Winterbottom. – I jakże straszna musiała być ta katastrofa statku! Na jej ładnej twarzy malowało się prawdziwe współczucie, połączone z zapałem i zdecydowaniem. – Właśnie dlatego tu przyszliśmy, Reggie i ja. Aby stanąć u waszego boku i wspierać was ze wszystkich sił we wszelkich towarzyskich kwestiach. Historia z katastrofą statku była nową tajemnicą, którą będziemy pewnie musieli zgłębić sami. Najwyraźniej stanowiła część naszej legendy, o której niewątpliwie nie wszystko jeszcze wiedzieliśmy. Na tę chwilę zadowoliliśmy się informacjami, które mimochodem wyłapaliśmy w toku dalszej rozmowy. Dowiedzieliśmy się między innymi, że nie można tak po prostu wmaszerować do klubu jak do każdej innej knajpy, nawet będąc przypadkowo osobą właściwej płci. Potrzebna była do tego rekomendacja członka klubu, bo klub stanowił krąg elity. Co oczywiście w tym przypadku nie stanowiło żadnego problemu – przecież lord Castlethorpe był członkiem wszystkich ważnych męskich klubów, więc znał praktycznie każdy z nich. Natychmiast zaoferował się, że pojedzie z Sebastianem do White’s i wprowadzi go tam. Sebastiano rzucił mi szybkie spojrzenie, które mówiło wszystko: niebiosa zesłały nam dobrego Reggiego. To samo dotyczyło lady Winterbottom. Opowiedziała nam o kilku établissements, do których dostęp miały również kobiety, przy czym ich lista była naprawdę krótka. Bodaj najważniejszy był słynny Almack’s, gdzie na tańce i plotki zbierała się haute volée, a więc każdy, kto dysponował tytułem i nazwiskiem. Ale by tam wejść, także trzeba było mieć zaproszenie, a zaproszenia rozdawało tylko kilka dam z towarzystwa o bardzo surowych obyczajach, których przychylność należało sobie w związku z tym zapewnić. Lady Winterbottom bardzo dobrze znała dwie spośród nich i zapewniła mnie, że już wkrótce zatańczę tam kotyliona. Kotylion. Tego słowa nie musiałam wpisywać na listę, wiedziałam bowiem, że jest to taniec. Tylko że nie miałam zielonego pojęcia, jak wygląda. Iphigenia natychmiast obiecała, że jak najszybciej nauczy mnie wszystkich kroków. Również w innych sprawach, gdy nasi goście wreszcie wychodzili, byliśmy z nimi całkiem nieźle dogadani. Już choćby dlatego, że najwyraźniej byliśmy ze sobą jakoś spokrewnieni. Drugim mężem babki Iphigenii ze strony matki był lord Frinton, a jego szwagier był ciotecznym kuzynem trzeciego hrabiego Foscary, którego najmłodszy brat wywędrował swego czasu na wyspy Indii Zachodnich. – A więc to musiał być pański dziadek – wyjaśniła Iphigenia. – A może nawet pradziadek, musiałabym to dokładniej zbadać. Na co Reginald stwierdził, że jako krewni powinniśmy koniecznie mówić sobie na ty. Sebastiano i ja nie mieliśmy nic przeciwko temu, bo oczywiste było, że tych dwoje może nam się
jeszcze bardzo przydać. Sebastiano i Reginald umówili się na popołudnie, aby razem odwiedzić White’s, Iphigenia zaś chciała mi później przedstawić garderobianą, a następnie zabrać mnie na przejażdżkę do Hyde Parku, ponieważ o tej porze dnia zbierała się tam cała żeńska high society. – Mogę cię poznać z najważniejszymi ludźmi z tonu9 – obiecała. – Już niedługo poczujesz się w tym mieście zupełnie jak w domu. Taki plan dnia bez wątpienia stanowił ważny krok naprzód, co do tego Sebastiano i ja byliśmy zgodni, pożegnawszy się z Iphigenią i Reginaldem. Nie byliśmy natomiast zgodni co do tego, co znaczy „ton” (chwilowo moje ostatnie słowo na liście nieznanych terminów). Sebastiano twierdził, że to synonim „mało rozgarniętej szlachty”, ja zaś stawiałam na „wysokie sfery”. Poza tym Sebastiano był zdania, że Reginald wygląda dokładnie tak jak Ken Pan Młody, podczas gdy moim zdaniem przypominał raczej aktora Chrisa Hemswortha, na co wpadłam wreszcie w trakcie naszej rozmowy. Sebastiano stwierdził wtedy, że jeszcze nigdy nie słyszał tego nazwiska, za to Kena zna każdy, nawet małe dziecko. Ale potem okazało się, że on sam poznał Kena Pana Młodego zupełnie przypadkowo, ponieważ jego kuzynka miała kiedyś takiego, a Sebastiano ogolił mu głowę, żeby zobaczyć, czy mu włosy odrosną. Musiał kupić kuzynce za swoje kieszonkowe nowego Kena, a tamtego mógł sobie zatrzymać. – Uwierz mi, dobrze pamiętam jego twarz – powiedział. – Bo zawsze wyglądał tak samo, nawet jak wyładowałem na nim swoją złość. – Co zrobiłeś temu biedakowi? Najpierw nie chciał mi powiedzieć, ale nie odpuszczałam i w końcu dowiedziałam się, że wyrwał mu ręce i flamastrem napisał na brzuchu „cienias”. – Ręce przymocowałem mu później z powrotem – powiedział. – Ale flamastra nie udało mi się już zmazać. Po tej opowieści nie mogłam przestać się śmiać. Musieliśmy zaczekać, aż skończę chichotać. Potem kazałam pani Fitzjohn przynieść płaszcz i torebkę, byśmy mogli pojechać z Sebastianem do pana Scotta.
Wyrwany z drzemki Jerry podskoczył przestraszony, gdy podeszliśmy do powozu i przywitaliśmy się z nim. Pospiesznie zlazł z kozła. – Milordzie! Milady! Proszę mi wybaczyć, zdrzemnąłem się. – Nic nie szkodzi – powiedziałam. – Miałeś z pewnością równie krótką noc co my. No cóż, może nie aż tak krótką, poprawiłam się w myślach, bo Sebastiano i ja wcielaliśmy się jeszcze przed snem w modeli prezentujących na wybiegu bieliznę. Jerry otworzył przed nami drzwiczki. W dziennym świetle można było zobaczyć, że jego twarz była usiana piegami. Wiedziałam wprawdzie, że ma siedemnaście lat i przeszedł już mutację, ale nie wyglądał na więcej niż dwanaście. Jak chłopak, który właściwie powinien jeszcze chodzić do szkoły. – A to jest Jacko, nasz groom10. – Wskazał na chudego, starszawego gościa, którego dotąd w ogóle nie zauważyłam, bo stał na podeście z tyłu powozu. Jacko był ubrany w niebieską liberię i miał twarz jak tsantsa11. Jednak co robił groom, mogłam się tylko domyślać. Przede wszystkim umieściłam więc to słowo na mojej liście. Droga z Grosvenor Square na Bond Street nie trwała długo, właściwie mogliśmy bez większych problemów iść pieszo, ale nauczyłam się już, że szlachetnie urodzona dama nie
maszeruje tak po prostu przez miasto, to byłoby w bardzo złym stylu. Przemieszczała się albo powozem, albo konno (oczywiście w obyczajnym stroju i damskim siodle), albo też zamawiała soliterkę12 lub lektykę, jeśli miała do przebycia zaledwie kilka ulic. Oczywiście, kiedy chciała iść na spacer albo na zakupy, wolno jej było chodzić po ulicy pieszo, ale tylko w określonej okolicy, w określonych porach dnia i w żadnym wypadku bez służącego czy towarzystwa rodziny. Księgarnia pana Scotta znajdowała się na parterze eleganckiego budynku z cegły. Do drzwi, u których wisiał na sznurku staromodny dzwonek, prowadziły trzy schodki, a w dwóch wąskich, wysokich oknach wystawowych leżało kilka książek, ku mojemu zachwytowi także autorstwa Jane Austen i lorda Byrona. Jerry uprzejmie przytrzymał przede mną i Sebastianem drzwi sklepu, podczas gdy groom wsiadł na kozioł. Tym samym wyjaśniło się, jakie ma zadanie – ktoś musiał pełnić funkcję pilnowacza, bo przecież nie można było tak po prostu wyciągnąć z powozu kluczyka i położyć na koniu wydruku z parkometru. Poza tym wiedziałam już, co to jest remiza, a mianowicie rodzaj garażu na powozy, najczęściej obok stajni, w której stały konie. Naprawdę bogaci ludzie mieli własne remizy i stajnie, a rodzina Foscary – a więc Sebastiano i ja – najwyraźniej także się zaliczała do tego szacownego grona. Reginald wspomniał o tym na marginesie i w ten sposób się dowiedzieliśmy. – Piekielnie dobre konie w tej twojej stajni, Sebastianie. Szczególnie te dwa siwki! Musimy koniecznie wybrać się wkrótce na wspólną przejażdżkę. Albo przejechać się faetonem – to taki sportowy powóz! Na pewno wybrałbyś go spośród wszystkich innych powozów w twojej remizie! – powiedział. Księgarnia była jedną wielką dżunglą złożoną z regałów wchodzących w pomieszczenie ze wszystkich stron, trzeba więc było poruszać się po niej slalomem. – Dziadku, jesteśmy! – zawołał Jerry. – Już idę. Zza jednego z regałów wyłonił się wątły, siwowłosy mężczyzna. Pan Scott miał koło sześćdziesięciu lat i nosił ciemny garnitur z uroczyście wysoko zawiązanym krawatem. Jego włosy sterczały w lekkim nieładzie, tak samo jak u Jerry’ego – widać rozczochranie było u nich rodzinną przypadłością. Ale nie to rzucało się najbardziej w oczy, lecz jego drewniana noga. Stukała o podłogę, gdy do nas podchodził, z trudem opierając się na lasce. Mimo to starał się wyglądać rześko. – Milady, milordzie. – Skłonił się. – Cieszę się, że mogę państwa powitać w moim skromnym sklepie. – Jego słowom towarzyszyło mrugnięcie. – Czy może mam mówić: Anno i Sebastianie? Byłam zdumiona, tak samo jak Sebastiano. Na jego twarzy widziałam kompletne zaskoczenie. – Pan wie, że my… – Pochodzicie z innego czasu? Tak. Przecież przez długie lata byłem tu Posłańcem i już kilka razy współpracowałem z panem Marinero. Marinero to było nazwisko José, a przynajmniej jedno z nazwisk. Pełne brzmiało José Marinero de la Embarcación. Jednak nie byłam wcale pewna, czy to jest jego prawdziwe nazwisko, czy może tylko aluzja do czerwonej gondoli, którą podróżował po Wenecji w różnych epokach. Bo gdyby przetłumaczyć to nazwisko z hiszpańskiego, znaczyłoby tyle co „człowiek z łodzi”. – José o tym nie wspominał – powiedział Sebastiano. – O wielu rzeczach nie wspominał – wtrąciłam. – To pewnie prawda – zgodził się pan Scott. – O ile dobrze go zrozumiałem, w tym
przypadku nadzwyczajne znaczenie ma fakt, byście przystąpili do działania wyposażeni w tak mało informacji jak to tylko możliwe. – Miał poważny wyraz twarzy. – Wiem jedynie, że wasze zadanie jest bardzo ważne. Najważniejsze, z jakim miałem do tej pory do czynienia. – Też stopniowo odnoszę takie wrażenie – stwierdził powoli Sebastiano. – Niechże pan nie stoi – dorzucił od razu. – Jerry, przynieś, proszę, dziadkowi krzesło. – Och, to nie jest konieczne, wielkie dzięki – zaprotestował pan Scott. Uśmiechając się żałośnie, przeniósł ciężar ciała na zdrową, prawą nogę. – Siedzę przez cały dzień i dlatego korzystam z każdej okazji, żeby się poruszać. To wprawdzie boli, ale inaczej nigdy nie nauczę się sobie z tym radzić. – Wskazał na protezę. – To się stało dopiero w zeszłym roku. Rana, w którą wdał się stan zapalny. Noga zrobiła się czarna i doktor stwierdził, że jeśli nie zostanie amputowana, umrę. A więc albo ja, albo noga. Jego śmiech zabrzmiał odrobinę głucho, a mnie dreszcz przebiegł po plecach. Za każdym razem tak łatwo zapominałam, jak zacofana była medycyna w tamtych czasach. Jeśli dochodziło do zakażenia krwi czy zgorzeli, człowiek był bezradny. Mała niegroźna ranka mogła okazać się tak samo śmiertelna jak zapalenie oskrzeli, które przeszło w zapalenie płuc. Ciąża oznaczała zagrożenie życia – co czwarta kobieta umierała podczas porodu albo w połogu. Podróże w czasie były niekiedy romantyczne i zabawne, ale już życie w dawnych epokach zdecydowanie takie nie było. Większość ludzi przez cały czas była jedną nogą w grobie. Samo to, że pan Scott w ogóle przeżył amputację, stanowiło niemal cud, a w każdym razie wyjątek. Zawsze, gdy widziałam taką sytuację, coś się we mnie burzyło, bo uważałam, że to straszne, iż nie mogę tym ludziom pomóc. Gdyby możliwe było przywiezienie tu antybiotyków i środków przeciwbólowych z przyszłości! Można byłoby w ten sposób zapobiec tak wielu cierpieniom. – Proszę, przejdźcie na zaplecze – poprosił pan Scott. Pokuśtykał przed nami do przytulnego pokoju z widokiem na niewielki ogród. Tak jak w sklepie przy ścianach stały regały i szafy z książkami. Znalazło się jednak miejsce na kilka staromodnych foteli z wyświechtaną tapicerką. – Proszę, usiądźcie. Właśnie chciałam to uczynić, gdy z kąta obok sofy dobiegł pisk. W płaskim, wyłożonym starym kocem koszu leżała suka z miotem szczeniąt. Z zachwytem, nie bacząc na moją elegancką suknię, przykucnęłam obok kosza. Psia mama, Tilly, będąca czymś pomiędzy spanielem i retrieverem, patrzyła na mnie dużymi, błyszczącymi oczami i wyglądała przy tym na naprawdę dumną. Maluchy, w liczbie czterech, przytuliły się do jej boku – puchate złote kłębuszki, z których jeden podniósł właśnie głowę i na mnie spojrzał. Serce stopniało mi jak masło na słońcu. – Ależ one są śliczne – powiedziałam z tęsknotą. – Przede wszystkim ten mały łobuziak. Ma już jakieś imię? – Syzyf. Na początku trudno mu się było dopchać do sutka. Zawsze musiał najpierw odsunąć pozostałe szczeniaki, dlatego tak go nazwałem. Dwa już rozdaliśmy, a tę resztę też trzeba odstawić. Spontanicznie wyciągnęłam dłoń i przejechałam nią delikatnie po sierści Syzyfa. – Nawet o tym nie myśl – odezwał się Sebastiano. Usiadł w fotelu i przyglądał mi się z rozbawieniem, jakby dobrze wiedział, co się ze mną dzieje. No cóż, z całą pewnością doskonale wiedział, co się ze mną dzieje, bo opowiadałam mu kilkakrotnie, że uwielbiam małe szczeniaki i kiedyś chciałabym sama takiego mieć. Pan Scott położył wnukowi rękę na ramieniu. – Jerry, idź do pani Simmons do kuchni i poproś ją, by podała naszym gościom herbatę.
– Już się robi. – Starając się wypełnić polecenie dziadka, Jerry potknął się i opuścił pokój przez boczne drzwi. Pan Scott uśmiechnął się z pobłażaniem. Na jego twarzy malowała się czułość. – Czy jak dotąd jesteście zadowoleni z usług Jerry’ego? – zapytał. – Absolutnie – zapewnił go Sebastiano. – Bardzo dobrze wypełnia swoje zadania. – Spojrzał uważnie na księgarza. – Ale pan też. Od naszego przybycia nie mogę się nadziwić, z jaką precyzją pan to wszystko przygotował. Dom, służba, wyposażenie; słyszeliśmy także o wiejskiej posiadłości, stajniach i własnych koniach… Z czym jeszcze powinniśmy się liczyć? – Ze swym majątkiem – odpowiedział sucho pan Scott. – W ciągu tygodnia powinieneś się zapoznać ze stanem swoich kont. Ich zarządzaniem zajmuje się bank Rotschild i Synowie na St Swithin’s Lane. – Pewnie jest tego dużo. – Bardzo dużo. Pogrążona w myślach głaskałam pieska. Jego futerko było jedwabiście miękkie. Wtulił łebek w moją dłoń, jakby tam właśnie było jego miejsce. – A jak trafił pan na Iphigenię i Reginalda? – Lady Winterbottom jest moją dobrą klientką, lubi czytać i dlatego często zaszczyca swoją osobą mój sklep. Kiedy pan Marinero zlecił mi zadanie przygotowania dla was odpowiedniej bazy, nie oszczędzając przy tym, od razu przyszła mi do głowy lady Winterbottom. Opowiedziałem jej wzruszającą historię o tym, jak podczas podróży z Indii Zachodnich u wybrzeży Portugalii trafiliście w środek burzy i statek się rozbił. Ledwie udało się wam ujść z życiem, ale wszystkie bagaże pogrążyły się w odmętach Atlantyku. – Jakże przezornie z pana strony – zauważył Sebastiano z rozbawieniem. Pan Scott odpowiedział uśmiechem. – Lady Winterbottom z wielkim zapałem zabrała się do wypełniania zadania, jakie jej zleciłem. Więcej nawet, nie posiadała się ze szczęścia i przyznała, że mało było rzeczy, które sprawiły jej równie wielką przyjemność. – Pan Scott odchrząknął. – Kupowanie ubrań jest, można powiedzieć, jej hobby. – A Reginald? – Lord Castlethorpe? Och, nie znam go bliżej, to lady Winterbottom wciągnęła go w całą tę sprawę. Jak słyszałem, nie była to dla niego jakaś wielka sensacja, bo po powrocie z kontynentu sam musiał się na nowo ubrać. Lady Winterbottom uważa go za miłego chłopca. Walczył w piechocie u boku generała Wellesleya w Hiszpanii i dopiero kilka tygodni temu wrócił do Londynu. Odniesiona rana położyła kres jego wojskowej karierze. Gdyby nie to, mógłby wiele osiągnąć w armii. Bogaty dziedzic, mieszka w wystawnej willi przy Wimpole Street. – Chce mnie wprowadzić do klubów – powiedział Sebastiano. – Dobry plan. Nie ma lepszej drogi, by szybko dostać się do wyższych sfer i, jeśli trafnie to oceniam, ma to istotne znaczenie dla waszego zadania. Pomogę wam na tyle, na ile tylko będę mógł. A wszystko, czego nie będę mógł dokonać sam, załatwi Jerry. To dobry i dzielny chłopak. Możecie się na niego zdać. Nie ma w nim ani krztyny fałszu czy nieprawości. Zaręczyłbym za niego własnym życiem. Mały Syzyf tymczasem wygrzebał się z koszyka i z zainteresowaniem węszył po podłodze. Gdy chwilę potem pojawiła się gospodyni, pani Simmons, z herbatą na tacy, ledwie zdążyłam go chwycić, nim zaplątał się między jej nogi. Wzięłam go na ręce i usiadłam na sofie obok Jerry’ego, który nalał nam wszystkim herbaty, sprawiając przy tym wrażenie wielce zadowolonego. Sebastiano raz jeszcze go pochwalił, wskutek czego chłopak z radości
i zmieszania cały poczerwieniał między piegami. Pan Scott z pełną sympatii ironią stwierdził, że to wszystko jest dla Jerry’ego jak bardzo zajmująca powieść przygodowa, w której on sam, jako tajemniczy bohater, gra główną rolę. Jerry zarumienił się jeszcze mocniej, ale przytomnie odpowiedział, że to znacznie lepsze niż powieść, bo rozgrywa się w prawdziwym życiu. I na pewno na całym świecie nie ma bardziej ekscytującej i niezwykłej tajemnicy niż ta, której ma strzec. Pan Scott przekazał nam teczkę z dokumentami, którymi mogliśmy się legitymować w banku i we wszystkich innych miejscach. Podzielił się z nami także kilkoma dodatkowymi informacjami, między innymi na temat Iphigenii Winterbottom. Była wdową po wicehrabim, który większość swego majątku przetrwonił na grze w karty. Nim zdążył przegrać resztę, zachował się na tyle przyzwoicie, że zmarł na atak serca. Ta konstatacja wydała mi się dość upiorna, ale pan Scott stwierdził, że sama Iphigenia opisała to właśnie tymi słowami. Po śmierci męża zamieszkała wraz z nieliczną służbą przy Half Moon Street, w dość skromnym, lecz eleganckim domu pozostawionym jej przez ojca. Okazałą siedzibę w Belgravii, gdzie mieszkała w czasie małżeństwa z lordem Winterbottomem, musiała sprzedać, ponieważ jej mąż z powodu karcianych długów obciążył hipoteką wszystkie dobra aż po wylot komina. Pozostał jej jeszcze niewielki majątek, z którego przez chwilę mogła żyć. W każdym razie do czasu, aż na rynku matrymonialnym znajdzie odpowiednią partię. Co, zdaniem pana Scotta, nie mogło potrwać długo, bo przecież w całym Londynie trudno znaleźć tak niezwykłą piękność jak lady Winterbottom. Starało się już o nią kilku konkurentów, lecz jest wybredna i czeka na naprawdę dobrą zdobycz. Sebastiano wziął ode mnie Syzyfa i odłożył go z powrotem do koszyka. – Pora, byśmy załatwili parę spraw. Podniosłam się z żalem. Ten mały piesek był po prostu cudny, ale rozumiałam, że musi tu zostać, bo przecież niedługo wrócimy do roku 2013 i nie moglibyśmy go ze sobą zabrać. Umówiliśmy się z panem Scottem, że pozostaniemy w kontakcie przez Jerry’ego. – Przychodźcie tu zawsze, gdy będziecie potrzebować pomocy – oświadczył stary, sympatyczny księgarz, odprowadzając nas do drzwi. Na widok ekspozycji w witrynie nie mogłam się opanować i z nabożną czcią wzięłam do ręki jeden z poematów lorda Byrona. – Zobacz no tylko – powiedziałam podekscytowana do Sebastiana. – Wędrówki Childe Harolda! To pierwsze wydanie! – Ukazało się w zeszłym roku – potwierdził pan Scott. – Proszę go sobie wziąć, mam w magazynie jeszcze całą skrzynię. – Dziękuję! – powiedziałam z zachwytem. – Naprawdę bardzo się cieszę. Zaczęłam kartkować książkę, nim jeszcze wsiedliśmy z powrotem do powozu. (To model o nazwie tilbury, jak się przy tej okazji dowiedziałam od Jerry’ego). Pojechaliśmy do City na St Swithin’s Lane, gdzie zatrzymaliśmy się przed budynkiem wyglądającym jeszcze na całkiem nowy, w którym znajdował się bank Rotschild i Synowie. Czekałam w powozie, czytając Byrona, podczas gdy Sebastiano załatwiał w banku interesy. Wrócił po jakimś czasie, niosąc pod pachą całkiem pokaźną szkatułkę. – Posłuchaj – powiedziałam i przeczytałam mu kilka wersów. To, co robił z tekstem intergalaktyczny translator, było po prostu bajeczne, ponieważ podczas recytacji brzmiało to zupełnie jak w ojczystym języku. – Czyż to nie brzmi super? – A co to jest? – Pentametr jambiczny. Lord Byron. Sprzedaje tu mnóstwo książek i jest bardzo popularny.
Sebastiano pokiwał tylko głową w roztargnieniu i wcisnął mi do ręki sakiewkę z monetami. – Masz tu trochę gotówki. – Dziękuję. I co tam w tym banku? – Jesteśmy milionerami – oświadczył Sebastiano i wydawał się przy tym nieco wstrząśnięty. – W funtach, rzecz jasna. W tej chwili chyba nie ma nikogo bogatszego. Najwyraźniej naprawdę należymy do elity. Popatrz tylko na to! Biżuteria rodowa. Otworzył szkatułkę i to, co zobaczyłam, tak mnie oślepiło, że musiałam zamknąć oczy. Na aksamicie w kolorze nocnego nieba spoczywały migoczące brylanty i inne świecidełka w najrozmaitszych postaciach – kolie, bransoletki, kolczyki, szpilki do krawatów, spinki do mankietów, pierścionki, grzebienie, klamry do pasów. Sebastiano wysunął szufladkę ze szkatułki i było tam jeszcze raz to samo, tylko w wersji z perłami. – Łał! – Byłam pod wrażeniem. – Przede wszystkim ten wypasiony sygnet. Jest super. – Przyznaj się, uważasz, że lord Byron jest bardziej super. – No cóż. To pierwsze wydanie. A jednocześnie zupełnie jak nowe. I ten gość jeszcze żyje. Ta książka to dopiero początek Wędrówek Childe Harolda. Chcę przez to powiedzieć, że w tej chwili pewnie siedzi gdzieś w mieście i tworzy. Czyż to nie szaleństwo? Teoretycznie mógłby być członkiem klubu, do którego zamierzasz dziś po południu pójść ze starym dobrym Reggiem. – Przyszła mi do głowy pewna myśl. – Na wszelki wypadek powinieneś wziąć tę książkę ze sobą i jeśli gdzieś natkniesz się na lorda Byrona, musisz go poprosić, by ci ją podpisał. – Na pewno nie – powiedział Sebastiano. – I koniecznie poproś, żeby napisał „Dla mojej kochanej Anny”.
Po ukryciu cennych przedmiotów – Sebastiano odkrył w biurku w męskim pokoju tajemną skrytkę i zamknął tam szkatułkę – zastanawialiśmy się, czy najpierw mamy pojechać do pana Turnera, czy do Stephensona. Skoro José najwyraźniej uważał za ważne, byśmy pozostawali w kontakcie z nimi oboma, musieliśmy się do tego zabrać jak najszybciej. Jednak nim zdążyliśmy podjąć decyzję, którego z nich odszukamy najpierw, pan Fitzjohn oświadczył, że obiad jest gotowy i może zostać podany. Przy tej okazji stwierdziliśmy, że jesteśmy dość głodni i zgodnie postanowiliśmy, że najpierw coś zjemy. Podczas gdy pan Fitzjohn i kilka innych usłużnych dusz wnosiło obiecująco pachnące półmiski i platery, zwiedziliśmy resztę domu. Między innymi dużą jadalnię, w której można by organizować prawdziwe bankiety, salę balową zajmującą cały tył domu, wyposażoną w potężne żyrandole, złocone lustra na ścianach i meble w stylu Ludwika XV na wrzecionowatych nogach, oraz bibliotekę przypominającą męski pokój na pierwszym piętrze, tylko mniej więcej dwa razy większą i zawierającą trzy razy więcej regałów na książki. Pokój śniadaniowy i salon widzieliśmy już rano. Rozglądałam się za kuchnią, ale Sebastiano twierdził, że jest na parterze, podobnie jak reszta pomieszczeń gospodarczych. – To naprawdę odjechana miejscówka – powiedziałam do niego cicho, gdy skończyliśmy zwiedzanie. To znaczy, chciałam to powiedzieć, ale wyszło z tego „niezwykle luksusowe domostwo”, co stanowiło dowód, że ktoś nas podsłuchuje. Odwróciłam się i rzeczywiście, w odległości zaledwie kilku kroków od nas stał w holu pan Fitzjohn, niczym figura w szarym ubraniu, ze wzrokiem utkwionym w butach, również szarych. – Podano do stołu – powiedział uprzejmie. Przy obiedzie, który ze względów praktycznych spożyliśmy w pokoju śniadaniowym,
czułam się odrobinę niezręcznie, ponieważ przez cały czas kręcili się wokół obsługujący nas ludzie, i to nie tylko służąca Janie z dzisiejszego poranka, lecz także pani i pan Fitzjohnowie oraz chłopak w liberii, który został nam przedstawiony jako Cedric, jeden z członków domowej służby. Co wskazywało na to, że takich jak on było tu więcej. Zarówno za moim, jak i Sebastiana krzesłem przez cały czas ktoś stał, gotów na najdrobniejsze skinienie wyskoczyć do przodu, aby dołożyć jakiś kąsek albo napełnić szklankę. Do picia zamówiliśmy lemoniadę, okazując się zapewne dziwakami, skoro nie wybraliśmy wina. Ale ponieważ zgodnie z oficjalną wersją przybyliśmy z dalekiego kraju, pewnie niespecjalnie to komuś przeszkadzało. Z tego samego powodu mogliśmy nieco grymasić podczas posiłku, bo to, co nam podano, trudno byłoby określić domowym jedzeniem. W każdym razie nie w znanym nam znaczeniu. Była jagnięcina z sosem miętowym, pieczone ostrygi w czymś w rodzaju naleśnikowego ciasta, dorsz duszony na szklisto, pieczone wątróbki i rostbef z nieokreślonym, trochę za tłustym dodatkiem, o którym się potem dowiedziałam, że to yorkshire pudding. Spróbowałam po trochu wszystkiego, a potem zostałam przy rostbefie. Do tego Janie dała mi jeszcze na moją prośbę dokładkę zielonego groszku. Na deser były różne rodzaje ciast i kremy ubijane ze śmietany i jaj – wszystkiego podano o wiele za dużo, nie byliśmy w stanie tego zjeść. Miałam już powiedzieć coś w stylu: „Następnym razem wystarczy mi sadzone jajko z pieczonymi ziemniakami, a deseru właściwie w ogóle nie potrzebuję”, ale ugryzłam się w język, bo przyszło mi do głowy, że cała obsługa też się tutaj przecież stołuje, a na pewno bardziej się ucieszą z wykwintnego wielodaniowego menu niż z sadzonych jajek. Janie wyglądała tak, jakby koniecznie potrzebowała kilku porządnych posiłków: była o wiele za chuda, a Cedric, zapewne niewiele starszy od niej, wciąż jeszcze rósł – chłopcy w tym wieku muszą bardzo dużo jeść. Spojrzałam wesoło na tę dwójkę. – Naprawdę zostało tego mnóstwo. Mam nadzieję, że możecie to sobie podgrzać. Spojrzeli na siebie, nie rozumiejąc. Pan Fitzjohn odchrząknął. – Służba je w kuchni. Tam podaje się tylko prostą strawę. – Chciał pan powiedzieć, że to wszystko – wskazałam srebrne półmiski i wciąż jeszcze niemal pełne platery – było tylko dla nas? – Cóż, kucharka, pani Fitzjohn i moja skromna osoba weźmiemy sobie resztki. Ale dla niższej służby przygotowuje się inne jedzenie. Jak to nazwać, jeśli nie szczytem dyskryminacji! – A co dostaną dziś Cedric i Janie? – zapytałam. – Oni już jedli. – A co? Cedric i Janie, zakłopotani, wbili wzrok w podłogę. – Odpowiedzcie jej lordowskiej mości na pytanie – zażądał pan Fitzjohn. – Kartoflankę, milady – dał się słyszeć nieśmiały szept Janie. – Tylko kartoflankę? – I każde z nas dostało jeszcze po kawałku chleba – uzupełnił Cedric, czerwieniąc się. Sebastiano sprzedał mi pod stołem ostrzegawczego kopniaka, ale nie dało się mnie już powstrzymać. – Chciałabym, aby od teraz w tym domu wszyscy jedli to samo co my. Jestem przeciwna wyzyskowi w miejscu pracy. Poza tym – dorzuciłam odważnie – chciałabym, żeby Janie i Cedric nie pracowali dłużej niż osiem godzin dziennie. Najwyżej osiem godzin. Pan Fitzjohn przyjął do wiadomości zarządzenie z kamienną miną i uprzejmym skinieniem, Cedric i Janie natomiast gapili się na mnie z otwartymi ustami i jeszcze podczas
sprzątania stołu sprawiali wrażenie, jakby właśnie doświadczyli czegoś kompletnie absurdalnego. – Poproszę o filiżankę kawy, o ile nie będzie to zbyt duży kłopot – powiedziałam do pana Fitzjohna. – A do tego gorące mleko. – Naturalnie, milady. – Skłonił się i opuścił pokój. Gdy Janie i Cedric z brudnymi talerzami zamierzali pójść za nim, zatrzymałam ich. – Poczekajcie. Mam jeszcze coś dla was. – Wyjęłam parę monet z sakiewki, którą dał mi Sebastiano. – Macie. Kupcie sobie coś ładnego. – Wielkie dzięki, milady! – Cedric skłonił się tak nisko, że aż zgiął się w pasie, a Janie wykonała coś w rodzaju dworskiego dygu. Potem oboje błyskawicznie zniknęli, jakby się bali, że mogę się rozmyślić. – No co? – zaczęłam się bronić, gdy zostałam sama z Sebastianem, który obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem. – Widziałeś tych dwoje? Mają najwyżej piętnaście czy szesnaście lat i muszą podawać na stół całe to wykwintne żarcie, sami zjadłszy zaledwie kartoflankę? I o ustawowej płacy minimalnej też tu jeszcze pewnie nikt nie słyszał. Sebastiano wykrzywił twarz w grymasie będącym połączeniem rozbawienia i rozpaczy. – Przybywasz z plantacji niewolników i jesteś przeciwna wyzyskowi w miejscu pracy. Mówi ci to coś? Widzisz w tym jakąś sprzeczność? Potrząsnęłam głową. – Już to wyjaśnialiśmy. W końcu powiedziałam dziś rano panu Fitzjohnowi głośno i wyraźnie, że chcemy podarować wolność naszym niewolnikom. W kącikach jego ust pojawił się uśmieszek. – A co będzie z naszą plantacją? – Jeśli o mnie chodzi, możemy ją zaraz sprzedać. Przecież mieszkamy teraz w Londynie, a nie na Barbadosie. Uśmiechając się coraz szerzej, nachylił się, by mnie pocałować. Zaczęliśmy się trochę miziać i w samą porę zdążyliśmy się od siebie oderwać, bo akurat pojawił się pan Fitzjohn z kawą i gorącym mlekiem. Zrobiłam sobie coś w rodzaju caffè latte, myśląc przy tym tęsknie o Wenecji, gdzie mogłabym teraz siedzieć z Sebastianem w słońcu na placu Świętego Marka i pić prawdziwą kawę z mlekiem. Zamiast tego mieliśmy do wypełnienia zadanie, którego nie znaliśmy i nawet nie było wiadomo, w jaki sposób możemy się na jego temat więcej dowiedzieć. Sebastiano wyciągnął złoty zegarek z kieszonki swojej leżącej jak ulał jedwabnej kamizelki i jak światowy człowiek otworzył go ruchem nadgarstka. – Łał! – powiedziałam. – Ćwiczyłeś to? – Troszkę. – Zamknął zegarek z powrotem. – Jest prawie druga. Już za godzinę Ken chce się ze mną wybrać do klubu White’s. Myślę, że lepiej będzie, jeśli przełożymy wizytę u panów Turnera i Stephensona na jutro, będziemy mieli więcej czasu. – Dobrze. To ja poczytam do czasu, gdy pojawi się Iphigenia z nową garderobianą. – Spojrzałam na Sebastiana w zamyśleniu. – Skoro ja mam dostać garderobianą, czy ty nie powinieneś mieć kamerdynera? – Ależ mam kamerdynera. Nazywa się Meeks i wygłosił przede mną długi wykład o tym, że prawdziwi dżentelmeni obecnie czeszą się à la Brutus. – Brutus? Chodziło mu o tego gościa, który zabił Cezara? – Chyba tak. – Miał fryzurę jak z tunelu aerodynamicznego? – Nie mam pojęcia, tak podejrzewam. – To by przynajmniej tłumaczyło, dlaczego dziś jesteś taki rozczochrany. Już myślałam,
że nie znalazłeś grzebienia. – Meeks na bank przeżyłby załamanie nerwowe, gdyby to usłyszał. Zadał sobie szalenie dużo trudu. Z innymi rzeczami także. Dziś rano, gdy ty jeszcze spałaś, zużył przynajmniej godzinę na podgrzanie mojej wody po goleniu do odpowiedniej temperatury, wypucowanie oficerek i zawiązanie tego tu zgodnie z ostatnią modą. – Sebastiano skubnął swój elegancko udrapowany, śnieżnobiały halsztuk. – To dzieło sztuki modowej nazywa się trône d’amour. Ale nie pytaj mnie dlaczego. – Uważam w każdym razie, że wyglądasz super. Chciałam mu właśnie pokazać za pomocą całusa, jak wielkie robi na mnie wrażenie, gdy ponownie rozległo się pukanie do drzwi i w polu widzenia pojawił się pan Fitzjohn. Pospiesznie opadłam na krzesło i schowałam się za pustą filiżanką po kawie. Musimy bardziej uważać, inaczej nasz kamuflaż wyjdzie na jaw, zanim dowiemy się, na czym w ogóle polega nasze zadanie jako Obrońców Czasu. Pan Fitzjohn przyniósł złożoną, zapieczętowaną kroplą wosku wiadomość, znów stylowo ułożoną na srebrnej tacy. – Właśnie dostarczono przez Penny Post – powiedział. Lista nieznanych mi pojęć robiła się coraz dłuższa, ale tym razem na szczęście mogłam się łatwo domyślić, o co chodzi. – Coś ważnego? – spytałam z ciekawością, gdy Sebastiano złamał pieczęć i przebiegł wzrokiem wiadomość. – Och, nic specjalnego – powiedział znudzonym tonem, ale mnie nie udało mu się nabrać, od razu zauważyłam, że zesztywniał, czytając. – Czy wasze lordowskie mości mają jeszcze jakieś życzenia? – Tak. Niech Jerry natychmiast zajedzie powozem. Musimy jeszcze coś załatwić. – Oczywiście, milordzie. Sebastiano poczekał, aż lokaj wyjdzie z pokoju, a potem popatrzył na mnie z powagą i podał mi list. Składał się tylko z jednego wiersza, a mimo to przestraszyłam się, czytając go, bo pochodził od José. „Natychmiast i po cichu przyjedźcie do Spitalfields. Musicie wracać”.
Nie traciliśmy czasu i wzięliśmy tylko parę rzeczy, o których pomyśleliśmy, że rozrzutnością byłoby je tu zostawić. Przede wszystkim szkatułkę z biżuterią i pieniądze. Sebastiano podjął z banku dość dużą sumę. Pieniądze – podobnie jak świecidełka – należały do Stowarzyszenia Strażników Czasu, którego majątek służył do realizacji zadań we wszystkich możliwych epokach. José zabierze to i wrzuci z powrotem do wspólnego worka, jak zawsze, gdy wracaliśmy z akcji. Niespodziewane wezwanie do powrotu zaniepokoiło mnie wprawdzie, ale jednocześnie poczułam ulgę, bo w tym zadaniu od początku było coś, co w niewyjaśniony sposób napawało mnie lękiem. Cały czas przechowywałam w pamięci koszmary minionych nocy; zdawało mi się, że Zło nieustannie czai się za rogiem i czeka na mnie. Dlatego wcale nie odczuwałam żalu z powodu tego, że tak szybko musimy stąd zniknąć. Szkoda było tylko trochę, że nie mogliśmy pożegnać się z naszą służbą, przecież wszyscy byli dla nas bardzo mili. Ale polecenie José, by nie zwracać na siebie uwagi, brzmiało jednoznacznie. Choć przychodziło mi to z trudem, trzymałam buzię na kłódkę i zachowywałam się tak, jakbyśmy chcieli tylko wybrać się na krótką przejażdżkę po City.
Wykorzystałam jednak okazję, by wcisnąć Janie, która właśnie odkurzała pękiem piór balustradę na schodach, do ręki jeszcze dwie złote monety. Nie miałam wprawdzie pojęcia, ile dokładnie są warte, ale jej szeroko otwarte oczy kazały mi przypuszczać, że jest to więcej, niż kiedykolwiek widziała. – Pst! – syknęłam, mając nadzieję, że za chwilę przestanie wyglądać jak wystraszony króliczek, w przeciwnym razie ktoś zauważy, że niespodziewanie trafiły się jej pieniądze. Pospiesznie schowała monety w kieszeni fartucha, a ja pospieszyłam do drzwi wyjściowych, gdzie Sebastiano już niecierpliwie na mnie czekał. – Co tam masz? – spytał po drodze do powozu. – To coś? To się nazywa rydykiul. Coś w rodzaju torebki. – Nie, chodziło mi o to, co masz tam w środku. – Och, sakiewkę z pieniędzmi. I… hm, coś do czytania na drogę. Tylko dwie cieniutkie książeczki – dodałam pospiesznie, widząc jego spojrzenie. – Jedynie Byron i Jane Austen. Wiem, że nie powinniśmy tego robić. Ale Sebastiano, to są pierwsze wydania! U nas praktycznie już ich nie ma, chyba że strasznie stare i sfatygowane, i to w gablocie muzeum. Przysięgam, że świetnie je ukryję i nie pokażę nikomu. Nawet Vanessie! Dobrze wiedziałam, że zainteresowałaby się najwyżej torebką i ciuchami, które miałam akurat na sobie, ale te rzeczy i tak trafią do magazynu kostiumów, utrzymywanego przez Starców na potrzeby naszych podróży w czasie. Spojrzałam na Sebastiana prosząco. – Coś takiego jak z brylantami w zamrażarce już się nie powtórzy, tym razem będę bardziej uważała, obiecuję! – Niech będzie – westchnął. – I tak każdy, kto zobaczy te książki, weźmie je za falsyfikaty. O tym w ogóle nie pomyślałam, a przecież to było oczywiste. Zamyślona, stanęłam na środku ulicy. – Wiesz, mogłabym… – Nie. Encyklopedia Britannica zostaje na swoim miejscu na półce. Tym razem to ja westchnęłam. – No dobra. Jerry zdążył już zeskoczyć z kozła i przytrzymał nam drzwiczki. – Milady, milordzie. – Jerry, możesz nam spokojnie mówić po imieniu – powiedziałam tak cicho, że Jacko, stajenny z pomarszczoną twarzą, stojący na podeście z tyłu, nie mógł tego usłyszeć. – Przecież wiesz, że nie jesteśmy żadnymi arystokratami. Poczerwieniał pod piegami i uśmiechnął się z ociąganiem. – To nie zrobiłoby dobrego wrażenia, gdybym mówił do państwa przy obcych jak do dobrych przyjaciół, więc lepiej nie ryzykujmy. – Mimo to spoko z ciebie gość – powiedziałam. Translator zrobił z tego „udatnego kompana”, ale w treści wypowiedzi nic to nie zmieniło. Poczułam smutek, wsiadając z pomocą Jerry’ego do powozu, bo pewnie widziałam go dziś po raz ostatni. Było mało prawdopodobne, byśmy z Sebastianem raz jeszcze mieli do czynienia z londyńską przeszłością – przecież to zadanie było tylko zastępstwem, ponieważ José musiał w trybie natychmiastowym zastąpić Starca, który zwykle zajmował się tutaj dawnymi epokami. To właśnie w tej pracy było głupie: spotykało się miłych ludzi i w pewnym momencie trzeba się było z nimi pożegnać. – Dokąd jedziemy, milordzie? – spytał Jerry. Sebastiano, już jedną nogą w powozie, odwrócił się do niego.
– Do Spitalfields. – Och. Chcą państwo… – Tak – odpowiedział spokojnie Sebastiano. – Pan Marinero czeka tam na nas. Jerry wyglądał na zszokowanego, w jego oczach pojawiło się wiele pytań, ale nic więcej nie powiedział, tylko zatrzasnął drzwi i zajął miejsce na koźle. Zaraz potem świsnął batem i zaprzęg ruszył. Po chwili powóz z jednostajną prędkością przemierzał ulice City w kierunku wschodnim. W milczeniu oparłam się o ramię Sebastiana. Moja głowa pełna była zmartwień.
W świetle dnia Spitalfields wyglądało jeszcze bardziej przygnębiająco niż w nocy. Nędzne domy spowijał cuchnący dym z palenisk, dobywający się ze szczelin, a ludzie byli ubrani tak biednie, że najchętniej natychmiast bym wysiadła i rozdała resztę pieniędzy; przede wszystkim dzieciom, zwłaszcza tym bladym i wychudzonym, na których widok ściskało mi się serce. Jednak Sebastiano z ubolewaniem pokręcił głową, gdy zaproponowałam, że oddam kilka monet. – Zaraz byśmy tu mieli na karku setki żebraków i nigdy nie dojechalibyśmy do kościoła. Całe otoczenie zdawało się brudne i zapuszczone. W pewnej chwili minęliśmy fabrykę, z której dochodził ogłuszający hałas. Ci, którzy tam pracowali, prędzej czy później musieli częściowo lub całkowicie stracić słuch. – To pewnie zakłady włókiennicze – odpowiedział Sebastiano na moje pytanie o to, co się tu produkuje. – A ten hałas to praca maszyn parowych. No właśnie, coś o tym czytałam. W tej epoce dzięki maszynom parowym ludzkość wykonała skok do nowych czasów – ery przemysłu i masowej produkcji. Kosztem biednych ludzi, którzy zaharowywali się na śmierć. José czekał na nas przed kościołem. Wyglądał nadzwyczaj ponuro, jego twarz była jeszcze bardziej poorana zmarszczkami niż wcześniej. – Co się dzieje? – spytał Sebastiano. José tylko krótko pokręcił głową, patrząc na Jerry’ego, który przekazał swoje miejsce na koźle stajennemu i razem z nami zmierzał do kościoła. Póki chłopiec był w pobliżu, José nie mógł mówić otwarcie. Ale uwagę Jerry’ego pochłaniało w tej chwili zupełnie coś innego. – Ojej – powiedział zatrwożony. – To znowu ta kobieta. Idzie prosto do nas. Odwróciłam się i rzeczywiście – Molly Flanders szybowała ku nam z szerokim uśmiechem. Tym razem cała ubrana była na różowo, a na jej wysoko upiętych lokach widniała konstrukcja z ogromnych pawich piór. – Trzymaj ją od nas z daleka – powiedział José do Jerry’ego. Wcisnął chłopcu w dłoń kilka sztuk złota, a potem zamknął kościelną furtę. – Chodźcie za mną – powiedział przez ramię do Sebastiana i do mnie. – Ale… – zaczął protestować Jerry, jednak José zdążył już wejść do kościoła. – A niech mnie, jeśli to nie jest znowu ten młody rudowłosy dżentelmen – usłyszeliśmy jeszcze radosny okrzyk Molly, a potem Sebastiano zamknął za nami drzwi świątyni i na polecenie José starannie je zaryglował. – Powiesz nam teraz, co się stało? – zapytał. José podszedł szybkim krokiem do filaru. – Najpierw przeskoczmy. Nie możemy tracić czasu. Musicie wracać, póki jeszcze się da. – Póki jeszcze się da? – powtórzyłam z przestrachem. – A dlaczego miałoby się nie dać?
Jednak José bez słowa podniósł dłoń i wyciągnął ją w stronę filaru, po czym powietrze wokół jego palców zaczęło migotać. Sebastiano przyciągnął mnie bliżej Starca i mocno objął obiema rękami, bo wiedział, jak bardzo boję się każdego skoku. Całe otoczenie teraz wibrowało, coraz mocniej, aż podłoga pod moimi stopami zaczęła się kołysać w górę i w dół. Wstrząsnął mną dreszcz, kiedy rozległ się huk, w całym ciele czułam potężną moc strumienia czasu. Potem doszedł do tego chłód, tak lodowaty i niesamowity jak nic innego na tym świecie, w każdym razie nic naturalnego pochodzenia. Huk narastał, migoczące światło stało się oślepiająco jasne, przenikając nawet przez moje zamknięte powieki. Dokładnie w momencie, gdy pomyślałam, że dłużej już nie dam rady, rozległ się wybuch, który w ułamku sekundy spowodował, że światło zgasło. Ale tym razem mrok czasu mnie nie pochłonął. Gwałtowny podmuch powietrza sprawił, że runęłam na podłogę. Ze wszystkich stron posypały się odłamki kamieni, jeden z nich boleśnie trafił mnie w ramię. Nie miałam pojęcia, co się dzieje, ale wiedziałam jedno: w trakcie tego przeskoku w czasie coś poszło zupełnie nie tak, jak powinno. 6 Zamek z brytyjskiego serialu kostiumowego Downton Abbey, emitowanego również w Polsce (przyp. red.). 7 Skórzane luksusowe torebki w kształcie trapezu. Model ten po raz pierwszy pojawił się jako rekwizyt w filmie Złodziej w hotelu A. Hitchcocka z udziałem księżnej Grace Kelly (przyp. red.). 8 Ulica w centrum Londynu, w ekskluzywnej dzielnicy Mayfair, znana przede wszystkim z szycia na zamówienie ubrań dla mężczyzn (przyp. red.). 9 The ton (ang.) – obowiązujące w tamtym czasie określenie arystokracji (przyp. tłum.). 10 Groom (ang.) – stajenny (przyp. tłum.). 11 Tsantsa – ludzkie głowy spreparowane przez Indian Jivaro (przyp. tłum.). 12 Soliterka – mała kareta na jedną osobę, pojazd konny przeznaczony na krótkie trasy i do spacerów (przyp. tłum.).
CZĘŚĆ DRUGA
Londyn, 1813 Leżałam płasko na plecach, w powietrzu czuć było spaleniznę. Usiadłam, ogarnięta paniką. – Sebastiano? – Jestem tutaj. On też się przewrócił i leżał obok mnie. Szybko podał mi rękę i wspólnie dźwignęliśmy się z podłogi. – Jesteś ranna? – Spojrzał na mnie badawczo. Pomasowałam sobie ramię. Trochę bolało, ale tkanina płaszcza wytrzymała. – Tylko małe stłuczenie. A ty? – Wszystko w porządku. Tylko węzeł halsztuka kompletnie się rozwalił. Meeks byłby niepocieszony. – Wydłubał kamień z wykrochmalonego kołnierzyka. Nadal przebywaliśmy w kościele, ale po José nie było nawet śladu. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał, ziała w podłodze głęboka dziura, jakby ktoś roztrzaskał płyty potężnym młotem. Odłamki kamieni leżały porozrzucane w promieniu kilku metrów. Z poczerniałej, szkliście osmolonej podłogi unosiły się nitki ciemnego dymu. Pomijając to, wszystko wyglądało jak kilka minut temu: okopcone świece, płonące po prawej i lewej stronie spoglądającego surowym wzrokiem Jezusa, zeschły wieniec z kwiatów na schodkach, plamy wosku na obrusie ołtarza, ornat na stołku. Jedyną różnicę stanowiła dziura w podłodze. – Co się stało? – Zdezorientowana spojrzałam na Sebastiana. – Brama była niestabilna, bo ktoś przyglądał się nam podczas przeskoku? – Pospiesznie rozejrzałam się na wszystkie strony. – Nie, to nie powoduje żadnych szkód. W takim przypadku po prostu nic się nie dzieje. Poza tym José wciąż by tu był. – Trącił nogą jeden z kamiennych odłamków. – Nie pytaj mnie, dlaczego przeskoczył bez nas, bo nie mam bladego pojęcia. – Zdarzyło ci się już kiedyś coś takiego? Sebastiano posępnie pokręcił głową.
Z zewnątrz rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Sebastiano poszedł otworzyć: to był Jerry, który słyszał huk i teraz wystraszony zaglądał do środka. – Co się stało? W tle ujrzałam przedsiębiorczą Molly Flanders, najwyraźniej Jerry’emu nie udało się jej pozbyć. Zaglądała mu z zaciekawieniem przez ramię. – To zabrzmiało jak strasznie głośne „amen” – powiedziała życzliwie. – A może raczej ładunek czarnego prochu? – Jerry, poczekaj na nas chwilę – poprosił Sebastiano. – Jeszcze nie skończyliśmy. – Tak, ale… – zaczął protestować chłopak. Sebastiano zamknął mu drzwi przed nosem. – Co zamierzasz? – spytałam. – Poczekać. Być może José zaraz wróci. Otrzepaliśmy kurz z ubrań i usiedliśmy na jednej z kościelnych ławek. Staraliśmy się przy tym unikać pełnego wyrzutu spojrzenia drewnianego Chrystusa i nie przyglądać się zbytnio roztrzaskanej podłodze pod filarem. Sebastiano objął mnie ramieniem i razem pogrążyliśmy się w ponurych myślach.
Przez jakieś pięć minut nic się nie działo. Potem nagle otworzyły się drzwi do zakrystii i stanął w nich duchowny, który patrzył na nas nieufnie. Gdy zobaczył zrujnowaną podłogę, natychmiast zaczął się wydzierać i Sebastiano z trudem zdołał odwieść go od pomysłu wezwania policji. Duchowny złorzeczył i jęczał, że od początku nie ufał temu jednookiemu łotrowi. – Nie powinienem był brać od niego pieniędzy, bo przecież było jasne, że użyje kościoła do ciemnych i sprzecznych z naturą celów. W sumie miał rację, ale Sebastianowi udało się stłumić jego gniew za pomocą odpowiednich środków. Zwitek banknotów zmienił właściciela. – To powinno wystarczyć na nową podłogę – powiedział. – A za resztę możecie naprawić dach. Albo kupić nową figurę Jezusa. Duchowny zaznaczył z oburzeniem, że drewniany Zbawiciel jest dziełem jego brata, prawdziwego mistrza rzeźbiarstwa, ale jednocześnie w mgnieniu oka przeliczył pieniądze i łaskawie pozwolił nam odejść. Gdy wyszliśmy z kościoła, biedny Jerry wciąż jeszcze opędzał się przed Molly Flanders. – Dałem tej kobiecie gwineę – poskarżył się. – Ale nie chce odejść. – Przecież zapłaciłeś za moje towarzystwo – odparła rozsądnie Molly. – Tak zwykle wygląda interes, jaki ubijam z panami łaknącymi miłości. – Nie jestem łaknący miłości. – Ależ oczywiście, że jesteś. Wszyscy młodzi dżentelmeni są, tylko nie zachowują się tak nieśmiało jak ty. – Uśmiechnęła się do stajennego Jacka, który z tylnego podestu zrewanżował się jej bezzębnym uśmiechem. – Nawet ten chłop, stary jak świat, potrafi docenić wdzięki pięknej kobiety, nieprawdaż? Jacko mrugnął potakująco. Najwyraźniej nie miałby nic przeciwko drobnemu flirtowi. Sebastiano pomógł mi wsiąść do powozu. – Proponuję, byście dokończyli tę rozmowę innym razem. Musimy jechać. Jerry z ulgą wdrapał się na kozioł. – Z powrotem na Grosvenor Square, milordzie? – Nie, najpierw do twojego dziadka, Jerry. Sebastiano wsiadł za mną do powozu i zatrzasnął drzwiczki. W czasie jazdy naradzaliśmy się po cichu, co teraz mamy zrobić, ale ponieważ nie mieliśmy pojęcia, co się właściwie stało, nie przychodził nam do głowy żaden genialny pomysł na jakieś szczególne działania. Dlatego postanowiliśmy na razie postępować według pierwotnego planu, czyli tak, jak przewidywała notatka José. No, chyba że pan Scott wymyśli coś lepszego. Stary księgarz poprosił nas znów na zaplecze, byśmy mogli porozmawiać bez przeszkód. Gdy Sebastiano opowiedział mu, co się stało, przybrał bardzo poważną minę. – Pan Marinero wyrażał już obawy, że coś może się stać, ale miał nadzieję, że brama w kościele ocaleje, ponieważ jest mała, nieznacząca i niemal kompletnie nieznana. – Ocaleje przed czym? – spytał Sebastiano. – Przed zniszczeniem. To nie jest pierwsza brama, która została unicestwiona podczas jej używania. Pan Marinero wspominał, że w ostatnich dniach spotkało to wiele bram. Z przerażenia omal nie upuściłam na ziemię małego Syzyfa, którego wzięłam na ręce, bo wyglądał na bardzo samotnego. Jego rodzeństwo zniknęło, najwidoczniej wszystkie szczeniaki znalazły już nowe domy. – I co jeszcze mówił? – chciał wiedzieć Sebastiano. Widziałam, że pod opalenizną zrobił się blady. – Że ma jeszcze jednego czy dwa asy w rękawie i jeśli podczas przeskoku coś pójdzie nie tak, zrobi wszystko, by wrócić przez inną bramę, o ile taka w Anglii pozostała.
– Pozostała? – powtórzyłam niczym echo, przerażona. – A co z bramą główną na Trafalgar Square? Pan Scott tylko z troską pokręcił głową. Jerry, który do tej pory przysłuchiwał się w milczeniu, naraz wybuchnął: – A więc stąd ta wielka dziura, którą widziałem dzisiaj na środku placu, prawda? Ludzie mówili, że w nocy musiał tam uderzyć piorun, ale przecież nie było żadnej burzy. Inni twierdzili, że plac został ostrzelany z armat, ale wtedy znaleziono by kulę. A nie znaleziono. – Czy pan Marinero mówił coś o tym, kto odpowiada za niszczenie bram? – dopytywał się Sebastiano. – Wrogie moce – odparł pan Scott. – Powiedział, że nie spodziewał się tego, ponieważ jest w to zaangażowany ktoś, z kim się nie liczył. Powiedział, że może stać się najgorsze. Zszokowana wstrzymałam oddech, Syzyf zaś cichutko zapiszczał. Najwyraźniej, ogarnięta przerażeniem, przycisnęłam go do siebie odrobinę za mocno. Ostrożnie wsadziłam go z powrotem do koszyka, z którego jednak natychmiast się wygramolił i niezdarnie zaczął się ocierać o moje kostki. – Czy wyjaśnił coś bliżej? – drążył Sebastiano. – Nie. Ale coś dla was zostawił. – Drewniana noga pana Scotta zastukała o podłogę, kiedy szedł w kierunku jednego z regałów z książkami. Wyciągnął ciężką, oprawioną w skórę księgę i podał ją Sebastianowi, który z irytacją spoglądał na tłoczone złote litery na okładce. – Dzieła zebrane Szekspira? – Coś w środku zaznaczył. Sebastiano zaczął kartkować książkę i w końcu się zatrzymał. – Tu jest coś podkreślone. Nawet podwójnie. W pierwszym akcie Henryka V. „Aktorów książąt, królestwo na teatr, królów na widzów bohaterskiej sceny!”13 – przeczytał powoli. – Cóż to ma znaczyć? – spytał Jerry. – Gdybym wiedział, lepiej bym się poczuł – odparł Sebastiano. Kartkował jeszcze chwilę, ale nie zdołał znaleźć więcej podkreślonych miejsc. – Poszukamy dalej w domu – powiedział w końcu. – Wezmę tę książkę, jeśli pan pozwoli. – Naturalnie. – Pan Scott odprowadził nas do drzwi księgarni. – Proszę odwiedzać mnie zawsze, gdy będziecie mieć jakieś pytania. Jerry podniósł Syzyfa, który gramolił się za mną. – A ty dokąd, mądralo? – Na jego piegowatej twarzy zagościł uśmieszek. – Wydaje mi się, że zakochał się w pani, milady. Jakby na potwierdzenie tych słów Syzyf wydał z siebie cichutkie skomlenie. Ogarnęła mnie straszna czułość, gdy spojrzałam w wielkie psie oczy, ale Sebastiano wziął mnie za rękę i wyciągnął ze sklepu. – Mówiłem przecież: nawet o tym nie myśl. Jerry oddał szczeniaka dziadkowi i ruszył za nami do powozu.
Podczas jazdy na Grosvenor Square szukaliśmy w grubym tomie Szekspira dalszych wskazówek, ale do momentu przyjazdu niczego nie znaleźliśmy. Przybyliśmy we właściwym momencie – nasz nowy kuzyn, lord Reginald Castlethorpe vel Ken, stał przed domem i machał do nas uradowany. – Już chciałem iść. – Skłonił się przede mną uprzejmie. A potem z uniesionymi brwiami otaksował wygląd Sebastiana. – Wielki Boże! Twój halsztuk jest kompletnie zniszczony.
I czyżbyś miał na ramionach kurz? – Zmarszczył czoło. – Obawiam się, że tak nie możesz iść do White’s, kuzynie. Będziesz musiał się najpierw doprowadzić do porządku. – Nie martw się, uczynię to. Wejdź i każ mojemu lokajowi, by podał ci coś do picia w bibliotece. – Z chęcią. – Reginald wskazał na opasły tom Szekspira. – Cenisz teatr? – O tak, kocham go – potwierdził Sebastiano. – W takim razie to miasto ci dogodzi. Teatr i opera – z tego słynie Londyn. Mam lożę w King’s Theatre, moglibyśmy kiedyś razem pójść tam na przedstawienie. – Z pewnością pojawia się tam mnóstwo wpływowych osób, prawda? – W rzeczy samej – potwierdził Reginald. – W lożach spotykają się najwyższe sfery, łącznie z księciem regentem. W końcu ta przyjemność kosztuje dwa i pół tysiąca na sezon; mogą sobie na to pozwolić tylko nieliczni. – Moja siostra i ja z pewnością będziemy ci kiedyś chętnie towarzyszyć, Reginaldzie. – Sebastiano zatrzymał się pod wspartym na kolumnach podcieniem i uruchomił antabę. Pan Fitzjohn otworzył drzwi i wpuścił nas z ukłonem. Jego mina nie wyrażała żadnych emocji prócz zdystansowanej uprzejmości. Jeśli był zdziwiony, że nasze rzeczy są tak zakurzone i wygniecione, nie dał tego po sobie poznać. Bardzo dyskretny lokaj. – Panie Fitzjohn, proszę podać lordowi Castlethorpe’owi coś do picia w bibliotece. Spojrzałam na Sebastiana z podziwem. Przemawiał z odpowiednią mieszanką wyższości i uprzejmości. Nie za bardzo zblazowany, ale też nie nazbyt przyjacielski. Jak prawdziwy lord, jakby od urodzenia był piątym wicehrabią Foscary (tymczasem dowiedziałam się, że to jest jego właściwy tytuł). Podszedł do schodów. – Szybko się przebiorę. – Poczekaj, pójdę z tobą. – Pospieszyłam za nim, paląc się do tego, by dalej przerzucać tom Szekspira w poszukiwaniu kolejnych wskazówek. Nagle, jakby znikąd, pojawiła się pani Fitzjohn i poinformowała mnie, że właśnie przybyła moja garderobiana. – Lady Winterbottom była tu przed półgodziną i ją przyprowadziła. Niestety, nie mogła czekać i prosiła, by przekazać, że przyjdzie koło piątej, by zabrać panią na obiecaną przejażdżkę po Hyde Parku. Garderobianą zostawiła tutaj. Ma na imię Bridget i czeka na dole w kuchni. – Och. – Nie byłam z tego powodu zachwycona. Zastanawiałam się, czy naprawdę potrzebuję garderobianej. Większość sukien z mojej przebogatej garderoby z pewnością będę umiała włożyć bez pomocy, z włosami też sobie sama poradzę. Ale potem przyszło mi do głowy, że to całe zamieszanie z garderobianą miało służyć przede wszystkim temu, bym wypadła jak najbardziej wiarygodnie w roli bardzo bogatej, szlachetnej lady. Innymi słowy, bez garderobianej nie da rady. Skoro Sebastiano ma kamerdynera, to ja muszę mieć garderobianą i już. – Może mi pani przysłać Bridget na górę – powiedziałam po chwili. – Do mojego porannego pokoju – dodałam wyniośle. Pani Fitzjohn skłoniła głowę, przy czym nie poruszył się ani jeden rożek jej wykrochmalonego czepca, a potem szeleszcząc suknią, odpłynęła w stronę schodów. Sebastiano zniknął w swoim pokoju razem z tomem Szekspira. Udało mi się przez chwilę zobaczyć jego kamerdynera Meeksa, który go tam powitał – wymuskany typ w liberii w szaro-czarne prążki. Siadłam w pokoju porannym na fotelu z wydaniem Rozważnej i romantycznej w ręku i próbowałam czytać, ale nie mogłam się skoncentrować, ponieważ cały czas myślałam o zniszczonej bramie w Spitalfields. I o stwierdzeniu pana Scotta, a dokładnie rzecz biorąc,
o stwierdzeniu José, które pan Scott nam powtórzył: wrogie moce. Już samo brzmienie tych słów było tak złowrogie, że zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Nie było wątpliwości, że znowu macza w tym palce któryś ze Starców, co nie wróżyło niczego dobrego. Miałam nadzieję, że José wkrótce wróci, przez którąkolwiek bramę. Szybko przekartkowałam do miejsca, w którym Edward Ferrars oświadcza się wreszcie zubożałej Elinor Dashwood. Właśnie zaczęłam wpadać w romantyczny nastrój, gdy pukanie do drzwi zakłóciło mi lekturę. Pani Fitzjohn wprowadziła młodą kobietę. – To jest garderobiana Bridget, milady. Bridget miała około dwudziestu pięciu lat i wyglądała jak pyzaty aniołek, pociągnięty szlagmetalem. Była odziana w skromne brązy, a mimo to świetnie nadawałaby się do reklamy bożonarodzeniowych pierniczków albo czekoladek Mozartkugeln. Spod jej czepka wyzierały jasne loczki, a twarz miała świeży, różowy odcień, który z pewnością nie był efektem makijażu. Tu i ówdzie miała kilka kilogramów za dużo i sprawiała wrażenie osoby, która bardzo lubi jeść i w ogóle potrafi cieszyć się życiem. W tej chwili nie wyglądało jednak, żeby się cieszyła, wręcz przeciwnie – na jej okrągłej twarzy malował się wyraz zatroskania. – Czy mam przygotować dla Bridget pokój na poddaszu? – spytała pani Fitzjohn. – Tak, bardzo proszę. Poczułam ulgę, gdy zniknęła wraz ze swą szeleszczącą suknią. W pani Fitzjohn było coś, co mnie denerwowało. Czy była to kwestia jej cierpiętniczej miny, czy sztywnej postawy, trudno powiedzieć, ale w obecności tej kobiety nieustannie miałam poczucie, że ją wykorzystuję. Po prostu nie pasowało mi, że mam służbę, a już na pewno nie tak liczną. Gdyby policzyć wszystkich ludzi, na których zdążyłam się już natknąć w tym domu lub o których wspomniano w rozmowie, zebrałoby się ich z tuzin. A teraz miałam jeszcze garderobianą. Zastanawiałam się właśnie, co mam jej powiedzieć, gdy zauważyłam, że szepcze coś pod nosem. – Wyrzuci mnie – mamrotała. – Wyląduję na ulicy i będę musiała sprzedawać swoje ciało. Zimą będzie mnie ogrzewał tylko dżin. – Co proszę? Bridget wzdrygnęła się i popatrzyła na mnie wystraszonymi niebieskimi oczami. – Nic. – Ależ tak, właśnie pani mówiła sama do siebie. Poczerwieniała jak burak. – Tak mi przykro, milady. To jest jak przeklęty przymus, któremu czasem nie potrafię się oprzeć. Po prostu mnie dopada, jestem wobec niego bezradna. Ale jedno mogę pani przysiąc: będę robić wszystko, by nad tym zapanować. – Z rozpaczą postąpiła krok do przodu i wykonała głęboki ukłon. – Jestem dobrą garderobianą. – Przecież pani wierzę. Jeśli o mnie chodzi – dorzuciłam wielkodusznie – może pani rozmawiać sama ze sobą. Ja też czasem tak robię. – Naprawdę? – Oczywiście. Każdy to robi. – „Ale nie przy ludziach” – dorzuciłam w myślach, jednak nie powiedziałam tego głośno, bo miałam wrażenie, że Bridget ma z tym prawdziwy problem. Uśmiechnęła się do mnie z widoczną ulgą. – Jest pani taka łaskawa, milady! – Bridget, muszę pani coś zdradzić. Do tej pory nie miałam prawdziwej garderobianej. Oczywiście miałam niewolnice – dorzuciłam, zauważywszy jej minę wyrażającą
niedowierzanie. – Nawet całe mnóstwo. W końcu przybyliśmy z plantacji, jego lordowska mość i ja. Ale do prawdziwej garderobianej będę musiała się przyzwyczaić. Powinna pani o tym wiedzieć, zanim zacznie. – Och, potrafię wypełnić wszystkie zadania na najmniejsze skinienie – powiedziała natychmiast Bridget. – Na pewno tak dobrze jak dziesięć niewolnic naraz. Nie, nawet lepiej. I bez rozkazu wiem, co należy zrobić. Zauważyłam, że źle mnie zrozumiała. – Nie musi pani pracować ani więcej, ani lepiej niż niewolnica. Chciałam tylko przez to powiedzieć, że wiele rzeczy lubię robić sama, na przykład ubierać się, rozbierać czy czesać. – Po co jej było tyle niewolnic, skoro wszystko robi sama? – wymamrotała Bridget. A potem wzdrygnęła się. – I znowu mi się to przydarzyło. Niech mi pani wybaczy, milady! Nie chciałam tego powiedzieć. – Już dobrze. Przecież masz rację. To jest… sprzeczność, czyż nie? – Zastanawiałam się przez chwilę. – No cóż, prawda jest taka, że nienawidzę niewolnictwa. I dlatego zawsze wolałam wszystko robić sama. – Czy to znaczy, że w ogóle pani nie chce garderobianej? – spytała Bridget z nutką strachu w głosie. – Hm… Och nie, w sumie potrzebuję garderobianej, tak wypada. – Spojrzałam na nią zachęcająco. – Jeśli chcesz, przez resztę dnia możesz mieć wolne. Co o tym myślisz? Była przerażona. – Wolne? Milady, w tygodniu mam wolne tylko pół dnia. I chciałabym je wziąć w niedzielę do południa, żeby pójść do kościoła. – Nie, chodziło mi o to, że dziś możesz mieć wolne dodatkowo. – Chce mnie wystawić na próbę i sprawdzić, czy jestem leniwa – wymamrotała Bridget. – Żeby mieć powód, by mnie jednak wystawić za drzwi. To byłby mój koniec. Westchnęłam. W tym momencie brakowało mi energii, żeby wyjaśnić mojej nowej garderobianej, że nie mam zamiaru jej wyrzucać, choć to jej gadanie do siebie naprawdę mnie wkurzało. – Bridget, właściwie mogę jednak potrzebować twojej pomocy. Co myślisz o tym, żeby wyczyścić tę suknię? Troszkę się zakurzyła…
W ciągu następnej godziny doszłam do wniosku, że Bridget naprawdę jest świetną garderobianą, przynajmniej na ile byłam w stanie to ocenić na podstawie moich skromnych doświadczeń. Z somnambuliczną zręcznością wyłowiła z potężnej kolekcji ciuchów w mojej garderobie czyste rzeczy i dyskretnie położyła je na łóżku, a gdy się przebierałam, zajęła się porządkowaniem bielizny. Wszystko, co wyjęła, było do siebie idealnie dopasowane, sama nigdy bym tak tego nie dobrała – lejąca się, długa suknia w kolorze turkusowym, do tego szeroki jedwabny szal z orientalnym wzorem, ciemnozielone miękkie botki i śliczny mały kapelusik zdobiony tiulem. Nawet rydykiul – torebka wyszywana cekinami z macicy perłowej – doskonale pasowała do całej kreacji. Pan Darcy na bank by na mnie poleciał, gdybym była bohaterką tej powieści. Bridget krzątała się, ja zaś stałam przed lustrem, próbując przymocować kapelusik. Kiedy zobaczyła, że sobie z tym nie radzę, znowu zaczęła mamrotać. – Mogłaby mnie zapytać, czy jej pomóc. Wszystko poszłoby szybciej i lepiej by wyglądało. Ale jak się będę napraszać, to mogę zrobić złe wrażenie.
Udałam, że to zupełnie normalne, że rozmawia sama ze sobą, i odwróciłam się w jej stronę. – Pomogłabyś mi z tym kapeluszem, Bridget? – Chętnie! – Oczy jej się zaświeciły i szybko, za pomocą kilku groźnie wyglądających szpilek przymocowała mi kapelusz. – Jest pani piękna, milady – powiedziała, gdy obie podziwiałyśmy w lustrze efekt jej starań. – Dziękuję, Bridget. W salonie na dole czekała już Iphigenia. Siedziała na fotelu przy oknie i wertowała czasopismo o modzie. Podobnie jak rano wyglądała zachwycająco, niczym cud z okresu regencji, w sukni, której lazurowa barwa podkreślała jej pełne wyrazu oczy. Podniosła się i spojrzała na mnie z uznaniem. – Anne, moja kochana. Jak widzę, Bridget wykonała już swoją robotę. Czyż nie jest cudowną garderobianą? – Tak, jest naprawdę dobra. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci te jej rozmowy z samą sobą. To owszem dziwactwo, ale dla mnie bardziej do zaakceptowania niż na przykład kradzież albo picie, albo przymilanie się do pana domu. Jak sądzisz? – Oczywiście – zgodziłam się, jakby normą było to, że garderobiane robią takie rzeczy. – Powinnaś też kazać jej, by cię uczesała – poradziła mi Iphigenia. – Jest mistrzynią układania fryzur. Ten warkocz oczywiście ci pasuje, ale wyglądasz z nim odrobinę za bardzo jak uczennica, jakbyś miała niewiele ponad czternaście lat. A przecież na pewno masz już siedemnaście. – Właściwie niedługo kończę dwadzieścia jeden – przyznałam. Zaskoczona Iphigenia załamała dłonie obleczone w eleganckie rękawiczki. – Aż tyle! I jeszcze nie zostałaś wprowadzona do tonu! Cóż to za straszliwe zaniedbanie! – Zmarszczyła czoło. – Nie wiem, jak wyglądają zwyczaje w zachodnioindyjskich koloniach, ale tu w Anglii dziewczynę powyżej dwudziestki, która jeszcze nie została wprowadzona do tonu, trudno wydać. – Wydać? Komu? Parsknęła śmiechem. – Za mąż, naturalnie. Moje drogie dziecko, przecież po to przyjechaliście do Anglii. Bo przekroczyłaś już wiek odpowiedni do zamążpójścia! – Znowu zmarszczyła czoło. – Musimy dopilnować, żebyś poszła na najbliższy bal do Almack’s, inaczej stracisz jeszcze więcej czasu. Dwadzieścia lat to granica staropanieństwa, to już może trochę zawęża wybór, ale z drugiej strony pochodzisz z dobrego domu. I jesteś posażna. Mówi się, że rodzina Foscary posiada bajeczny majątek. Oczywiście trzeba będzie uważać, żebyś nie wpadła w łapy jakiegoś łowcy posagów, ale pod tym względem możesz mi zaufać. Jako twoja najbliższa krewna będę miała oko na to, by zostali ci przedstawieni tylko najlepsi konkurenci. A ty sama musisz jedynie przestrzegać kilku reguł, aby najbardziej pożądani kawalerowie Londynu uznali cię za doskonałą partię. – Mogę kazać Bridget, żeby mnie uczesała. Powiedziałam to żartem, ale Iphigenia kiwnęła głową z aprobatą. – I bardzo dobrze. Twój wygląd na wszystkie okazje musi być en vogue – musi zawsze odpowiadać najnowszej modzie. Pod tym względem można się zdać na Bridget. No cóż, i na mnie, bo, jak sama zapewne przyznasz, wybierając twoją garderobę, miałam dobrą rękę. A jeśli chodzi o twoją konwersację, musisz uważać tylko na jedno: żeby nie sprawiać wrażenia sawantki.
– Kto to jest sawantka? – Och, nie znają tego słowa na Barbadosie? Cóż, sawantka to dziewczyna, która znajduje zbyt wielkie upodobanie w czytaniu. Jeśli młoda kobieta woli siedzieć nad książkami, zamiast zadbać o swoją urodę, pod względem towarzyskim jest przegrana. Mężczyźni nie lubią sawantek. – Muszę to sobie zapamiętać. – Byłam naprawdę wdzięczna za tę radę, bo myśl, że jacyś kawalerowie mogliby mnie uznać za doskonałą partię, mocno mnie zdenerwowała. Teraz wiedziałam przynajmniej, jak spławić najlepszych konkurentów – opowiem im po prostu o moich ulubionych książkach. Iphigenia po przyjacielsku ujęła mnie pod ramię i razem wyszłyśmy na dwór, gdzie czekał już jej powóz: mały, zgrabny, dwumiejscowy, z lakierowanymi na czerwono kołami. Zdradziła mi, że to szczyt ekstrawagancji, bowiem nadmiar koloru jest wulgarny. Najwyraźniej była świetnie poinformowana pod każdym względem, bo podczas gdy jej służący wiózł nas w kierunku Hyde Parku, bez przerwy zwracała uwagę na ludzi, którzy jej zdaniem byli źle ubrani albo uchodzili za nudziarzy. – Tamta kobieta w landolecie to Harriet Witchcombe. Jest straszna. Widzisz ten szal? Czyż nie jest paskudny? Ale jeszcze gorszy jest jej fetor. Nie należy do niej podchodzić zbyt blisko, bo można się udusić od jej perfum. Ten mężczyzna na karym koniu – ciągnęła za kolejnym rogiem – to lord Wrexham. Musisz się przed nim strzec, w zeszłym roku stracił wszystkie pieniądze na grze w faraona i teraz szuka bogatej dziedziczki, którą będzie mógł urobić. Czarujący amant i zręczny jeździec, ale nic dla ciebie. Widzisz tę grubaskę w tym kołyszącym się gigu, która jedzie prosto na nas? – spytała przed wjazdem do parku. – To patronka z Almack’s. Ta kobieta jest niewiarygodnie zarozumiała, a przy tym głupia jak but. Nienawidzę jej. Iphigenia przyjaźnie pomachała otyłej kobiecie i mijając ją, uśmiechnęła się do niej promiennie. – Moja piękna! Jakże miło cię widzieć! Grubaska skinęła nam wyniośle, co chyba uchodziło za dobry znak, bo Iphigenia najwyraźniej odetchnęła z ulgą. – Dzięki Bogu, okazała nam swoją przychylność. Wejście na najbliższy bal mamy zapewnione. – Myślisz, że możemy pójść do Almack’s? – Oczywiście, aniołku. Przecież ci obiecałam. Ale czasami trzeba się trochę napracować, żeby przekonać patronkę do wpuszczenia nieznajomych gości. Ktoś z tonu musi za nich zaręczyć, w tym wypadku ja. – Iphigenia uśmiechnęła się odrobinę arogancko, machając kolejnej damie siedzącej w mijającym nas powozie. Zdaje się, że połowa londyńskiej elity przybyła do Hyde Parku. Po szerokich, obrośniętych kwitnącymi krzewami alejach toczyło się mnóstwo powozów pełnych elegancko ubranych ludzi. Między nimi kłusowały wypucowane na błysk konie, dosiadane przez panów i panie w wytwornych strojach jeździeckich. – Och! – Na widok jednego z powozów Iphigenia chwyciła mnie za ramię. – To on! – zawołała. – Kto? – Hrabia Clevely! Na to liczyłam! George! – zawołała dźwięcznym głosem – Mój drogi George! Cóż za miły przypadek! Na jej rozkaz służący ściągnął lejce i zatrzymał się obok powozu, w którym siedział rzeczony drogi George. Hrabia Clevely miał lekką nadwagę i trzydzieści parę lat. Eleganckie ciuchy opinały go niczym skórka kiełbasę, wszystko miał za ciasne. I w ogóle cały wyglądał tak
jakoś przesadnie, na przykład te wysoko natapirowane rudawe loczki, musztardowy odcień spodni czy też rogi kołnierza sięgające mu niemal do uszu. Jego halsztuk był zawiązany w tak pompatyczny węzeł, że wypychał mu brodę do góry. George odwrócił się z pewnym trudem i teraz było widać, że ma naprawdę ujmującą, choć nieco zbyt okrągłą twarz, z rozmarzonymi brązowymi oczami i nitkowatymi wąsami. Wyglądał jak miły chomik. – Iphy! – zawołał ucieszony. – A cóż ty tutaj robisz? – Wyjechałam na spacer. Z moją kochaną kuzynką, która parę dni temu przybyła z Antyli. Anne, czy mogę cię poznać z moim dobrym przyjacielem George’em Clevelym? George, to jest Anne, młodsza siostra piątego wicehrabiego Foscary. Dziwiłam się, że mówi tak głośno, i przez chwilę myślałam, że to należy do dobrego tonu, gdy się jest przedstawianą hrabiemu, ale potem zauważyłam, że on mówi równie donośnie. – Jest głuchawy jak zatkana lufa starej armaty – powiedziała do mnie normalnym tonem. – Młoda lady Foscary z Grosvenor Square! Bardzo się cieszę, że dane jest mi panią poznać. – Hrabia uśmiechnął się do mnie szeroko, następnie oznajmił mi ogłuszającym tonem, jak bardzo jest mną oczarowany. – W najwyższym stopniu niezwykłe! Dama z Indii Zachodnich! I jakaż piękna! Jego spojrzenie zdradzało żywe zainteresowanie. Uniósł kapelusz, skłonił się i, by podkreślić swój szacunek, podniósł się na chwilę, ale stracił równowagę i runął z powrotem na tyłek. Spadł mu przy tym kapelusz z głowy. Groom natychmiast zeskoczył z tylnego podestu i go podniósł, ale przestraszył tym konie, które niespodziewanie się zerwały. Stangret próbował je poskromić, jednak to tylko jeszcze bardziej je rozjuszyło. Zaprzęg ruszył galopem i powóz odjechał, kołysząc się i miotając na boki hrabią, który próbował się czegoś chwycić. Rzucił nam jeszcze spojrzenie przez ramię. – Do zobaczenia, moje panie! – wrzasnął. Iphigenia zachichotała. – Biedny George. Ale koniecznie musiał kupić te dwa folbluty z najlepszej hodowli. Jak twoje pierwsze wrażenie? – Nie za bardzo znam się na koniach, lecz na pewno są szybkie. – Głuptasku. – Zaśmiała się. – Chodziło mi o George’a. – Uważam, że jest całkiem miły. I… hmm… oryginalnie się ubiera. – No cóż, niestety jest pozbawiony gustu. Jego kamerdyner to idiota i nie ma nikogo, kto mógłby zapobiec modowym wpadkom George’a. Ale łatwo mu wybaczyć jego ciągoty do dandysowania, bo to w końcu hrabia. A do tego bogaty jak Krezus. – Spojrzała na mnie wyczekująco. – Mówisz, że twoim zdaniem jest miły? Zrozumiałam, do czego zmierza. – Ale nie w tym sensie. Mówiąc „miły”, miałam na myśli… po prostu miły. Uśmiechnęła się z zadumą, jakby moje rozumienie słowa „miły” było dokładnie takie, o jakie jej chodziło. – Z pewnością jeszcze w tym tygodniu zostawi ci swój bilecik. Prawdopodobnie miała na myśli rozpowszechniony w tej epoce zwyczaj przekazywania lokajowi bileciku, który ten przynosił potem na srebrnej tacy do salonu i trzeba było wtedy zdecydować, czy się daną osobę przyjmie, czy nie. Wszystko to było w gruncie rzeczy czymś w rodzaju telefonu – widzisz numer na wyświetlaczu i możesz się zastanowić, czy odbierzesz, czy nie, z tą różnicą, że dzwoniący jest już u ciebie pod domem i lokaj musi go odesłać, jeśli chwilowo nie jesteś w odpowiednim nastroju do przyjmowania gości. – I bez wątpienia przyjdzie na bal do Almack’s – ciągnęła radośnie Iphigenia. – Cóż za perspektywy! Czy wiesz, że jest jednym z najlepszych przyjaciół księcia regenta?
– Nie, bo i skąd? – Chciałam jej właśnie wyjaśnić, że nie mam żadnych ambicji, by dać się poderwać temu gościowi, hrabiemu czy nie hrabiemu. Ale w porę mi się przypomniało, jakie zalecenia zostawił nam José. „Korzystać z okazji towarzyskich – ile się da. Spotykać się z wpływowymi ludźmi i interpretować znaki”. Jako hrabia ten George Clevely stał w arystokratycznej hierarchii całkiem wysoko, nad nim była już tylko rodzina królewska. I przyjaźnił się z księciem regentem, a więc nie można już być bardziej wpływowym. Sprawa była jasna: musiałam iść na bal, by odczytać ewentualne znaki. Nawet jeśli ma to znaczyć, że cały świat uzna mnie za chętną do zamążpójścia dziedziczkę. Zrobiłyśmy jeszcze rundkę po Hyde Parku, a w drodze powrotnej na Grosvenor Square Iphigenia zapowiedziała, że następnego ranka zabierze mnie na zakupy, ponieważ pilnie potrzebuję pięknej sukni balowej. Mój argument, jakobym miała wiele nowych sukien, odrzuciła z rozbawieniem. – Przecież to są tylko proste, codzienne suknie, gołąbeczko! Odniosłam wrażenie, że zamiast „gołąbeczko” chciała powiedzieć „wsioku”, ale nie zgłaszałam więcej protestów. Przecież chęci miała dobre i potrzebowałam jej, by dostać się na bal. Poza tym była naprawdę bardzo miła, pomijając jej snobistyczny sposób bycia. Zostawiła mnie na Grosvenor Square i obiecała, że następnego ranka pojawi się punktualnie o jedenastej. Tymczasem zrobiło się już prawie wpół do siódmej. Zdjęłam płaszcz i podałam go Bridget, która natychmiast przystąpiła do czyszczenia. Pani Fitzjohn spytała, czy zgadzam się, by kolację podano o ósmej, ponieważ na tę godzinę swój powrót zapowiedział jego lordowska mość. Byłam dość głodna i chętnie zjadłabym coś już teraz, ale przypuszczałam, że zaburzyłoby to całą kuchenną logistykę, dlatego odpowiedziałam, że kolacja o ósmej mi pasuje. Aby przetrwać jakoś czas oczekiwania, postanowiłam jeszcze raz dokładnie obejrzeć tom Szekspira. Gdy jednak zaczęłam szukać książki w pokoju Sebastiana, zostałam przyłapana przez jego kamerdynera Meeksa, który aż dostał zadyszki, widząc, jak przetrząsam nie swoje rzeczy. Najwyraźniej przekraczanie przez damę progu sypialni mężczyzny uznawano za absolutne tabu, niezależnie od tego, czy była jego siostrą, czy nie. – Ja tylko szukam książki, którą mój brat przywiózł dziś w południe – oświadczyłam. – Dramatów Szekspira. Meeks próbował się opanować. – Jego lordowska mość zamknął ją w męskim pokoju i zabrał ze sobą klucz. – Och, naprawdę? Meeks tylko z godnością skinął głową. Hm, to było wkurzające. Z drugiej strony jednak także rozsądne, bo wszystko, co pozostawił nam José, należało traktować jako poufne. Notatkę z książki Jane Austen też zamknęliśmy w biurku. Musiała pozostać tajemnicą, bo tylko tak mogliśmy zagwarantować, że informacja ta nie trafi do niepowołanych osób trzecich. Przy czym „niepowołane osoby trzecie” to nie było określenie, jakie sama wybrałam. Pochodziło od Sebastiana, który tym mianem nazywał Złych. Jeden z nich mógł się czaić praktycznie za każdym rogiem. I nie był to tylko kwiecisty opis, lecz brutalna rzeczywistość, z którą już kilka razy sama się zderzyłam. Każda nieostrożność mogła spowodować śmiertelne zagrożenie. Dotrzymywanie tajemnicy i poufność należały więc do żelaznych reguł, których my, jako Obrońcy Czasu, musieliśmy przestrzegać, wypełniając nasze zadania. Ani przez chwilę nie wątpiłam bowiem, że w dalszym ciągu mamy
do spełnienia misję. Byłam przekonana, że w przeskoku w czasie Sebastianowi i mnie przeszkodziło nie zniszczenie bramy, lecz niewypełnione zadanie. A jednak José za wszelką cenę próbował nas stąd wydostać. Jeśli chodzi o powód, nie robiłam sobie najmniejszych złudzeń – byliśmy w niebezpieczeństwie. Od naszego przybycia tutaj kark mnie jeszcze nie swędział, ale to nic nie znaczyło. Mogło się to zmienić w każdej chwili – i być może będzie już wtedy za późno. Przeszył mnie dreszcz, zaczęłam niespokojnie chodzić po pokoju porannym. Próbowałam poczytać, ale mimo starań nie potrafiłam się skoncentrować. W końcu nie wytrzymałam. Przecież nie mogę czekać na Sebastiana jeszcze godzinę! Zaraz potem do głowy przyszedł mi wyśmienity pomysł na to, jak sensownie spędzić ten czas. Sebastiano pewnie trochę się wkurzy, jeśli wyjdę bez niego, ale przecież jutro bez problemu będziemy mogli tam pójść razem, niczemu to nie zaszkodzi. Poinformowałam pana Fitzjohna, że chcę znów wyjechać, wysłał więc Cedrica do stajni, aby kazał Jerry’emu zajechać powozem. Jerry wyglądał na nieco zmęczonego, gdy zsiadł z kozła i skłonił się przede mną. Kiedy rozłożył małe schodki do wsiadania, pomyślałam, że spokojnie mogłabym mu dać dodatkowy napiwek, tym bardziej że na pewno miał za sobą długi dzień. – Masz, nim zapomnę. – Wcisnęłam mu w dłoń sztukę złota. – A to za co? – spytał zaskoczony. – Dla ciebie. – Ale ja nie miałem przecież żadnych wydatków. – Toteż to nie jest zwrot wydatków, tylko małe podziękowanie. Zaczerwienił się aż po końce uszu i przełknął ślinę. – To wielka hojność, milady. Z tylnego podestu dobiegło chrząknięcie. Groom Jacko wybałuszył oczy. Chcąc nie chcąc, też mu dałam, ale tylko gwineę. W końcu jedynie bezczynnie jechał z tyłu, a poza tym oglądał się za każdą kobietą, którą zobaczył przy drodze. Nie trzeba było przesadzać. – Czy ty właściwie czasem kończysz pracę? – spytałam Jerry’ego ze współczuciem, gdy pomagał mi wsiąść do powozu. – Oczywiście. O zachodzie słońca idę do domu, chyba że jestem jeszcze potrzebny. To zabrzmiało beztrosko, jednak uznałam, że po tak długim dniu powinien koniecznie już być w domu. Cały czas zapominałam, że w tym stuleciu nie było jeszcze kodeksu pracy, nie mówiąc o ustawowej, ośmiogodzinnej dniówce. Związki zawodowe również trzeba będzie dopiero wymyślić. Pamiętałam jednak, że także w tym stuleciu zdarzały się protesty robotników. Albo będą się zdarzać, zależnie od punktu widzenia. A może nawet jakieś zdarzą się jeszcze w tym roku? Wkurzyłam się, że przed podróżą do roku 1813 nie dowiedziałam się więcej na ten temat, miałabym teraz w głowie wszystkie daty i fakty, zamiast gromadzić zbędną, marginalną wiedzę, na przykład o tym, co to jest rydykiul i z czego produkowano pastę do zębów. W każdym razie wiedziałam co nieco o człowieku, którego zamierzałam zaraz odwiedzić. W końcu kilka dni temu Sebastiano i ja uratowaliśmy mu życie i ocaliliśmy przed ogniem jego obrazy. A teraz zdecydowanie wyglądało na to, że on też odgrywa jakąś rolę w naszym nowym zadaniu, mimo że nadal spowijał je mrok. Jasno i wyraźnie widziałam przed sobą słowa, które José zanotował na kartce: „Mieć oko na pana Stephensona i pana Turnera”. Jerry stał przed otwartymi drzwiczkami powozu. – Dokąd jedziemy, milady? – Do pana Turnera, tego malarza.
– Tam, gdzie pani i milord gasili pożar. – Owszem, tam. – Ma pani tam jakieś szczególne plany? – Nie, chcę po prostu sprawdzić, co u niego. – Translator przekształcił to na „Chciałabym jedynie zasięgnąć informacji o jego samopoczuciu”, co ze względu na elegancką formę wywołało mój spontaniczny komentarz „Ja cię!”, co z kolei zostało przetłumaczone na „Och!”. Na szczęście Jerry o nic więcej nie pytał.
Gdy przybyliśmy na Harley Street, już zmierzchało i unosiła się mgła, spowijając ulicę budzącą grozę szarością. Po drodze widzieliśmy pierwszych latarników, którzy za pomocą długich tyczek pracowicie zapalali jedną latarnię za drugą, ale mętne światło z trudem przenikało przez kłęby mgły. Tylko wzdłuż szerokich, eleganckich ulic stały już latarnie gazowe, które wprawdzie świeciły jaśniej niż lampy olejowe, lecz i tak stanowiły jedynie rozmyte plamy światła w gęstym mleku. Jerry pozostał na koźle, podczas gdy ja pospiesznie przeszłam między uśmiechającymi się złośliwie sfinksami i uruchomiłam antabę, zaraz potem jeszcze raz, tylko trochę mocniej. Nie będę mogła zostać tutaj dłużej, w przeciwnym razie nie zdążę na kolację. Właśnie chciałam zastukać trzeci raz, kiedy drzwi się otworzyły. Stał przede mną sędziwy ojciec pana Turnera. Miał na sobie ten sam szlafrok, te same za duże pantofle i patrzył na mnie zaskoczony. – Will! – zawołał. – Chodź szybko! To ta dziwna jasnowłosa dziewczyna! Zza jego pleców wyłoniła się pani Thackerey. – Nie powinien pan tak po prostu otwierać drzwi, sir – ofuknęła go gospodyni. – Przeziębi się pan w tym wieczornym powietrzu. Pana oskrzela w dalszym ciągu są osłabione od dymu, przecież pan wie. Potem zobaczyła mnie i szeroko otworzyła oczy. – Co u wszystkich… – Umilkła. – Panie Turner! – zawołała po chwili przez ramię. – To ta jasnowłosa dziewczyna! Zdawało mi się, że znalazłam się w jakimś surrealistycznym filmie. Za mną falująca mgła, przede mną hol rozświetlony rozproszonym światłem świec, a w otwartych drzwiach ostre, jakby zostały wycięte nożyczkami, kontury sylwetek pana Turnera seniora w jego ogromnych pantoflach i gospodyni, która patrzyła na mnie, jakbym była kosmitką. Potem ze schodów zszedł człowiek, którego chciałam odwiedzić (a dokładniej: chciałam na niego mieć oko, cokolwiek to znaczyło). O ile to w ogóle możliwe, jego przybycie jeszcze bardziej pogmatwało całą sytuację, bo w jednej ręce trzymał pędzel, z którego wciąż kapała farba, a w drugiej na poły ukończony obraz. Nie był on szczególnie duży i oświetlenie też nie było szczególne, lecz i tak rozpoznałam osobę, którą przedstawiał – to byłam ja sama.
Pan Turner gapił się na mnie jak na zjawę. – Wiedziałem, że pani wróci, panno Foscary. – Odwrócił się do gospodyni. – Pani Thackerey, proszę przynieść filiżankę herbaty dla naszego gościa. I proszę odprowadzić ojca do łóżka. Pani Thackerey wymruczała coś pod nosem, z czego zrozumiałam jedynie „zły omen” i „z pewnością czarownica”, ale odeszła, nie zgłaszając sprzeciwu i zabierając ze sobą starego pana Turnera.
– Chodźmy – zwrócił się do mnie pan Turner. Poszłam za nim przez hol, gdzie wciąż jeszcze czuć było trochę dymem, choć zerwano już nadpaloną boazerię i osmalone tapety i przygotowano wszystko do remontu: wzdłuż wysokich ścian ustawione były rusztowania, a wokół leżały narzędzia. Pan Turner zaprowadził mnie do biblioteki, która wyglądała podobnie jak u nas (stopniowo nabywałam dziwnych zwyczajów – powinnam przestać traktować pałac przy Grosvenor Square jako naszą własność!), tylko że tu wisiało więcej obrazów. Oczywiście wszystkie zostały namalowane przez gospodarza. Postawił na sztalugach nowy obraz i poprosił, bym usiadła, lecz byłam zbyt urzeczona malowidłem. Namalował je w swoim charakterystycznym stylu, a więc nieco rozmyte i z płynnymi konturami, ale moja twarz była dobrze rozpoznawalna. Zastygła w przerażeniu. Oczy miałam szeroko otwarte ze strachu, rękę uniesioną w geście obrony. Na ten widok mimowolnie poczułam chłód. To było jak spojrzenie w lustro, które pokazywało moje najskrytsze uczucia. Prawdopodobnie w tamtej chwili wyglądałam dokładnie tak jak na tym obrazie. Ale emocje jeszcze wzrosły, kiedy zauważyłam, że obraz na sztalugach nie był jedynym moim portretem w tym pomieszczeniu. Na dwóch kolejnych stelażach stały, ledwo wyschnięte, obrazy ze mną i na każdym z nich wyglądałam tak, jakbym uciekała przed mordercą. Na ostatnim patrzyłam przez ramię, a usta miałam otwarte w niemym krzyku. – Jak się pani podobają? – spytał pan Turner wyczekująco. Przełknęłam ślinę. – Są… cóż… niezwykłe. I od razu trzy… To znaczy, dlaczego pan… – Zająknęłam się, nie mając pojęcia, jak ująć w słowa burzę, która we mnie szalała. – Dlaczego panią namalowałem? – Pan Turner wzruszył ramionami. – Nie wiem, dlaczego maluję pewnych ludzi albo motywy. Po prostu muszę to robić. Obrazy są w mojej głowie, potrzebują z niej wyjść. I to nie raz, a wiele razy. Bo, widzi pani, każdy obraz ma wiele twarzy i każda domaga się tego, by ją pokazać. – Tak mnie pan widział? – spytałam oszołomiona. A potem przyszła mi do głowy myśl, która wszystko wyjaśniała. – Widział mnie pan podczas pożaru! – powiedziałam z ulgą. – Rzeczywiście strasznie się wtedy bałam. Pokręcił głową. – Nie, podczas pożaru nie wyglądała pani na wystraszoną, lecz na zdecydowaną. Te portrety tutaj to inne obrazy. Jest pani… – Zakasłał. – Wiem, że musi się to pani wydać absurdalne – dodał przepraszająco – ale powiem, jak jest: to są wizje. – Wizje? – powtórzyłam lekko drżącym głosem. Skinął głową. – Te obrazy pojawiają się w mojej wyobraźni i muszę je namalować. Tak jak tamten. – Wskazał obraz, który wisiał na ścianie przy kominku. Spowity światłem świec, emanował czymś tajemniczym i zarazem złowrogim. Od razu rozpoznałam, co na nim jest: kamienny krąg Stonehenge. Ale nie to było w nim niesamowite, lecz ludzka postać błądząca między kamieniami i według wszelkich znaków uciekająca przed kimś. – Czy to… – wykrztusiłam z trudem. Pan Turner skinął głową. – Tak, to pani. Nazwałem go Śmiertelny strach. Co pani o nim myśli? Poczułam, że muszę się czegoś przytrzymać. W tym momencie weszła pani Thackerey z herbatą. Obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale nic nie powiedziała. Po jej wyjściu pan Turner oświadczył, że dawno nie miał tak wizjonerskiego okresu twórczego jak w ciągu ostatnich
dni. – To jest jak źródło mocy – powiedział uszczęśliwiony. – Napływają do mnie obraz za obrazem i wszystkie pchają się na płótno. Zawdzięczam to pani, panno Foscary. To kolejny powód, dla którego jestem pani zobowiązany. Jakże chętnie okazałbym swoją wdzięczność. – Z zapałem wskazał na trzy portrety. – Czy wolno mi pani podarować jeden z nich? Jeszcze kilka dni temu, promieniejąc z radości, powiedziałabym coś w stylu: „Ależ nie trzeba! Choć skoro pan pyta – chętnie!”, ale teraz nawet go nie słuchałam. Przez cały czas wpatrywałam się w obraz ze Stonehenge. Pan Turner wyciągnął do mnie rękę z filiżanką. – Pani herbata stygnie. – Dziękuję. Nieobecna duchem wypiłam kilka łyków, niemal przy tym nie zauważając, że bez cukru herbata niespecjalnie smakuje. W tym momencie zegar w kącie wybił godzinę. Była już ósma! Pospiesznie odstawiłam filiżankę na tacę. – Muszę iść. – Ale przyjdzie pani jeszcze, prawda? – Pan Turner spojrzał na mnie pytająco, a potem skinął głową. – Wiem, że pani przyjdzie. Wiedziałem to, jeszcze zanim pani dzisiaj się zjawiła. Jest pani częścią tych wizji, Anne. Mogę do pani mówić Anne? Przytaknęłam w milczeniu. Odprowadził mnie do drzwi i patrzył za mną, gdy spieszyłam do powozu. Jerry otworzył mi drzwiczki. – Jak czuje się malarz? Doszedł do siebie po pożarze? Znów tylko w milczeniu pokiwałam głową. Chciałam już stąd odjechać.
W drodze powrotnej zaczęłam poważnie marznąć. Zdecydowanie powinnam była cieplej się ubrać. Od zapadnięcia zmroku zrobiło się znacznie zimniej. Ze wszystkich stron wiał lodowaty wiatr, szczególnie od dołu. Poprosiłam Jerry’ego, by popędził konie, bo byłam spóźniona, powóz ruszył więc żwawym tempem. Gdy wróciłam, pan Fitzjohn robił sobie wyrzuty. – Wielki Boże, jest pani zmarznięta na kość! – Odpędził na bok żonę i sam odebrał ode mnie płaszcz, otworzywszy mi uprzednio drzwi. – Powinienem był pani powiedzieć, że na wieczorny spacer potrzebuje pani ciepłego pledu i gorącej cegły pod stopy. – Nie jest tak źle – powiedziałam, szczękając zębami, ale cieszyłam się, że zaraz będę mogła pójść do salonu, gdzie trzaskający w kominku ogień dawał przyjemne ciepło. Sebastiano podszedł do mnie i ujął moje dłonie. – Jesteś nareszcie! Udawałam, że nic a nic sobie nie robię z jego ponurej miny, w domu był bowiem jeszcze jeden gość – Ken. Stał przy kominku ze szklanką w dłoni. W szlachetnie błyszczącej kamizelce, żakiecie o burgundowym odcieniu i starannie zawiązanym halsztuku wyglądał jak wcielenie bohatera powieści Jane Austen. – Już się martwiłem – powiedział Sebastiano. – Gdzie byłaś tak długo? – Ach, w ogóle nie zauważyłam upływu czasu – odparłam z uśmiechem. Byle nie dać nic po sobie poznać. Ale Sebastiano za dobrze mnie znał, widział, że jestem roztrzęsiona. Mocniej ścisnął moje
dłonie, a potem szybko pogłaskał mnie po policzku. – Miałaś miłe popołudnie? – spytał mimochodem. – Byłam z Iphigenią w Hyde Parku, a potem jeszcze kazałam się Jerry’emu trochę powozić po mieście. Wiesz przecież, jak bardzo jestem ciekawa Londynu. Wszystko jest takie nowe i takie ekscytujące… Niestety potem przyszła gęsta mgła i niewiele było widać. – Wyciągnęłam dłoń do Reginalda. – Kuzynie – kontynuowałam tonem pogawędki – jak dobrze znów cię widzieć. Jak ci minął dzień z moim bratem? – Był bardzo urozmaicony – odpowiedział Reginald. Ku mojemu zdziwieniu nie ścisnął mojej dłoni, lecz podniósł ją do ust i złożył na niej lekki pocałunek. – Byliśmy razem w White’s, a potem na strzelnicy Manton’s, gdzie pokazałem Sebastianowi moje nowe pistolety pojedynkowe. Później obejrzeliśmy aukcję w Tattersalls. – Aukcję dzieł sztuki? – spytałam, lekko zirytowana nieoczekiwanym pocałunkiem w rękę. Reginald roześmiał się. – Nie, w Tattersalls sprzedaje się konie. Zmusiłam się do uśmiechu. – Fatalnie, że tak mało wiem o tutejszych zwyczajach. Barbados jest naprawdę bardzo daleko stąd. – Bardzo daleko – potwierdził rozbawiony Reginald. – Tym bardziej cieszę się, że mogę wam pokazać Londyn. – Na jutro zaplanowana jest wspólna wycieczka do Vauxhall Gardens – wtrącił Sebastiano. – Niestety, nie mogę z wami jechać. Przed południem jestem umówiona z Iphy. Uważa, że koniecznie potrzebuję nowej sukni do Almack’s. W przyszłą środę odbywa się tam bal. – Wiem, już się na niego zgłosiłem – oświadczył Reginald. – Ale mimo to możesz udać się do Vauxhall Gardens, bo jedziemy tam dopiero wieczorem. – Reginald uśmiechnął się, pokazując lśniące zęby i tak upodabniając się do Kena Pana Młodego, że aż zamrugałam. Podał mi ramię. – Pozwól, kuzyneczko. – Co takiego? – spytałam zdezorientowana. – Twoje ramię. – Mrugnął do mnie. – Chciałbym cię w dobrym stylu zaprowadzić do jadalni. – Ach, zostaniesz na kolacji? – Tak, Sebastian był tak miły i mnie zaprosił. Taki samotny kawaler jak ja jest wdzięczny za każdą okazję zjedzenia w miłym towarzystwie. Mogłabym się założyć, że takich okazji mu nie brakowało. Nie z jego wyglądem i majątkiem. Podczas naszej przejażdżki Iphigenia opowiedziała mi obszernie i z zachwytem o jego finansach, wykwintnym londyńskim domu i wspaniałych koniach. Jak wielokrotnie podkreśliła, uchodził za nadzwyczaj cenną zdobycz. Z punktu widzenia czystej taktyki matrymonialnej był na liście kawalerów zaraz po George’u – i Sebastianie. Po tych słowach omal nie wypadłam z powozu, przede wszystkim gdy zauważyłam błysk w jej oczach. Przypomniało mi się bowiem, że ona też chciała po raz drugi wyjść za mąż. O mało się nie wygadałam i nie oświadczyłam jej, że Sebastiano nie jest do wzięcia. W każdym razie póki w moich żyłach płynie krew! Reginald podsunął mi krzesło, kładąc przy tym lekko rękę na plecach. – Proszę bardzo. Usiadł obok mnie, jak gdyby jego miejsce było dokładnie tam i nigdzie indziej. Sebastiano, chcąc nie chcąc, musiał usiąść naprzeciw nas, bo trzy osoby obok siebie przy stole
wyglądałyby dosyć głupio. W trakcie jedzenia Reginald nie odpuścił żadnej okazji, by ze mną poflirtować. Wygłaszał komplementy w zręczny, zabawny sposób, nie narzucał się i od czasu do czasu wtrącał tak śmieszną uwagę, że zaczynałam chichotać. Oczywiście nie zależało mi na nim – po trzech latach dalej kochałam Sebastiana jak szalona – ale z całą pewnością nie było ani trochę nieprzyjemne to, że taki przystojny facet obdarzał mnie tak wieloma względami. Poza tym doskonale odwracał moje myśli od strachu, jakiego pan Turner napędził mi swoimi obrazami. Tymczasem mina Sebastiana robiła się coraz bardziej chmurna, najwyraźniej przyjazne paplanie Reginalda mocno go irytowało, ale nic nie mówił. Po kolei wnoszono rozmaite potrawy. Srebrne misy, z których unosiła się para, gdy przy stole podnoszono pokrywy, wielkie platery z najróżniejszymi daniami głównymi, niewielkie szklane salaterki, w których podawano liczne przekąski – znów było tego zdecydowanie za dużo. Kucharka i jej pomocnice musiały zasuwać przez wiele godzin, by przygotować te pyszności. Była faszerowana polędwica wołowa, pieczona szynka, pieczeń cielęca z truflami i jeszcze parę innych rodzajów mięsa, których nie byłam już w stanie zapamiętać, bo miałam dosyć po zjedzeniu jednej porcji. Niektóre z nich serwowano w galarecie; owe trzęsące się, niewielkie kupki żelatyny wydawały mi się odrobinę podejrzane, podobnie jak upieczone w całości zające czy przepiórki. Tak samo jak przy obiedzie ograniczałam się raczej do duszonych warzyw, myśląc o tym, ilu głodnych ludzi z dzielnic nędzy mogłoby się nasycić podanym nam jedzeniem. Do picia serwowano delikatne w smaku czerwone włoskie wino i tym razem pozwoliłam sobie nawet dolać, bo rozgrzewało mnie od wewnątrz i pomagało mi przestać myśleć o obrazach z biblioteki pana Turnera. Po kolacji Reginald oświadczył, że już czas na niego. Na pożegnanie pocałował mnie wzorowo w rękę. – Do jutra, prześliczna Anne! Sebastiano zesztywniał. – Nie powinieneś tak często całować mojej siostry w rękę. Nie przywykła do tego. Reginald zmarszczył brwi i przez moment wydawało się, że zamierza zaprotestować. – Przykro mi, stary przyjacielu – powiedział wreszcie ze skruszonym uśmieszkiem. – Przez cały czas zapominam, że tam, na Antylach, panują pewnie jeszcze dość staromodne zwyczaje. Może miało to wyrażać skruchę, ale w moich uszach zabrzmiało raczej jak rozbawienie. Sebastiano przybrał pokerową minę i odprowadził Reginalda do drzwi, ja zaś udałam się na górę do męskiego pokoju i czekałam na niego. Gdy chwilę potem przyszedł, wydawał się jeszcze bardziej rozzłoszczony. – Co się stało? – spytałam. – Ten wypachniony goguś właśnie zupełnie oficjalnie zapytał mnie, czy może uderzyć do ciebie w konkury. Gapiłam się na niego z otwartymi ustami. – Nie wierzę! – Uważasz, że wymyśliłbym taką głupotę? – I co mu odpowiedziałeś? Wyrzuciłeś go? Sebastiano z irytacją pokręcił głową. – Wierz mi, chętnie bym to zrobił. Ale w tej chwili nie mogę. On stanowi coś w rodzaju klucza do wyższych sfer. Ten gość zna wszystkich ważnych ludzi w Londynie. Nawet sobie nie wyobrażasz, z kim on jest na ty. Wszędzie, gdzie dzisiaj byliśmy, zjawiała się natychmiast horda bogatych dandysów, aby uścisnąć mu dłoń. W ciągu zaledwie jednej godziny przedstawił mi z tuzin lordów, jednego ważniejszego od drugiego. – Twarz Sebastiana jeszcze bardziej
spochmurniała, kiedy dolewał sobie sherry. – Zacisnąłem więc zęby i powiedziałem, że życzliwie przyjrzę się jego zamiarom. – Hę? – Przecież coś musiałem powiedzieć – oświadczył rozdrażniony. – Przy czym oczywiście oczekuję, że będziesz trzymać tego typa na dystans. Możesz mu spokojnie powiedzieć, że nie potrzebujesz całowania w rękę. A teraz opowiedz mi, gdzie byłaś. U pana Turnera? Poczułam, jak zaczęły mi drżeć ręce. Sebastiano to zobaczył i szybko chwycił moje dłonie. Ze zmarszczonym czołem słuchał, jak opisuję mu dziwne okoliczności swojej wizyty. – To wszystko wydaje się dość zwariowane. Ale zapewne ma jakieś znaczenie. Pytanie tylko jakie. Mam nadzieję, że wkrótce do tego dojdziemy. Pojadę tam jutro i sam to obejrzę. A ty powinnaś przestać urządzać sobie ekstrawycieczki, nic mi o tym nie mówiąc. Pominęłam te uwagi milczeniem, bo nie miałam ochoty wszczynać z nim kłótni, wolałam zmienić temat. – Może przejrzymy jeszcze raz ten tom Szekspira? – Już to zrobiłem. Nie było tam zaznaczone nic więcej poza tym jednym miejscem. – Pamiętasz jeszcze, jak ono brzmiało? – „Aktorów książąt, królestwo na teatr, królów na widzów bohaterskiej sceny”. – Myślałeś już o tym? – Przez cały dzień. Chyba wiem, co oznacza ta wskazówka. Chodzi o księcia regenta. Najprawdopodobniej ktoś chce pozbawić go władzy. – Książę regent? Poczekaj, to syn króla, który ma przejąć regencję, bo jego ojciec jest chory psychicznie, prawda? A jak ma się odbyć pozbawienie go władzy? – Zwykłą drogą – odparł ironicznie Sebastiano. Wzdrygnęłam się. Ciarki przeszły mi po plecach. – Masz na myśli to, że ktoś spróbuje go zabić? – Tak, to mam na myśli. I jednocześnie ten ktoś zatroszczy się o to, by żaden ze Starców nie pomieszał mu szyków. Dlatego niszczy bramy. – A więc ten ktoś musi być jednym ze Starców! – Oczywiście. – Ale przecież bez bram on sam też nie będzie już mógł podróżować w czasie – zaprotestowałam. – Może wcale nie chce. Weź ten fragment: „królestwo na teatr”. To znaczy, że chce sobie stworzyć własne królestwo, osobistą scenę. Tylko dla siebie, poza wszelką kontrolą. – A jak myślisz, co znaczy „aktorów książąt”? Czy ten ktoś… zamierza obsadzić rolę księcia? Może nawet siebie samego widzi w tej roli? – Wtedy naszym zadaniem byłoby mu w tym przeszkodzić. Tylko jak? – Musimy w jakiś sposób przeniknąć do kręgów księcia i dowiedzieć się, z której strony grozi mu niebezpieczeństwo. Tak jak José napisał w instrukcji: „Interpretować znaki”. Przypomniało mi to o moim spotkaniu z hrabią Clevelym i jego przyjaźni z księciem regentem. Opowiedziałam o tym Sebastianowi, który stwierdził, że nie zaszkodzi dogadać się z tym gościem, gdy znów się spotkamy: nieważne, czy jutro w Vauxhall Gardens, czy na balu w Almack’s. – Najważniejsze, byś nie dała temu typowi obcmokiwać sobie ręki. To naprawdę poroniony zwyczaj. Po tym ostrzeżeniu pocałował mnie. A potem poszliśmy do łóżka, każdy do swojego. Wchodząc do sypialni, wystraszyłam się, bo czekała tam na mnie Bridget. Zupełnie zapomniałam, że od niedawna mam garderobianą. Ale jeszcze zanim zdążyłam powiedzieć
słowo, zaczęła te swoje rozmowy z samą sobą. – Na pewno będzie wściekła, bo nie podgrzałam jej wody do mycia, ale przecież nie wiedziałam, kiedy przyjdzie, więc i tak by wystygła. – Bridget – przerwałam jej przyjaźnie. – Mogę się umyć także zimną wodą. To mi naprawdę nie przeszkadza. – Wcale nie chciałam tego powiedzieć – zaczęła się kajać natychmiast. – Znowu mnie naszło, bo tak długo tu siedziałam i czekałam. Byłam zbyt wyczerpana, by zważać na jej humory. – Dziś dość mi już pomogłaś. Przez resztę wieczoru masz wolne. – No i masz – mruknęła Bridget. – Nie chce mnie już. Jestem skończona. – Bridget, to nieprawda. Po prostu chcę być teraz sama, bo jestem śmiertelnie zmęczona. Na to ona odmalowała sobie w najczarniejszych barwach, jak to siedzi w rynsztoku, żebrząc, i popija dżin. Pozbywszy się jej wreszcie, poczułam, jak bardzo jestem wyczerpana. Najwyższy czas iść spać. Rozbierając się, stwierdziłam, że niestety nie jestem w stanie rozpiąć sobie małych guziczków na plecach. Ale powstrzymałam się przed zadzwonieniem po Bridget. Zamiast tego zastukałam do sypialni Sebastiana, równie dobrze on mógł mi w tym pomóc. Niefortunnie drzwi otworzył Meeks, który zarozumiale oświadczył, że jego lordowska mość przebywa w łazience, a poza tym jest już w dezabilu, co stanowiło eleganckie określenie tego, że milord zdjął już ciuchy. Mówiąc to, Meeks zmierzył mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie wyczołgała się z bardzo głębokiej i bardzo ukrytej dziury. Dałam sobie spokój i zdecydowałam, że wyjątkowo będę spała w sukni.
Znowu spadałam w głęboką rozpadlinę, w kierunku pochłaniającego wszystko monstrum, które czekało na mnie tam, na dole. Niemal czułam chrapliwy oddech tej bestii, od zarania dziejów aż po wieczność pożerającej wszystko: sekundy, dni, lata – całe wieki. Próbowałam zwinąć się w kłębek, ale przez to spadałam jeszcze szybciej. Mknęłam ku kresowi czasu jak pocisk. Pospiesznie skorygowałam swój błąd i rozprostowałam ręce i nogi, jak gdybym mogła w ten sposób stawić opór straszliwej sile przyciągania. Rzeczywiście, spadałam teraz wolniej i zachęcona tym, zaczęłam wykonywać ruchy podobne do tych podczas pływania. Nagle chwycił mnie prąd, szarpnął na bok, do ciemnego tunelu odchodzącego od szybu. Przestałam spadać, teraz unosiłam się tylko jak z prądem rzeki, choć nie było ani wody, ani powietrza, tylko czerń. Jednak ku mojemu zdziwieniu stopniowo robiło się jaśniej, tunel skończył się i wypluł mnie na rozległą płaszczyznę. To był smutny, nagi świat pod szarym niebem, wypełniony przeszywającym wiatrem, który chłostał mi twarz. Powlokłam się przed siebie, ale jak okiem sięgnąć na tym pustkowiu nie było niczego, poza łańcuchami skalistych gór, których rozmyte kontury zaznaczały się w oddali. Potem obróciłam się wokół własnej osi i zobaczyłam to. Dużą, przypominającą tunel bramę w samym środku krajobrazu. To musiało być wejście, przez które tu trafiłam. Czy miałam tamtędy wracać? – Zawsze mnie znajdziesz, ty dziwne dziecko – powiedział za mną jakiś głos. Odwróciłam się i ku swemu zdumieniu ujrzałam przed sobą Esperanzę. Małą, pomarszczoną, siwowłosą, starą jak sam czas. Jej oczy były smutne i zarazem pełne czułości. – Jesteś prawdziwa? – Wyciągnęłam dłoń, ale gdy dotknęłam staruszki, jej kontury rozmyły się i spostrzegłam, że to była tylko iluzja. – Nigdy nie jestem prawdziwa – powiedziała cicho. – Ale przecież cię spotkałam. W Wenecji! I w Paryżu! Dałaś mi maskę. I swędzenie
w karku – to też mam od ciebie. – Spotkałaś moje echo. Odbicie. – A José? Czy on też jest tylko… echem? – Jest jednym z nielicznych Starców, którzy fizycznie wędrują w czasie i żyją z ludźmi. – Kim jesteście? Skąd przybywacie? – Jesteśmy z bardzo daleka. Z miejsca, gdzie przestrzeń i czas są jednością. Z kresu wieczności. – Uniosła rękę ku niebu, które przeistoczyło się w głęboką, błyszczącą czerń, oprószoną milionami migoczących gwiazd. – Ale dlaczego wy, Starcy, robicie to wszystko? Dlaczego manipulujecie czasem? Dlaczego wzajemnie się zwalczacie? Zamiast odpowiedzieć, Esperanza użyła palca wskazującego i ponad nami na firmamencie gwiazdy połączyły się, tworząc iskrzący się wzór, który przypominał szachownicę. – Gra! – zawołałam. – Gracie czasem! A ludzie są waszymi figurami! – Nie: czasem – powiedziała. – Gramy o czas. – A to… tam? – wyszeptałam. – Tam, w rozpadlinie… co to jest? – Nicość. Koniec gry. Wiatr wzmógł się, smagając mnie po twarzy odłamkami lodu. Otoczył Esperanzę wirem, jednocześnie odsuwając nas od siebie. – Pomóż mi! – zawołałam. – Powiedz, co mam zrobić, by powstrzymać kres! Ale już jej nie widziałam, a w następnym momencie zostałam wciągnięta do tunelu i odleciałam. – Nie! – krzyknęłam, wiedząc, że jeśli znów wyląduję w szybie prowadzącym w dół, będzie za późno. Dysząc, poderwałam się – i obudziłam. Przez chwilę leżałam kompletnie zdezorientowana. Potem uświadomiłam sobie, że nie jestem w naszym mieszkaniu w Wenecji ani we Frankfurcie u rodziców, lecz w przeszłości, w Londynie. Tętno miałam przyspieszone, usiłując je wyrównać, chwyciłam się za szyję i się przeraziłam. Pod opuszkami palców wyczułam drobinki lodu. Były wszędzie! We włosach i na sukni. Przerażona wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do lustra, ale w pokoju nie było dostatecznie jasno. Pospiesznie otworzyłam okiennice, a potem znów stanęłam przed lustrem, jednak nie zauważyłam niczego nadzwyczajnego. Prócz swojego zaspanego, potarganego oblicza z zapadniętymi oczami nie dostrzegłam nic. Ani śladu lodu. Dotknęłam jeszcze raz sukni i włosów, ale nic tam nie było. Nawet wilgoci, pomijając to, że byłam dość spocona, bo suknia była o wiele za ciepła, by w niej spać. Na szczęście przez noc kilka guzików się rozpięło. Pospiesznie się rozebrałam, a wtedy zauważyłam, że guziki nie rozpięły się, lecz odpadły. Pewnie w czasie snu zbyt gwałtownie się ruszałam. Przypomniały mi się akrobatyczne łamańce w tej przerażającej rozpadlinie i na moment wstrzymałam oddech, tak rzeczywiste wydały mi się te wspomnienia. Tak samo rzeczywiste jak odłamki lodu po przebudzeniu. Na szczęście to był tylko sen. Zmusiłam się do myślenia o czymś innym. Na przykład o tym, że bardzo chciałabym teraz wziąć prysznic. Albo się wykąpać. Ale zaraz, zaraz, przecież mogłam! Byłam bogatą dziedziczką i miałam mnóstwo służby. Pociągnęłam za sznurek dzwonka i przygotowałam się na rozmowy Bridget z samą sobą, ale ku mojej uldze trzymała buzię na kłódkę i sprawiła, że po tym złowrogim początku ranek jakoś się potoczył. Wszedłszy do gorącej kąpieli, poczułam się znacznie lepiej. Bridget wymyła mi włosy pastą o kwiatowym zapachu i przygotowała czystą bieliznę, a także piękną suknię w kolorze prymulkowej żółci. Na koniec pozwoliłam jej nawet się uczesać, bo wciąż byłam tak roztrzęsiona po swoim śnie, że odczuwałam wdzięczność za każdy przyjazny ludzki dotyk. Najchętniej poszłabym teraz do łóżka Sebastiana, żeby się do niego
przytulić. Ale niestety nie było to możliwe. Gdybym tylko nie podała się za jego siostrę! – Proszę spojrzeć, milady. To przecież wygląda znacznie ładniej niż ten nudny warkocz. Bridget stała za mną i uśmiechała się do mnie w lustrze. Wyczarowała mi na głowie zabawny kok. Po obu stronach na uszy opadały starannie zakręcone na wałkach loczki. Wyglądało to przyjemnie nostalgicznie. – Bridget, to jest super – powiedziałam. Intergalaktyczny translator przekształcił to na superb14, co wywołało u mnie chichot. Bridget uznała, że cieszy mnie jej fryzjerski kunszt, i także serdecznie się roześmiała. Gdy jej powiedziałam, że niechcący oderwałam od sukni parę guzików, zaśmiała się jeszcze głośniej i zupełnie poważnie stwierdziła, że bardzo cieszy się na ich przyszywanie. Patrzyła na mnie przy tym z taką wdzięcznością i tak uszczęśliwiona, że paradoksalnie cieszyłam się razem z nią. I tak we względnie dobrym nastroju zeszłam na śniadanie. Było tuż po dziewiątej, zegar w holu akurat wybił pełną godzinę. Podobnie jak dzień wcześniej, Sebastiano wstał przede mną i właśnie czytał gazetę, zadrukowany staromodnym pismem egzemplarz „Morning Post”. – Co piszą? – spytałam, całując go obyczajnie w policzek. Mrugnął do mnie. – Ślicznie wyglądasz… – Jeszcze jedno mrugnięcie. – Hm, siostrzyczko. W gazecie piszą coś o wojnie z Napoleonem. Prawda, przecież akurat wtedy był wielkim wodzem. Ostatecznie to wszystko nie skończyło się dla niego dobrze, ale w tej chwili bardzo utrudniał życie Anglikom. I reszcie Europy także. Najbliższej jesieni zostanie wyparty z Niemiec po wielkiej bitwie pod Lipskiem. Ale do końcowej porażki pod Waterloo pozostały jeszcze dwa lata. Usiadłam przy stole i tym razem nie wydało mi się aż takie złe to, że ktoś mnie obsługuje. Janie i Cedric prześcigali się w swym zapale, by podać mi wszelkie możliwe smakołyki z bufetu i przyrządzić idealną kawę z mlekiem. Po śniadaniu Sebastian polecił panu Fitzjohnowi, aby kazał zajechać powozem, i wyruszyliśmy złożyć wizytę panu Stephensonowi.
Znalezienie jego domu przy James Street nie było trudne. Jerry spytał przechodzącą kobietę o numer budynku, a ona pokazała mu drogę. – Ten inżynier? To tam, na rogu, ten dom z przybudówką. – Kobieta roześmiała się. – Idźcie za hałasem. I rzeczywiście, nie dało się nie słyszeć tumultu, jakby w warsztacie ożyła stara lokomotywa. To porównanie nie było zresztą aż tak bardzo chybione, bo gdy zmierzaliśmy z Sebastianem w kierunku źródła łoskotu, wyjaśnił mi, kim jest George Stephenson. – Skonstruował parowóz. Oczywiście nie ten pierwszy, ale, można powiedzieć, prototyp, który potem wszedł do produkcji seryjnej. – Skąd ty to wiesz? – spytałam zdumiona. – Wikipedia. – Wyszczerzył zęby, widząc moją niedowierzającą minę. – Oczywiście nie przeczytałem tego tutaj, lecz w roku 2013. Kilka tygodni temu, kiedy José werbował nas do pracy dla pana Turnera. Trochę się wtedy dowiedziałem o tych czasach. Ja też to zrobiłam, ale najwyraźniej wyznaczyłam sobie inne priorytety. On zorientował się w technice, ja w kulturze.
– Kiedy José pojawił się z tym gościem na Trafalgar Square, przypomniało mi się, skąd znam to nazwisko. – Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – Bo było sporo innych rzeczy do omówienia. – Zastukał w drzwi, ale przy tym hałasie na pewno nikt tego w środku nie usłyszał. Spróbował więc je pchnąć i okazało się, że nie są zamknięte. – Myślę, że po prostu wejdziemy do środka. W warsztacie było jeszcze głośniej. Pośrodku pomieszczenia, wypełnionego licznymi dziwnymi sprzętami, stało metalowe monstrum będące źródłem huku i syku. W trzeszczących uchwytach poruszały się w górę i w dół dymiące tłoki, spowite wściekle prychającą parą. Ze skrzypiącej konstrukcji kapał olej, a gorąca, wilgotna mgła osadzała się na niej, tworząc kałużę wokół tej groźnie wyglądającej aparatury. George Stephenson, odziany w roboczy kombinezon z grubego bawełnianego drelichu, biegał tam i z powrotem między rozmaitymi wskaźnikami i regulatorami. Uzbrojony w śrubokręt i miarkę, ustawiał parametry na czymś w rodzaju pulpitu sterowniczego i wydał z siebie okrzyk triumfu, gdy uderzenia tłoków stały się szybsze. Na końcu piekielnej maszyny ział iskrami rozżarzony pysk ogromnego pieca. Stał przed nim uzbrojony w okulary ochronne robotnik, z małpią zręcznością machający szuflą i wrzucający węgiel z wielkiego czarnego stosu w gardziel machiny. Dobywał się z niej cuchnący dym, który mieszał się z gorącą parą buchającą z kotła ciśnieniowego. Sebastiano obrzucił maszynę pełnym szacunku spojrzeniem błyszczących oczu. Wyglądał jak chłopiec, który właśnie dostał swoją pierwszą kolejkę w życiu. Pan Stephenson skończył ustawiać parametry i postąpił krok do tyłu, aby obserwować pracę maszyny. Zauważył wtedy naszą obecność. Uśmiech zdziwienia rozlał się na jego usmolonej twarzy. – Lord i lady Foscary! Moi wybawcy sprzed kilku dni! A cóż państwa tu sprowadza? – Musiał krzyczeć, by nie zagłuszył go huk maszyny. – Chcieliśmy się tylko dowiedzieć o pańskie samopoczucie – odkrzyknął Sebastiano. – Proszę poczekać. Zaraz to wyłączę. – Pan Stephenson pokręcił przełącznikami, a potem dał robotnikowi znak, by przestał dorzucać węgla; huk i syk ucichły, tempo uległo spowolnieniu. Obrzuciwszy maszynę ostatnim pełnym satysfakcji spojrzeniem, odwrócił się ponownie w naszą stronę. – Piekielna machina, nieprawdaż? I z dnia na dzień jest coraz lepsza. – W rzeczy samej – zgodził się z nim Sebastiano. – A co dokładnie pan tu konstruuje? – Gdybym ja sam to wiedział – rzekł pan Stephenson, marszcząc czoło. Uśmiechnął się nieco rozpaczliwie. – Buduję ją bez wytchnienia, dniem i nocą. – Postukał się w czoło. – Tu jest wszystko narysowane, każdy element, śrubka po śrubce, nity, wpusty i wszystko, co państwo tutaj widzą. – Wzruszył ramionami. – Na początku to była zwykła maszyna parowa, chciałem w niej wprowadzić kilka modyfikacji, ale robiło się ich coraz więcej. Zmiany są różnorodne, sprawiają, że maszyna jest szybsza i wydajniejsza. Widzieli państwo, jak szybko poruszał się tłok, prawda? – Bardzo szybko – potwierdził Sebastiano z zachwytem. Pan Stephenson, gestykulując, zaczął opisywać sposób działania maszyny parowej, jej nadzwyczajne możliwości fizykalne i mechaniczne, i jeszcze wiele innych rzeczy, z których nie zrozumiałam nic. Już w szkole automatycznie się wyłączałam przy takich tematach, to było coś w rodzaju odruchu, nie miałam na to wpływu. Znudzona rozejrzałam się po hali, ale nie zobaczyłam niczego prócz stosów węgla i robotnika, który przysiadł na skrzyniach i z wypchanymi policzkami pochłaniał brukiew. Pan Stephenson uparł się, byśmy weszli z nim do domu na filiżankę herbaty. Przy okazji
poznaliśmy jego żonę: ładną, puszystą brunetkę o roześmianych oczach. Pan Stephenson pocałował ją i objął czule. – Och, ty huncwocie! – zachichotała, uśmiechając się do niego promiennie. – Całą mnie usmarujesz sadzą. To, że miał żonę, ucieszyło mnie ze względu na niego, przede wszystkim dlatego, że oboje wydawali się w sobie naprawdę zakochani. Z tej perspektywy pan Stephenson naprawdę mógł trafić znacznie gorzej. W porównaniu z naszym pierwszym spotkaniem przed przeskokiem w czasie wyglądał na odmienionego. Po jego melancholii, która najbardziej rzuciła mi się wtedy w oczy, nie zostało ani śladu. Jego żona naturalnie nie wiedziała, że jest produktem manipulacji w czasie, można powiedzieć: złudzeniem, które stało się rzeczywistością. To samo dotyczyło służącej, która w niewielkim, przytulnym salonie Stephensonów podała nam herbatę i ciasto. I starego psa, który drzemał przed kominkiem i o którym pan Stephenson prawdopodobnie myślał, że ma już go od dziesięciu lat. Starcy byli bardzo sumienni w tworzeniu odpowiedniego otoczenia dla Nieświadomych. Byli prawdziwymi mistrzami iluzji. Znów przypomniał mi się koszmar minionej nocy, odłamki lodu na skórze, gdy się obudziłam. A przede wszystkim to, co powiedziała Esperanza. O tym, skąd przybyła ona i pozostali Starcy. Z kresu wieczności. Najprawdopodobniej (taką miałam nadzieję) była to tylko część zwariowanego snu, a więc niemająca nic wspólnego z rzeczywistością, ale – zakładając, że było w tym ziarno prawdy – gdzież, u diabła, znajdował się kres wieczności? Esperanza wskazała na migoczący na niebie firmament. Czy to miało znaczyć, że Starcy pochodzą z innej galaktyki? Pasowałoby to do tezy, która już wiele razy przyszła mi do głowy, a mianowicie, że Starcy są kosmitami. Nie wyglądali wprawdzie jak kosmici, ale od czasu filmu Inwazja łowców ciał nawet małe dziecko (no, w każdym razie powyżej dwunastu lat) wiedziało, że kosmici mogą przybierać dowolną postać. Potem przyszło mi do głowy, że Esperanza, wskazując niebo, równie dobrze mogła mieć na myśli ową „grę o czas”, bo w tym samym momencie gwiazdy utworzyły tę dziwną galaktyczną szachownicę. Pani Stephenson wyrwała mnie z zadumy. – Jeszcze herbaty, milady? – Nie, dziękuję – odparłam uprzejmie. Sebastiano wstał. – Obawiam się, że musimy już iść. Pan Stephenson odprowadził nas do drzwi. – Mam nadzieję, że wkrótce znów zaszczycą nas państwo swoją wizytą. – Z całą pewnością – oświadczył Sebastiano. – Musimy się przecież dowiedzieć, co dokładnie potrafi pańska maszyna, gdy zostanie ukończona. Jego zainteresowanie zdawało się nadzwyczaj cieszyć pana Stephensona. Pomachał nam, kiedy szliśmy do powozu. Jerry podskoczył ze strachu, obudzony z drzemki, a groom Jacko, który pod pobliską arkadą flirtował ze służącą, szybko do nas podszedł. W drodze wzięłam głęboki wdech i opowiedziałam Sebastianowi o swoich snach. Moja dłoń wsunęła się przy tym w jego dłoń i gdy dotarłam do momentu, w którym spotkałam Esperanzę, ścisnął ją tak mocno, że aż zabolało. – Ty… ty chyba nie myślisz, że coś w tym jest? – zapytałam słabym głosem. Zamiast odpowiedzieć, objął mnie ramieniem.
– Od dziś śpimy znów razem. Nie będziesz musiała sama znosić tych nocnych koszmarów. Nasze sypialnie są zamykane na klucz i po prostu z tego skorzystamy. Każę Fitzjohnowi, by wyraźnie zabronił służbie wchodzić na nasze piętro, chyba że zadzwonimy. – Czy to się nie wyda podejrzane? – Najwyżej ekscentryczne. – Uśmiechnął się przelotnie. – Przecież jestem wicehrabią. Arystokracie wolno mieć parę dziwactw. Szczególnie jeśli jest przybyszem z Indii Zachodnich. Moja żałosna próba rozchmurzenia się spełzła na niczym. – Boję się tego Jabberwocky’ego tam, na dole, w rozpadlinie, Sebastiano. Naprawdę potwornie się boję. – Wiem, piccina. – Pocałował mnie w skroń. – Ale na razie to był tylko sen i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by nim pozostał. Udawał twardziela, ale po jego minie poznałam, że nie czuje się o wiele lepiej ode mnie.
Przy Grosvenor Square zostaliśmy powitani tradycyjnie przez pana Fitzjohna, który jak zwykle zgiął się w idealnym ukłonie i oświadczył, że lady Winterbottom przybyła przed kilkoma minutami i czeka w salonie. Ma nadzieję, że nam to odpowiada. – Naturalnie – odrzekł Sebastiano, wykorzystując okazję, aby wziąć pana Fitzjohna na bok i udzielić mu wspomnianej instrukcji, podczas gdy ja udałam się do salonu, gdzie we wdzięcznej pozie na sofie siedziała Iphigenia. Podniosła się z uśmiechem i wyszła mi naprzeciw, wyciągając dłonie. – Jesteś, moja kochana. Już myślałam, że o mnie zapomniałaś. Bez słowa potrząsnęłam głową, po raz kolejny porażona jej urodą. Dziś miała na sobie komplet w kolorze złotego brązu, podkreślający jej porcelanową cerę. Kapelusik był małym słodkim dziełem sztuki, złożonym z falbanek i kwiatków. Cieniutkie rękawiczki miały ten sam odcień co delikatne trzewiki. – Tak się cieszę na nasze zakupy! – zawołała, biorąc mnie pod ramię. Jej oczy błyszczały. – Chodź, natychmiast ruszamy w drogę! Właściwie w ogóle nie miałam ochoty na zakupy. Czułam się nieswojo, gdy jechałyśmy przez miasto jej odkrytym powozem i gapiono się na nas ze wszystkich stron. Towarzyszył nam lokaj, którego Iphigenia wypożyczyła od Reginalda. Podążał przed nami na odpicowanym koniu i posłusznie włóczył się za nami w trakcie naszej wędrówki po sklepach. Gdy wchodziłyśmy do środka, stawał na zewnątrz niczym ochroniarz i czekał, aż wyjdziemy i obarczymy go pudłami i torbami. Po pewnym czasie niemal przewracał się pod ciężarem sprawunków. Iphigenia nie potrafiła przejść obojętnie koło jakiejkolwiek ładnej rzeczy, naprawdę sobie folgowała. Ja kupiłam zaledwie szal i parę rękawiczek, i to tylko po to, by nie psuć jej zabawy. Iphigenia zaciągnęła mnie do wszystkich możliwych sklepów przy Bond Street: salonów obuwniczych, sklepów z futrami, butików z bielizną, eleganckich krawców, kapeluszników, modystek i jubilerów. Przez cały czas z jej ust płynął potok słów i dlatego prawie nie zauważyła, jak bardzo byłam nierozmowna. Dopiero gdy w dwunastym czy trzynastym z rzędu sklepie na jej prośbę włożyłam kosztowną wieczorową suknię i przyglądałam się w milczeniu swemu odbiciu w lustrze, dała mi niespodziewanego kuksańca. – Nic nie mówisz, Anne. Czyż nie wydaje ci się ravissante15? Idealna dla debiutantki! – Bajeczna – zgodziła się z nią modystka, która stała na tle kipiącej od tiulów i jedwabi pracowni krawieckiej, mając nadzieję na dobry interes. – Tak, świetna – powiedziałam nieobecna duchem. Translator przetłumaczył to jako
„twarzowa”, najwyraźniej zauważył, że nie byłam tak do końca oczarowana. Tyle że mój brak zachwytu nie miał związku z balową suknią, była naprawdę prześliczna – cudo z białej, przetykanej drobniutkimi perłami satyny, w którym wyglądałam jak Królowa Śniegu. – Bierzemy ją – podjęłam szybką decyzję, bo już miałam po dziurki w nosie tych zakupów. – Ale to tylko model do przymierzania – zaprotestowała krawcowa. No tak, w tych czasach nie było jeszcze przecież konfekcji z wieszaka, a już na pewno nie dla bogatych ludzi, którzy szyli sobie wszystko na miarę. – Ale pasuje idealnie – powiedziałam przekornie. – I dlatego wezmę tę suknię albo żadną inną. W ten sposób sprawa została załatwiona, a suknia kupiona i miałam wreszcie spokój. Tak przynajmniej myślałam, ale Iphigenia uparła się, że potrzebuję do niej odpowiednich butów. I kapelusza. Przy butach jeszcze współpracowałam, ale przy kapeluszu ogłosiłam strajk. – Idź sama i wybierz coś dla mnie – powiedziałam zirytowana, gdy zawlokła mnie do kolejnego salonu mody. – Ja tu na ciebie poczekam. Cmoknęła, ale potem ochoczo zniknęła w sklepie, ja zaś zostałam na zewnątrz i rozejrzałam się dookoła. Mijały mnie eleganckie powozy, różniące się między sobą tak bardzo jak samochody we współczesnych czasach. Zdążyłam się już dowiedzieć, że istniało mnóstwo modeli. Nosiły takie nazwy, jak: kariolka, faeton, kalesza, berlinka, lando, tilbury – nie potrafiłam ich od siebie odróżnić. Niektóre były ciągnięte przez dwa konie, niektóre przez cztery, tu i ówdzie dał się też zauważyć mniejszy, jednokonny zaprzęg. Większość powozów wyglądała bardzo bogato, bo Bond Street była czymś w rodzaju wykwintnej alei klasy wyższej. Znajdowały się tutaj najelegantsze sklepy i najbardziej szacowne kluby. W porównaniu z nimi księgarnia pana Scotta na końcu ulicy była bardzo skromna, ale opowiadał, że robi niezły interes, bo ma sporo szlachetnie urodzonych przypadkowych klientów. Sklep znajdujący się naprzeciwko salonu z kapeluszami również wyglądał dość skromnie. Najpierw przesunęłam po nim tylko wzrokiem i nic specjalnego nie rzuciło mi się w oczy. Ale potem oszołomiona wlepiłam wzrok w wąskie okno wystawowe i od razu wiedziałam, co mam przed sobą. Jakby ciągnięta za niewidzialne sznurki przeszłam przez ulicę – i wpadłam pod nogi tragarzowi niosącemu lektykę. Potknął się, wskutek czego przednia część lektyki uderzyła o ziemię, czego konsekwencją z kolei był oburzony okrzyk dobywający się z jej wnętrza. – Bardzo mi przykro – powiedziałam do grubaski, która wyglądała ze środka zagniewana, podtrzymując nakrycie głowy: paskudne monstrum w postaci turbanu. – Proszę wziąć to jako małe zadośćuczynienie. – Wcisnęłam jej do ręki szal z frędzlami, który kupiłam w przedostatnim sklepie i zaraz założyłam na siebie, bo lokaj nie dał rady wziąć już nic więcej. – Ma ten sam wzór co pani turban. Poszłam dalej, schodząc z drogi dwóm zbytkownie wysztafirowanym dandysom, przypominającym arlekiny – w ciasno przylegających rajtuzach i udrapowanych halsztukach. Wreszcie dotarłam na drugą stronę ulicy. Nie myliłam się. To był sklep z maskami Esperanzy.
Stała za drewnianą ladą, jakby na mnie czekała. Natychmiast skorygowałam tę myśl: ona na mnie czekała. A na kogóż by innego? – Jesteś – przywitała mnie schrypniętym głosem. Jej poorana zmarszczkami twarz miała pogodny wyraz. Gapiłam się na nią. Była mała i zgarbiona jak zawsze i miała na sobie szarą suknię. Po raz pierwszy zauważyłam, że nosiła tę suknię w czasie naszych wszystkich dotychczasowych
spotkań. – Śniłaś mi się – powiedziałam. – Wiem. – O Boże. A więc to… to nie był sen, prawda? – Ależ oczywiście, że to był sen. Właściwie powinno było mnie to uspokoić, ale tak się nie stało. – Skąd wiesz, co mi się śni? – Wiem wiele rzeczy. Oczywiście nie wszystko, w przeciwnym razie byłoby to zbyt proste. – Ale jak… – Zająknęłam się i musiałam zacząć od nowa. – Ty… ty w ogóle nie jesteś prawdziwa, co? Dobiegł mnie jej zgrzytliwy, cichy śmiech. – Dziecko. Wiesz, że nie jestem. Albo – powiedzmy to tak – nie jestem w sposób, który wy, ludzie, uważacie za prawdziwy. – Ale… José jest prawdziwy, tak? Powiedziałaś to w moim śnie. Gdzie on teraz jest? Spoważniała. – Szuka drogi. Bramy są zniszczone, została już tylko jedna. – Kto to zrobił? I która brama jeszcze pozostała? – To należy do rzeczy, których nie mogę ci powiedzieć. – Z tych samych powodów co zawsze? Bo jeśli będę wiedziała, zniszczę wszystko? Skinęła spokojnie głową. – A czy to, co mi się jeszcze śniło, też jest prawdą? Że wszystko… wszystko jest dla Starców rodzajem gry o czas? Ponownie skinęła głową, ale najwidoczniej nie miała zbytniej ochoty tłumaczyć mi dokładnych reguł gry ani zdradzać, kto w niej uczestniczy. Nie mogłam jednak nie wykorzystać okazji, by dowiedzieć się od niej czegoś więcej. – A te wszystkie śmieszne rzeczy, na przykład intergalaktyczny translator i blokada, czy wy to wymyśliliście? Wy, Starcy? – Wpatrywałam się w Esperanzę i próbowałam zinterpretować wyraz jej pomarszczonej, nieporuszonej twarzy. – No jasne – ciągnęłam. – Któżby inny. To wy rozdajecie karty i ustalacie zasady. – Właśnie ktoś sabotuje grę. Zasady zostały złamane, a scena zniszczona. Nie przyszłaś do tego sklepu bez powodu, dziecko. Zrób, co musisz zrobić. Niespokojnie rozejrzałam się wokół. To był podobny sklep do tego, który miała w Wenecji. I w Paryżu. Pod warunkiem że był akurat widoczny, czego nigdy nie było z góry wiadomo. Na ścianach i wieszakach obok zakurzonych rupieci wisiały eleganckie sztuki, wszystko dokładnie wymieszane. Asortyment obejmował zarówno delikatne peleryny, haftowane rękawiczki i wyrafinowane kapelusiki, jak i pozbawione blasku aksamitne płaszcze, rozczochrane peruki i wyświechtane torebki. Były też oczywiście i maski. Witryna była ich pełna, poza tym jedna cała ściana; wisiały tam wszystkie możliwe wersje. Z piórami, wyszywane cekinami, obszyte frędzlami, obramowane złotem, ozdobione drogimi kamieniami i świecidełkami. Jedne miały wyraźne rysy i zakrywały całą twarz, inne sięgały tylko do nosa. Niektóre wyglądały naprawdę przerażająco, z długimi dziobami i podstępnymi wycięciami na oczy. Miały naśladować postaci z baśni lub zwierzęta. Ale ja widziałam jedynie kocią maskę z czarnego aksamitu. Była elegancka i wąsko uformowana, z ukośnymi otworami na oczy i wystrzępioną złotą nitką. – No, weźże ją – zachęciła mnie Esperanza. Z ociąganiem zdjęłam ją z haczyka. Miękka tkanina wtuliła się w moją dłoń, palcami
objęłam elastyczną tasiemkę, którą była przymocowana. Nie musiałam przymierzać tej maski, wiedziałam, że pasuje tak, jakby została dla mnie zrobiona. Bo pewnie została. – Schowaj ją i pilnuj jej dobrze – poradziła mi Esperanza. – Nadejdzie dzień, w którym będziesz jej potrzebować. Jak zawsze obowiązuje zasada: wolno ci jej użyć jedynie w sytuacji zagrożenia życia. W przeciwnym razie możesz wylądować w bardzo złym miejscu. Nie powiedziała nic więcej, ale nie było to już konieczne. Zdawało mi się, że nieomal czuję złowrogi, chrapliwy oddech Jabberwocky’ego – pożeracza czasu na dnie głębokiej rozpadliny. – Czy to znaczy, że niedługo znajdę się znów w sytuacji zagrożenia życia? Esperanza obdarzyła mnie krótkim, bezzębnym uśmiechem, a potem spoważniała. – Uważaj na siebie, dziecko. – Co teraz? Powinnam jeszcze spojrzeć w lustro przyszłości? Wskazała kąt w sklepie i ono tam było. Powierzchnia starego stojącego lustra, w którym ujawniały się nieszczęścia nadchodzących czasów, wydawała się zmatowiała i zniekształcona, a gdy tam zajrzałam, zaczęła się ruszać. Przeszły mnie ciarki i najchętniej odwróciłabym wzrok, ale zmusiłam się do tego, by dalej patrzeć na ten złowrogi, obcy świat w lustrze. W przyszłość, która nadejdzie, jeśli nasza misja się nie powiedzie. Poczekałam, aż zasłona skrywająca obraz zniknie, a potem to zobaczyłam. Właściwie było to nie tyle widzenie, co odczuwanie, bowiem wszystko było czarne i przepełnione grozą. To była rozpadlina z mojego snu. Zostałam w nią wciągnięta, spadałam i spadałam ku kresowi czasu. Odwróciłam się z krzykiem. – Wszystko zniknęło! Wszystkie czasy… Nie ma ich! – Nie, spójrz jeszcze raz. Zaczerpnęłam powietrza i spojrzałam, a to, co ujrzałam, zaskoczyło mnie. To był widok z lotu ptaka na miasto i gdy się uważnie przyjrzałam i przybliżyłam obrazek, poznałam, że to dawny Londyn. Jeszcze bliżej i widać było Westminster, kolejne zbliżenie i odkryłam Bond Street, a w końcu z małej odległości sklepy – aż do chwili, gdy pokazała się Iphigenia, która właśnie wyszła ze sklepu z kapeluszami i rozglądała się badawczo. – To jest tu i teraz – powiedziałam osłupiała. – Rok tysiąc osiemset trzynasty. – Spojrzałam na Esperanzę. – Czy to ma znaczyć, że ten rok pozostanie? Skinęła głową. – Jako jedyny. Maleńki fragment eonów epok. Jak mikroskopijna kropelka z potężnej rzeki. Machnęła ręką i zwierciadło przyszłości stało się znów zwyczajnym, nieco matowym, starym stojącym lustrem. – Co się stanie, gdy ten rok minie? – Powtórzy się. Jak sztuka teatralna, która wciąż zaczyna się na nowo. Z tymi samymi aktorami i akcją. – „Aktorów książąt” – szepnęłam. – I ktoś chce tam objąć panowanie. Esperanza zdziwiła się lekko, ale potem nieznacznie skinęła głową. – Musisz już iść, dziecko. – Ale… Czy nie mogłabyś mi dać przynajmniej jednej małej wskazówki, kto odpowiada za ten cały bałagan? Albo jakiemu zdarzeniu mamy zapobiec? Sebastiano twierdzi, że ktoś chce wyłączyć z gry księcia regenta. Jak mamy… – Żegnaj, dziecko. – To powiedziawszy, Esperanza odwróciła się i znikła w tylnych drzwiach, na wpół ukrytych obok zastawionego butami regału. Wiedziałam, że nie ma sensu iść za nią. Już jej tu nie było. Może kiedyś znów się pojawi, ale lepiej było na to nie liczyć. Ostatnim
razem, gdy dała mi maskę, zniknęła z pola widzenia, a sklep pozostał opuszczony, zupełnie jakby był zamknięty od dawna. Jak odurzona wyszłam na dwór. Drzwi zamknęły się za mną z trzaskiem. – Ho, ho, Anne! Tu jestem! – Iphy machała do mnie po drugiej stronie ulicy. – Dzięki Bogu, jesteś. – Podeszła do mnie szybko. – Już się zaczynałam martwić. Lokaj powiedział, że weszłaś do jednego sklepu, ale nigdzie nie można cię było znaleźć. – Ach, rozejrzałam się tylko przez chwilę w tamtym sklepie. – A w którymż to? – Zmarszczyła brwi. – No, w tamtym. – Chciałam wskazać na drzwi, przez które właśnie wyszłam, ale były zabezpieczone licznymi łańcuchami, a okno wystawowe zasłaniały ciężkie okiennice. Sklep wyglądał tak, jakby nie było w nim nikogo od kilku miesięcy. Pospiesznie machnęłam ręką w dół ulicy. – Gdzieś tam – dodałam. Iphy zdawało się to zbytnio nie interesować. Zamiast tego pomachała błyszczącym pudełkiem. – Kupiłam dla ciebie najbardziej zachwycający kapelusz wszech czasów. Skinęła na lokaja, który zdążył już zanieść do powozu wszystkie pozostałe zakupy, a teraz cierpliwie wziął od niej pudło z kapeluszem i kilka innych toreb. Same cudowne drobiazgi, jak mnie zapewniła Iphy. Wszystko, rzecz jasna, na rachunek, przy czym dowiedziałam się ze zdumieniem, że w arystokratycznych kręgach było przyjęte, by nie płacić od razu, lecz dopiero wtedy, gdy nazbiera się sporo niezapłaconych rachunków i upomnień. Niektórzy ludzie, jak opowiadała Iphigenia, praktycznie nigdy nie płacą rachunków u swych krawców czy modystek, bo pracownie mody mogą uważać się za szczęśliwców, że dostojne osobistości zniżają się do tego, by publicznie nosić ich kreacje. Najwyraźniej już w tych czasach zawierano takie transakcje, dzięki którym celebryci za friko ubierali się u projektantów, podobnie jak w Hollywood. – Prinny też prawie nigdy nie płaci – oświadczyła Iphy, gdy dotarłyśmy do powozu. – Ma tak niewyobrażalne długi, że za te pieniądze można by zbudować zamek. – Kim jest Prinny? – Księciem regentem. Jego znajomi tak go nazywają. – Ty też go znasz? – Naturalnie. Nawet całkiem dobrze. Cały świat go zna. – Iphy wzięła mnie pod rękę. – Nawiasem mówiąc, w przyszłym miesiącu wydaje wielkie soirée16 w Carlton House. Jeśli wykorzystam swoje znajomości, może uda mi się załatwić zaproszenie dla ciebie i twojego brata. – Byłoby cudownie – powiedziałam, ogarnięta nagłym chłodem. Z niewyjaśnionych powodów wiedziałam, że teraz wszystko zdecyduje się właśnie na tym przyjęciu.
Sebastiano obrócił maskę w dłoniach i spojrzał na mnie posępnie. Zaraz po moim powrocie zamknęliśmy się w męskim pokoju i opowiedziałam mu o spotkaniu z Esperanzą. – Możemy tego użyć – zaproponował. – Albo przynajmniej ty możesz użyć. Zażyczysz sobie po prostu powrotu do domu i znajdziesz się poza tą całą sprawą. – I zostawię cię tutaj, tak? Jesteś szalony, skoro myślisz, że to zrobię. Poza tym Esperanza wyraziła się jednoznacznie: maska może zostać użyta do przeskoku w czasie tylko wtedy, gdy znajdę się w sytuacji zagrożenia życia. Tak dosłownie powiedziała. I że mogę wylądować w złym miejscu, jeśli nie będę tego przestrzegać.
Sebastiano zmarszczył brwi. – Masz rację. To zbyt niebezpieczne. – Gwałtownym ruchem podał mi maskę. – Schowaj ją. Wzięłam maskę z ociąganiem. – A może lepiej gdzieś ją zamkniemy? – Nie, musisz ją przez cały czas mieć przy sobie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy znajdziesz się w sytuacji zagrożenia życia. – To miało zabrzmieć ironicznie, ale widziałam troskę w oczach Sebastiana. Było dla mnie jasne, że najchętniej trzymałby mnie od tego wszystkiego z daleka, oboje jednak wiedzieliśmy, że to już niemożliwe. To, że byliśmy tylko dwoma pionkami w swego rodzaju intergalaktycznym Monopoly, nie zdenerwowało go zbytnio. Rzeczywiście parę razy już coś takiego podejrzewał. Jednocześnie zakładał, że ta gra jest dla Starców czymś bardzo poważnym. – Myślę, że chodzi im o coś więcej niż o wygraną czy przegraną. Gdybyś mnie zapytała, powiedziałbym, że ich życie zależy od tego w równym stopniu co nasze. Tylko może w trochę inny sposób. – To znaczy? – Myślę, że muszą utrzymywać tę grę w toku, aby dalej istnieć. Niezależnie od tego, czy są prawdziwi, czy tylko stanowią projekcje z nieznanego wymiaru. – Schylił się i pocałował mnie, a potem podszedł do drzwi i je otworzył. – Idziesz? – Wyciągnął do mnie rękę. – Dokąd? – Na obiad. Jestem głodny. – A co będziemy robić potem? – O trzeciej przyjedzie po mnie Reggie, chcemy sobie trochę postrzelać w Manton’s. Potem idziemy na walkę bokserską, w której staną naprzeciw siebie jacyś ważni mistrzowie. Chce mi tam przedstawić parę ważnych osób. Między innymi najprawdopodobniej księcia regenta. – Poczekaj, nie mów! Kobiety nie mają tam wstępu, prawda? – Prawda. – Roześmiał się i pocałował mnie w nos. – O ile kiedykolwiek wrócimy do naszych czasów, możemy pójść wtedy razem na walkę bokserską. Odpowiedziałam mu śmiechem. Ale w mojej głowie długo dźwięczały słowa „o ile”.
– Niech pan powie, panie Fitzjohn, co pan właściwie wie o księciu regencie? – spytałam naszego lokaja, gdy po obiedzie podawał mi herbatę w bibliotece. – A czegóż milady chciałaby się dowiedzieć o jaśnie panu? – Nalał mi herbaty i podał tacę ze smakowicie wyglądającymi ciasteczkami. Odłożyłam na bok czasopismo o powozach, w którym oglądałam rozmaite obrazki. Jerry z wielką cierpliwością objaśnił mi kilka różnic między poszczególnymi modelami, ale tak naprawdę jeszcze się w tym nie orientowałam. – No cóż, interesowałoby mnie, jaki jest książę regent. Na przykład jak wygląda? – Jaśnie pan jest nadzwyczaj postawnym mężczyzną. – Postawnym… Czy to znaczy, że jest… hmm… gruby? – Niektórzy mniej wyrozumiali ludzie preferują taki sposób wyrażania się. O rany, ależ ten gość miał napuszoną gadkę! Potem jednak dostrzegłam delikatne drgania prawego kącika jego ust. Najwyraźniej odrobinę stroił sobie po kryjomu żarty, dzięki czemu od
razu stał się bardziej sympatyczny. – Czy to prawda, że jest chorobliwie rozrzutny? – Nie wypada mi tego oceniać. – No dobrze, ale na pewno pan o tym słyszał, prawda? Pan Fitzjohn skinął tylko w milczeniu głową. Zamyślona pomieszałam w filiżance i nadgryzłam jedno z tych pysznych ciasteczek. – A może przypadkowo wie pan również, czy ma wrogów? To znaczy ludzi, którzy być może chętnie… zrzuciliby go z tronu. – Na tronie zasiada jego wysokość król. – Tak, ale on jest… przecież pan wie. – Zakreśliłam palcem kółko przed twarzą. – A więc władzę sprawuje książę regent. Czy potrafi pan sobie wyobrazić, że ktoś chciałby zająć jego stanowisko? Kącik ust pana Fitzjohna zadrgał znowu, tym razem wyraźniej. – No cóż, wyobraźmy sobie, że jaśnie pan wskutek godnego pożałowania wypadku zostałby pozbawiony życia. Wtedy jego miejsca nie może zająć pierwszy lepszy uzurpator. Sukcesja tronu przypada raczej jako ustawowemu następcy młodszemu bratu księcia regenta. Spojrzałam z zainteresowaniem. – A kto to taki? – Jaśnie pan Frederic, książę Yorku. Od wielu lat mieszka za granicą, ale to z pewnością nie powstrzymałoby go przed powrotem do Londynu, by spełnić swoją powinność. – Czyli ktoś inny nie może tak po prostu przejąć tego urzędu? Tym razem wyraźne drganie. – Byłoby to w całkowitej sprzeczności z obowiązującymi przepisami. – Hm, bardzo dziękuję. Zostawiłam herbatę i poszłam na górę, aby podzielić się z Sebastianem nowymi informacjami. Właśnie przebierał się na walkę bokserską, która miała się odbyć w obiekcie o nazwie Jackson’s. Iphigenia znowu chciała ze mną jechać do Hyde Parku, ale tym razem odmówiłam. Zakupy do południa i wycieczka do Vauxhall Gardens, planowana jeszcze dziś wieczorem, wystarczą mi na cały dzień. Iphy uznała, że jestem małą mimozą i powinnam lepiej dostosować swoje towarzyskie zwyczaje do panujących. Co prawdopodobnie miało znaczyć, że codziennie od rana do wieczora mam uczestniczyć w jakichś imprezach lub wydawać pieniądze. Z drugiej strony jako kobieta musiałam się zachowywać nadzwyczaj obyczajnie. W towarzystwie można się było pokazać jedynie z przyzwoitką, a tajemne schadzki były zabójstwem dla dobrej opinii młodej damy. Jeśli została ona przyłapana w kłopotliwej sytuacji (na przykład na obściskiwaniu się), natychmiast miała wszędzie przechlapane. Cnota młodej kobiety mogła zostać przywrócona jedynie wtedy, gdy jej adorator natychmiast się z nią ożenił. W drzwiach do pokoju Sebastiana przydybał mnie kamerdyner Meeks, który oznajmił bezlitośnie, że jego lordowska mość jest akurat zajęty niezwykle trudnym zadaniem, a mianowicie wiązaniem halsztuka w tak zwany wodospad. Nie miałam ochoty wdawać się z nim w dyskusję i poszłam do swojego pokoju, aby poczekać, aż Sebastiano skończy. Zdenerwowana położyłam się na łóżku i gapiłam w baldachim, przez cały czas przerabiając na nowo spotkanie z Esperanzą. Jednocześnie próbowałam w jakiś sposób dopasować do puzzli informacje, które otrzymałam od pana Fitzjohna. Po chwili zamknęłam oczy, bo nie mogłam znieść widoku różowych frędzli nade mną. Najchętniej zatkałabym sobie też uszy, ponieważ Bridget krzątała się po sąsiadującej z pokojem garderobie i prowadząc ze sobą pełną ekscytacji rozmowę, układała zakupy dostarczone z Bond Street.
– Do tych butów włożę woreczki z lawendą, żeby zapach skóry szybciej wywietrzał. Och, a ten uroczy kapelusz! Hm, czegoś mu brakuje. Może powinnam jako dodatkową ozdobę przyszyć aksamitną wstążkę? Ale pewnie lady Anne uznałaby go za przeładowany i napełniłby ją odrazą. Och, a ta wspaniała balowa suknia! Już nie mogę się doczekać, żeby ją w niej zobaczyć. Mam nadzieję, że zgodzi się, bym uczesała ją à la Wenus, będzie wyglądała bosko, a nie jak pensjonarka. W końcu nie wytrzymałam i jeszcze raz spróbowałam przedrzeć się do Sebastiana. Znowu jednak natknęłam się na Meeksa. Z udawanym ubolewaniem oznajmił mi, że jego lordowska mość właśnie opuścił dom. – Nie powiedział mu pan, że chciałam z nim rozmawiać? – Milady nie wydała mi takiego polecenia – oświadczył z godnością. Przełknęłam złość i poszłam do pokoju porannego, aby zająć czas lekturą. Ale akurat tam Janie myła okna. W pokoju męskim pracował Cedric, wygarniając popiół z komina. Udałam się więc na dół, aby wygodnie umościć się w bibliotece, lecz ledwie usiadłam na sofie z książką w ręku, wpadła tam pani Fitzjohn. Dygnęła i spytała, czym może służyć milady (czyli mnie). O mały włos nie wybuchłam, że po prostu chcę mieć chwilę spokoju, jednak powstrzymałam się i tylko poinformowałam ją bardzo uprzejmie, że jestem bezgranicznie szczęśliwa. Zamiast zniknąć, została i stwierdziła, że przy tej okazji mogłaby ze mną od razu omówić jadłospis na kolejny tydzień. Dała mi do zrozumienia, że należy to do najważniejszych zadań gospodyni. – Kto do tej pory decydował, co będzie do jedzenia? – spytałam. – Kucharka. – Niech więc tak zostanie. Robi to świetnie. – W tym samym momencie zorientowałam się, że to kompletna nieprawda. – Chwileczkę, mam pomysł. Niech sobie daruje te wszystkie potrawy w galarecie. Baraninę i zające też. Przepiórek i bażantów, i karpi także nie potrzebujemy. I w żadnym wypadku podrobów. Kurczaki, steki i dorsze lubimy, ale proszę, nie wszystkie trzy naraz. Do tego najlepiej ziemniaki i ryż. I dużo warzyw. To zdrowsze niż tyle mięsnych potraw. A po obiedzie wystarczy jeden deser. W… hmm… Indiach jedliśmy raczej skromnie – dorzuciłam tytułem wyjaśnienia. Pani Fitzjohn nawet się nie skrzywiła, ale w dalszym ciągu wyglądała tak samo ponuro. – Może milady lepiej zapisze mi to wszystko, inaczej potem zapomnę pani instrukcje. Koniec końców moje wolne popołudnie sprowadziło się do sporządzenia listy ulubionych potraw moich i Sebastiana. Ale to jeszcze nie wszystko, bo gdy dałam tę listę pani Fitzjohn, oznajmiła mi, że ogrodnik chciałby wiedzieć, jak ma przyciąć krzewy: kuliście czy stożkowato. – Niech sam zdecyduje – oświadczyłam. Spojrzała na mnie wstrząśnięta. – Milady, on nigdy by się nie odważył. – Kuliście – wpadłam jej w słowo. Potem, ledwie usiadłam z powrotem na sofie z Jane Austen, wszedł pan Fitzjohn z obowiązkową srebrną tacą, na której udrapowane leżały rozmaite wiadomości. Pierwszą, którą otworzyłam, było niezwykle oficjalne zaproszenie na bal w Almack’s, z eleganckim nagłówkiem lady Jakiejśtam – przypuszczalnie tej grubaski, na którą zwróciła moją uwagę Iphigenia podczas naszej przejażdżki po Hyde Parku. Następnie cały stos rachunków, wszystkie za rzeczy, które Iphigenia i ja kupiłyśmy dzisiaj – także za to, co wybrała dla siebie. Wyjaśniło się więc tym samym, dlaczego zakupy sprawiły jej aż tyle radości. Ostatnia wiadomość pochodziła od hrabiego Clevely’ego. Z „największym uniżeniem” prosił, by wolno mu było złożyć mi wizytę.
Zaskoczona przeczytałam po raz drugi wiadomość wypisaną pełnymi zawijasów literami. – Czy to znaczy, że hrabia już tu jest? – spytałam pana Fitzjohna, który stał przy drzwiach niczym milczący posąg i czekał na moje instrukcje. – Właśnie tak, milady. Jaśnie pan stoi w holu i chciałby panią pozdrowić. – Och. I co teraz zrobię? – Spojrzałam na lokaja w poszukiwaniu pomocy. – Czy moja opinia zostanie zrujnowana, jeśli mnie tu odwiedzi? Na Barbadosie panują raczej luźniejsze obyczaje – dorzuciłam pospiesznie. Tym razem kącik ust pana Fitzjohna wyraźnie drgnął, a potem – nie do wiary – lokaj nawet się uśmiechnął. – Krótka kurtuazyjna wizyta hrabiego nie zaszkodzi opinii milady. Po około pięciu minutach ja lub moja żona możemy wejść pod jakimś pretekstem do pokoju, aby zakończyć spotkanie, milady nie musi się o nic martwić. – Bardzo dobrze, tak zróbmy. A… czy podczas powitania muszę czegoś przestrzegać? I jak mam się do niego zwracać? Jaśnie panie? – Drobne dygnięcie jest w dobrym tonie. A jeśli chodzi o zwracanie się, najbezpieczniej będzie mówić pan albo sir. Posiadanie lokaja miało czasem swoje dobre strony. Podziękowałam mu i poprosiłam, by wprowadził gościa. Trzy sekundy później do pokoju wpadł hrabia, dandys od pięt po przedziałek na czubku głowy. Oczywiście tylko w przenośni, bo spod zaczesanych wysoko włosów w ogóle nie było widać przedziałka. Był jeszcze przesadniej odsztyftowany niż przy naszym pierwszym spotkaniu. W halsztuku tkwiła szpilka z ogromnym brylantem, a z kamizelki zwisały rozmaite wisiory. W prawej ręce wytwornym gestem trzymał przed sobą tabakierkę. Według Meeksa noszenie tabakierki w bardzo widocznym miejscu było częścią prawidłowego wyglądu dżentelmena, ale Sebastiano zwierzył mi się, że nie będzie z siebie robił małpy; całkowicie wystarczy mu to, że przez cały czas musi nosić te pedziowate szaliczki. Dygnęłam grzecznie, jednak hrabia w ogóle tego nie zauważył, bowiem pochylił się właśnie nisko nad moją dłonią, by ją ucałować. – Lady Anne! Mój Boże, jakże się cieszę, że panią widzę – zawołał tak głośno, że się wzdrygnęłam. – Dziękuję – powiedziałam uprzejmie. – Czy mogę panu zaproponować coś do picia, sir? Może sherry albo portwajn? Albo herbatę? – Co proszę? – Chce się pan czegoś napić? – spytałam, tym razem głośniej. – Może herbaty? – Nie, nie. Nie mam kataru. – Trzymając moją dłoń w swojej, podprowadził mnie do sofy, gdzie z galanterią poprawił mi poduszkę i poczekał, aż usiądę, nim zajął miejsce w fotelu. – Słyszałem od Iphy, że wybiera się pani dziś do Vauxhall Gardens – zagrzmiał. – Mam tam bardzo piękny pawilon. Bardzo bym się cieszył, mogąc w nim powitać milady. Drogiego brata pani i państwa najlepszych przyjaciół oczywiście także. – Dziękuję za zaproszenie. Chętnie przyjdziemy. – Co? – Chętnie przyjdziemy! – zawołałam. George wprost promieniał. – Jak cudownie! A teraz musi mi pani opowiedzieć o Indiach Zachodnich. Barbados, nieprawdaż? Chciałbym się wszystkiego dowiedzieć o życiu na plantacji. Cholera jasna. Nie miałam najmniejszego pojęcia o życiu na plantacji. Nawet dokładnie nie wiedziałam, gdzie są Karaiby. Gdzieś na prawo od Ameryki Środkowej, w każdym razie tak to wyglądało na globusie w męskim pokoju, ale to było mniej więcej wszystko.
George patrzył na mnie wyczekująco. Ponieważ nie przyszedł mi do głowy żaden powód, dla którego musiałabym niestety niezwłocznie przerwać tę konwersację, po prostu zaczęłam improwizować. Odpowiednio przy tym przesadzałam, aby podkreślić wybitne znaczenie rodziny Foscary. – Nasza plantacja jest jedną z największych na Barbadosie – poinformowałam hrabiego donośnym głosem. – Nasze pola trzciny cukrowej zajmują niemal jedną czwartą powierzchni wyspy. Mamy około tysiąca niewolników, ale ponieważ zabroniono handlu niewolnikami, niedługo ich uwolnimy. Ewentualnie zatrudnimy ich jako robotników. Oczywiście z chorobowym i prawem do świadczeń emerytalnych. Urwałam. Przed chwilą powiedziałam „świadczenia emerytalne”, a translator tego nie zmienił. – Świadczeń emerytalnych – powtórzyłam jeszcze głośniej. Co jednak nie musiało jeszcze nic znaczyć, bo być może to wyrażenie już istniało. – Rollercoaster – powiedziałam na próbę. Udało mi się wypowiedzieć to słowo bez problemu, chociaż w roku 1813 na pewno nie było żadnych rollercoasterów ani nawet ich prototypów. A może były? Nie, na pewno nie. Czyżby George… Czy to możliwe, że George pochodzi z przyszłości? Że to on kryje się za tym całym dramatem? Przycisnęłam rękę do żyły pulsującej gwałtownie na mojej szyi. Nagle zrobiło mi się niedobrze. George patrzył na mnie uprzejmie. Jego tłusta twarz poza wyraźnie widocznym zaczerwienieniem policzków nie przedstawiała żadnych szczególnych emocji. Przy czym nie można było wykluczyć, że przyszedł już tutaj z tymi rumieńcami. Wzięłam wdech i spróbowałam wymówić kolejne anachroniczne słowo, ale z nerwów zamiast powiedzieć „Justin Bieber”, wydałam z siebie jedynie skrzek. Gdy chciałam powtórzyć próbę, przerwało mi pukanie do drzwi. Zgodnie z umową do środka zajrzała pani Fitzjohn i, dygając, oświadczyła, że wystąpił niecierpiący zwłoki problem z ogrodnikiem. Na to hrabia poderwał się z miejsca i ogłuszającym tonem oznajmił, że i tak musi już iść i że zobaczymy się przecież najpóźniej dziś wieczorem w Vauxhall Gardens. Ucałował moją dłoń i oddalił się skocznym krokiem. Pozostałam na sofie jak rażona gromem, patrząc za nim wstrząśnięta.
– Teoretycznie może tak było za sprawą jego głuchoty – snułam przypuszczenia dwie godziny później, gdy Sebastiano wrócił z walki bokserskiej i w konspiracji spotkaliśmy się znowu w męskim pokoju. – Może on mnie po prostu akustycznie nie rozumiał. – Sama jednak zauważyłam, jakie powątpiewanie pobrzmiewa w moich słowach. – Owa głuchota równie dobrze może być udawana – oświadczył Sebastiano. – Poza tym sama powiedziałaś, że nagle zaczął się bardzo spieszyć. – Teoretycznie mógł mieć ważne spotkanie. Sebastiano rzucił mi posępne spojrzenie. – Teoretycznie wszystko jest możliwe. Praktycznie musimy go wziąć pod uwagę jako podejrzanego. – Ale Fitzjohn mówił, że nikt nie może tak po prostu zająć miejsca księcia regenta – przypomniałam. – Ze względu na sukcesję tronu. – To nic nie znaczy. Hrabia może współpracować z kimś, kto naprawdę pociąga za sznurki. Wiesz równie dobrze jak ja, że do tej pory Starcy we wszystkich naprawdę trudnych przypadkach zawsze mieli pomocników. On może być jednym z nich.
Przełknęłam ślinę, bo aż za dobrze o tym pamiętałam. Niektórzy z tych pomocników wręcz nastawali na moje życie. – Przy okazji, poznałem tego gościa w trakcie walki bokserskiej. – Hrabiego? – Nie, przecież on był u ciebie. Chodzi mi o księcia regenta, Reginald mu mnie przedstawił. – No, i jaki on jest? – Gruby facet szastający kasą. Postawił na tę walkę tyle pieniędzy, że wszystkich zatkało, a kiedy przegrał, tylko się śmiał. Nawiasem mówiąc, ta walka była dość krwawa. To raczej coś w stylu klubu z Podziemnego kręgu z Bradem Pittem. O ochraniaczach na zęby i rękawicach bokserskich nikt tu jeszcze nie słyszał. – Co teraz zrobimy? – spytałam. – Mam pomysł. – Przyciągnął mnie do siebie, wziął w ramiona i pocałował. Przytuliłam się do niego i przez moment milczeliśmy. – Właściwie chodziło mi o to – powiedziałam po chwili milczenia – co zrobimy teraz w naszej sprawie. – Sprawdzimy hrabiego. Dziś wieczorem wystawimy faceta na próbę w jego własnym pawilonie.
Iphigenia i Reginald przyjechali po nas wystawnym ekwipażem Reggiego. Przybyli dość późno, dopiero o dziesiątej, ale zdaniem Iphy była to zupełnie normalna pora na wyjście. Bridget nie dała się odwieść od tego, by wyszykować mnie na wysoki połysk. Skakała koło mnie przynajmniej przez godzinę, upinała, drapowała, czesała i wyjątkowo prawie nic do siebie nie mówiła. Pomijając jeden przypadek, gdy stwierdziła: „Ta suknia naprawdę jej pasuje, w ogóle nie widać, że ma zbyt dużą pupę”. Miałam na sobie muślinową suknię w morelowym kolorze, z wąskim falbaniastym kołnierzem i idealnie do niej dopasowany kolorystycznie cienki jedwabny płaszcz, iskrzący się w świetle świec. Bridget zafundowała mi znowu fryzurę w stylu Jane Austen z loczkami na skroniach, a do koka przypięła coś w rodzaju filuternego kapelusika, z którego zwisało kilka piór i tiulowych wstążek. Tuż przed wyjściem na wszelki wypadek przywiązałam sobie mocno maskę do nogi powyżej kolana. Nie wystawała i była właściwie niewidoczna. Sebastiano również wyglądał ravissant (wreszcie dowiedziałam się, co znaczy to słowo). Miał na sobie błyszczący cylinder, wyglansowane na błysk sztylpy, dwurzędowy płaszcz w kolorze sarniego brązu i do tego szal zawiązany w węzeł, który wyglądał na kilka godzin pracy i według słów Meeksa nosił nazwę oriental. Jak się okazało, Iphigenia i Reginald byli ubrani nawet odrobinę bardziej światowo niż my. Iphy, cała w szlachetnym malwowym różu, miała na sobie masę biżuterii (ja jeszcze nie miałam odwagi sięgnąć do szkatułki od Rotschilda i Synów), Reginald zaś stanowił wzorcowy przykład dandysa. Nie był jednak ubrany tak pstrokato jak hrabia, lecz z wielkim smakiem: w wąskie szare spodnie, wąskie czarne buty, kamizelkę w delikatny deseń i coś w rodzaju narzutki z kilkoma kołnierzami. W drodze rozmawialiśmy niezobowiązująco. Próbowałam przy tym ignorować fakt, że Reginald bez przerwy trącał swoim kolanem moje, a Iphy zaczęła uwodzić Sebastiana zgodnie z wszelkimi regułami sztuki. Siedzieliśmy naprzeciwko nich. Powóz był luksusowo wyposażony, ale niezbyt
przestronny. Iphy bez przerwy wywijała filuternie wachlarzem nad swoim dość mocno wyeksponowanym dekoltem, by Sebastiano mógł zwrócić uwagę na miseczki w rozmiarze C. Raz, niby przypadkowo, położyła mu rękę na kolanie i ze śmiechem odrzuciła do tyłu głowę, jakby ten kiepski dowcip, który właśnie opowiedział Sebastiano, był hitem sezonu. W rzeczywistości chciała mu pokazać swoją piękną białą szyję. Ucieszyłam się, gdy wreszcie zatrzymaliśmy się na brzegu Tamizy. Przekroczyliśmy rzekę na pokładzie promu i jeszcze nim przybiliśmy do rozświetlonej latarniami przystani na drugim brzegu, ujrzeliśmy cały iskrzący się przepych parku. Byłam tak zauroczona tym widokiem, że nawet podejmowane przez Iphigenię próby poderwania Sebastiana nie mogły mi tego zepsuć. No, prawie. Vauxhall Gardens – tyle dowiedziałam się jeszcze przed naszą podróżą do roku 1813 – były jednym z największych parków rozrywki w tych czasach. Widok był cudowny. Oświetlona niezliczonymi kolorowymi lampionami okolica wyglądała jak bajkowy krajobraz pełen robaczków świętojańskich. Były tam liczne małe i duże pawilony, sceny pod gołym niebem i stoiska z przekąskami. Przez park wiodły długie aleje, od których wąskie ścieżki prowadziły do labiryntów z żywopłotu, zacisznych zakątków z ławeczkami i romantycznych podcieni. Z parkietów dobiegały dźwięki muzyki i śmiech. Orkiestra grała skoczną melodię, a na deskach kilka par prezentowało coś w rodzaju tańca z błaganiem o deszcz. Wszędzie kłębił się tłum, w parku było na pewno więcej niż tysiąc osób. – Do pawilonu Clevely’ego idzie się tędy. – Reginald ujął mnie troskliwie pod ramię, Iphigenia zaś, nie pytając, wzięła pod rękę Sebastiana. Przepchnęliśmy się przez tłum ludzi i dotarliśmy do arkad ciągnących się wzdłuż rzędu czegoś w rodzaju séparée17. Przed jednym z nich Reginald się zatrzymał i poczekał, aż Iphy i Sebastiano nas dogonią. – To tutaj. Służący otworzył nam drzwi i ze środka dobiegł hałas wesołej rozmowy z rzępoleniem kwartetu smyczkowego w tle. Było tam koło tuzina osób, które siedziały przy długim stole i rozmawiały z ożywieniem. Z pomieszczenia na zapleczu służba przynosiła jedzenie dla gości. – Iphy! Reggie, ty bajeczny pięknisiu! I moja droga, czarująca lady Anne! – Hrabia podszedł do nas z zadziwiającą jak na jego okrągłą sylwetkę żwawością i obdarzył mnie długim pocałunkiem w rękę. Potem jowialnie poklepał Sebastiana po ramieniu. – A to zapewne jest pani brat. Foscary, prawda? – Tak, sir. Moja siostra i ja dziękujemy panu za zaproszenie. Sebastiano nie musiał krzyczeć, by być zrozumianym. Nadał po prostu swojemu dźwięcznemu barytonowi odpowiednią głośność i skłonił się z elegancko przechyloną na bok głową. Niestety, ten spektakularny efekt zakłócił nieco fakt, że Iphy wciąż wisiała na jego ramieniu i gapiła się na niego, jakby był główną wygraną w loterii. Reginald pochylił się do mnie, aż jego wargi niemal dotknęły mojego ucha. – Piękna para, nieprawdaż? – Och… Ach… Tak – odparłam niemrawo. – Iphy już tak długo jest sama – zdradził mi Reginald. Na jego ładnej twarzy pojawił się zamyślony uśmiech. – Taka kobieta jak ona nie powinna długo pozostawać niezamężna. Może wiele zaoferować mężczyźnie. Oczywiście, nie jest bogata, ale ma wspaniałe pochodzenie. Starcza jej na utrzymanie i obraca się w najlepszych kręgach. I co najważniejsze dla kobiety: jej opinia jest nieposzlakowana, a reputacja bez zarzutu. Odniosłam wrażenie, że Reginald chce rozbudzić mój apetyt na Iphy jako przyszłą szwagierkę. Najwyraźniej bardzo poważnie traktował swoją rolę w rodzinie. Jego następne słowa potwierdziły moje przypuszczenia.
– Ponieważ jej ojciec nie żyje, a ona nie ma braci, jako jej kuzyn czuję się w obowiązku sprawować nad nią pieczę. Od śmierci małżonka o jej rękę starało się już wielu konkurentów, ale Iphy jest bardzo wybredna. Jednak do twojego brata wydaje się mieć słabość. – Też odnoszę takie wrażenie – powiedziałam, a moje oczy się zwęziły. Iphy pozwoliła właśnie Sebastianowi podsunąć sobie krzesło, na którym usiadła, z gracją przytrzymując suknię, przy czym zorganizowała to tak, że musiał usiąść obok niej, bo w pobliżu nie było żadnego innego wolnego miejsca. Reginald i ja wylądowaliśmy na końcu stołu, gdzie u szczytu siedział George i rozdawał na prawo i lewo uwagi wystawiające bębenki w moich uszach na poważną próbę. Przedstawił nas pozostałym gościom i kilkoro z nich rozpoznałam z przejażdżki po Hyde Parku. Iphigenia opowiadała mi, że w gruncie rzeczy na takich imprezach pojawiają się zawsze ci sami ludzie – raz jest ich więcej, innym razem mniej. Większość była młoda, kosztownie ubrana i chciała się dobrze bawić. Oczywiście tylko w dozwolonych ramach, o tym nie wolno było zapominać. Flirtowano, ale umiarkowanie. Mężczyźni zachowywali się jak dżentelmeni i słali się kobietom do nóg, one zaś robiły użytek z rozłożonych wachlarzy i rzęs. Poza tym wszyscy zachowywali się jak na kursie dobrych manier i bardzo mocno pilnowali się, żeby nie przekraczać granic. Hrabia całkowicie skupił się na mnie, nieustannie domagając się dalszych szczegółów z tropików. Gdy nie byłam już w stanie wycisnąć z mózgu ani odrobiny informacji więcej, uciekłam się do rozpaczliwych zabiegów. – No cóż, najczęściej życie na Rainbow Falls było bardzo nudne. Chyba że odbywały się imprezy. Odświętnie przystrajano wtedy dom, kobiety w krynolinach siadały wraz z mężczyznami na werandzie i piły mint julep18. Czarni śpiewali na polach, zbierając bawełnę, to znaczy, ekhm, ścinając trzcinę cukrową… – Krynoliny? – wpadła mi w słowo kobieta siedząca naprzeciwko. – Jak za czasów królowej Elżbiety? Znowu się to nosi w Indiach Zachodnich i w Ameryce? No tak, tu mnie miała. Kompletnie nie wiedziałam, co się tam akurat nosi. Zapewne to samo co tutaj. Scena, którą właśnie opisałam, pochodziła wprost z Przeminęło z wiatrem, a więc z czasów, które nadejdą dopiero za mniej więcej pięćdziesiąt lat. Zostawiłam więc sprawę krynolin na boku i płynnie przeszłam do podróży morskiej po Karaibach. – Rejs także był dość nudny, poza tym strasznym dniem, gdy napadli na nas piraci. Przywódca był podłym łotrem o imieniu Barbossa. Lubił zielone jabłka, a na jego ramieniu siedział małpiszon, który kradł ludziom złoto z kieszeni. Kobieta z naprzeciwka z szeroko otwartymi oczami spijała mi słowa z ust. – Groził pani? – Małpiszon? Och, nie, chciał tylko moją złotą bransoletkę. – Miałam na myśli przywódcę piratów. Był bardzo straszny? Zastanawiałam się przez chwilę. – Cóż, nie był zbyt łagodny. W jego bandzie był na przykład taki gość o imieniu Bill Cholewka, którego za jakiś drobiazg zmusił do spaceru po krawędzi burty. – Przejechałam sobie palcem po szyi, aby zobrazować, co to znaczyło. – Ale on oczywiście umiał pływać. Na pewno jakoś sobie poradził – dodałam łagodniej, zauważywszy przerażone spojrzenie tamtej damy. Zastanawiałam się, czy opowiedzieć jeszcze historię o gigantycznej ośmiornicy, ale Reginald nałożył mi właśnie na talerz rybę i spytał, czy chcę do niej sos musztardowy. Ze zgrozą spojrzałam na rybę, która gapiła się na mnie nieruchomo, bo ktoś zapomniał jej przed podaniem odciąć głowę. Ale wszyscy inni też dostali ryby z głowami, więc chyba tak miało być. Hrabia był do tego stopnia troskliwy, że wyfiletował moją rybę i zdeponował niezliczone
resztki na dodatkowym talerzu, tak że nie musiałam w trakcie jedzenia patrzeć przez cały czas w martwe oczy. Ale i tak się ucieszyłam, gdy zabrano ostatnie danie główne i służący wnieśli deser – lodową bombę, która została podpalona przy wtórze głośnych ochów i achów i na koniec okazała się zaskakująco smaczna. Szampan lał się strumieniami. Właściwie miałam jakieś zadanie do wykonania, ale zapomniałam jakie. Tymczasem osiągnęłam szczyt oratorskiej formy. Migotliwy blask świec załamywał się w kryształowych kieliszkach i pobudzał moją fantazję. Naraz wykład o życiu na Karaibach stał się dziecinnie łatwy, do głowy przychodziła mi jeszcze cała masa szczegółów. Na przykład huragan, który w zeszłym roku pochłonął większą część naszych zbiorów i z którym odleciała połowa naszego wiejskiego domu. Hrabia napełnił mój kieliszek trzeci i czwarty raz i wznieśliśmy radosny toast. Pomijając tubalny głos, ten cały George był zupełnie miłym facetem, choć rozumiałam ledwie połowę z tego, co mówił. W pewnym momencie zauważyłam, że Sebastiano rzuca mi przez stół znaczące spojrzenia. Kilka razy niepostrzeżenie wskazał głową w kierunku drzwi. Gapiłam się na niego, nic nie rozumiejąc, aż w końcu pojęłam, do czego zmierza: nie byliśmy tu dla przyjemności, lecz po to, by sprawdzić Clevely’ego. Wstałam i zaczęłam się wachlować obiema dłońmi. – Sir, myślę, że odrobina ochłody na zewnątrz dobrze by mi zrobiła – poinformowałam go. Majestatyczny ton, jakim to wygłosiłam, zakłóciła nieco czkawka spowodowana szampanem. Po prostu fatalnie znosiłam alkohol. Ale George wspaniałomyślnie to zignorował. A może w ogóle tego nie zauważył? Natychmiast podniósł się i podał mi ramię. – To dla mnie zaszczyt towarzyszyć pani w krótkim spacerze, lady Anne. Minąwszy paplających wesoło gości, wyszliśmy na zewnątrz, gdzie działo się teraz jeszcze więcej niż wtedy, gdy tu przybyliśmy. Wokół nas kłębiło się morze ludzi. Ciepłą noc wypełniał harmider. Na pobliskim parkiecie pary kręciły się w rytm skocznego walca, a przy stoiskach heroldzi zachwalali atrakcje i dziwy: autentyczną syrenę morską, mężczyznę z trojgiem oczu, psa z dwiema głowami i cudowne urządzenie, które samo wykonywało wizerunki ludzi. Przesuwaliśmy się pod drzewami obwieszonymi barwnymi lampionami wraz ze strumieniem tłumu, ale udało mi się skierować George’a w jak najdalszy zakątek parku, aby inni goście nie mogli nas usłyszeć. Boczna dróżka na samym końcu alei wydawała się wprost idealna do moich celów. Prawie nie było tu słychać radosnego gwaru ludzi. Nieco na uboczu odkryłam niewielką, porośniętą bluszczem świątynię w stylu greckim, tuż obok wąska dróżka prowadziła do wysokiego labiryntu z żywopłotu. Puściłam ramię George’a i weszłam po niskich schodkach do świątyni, aby jej się lepiej przyjrzeć. We wnętrzu stały kamienne ławki, a z sufitu zwisała latarnia, dająca jednak tylko upiornie blade światło. Wyglądało tu trochę jak w filmie grozy. – Hot dog – powiedziałam, najgłośniej jak potrafiłam. Mój głos odbił się cichym echem od ścian świątyni. – Top Model. Zostań modelką. Houston, mamy problem. Odpowiedzi nie było. Szybko odwróciłam się w stronę George’a, ale tam, gdzie jeszcze przed chwilą stał, teraz było pusto. – George! – zawołałam przestraszona. – To znaczy… sir! – Z ociąganiem weszłam do labiryntu krzewów i przeszłam parę kroków. Natychmiast otoczyły mnie wysokie, nieprzeniknione ściany żywopłotu. Przede mną rozciągał się czarny mrok. – Sir? – Ostrożnie szłam dalej, aż dotarłam do kolejnego rozwidlenia. Wyjrzałam za róg, ale nic nie było widać. Z całą pewnością nie chciałam wchodzić do labiryntu, potem jednak zrobiłam jeszcze dwa, trzy kroki, byłam bowiem przekonana, że George ukrył się za najbliższym rogiem: słyszałam jego oddech.
– Angela Merkel! – zawołałam, zaglądając do następnego korytarza. Nie było tam nikogo, lecz tuż przede mną coś zaszeleściło. Stał w odległości mniejszej niż krok, dzielił nas tylko żywopłot. – Fitness club! – wrzasnęłam. – Adres e-mail! – Niezależnie od tego, jak głuchy był ten typ, musiał to usłyszeć. W ten sposób uzyskałam ostateczny dowód: George był podróżnikiem w czasie. Tak samo jak ja pochodził z przyszłości. Zwróciłam się w kierunku, z którego przyszłam, bo nie chciałam tracić czasu na dalsze błądzenie w labiryncie, tylko jak najszybciej powiadomić Sebastiana. Gdy jednak skręciłam za rogiem, przede mną nie było wyjścia, lecz kolejny korytarz, jeszcze bardziej mroczny niż ten, którym właśnie przyszłam. Pobiegłam z powrotem i zorientowałam się, że się zgubiłam. Tylko spokój! – nakazałam sobie w myślach. Nie dam się zastraszyć jakiemuś głupiemu labiryntowi, nawet najciemniejszemu. Ostrożnie, macając obiema rękami, posuwałam się dalej, z oczami zwróconymi ku niebu, gdzie widoczna była słaba poświata kolorowych lampionów. Nagle tuż za plecami usłyszałam odgłos kroków. Odwróciłam się, ale było już za późno. Cios trafił mnie w miejsce za lewym uchem. Zobaczyłam gwiazdy i upadłam. Nie straciłam jednak przytomności, byłam tylko oszołomiona. Spróbowałam wstać, ale ktoś przycisnął mnie do ziemi i próbował się do mnie dobrać. Ręka przesunęła się kontrolnie po moim ubraniu, obmacała mnie od góry do dołu i wreszcie znalazła to, czego szukała. Gwałtowne szarpnięcie i napastnik miał to w swoim posiadaniu. Po chwili już go nie było. Stękając, usiadłam. Kilka sekund później oślepiła mnie latarnia świecąca mi prosto w twarz. – Na miłość boską, droga lady Anne! – Zszokowana twarz George’a pojawiła się tuż nade mną. – Pani zemdlała! Proszę pozostać tam, gdzie pani jest. Pójdę po pomoc! Głośno wzywając pomocy, oddalił się, niestety zabierając ze sobą lampę. Z trudem podźwignęłam się z ziemi i potykając się, spróbowałam zorientować się w ciemnościach, przedzierając do miejsca, w którym przed chwilą zniknął George. Zaraz potem zrobiło się tam znowu jasno, bo dysząc, przybiegł George, tym razem w towarzystwie Kena. – Anne! – krzyknął przestraszony Reginald. – Moja ty biedna, pozwól, że ci pomogę. – Nawet nie czekał na moją odpowiedź, tylko bez ceregieli wziął mnie na ręce. – Mogę iść – zaprotestowałam. Ale o tym nie chciał nawet słyszeć. – Sam bym chętnie panią poniósł, moja kochana, słodka Anne – zarzekał się hrabia, truchtając obok nas i sapiąc. Głos kilka razy mu się załamał, omal się nie rozpłakał. – Ale mam chore plecy! Niebo wraz z migoczącymi lampionami chwiało się nade mną w górę i w dół, z lewej i prawej strony poruszały się zarysy postaci. Jedna z nich podeszła bliżej. – Cóż u diabła…? – zawołał przerażony Sebastiano. – Nie jest tak źle – zapewniłam go. – Naprawdę mogłabym iść sama. – Co ci jest? Co się stało? – Tylko omdlenie – uspokoił go Reginald. – To się często zdarza młodym kobietom. – Byłeś przy tym? – zaatakował go Sebastiano. – Nie, ale George był. Stałem właśnie obok tej małej kwiaciarki, gdy nadbiegł, potrącając mnie i wzywając pomocy. – Mnie też przy tym nie było – wyznał hrabia. – Niech mi pan nie opowiada bajek – zagrzmiał Sebastiano. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, jak ruszył na George’a i chwycił go za kołnierz. Dokładnie rzecz biorąc, za jego kunsztownie zawiązany halsztuk. Hrabia wydał z siebie kwik przerażenia. – Nie! – krzyknęłam. – Natychmiast go puść!
Sebastiano jednym ruchem odepchnął go od siebie. – Gdzie się pan, u diabła, podziewał, gdy to się stało? – Ja tylko… zniknąłem na momencik… w krzakach… Och… proszę nie zmuszać mnie, bym w obecności damy mówił o powodach – jąkał się hrabia. – Biedne, drogie dziewczę. Jestem niepocieszony! Anne, słodka Anne! Proszę, niech mi pani powie, że czuje się już lepiej! – Czuję się już lepiej – powiedziałam. I to była prawda. Wprawdzie ćmiła mnie jeszcze głowa, gdy Reginald chwilę później posadził mnie na tapicerowanej ławce w łodzi, ale poza tym nie miałam żadnych innych objawów niedyspozycji. Sebastiano natychmiast objął mnie ramieniem i przytulił. – Co się stało? – szepnął mi do ucha. – Przecież nie przewróciłaś się sama z siebie, prawda? Czy ta świnia Clevely cię uderzył? Potrząsnęłam tylko bez słowa głową, bo nie zdążyłam powiedzieć ani słowa. Ktoś opowiedział Iphigenii o moim rzekomym omdleniu. Przyfrunęła jak zatroskana kwoka i nie odstępowała mnie na krok, gdy przeprawialiśmy się na drugi brzeg. Na pokład wsiadł również hrabia, który uparł się, że będzie nam towarzyszył. Obstawał też przy tym, byśmy drogę na Grosvenor Square odbyli jego powozem: potężnym, czterokonnym monstrum ze złotym herbem i aż dwoma stangretami w eleganckich liberiach. Sebastiano przez cały czas rzucał mu mordercze spojrzenia, ale George zdawał się tego w ogóle nie zauważać. Bez przerwy czynił sobie głośne wyrzuty, że nie było go na miejscu, by mnie przytrzymać. Kiedy wysadził nas przy Grosvenor Square, żarliwie uroczystym tonem oświadczył, że odwiedzi mnie ponownie tak prędko, jak to tylko będzie możliwe. Pan Fitzjohn na wieść o moim rzekomym napadzie słabości zareagował z typowym dla niego rozsądkiem. Kazał Janie, by przyniosła mi gorącą herbatę, żonie zaś polecił przetrzepać poduszki na moim łóżku. Jednocześnie uniemożliwił Bridget denerwowanie mnie tym jej gadaniem. – Pomożesz milady się rozebrać i będziesz przy tym cichutko jak mysz pod miotłą – zarządził z surową miną. – Następnie udasz się do swego pokoju i zostawisz milady samą. – Potem zwrócił się do Sebastiana. – Czy jego lordowska mość sobie życzy, abym posłał po lekarza? – Nie trzeba – powiedziałam natychmiast. Niemal wszyscy lekarze, jakich do tej pory spotkałam w różnych epokach, wykazywali przerażające skłonności do upuszczania krwi. Pomocniczo stosowali pijawki albo okropne bańki na plecach lub zapisywali jakieś śmierdzące specyfiki do zażywania; nigdy nie było wiadomo, czy nie są trujące. – Czuję się już znacznie lepiej – dodałam. – Chcę tylko odpocząć. A jednak minęła jeszcze dłuższa chwila, nim służący wreszcie sobie poszli i mogłam bez przeszkód porozmawiać z Sebastianem. Przyszedł do mojej sypialni, zamknął drzwi na klucz i przysiadł na łożu Barbie. – Co się stało? Opowiadaj! W tym momencie wybuchłam płaczem. Sebastiano chwycił mnie za ramiona i badawczo spojrzał mi w oczy. – Czy ten łotr hrabia coś ci zrobił? Zabiję go! – Ktoś mnie uderzył z tyłu, ale nie sądzę, by to był George – podsumowałam wydarzenia, pochlipując i pocierając guza za uchem. Sebastiano odsunął moją rękę i obejrzał to miejsce. – Zabiję go. – Mówię, że to nie on. – A więc kto?
– Nie mam pojęcia – przyznałam. – Przecież uderzenie przyszło z tyłu. – No to skąd pewność, że to nie Clevely? – Bo widziałam potem jego twarz i słyszałam, co mówi. A przede wszystkim, jak mówi. Był kompletnie zszokowany i zdecydowanie było to prawdziwe. Żaden człowiek nie potrafi tak dobrze grać. – Nie masz innego dowodu na jego niewinność? Wciąż jeszcze płacząc, pokręciłam głową. Sebastiano wziął mnie w ramiona. – Bardzo cię boli? – Nie, tylko jak tam nacisnę. – Pociągnęłam nosem. – Miewałam już znacznie gorsze bóle głowy. – To czemu płaczesz? Drżąc, wzięłam wdech, ale nie mogłam przestać chlipać. Dopiero teraz uświadomiłam sobie wagę tego, co przeżyłam: bezpośrednie spotkanie z wrogiem. – Maska zniknęła. Ten facet w labiryncie mi ją ukradł. Co dziwne, dopiero następnego dnia zdałam sobie sprawę z tego, że straciłam nie tylko maskę. Po nocy pełnej koszmarów, kiedy to na przemian błąkałam się po smutnych, smaganych wiatrem pustkowiach i spadałam w czarną rozpadlinę czasu, obudziłam się całkiem rozbita i nagle to wiedziałam. Straciłam dar. Był to dla mnie wystarczający powód, by znów się rozryczeć i wystraszyć tym Sebastiana, który spędził u mnie noc i na dźwięk mojego płaczu zerwał się, rozglądając się nerwowo. Przekonawszy się, że nie grozi mi żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo, objął mnie i zatopił twarz w moich włosach. – Znów miałaś zły sen? – mruknął, gdy odrobinę się uspokoiłam. – To też. Ale nie dlatego płaczę. – A dlaczego? Powiedziałam mu. Wciągnął głęboko powietrze. – Jesteś pewna? – Całkowicie. Ani śladu swędzenia. Nie poczułam, że jestem w niebezpieczeństwie. – Niech to szlag! – Masz rację, w zupełności. Wspólnie spróbowaliśmy dojść do tego, kiedy ostatni raz czułam swędzenie, ale pamiętałam tylko, że o mało co nie zderzyłam się wtedy z rowerzystą w parku Świętego Jakuba i miałam to uczucie, że ktoś nas obserwuje z ukrycia. – Zastanów się – poprosił Sebastiano. – Przecież już to zrobiłam. To wszystko. – Zamyśliłam się. – Nie, jednak nie. W ten wieczór, kiedy przyjechaliśmy tu, na Grosvenor Square, ktoś się na nas czaił. Pamiętam jeszcze, że się zastanawiałam, czy czasem ktoś nie kryje się w krzakach, na przykład jakiś uliczny złodziej. Ale przestało zaraz po tym, jak weszliśmy do domu. – A potem co? Zupełnie nic? – Nic – odparłam niepocieszona. Oboje musieliśmy się tym zadowolić. 13 William Szekspir, Henryk V, w przekładzie Leona Ulricha, PIW, Warszawa 1981 (przyp. tłum.). 14 Superb (ang.) – wspaniały, przepiękny (przyp. red.). 15 Ravissante (fr.) – olśniewająca, zachwycająca (przyp. red.). 16 Soirée (fr.) – wieczór towarzyski, przyjęcie, przedstawienie wieczorne, wieczorek
literacki (przyp. red.). 17 Séparée (fr.) – prywatny pokój (przyp. red.). 18 Mint julep (ang.) – słodki miętowy drink na bazie whisky (przyp. red.).
CZĘŚĆ TRZECIA
Przez kolejne dni pełni niepokoju czekaliśmy, czy wydarzy się coś nowego, ale reszta tygodnia upłynęła bez szczególnych zdarzeń. Guz za uchem przez jakiś czas przypominał mi o tym, że całkowicie spaprałam swoje zadanie, a przynajmniej tę jego część, za którą odpowiadałam, niezależnie od tego, co by to miało być. Sebastiano nadal nie był przekonany co do niewinności George’a i usilnie starał się go zdemaskować. Udaliśmy się na wiele imprez, na których go spotykaliśmy, ale niestety nigdy nie udało się nam go złapać sam na sam. Przez cały czas ktoś był w pobliżu, więc każda próba udowodnienia mu winy za pomocą słów z przyszłości musiała spalić na panewce ze względu na obecność niepożądanych słuchaczy. Raz Sebastiano podjął próbę zwabienia George’a podczas soirée do pustego pomieszczenia obok, lecz nim zdążył powiedzieć „komputer” albo coś w tym rodzaju, w zasięgu słuchu znalazł się jeden z gości i Sebastiano wygłosił tylko przekształcone przez translator nic nieznaczące słowa. Nie było przy tym niemal dnia, by nasze drogi w taki czy inny sposób nie skrzyżowały się ze ścieżkami hrabiego. Liczba miejsc, gdzie spotykali się ludzie z wyższych sfer, była ograniczona i z niezwykłą regularnością hrabia zjawiał się wszędzie tam, gdzie i my szliśmy. W ten sposób stał się kimś w rodzaju stałego towarzysza, który nie przepuścił żadnej okazji, by się do nas przyłączyć i na swój hałaśliwy i jednocześnie staromodny sposób smalić do mnie cholewki. Tymczasem byłam pewna, że nie ma nic do ukrycia, lecz Sebastiano nie dał się przekonać i żywił podejrzenia, niezależnie od tego, jak przyjaźnie czy gościnnie zachowywał się hrabia. Na zaproszenie George’a udaliśmy się z Iphy i Reggiem do Astley’s Amphitheatre, czegoś pośredniego między cyrkiem a teatrem, gdzie woltyżerzy, żonglerzy i klauni na rozległym maneżu prezentowali swoje sztuczki, my zaś przyglądaliśmy się im z balkonu i popijaliśmy szampana. Innym razem George zaprosił nas do swojej loży w operze, gdzie po raz pierwszy w życiu słyszałam śpiewającego kastrata, co wydało mi się dość okropne, choć ten człowiek miał naprawdę cudowny sopran. Dzień później poszliśmy wszyscy razem na Sen nocy letniej Szekspira. Spektakl niezwykle mi się podobał i obudził we mnie i Sebastianie pragnienie częstszych wyjść do teatru w przyszłości. O ile w ogóle będzie jakaś przyszłość. Ta deprymująca myśl wisiała przez cały czas nad wszystkim, co robiliśmy. Liczne powierzchowne rozrywki, jakim oddawała się londyńska arystokracja, nie zdołały zagłuszyć w nas świadomości tego, że nasza sytuacja jest bardzo poważna. Mieliśmy uczucie, że czas przecieka nam przez palce – w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Nasze dni były wprawdzie po brzegi wypełnione zajęciami, ale w pewnym sensie dreptaliśmy w miejscu. Raz zajrzeliśmy do pana Stephensona, który ucieszył się z naszej wizyty i zaprezentował nam postępy w pracy nad swoją dziwaczną maszyną parową, co jednak nie pomogło nam i nie pozwoliło dokonać żadnych nowych odkryć. Podobne odczucia mieliśmy po wizycie u pana Turnera, tym razem pod pretekstem kupienia jego obrazów. Od razu chciał nam kilka podarować, ale Sebastiano uparł się przy normalnej zapłacie. Stać nas przecież było na to, poza tym te malowidła kosztowały zaledwie ułamek tego, ile będą warte za dwieście lat. Sebastiano zdecydował się na jeden z moich portretów i kazał panu Fitzjohnowi umieścić go nad kominkiem w salonie. Ja zaś wybrałam obraz ze Stonehenge i kazałam panu Fitzjohnowi powiesić go w mojej sypialni, naprzeciw łóżka. Miałam niejasne wrażenie, że tam jest jego miejsce, choć był niewiarygodnie przygnębiający, a nawet wręcz przerażający. Wysokie, stapiające się z mrokiem kamienne bloki, uciekająca postać, która tak bardzo mnie przypominała – wystarczyło spojrzeć, by serce zaczynało człowiekowi szybciej bić z trwogi. Nawet Bridget przeprowadziła w związku z tym dłuższą
rozmowę z samą sobą, w trakcie której dzielnie siebie przekonywała, że to tylko obraz. Gdy nocami byłam z Sebastianem sam na sam, rozmawialiśmy o tym, co może się właśnie dziać z José. Czy szukał działającej bramy, a może na zawsze pochłonął go wir czasu? Zdaniem Sebastiana José nie tak łatwo było pokonać, na pewno niebawem się zjawi, nieważne jak. I wtedy wszystko się wyjaśni i poukłada. Bardzo chciałam w to wierzyć, ale głos Sebastiana zabrzmiał odrobinę za bardzo przekonująco i zauważyłam cień troski przesuwający się po jego twarzy, nim się odwrócił. Wciąż jeszcze byłam zrozpaczona po utracie maski i bałam się sytuacji, która mogła zdecydować o wszystkim, od której być może zależało nie tylko moje życie, lecz także egzystencja całego świata. Jeśli szłam z Iphy na zakupy, to głównie dlatego, że miałam nadzieję znaleźć gdzieś ponownie Esperanzę i jej sklep z maskami. Ale nigdzie nie było po niej śladu. Opętała mnie myśl, że całe zło, które wkrótce się wydarzy, to tylko i wyłącznie moja wina. Nie powinnam była bez potrzeby wystawiać się na niebezpieczeństwo i wyzywać losu, a teraz straciliśmy ostatniego asa w rękawie. I choć od tamtego czasu nie zdarzyło się nic niezwykłego, każdym nerwem czułam, że sytuacja stopniowo się zaostrza i zmierzamy do katastrofy. W dalszym ciągu byłam pewna, że wszystko rozstrzygnie się podczas soirée u księcia regenta, choć nie miałam pojęcia, skąd ta pewność. Kark mnie wprawdzie już nie swędział, ale czasami czułam się obserwowana, nieważne, gdzie się akurat znajdowałam. Za każdym razem bacznie się rozglądałam, ale nigdy nie zauważyłam niczego podejrzanego. Iphy, która w przeciwieństwie do mnie była promienna jak słońce i wprost tryskała dobrym humorem, robiła wszystko, by poprawić mi nastrój. Zaangażowała nauczyciela tańca, wypacykowanego Francuza z cienką bródką. Nazywał się monsieur Merieux i był mistrzem kotyliona. Iphy osobiście nadzorowała moje i Sebastiana postępy, abyśmy jak najlepiej wypadli na zbliżających się balach. Poza tym nauczyła nas gry w karty o nazwie faraon i stwierdziła, że sprawia ona przyjemność jedynie wtedy, gdy gra się o odpowiednio wysoką stawkę. Mimo że dzięki swemu bogatemu karcianemu doświadczeniu ograła nas wysoko, nadal uważała za stosowne kupować wszystko na mój rachunek podczas wspólnych wypraw do sklepów. Wspaniałomyślnie pilnowała jednak za każdym razem, bym i ja nie była pokrzywdzona. Pewnego popołudnia zawlokła mnie do krawcowej, u której przymierzyłam nową, niewiarygodnie kosztowną suknię na soirée u księcia regenta. Mój argument, że przecież niedawno kupiłam suknię balową, zupełnie do niej nie trafił. Najwyraźniej wykluczone było pojawienie się gdzieś dwa razy w tej samej kreacji, a ponieważ suknię, którą ostatnio dostałam, miałam włożyć na bal w Almack’s, koniecznie potrzebowałam drugiej na kolejną imprezę. Iphy nie zdołała wprawdzie dotąd załatwić nam zaproszenia do księcia regenta, ale stwierdziła, że przy odrobinie wysiłku jeszcze jej się to uda. Nawiasem mówiąc, książę regent miał też przyjść na potańcówkę do Almack’s, co wzbudziło u mnie przynajmniej cień zainteresowania. Poza tym miałam na ten bal równie wielką ochotę jak na wszystkie pozostałe aktywności, to znaczy żadną. Im bardziej byłam przygnębiona, tym radośniejsza i bardziej przedsiębiorcza okazywała się Iphy. Przychodziła codziennie, aby zabierać mnie na różne wycieczki albo zostawała, by na przykład zagrać w karty lub zjeść kolację. Reggie też często się pojawiał. Ku utrapieniu Sebastiana nadal smalił do mnie cholewki, ale nie zachowywał się aż tak natarczywie jak George, dlatego łatwo mi go było trzymać na dystans. Marzyłam o tym, by Sebastianowi choć w połowie udawało się to z Iphy. Nie można było nie zauważyć, jak rozkwitała w jego obecności. Jak odgarniała loki ze swej ładnej buzi, trzepotała długimi rzęsami i stosowała wszystkie możliwe sztuczki, aby
ściągnąć na siebie męską uwagę – w tym przypadku chodziło oczywiście wyłącznie o uwagę Sebastiana. Z jasnością wołającą o pomstę do nieba widać było, że zagięła na niego parol. – Posłuchaj – powiedziałam do niego pewnego popołudnia poirytowana, kiedy przez jakieś pięć minut akurat byliśmy sami. – Powinieneś jej powiedzieć, że nie jesteś nią zainteresowany. – Wiesz, że nie jestem nią zainteresowany. – Ja wiem, ale ona nie. – Z pewnością nie dałem jej żadnych podstaw do tego, by robiła sobie jakiekolwiek nadzieje. – Wystarczy, że gapisz się jej w dekolt, jak wachluje sobie biust. – Mia cara, uwierz mi, proszę! Mogłaby stanąć przede mną nago, a i tak nie byłbym nią zainteresowany. Zabrzmiało to stanowczo zbyt ogniście. – Akurat teraz nie musisz zgrywać typowego Włocha. I tak gapicie się znacznie częściej, niż trzeba. – Nie gapię się, naprawdę. A jeśli już, to tylko odruchowo. Rozzłoszczona wzięłam ze stolika pismo o rasowych koniach i cisnęłam w Sebastiana, ale on swobodnie chwycił je w powietrzu. – Widzisz, to też był odruch. Czasami coś robisz, w ogóle się nad tym nie zastanawiając. – Ale ty powinieneś się zastanowić. – Gdybym zaczął, musiałbym się też zastanowić nad Reggiem i hrabią. I nad tym, jak obaj gapią ci się na biust. – Nie zmieniaj tematu! – Ależ nie zmieniam. Jeśli ktoś tu komuś patrzy w dekolt, to Ken tobie. Nie wspominając już o starym dobrym George’u, który przez cały czas obcałowuje ci rękę i cię obściskuje. – Nie możesz tego porównywać z Iphy. Ta kobieta leci na ciebie bez żadnych zahamowań! – A Ken jest na ciebie tak napalony, że aż trzeszczy za każdym razem, gdy podchodzisz do niego bliżej niż na dwa metry. – Tylko ci się tak wydaje. – Wcale nie – odparł Sebastiano. – Ten facet jest mi całkowicie obojętny, dobrze o tym wiesz. – Ale lubisz słuchać jego komplementów. Nie zaprzeczaj. Widziałem, jak się zarumieniłaś, kiedy powiedział, że w różowym wyglądasz jak nimfa z bajki. Nimfa! – powtórzył Sebastiano znacząco. – Idę z samym sobą o zakład, kto pierwszy poprosi oficjalnie o twoją rękę – George czy Reggie. – Zwariowałeś – powiedziałam z pełnym przekonaniem. W jakiś sposób udało mu się zepchnąć mnie nagle do defensywy i wydało mi się to zupełnie nie fair. – Poza tym nie możesz zaprzeczyć, że twoje męskie ego uwielbia próby zbliżenia ze strony Iphy. Ona nie odpuści, bo w stu procentach pasujesz do schematu jej zdobyczy. Jak nie będziesz uważał, doprowadzi do tego, że będziesz musiał się z nią zaręczyć. Sebastiano tylko się roześmiał, a potem po prostu wziął mnie w ramiona, żeby pocałować i szeptać mi do ucha czułe włoskie słówka. Wiedział dobrze, co na mnie działa. W tym momencie nie przypuszczałam, jak szybko przypomnimy sobie moje słowa.
Nadeszła środa, a wraz z nią bal w Almack’s. Bridget miała pełne ręce roboty przy mojej stylizacji, ale gdy zobaczyłam efekt, uznałam, że trud się opłacił. Ekscytacja, jaką wprowadziła podczas przygotowań, udzieliła się też mnie i pod koniec zaczęłam nawet – choć w umiarkowanym stopniu – cieszyć się na ten bal. Moja suknia balowa była w kolorze czystej, niewinnej bieli, jak przystało na debiutantkę, ale iskrzyła się i błyszczała dzięki drobniutkim perełkom, którymi pokryte były ozdobne bufiaste rękawki i doszywany tren, podobnie jak rękawiczki ze skóry glacé, sięgające mi do łokci. U góry suknia, choć z wycięciem pod szyją typowym dla koszuli nocnej, była dość odważna, a ponieważ pod spodem miałam sznurowany gorset, efekt push-up skutkował całkiem niezłym dekoltem. Wyglądałam jak połączenie niewinnej księżniczki i uwodzicielskiej syreny. Sebastianowi, który czekał na mnie w holu, opadła szczęka, gdy z wdzięcznie udrapowanym trenem i dumnie podniesioną głową schodziłam ze schodów. – Nie możesz tak iść – powiedział z oczami utkwionymi w moim dekolcie. – Dziękuję, ty też wyglądasz super – odparłam. Translator zrobił z tego ravissant (najwyraźniej uparł się przy tym słowie), bo mogli słyszeć nas Cedric i Janie. Taszczyli właśnie lichtarze, półmiski i salaterki, bo pani Fitzjohn kazała im pozbierać i wyczyścić srebra. – I wiedziałam, że uznasz mój dekolt za zbyt głęboki. W przeciwieństwie do paru innych. – Nie potrafiłam sobie darować tej małej złośliwości, ale Sebastiano tylko wyszczerzył zęby. – Mylisz się. Moim zdaniem twój dekolt jest ravissant. Natychmiast mnie zainteresowało, co naprawdę powiedział. W którymś momencie tej nocy będzie musiał mi to zakomunikować jeszcze raz w wersji oryginalnej. – Dlaczego mówisz, że tak nie mogę pójść? – Bo brakuje ci czegoś ważnego. – Z szafki we wnęce wyjął małe pudełeczko i je otworzył. – Co myślisz o tym? Czyż nie byłby to odpowiedni dodatek? Natychmiast rozpoznałam ten klejnot. To nie był egzemplarz z rzekomego majątku rodziny Foscary, przywieziony przez Sebastiana od Rotschilda i Synów, lecz brylantowa kolia z siedemnastego wieku, którą podarował mi po naszej pełnej przygód podróży w czasie do Paryża. – Przywiozłeś ją? – wyszeptałam. – Nie chciałem jej zostawiać w zamrażarce – wymruczał mi do ucha, zapinając kolię. – I wreszcie masz okazję, żeby ją założyć. Potem stanął obok mnie, abyśmy mogli się zobaczyć razem we wspaniałym wielkim lustrze wiszącym u szczytu holu. Nasze odbicie, spowite złotym blaskiem świec, które pani Fitzjohn zapaliła chwilę wcześniej, przypominało stare malowidło. Sebastiano wyglądał zachwycająco, znacznie lepiej niż którakolwiek gwiazda filmowa. W wąsko skrojonych spodniach do kolan, kamizelce wciętej w pasie i dopasowanym fraku wydawał się jeszcze bardziej atletyczny niż zwykle. Wiążąc mu halsztuk, Meeks prześcignął sam siebie. Śnieżnobiałe fałdy piętrzyły się między srebrnymi guzikami kamizelki, podkreślając naturalny brąz cery Sebastiana. Naprawdę byłam w stanie zrozumieć Iphy. Na jej miejscu też próbowałabym go poderwać, bo lepszego gościa nie znajdzie nawet za sto lat. Co tam sto, za tysiąc! Ale to był mój chłopak i tak już zostanie, niezależnie od epoki. Sebastiano otaksował nas badawczo w lustrze i skinął głową z zadowoleniem, nim pomógł mi narzucić dopasowaną do sukni pelerynę.
– Oceniam, że zrobimy dobre wrażenie. Za nami pojawił się pan Fitzjohn i obdarzył nas dyskretnym uśmiechem. – Wasza lordowska mość, jeśli wolno mi pozwolić sobie na uwagę, te słowa nie do końca oddają państwa wygląd. Bez wątpienia pan i milady wpiszecie się do historii Almack’s jako beau couple sezonu. – Skłonił się szybko. – Jerry zajechał powozem, milordzie. Nim zdążyłam rozszerzyć moją listę nieznanych słówek o beau couple, przyszło mi do głowy, że to może po prostu oznaczać piękną parę. Londyńskie wyższe sfery tej epoki często wplatały do swoich rozmów francuskie zwroty, uchodziło to za bardzo modne. Sebastiano podziękował panu Fitzjohnowi za komplement, a potem wziął mnie pod ramię, aby z braterską uprzejmością zaprowadzić do powozu. Jerry gwizdnął bezgłośnie przez zęby, kiedy mnie zobaczył. – Do stu piorunów, ależ pani elegancka! – zawołał impulsywnie. – Aż iskry lecą! Pan też wygląda wspaniale, milordzie! – To tylko teatr – zapewniłam go. – Zwykle nie wyglądamy tak, lecz raczej skromnie. – Rzuciłam szybkie spojrzenie do tyłu, na naszego stajennego z pomarszczoną twarzą, ale on nas nie słuchał. Był całkowicie pochłonięty obrzucaniem kamyczkami kilku gołębi dziobiących coś w pobliżu i świętowaniem każdego celnego rzutu. Trąciłam Sebastiana łokciem. – To prawda, no nie? – Nawet nie mamy powozu – poparł mnie Sebastian. – Ale za to na pewno wiele rzeczy, których tutaj nie ma. – Jerry spojrzał na nas z nostalgią, otwierając nam drzwi powozu. – Chciałbym się tam z państwem udać. To znaczy, do państwa czasów, tam, skąd państwo pochodzą. Może w ten sposób mógłbym pomóc dziadkowi? Z tą jego nogą. To znaczy z tą nogą, której już nie ma, ale cały czas go boli, jakby nadal ją miał. To go doprowadza do szaleństwa. – Jerry zamyślił się, a potem podjął na nowo: – Założę się, że w przyszłości istnieje na to lek. Taki, który działa skutecznie, nie powodując, że człowiek od razu zasypia jak po opium. I może jeszcze taki, który pomógłby na ciężkie zapalenia jego kikuta. Spojrzałam na niego skonsternowana, lecz nim zdążyłam odpowiedzieć, zamknął drzwi powozu. Sebastiano westchnął. – Nic nie musisz mówić, dobrze wiem, co myślisz. Nic nie możemy zrobić. – Właściwie dlaczego nie? – Przytrzymałam się uchwytu przy drzwiach, bo powóz wpadł w dziurę w drodze. – Te idiotyczne reguły gry, które Starcy wymyślili sobie dla podróży w czasie – może da się je zmodyfikować? – Wiele razy pytałem już o to José – powiedział Sebastiano. – Znałem kiedyś chłopca, był Posłańcem w roku tysiąc trzysta osiemdziesiątym. Kilka lat młodszy ode mnie, naprawdę miły chłopak. Pewnego dnia nadepnął na zardzewiały gwóźdź i wdało się zakażenie krwi. Kilka tabletek penicyliny z pewnością by mu pomogło. Błagałem José, żeby zrobił wyjątek i przywiózł leki z przyszłości. Ale on stwierdził, że to nie leży w jego mocy. Chłopak umarł, a ja musiałem się temu bezczynnie przyglądać. Byłam przerażona. – Czy to znaczy, że José nie mógł pomóc? Czy po prostu nie chciał? – Myślę, że nie mógł. Ale całkiem pewien nie jestem. Musimy trzymać się reguł, tyle wiadomo, jednak José nigdy nie powiedział, czy one są ustalone dowolnie, czy też zgodnie z prawami przyrody. Zastanawiałam się usilnie. – Może można byłoby spróbować z maską? – Czego spróbować?
– Przenieść rzeczy z przyszłości w przeszłość. Wiesz, że maska spełnia życzenia. Może w ten sposób można by pomóc ludziom takim jak pan Scott. Gdybym tego bardzo chciała… – Ale maski nie ma. Westchnęłam żałośnie. – Przecież wiem. Ale jeśli dowiemy się, kto mi ją zabrał, to przecież będziemy mogli ją odebrać, prawda? Sebastiano przyjrzał mi się z uwagą. – Czy zmierzasz do czegoś konkretnego? – Myślę, że ten, kto teraz ma maskę, często przebywa blisko nas. Musimy się tylko dowiedzieć, kto to jest. – To może być ponad tuzin osób. Masz jakieś konkretne podejrzenia? – Nie – przyznałam. – Niestety. Ale już wkrótce mieliśmy zyskać pewność w tej sprawie.
Bal odbywał się w budynku o raczej ascetycznym wyglądzie przy King’s Street. Wielka sala taneczna miała jednak imponujące rozmiary. Kryształowe żyrandole i ogromne lustra na ścianie nadawały jej wystawny charakter. Sama impreza zaś była dla mnie jednym wielkim rozczarowaniem. Cały wieczór wypełniła sztywna ceremonia, w której najwyraźniej chodziło tylko o to, by się pokazać i zostać uznanym za atrakcyjną partię, co zdawało się mieć znaczenie przede wszystkim dla kobiet w wieku odpowiednim do zamążpójścia. Sposób, w jaki taksowali je obecni tam mężczyźni, podchodził pod coś w rodzaju degustacji mięsa. W żadnym razie nie była to prawdziwa impreza, przebiegała zbyt formalnie i mało radośnie. Niemal wszystkie dziewczyny były wyraźnie młodsze ode mnie, stałyśmy w obyczajnych pozach, pilnowane przez starsze damy w teatralnych strojach wieczorowych. Mężczyźni reprezentowali rozmaite grupy wiekowe, ale większość miała mniej niż trzydzieści lat, i wszyscy razem byli podobnie wystylizowani: wąskie spodnie do kolan, pokaźne halsztuki, fryzura à la Brutus. I jeśli nie zajmowali się akurat oglądaniem dziewcząt lub prowadzeniem ich do tańca, to podpierali ze zblazowaną miną ściany albo rozmawiali w małych grupach, między innymi o Sebastianie i o mnie, byliśmy bowiem celem niezliczonych ciekawskich spojrzeń. Muzycy grali melodie do tańców deszczu, brzmiące raczej smutno niż skocznie, i tak też wyglądały ruchy tańczących. Szczytem radości było kilka niewielkich, wykonanych z poważną miną podskoków. Tańczono kotyliona i scotch reel. Walc i kadryl zaczynały być w modzie, ale od pana Merieux dowiedziałam się, że w Almack’s panowało jeszcze pod tym względem lekkie zacofanie. Patronki, odpowiedzialne za organizację balów i wybór tańców, miały konserwatywny gust. I najwidoczniej były również oszczędne, gdyż jedzenie, które podano w pokojach obok o późnej już porze, było marne – składało się z suchego ciasta i cienkich, galaretowatych kanapek. Napoje też nie rzucały na kolana, była tylko mdła, ciepława lemoniada i herbata. Sebastiano i ja tańczyliśmy razem kotyliona, bo to mieliśmy w miarę opanowane. W każdym razie wydawało mi się, że mam to opanowane, ale kiedy przyszło do figur w kółku, zaplątałam się między innymi osobami i nagle znalazłam z brzegu. Sebastiano pojawił się jakby znikąd i chwycił mnie za rękę. – Nie daj nic po sobie poznać – szepnął. Z wielkim wysiłkiem uśmiechnęłam się promiennie. – Za późno – powiedziałam przez zęby. – Wszyscy zauważyli. Zapewne towarzysko już mnie to skreśliło. Iphy mówiła, że patronki nie tolerują żadnych
gaf. Ale ku mojemu zaskoczeniu traktowały mnie bardzo przychylnie, w każdym razie ta, z którą chwilę później poznała mnie Iphigenia. Nazywała się lady Jersey i była ładną, obwieszoną perłami hrabiną przed trzydziestką. – Przybywa pani z Antyli – powiedziała przyjaźnie, gdy Iphy mnie przedstawiła. – Ponoć jest tam bardzo ciepło. – Ciepło i wilgotno, ale zdarzają się też burze. Nazywa się je huraganami i mogą wywoływać bardzo wysokie fale powodziowe, które czasem zalewają spore obszary wybrzeża. – Zdążyłam przyswoić sobie nieco dodatkowej wiedzy z Encyklopedii Britannica. Jednak moja tropikalna ojczyzna zdawała się nie interesować lady Jersey. – Słyszałam, że George Clevely należy do pani wielbicieli. Dobry wybór, jak sądzę. Nie wiadomo było, czy ma na myśli jego wybór, czy mój. Ale nie dopytywałam się, bo rozmowa dobiegła końca. Hrabina uśmiechnęła się do mnie jeszcze raz dobrotliwie i odeszła, kołysząc sznurami pereł. Iphy nie posiadała się z zachwytu. – Rozmawiała z tobą! – Powiedziała do mnie trzy zdania, a ja do niej dwa. – To nie ma znaczenia. Zaszczyciła cię swoją uwagą. Jesteś ustawiona! Teraz już nieodwołalnie należysz do nas. – Do kogo? – spytałam tępo. – Do beau monde! Do tonu! Patronki z Almack’s najwyraźniej miały większą władzę, niż sądziłam. To by się zgadzało z tym, co Iphy opowiadała mi wcześniej: jak szybko można wypaść z towarzystwa, jeśli nie dostaje się zaproszeń na bale. Z człowieka robiło się takie towarzyskie nic. Gorzej niż ktoś, kto na Facebooku nie ma ani jednego znajomego. Ale to jeszcze nie wszystko, bo gdy się już tam trafiło, trzeba się było porządnie zachować. Dziewczynie nigdy nie wolno było zapomnieć o obyczajności i przyzwoitości. Iphy uczuliła mnie na przykład na to, że wolno mi dziś zatańczyć z George’em najwyżej dwa razy, w przeciwnym razie zostanę uznana za kobietę upadłą. George zaakceptował to ograniczenie bez szemrania, upierał się jednak, by podczas kolejnego wieczornego spotkania towarzyskiego znaleźć się na samej górze w moim karneciku. Sama Iphy natomiast niczego sobie nie żałowała. Na przykład co najmniej trzy razy z rzędu zatańczyła z Sebastianem i gdy zobaczyłam, jak harmonijnie oboje wykonują kroki i jak fenomenalny widok musiał mieć z góry na jej dekolt, trudno mi było powstrzymać złość. – Czemu tańczysz z nią przez cały czas? – syknęłam do niego, gdy raz minutę staliśmy obok siebie, niepodsłuchiwani przez nikogo. – Nie mam pojęcia – przyznał. – Powiedziała mi coś o karneciku, do którego mnie wpisała. Najwyraźniej ktoś to wcześniej ustala. – To się musi skończyć – oświadczyłam stanowczo. – Anno, ja tylko z nią tańczę. Nic więcej, przecież cała sala się przygląda. – No właśnie. Miałam w tej sprawie niedobre przeczucia, i w żadnym razie nie składała się na nie tylko zazdrość. Gdy chwilę potem Iphy przemykała obok mnie z zaróżowionymi policzkami, zaczepiłam ją. – Czy to właściwe, że tyle już razy tańczyłaś z moim bratem? Powachlowała się z zawstydzoną miną. – No cóż. Prawdę mówiąc, twój brat i ja ogólnie jesteśmy uznawani za zaręczonych.
Wtedy nie traktuje się tego aż tak surowo. – Co? – wykrzyknęłam. Kilka głów odwróciło się w naszą stronę i Iphy szybko pociągnęła mnie do pokoju obok. – Nie tak głośno. Podnoszenie głosu przez młode damy uchodzi za ordynarne. – Czy on coś mówił o tych zaręczynach? – zawołałam, ignorując jej krytykę. Iphigenia oblała się rumieńcem. – Przecież nie mogło ujść twej uwadze, jak bardzo ja i twój brat pasujemy do siebie, Anne. Z pewnością niedługo poprosi Reggiego o moją rękę. – Skąd ten pomysł? – spytałam przerażona. – Kobieta wyczuwa takie rzeczy. – Spojrzała mi przez ramię. – Och, Prinny przyjechał. – Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła do sali balowej. – Chodź! Wykorzystajmy tę okazję. Koniecznie musisz go poznać! Wciąż jeszcze w kompletnym szoku, dałam się jej zaciągnąć z powrotem do wielkiej sali, gdzie wokół księcia regenta zgromadziło się już kilkoro gości, między innymi hrabina Jersey, której dłoń właśnie całował w obszernym geście. – Jej teściowa miała kiedyś z nim romans – zdradziła mi Iphy szeptem. – Długo była jego ulubioną metresą. Było mi to całkowicie obojętne. Również książę regent nic a nic mnie nie interesował. Był po prostu grubym gościem koło pięćdziesiątki, który się wysztafirował jak postać z operetki. Na jego brokatowej kamizelce pysznił się nadmiar złotych łańcuchów, ozdobnych szpilek i orderów, a nienaturalnie gęste loki na jego głowie bez wątpienia były peruką. Nie chciałam go poznawać, lecz jak najszybciej znaleźć Sebastiana, by powiedzieć mu o czekających go rzekomo zaręczynach. Gdyby tylko chciał mnie słuchać! Najwyższy czas, by wreszcie uświadomił Iphy, że nie jest do wzięcia. Ale gdzie on się podział? Kiedy tak rozglądałam się za nim, Iphy wepchnęła mnie do kręgu, jaki utworzył się wokół księcia regenta i nim się spostrzegłam, hrabina przystąpiła do mojej prezentacji. – To nasza najnowsza debiutantka, Prinny. Lady Anne, siostra młodego lorda Foscary. – Ach, wicehrabiego z Barbadosu, którego spotkałem już w Jackson’s! Jego młodsza siostra to zaprawdę zachwycające stworzenie! Książę regent obejrzał mnie dokładnie przez lornion, swego rodzaju okulary na patyku, ale z tylko jednym szkłem. Potem, ku mojemu przerażeniu, chwycił mnie pod ramię i poprowadził przez salę w kierunku tapicerowanych krzeseł. Podsunął mi jedno z nich, a sam usiadł obok. – Proszę mi trochę o sobie opowiedzieć, lady Anne – zażądał, dotykając lekko dłonią mojego ramienia. Najprawdopodobniej wszystkie pozostałe debiutantki zżerała zazdrość, bowiem, według Iphy, zaproszenie przez księcia regenta do osobistej rozmowy uchodziło za najwyższy zaszczyt. Ja jednak wolałabym sobie darować ten zaszczyt, bo książę był dość nachalnie wyperfumowany. Poza tym nie podobało mi się to, jak głaszcze kciukiem mój łokieć. Cały ten facet mi się nie podobał i przez chwilę zastanawiałam się, czy naprawdę tak źle byłoby dla Anglii, gdyby rządził nią ktoś inny. Ten książę stawiał i przegrywał ogromne sumy, nie płacił długów, podrywał debiutantki, wdawał się w romanse z innymi kobietami, mimo że był żonaty – jego złe nawyki pewnie można byłoby jeszcze długo wymieniać. Zgodnie z tym, co w przyszłości o nim czytałam, jako król nie był ulubieńcem narodu. A jednak stanowił nieodłączną część głównego nurtu czasu. Gdyby zniknął z naturalnego przebiegu zdarzeń, mogłoby to doprowadzić do całkowitej entropii. Entropia to było – co wiedziałam już po ponad trzech latach
w Stowarzyszeniu Strażników Czasu – inne określenie chaosu. I to chaosu ostatecznego, niszczącego wszystko, chaosu, który mógł wymazać całe ramy czasowe. Entropia to był Jabberwocky z moich snów i ktoś zdjął mu pęta, żeby mógł pożreć wszystko. Poza maleńkim pęcherzykiem czasu: rokiem 1813, który miał pozostać w niekończącej się powtórce, by komuś, kto aspirował do miana władcy czasu, służyć jako wieczna scena. Aby to się nie wydarzyło, temu otyłemu, wypomadowanemu przyszłemu królowi u mego boku nie mogło stać się nic złego, niezależnie od tego, jakie miałam na jego temat osobiste zdanie. Opowiedziałam mu coś, co przeczytałam o Barbadosie, i ozdobiłam to zmyślonym, bardzo krwawym powstaniem niewolników, które wybuchło na plantacji w czasach mojego dzieciństwa. – Rzucili się z maczetami na właścicieli plantacji i nadzorców – mówiłam z roztargnieniem, wyciągając przy tym szyję. Nadal rozglądałam się za Sebastianem. – Pola trzciny cukrowej zabarwiły się na czerwono od krwi zaszlachtowanych ludzi. Ale żołnierze stacjonujący w Bridgetown szybko poradzili sobie z rebeliantami: przybyli z muszkietami i psami myśliwskimi i wieszali na miejscu wszystkich, których złapali. Kilku buntownikom udało się jednak uciec. Przedarli się w góry i zamieszkali tam w jaskiniach. Książę regent słuchał z szeroko otwartymi oczami. Usta miał prawie cały czas rozdziawione. – Jakież urozmaicone życie musiała pani prowadzić tam, na Antylach! Czy udało się potem schwytać tych buntowników? – Tak – powiedziałam nieobecna duchem. – Poza dwojgiem, którzy zniknęli. Mężczyzną i kobietą. Kobieta była niewolnicą okrutnego plantatora, lecz w rzeczywistości księżniczką porwaną z Konga. A mężczyzna był dzielnym czarnym wojownikiem z plemienia Joruba, który się w niej zakochał i dlatego rozpętał całe to powstanie. To znaczy, że do dziś żyją w dżungli, choć niektórzy utrzymują, że ukradli łódź i pożeglowali do domu, do Afryki. Do diaska, gdzie podziewał się Sebastiano? Iphy też zniknęła. Również Reggiego nigdzie nie widziałam, choć przedtem stał w pobliżu muzyków. Tylko hrabia znajdował się jeszcze w sali balowej. I to bardzo blisko – był od nas oddalony najwyżej o pięć metrów i przyglądał się księciu regentowi zwężonymi oczami. Na jego zwykle łagodnym chomiczym obliczu malowała się czysta żądza mordu. – Łodzią? – spytał książę regent z powątpiewaniem. – No tak, to musiała być łódź pełnomorska. Oczywiście mogło być i tak, że ktoś im pomagał w podróży. – Ależ to niezwykłe! – zawołał książę regent zachwycony. – Dlaczego jeszcze nigdy nie byłem na Barbadosie? – Nie mam pojęcia – odparłam zgodnie z prawdą. – Mój młodszy brat jest w przeciwieństwie do mnie bardzo bywały w świecie. Freddy jest żeglarzem, wie pani? – Słyszałam o tym – bąknęłam uprzejmie. – Był już we wszystkich krajach świata. Niestety, od wielu lat bawi na obczyźnie. Dziś niemal nikt już nie wie, jak wygląda. – Zaśmiał się dobrotliwie i stwierdziłam, że jego zęby są tak samo sztuczne jak włosy. – Musi mi pani mówić Prinny – rozkazał bez ogródek. – Wszyscy moi przyjaciele tak mnie nazywają. – Chętnie, wasza… och, Prinny. Kącikiem oka dostrzegłam ruch. To hrabia krążył, zbliżając się do nas, aż w końcu zrobił duży krok i zatrzymał się tuż przed księciem regentem.
– Dobry wieczór, Prinny – odezwał się zduszonym głosem. – Clevely. – Książę regent nie krył zdziwienia. – A ty skąd się tu naraz wziąłeś? – Jeśli pozwolisz… lady Anne… obiecany taniec… – jąkając się, wyrzucił z siebie hrabia. Książę regent gestem posiadacza dotknął mojego ramienia. – Jak widzisz, właśnie prowadzę ożywioną dysputę z tą młodą damą. Potrafi opowiadać nadzwyczaj interesująco i barwnie o swej ojczyźnie, już dawno nie prowadziłem tak ciekawej konwersacji. Możesz z nią zatańczyć później. Przyjdź za godzinę. – Odwrócił się do mnie. – Czy już wspominałem, że niedługo wydaję małe przyjęcie w Carlton House? Musi pani koniecznie przyjść. Nalegam. – Bardzo chętnie – powiedziałam szybko. – Na pewno przyjdę! I mój brat także. – Cieszę się. Oczywiście otrzyma pani jeszcze oficjalne zaproszenie. – Książę regent serdecznie uścisnął moją dłoń. George nadął policzki i już zamierzał wygłosić uwagę; tak łatwo się nie poddawał. – No wiesz, Prinny, uważam… Wzdrygnęłam się. Akurat zauważyłam obok otwartych dwuskrzydłowych drzwi sali balowej Reggiego i ten widok w niewyjaśniony sposób uruchomił moje wszystkie syreny alarmowe. Pospiesznie zerwałam się na nogi. George natychmiast znalazł się obok mnie i podsunął mi ramię. Wdzięczność wyzierała z jego oczu. – Proszę mi pozwolić, bym pani towarzyszył, moja droga Anne. – Och, to nie jest konieczne, bardzo dziękuję. – Ale ja… – Biegł obok mnie, próbując dotrzymać mi kroku. – Muszę pani pilnie powiedzieć… Zmożony moją sympatią… złożyć moje bijące serce u pani stóp… rozmówić się z pani bratem i poprosić go… – Jąkając się, próbował opanować emocje. – Byłbym dobrym mężem – wyrzucił wreszcie z siebie tak głośno, że kilka osób, obok których przechodziliśmy, na pewno usłyszało jego wyznanie, w każdym razie tak można było wnioskować z ich zaskoczonych spojrzeń. – Nie mam teraz niestety czasu, George. Ekhm, sir! – Proszę mówić do mnie George! Nalegam! – Niech będzie. – Zakasałam suknię, zaczęłam biec i zaraz potem zgubiłam George’a. W pokoju obok zobaczyłam, jak Reggie znika przez otwarte drzwi balkonowe na tarasie. Bez zwłoki ruszyłam za nim żwirową ścieżką do rozświetlonego lampionami ogrodu. Tu i ówdzie stało parę osób, głównie mężczyzn, którzy rozmawiali i ćmili cygara. Rzucili mi zdziwione spojrzenia, gdy nagle przebiegłam obok nich. – Reggie? – zawołałam, ale on już zdążył skręcić w prawo, między krzewy. Szybko przykleiłam mu się do pięt i o mało nie wpadłam na niego za krzewem ligustru, tak gwałtownie się zatrzymał. Gapiłam się obok niego na scenę, która mimo skąpego oświetlenia była doskonale widoczna. W różanej altance Sebastiano dobierał się do Iphy, która stała przed nim z nagimi piersiami. Jej suknia zsunęła się aż do talii. Szczęka mi opadła. W moim wnętrzu zrodził się krzyk, ale nie mogłam z siebie wydać głosu. – Iphy! – zawołał Reggie. – A cóż ty tu robisz? Sebastiano opuścił ręce, jakby się oparzył. – To nie jest tak, jak myślisz – wygłosił najbardziej wyświechtaną wymówkę wszech czasów. – Chciałem jej tylko pomóc podciągnąć suknię. Zapięcie się otworzyło. Wzięłam głęboki wdech. Jeden, drugi, potem kolejny, zabrzmiało to prawie niczym sapanie. Czułam, jak puls łomocze mi w szyi.
Uspokój się, rozkazałam sobie. Zastanów się! Ale nie mogłam zapobiec temu, że czułam się jak rozgrzany, nadmuchany balon z czystego gniewu. A potem zobaczyłam twarz Sebastiana. „Mogłaby stanąć przede mną nago, a i tak nie byłbym nią zainteresowany”. Aż nadto wyraźnie pamiętałam każde słowo. I naraz znów mogłam rozsądnie myśleć i spokojniej oddychać. On naprawdę nie był tego rodzaju facetem. Wprawdzie od czasu do czasu bywałam zazdrosna, ale dobrze wiedziałam, że właściwie nie mam ku temu żadnego powodu. Poza tym mina Iphy mówiła sama za siebie: to była mieszanka poczucia winy i triumfu. W zasadzie wyjaśniała wszystko. Za pomocą jakiejś sztuczki zwabiła Sebastiana do altany i opuściła suknię. Przedtem oczywiście zadbała o to, by Reggie pojawił się w odpowiednim momencie. Za nami ktoś zbliżał się znanym już, dudniącym krokiem. I faktycznie, to był George, który zdążył jeszcze przybyć w porę, by zobaczyć, jak Iphy naciąga suknię na piersi i poprawia rozwichrzoną fryzurę, podczas gdy Sebastiano stoi obok z obrażoną miną. – No coś takiego – powiedział hrabia osłupiały. – Oczekuję, że natychmiast się wytłumaczysz, Sebastianie – dał się słyszeć głos Reggiego. Nawet nie zabrzmiał nieuprzejmie. – Przecież już wytłumaczyłem. Zapięcie jej sukni się otworzyło i chciałem pomóc je zapiąć. – Raczysz żartować. – W najmniejszym stopniu – powiedział rozzłoszczony Sebastiano. – Żeby wyjaśnić to raz na zawsze: nie mam żadnych zamiarów wobec twojej kuzynki. Ani takich, jakie mi właśnie insynuujesz, ani żadnych innych. Wszystkie względy, jakie jej okazałem, były tylko czystą uprzejmością. Dla mnie jest przyjaciółką mojej siostry, nikim więcej. Iphigenio, jeśli to niewłaściwie zrozumiałaś, bardzo mi przykro. Odetchnęłam głęboko. Wreszcie! Teraz nikt już nie mógł tego zrozumieć opacznie. Ale najwidoczniej to wcale nie kończyło sprawy. Iphigenia rozszlochała się filmowo i zakryła twarz dłońmi. Hrabia mamrotał pod nosem coś, z czego zrozumiałam ledwie strzępki zdań: „nadzwyczaj fatalna sytuacja” i „przyzwoita kobieta wpędzona w hańbę”. – Wiesz, że to będzie miało konsekwencje – powiedział Reginald. Jego przystojna twarz Kena przyjęła chłodny wyraz. Sebastiano uśmiechnął się z niedowierzaniem. – To bzdury. Wrócimy teraz wszyscy do środka i zapomnimy o tej sytuacji. – Takiego afrontu nie da się zapomnieć. W grę wchodzi honor mojej kuzynki. – Reginald ściągnął rękawiczkę i rzucił ją Sebastianowi pod nogi. – Jutro o szóstej rano w Hyde Parku. – Zwrócił się do George’a. – Chcesz mu sekundować? – Ja… och… – Przerażony hrabia zakrztusił się. – Dobrze. Przynieś swoje pistolety. – Objął ramieniem chlipiącą wciąż Iphy i ją wyprowadził. – Co powiedział Castlethorpe? – spytał hrabia wstrząśnięty. – Nie zrozumiałem. Mówił coś o pistoletach? W Hyde Parku? Czyżby chodziło o pojedynek? Ależ na pewno, tak musi być, przecież rzucił rękawicę. – Wyprężył się i spojrzał na mnie wzrokiem pełnym poświęcenia. – Oczywiście będę sekundował pani drogiemu bratu, lady Anne! – Ja chyba oszalałam – powiedziałam wystraszona. – To jest jakaś gigantyczna katastrofa. – Moje słowa nie zostały zmienione. Sebastian rzucił mi szybkie spojrzenie. Mimo napiętej sytuacji to była okazja, na którą czekał od dawna. – Łódź, która może się zanurzyć – powiedział głośno i natychmiast zirytowany wywrócił oczami. Prawdopodobnie próbował powiedzieć „łódź podwodna”. W każdym razie w ten sposób
zostało dowiedzione, że George naprawdę nie jest podróżnikiem w czasie. Jednak w następnej chwili podszedł do nas młody człowiek o poważnym wyrazie twarzy, więc translator mógł się włączyć ze względu na niego. Skłonił się krótko. – Nazywam się Rule. Przysyła mnie lord Castlethorpe. Jestem jego sekundantem.
– Nie idź tam, mam okropne przeczucia – powiedziałam dwie godziny później, gdy wreszcie byliśmy sami w mojej sypialni. W domu panowała cisza, wszyscy dawno poszli do siebie. Jak zawsze starannie zaryglowaliśmy drzwi, tylko na ten nieprawdopodobny wypadek, gdyby w nocy wbrew wszelkim instrukcjom ktoś chodził po naszym piętrze. Teoretycznie ktoś ze służby mógł lunatykować. Leżałam obok Sebastiana w łóżku i gapiłam się w sufit, a dokładniej na baldachim, skąpany przez światło świec w zachęcającym różu. Wyglądał wręcz absurdalnie kiczowato, ale też odrobinkę romantycznie. W innych okolicznościach na pewno uznałabym go za inspirujący, lecz w tej chwili byłam za bardzo wyczerpana. – Możesz kazać powiedzieć George’owi, że masz migrenę – zaproponowałam. – Bzdura – mruknął Sebastiano. – Ten cały pojedynek to czysta formalność. Przecież sekundant Kena wytłumaczył, jak się to odbywa. – Ale dlaczego nie można sobie po prostu tego odpuścić, skoro ma się i tak zamiar strzelać w bok? – Tak działa kodeks. Honorowi trzeba uczynić zadość. Reggie będzie mógł zachować twarz, a Iphy będzie miała wrażenie, że jej cnota jest dostatecznie dużo warta – przynajmniej teoretycznie – by zgasić dla niej płomyk życia. – Jej cnota nie jest nic warta i ona dobrze o tym wie – odparłam nadąsana. – Po prostu zagrała wysoko i przegrała. Darowałam sobie uwagę, że zachował się jak idiota (bo poinformowałam go o tym już około tuzina razy) i nie wyrzucałam mu po raz kolejny, jaką głupotą było dać się nabrać na gadki Iphy („Trochę mi słabo, pilnie potrzebuję świeżego powietrza”, „Och, chyba muszę usiąść, w tamtej altance jest ławeczka”). – Cały ten numer był przecież od początku do końca jedną wielką farsą. – Uderzyłam płaską dłonią w kołdrę. – Oboje chcieli cię postawić przed faktem dokonanym i zmusić do oświadczyn. A teraz jeszcze masz uczestniczyć w tym idiotycznym pojedynku, który wcale nie jest pojedynkiem. Jaki to ma sens? – W tych czasach obowiązują po prostu staromodne pojęcia moralności, przyzwoitości i honoru. Nie wiedziałam, co mam na to odpowiedzieć. Przygnębiona myślałam o tym, że nasza przyjaźń z Iphy i Reggiem została bezpowrotnie zrujnowana przez tę głupią historię. Ci dwoje otworzyli przed nami wszystkie drzwi londyńskiej śmietanki, bez ich pomocy nie zaszlibyśmy tak daleko. Jasne, mieliśmy w kieszeni upragnione zaproszenie na przyjęcie księcia regenta, w sumie tylko o to chodziło. Ale niesmak pozostał. I to wszystko dlatego, że Sebastiano nie chciał mi wierzyć. – Jestem takim idiotą – stwierdził nagle. A jednak. Chwilę to trwało, ale teraz przynajmniej to przyznał. – Powinienem był podejść do George’a i wyszeptać mu to słowo wprost do ucha – powiedział. – Wtedy ten głupi sekundant Reggiego nie mógłby tego usłyszeć. Skonsternowana odwróciłam do niego głowę.
– Nadal wierzysz, że George tylko udaje głuchego? – Cholera, nie wiem, w co mam wierzyć. – Sebastiano z frustracją przejechał obiema dłońmi po włosach, rujnując resztki swej fryzury à la Brutus. – Nie chcę po prostu niczego przegapić, Anno. Nie mogę sobie pozwolić na kolejny błąd, taki jak ten z Iphy. Co zrobimy, jeśli George należy jednak do Złych? Ten facet jest zawsze w pobliżu, gdy się tylko gdzieś pojawiamy. Jest jak cień. Widzi wszystko i słyszy wszystko. – Właśnie nie słyszy wszystkiego, bo nie może usłyszeć. – Ale jeszcze gdy to mówiłam, przypomniałam sobie, z jaką antypatią George patrzył na księcia regenta. Jakby go chciał zabić. W tamtym momencie uznałam to za czystą zazdrość, ale skąd miałam wiedzieć, czy się nie myliłam? A potem jeszcze ta sprawa z chybionymi oświadczynami. Wciąż nie opowiedziałam o tym Sebastianowi, bo dość się już nadenerwował. Mój wzrok padł na obraz na przeciwległej ścianie. W blasku świec wyglądał jeszcze mroczniej i bardziej przerażająco. Właściwie od dawna chciałam, by stąd zniknął. No dobra, to był autentyczny Turner i tym samym jako lokata kapitału był co najmniej tak dobry jak akcja założycielska Apple. A jednak wieszanie go akurat w sypialni, gdzie widziałam go od razu, jak się tylko położyłam, było głupim pomysłem. Jednak niewyjaśniona fascynacja powstrzymywała mnie przed jego zdjęciem. Codziennie, zanim zasnęłam, przyglądałam się uciekającej postaci (mojej postaci!) i przepełniało mnie przy tym niejasne uczucie, że chce mi coś powiedzieć. Dać jakieś wskazówki, które odkryję, jeśli tylko będę się uważnie przyglądać. „Przed czym uciekasz?” – zdawała się z naciskiem dopytywać postać w moich myślach. Ale odpowiedź oczywiście nie padała. W tle na gzymsie kominka tykał zegar. Nie było widać wskazówek, ale i tak wiedziałam, która jest godzina: wcześniej z pobliskiej wieży kościelnej rozległy się trzy ciche uderzenia dzwonu. Za dwie godziny będziemy musieli wstać, a nie przespaliśmy choćby jednej minuty. Wzdychając, przytuliłam się do Sebastiana. – Nie jesteś zmęczony? – Jak pies. Ale tyle rzeczy przelatuje mi przez głowę. – Pochylił się nade mną i okrył moje czoło i policzek deszczem pocałunków. – A jak u ciebie? – Mnie też tyle rzeczy przelatuje przez głowę. – Moglibyśmy spróbować myśleć o czymś innym – zaproponował. Różowe łoże z baldachimem naraz nie wyglądało już kiczowato, lecz tylko romantycznie. – Faktycznie, moglibyśmy – mruknęłam. Usta Sebastiana w tej chwili spotkały się z moimi wargami. I od tej pory przez jakiś czas naprawdę o niczym już nie myślałam.
O brzasku Sebastiano próbował się potajemnie wymknąć, ale natychmiast się przebudziłam, gdy wstał z łóżka. – Połóż się z powrotem – szepnął, zapalając lampę staromodną zapalniczką, przypominającym pompkę pneumatycznym urządzeniem nazywanym tachypyrionem. Ale ja już kompletowałam ubranie. Niestety, nic z moich ciuchów nie nadawało się na tę wycieczkę. Jeszcze najsolidniej wyglądał oliwkowozielony strój do jazdy konnej, więc go włożyłam. Rzeczywiście świetnie leżał i w razie, gdybym kiedyś nabrała ochoty, co było nieprawdopodobne, żeby wsiąść na konia, na pewno dobrze bym w nim wypadła. Szkoda tylko, że z przodu miał na oko z tysiąc guzików, które z wielkim trudem dawały się zapiąć. Wsunęłam stopy w najwygodniejsze botki z mojej bogatej kolekcji butów i zaplotłam
włosy w obowiązkowy na trudne akcje warkocz. Sebastiano już wskoczył w swoje rzeczy. Aby nie tracić czasu, włożył to, co miał na sobie poprzedniego wieczoru. Użył mojego grzebienia i szybko zawiązał sobie przed lustrem halsztuk. – Wolałbym, żebyś tu została. – Ale ja bym nie wolała. Tym samym wszystko zostało powiedziane. Wiedział, że mnie nie przekona, dlatego nawet nie próbował. Cicho stąpając, zeszliśmy na dół. Nasze założenie, że wszyscy w domu jeszcze śpią, okazało się jednak mylne. Z kuchni dobiegał już brzęk garnków, słyszeliśmy pomstującą kucharkę, która kazała komuś iść wreszcie po węgiel. Mimo to udało się nam niezauważenie opuścić dom. Na dworze nadciągał właśnie upiornie blady brzask, ale widoczność była kiepska, bo ulicę spowijała mgła. Panował naprawdę paskudny nastrój i gdybym nie wiedziała, że Kuba Rozpruwacz uaktywni się dopiero za ponad siedemdziesiąt lat, pewnie upierałabym się przy tym, by Sebastiano na wszelki wypadek dobył szpady. Ale nawet jej nie wziął, bo w tych czasach szpadę nosili przeważnie tylko oficerowie. Poza tym pojedynek (który w dodatku był tylko podróbką) miał się odbyć przy użyciu pistoletów. Do Hyde Parku nie było daleko, jedynie niedługi spacer, wystarczający, by chłodne poranne powietrze wygnało z nas nocne zmęczenie. Po drodze prawie nikogo nie spotkaliśmy. Od czasu do czasu z mgły wyłaniały się postacie – mężczyzna z ręcznym wózkiem, jeździec, pijany – ale znikały w ten sam niesamowity i bezgłośny sposób, w jaki się pojawiały. George i pan Rule oczekiwali nas na rogu parku, gdzie za kilkadziesiąt lat stanie Marble Arch, w bezpośrednim sąsiedztwie Speaker’s Corner, którego teraz też tutaj oczywiście jeszcze nie było. George przybył powozem, bo do właściwego miejsca tej maskarady należało jeszcze trochę przejechać. Troskliwie przytrzymał mi drzwi i pomógł wsiąść. – Najdroższa Anne, nie powinna była pani przychodzić na to nasze nieszczęsne przedstawienie. A jednak czuję się przeszczęśliwy, mogąc panią tak szybko znów zobaczyć! – Pewnie mu się zdawało, że szepcze, ale, rzecz jasna, można go było usłyszeć z daleka, bo nawet stangret popatrzył na nas z zaciekawieniem. Ledwie przejechaliśmy kawałek, George zaczął się krygować i jąkając się, zasugerował, że później, kiedy to wszystko się skończy, koniecznie chce porozmawiać z Sebastianem w cztery oczy. Na szczęście dotarliśmy do umówionego miejsca, zanim zdążył dokładniej to wyłożyć, bo Sebastiano nie sprawiał wrażenia, że chciałby z nim rozmawiać o czymkolwiek. Reggie już na nas czekał. Stał ze skrzyżowanymi rękami, oparty o pień dużego dębu. Konia przywiązał w pobliżu. Tymczasem zrobiło się trochę jaśniej, ale mgła w dalszym ciągu była bardzo gęsta, nie mogłam więc dobrze dostrzec wyrazu jego twarzy. Potem jednak podszedł bliżej i zobaczyłam, że jego mina nie wykazuje żadnych emocji. – Dzień dobry, Anne. Jak widzisz, jestem zaskoczony. Obecność kobiety jest… niezwykła. – Ale ja chciałam przyjść. – Rozumiem. – Skinął na Sebastiana. – Foscary. – Miejmy to już za sobą – powiedział chłodno Sebastiano. O mały włos nie wybuchłam i nie wykrzyczałam, jaką głupotą, moim zdaniem, jest ta cała akcja. Na co komu pojedynek, w którym wcześniej ustala się, że nikt nie ma zostać ranny? W takim razie można sobie przecież z góry dać spokój. Ale takiej rozsądnej możliwości najwyraźniej nikt tu nie brał pod uwagę. Aby uczynić zadość konwenansom, były nawet dwa zestawy pistoletów. Jeden przyniósł Rule, drugi George, oba naładowane ostrą amunicją i gotowe do użycia. Rule otworzył swoją
skrzynkę i podał Sebastianowi do sprawdzenia, a George uczynił to samo ze swoją. Sebastiano nie patrząc, wybrał broń od Rule’a (na jego nieufność wobec George’a chyba nic nie można było poradzić) i gdy wyjął z pudełka jeden z pistoletów, Reginald chwycił drugi i wskazał na spowitą mgłą łąkę. – Tam, na otwartej przestrzeni – powiedział. – Łączny dystans dwadzieścia kroków? Na więcej i tak nie mamy widoczności – dodał ironicznie. – Niech będzie – odparł Sebastiano. – Idź za powóz – rozkazał mi. – Ale… – Tu są drzewa. Może zdarzyć się rykoszet. George był tego samego zdania. Wsunął nieużywaną skrzynkę pod pachę, pociągnął mnie za powóz i pocieszająco poklepał po ramieniu. – Zaraz będzie po wszystkim, moja najdroższa Anne. Nie trzeba się bać huku. To wszystko tylko przedstawienie. – Każdy dziesięć kroków, a potem strzelamy natychmiast bez uprzedzenia – usłyszałam słowa Reginalda. – Zgoda? – Zgoda – odparł Sebastiano. Wyjrzałam zza tylnego podestu powozu i zobaczyłam jeszcze, jak Sebastiano i Reginald znikają we mgle. Rule zaczął liczyć. – Jeden, dwa, trzy… Z powodu mgły nic nie było widać. Nawet Rule’a, który w dalszym ciągu głośno liczył. – Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć! Kiedy skończył, rozległ się ogłuszający podwójny huk. – O, do diabła! – zawołał przerażony Rule. – Foscary oberwał! Pamiętam, że otworzyłam usta do krzyku, ale nie wydostało się z nich nic więcej niż zduszone sapanie. Przez jedną straszną chwilę moje ciało było jak sparaliżowane, nawet nie mogłam podnieść ręki. Ale to trwało tylko sekundę. Odepchnęłam George’a na bok i ruszyłam biegiem. Za plecami słyszałam jego jąkanie, to brzmiało jak „straszny wypadek…”, ale reszty już nie zrozumiałam. W drodze do Sebastiana poślizgnęłam się na mokrej łące i upadłam. Spróbowałam się podnieść, a wtedy George mnie dogonił i chwycił za rękę. – Anne… Jeszcze raz go odepchnęłam i pobiegłam dalej. Dotarłam do Sebastiana. Odwrócił się na bok i trzymał za ramię. Nawet w słabym świetle poranka było widać, jak bardzo jest blady. Łkając i nie mogąc złapać tchu, upadłam obok niego na kolana. – Jak się czujesz? – Uciekaj stąd – wydusił z trudem. – Najszybciej jak potrafisz! Poszłam za jego wzrokiem i zobaczyłam, jak z mgły wynurza się Reginald. Szedł do nas powoli, jakby dysponował całym czasem tego świata. Dopiero w tym momencie zrozumiałam, co się dzieje. To wcale nie był wypadek. Celowo strzelił do Sebastiana. Zdążył już do nas dojść i zimno spojrzał w dół na Sebastiana. – Tylko ramię, co? Zwykle trafiam lepiej. Gdybyś wybrał pistolety George’a, byłbyś teraz martwy. Te Rule’a nie są takie dobre. Ale ten mały, głupi błąd da się jeszcze naprawić. – Najspokojniej w świecie okrążył mnie i podszedł do George’a, który stał za mną i oszołomiony gapił się na Reginalda. Również wtedy, gdy ten wyrwał mu skrzynkę z bronią, którą nadal trzymał pod pachą. Dopiero kiedy Reginald odszedł kilka kroków, ocknęłam się z odrętwienia. Z krzykiem rzuciłam się na niego. Skrzynka upadła w trawę, oba pistolety wypadły. Reginald chwycił mnie
jedną ręką i mocno do siebie przycisnął, schylając się zręcznie i podnosząc jeden z pistoletów. – Do diabła! – syknął z wściekłością obok mojego ucha. – Myślisz, że kto ty jesteś? Karate kid? Zmartwiałam, gdy pojęłam, co właśnie powiedział. A może się przesłyszałam? Ale jego następne słowa wykluczyły jakąkolwiek pomyłkę. – Oj, chyba się trochę zagapiłem, co? A tak przez cały czas pilnie uważałem, żeby nie powiedzieć fałszywego słowa. Hej, Anno, pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? To wcale nie było tak daleko stąd. Prawie was załatwiłem. No cóż, tylko rowerem. Ale dziś zrobię to porządnie. – Są świadkowie – wykrztusiłam. – Rule? Uciekł, gdy twój kochaś upadł. Pojedynki są zakazane, a ten gość jest uczulony na problemy. A George’em jeszcze się zajmę. Podobnie jak tobą. – Zabiję cię! – krzyknął Sebastiano. – Puść ją, ty draniu! – Próbował się dźwignąć, lecz nie miał siły i znów upadł na bok. Reginald zaśmiał się szyderczo i odbezpieczył pistolet. – George! – zaskrzeczałam. – Zrób coś! Nie stój tak! Pomóż mi! Swoim wrzaskiem chciałam tylko odwrócić uwagę Reginalda, bo Sebastiano zaczął się właśnie czołgać w moją stronę. Na wsparcie George’a mogliśmy długo czekać. Bo jeśli kiedykolwiek widziałam człowieka, który od góry do dołu miał portki pełne strachu, to był nim bez wątpienia George. Wszystko, na co się do tej pory zdobył, to postąpienie kilka kroków w tył i rozglądanie się w poszukiwaniu pomocy. Z całej siły rąbnęłam Reginalda prawym obcasem w stopę. Jęknął, ale mnie nie puścił. Odpowiednim zabiegiem byłoby wbić mu łokieć między żebra, jednak trzymał moje ręce w bezlitosnym uścisku. Gdy dochodzi co do czego, mężczyźni są niestety znacznie silniejsi od kobiet. Chciałam go walnąć potylicą, ale najwyraźniej znał i tę sztuczkę, bo nie trafiłam. Potem wycelował w Sebastiana i strzelił. – Nie! – Mój krzyk zbiegł się z trzaskiem, jaki wydał spust pistoletu. Proch musiał zamoknąć w trawie. Klnąc, Reginald odrzucił pistolet i zamierzał się schylić po następny, ale Sebastiano był już wystarczająco blisko. Wyciągnął zdrową rękę i złapał drugi z pojedynkowych pistoletów George’a, zanim zdążył go chwycić przeciwnik. Potem błyskawicznie przetoczył się na plecy, odciągnął spust i wymierzył w Reginalda. Ten natychmiast zrozumiał, że przegrał, i przystąpił do odwrotu. Ale cały czas trzymał mnie jeszcze ramieniem za szyję i ciągnął za sobą, mógł się więc za mną schować. Powlókłszy mnie kilka metrów, pchnął mocno na drzewo, tak że walnęłam głową w pień. – Ty żmijo, zapłacisz mi za to – powiedział z wściekłością. Brutalnie uderzył mnie w brzuch, potem zaczął dusić. Zabrakło mi powietrza, jednocześnie dały o sobie znać adrenalina i śmiertelny strach, dlatego z całych sił zaczęłam bronić się przed jego atakiem. Nie wahając się, zdzieliłam go pięścią w nos, błyskawicznie i ukośnie od dołu, dokładnie tak, jak pokazywali nam na kursie w szkole. Zostałam nagrodzona satysfakcjonującym trzaskiem. Potem powinien był nastąpić cios kolanem we wrażliwe męskie miejsce, ale w następnej chwili rozległ się odgłos podków. Na pobliskiej drodze pojawiło się dwóch jeźdźców i Reginald wolał się ulotnić, nim zwróciliby na nas uwagę. Kilka sekund później zniknął w gęstej mgle.
– Moim zdaniem to wygląda już znacznie lepiej – powiedziałam. Musiałam się przy tym
starać, by mój głos brzmiał jak najbardziej rzeczowo i żeby się znowu nie rozpłakać. Choć tym razem byłyby to łzy ulgi, w przeciwieństwie do napadów płaczu w pierwszych dniach po tej haniebnej próbie zabójstwa. Wtedy przez większość czasu siedziałam i drżałam o życie Sebastiana, bo na początku było z nim dość kiepsko. Lekarz zrobił, co mógł, ale choć podjął wszelkie środki ostrożności, do jakich go zmusiłam, obojgu nam nie udało się zapobiec temu, że rana Sebastiana jątrzyła się, a jego ciało zaczęła pustoszyć gorączka. Na szczęście to już było za nim. – Stan zapalny osłabł – zgodził się ze mną lekarz. Nazywał się Stanhope, był wąsatym panem około pięćdziesiątki i uchodził za najlepszego chirurga w Londynie. Rzeczywiście, dobrze wykonał swoją robotę – przynajmniej takie było moje zdanie – bo fachowo wyjął kulę i gładko zaszył ranę. Blizna nie będzie potem wyglądała tak źle, w każdym razie nie gorzej niż inne, jakie Sebastiano przywiózł już z rozmaitych akcji Strażników Czasu. Miejsce postrzału znajdowało się tuż obok rany, którą odniósł w ubiegłym roku w czasie akcji w Paryżu. – Bardzo dobrze się goi – uznał doktor Stanhope, wyciągając rękę, by dotknąć rany na ramieniu Sebastiana. Odruchowo trzepnęłam go w palce. – Bez alkoholu nie – prychnęłam na niego. Sebastiano wyszczerzył zęby. Lekarz zrobił urażoną minę. Ponownie odważyłam się zakwestionować jego fachową wiedzę. Ale ponieważ za leczenie Sebastiana zgarnął masę pieniędzy, tolerował moje ekscentryczne zachowania i zmusił się nawet do wyrozumiałego uśmiechu, gdy wylewałam mu na ręce porcję dżinu. Podobnie drobiazgowo od początku pilnowałam użycia wszelkich narzędzi, materiałów opatrunkowych i nici. Wszystko, co miało kontakt z raną, własnoręcznie dezynfekowałam. Lniane bandaże i opatrunki z gazy gotowałam i prasowałam gorącym żelazkiem, a każdy, kto przykładał rękę do jakichkolwiek czynności pielęgnacyjnych czy pomocniczych, musiał umyć dłonie gorącą wodą i szarym mydłem. Doktor Stanhope mógł dotykać pacjenta tylko wtedy, kiedy przemył je solidną porcją dżinu. W sypialni Sebastiana śmierdziało jak w gorzelni, ale była to niewielka cena za przestrzeganie zasad higieny decydujących o życiu i śmierci. Gdy doktor Stanhope uznał wizytę za zakończoną i polecił się na przyszłość, usiadłam na łóżku obok Sebastiana i wzięłam go za rękę. – Jeśli wyjdziemy żywi z całej tej historii i uda się nam wrócić do domu, damy sobie z tym spokój – poinformowałam go. – Z czym? – W jego oczach igrał uśmieszek. Ostatni atak gorączki miał miejsce dwa dni temu, ale mina Sebastiana nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że najgorsze ma już za sobą. – Czyżby z podróżami w czasie? Chyba nie mówisz poważnie. – Ależ mówię. Mam już dość tego, że przynajmniej raz na rok ktoś do ciebie strzela albo rani cię nożem. Musimy z tym skończyć. Moje dzieci muszą dorastać z ojcem. – Och – powiedział zamyślony. – O dzieciach jeszcze nie rozmawialiśmy. – Oczywiście, że rozmawialiśmy – poprawiłam go. – Mówiliśmy, że kiedyś będziemy chcieli je mieć. – To prawda. – Ożywił się nagle. – To właściwie dobry pomysł. Kiedy zaczynamy? Uderzyłam go w dłoń, która zabłąkała się w okolice mojego dekoltu. – W najbliższym czasie możesz o tym zapomnieć. Doktor Stanhope powiedział, że jeszcze przez tydzień masz leżeć i unikać wszelkiego wysiłku. – Leżę w łóżku już od tygodnia i powoli mam tego po dziurki w nosie. – O mało nie umarłeś – przypomniałam mu i tym razem mój głos nie zabrzmiał rzeczowo,
lecz drżał. Sebastiano nachylił się i delikatnie mnie pocałował. – Wiem. Przepraszam. Wciąż czynił sobie wyrzuty, że zbagatelizował moje ostrzeżenia dotyczące Iphy, wspierając tym samym plany Reginalda. Było jasne jak słońce, że dla tego drania każdy pretekst był dobry. Najprawdopodobniej od samego początku szukał okazji, by pozbyć się Sebastiana, i poszłabym z każdym o zakład, że już szykował się na następną sposobność. Od czasu pojedynku zniknął bez śladu. Publicznie nie mógł się już pokazać – o to się w każdym razie zatroszczyliśmy: Reginald Castlethorpe był poszukiwany w związku z próbą zabójstwa. Cały świat wierzył, że uciekł na kontynent, tak jak czyniła to większość poszukiwanych, szlachetnie urodzonych przestępców w tamtych czasach. Ale dla nas było jasne, że tkwi w jakiejś kryjówce w pobliżu i czeka, aż przyjdzie jego chwila. Tym razem nie byliśmy jednak bezbronni. Pan Scott załatwił na moją prośbę dwóch strażników, którzy niepostrzeżenie na zmianę pilnowali domu, aby nie mogła się do niego zbliżyć żadna podejrzana postać. Obaj byli byłymi oficerami Bow Street Runners, czegoś w rodzaju dawnego CSI – na Bow Street stacjonowała bowiem w tych czasach londyńska policja kryminalna. Z tak kompetentnymi osobami na zapleczu od razu poczułam się odrobinę bezpieczniejsza. I z panem Fitzjohnem również. Na swój niewzruszenie spokojny sposób troszczył się o to, by do domu wchodziły tylko te osoby, które wcześniej osobiście się zapowiedziały i które stały poza wszelkimi podejrzeniami. Ale nawet spośród nich nie każdy mógł wejść. Na przykład George Clevely pojawił się już trzykrotnie, ostatnim razem we łzach (tak w każdym razie sugerował pan Fitzjohn), jednak nie chciałam go widzieć. Po tym, jak w trakcie pojedynku hrabia zachował się jak ostatni tchórz, jako człowiek był u mnie przegrany. Poza tym Sebastiano nadal podejrzewał go o to, że być może stoi po tej samej stronie co Reginald. W tym względzie nasze poglądy się różniły, bo tamtego nieszczęsnego ranka widziałam kredowobiałą, potwornie wystraszoną twarz George’a i zauważyłam, jak trzęsą mu się ręce, gdy Reginald zabierał mu skrzynkę z bronią. Współsprawca nie zachowywałby się w ten sposób. Ale w tej chwili George stanowił jeden z naszych mniejszych problemów. Był inny, znacznie ważniejszy, nad którym rozmyślałam już od kilku dni. Miałam nawet plan, jak go rozwiązać. Sebastiano jednak nic jeszcze o tym nie wiedział. Przecież był obłożnie chory. – O czym myślisz? – spytał. – O niczym – odparłam. – Nieprawda. Znam ten wyraz twarzy. Masz go wtedy, gdy coś knujesz i nie chcesz mi o tym powiedzieć. – To bzdura! – skłamałam. – Hej, masz leżeć! – zawołałam wystraszona, kiedy szykował się, aby wstać z łóżka. – Również w obłożnym stanie istnieją pewne ograniczenia, które mężczyzna może znosić tylko przez określony czas. – Władczym ruchem wskazał na paskudny blaszany obiekt swej niechęci. – Zabierz to coś, nie chcę tego więcej widzieć. Zignorowałam basen i podskoczyłam, żeby go podtrzymać, ale odmówił. – Sam pójdę – oświadczył. Rzeczywiście, ku mojemu zdumieniu całkiem pewnie trzymał się na nogach i stało się dla mnie jasne, że musiał wstawać już wcześniej. Zapewne z pomocą Meeksa, który w ostatnich dniach pomagał mu w zabiegach higienicznych. – I chcę dziś zjeść coś porządnego – dodał w połowie drogi do ubikacji. – Ten wieczny rosół już mi wychodzi uszami.
To był dobry znak. Zapomniałam o moich troskach i pospieszyłam na dół, by zamówić u pani Fitzjohn na kolację wielki stek. Ledwie to załatwiłam, nadszedł pan Fitzjohn i podetknął mi obowiązkową srebrną tacę, na której leżała złożona wiadomość. – Znowu hrabia? – spytałam poirytowana. – Nie, tym razem to lady Winterbottom. – Pan Fitzjohn dyskretnie wskazał na drzwi wejściowe. – Czeka na dworze na odpowiedź. Rozłożyłam list. Zawierał tylko jedno zdanie. „Kochana Anne, z pokorną prośbą o wybaczenie błagam cię gorąco o rozmowę”. Co za lafirynda! Ma jeszcze czelność tu przychodzić! Spontanicznie chciałam poprosić pana Fitzjohna, aby ją odesłał, ale się rozmyśliłam. – Proszę ją wprowadzić do salonu. Pan Fitzjohn zdawał się lekko zaskoczony, szybko jednak się opanował i ukłonił. – Wedle życzenia, milady. Po chwili wprowadził Iphy. Z ociąganiem weszła do pokoju i stała niepewnie, czekając, aż pan Fitzjohn cicho zamknie za sobą drzwi. – Dzień dobry, Anne – powiedziała słabo. Skinęłam uprzejmie głową i wskazałam fotel. – Usiądź. Chcesz się czegoś napić? W milczeniu pokręciła tylko głową i stała dalej, co dało mi okazję do podziwiania jej jak zwykle perfekcyjnego wyglądu. Dziś była ubrana wyraźnie mniej kolorowo niż zwykle. Miała na sobie prosto skrojoną suknię z szarej przydymionej chińskiej krepy i do tego antracytowy kapelusik z jedną jedyną wąską wstążką. Gdyby mimo skromnego stroju nie wyglądała tak elegancko i nieskazitelnie, można by było niemal uwierzyć, że przyszła tu odbyć pokutę. – Słyszałam, że twój brat jest na drodze do wyzdrowienia – powiedziała. – Bardzo, bardzo mnie to cieszy. Skinęłam głową, zastanawiając się, co powie teraz. – Anne, gdy usłyszałam, co zrobił Reginald, nie mogłam tego pojąć. Że jest zdolny aż do takiej podłości… – Właściwie od jak dawna znasz Reginalda? – przerwałam jej. Sprawiała wrażenie nieco zbitej z tropu. – Jakie to dziwne, że mnie o to pytasz. Bo właśnie dokładnie nad tym zastanawiam się od kilku dni. Przyjechał w zeszłym roku z kontynentu, z wojny z Francuzami, i pamiętam jeszcze, jak mnie odwiedził i jak cieszyłam się, że wreszcie mogę zobaczyć mojego kochanego kuzyna. Ale gdy rozważę to wszystko z perspektywy czasu… Moja pamięć… najwyraźniej są w niej luki, bo nie pamiętam żadnych wcześniejszych spotkań i to wydaje mi się naprawdę bardzo dziwne. – Szybko potarła sobie czoło, jakby chciała coś z niego strząsnąć. – Nie chcę o nim myśleć, czuję się jakoś nieswojo. Coś takiego podejrzewałam. Ktoś ją strasznie zmanipulował, żeby uwierzyła, że Reginald jest jej kuzynem. A może nawet – i na tę myśl ścierpła mi skóra – jest tylko iluzorycznym bytem, jak żona pana Stephensona, która rozpłynie się w powietrzu, gdy tylko jego zabraknie. – Anne, przyszłam tu, ponieważ chciałam ciebie i twojego brata prosić o wybaczenie. – A potem po prostu wybuchła. – Nie wiedziałam, że wychodzę z fałszywego założenia. Tak bardzo miałam nadzieję, że on i ja… – Zająknęła się i jej fiołkowe oczy napełniły się łzami. – Bóg mi świadkiem, że od pierwszego spojrzenia zakochałam się w twoim bracie. Wyobrażałam sobie, że jeśli tylko troszeczkę pomogę, zaręczy się ze mną i wszystko będzie dobrze. Och, Anne! Ileż bym dała, by go uszczęśliwić! Chciałam jak najlepiej dla niego, musisz mi uwierzyć! Te
wszystkie małe, głupie gąski, które są obecnie do wzięcia w Londynie, nie rozumiałyby go nawet w części tak dobrze jak ja. Wierz mi, Anne, nigdy nie chciałam niczego innego, jak być dla niego dobrą żoną. Jego pieniądze, tytuł, to wszystko jest mi w sumie zupełnie obojętne. Ale gdybym… gdybym przypuszczała, jakie straszne konsekwencje wynikną z mojego postępowania, nigdy bym… – Zamilkła, szlochając i przykładając sobie koronkową chusteczkę do twarzy. Wystraszona przysłuchiwałam się wybuchowi jej uczuć. To naprawdę nie wyglądało na wyrachowanie, wręcz przeciwnie – byłam w stanie aż nazbyt dobrze wczuć się w jej emocje. Nie byłoby normalne, gdyby nie zakochała się w Sebastianie. A wyszła przecież z założenia, że on szuka żony, w końcu taka była oficjalna wersja. W gruncie rzeczy nie zrobiła nic złego. Nie mogła wiedzieć, że Reginald będzie jeszcze forsował swoje zamysły i użyje jej jako pretekstu, aby pozbyć się Sebastiana. Musiała być tak samo wstrząśnięta jak ja. – High Speed DSL – powiedziałam. Tak na wszelki wypadek, nigdy nie wiadomo. Zostało to przekształcone na „szybkie połączenie” i ukradkiem odetchnęłam z ulgą. Pamiętałam wprawdzie, że w obecności Iphy translator raz czy dwa razy przekształcił już moje słowa, ale musiałam się upewnić. Teraz w każdym razie miałam jasność: niczego przede mną nie udawała. – Szybkie połączenie – powtórzyła Iphy. – Och, moja Anne, ileż ty masz racji! To idealnie oddaje to, na co liczyłam u Sebastiana! – Osuszyła mokrą od łez twarz. Należała do tego rzadkiego gatunku kobiet, które wyglądają ślicznie nawet wtedy, gdy są zaryczane. – Z mojej strony to była miłość od pierwszego wejrzenia. – No… cóż… – wykrztusiłam drętwo. – Czasem to się zdarza. Z jej wielkich wilgotnych oczu wyzierała nadzieja. – Może jeśli poczekamy chwilę i zaczniemy jeszcze raz od początku… – Wybij go sobie raz na zawsze z głowy – powiedziałam surowo. – On kocha inną. Jej usta ułożyły się w zdziwione „o!”. – Naprawdę? – A potem powoli skinęła głową. – Oczywiście. To by wszystko tłumaczyło. To, jaki był czasem nieobecny, choć byłam tuż obok… – Przerwała. – No wiesz – dodała z lekkim wyrzutem – trzeba mi to było kiedyś zasugerować. Wtedy na pewno tak bym się nie ośmieszyła. – To musiało pozostać tajemnicą. – O! – Jej nozdrza lekko się wydęły, jakby złapała właśnie szczególnie ekscytujący trop. – Kim ona jest? – Nie mogę ci powiedzieć, bo wtedy nie byłaby to już tajemnica. Zaczęła się zastanawiać. – Na pewno nie jest to którakolwiek z debiutantek z Almack’s, bo na żadną nie spojrzał dwa razy, choć prezentowały mu się jak perły na sznurze. Poczekaj… czy ona jest mężatką? – Nie – odparłam z oburzeniem. – To w takim razie musi być mieszczka! – rzekła Iphy triumfalnie. – Ktoś bez tytułu i nazwiska. – W następnej chwili zmarszczyła czoło. – Przecież dopiero kilka tygodni temu przyjechaliście z Antyli. Jak mógł tak szybko… Ach! Ona jest stamtąd! – Spojrzała na mnie badawczo. – Mam rację? On kocha kobietę z waszej ojczyzny? – Tak, i to już od kilku lat – wypaliłam, nim zdążyłam się powstrzymać. Ale potem zrozumiałam, że wcale nie chciałam się powstrzymywać, wręcz przeciwnie. Najwyższy czas, by postawić sprawę jasno. – Szaleje za nią i nigdy nie pokocha innej – oświadczyłam z naciskiem. – I nie mógł starać się o jej rękę, ponieważ ona pochodzi z ludu – wyszeptała Iphigenia z szeroko otwartymi oczami. – Czy jest może… niewolnicą? Jeśli już, to najwyżej niewolnicą własnych uczuć. Bez słowa pokręciłam głową. – Ale kimś bez tytułu i pieniędzy, prawda?
– Mniej więcej. W każdym razie kocha ją nad życie. – Rozumiem. Teraz parę rzeczy jest dla mnie jasnych. – Iphigenia zwiesiła głowę. – Te wszystkie pogłoski, że chce znaleźć w Londynie odpowiednią żonę… chyba dałam się temu omamić. Gdybym była wcześniej znała prawdę… Wszyscy zaoszczędzilibyśmy sobie tylu kłopotów. – Powinien był chyba wyraźniej to pokazać – zgodziłam się z nią. Rzuciła mi błagalne spojrzenie spod wciąż jeszcze mokrych rzęs. – Anne, myślisz, że wy oboje będziecie mi mogli wybaczyć? – Cóż, ja na pewno – odrzekłam wielkodusznie. Wskazałam na sofę. – Usiądź wreszcie. Lepiej nam się będzie rozmawiało. Poproszę panią Fitzjohn, żeby przyniosła nam herbatę. Gdy godzinę później poszła, byłyśmy już zupełnie pogodzone. Znów była tą dawną Iphy, wesołą i napaloną na zakupy (chciała od razu następnego dnia przyjechać i zabrać mnie na długą wyprawę), a ja znalazłam się w posiadaniu informacji, których mi do tej pory brakowało. Teraz mogłam przystąpić do realizacji planu.
Sebastianowi nic oczywiście nie powiedziałam, bo wtedy mogłabym o tym zapomnieć, nim w ogóle bym zaczęła. Ponieważ już po południu zrobił się nieufny, choć znajdowałam się jeszcze w fazie planowania, przez resztę dnia po prostu nie pojawiłam się w jego pokoju. Inaczej na pewno by zauważył, że zamierzam wkrótce przystąpić do fazy realizacji. Poszłam mu tylko powiedzieć szybko „dobranoc”, gdy Meeks przebrał go już w czystą koszulę nocną i z czułością wyszczotkował mu włosy (à la Brutus). Przedtem podał do łóżka jedzenie, pokroiwszy stek na małe kawałki, i pewnie by go nawet nim nakarmił, gdyby Sebastiano na chwilę nie wyrzucił go z pokoju. Dokładnego przebiegu zdarzeń nie znałam, widziałam jedynie urażoną minę Meeksa, gdy czekał na korytarzu przed sypialnią, podczas gdy w środku Sebastiano pomstował, że – do ciężkiej cholery – nie jest niemowlakiem, który nie potrafi utrzymać w ręku widelca, i że – do wszystkich diabłów – ostatni raz je w łóżku. Meeks z cierpiętniczą miną stał przy drzwiach. Z trudem znosił to, że tak często przebywałam w uświęconych progach męskiej sypialni. Do tego nieustannie deptałam jego honor jako kamerdynera, bo śmiałam go bacznie obserwować przy wszystkich ablucjach i pozostałych zabiegach higienicznych jego lordowskiej mości. Nie wolno mu było zrobić niczego, przy czym by mnie nie było. Bardzo mu to dokuczało i wygłaszał chętnie takie zdania, jak: „Może jej lordowska mość lepiej wyszłaby na chwilę, gdy będę golił jego lordowską mość” albo „Użycie basenu może być szokiem dla wrażliwych oczu młodej damy”. To, że dziś wolno mu się było samemu zatroszczyć o jego lordowską mość, najwidoczniej nie spowodowało, że jego uraza do mnie znikła, bo patrzył podejrzliwym wzrokiem i wydał z siebie pełen bólu okrzyk, gdy przejechałam Sebastianowi dłonią po świeżo ufryzowanych włosach. – Wszystko w porządku? – spytał mnie Sebastian. – Wydajesz się… spięta. – Wyglądał na sennego i nie było w tym nic dziwnego. Zadbałam o to, by w jego ostatniej filiżance herbaty znalazło się kilka kropli laudanum. Niewiele, akurat tyle, by był zmęczony i by nawet nie przyszło mu do głowy, że coś jest nie tak. – W najlepszym. Na marginesie, jutro jadę z Iphy na zakupy. Można powiedzieć, że się pogodziłyśmy. W całej tej sprawie była mniej lub bardziej niewinna. Jest dokładnie tak, jak przypuszczałam, no wiesz. – Rzuciłam mu wymowne spojrzenie, ale oczy już mu się zamykały. Pocałowałam go w czoło i pospieszyłam z powrotem do siebie.
Godzinę wcześniej niż zwykle wysłałam Bridget do jej pokoju i dałam jej do zszycia suknię, w której celowo rozdarłam rąbek. Inaczej na pewno by mnie znowu podejrzewała, że chcę się jej pozbyć. Dzięki dodatkowemu zadaniu taki problem w ogóle się nie pojawił. Słyszałam, jak idąc po schodach, rozmawia sama ze sobą na swój ulubiony temat. – Tak się cieszę, że milady mnie potrzebuje i również wieczorem daje mi coś do roboty. Nawet jeśli muszę przyszywać ten okropny rąbek, psując sobie przy tym oczy. Ale co mi pozostało: jeśli odmówię, na pewno wyrzuci mnie za drzwi. O niebiosa, jak mi dobrze, że mogę obrębić tę suknię! Po jakimś czasie usłyszałam, że Meeks idzie na górę i wreszcie w domu zapadła cisza. Poczekałam do północy, a potem bezszelestnie i ukradkiem ruszyłam w drogę.
Jednak przed domem wydarzyło się coś, czego nie wzięłam pod uwagę. Drogę zastąpił mi mężczyzna z pistoletem w dłoni. – Ani kroku dalej, bo będę strzelał – rzucił ostro. Okropnie się przestraszyłam, nim zrozumiałam, kto przede mną stoi. – Ćśśś – powiedziałam, kładąc palec na ustach. – To tylko ja. – Lady Foscary – odparł zaskoczony były oficer Bow Street Runner. – Wielkie nieba, o mało pani nie zastrzeliłem. Trudno panią poznać w tym przebraniu! Spróbowałam sobie przypomnieć jego nazwisko. Były tylko dwie możliwości: Smith albo West, ale obaj z tymi bokobrodami i w ciemnych ubraniach wyglądali tak podobnie, że niemal nie dało się ich odróżnić. – Wszystko w porządku, panie Smith – powiedziałam na chybił trafił. – To tylko zakład. Dlatego też się przebrałam. – Dokładnie rzecz biorąc, podkradłam z pralni liberię oraz czapkę Cedrica i jako tako przypominałam służącego, przynajmniej wizualnie. – West – poprawił mnie strażnik. – Nazywam się West. O jakim zakładzie pani mówi? – O tym, który zawarłam z jego lordowską mością. Założyliśmy się, czy zdołam niezauważenie wymknąć się z domu i przejść obok pana i pana Smitha. – Nikt obok nas nie przejdzie. – Ja też tak powiedziałam. Postawiłam na to dziesięć funtów. – To pewnie pani wygrała, milady. Ale teraz powinna pani wrócić do domu. O tak późnej porze włóczą się tu rozmaite niebezpieczne szumowiny. – To prawda. A gdzie właściwie jest pan Smith? – Z tyłu domu. Zabezpieczamy wszystkie strony. – Dobrze wiedzieć. No, to wracam. Trzeba było lekko skorygować plan. Musiałam się najpierw zastanowić, jak w ogóle wyjść bez przeszkód, irytujące było to całe opóźnienie. Ale dość szybko znalazłam rozwiązanie i byłam bardzo dumna z tego, że jeszcze idąc do drzwi, na nie wpadłam, choć w gruncie rzeczy był to najbardziej oklepany spośród wszystkich manewrów odwracających uwagę. Można go było zobaczyć w co trzecim filmie: rzucony kamień. Poczekałam po prostu, aż pan West odwróci się do mnie plecami, a potem schyliłam się, podniosłam z ulicy kamyczek i cisnęłam nim w ogrodzone, obsadzone zielenią rondo znajdujące się pośrodku placu. Pan West natychmiast się obejrzał. – Tam chyba ktoś jest – powiedziałam cicho. – Widziałam w krzakach jakąś postać. Z pistoletem w dłoni podszedł bliżej i uważnie zlustrował wzrokiem płot. – Niech pani lepiej szybko wejdzie do domu, milady.
– Oczywiście. Już prawie jestem w środku. Oddaliłam się, idąc tyłem, podczas gdy on w pełnym skupieniu przetrząsał zarośla niewielkiego parku. W pewnym momencie zniknął mi z oczu. Na tę chwilę czekałam. Natychmiast się obróciłam i cichutko (specjalnie włożyłam supermiękkie pantofle) pomknęłam w dół pogrążonej we śnie ulicy. Gdy pan West skończy przeszukiwać parczek, pomyśli, że wróciłam do domu i że wszystko jest w porządku. Kosztowało mnie to wprawdzie dłuższą drogę, bo musiałam zatoczyć szeroki łuk, ale to była tylko drobna niedogodność, pomijając gigantyczną psią kupę, w którą wdepnęłam lewą nogą, i niestety również rozbite szkło, którym rozcięłam sobie cienką skórzaną podeszwę prawego buta i jednocześnie stopę. Okropnie bolało; przez resztę drogi musiałam podskakiwać. Jednak heroicznie zdusiłam ból. W porównaniu z tym, co w ostatnim tygodniu przeszedł Sebastiano, to był drobiazg. Chwilę trwało, nim znalazłam dom Reginalda, choć Iphy bardzo dobrze mi go opisała. Oczywiście nie wypytywałam jej o to wprost, lecz niby mimochodem („Któż troszczy się teraz właściwie o jego dom, skoro uciekł? A gdzie dokładnie stoi ten jego dom?”). Wspominała wprawdzie kiedyś, że Reginald mieszka na Wimpole Street, ale to była dość długa ulica. Iphy, rozmowna jak zawsze, dostarczyła mi niezbędnej wiedzy. I nieświadomie dała również impuls do tego, by jak najszybciej wprowadzić mój plan w życie, bo warunki nie mogłyby być bardziej sprzyjające niż właśnie teraz. – Słyszałam, że zwolnił całą służbę. A więc dom stoi zupełnie pusty. Wielka szkoda, bo jest taki piękny! Pełen przepychu budynek z greckimi pilastrami i prawdziwą małą renesansową wieżą. Musiałam przejść spory kawałek, a stopa bolała mnie coraz bardziej, lecz wreszcie w mdłym świetle latarni odkryłam dom ze wspomnianą wieżą. To naprawdę była piękna posiadłość. Kimkolwiek był mentor Reginalda, nie oszczędzał, podobnie jak w naszym przypadku José. José… Gdzie on mógł teraz być? Czy miał pojęcie o tym, co się w tym czasie wydarzyło? Mimo odniesionej rany Sebastiano nadal był pewien, wręcz się przy tym upierał, że to już nie potrwa długo i Starzec wkrótce pojawi się ponownie, ale ja nawet w części nie byłam o tym tak przekonana jak on. Może moja pewność powróciłaby, gdybym znów miała w rękach maskę? I właśnie dlatego znalazłam się tu tej nocy. Cała moja nadzieja była w tym, że Reginald ukrył maskę w swoim domu. Ale gdy już przed nim stałam i przyglądałam mu się w żółtawym świetle latarni, odwaga trochę mnie opuściła. Skąd mam wiedzieć, że po prostu nie zabrał jej ze sobą? Banalna odpowiedź brzmiała: „Czuję, że ona tu jest”. Lepiej nie potrafiłam tego opisać. Musiało wystarczyć. W każdym razie było to dość, by się odważyć i spróbować ją odzyskać. Tylko że w moich wyobrażeniach ten dom nie wydawał się aż tak ogromny. W rzeczywistości był potężny, z pewnością tak duży jak nasz przy Grosvenor Square. Teoretycznie, jeśli Reginald dobrze ukrył maskę, mogłam jej tu szukać całymi tygodniami. Odetchnęłam głęboko i postanowiłam nie zastanawiać się teraz nad tym, w przeciwnym wypadku mogłam sobie od razu dać spokój. Zamiast tego skupiłam się na tym, jak wejść do domu. Najpierw, co logiczne, spróbowałam od strony ogrodu. Ku mojej uldze dość szybko na tyłach budynku odkryłam przy drzwiach na taras okiennicę, którą udało się bardzo łatwo otworzyć. Tak samo bez problemu dostałam się potem do domu: zdjęłam żakiet, okręciłam sobie nim rękę i łokciem wybiłam szybę. Szkło pękło niemal bezgłośnie, a przede wszystkim od razu – wynalazek szkła bezpiecznego był jeszcze sprawą odległej przyszłości; cienkie szyby tej epoki nie wytrzymywały zbyt wiele. Po krótkim majstrowaniu znalazłam klamkę i ją nacisnęłam. Nic już nie stało na przeszkodzie nocnemu
włamaniu. Trzymałam wysoko małą lampę, którą wzięłam ze sobą specjalnie w tym celu, uważając, żeby nie nastąpić znowu na szkło, kiedy wchodziłam do ciemnego pomieszczenia. Znalazłam się w typowym dla tych czasów gabinecie. Wypełnione książkami regały z drzwiczkami ze szkłem ołowiowym, ciężkie mahoniowe biurko, mapy na ścianach, masywny murowany kominek z okrągłym mosiężnym zegarem na marmurowym gzymsie – wszystko wyglądało bardzo podobnie jak w naszym domu przy Grosvenor Square. Najwyraźniej takie biblioteki u bogatych ludzi z czasów regencji stanowiły obowiązkowe wyposażenie domu. Postawiłam lampę na biurku i natychmiast zaczęłam szukać – żeby było prościej, najpierw w szufladach. Wyciągałam je po kolei i natykałam się na klasyczne utensylia: papier z wydrukowanym herbem i monogramem (strasznie pretensjonalnym i z wielkimi literami R.C. jak Reginald Castlethorpe), laskę wosku do pieczętowania, eleganckie koperty z czerpanego papieru, puszkę piasku do suszenia atramentu, pudełko ze złotymi piórami. W trzeciej szufladzie leżała maska. Po prostu. Na wierzchu. Gapiłam się na nią i nie posiadałam się ze szczęścia. To trzeba mieć fuksa! Ale właściwie dlaczego nie? Przecież do tej pory spotykał nas cios za ciosem. Czy ten jeden jedyny raz nie może się udać? Czasem los dawał człowiekowi lepsze karty, i to była jedna z nich. Triumfując w duchu, wyjęłam maskę z szuflady i wsunęłam ją do kieszeni spodni. Nagle poczułam chłodny powiew, owionął mi kark dokładnie w miejscu, gdzie dawniej zawsze mnie swędziało, kiedy jeszcze posiadałam swój niezwykły dar. Coś było nie tak. Podniosłam głowę, nasłuchując. Czy nie dobiegał skądś jakiś szmer? Tak, teraz słyszałam to wyraźnie: zgrzyt. W następnej chwili duże skrzydło drzwi otworzyło się i do pokoju weszła ciemna postać. – Witaj, Anno. Postać podeszła bliżej, aż znalazła się w stożku światła lampy. Reginald już tylko częściowo był podobny do Kena Pana Młodego. Jego nos nawet po upływie tygodnia był wciąż spuchnięty i zsiniały. – Tak, jest złamany, jeśli właśnie miałaś o to zapytać – powiedział. Grozę jego głosu osłabiał nieco fakt, że mówił głucho przez nos, ale w niczym nie łagodziło to wściekłych błysków w jego oczach. – Podejmujesz spore ryzyko, włamując się tutaj. – Liczyłeś się z tym – stwierdziłam. – Jasne. Dlatego tu siedzę. – Złowrogo wyszczerzył zęby. – Można by powiedzieć, że zastawiłem na ciebie pułapkę i wpadłaś w nią jak Bambi. Podszedł do mnie i teraz zobaczyłam, że ma w ręce duży, groźnie błyskający nóż. – Tym razem cię dopadnę. – Łudź się dalej – rzuciłam, biorąc z biurka pokaźny ciężarek do papierów i ciskając nim w niego. Niestety, trafiłam w globus, który znajdował się co najmniej półtora metra od Reginalda. W rzutach zawsze byłam tragicznie pozbawiona talentu. Ale i tak chciałam w ten sposób jedynie przystąpić do natychmiastowej ucieczki. Dalekim skokiem nad kawałkami szkła minęłam drzwi (no dobra, skok nie był specjalnie daleki, dostałabym za niego równie mało punktów co za technikę rzutu) i pobiegłam w stronę ulicy. Kłujący ból z podeszwy prawej stopy promieniował aż do kolana. Znowu nadepnęłam na rozbite szkło i rezultat tego nadepnięcia potwornie mnie zabolał. Jakby tego było mało, bez przerwy się o coś potykałam, bo prawie nic nie widziałam, ponieważ nie miałam już lampy, a latarnie przy ulicy za domem na niewiele się zdawały. Czapka mi spadała, warkocz kołysał się tam i z powrotem, a kosmyki, które się z niego wysunęły, przykleiły mi się do twarzy. Zaciskając zęby, próbowałam zyskać przewagę, ale gdy w końcu dotarłam do ulicy i, utykając, biegłam po wyboistym bruku, usłyszałam tuż za sobą dudniący dźwięk butów Reginalda. Zbliżał się
z zawrotną prędkością. Dogonił mnie już po kilku sekundach. Chwycił mocno za warkocz, pociągnął do tyłu i przewrócił. Jego wykrzywiona z wściekłości twarz była tuż nade mną. – Nikt ci już nie pomoże – zadrwił. – Nawet wasz Starzec, ten José. I twoja głupia maska też ci się już na nic nie przyda. – Nóż opadł ku mnie świszczącym łukiem.
– Pomocy! – wrzasnęłam i w następnej chwili byłam już gdzie indziej. Najpierw wydawało mi się, że nie żyję. Reginald zabił mnie i jestem teraz w miejscu, do którego trafiają ludzie, gdy umierają, gdziekolwiek to jest. Może to coś w rodzaju ziemi niczyjej między niebem i piekłem, póki wyższe moce nie zdecydują, gdzie ostatecznie jest moje miejsce. Potem poczułam, że spadam w głąb tunelu czasu. I tym razem podejrzewałam, że to nie jest sen, lecz naga, straszliwa rzeczywistość. Chrapliwy podmuch z dna rozpadliny, żarłoczny potwór, który się tam czai – to wszystko było prawdziwe. Również przeraźliwy krzyk, jaki z siebie wydałam i od którego rozbolało mnie gardło, nadwyrężył bowiem moje struny głosowe. Naprawdę go z siebie wydałam, bo usłyszałam jego odbicie niczym echo z odległej epoki. A potem prócz strachu i uczucia spadania zarejestrowałam coś jeszcze: pocieszającą obecność kogoś, kto wydał mi się znajomy. – Tylko nie strać teraz zimnej krwi – dobiegł skądś głos José. – I przestań wreszcie wrzeszczeć, w ten sposób niczego nie zmienisz. – Ale to wszystko jest prawdziwe! – zaskrzeczałam. – Oczywiście, że jest. – Pojawił się koło mnie, spadając tak jak ja, z pomarszczoną twarzą zwróconą w moją stronę. Jego ubranie łopotało w strumieniu powietrza, a na czarnej opasce na oku osadziły się kryształki lodu. – Dlatego musisz się teraz skoncentrować, żeby w porę stąd uciec, bo wiesz, co tam czeka na ciebie na dole. O Boże. Jabberwocky. – Skąd się tu w ogóle wzięłam? – krzyknęłam. Ale zaraz sama odpowiedziałam sobie w myślach na to pytanie, zamiast tracić czas w oczekiwaniu na wyjaśnienia José. Maska mnie tu przywiodła. Albo, dokładniej rzecz ujmując, moja podświadomość w połączeniu z nią. Po prostu w obliczu grożącej mi bezpośrednio śmierci zakwalifikowała José jako koło ratunkowe, zapewne dlatego, że Reginald jednocześnie wspomniał jego imię i maskę. I ponieważ nie było już czasu, żeby wymyślić coś więcej. Żarna czasu zaczęły się do mnie dobierać. Podczas gdy do tej pory spadałam, raczej kreśląc koła, jak jesienny liść targany wichrem, to teraz nagle przyspieszyłam, coś ciągnęło mnie w głąb. Owiał mnie chłód, cząsteczki lodu na mojej skórze zamarzły w pancerz, blokując mi ruchy. – Pomocy! – wrzasnęłam. – Kamienie! – krzyknął José gdzieś wysoko nade mną. – Tam jest ostatnia brama! Ale jego głos rozwiał się jak szept w orkanie. Leciałam na spotkanie Jabberwocky’ego, zaraz wciągnie mnie swoim zimnym, zabójczym oddechem, a wraz ze mną cały czas, jaki jeszcze pozostał. Poza rokiem 1813, lecz on był oddalony o lata świetlne, odcięty od strumienia czasu i poza moim zasięgiem. Przynajmniej Sebastiano był tam bezpieczny, miał szansę, by żyć dalej. Zakładając, że pasowało to do planów tych, którzy wybrali sobie ten czas na scenę swoich książęcych występów. Wizja, że ktoś mógłby znów nastawać na życie Sebastiana – w końcu ledwie przed tygodniem Ken próbował go zabić – uwolniła we mnie nieoczekiwane rezerwy. Wypełnił mnie wściekły bunt i spróbowałam się oprzeć zabójczej sile z otchłani. Póki oddycham, nie dopuszczę,
by Sebastianowi coś się stało. Chcę do niego wrócić! – Puść mnie – wyszeptałam. A może tylko pomyślałam, bo struny głosowe dawno już mi zamarzły, tak samo jak moje oczy, usta i cała reszta mnie. – Anno! Już wszystko dobrze! To ja! To tylko sen! Głos Sebastiana docierał do mnie jak przez gęstą mgłę. Ciepła dłoń gładziła mój policzek. Oszołomiona otworzyłam oczy i stwierdziłam, że Sebastiano pochylał się nade mną, a ja leżałam w jego łóżku. To, że było to jego łóżko, a nie moje, poznałam po obrazach nad kominkiem. Wyszły spod pędzla pana Turnera. Jeden z nich był ładnym morskim krajobrazem, drugi – moim portretem, na którym nie wyglądałam na aż tak przerażoną jak na innych, które namalował pan Turner. Stojąca na niewielkiej konsoli przy łóżku nocna lampka rozsiewała migotliwe światło. Sebastiano zapalał ją wieczorem, żeby nie robić tego specjalnie, jeśli będzie musiał w nocy iść do toalety. Z powodu rany wciąż jeszcze sprawiało mu to trudność. – A skąd ty się tu wzięłaś? – spytał Sebastiano. – I cóż ty masz na sobie? Wielkie nieba, jesteś kompletnie przemarznięta. Byłaś na dworze? Znów byłam w prawdziwym życiu. Maska przyprowadziła mnie z powrotem. – Wolałbyś tego nie wiedzieć – mruknęłam. Obiema rękami przejechałam po swoim ciele, ale tam, gdzie jeszcze przed chwilą była gruba warstwa lodu – takie przynajmniej miałam wrażenie – wyczułam zwykłe, choć odrobinę wilgotne ubranie. – Dlaczego w środku nocy wychodzisz z domu? – dopytywał się Sebastiano. – I nie opowiadaj mi, że wyszłaś tylko na spacer. Właściwie to byłaby idealna wymówka. Mały spacerek na bezsenność, a potem spontaniczna wycieczka do jego łóżka, ponieważ czułam się taka samotna. Nie mogłam mu powiedzieć prawdy. Lekarz mówił, że każde wzruszenie może opóźnić proces leczenia. Ale Sebastiano dysponował niepokojącą zdolnością odczytywania kłamstw z mojej twarzy. W tym przypadku zaszło to tak daleko, że domyślił się prawdy, jeszcze zanim zdążyłam sformułować jakiekolwiek wykręty. – Przeskoczyłaś – powiedział. Jego głos był ochrypły z przerażenia. Sięgnął do kieszeni moich spodni. Najpierw do tej, w której nie było niczego poza kluczem od domu, a potem do drugiej – tej, w której była maska. Wyciągnął ją i patrzył na nią tak, jakby miała go ugryźć. – Co zrobiłaś? Przez cały czas coś dzwoniło jak oszalałe. Dopiero z opóźnieniem zorientowałam się, że to moje zęby. – Chcę natychmiast wiedzieć, co się dzieje, Anno. – Lekarz powiedział, że potrzebujesz spokoju, każdy stres może ci zaszkodzić. – Czy masz na myśli ten rodzaj stresu, który bierze się stąd, że budzę się w środku nocy, bo znienacka lądujesz w moim łóżku w ciuchach Cedrica i wołasz o pomoc? Być może Sebastiano fizycznie był osłabiony, ale stan jego umysłu nie pozostawiał nic do życzenia. Wcale nie musiałam wiele tłumaczyć, bez problemu dopowiedział sobie resztę. – Byłaś w domu Reginalda – stwierdził. Skinęłam tylko głową i nadaremnie próbowałam opanować drżenie, które wstrząsało całym moim ciałem. – A potem cię dorwał i musiałaś przeskoczyć. Znów pokiwałam głową. – Zaatakował cię? – Nożem – przyznałam. – Ale przeskoczyłam, zanim zdążył mnie zranić. Twarz Sebastiana zmartwiała z wściekłości, przy czym nie potrafiłam rozróżnić, czy ta złość była na mnie, czy na Reginalda.
Przynajmniej nie przyszło mu do głowy, że nie przeskoczyłam bezpośrednio do niego, lecz najpierw wylądowałam w strumieniu czasu i nieomal zniknęłam w paszczy Jabberwocky’ego. To by go na pewno zestresowało. Chociaż mnie samej z perspektywy czasu to wszystko coraz bardziej wydawało się złym snem – a może rzeczywiście nim było? W tym przypadku niepokojenie Sebastiana byłoby zupełnie zbędne. – Tak czy owak, mam maskę z powrotem. – Byłam z tego, jak właśnie spostrzegłam, dosyć dumna. Drżenie ustąpiło i zęby przestały mi dzwonić. – Chcę poznać wszystkie szczegóły – powiedział posępnie Sebastiano. Z trudem usiadłam, odetchnęłam kilka razy, a potem opowiedziałam mu skróconą wersję moich nocnych przeżyć. Sebastiano nie był już potem wściekły, lecz tylko bardzo zamyślony. Siedzieliśmy obok siebie na łóżku, oparci plecami o zagłówek. Objął mnie zdrowym ramieniem. Od czasu do czasu, pogrążony w myślach, gładził mnie po biodrze. – To wszystko mi się nie podoba – stwierdził w końcu. – Och, mnie też nieszczególnie się podobało – powiedziałam szybko. Poczułam ulgę, że nie jest na mnie zły. – Nie to miałem na myśli. – Och. A co takiego? – Czy nie uważasz, że to dziwne, że tak łatwo udało ci się włamać do jego domu? – Trochę mnie to zdziwiło – przyznałam. – Ale pomyślałam, że po prostu raz mam szczęście. Takie rzeczy powinny się zdarzać. – Tyle szczęścia, że jeszcze, jakby tego było mało, maska leżała w pierwszej lepszej szufladzie? – No cóż, właściwie to była trzecia szuflada. – Zmarszczyłam czoło. – Ale to prawda: wszystko bardzo gładko poszło. W każdym razie do chwili, kiedy nagle pojawił się Reginald. – Ten facet na ciebie czekał. Tu zdecydowanie miał rację. Nawet sam Reginald to przyznał. Maska była tylko przynętą, która miała mnie zwabić. – Jednego nie rozumiem – zauważyłam. – Dlaczego pozwolił mi ukraść maskę? Przecież mógł mnie od razu zabić, gdy weszłam przez drzwi balkonowe. – Nie chciał cię zabić – powiedział Sebastiano. – Tylko udawał. Chodziło mu jedynie o jedną rzecz i dlatego musiał pozwolić, żebyś wzięła maskę. Zaskoczona odwróciłam głowę, aby mu się przyjrzeć. – Myślisz, że chciał, żebym przeskoczyła? – Oczywiście. – Ale dlaczego? – Gdybym to wiedział, bylibyśmy zdecydowanie o krok dalej. W zamyśleniu obracałam maskę w rękach, dotykając miękkiej tkaniny. W dotyku była taka niegroźna, a wyglądała jeszcze bardziej niegroźnie. Jak całkiem zwyczajna, teraz lekko pognieciona karnawałowa maska z aksamitu, z pięknym złotym haftem, delikatnymi frędzelkami i wzmocnionymi brzegami. A jednak tkwiły w niej niezmierzone siły. Zawsze chciałam wiedzieć, dlaczego to akurat ja dostałam tę maskę, tak samo jak dar przewidywania grożących mi niebezpieczeństw. Raz, na początku mojej działalności jako Obrończyni Czasu, spytałam Sebastiana, jaką rolę przydzielono mi w całej tej grze. Zwlekał z odpowiedzią, a potem stwierdził, że być może jestem kimś w rodzaju dżokera. W każdym razie nie znaliśmy nikogo innego z tym śmiesznym swędzeniem karku (pomijając fakt, że chwilowo to u mnie nie działało). A co się tyczy maski, to poznałam tylko jedną osobę, która też ją otrzymała: dziewczynę o imieniu Klaryssa. Nie zdradziła mi jednak
szczegółów, wiedziałam jedynie, że spaprała ważne zadanie i dlatego nie okazała się godna maski, w związku z czym przesiedziała pięć lat w piętnastym wieku. Na koniec uratowała mi życie i dzięki temu dostała jeszcze jedną szansę, by wrócić do swoich czasów – do roku 1793. Ale wtedy już wolała zostać w 1499, bo zakochała się w ówczesnym Posłańcu. Nigdy więcej o niej nie słyszałam, miałam jednak nadzieję, że ci dwoje byli ze sobą szczęśliwi. Spostrzegłam, że znów pogrążyłam się w myślach, i zmusiłam się do koncentracji. Dlaczego Reginald chciał, żebym przeskoczyła? – Mógłbym sobie wyobrazić, że po prostu chciał zobaczyć, czy maska działa – stwierdził Sebastiano, jak gdyby czytał w moich myślach. – To byłoby możliwe. Prócz paru innych ewentualności, nad którymi muszę się jeszcze zastanowić. Na razie to wszystko wydaje mi się niezłym bałaganem. Miał rację. To wszystko było takie zagmatwane! Posępnie spojrzałam na migoczący niebieskawo płomień małej nocnej lampki. Nawet jeśli cała ta sprawa z Jabberwockym i José w strumieniu czasu była tylko sennym koszmarem (na co miałam ogromną nadzieję), to mój strach był najzupełniej realny. – I co my teraz mamy zrobić? – spytałam zniechęcona. – W każdym razie nie zrobisz nic więcej beze mnie. – Sebastiano poruszył zranionym ramieniem i jęknął cicho. – Do wszystkich diabłów raz jeszcze, gdybym tylko mógł znowu normalnie używać tej ręki! Jakże chętnie bym dopadł tego drania! Może powinienem jutro złożyć mu małą wizytę? Na wypadek gdyby wciąż tam był. – Możesz od razu o tym zapomnieć. Masz się oszczędzać. Lekarz powiedział, że jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie musisz unikać wszelkiego wysiłku. – Wszelkiego? – Spojrzał na mnie. W jego oczach igrała maleńka iskierka. – Co ty na to, żebyś zdjęła te rzeczy i zamknęła drzwi? – Nie wiem… przecież cię boli. – Włoch nie zna bólu. – Czy to nie chodziło o Indian? – Piccina, przez cały tydzień spałem sam i czuję się strasznie samotny. Dobrze to rozumiałam. Ja sama też czułam się strasznie samotna. A jego tonowi à la latin lover nigdy nie potrafiłam się oprzeć. – No dobrze. Ale tylko przytulanie.
We śnie miałam dziwną wizję. Stałam przed obrazem pana Turnera przedstawiającym kamienny krąg w Stonehenge. Wysokie skały, milczące i ciemne, wznosiły się w niebo, lecz naraz zdało mi się, że coś się między nimi porusza. Gdy przyjrzałam się dokładniej, dostrzegłam, że to ludzka postać. Biegła w kierunku kamiennego kręgu. „Dziwne” – pomyślałam. To tylko obraz. Jak postać na nim może się poruszać? Ale to nie było wszystko, bo kiedy podeszła bliżej i stała się wyraźniejsza, zobaczyłam jej twarz. To była moja własna twarz. Już nie biegłam, pędziłam. Spoglądałam przy tym co chwilę przez ramię, jakby ktoś mnie gonił. Mimowolnie również w swoim śnie spojrzałam za siebie, ale była tam tylko rozproszona ciemność. Mimo to miałam wrażenie, że prześladuje mnie jakaś złowroga moc. „Brama!” – przemknęło mi przez głowę. Musiałam się dostać do bramy czasu. Wszystko zależało od tego, czy do niej dotrę. Nagle coś mną szarpnęło i poczułam, że jestem na tym obrazie. Kamienne bloki, wysokie
jak domy i przerażająco prawdziwe, stały przede mną, zagradzając mi drogę. I nadal ktoś mnie ścigał. Zagrożenie przeistoczyło się w uczucie bezpośredniego niebezpieczeństwa. Jeśli nie uda mi się dotrzeć do bramy, wszystko będzie stracone! Kątem oka dostrzegłam ruch. Za późno. Zaraz mnie złapią. Dysząc, poderwałam się i rozejrzałam gwałtownie wokół. To wszystko tylko mi się śniło. Ale podobnie jak wcześniej sprawiało tak rzeczywiste wrażenie jak to moje spadanie w rozpadlinie czasu. I to jeszcze nie było wszystko: coś kazało mi wstać i pójść do mojego pokoju, gdzie wisiał obraz, w którego wnętrzu znalazłam się we śnie. Próbowałam oprzeć się temu przymusowi i po prostu spać dalej, ale się nie udało. Obok mnie leżał Sebastiano. Obrócił się na zdrowy bok i na wpół zanurzył twarz w poduszce. Kilka kręconych kosmyków włosów spadło mu na czoło i skroń. Westchnął we śnie. Widać było, że go boli, bo twarz miał wykrzywioną. Delikatnie odgarnęłam mu włosy z twarzy i pocałowałam go w policzek, potem zapaliłam świecę w nocnej lampce i przekradłam się korytarzem do swego pokoju. Gdy tam weszłam, skądś pojawił się podmuch wiatru, który zgasił płomień świecy. Nie stałam jednak w ciemności, bo w pobliżu znajdowało się rozproszone źródło światła. Pochodziło z obrazu wiszącego na ścianie naprzeciw mojego łóżka i przedstawiającego scenerię Stonehenge, która mi się wcześniej śniła. Spojrzałam samej sobie w twarz, zajrzałam we własne, wytrzeszczone ze strachu oczy. Za mną w niebo wznosiły się namalowane skalne bloki, ciemne, stapiające się z nocą kontury. Między nimi żarzyło się niesamowite światło. Jak za pociągnięciem magicznych sznurków podeszłam do obrazu i wyciągnęłam do niego rękę, jednak nim moje palce zdążyły dotknąć migoczącego płótna, światło znikło. Wszystkim, co pozostało, był matowy odblask powstały przez odbicie światła nocnej lampy tuż za mną. Odwróciłam się i cicho krzyknęłam, ale to był tylko Sebastiano, który przyszedł za mną. Stał chwiejnie, trzymając się futryny drzwi. – Miałeś nie wstawać! – zawołałam. – A co z tobą? Czy nie możesz raz zostać w łóżku i spać jak inni ludzie? Wytrącona z równowagi spojrzałam na niego, a potem ponownie wlepiłam wzrok w obraz. Wyglądał tak jak zawsze. – Ja… miałam dziwny sen… – Bez przerwy je masz. – Westchnął i wyciągnął rękę. – Wracajmy do łóżka. W milczeniu ujęłam jego dłoń i poszłam za nim do jego sypialni. Resztę nocy przespałam głęboko i bez snów. A kiedy się obudziłam, wiedziałam już, co powinnam zrobić.
Najpierw wyszukałam w Encyklopedii Britannica miejsce, w którym znajdowało się Stonehenge. To było w pobliżu Amesbury, wsi na północ od Salisbury w hrabstwie Wiltshire. – Jak długo jedzie się do Amesbury? – zapytałam pana Fitzjohna. – Cóż, powiedziałbym, że to są dwa dni drogi. Czy wolno mi spytać, czy milady planuje udanie się tam? Mam kazać przygotować ekwipaż na dłuższą podróż? – To byłoby bardzo uprzejme z pana strony. Ach tak, i niech pan zaraz każe zawołać Jerry’ego, chciałabym omówić z nim parę spraw. Niestety, popełniłam błąd i opowiedziałam Sebastianowi o moich planach, towarzysząc mu w czasie późnego śniadania. Lepiej było trzymać buzię na kłódkę, bo był niewyspany, w złym humorze i odczuwał ból. Meeks przyniósł na górę tacę z jedzeniem dla chorego oraz dzbanek herbaty i rzucał mi jadowite spojrzenia, bo znowu przesiadywałam w sypialni jego pana, który potrzebował spokoju. Z majestatycznie obrażoną miną zaczął czyścić żakiet, aż Sebastiano
kazał mu przygotować wodę na kąpiel i do golenia. W oszczędnych słowach wyjaśniłam Sebastianowi, co zamierzam. – Ty oczywiście nie możesz jechać – zakończyłam. – Na tak długą drogę nie jesteś jeszcze wystarczająco sprawny. – Zapomnij – odparł natychmiast. – Przecież jednoznacznie ci powiedziałem, że nic więcej nie będziesz robić sama. – Chcę to tylko zobaczyć. Poza tym nie będę tam sama, lecz z Jerrym. Już z nim rozmawiałam i powiedział, że to żaden problem. I aż tak daleko to przecież nie jest. Zaraz będę z powrotem. – Nie – powiedział Sebastiano. – I to jest moje ostatnie słowo. W tym momencie wrócił Meeks z podgrzaną wodą do golenia, co mi bardzo pasowało, bo nie miałam ochoty kłócić się z Sebastianem. A do tego niechybnie by doszło, gdyż w żadnym razie nie byłam gotowa odkładać podróży do Amesbury. Po prostu wiedziałam, że za dwie noce muszę tam być. Możliwe, że moja pewność miała związek z tym, że wtedy będzie pełnia. Być może była to nasza jedyna szansa, by znaleźć ukrytą bramę. Z tego powodu spontanicznie umówiłam się z Jerrym, że zajedzie po mnie zaraz po obiedzie. Będziemy mogli jechać aż do zapadnięcia zmroku, a na noc poszukać sobie noclegu i jutro w ciągu dnia dotrzeć do Amesbury. Dałoby mi to możliwość starannego wybadania otoczenia Stonehenge i spokojnego oczekiwania w kamiennym kręgu na wschód księżyca. W każdym razie taki był plan. Ale nie wzięłam pod uwagę trudności, które mnie jeszcze czekały. Jedną z nich była Bridget. Kiedy ją poinformowałam, że przez dwa dni nie będę potrzebować jej usług, wywołało to u niej panikę. – Sprzykrzyłam jej się – szeptała do siebie, wychodząc. Głos miała zduszony przez łzy. – Zostanę bezdomna i będę musiała obdarzać swymi względami szpetnych mężczyzn, aby móc przeżyć. Może nawet tego wstrętnego stajennego Jacka, który chce mi dać trzy gwinee, jeśli go wysłucham. Taki piękny i dobrze wychowany mężczyzna jak Meeks na pewno nawet na mnie nie spojrzy. On i tak interesuje się tylko wypucowanymi cholewkami milorda. – Zamilkła, ale jedynie po to, by wydać z siebie drżący szloch. – Jak ona może tak po prostu mnie odesłać? Czy nie ma pojęcia, co mi robi? To jest mój koniec! Chętnie bym coś uczyniła, żeby w końcu pozbyła się tych neurotycznych lęków, ale akurat żaden odpowiedni sposób nie przychodził mi do głowy. Poza tym nie miałam czasu. Jerry pewnie czekał już na dole. Na dodatek przed wyjazdem musiałam jeszcze tak wszystko zorganizować, żeby Sebastiano nie martwił się moją nieobecnością. Zauważy oczywiście, że mnie nie ma, ale im później się o tym dowie, tym lepiej. Idealnie byłoby, gdyby spostrzegł to dopiero jutro rano, bo wtedy byłoby jasne, że jazda za mną nic nie da – nim by mnie dogonił, byłabym już w drodze powrotnej. Zaraz by się zorientował, że najlepszym wyjściem dla niego będzie pozostanie w łóżku i oszczędzanie się. Niecierpliwie dreptałam po korytarzu, aż znów pojawił się Meeks. – Och, panie Meeks, jak dobrze, że pana przypadkiem tu spotykam! Jak się czuje jego lordowska mość? Meeks natychmiast przybrał swoją minę pod tytułem „znowu to samo”. Najwyraźniej obawiał się, że ponownie chcę nachodzić Sebastiana, bo z góry mi oświadczył, że jego lordowska mość raczy odbywać krótką drzemkę, ponieważ kąpiel była bardzo męcząca. – Jego lordowskiej mości przez jakiś czas nie wolno przeszkadzać – dorzucił protekcjonalnie. – Tym lepiej – mruknęłam z roztargnieniem. – Co proszę?
– Och, chciałam powiedzieć, że brzmi to już znacznie lepiej – oświadczyłam prędko. – W każdym razie lepiej niż wczoraj. Wtedy nie mógł się jeszcze wykąpać, bo go ramię zbyt bolało. I jeszcze lepsze było to, że Sebastiano właśnie spał. Mogłam przynajmniej zniknąć tak, by tego nie zauważył. – Gdyby jego lordowska mość o mnie pytał, to umówiłam się w City na herbatę – oświadczyłam. – A dziś wieczorem chcę iść do opery, może więc wrócę późno. – Przekażę to jego lordowskiej mości, o ile będzie sobie życzył towarzystwa milady – odrzekł Meeks napuszonym tonem. Głupek. Naprawdę nie mogłam zrozumieć, co Bridget widzi w tym gościu. No dobra, wyglądał nieźle, jeśli nie zwracać uwagi na to jego nadęte zachowanie. Pomijając wąsiki: ich się nie dało znieść, bo to był podkręcony na obu końcach, usztywniony woskiem do włosów koszmar. Ale w tych czasach ludziom się to podobało. Jego zęby też robiły dobre wrażenie, były białe i zadbane. Poza tym miał piękne dłonie, z ładnie przyciętymi paznokciami i elegancko ukształtowanymi palcami, które z instynktowną pewnością znajdowały nawet najmniejszy paproszek na aksamitnych spodniach i go usuwały. Meeks zauważył, że patrzę na jego ręce, i przez chwilę sam im się przyglądał poirytowany, nim skrzyżował je z tyłu. – Czy mogę jeszcze czymś służyć, milady? – Och, nie, wszystko jest w porządku i mnie prawie już tu nie ma. – Po tych słowach zostawiłam go i poszłam w kierunku schodów. Gdy się obejrzałam, zobaczyłam, że patrzy za mną ze zmarszczonym czołem.
Moja ulga spowodowana tym, że tak pierwszorzędnie rozwiązałam przed wyjazdem największe problemy, szybko się ulotniła, bo Jerry się nie pojawiał. Czekałam chwilę przed domem, potem weszłam do środka i niespokojnie spojrzałam na zegar stojący w holu. Był kwadrans po drugiej. Jerry miał zajechać podróżnym powozem punktualnie o drugiej. – Czy mogę jakoś pomóc, milady? – Niczym bezszelestny cień w szaro-białe paski pojawił się pan Fitzjohn i spoglądał na mnie pytająco. Obiema dłońmi ujęłam mocno uszy mojej małej, skórzanej podróżnej torby. Z jakiegoś powodu odczuwałam potrzebę, by mu się zwierzyć i wytłumaczyć, dlaczego chcę pojechać do Amesbury, ale jego to oczywiście nic nie obchodziło. – Jerry miał po mnie zajechać o drugiej – poinformowałam go. – Może mógłby pan wysłać Cedrica do remizy, żeby sprawdził, gdzie on jest? – Oczywiście. Potem czekałam niecierpliwie kolejne dziesięć minut, aż Cedric, spocony od szybkiego biegu, wrócił i zdyszany skłonił się przede mną. – Nie ma Jerry’ego. – Jak to nie ma? – No, nie ma go. Jacko mówi, że Jerry zniknął. – Przecież nie mógł tak po prostu zniknąć! – Ale tak powiedział Jacko. – Co dokładnie powiedział? – wtrącił pan Fitzjohn surowym tonem. Cedric ponownie się skłonił. – Sir, powiedział, że goniec przyniósł Jerry’emu wiadomość, na co Jerry bez słowa
odszedł i już nie wrócił. – To musiała być ważna wiadomość – uznał pan Fitzjohn. – To do Jerry’ego niepodobne, aby oddalać się ze służby, nie powiadamiając nikogo. Myślałam dokładnie to samo i zaczęłam już snuć najbardziej szalone spekulacje. – Niech Jacko zajedzie kariolką i zawiezie mnie do księgarza, pana Scotta – zarządziłam. Cedric skłonił się po raz trzeci i nacisnął sobie czapkę na głowę, a następnie biegiem pospieszył do stajni. – Jeśli pani potrzebuje mojej pomocy, milady, proszę nie wahać się oznajmić mi swoich życzeń – powiedział pan Fitzjohn, przyglądając mi się uważnie i z odrobiną troski. Skinęłam tylko w milczeniu głową i pełna niepokoju czekałam, aż Jacko wreszcie zajedzie. Musiał mi jeszcze raz opowiedzieć ze szczegółami, jak przebiegło dostarczenie wiadomości Jerry’emu, ale dowiedziałam się tylko tego, co wcześniej zrelacjonował Cedric. – Nie, Jerry naprawdę nic nie powiedział – oświadczył Jacko. – Ani słowa, jak tutaj stoję. Po prostu zniknął. Owej złowieszczej wiadomości Jacko nie widział, pomijając już fakt, że w ogóle nie umiał czytać. I nie, tego gońca też nie znał; to był chłopak z Penny Post, jakich setki biegają po mieście. Jacko obnażył bezzębną szczękę w uprzejmym uśmiechu i pomógł mi wsiąść do powozu. Zanim zatrzasnął drzwiczki i wdrapał się na kozioł, spytał życzliwie, czy z moim i panny Bridget samopoczuciem wszystko w porządku. Z roztargnieniem mruknęłam cokolwiek, czym musiał się zadowolić. W trakcie jazdy na Bond Street moje myśli nieustannie krążyły wokół pytania, co się dzieje z Jerrym. Kiedy weszłam do sklepu, pan Scott, kuśtykając, wyszedł mi naprzeciw. Był bledszy niż zwykle, a jego twarz wydawała się lekko wykrzywiona. Najwyraźniej bardzo cierpiał. Znów opadła mnie przemożna chęć, by mu jakoś pomóc. To było po prostu nie fair, że podróżnicy w czasie nie mogli przywieźć z przyszłości żadnych leków. – Milady! Czemu zawdzięczam honor pani odwiedzin? Czy nie powinna pani być już w drodze do Amesbury? I gdzie jest Jerry? Przy powozie? – Proszę mówić mi po prostu Anno – poprosiłam. – Gdy jesteśmy sami, możemy sobie darować formalności. Przyjechałam tutaj, bo miałam nadzieję znaleźć tu Jerry’ego. – Znaleźć? – powtórzył pan Scott. – To on nie jest u was? – Nie, zniknął. – Zniknął? – Pan Scott zachwiał się nieco, bo za mocno przeniósł ciężar ciała na chorą nogę. Pospiesznie przytrzymał się jednego z regałów. – Ale gdzie? – Wiem tylko, że otrzymał w remizie wiadomość i zaraz potem wyszedł. Miał zajechać po mnie o drugiej, ale się nie pojawił. Zamierzaliśmy jechać do Amesbury. – Opowiadał mi o pani planach – potwierdził pan Scott. Strach i troska naznaczyły jego rysy. – Był tu przed południem, aby zapakować rzeczy na nocleg i wziąć trochę pieniędzy. A teraz zniknął? – Coś się musiało stać – stwierdziłam. Twarz pana Scotta przybrała surowy wyraz. – Myślę, że ktoś go wywabił tą wiadomością. – Ale dlaczego? – Przerażona patrzyłam na starego księgarza. Dłoń, którą przytrzymywał się w dalszym ciągu regału, drżała mocno. – Żeby pani nie pojechała do Amesbury. O mój Boże… Czyżby on myślał, że ktoś biednego Jerry’ego… Nie! Zabroniłam sobie takich myśli, to było zbyt straszne.
– Modlę się do Boga, by nie stało mu się żadne nieszczęście. – Głos pana Scotta drżał równie mocno jak jego dłonie. – Jest dla mnie wszystkim. Całym moim życiem. Nagle zrobiło mi się bardzo zimno. – Co mam teraz robić? Czy nie lepiej byłoby, gdybym zrezygnowała ze swojego planu i nie pojechała do Stonehenge? – Nie – odparł pan Scott z wielką stanowczością. – Musi pani tam jechać. Teraz tym bardziej. Dowiedziałem się tymczasem, że dla pani misji ogromne znaczenie ma dotarcie do kamiennego kręgu w czasie pełni księżyca. – Dowiedział się pan? – Z niedowierzaniem odwzajemniłam zdeterminowane spojrzenie pana Scotta. – Ale skąd? – Dostrzegłam promień nadziei. – Miał pan może kontakt z José? Był tu? Dał znać? – Nie, nie słyszałem nic od pana Marinero. Ale coś odkryłem. Znak. – Znak? – spytałam, nic nie rozumiejąc. Skinął głową. – Gdyby pani tu nie przyjechała, przywiózłbym to pani jeszcze dziś na Grosvenor Square. Proszę iść za mną, mam to na zapleczu. Pokuśtykał przede mną na tyły księgarni. Jego drewniana noga głucho uderzyła o futrynę drzwi. O mały włos by się przewrócił, tak bardzo się spieszył. W niewielkim pomieszczeniu za sklepem było ciepło. Słońce świeciło przez dwa wąskie okna i ogrzewało powietrze. W psim koszyku obok zdezelowanej sofy leżała Tilly i spała. Gdy weszłam za panem Scottem do pokoju, otworzyła jedno oko i spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem. Zza jednego z foteli wypadł jasnobrązowy futrzany kłębek i zaczął z zachwytem skakać wokół mnie. – Syzyf! – Mimowolnie schyliłam się i podniosłam radośnie popiskujące szczenię. – Aleś ty urósł! Nie powinieneś być od dawna w nowym domu? Pan Scott westchnął. – Sąsiadka chciała go wziąć, ale musiała nagle wyjechać do Exeter, bo zachorowała jej matka. A więc został tu, co naprawdę nastręcza nam sporych trudności. Panią Simmons Syzyf już teraz całkowicie przerasta. No cóż, a jeśli chodzi o mnie… – Wskazał przelotnie na swoją drewnianą nogę, a potem wyjął z regału złożony pergamin i usiadł z nim do stołu. – Będę musiał chyba posłuchać rady pani Simmons i oddać Syzyfa rakarzowi. – I co się tam z nim stanie? – spytałam poruszona. – Jest żywy i mądry, mógłby zostać wyuczony na psa stróżującego. Byłam przerażona. Widziałam już w mieście kilka psów stróżujących. To były agresywne, szczerzące zęby, wychowywane bez miłości zwierzęta, których promień ruchu sięgał końca ich pobrzękującego łańcucha. – A jeśli przyuczenie na psa stróżującego się nie uda? Pan Scott smutno wzruszył ramionami. – Nie mogę go zatrzymać. Nie ma nikogo, kto by z nim wychodził. Do tej pory Jerry zajmował się nim w wolnym czasie, ale póki go nie ma… – Zatroskany nie dokończył zdania. Syzyf niby przypadkiem szturchnął mnie mokrym nosem. Spojrzałam w duże ciemne psie oczy i już było po mnie. – Wezmę go – oświadczyłam. Twarz pana Scotta rozjaśniła się. – Oddałaby nam pani w ten sposób wielką przysługę. – Zrobię to z chęcią. – Z Syzyfem na kolanach usiadłam obok pana Scotta przy stole i z mieszanymi uczuciami przyglądałam się, jak rozkłada pergamin i mi go podsuwa. – Tu, niech pani patrzy.
Znak. Poczułam, jak jeżą mi się drobniutkie włoski na karku. Dokładnie w tym miejscu, gdzie wcześniej zawsze czułam swędzenie, gdy groziło mi niebezpieczeństwo. To nie było to samo, nawet w przybliżeniu, lecz zaledwie cień tamtego uczucia. Ale by zorientować się, jak niesamowita i przerażająca jest leżąca przede mną ilustracja, nie trzeba było mieć żadnego szczególnego daru. Pergamin był stary i pognieciony, na rogach osmolony sadzą, jakby ktoś próbował go podpalić, a potem się rozmyślił. Rysunek na poplamionym arkuszu był częściowo zamazany, jednak to, co najważniejsze, widać było doskonale: na ilustracji widniało Stonehenge albo przynajmniej jego część. Mroczna sceneria z sięgającymi wysoko skalnymi bryłami, po dwie obok siebie, i z leżącym na nich blokiem tworzącym dach. Bramy z kamienia. I być może bramy do wieczności. Nie miałam żadnych wątpliwości: tam znajdowała się brama, której szukaliśmy. Ostatnia, jaka jeszcze została. Na czarnym nocnym niebie wisiał blady księżyc w pełni, na pierwszym planie zaś był przedstawiony przedmiot, który narysowano pozornie mimochodem na marginesie. Kocia maska. – Skąd pan ma ten rysunek? – zapytałam ochrypłym głosem. Serce biło mi gwałtownie. Mechanicznie pogładziłam Syzyfa po jedwabistym łebku i nawet nie poczułam, jak radośnie próbował polizać mnie w rękę. – To jest właśnie dziwne – powiedział pan Scott chrapliwym tonem. – Przyszedł pocztą. – Miał nadawcę? Pan Scott pokręcił głową. – Zdołałem się tylko dowiedzieć, że został nadany już jakiś czas temu, z wyraźnym poleceniem, żeby dostarczyć go dzisiaj. Przepełniła mnie dzika nadzieja. – To na pewno od José! Wskazówka, którą nam zostawił! – wykrzyknęłam. – Ja również tak przypuszczam. Stąd mój wniosek, że w najbliższą noc pełni musi pani tam jechać. – Pan Scott wydawał się jeszcze bledszy niż przedtem. Jego rozpacz była niemal namacalna. Strach o Jerry’ego bardzo dawał mu się we znaki. Chętnie bym mu pomogła albo jakoś go uspokoiła, ale sama nie wiedziałam, co się dzieje. Mimo to wydusiłam z siebie kilka pocieszających słów. – Wszystko będzie dobrze – powiedziałam. – José znajdzie sposób, żeby to załatwić. Zatroszczy się o to, by Jerry wrócił. Na pewno. Jednak kiedy chwilę później wróciłam na Grosvenor Square ze złożonym pergaminem i koszykiem pod pachą, nie byłam już pewna niczego. Trudności, jakie w tej chwili się przede mną piętrzyły, zdawały się rosnąć do poziomu coraz wyższej góry. – Coś skamle w tym koszyku – stwierdził Jacko, pomagając mi wysiąść z powozu przed domem. – Zdaje mi się, że w środku siedzi pies. Uznałam, że nie będę reagować na ten nadzwyczaj celny wniosek. – Jacko, był pan już kiedyś w Amesbury? – zapytałam zamiast tego. Zmarszczył i tak już pomarszczone czoło. – Gdzie? – W Amesbury. – Nigdy w życiu tam nie byłem – oświadczył. – Ale ja byłem! – zagrzmiało za mną. Wzdrygnęłam się. I jeszcze to. Z wymuszonym uśmiechem odwróciłam się do hrabiego Clevely’ego. – George! No coś takiego! A skąd pan się tutaj wziął? Wskazał na swój bufonowaty wielki powóz.
– Chciałem pani złożyć wizytę, najdroższa Anne. Byłem tu wielokrotnie w ubiegłym tygodniu, ale zawsze mi mówiono, że pani nie ma. Cóż to za przypadek, że właśnie pani przyjechała. Do stu piorunów, czy w tym koszyku naprawdę jest pies? I po co pani chce jechać do Amesbury? Spojrzałam na niego z ostrożną nadzieją. Może to on był rozwiązaniem mojego chwilowo najbardziej palącego problemu? – Muszę tam coś załatwić. Ale to jest… poufne. – Zawiozę panią – powiedział natychmiast George. Poważnym gestem wygładził haftowaną ornamentami aksamitną kamizelkę, a następnie pomacał okazały węzeł halsztuka, aby się przekonać, czy wszystko dobrze się trzyma. – Ale koniecznie muszę tam być już jutro wieczorem – oświadczyłam. – Co takiego? – spytał, przykładając dłoń za uchem. – Muszę tam być już jutro wieczorem – powtórzyłam nieco głośniej. – Przed zapadnięciem zmroku. – Potem wzdrygnęłam się; właśnie otworzyły się drzwi wejściowe. Jednak to był tylko pan Fitzjohn, który uprzejmie czekał, aż wejdę. – Pokonywałem już tę drogę bez problemu w jeden dzień – perorował hrabia. – Posiadam bajeczny poczwórny zaprzęg i dlatego na pierwszym etapie mogę jechać dwa razy szybciej niż najszybszy powóz pocztowy. – Czy to znaczy, że wystarczy, jeśli wyjedziemy jutro rano? – Z całą pewnością. – Uśmiechnął się do mnie promiennie. – Przyjadę po panią punkt szósta. Zostanie jeszcze czas na miłą przerwę w południe. – Mówił tak głośno, że jego głos z pewnością docierał do najdalszego zakątka placu. Przynajmniej do pana Westa i pana Smitha, byłych oficerów Bow Street Runners, którzy potajemnie szli za mną wszędzie krok w krok i pojechali także wcześniej na Bond Street. W tej chwili, niby przypadkiem, stali kilka domów dalej i rozmawiali, ale widziałam, że nie spuszczają oczu z George’a. Jutro rano będę musiała znowu wpaść na pomysł, jak im uciec. – George, wolałabym, żeby mówił pan nieco ciszej. – Słucham? Położyłam palec na ustach, na co skinął głową ze zrozumieniem. – Będę milczał jak grób i przybędę punktualnie co do minuty. Moja droga, droga Anne! Pojechałbym z panią na koniec świata. Tak bym chciał nareszcie porozmawiać z pani bratem. No, wie pani. Żeby się zdeklarować. Na widok pełnego zachwytu uśmiechu, jakim mnie obdarzył, zrobiło mi się głupio, a jeszcze mniej podobał mi się zapał, z jakim ucałował moją dłoń. Dobrze, że Sebastiano tego nie widział. Coś kazało mi spojrzeć w górę. A niech to szlag. Blady i wyraźnie osłabiony stał w otwartym oknie swojej sypialni i patrzył na nas z miną niewróżącą nic dobrego. – Niestety, muszę pana teraz opuścić, George. Mój brat już na mnie czeka. – Wyrwałam hrabiemu dłoń i uśmiechnęłam się do niego z udawanym ubolewaniem. George poszedł za moim spojrzeniem i mlasnął ze współczuciem. – Mam nadzieję, że Foscary wraca do zdrowia. Paskudna sprawa z tym Castlethorpe’em. Nigdy bym nie pomyślał, że ten gość jest tak podstępny. Dobrze, że zniknął. W innym przypadku sam musiałbym go wyzwać. Odrażające wydarzenie. Wciąż jeszcze nie mogę tego pojąć. Ale już to pani opisałem, najdroższa Anne. I to nie raz. Od chwili pojedynku George prócz podejmowania daremnych prób osobistego spotkania ze mną kazał mi przekazać co najmniej trzy listy, w których zapewniał mnie na zmianę o swoim przerażeniu, zawstydzeniu i poparciu. Nie mówiąc już o podziwie.
– Muszę iść – powiedziałam najbardziej przyjaźnie jak potrafiłam. Hrabia skłonił się. – Do jutra, moja najdroższa Anne! Wbiegłam do domu.
– Gdzie byłaś? – chciał wiedzieć Sebastiano, gdy dwie minuty później weszłam do jego sypialni. Meeks otworzył mi drzwi ze wzrokiem wyrażającym potępienie, a potem, choć z oporami, wyszedł, zostawiając nas samych. – Co ten facet tu znowu chciał? Poczekałam, aż Meeks zamknie za sobą drzwi. – Pewnie to samo co zawsze – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Wzdycha do mnie odrobinę. Zupełnie niegroźnie, dobrze o tym wiesz. W końcu pokazałam ci wszystkie jego listy. – I o to właśnie chodzi. Zachowuje się za bardzo niegroźnie. Taki zakochany, namolny głupiec. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to po prostu szuka okazji, by znaleźć się blisko nas. Nie ufam temu człowiekowi. W pierwszym impulsie chciałam zaprzeczyć, ale dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, że zdrowiej będzie nie ufać zbytnio nikomu, a już na pewno nie ludziom, co do których miało się wcześniej podejrzenia. Nie było to może szczególnie prawdopodobne, ale też i nie całkiem wykluczone, że George nie jest do końca szczery. Jego nagłe pragnienie zawiezienia mnie do Amesbury mogło wynikać z innych pobudek niż uwielbienie. Może jednak powinnam znaleźć inną alternatywę, by tam dotrzeć. Jasny gwint, to wszystko coraz bardziej się komplikowało! – Dlaczego po prostu mu nie powiesz, że ma cię zostawić w spokoju? – ciągnął Sebastiano. Byłam tak sfrustrowana, że nie mogłam sobie darować małej uszczypliwości. – Tak samo jak ty powiedziałeś Iphy, żeby zostawiła cię w spokoju? Sebastiano nie podjął tematu. Patrzył na mnie ze zmarszczonym czołem. – Nie podoba mi się, że tak często wychodzisz. Ken może się gdzieś czaić w pobliżu. Albo ktoś inny tego pokroju. Na pewno jest chociaż jeden taki, który z nim współpracuje. Teoretycznie to może być każdy. – Pan West i pan Smith są jak dwa cienie, nic mi się nie może stać. – Chyba że znowu ich wystrychniesz na dudka, aby na własną rękę podjąć jakieś karkołomne akcje. – Spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. – Anno, obiecaj mi, że już tego więcej nie zrobisz. Poczułam, jak żar wpełza mi na policzki. Zaraz się zaczerwienię. Sebastiano był o milisekundę od tego, by mnie przejrzeć, ale uratowało mnie pukanie. – Wejść! – zawołałam z ulgą. To był Fitzjohn. Z jednym ze swoich sztywnych dygnięć oznajmił, że lady Winterbottom przybyła z wizytą i że mały piesek załatwił się na dywan Aubusson. – Już idę – odparłam, ruszając do drzwi. – Mały piesek? A więc byłaś u pana Scotta – stwierdził Sebastiano. Nieco nieporadnie przysiadł na brzegu łóżka. Widać było, że odpoczynek jest mu nadal bardzo potrzebny. – Powiedziałabyś mi kiedykolwiek, że tam byłaś? – Hm, właśnie chciałam ci powiedzieć, ale najpierw musieliśmy przecież porozmawiać o George’u. I tak, przywiozłam Syzyfa. Ale to tylko na jakiś czas. Miałam wyrzuty sumienia, bo rzeczywiście ukrywałam przed Sebastianem najważniejsze
fakty, jednak działałam w imię wyższej konieczności. Wszystko, co mogłabym mu opowiedzieć: że Jerry zniknął, że został dostarczony tajemniczy pergamin, że jutro rano chcę jechać do Amesbury, tylko by go zdenerwowało. I doprowadziło do tego, że pojechałby ze mną bez względu na swój stan. A to akurat nie wchodziło w grę. Podczas długiej podróży po wertepach rana pewnie by się otworzyła i wróciłaby gorączka. Z konsekwencjami, o których nawet nie chciałam myśleć. Za nic na świecie nie zamierzałam wystawiać go na takie niebezpieczeństwo. Niczego Sebastiano nie potrzebował bardziej niż spokoju i odpoczynku, a ja powinnam zadbać o to, by miał i jedno, i drugie. – Najlepiej połóż się z powrotem – poradziłam mu. Nim wyszłam z pokoju, zauważyłam, że przygląda mi się posępnie. Jakby mi nie ufał. Ku czemu miał wszelkie powody. Serce mi pękało, gdy schodziłam na dół. Czułam odpowiedzialność ciążącą na mnie jak ciężki kloc. Jakże bym chciała porozmawiać o wszystkim z Sebastianem! Ale to było niemożliwe. Musiałam przejść przez to sama, bo gdybym go wtajemniczyła, nie dopuściłby, bym pojechała bez niego do Amesbury. A gdyby pojechał ze mną, w jego obecnym stanie mogłoby go to zabić. To był dylemat, który mógł zostać rozwiązany tylko w jeden sposób: Sebastiano musiał zostać tutaj. A więc nie miałam wyboru: musiałam trzymać swój plan w tajemnicy przed nim. Takie proste. I trudne zarazem. Wymknęło mi się westchnienie, gdy weszłam do salonu na parterze, gdzie czekała na mnie Iphy. – Najukochańsza Anne! – Ucałowała powietrze obok mojego prawego policzka. Jej włosy pachniały odrobinę werbeną, policzki miały świeży, różowy odcień, bez użycia choćby grama różu. Lawendowoniebieska suknia była nowiusieńka, w każdym razie jeszcze nigdy jej w niej nie widziałam, podobnie jak dopasowanych kolorystycznie rękawiczek z mięciutkiej koziej skóry i niewielkiego kapelusika z wyhaftowanymi kwiatami. – Mam nadzieję, że dobrze się czujesz, moja droga! – Tak, dziękuję, że pytasz – odpowiedziałam z roztargnieniem. Kompletnie nie miałam czasu z nią rozmawiać. Musiałam się pilnie zatroszczyć o to, kto zabierze mnie do Amesbury. George’owi nie można było ufać w stu procentach, a ja nie chciałam podejmować zbędnego ryzyka. – Dzisiaj niestety nie mogę jechać na zakupy ani na spacer – oświadczyłam na wszelki wypadek. – Jestem tu tylko po to, by dowiedzieć się o samopoczucie twojego brata. I coś mu przyniosłam. – Zdjęła z oparcia fotela swój rydykiul i wyciągnęła z niego paczuszkę. – To są świeże czekoladki. Z migdałową posypką. Takie, jakie lubi. Skąd, u diabła, Iphy wiedziała, jakie czekoladki lubi Sebastiano? Nim się obejrzałam, wyskoczyłam na głos z tym pytaniem. Spojrzała na mnie zdziwiona. – Skąd to wiem? Spytałam go, a on mi odpowiedział. – Kiedy? Zaczerwieniła się. – Tego wieczoru, gdy… byliśmy razem w ogrodzie. Aha. Najpierw zapytała go o jego ulubione słodycze, a potem pokazała mu biust. Rzuciłam jej zdecydowane spojrzenie. – Nie ma teraz czasu na wizyty. Musi leżeć w łóżku. – Naprawdę? Spotkałam właśnie w holu Meeksa, który mówił, że Sebastian jest ubrany i może przyjmować wizyty. Ty na przykład jesteś u niego cały czas. Oburzona wyprostowałam plecy. – Jestem jego siostrą! – A ja dobrą przyjaciółką, która chce dla niego tylko tego, co najlepsze. – Uśmiechnęła
się tęsknie. – Wiesz, droga Anne, po tym wszystkim, co przeszedł twój biedny brat, przyda mu się każde, choćby małe pocieszenie. Ta kobieta, którą kochał na Karaibach… ona jest daleko stąd. A poza tym znacznie poniżej jego stanu. Przyszłość twojego brata jest tu, w Londynie, w mieście jego przodków i w kręgach towarzyskich, do których ze względu na swoją pozycję należy. Chwała mu za to, że tak długo zachowywał wierność, lecz z czasem zrozumie, że całe życie jest jeszcze przed nim. Życie pełne szczęścia. Było jasne, do czego zmierza. Iphy przedstawiała właśnie nową wersję małżeńskich planów. To była głupota z mojej strony przypisywać jej niezbędny w tym względzie rozsądek. Iphigenia Winterbottom nie poddaje się łatwo, wręcz przeciwnie – hołduje dewizie „teraz wam pokażę”. Uśmiechnęła się do mnie promiennie. – Może powinnyśmy poprosić Meeksa, aby zaprowadził mnie na górę, do męskiego pokoju? Chciałabym sama wręczyć Sebastianowi te czekoladki. Nie wytrzymałam. Po prostu szkoda mi jej było. – Iphy, ty i Sebastian… z tego naprawdę nic nie będzie. On nie ma skłonności do kobiet. Właściwie powiedziałam „jest gejem”, ale najwyraźniej translator wystarczająco dobrze to przetłumaczył, bo Iphy zrozumiała od razu. Otworzyła usta i potrzebowała aż dwóch prób, by coś z siebie wykrztusić. – To nie jest prawda! – szepnęła wstrząśnięta. – Ależ jest. – Dowiedź tego! Już miałam przypisać Sebastianowi rozdzierający serce męski romans w stylu Tajemnicy Brokeback Mountain, ale w porę przypomniałam sobie, że bycie gejem w tej epoce absolutnie nie było poprawne politycznie. Było nawet karalne. – Chyba zapominasz, że to zabronione – powiedziałam więc tylko surowo. – Dlatego nie ma tu czego dowodzić. Mojemu biednemu bratu od wczesnej młodości nie pozostaje nic innego, jak tłumić i ukrywać swoje skłonności. – Tłumić… – powtórzyła Iphy, jąkając się, najwidoczniej pod wpływem szoku. – Tak – ciągnęłam niewzruszenie. – Gdy tylko jakaś kobieta zaczyna flirtować z Sebastianem, dla niego jest to po prostu okropne. Robi jednak dobrą minę do złej gry i czasem nawet zachowuje się tak, jakby to lubił, można powiedzieć, stosuje kamuflaż. – Zdecydowanie spojrzałam jej w oczy. – Chyba nie chcesz wyjść za człowieka, któremu jego kamerdyner podoba się bardziej niż ty? To był tylko przykład – dorzuciłam szybko, nim zdążyła wyciągnąć fałszywe wnioski. Uprzejmie, lecz stanowczo wyjęłam jej pudełko z czekoladkami z dłoni. – Dam mu to i przekażę pozdrowienia od ciebie. Teraz niestety musisz już iść, ponieważ mam jeszcze wiele do zrobienia. – Zanim zdążyła zgłosić sprzeciw, wzięłam ją pod rękę i wyprowadziłam z salonu. Była tak oniemiała, że nie wydobyła z siebie ani słowa, pomijając zduszone „adieu” na pożegnanie. Poczułam wyrzuty sumienia, patrząc, w jakim osłupieniu zmierza do swojego powozu, ale pocieszyłam się tym, że kłamstwa szyte grubymi nićmi, które wypuściłam dzisiaj w świat, służą dobremu celowi. W końcu wykonywałam zadanie i, można powiedzieć, musiałam ratować świat. W takiej sytuacji nie mogłam się cofnąć przed małym minięciem się z prawdą. Poza tym Sebastiano rzeczywiście musiał leżeć w łóżku. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby ponowne próby zbliżenia ze strony Iphy naraziły na szwank efekty jego rekonwalescencji. No dobra, czekoladki mogę mu dać. Na pewno są pyszne. Kontrolnie otworzyłam pudełko. Hm, wyglądały bardzo zachęcająco. A gdybym tak najpierw sama jedną… – Milady.
Odwróciłam się z poczuciem winy. Fitzjohn podszedł, jak zwykle bezszelestnie, i stanął za mną. Odchrząknął. – Jeśli milady pozwoli mi zadać pytanie… Czy Jerry wrócił? – Nie, niestety nie – odparłam przygnębiona. – A ja w dalszym ciągu nie wiem, jak mam dojechać do Amesbury. George… chciałam powiedzieć hrabia Clevely, zaproponował, że mnie tam zawiezie, ale naprawdę nie wiem, czy powinnam przyjąć jego ofertę. – To byłoby w rzeczy samej wielce niezręczne – zgodził się Fitzjohn. – Podróż na wieś niezamężnej młodej damy w towarzystwie mężczyzny, który ani nie jest z nią spokrewniony, ani nie należy do jej służby, byłaby zapewne pretekstem do tego, by raz na zawsze zrujnować opinię tej młodej damy. A niech to! Tego w ogóle nie wzięłam pod uwagę. Fitzjohn miał oczywiście rację. Ludzie zaraz zaczęliby plotkować i w mgnieniu oka towarzysko byłabym skończona. W efekcie mogłabym jeszcze stracić zaproszenie na soirée księcia regenta, a tym samym nasz najważniejszy kontakt, bo przecież o tego gościa i jego pomyślność toczyła się cała sprawa. Jak dobrze, że miałam Fitzjohna jako lokaja. Uchronił mnie przed poważnym błędem. Ale jednocześnie rozwiązanie mojego problemu wydało się jeszcze bardziej dalekie. – Jeśli milady pozwoli mi coś zaproponować: ja sam bardzo dobrze znam drogę do Amesbury. W pobliżu mieszka moja stara ciotka, którą wielokrotnie odwiedzałem. Poza tym mówią o mnie, że jestem całkiem przyzwoitym woźnicą. A ponieważ jestem pani lokajem, pani dobra opinia w przypadku mojego towarzystwa nie będzie zagrożona. Zaskoczona, musiałam najpierw przetrawić tę propozycję, ale zajęło mi to tylko pół sekundy. Cóż za genialne wyjście! W ten sposób za jednym zamachem miałam z głowy całą organizację. Nie musiałam się nawet zastanawiać nad tym, jak wymanewrować Smitha i Westa, bo przecież odjadę pod ochroną mojego lokaja. Lepiej być nie może! – Jest pan moim ratunkiem, panie Fitzjohn. W tej chwili sama sobie zazdroszczę, że mam takiego cudownego lokaja! Na tę pełną zachwytu uwagę pan Fitzjohn zareagował typowym dla siebie spokojem. Tylko maleńkie drganie prawego kącika jego ust wskazywało, że moja pochwała musiała na nim zrobić wrażenie. Poniekąd czekałam na to, by mnie spytał, czego w ogóle, do diaska, szukam w Amesbury i dlaczego akurat jutro wieczorem muszę tam być, ale zawodowa dyskrecja Fitzjohna powstrzymywała go przed bombardowaniem mnie ciekawskimi pytaniami. Zapytał tylko uprzejmie, czy będzie mi odpowiadało, jeśli jego żona przygotuje konieczny prowiant i kilka gorących cegieł na podróż. Oczywiście bardzo mi to odpowiadało. Decyzja zapadła. Fitzjohn zawiezie mnie do Amesbury i w porę, o wschodzie księżyca w pełni, będę stać w kamiennym kręgu w Stonehenge. I zrobię to wszystko, co przewidział dla mnie los.
Jakoś udawało mi się nadal ukrywać mój plan przed Sebastianem. To prawda, nie była to wielka sztuka, bo wieczorem, w przeddzień mojego wyjazdu, spędziłam u niego tylko kilka minut, by powiedzieć mu dobranoc. Wziął trochę laudanum na ból i gdy przyszłam do jego sypialni, właściwie już odpływał. Leżał w łóżku, umyty, uczesany i mimo zmęczenia bardzo atrakcyjny w czystej białej koszuli, którą włożył mu Meeks. Kiedy sobie uświadomiłam, z jakim oddaniem kamerdyner krząta się cały boży dzień przy Sebastianie, przez chwilę opadło mnie podejrzenie, że Meeks być może rzeczywiście nie wykonuje tej pracy jedynie z czysto profesjonalnych pobudek. Ale jeśli
o to chodzi, naprawdę nie musiałam się o nic martwić. Na męskie awanse Sebastiano był stuprocentowo i absolutnie odporny, dlatego zupełnie by mi nie przeszkadzało, gdyby jego kamerdyner robił do niego maślane oczy. Może poza tym, że Meeks za każdym razem zachowywał się jak ostatnia zołza, gdy chciałam przez pięć minut pobyć z Sebastianem sama. – Śpij dobrze – powiedziałam cicho, gładząc go po włosach i psując mu przy tym perfekcyjną fryzurę à la Brutus. Pocałowałam go delikatnie i poszłam spać, choć nie było jeszcze ósmej. Do pobudki zostało zaledwie kilka godzin, Fitzjohn stwierdził bowiem, że lepiej będzie wyjechać przed świtem, w przeciwnym razie musielibyśmy się liczyć z tym, że spotkamy hrabiego. Mój sen był niespokojny i przetykany tradycyjnymi już koszmarami. Gdy około czwartej nad ranem wstałam i wskoczyłam w wygodne, ciepłe ciuchy, czułam się rozbita i niewyspana. W holu stała pani Fitzjohn z koszykiem prowiantu, ciepłymi kocami oraz torbą rozgrzanych cegieł i podczas gdy pan Fitzjohn z pomocą Jacka niósł to wszystko do powozu, zdążyłam jeszcze na stojąco wypić szybko filiżankę gorącej czekolady. – Najlepiej niech się pani jeszcze trochę prześpi – poradził mi pan Fitzjohn, gdy chwilę później wsiadałam do powozu, ziewając. – Zatroszczyłem się o to, by miała pani dostatecznie dużo miękkich poduszek. O tym przekonałam się już w następnym momencie. Z wdzięcznością opadłam na ławkę przekształconą w przytulny, pluszowy kącik i postawiłam stopy na ciepłych cegłach na podłodze powozu. – Nie mam pojęcia, czym sobie na pana zasłużyłam, panie Fitzjohn. – Cóż, przecież każdy pan ma takich poddanych, na jakich zasługuje – oświadczył uprzejmie, a potem starannie zamknął drzwiczki powozu. To stwierdzenie uznałam za nadzwyczaj światłe i chciałam się chwilę nad nim zastanowić, ale tymczasem zasnęłam. Gdy się obudziłam, było jeszcze ciemno. Nie mogłam więc spać zbyt długo. – To tylko pobór myta – powiedział Jacko, gdy otworzyłam okno i wyjrzałam. – Zaraz pojedziemy dalej. Już wkrótce miałam stwierdzić, że na naszej drodze będzie jeszcze wiele miejsc poboru myta ze szlabanami, przed którymi musieliśmy się zatrzymać. Najwyraźniej panowie ziemscy mieli poza terenem miast prawa do dróg, których podróżni musieli przestrzegać. Z czasem jednak przestałam się z tego powodu budzić, spałam głęboko i bez snów aż do przedpołudnia. Kiedy się znów obudziłam, właśnie się zatrzymaliśmy, tym razem w stanicy, gdzie zmienialiśmy konie. Bardzo praktyczne rozwiązanie: w drodze powrotnej można było ponownie zaprząc swoje konie, a te wynajęte oddać. Wykorzystałam okazję, by w pobliskiej gospodzie napić się herbaty i zjeść kanapkę z szynką z kosza przygotowanego przez panią Fitzjohn. Ledwie zdążyłam upić łyk, gdy do środka wszedł pan Fitzjohn. Wyglądał na zatroskanego. – Obawiam się, że ktoś nas śledził, milady – powiedział cicho, próbując przy tym zasłonić mnie przed ciekawskimi spojrzeniami szynkarki. – To hrabia. Właśnie zajechał na dziedziniec. Strach mnie obleciał. George za nami pojechał! To mogło znaczyć tylko tyle, że Sebastiano jednak miał rację: George był jednym ze Złych. – Co teraz zrobimy? – spytałam. – Wolałabym się z nim nie spotkać. – Proszę to pozostawić mnie, milady. Proszę tu spokojnie siedzieć, aż wrócę. Z jednej strony bardzo wygodnie było pozostawić tę sprawę rozsądkowi pana Fitzjohna. Z drugiej jednak ta sytuacja była zbyt niepokojąca, żebym mogła tu sobie tak spokojnie siedzieć. Wstałam i zaczęłam krążyć po gospodzie, śledzona zdziwionymi spojrzeniami szynkarki
i dwojga gości – pary wieśniaków, którzy przywlekli do gospody cały swój bagaż, między innymi klatkę pełną gdaczących kur. Chwilę później wrócił pan Fitzjohn. – Droga wolna. Pojechał. – Co pan mu powiedział? – Ja sam nic, w ogóle mnie nie widział. Przekupiłem chłopaka stajennego, by mu powiedział, że pojechaliśmy dalej innym powozem, ponieważ w naszym ekwipażu złamał się dyszel. Na to on wskoczył natychmiast do swojego faetonu i odjechał. Będzie popędzał swoje konie jak szalony, żeby nas dogonić, i nie przyjdzie mu do głowy, że jedziemy za nim. – Ale najpóźniej w Amesbury zorientuje się, że został oszukany – zauważyłam. – Proszę się nie martwić, znajdę drogę i sposób, by zaoszczędzić milady spotkania z tym natrętnym wielbicielem – oświadczył pan Fitzjohn. Jego zwykły spokój ustąpił miejsca posępnemu zdecydowaniu. – Nie wiem, czy jedzie za mną właśnie z tego powodu, czyli dlatego, że jest we mnie zakochany – przyznałam. – Może być tak, że w rzeczywistości stoi po stronie Zła. – Chce pani powiedzieć, że może być wściekły, że go pani odrzuciła? Poczytać za niewybaczalną hańbę to, że tak po prostu go pani zostawiła, bez żadnej wiadomości? – Może tak być – zgodziłam się, czując nieprzyjemny ucisk w brzuchu. To była oczywiście bzdura, ale dla pana Fitzjohna takie uzasadnienie było przynajmniej zrozumiałe. W każdym razie bardziej niż gdybym mu powiedziała, że hrabia jest najprawdopodobniej podstępnym łotrem z przyszłości. Tak czy owak, pan Fitzjohn musiał przynajmniej wiedzieć, że ze strony George’a może mi grozić niebezpieczeństwo. – Proszę się nie martwić, milady. Jestem uzbrojony. – Fitzjohn poklepał skórzaną torbę, którą miał przy sobie przez cały czas, przewieszoną przez ramię na długim rzemieniu. Zaschło mi w ustach. – Czy tam… jest pistolet? Fitzjohn skinął głową z godnością. – W podróży trzeba się zawsze liczyć z rabusiami i nie wolno pozostawiać swego bezpieczeństwa przypadkowi. Już od dawna zwykłem wozić ze sobą broń w trakcie dalekich podróży, aby oszczędzić sobie problemów z opryszkami i grasantami. O mój Boże. Mój lokaj woził ze sobą pistolet! Gwałtownie przełknęłam ślinę. To przedsięwzięcie stawało się dla mnie coraz bardziej nieprzewidywalną przygodą. Ale ku mojej uldze reszta podróży przebiegła bez przeszkód. Była najwyżej jedna dziura, która zakołysała powozem i mocno mną zatrzęsła. Jechaliśmy przez cały dzień i zatrzymywaliśmy się tylko po to, by zmienić konie, coś zjeść albo rozprostować nogi. Groom Jacko okazał się twardym gościem. Skulony i pokryty kurzem, siedział na wąskiej ławeczce za kozłem i od czasu do czasu – na zakrętach o słabej widoczności albo jeśli z przeciwka nadjeżdżał jakiś pojazd – dął w róg, pan Fitzjohn zaś powoził z niezmienną zręcznością. Przemierzaliśmy ładną, usianą łagodnymi pagórkami okolicę, w której leżały małe malownicze wioski, jakby ktoś rozsypał je w promieniach słońca. W obliczu tego idyllicznego spokoju, przy wtórze śpiewu ptaków wszelkie zagrożenia wydawały się znajdować daleko stąd, ale pozory były zwodnicze, bo im bliżej byliśmy celu, tym mocniej wyczuwałam bezimienne, czekające mnie niebezpieczeństwo. Wiedziałam, że ta noc będzie decydująca. A jednak ciągnęło mnie tam, ani przez moment nie przyszło mi do głowy, by jeszcze raz to przemyśleć i być może zawrócić. Wszystko, co się miało dzisiaj zdarzyć, było nieuniknione jak pojawienie się księżyca, którego świetlista tarcza zalśni wkrótce na horyzoncie. Niebo przez cały dzień było bezchmurne i odpowiednio klarowne będzie też to nocne.
Okolice Amesbury były sielskim miejscem. Poza kilkoma krytymi strzechą wioskami, polami pszenicy i buraków widać tu było tylko nieliczne ślady ludzkiej cywilizacji. Sama wioska okazała się senną mieściną. Prócz chłopa, który toczył po drodze beczkę, nie spotkaliśmy żywej duszy. Przy wjeździe na dziedziniec oberży zobaczyłam ku swemu przerażeniu wystawny powóz George’a Clevely’ego. Wystraszona spojrzałam przez okno, ale najwidoczniej nikt się nami nie interesował. Opuściliśmy wieś, udając się na zachód, i gdy zostawiliśmy za sobą Amesbury, słońce zaszło. Kilka kilometrów dalej powóz zatrzymał się u stóp wzgórza. Fitzjohn otworzył mi drzwiczki. – Jesteśmy na miejscu, milady. Resztę drogi musimy przebyć pieszo. Uprzejmie podsunął mi ramię, a ja ujęłam go pod nie i spojrzałam na wzgórze. Na tle purpurowego nieba ostrymi konturami odcinały się wielkie pionowe skały. To tu. Legendarne Stonehenge.
Ledwie odeszliśmy kilkadziesiąt kroków od ścieżki porośniętej kępkami trawy, gdy usłyszałam, że powóz odjeżdża. Zaskoczona odwróciłam się i zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak znika za najbliższym zakrętem. – Co robi Jacko? Dlaczego odjeżdża? – Kazałem mu znaleźć we wsi nocleg i wrócić tutaj. Przecież gdzieś musimy przenocować. Poza tym trzeba napoić konie. Pan Fitzjohn badawczo spojrzał w niebo. – Powinniśmy zapalić pochodnię, zaraz będzie ciemno. – Rzeczywiście, miał przy sobie pochodnię. Z podziwem patrzyłam, jak zapala ją tachypyrionem. Naprawdę pomyślał o wszystkim. Bez niego miałabym po prostu przechlapane. Słońce ostatecznie zniknęło za horyzontem. Pomarańczowa poświata nad pagórkiem pobladła i ustąpiła miejsca rozproszonej szarości nadciągającego zmierzchu. Już prawie dotarliśmy do kamiennego kręgu. Potężne monolity sterczały przed nami wysoko w niebo. Między omszałymi skałami zdawały się czaić prastare tajemnice, powietrze było naładowane obcą energią. Niezależnie od tego, co się tu wydarzy – stanie się to wkrótce. Do wschodu księżyca mogło pozostać jeszcze tylko kilka minut. Pan Fitzjohn wyciągnął kieszonkowy zegarek i go otworzył. – Jeszcze minuta do wschodu księżyca. Skądś napłynął podmuch zimnego powietrza i mnie owionął. Nagłe olśnienie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. – W ogóle panu nie mówiłam, że chcę jechać do Stonehenge – wyrwało mi się. Jednocześnie odsunęłam się od pana Fitzjohna. – Mówiłam tylko o Amesbury. Dokładnie tak jak hrabiemu. George zatrzymał się we wsi, bo nie miał pojęcia, że chcę dotrzeć do tych kamieni. Ale pan wiedział i dlatego od razu tu przyjechał. – To prawda. Cały czas się zastanawiałem, kiedy pani to zauważy. – Twarz pana Fitzjohna, zwykle tak pełna godności, w świetle pochodni wydała się nagle dziwnie demoniczna. – To pan – wyrzuciłam z siebie. – To pan jest Starcem, który za tym wszystkim stoi. Chce pan zniszczyć czas! – Nie całkiem. To, czego potrzebuję, zachowam. A czego chcę się pozbyć… no cóż. Dobrze pani podejrzewa. To troszkę drastyczne, ale nie pozostaje mi nic innego. W końcu chcę wygrać tę grę. A to najlepiej udaje się wtedy, gdy wyeliminuje się z gry wszystkich pozostałych graczy.
– A co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego pan mnie tu przywiózł? – Postawienie tego pytania przyszło mi z trudem. – No cóż. Ma pani maskę. Niestety, bez pani ona nie działa. Próbowałem, myśląc, że się uda, ale się myliłem. Dlatego mogła ją pani odebrać. I dlatego jest pani teraz tutaj. Pani i maska. – Co pan zrobił z Jerrym? – Niestety, musiał zniknąć z pola widzenia, żebym mógł zamiast niego tu z panią przyjechać. Było mi strasznie niedobrze, niewiele brakowało, bym zwymiotowała. – I co teraz będzie? – spytałam. – Mnie też chce pan zabić? – To zależy tylko od pani. Przecież pani wie, że to wszystko to jedynie gra. Są wygrani i przegrani. Może pani walczyć o zwycięstwo. – Wskazał na horyzont. – Księżyc właśnie wschodzi. Powiem tak: mamy równe szanse na to, że się nam uda. Moim zdaniem to jest gra fair. – Powiedział to uprzejmym tonem, ale na dźwięk jego głosu dreszcz przeszedł mi po plecach. Jego uniżona powściągliwość znikła bez śladu. Cały lokajski styl bycia prysnął – nie ma, koniec i kropka. Naraz wydał się kilka centymetrów wyższy i bezwzględnie zdecydowany. Serce mi waliło. Wzięłam kilka głębokich wdechów, niepostrzeżenie szykując się do ucieczki. Gdybym zakasała suknię i wykonała sprint mojego życia, może udałoby mi się dotrzeć do wsi i poprosić o pomoc George’a Clevely’ego. Przynajmniej już wiedziałam, że jest zupełnie niewinny i że całkiem niesłusznie go podejrzewałam. Pojechał za mną tylko dlatego, że się o mnie martwił. Gdybym mu bardziej zaufała, przyjechałabym tu z nim, zamiast z Fitzjohnem, i nie tkwiłabym teraz w tej pułapce! Spojrzałam w dół zbocza, w kierunku drogi. W biegach nie byłam specjalnie dobra, ale Fitzjohn też nie wyglądał na zbyt sprawnego. Poza tym był – przynajmniej na oko – ponad dwa razy starszy ode mnie. W rzeczywistości może i sto razy. Nawet jeśli dysponował nadprzyrodzonymi zdolnościami (w ogóle nie chciałam wiedzieć jakimi), najpierw musiał mnie złapać. Ale potem uświadomiłam sobie, że wcale nie muszę biec do wsi. Ratunek czekał całkiem blisko. Między skałami widać było migotanie i skądś, jakby z bardzo daleka, usłyszałam wołanie José: – Tutaj, Anno! Ku bramie! Między monolitami wzeszedł księżyc w pełni. Okolony przez jedną z kamiennych bram, ukazał się nad wierzchołkiem pagórka. Jego blade światło zalało kamienny krąg i zmieszało się z żarem otwierającej się bramy czasu. Nie zwlekając, ruszyłam pędem w tamtym kierunku. Pośrodku migotania zobaczyłam naraz cień sylwetki José. Rozpoznałam nawet jego czarną opaskę na oku. Wydawał się wyczerpany, ale na jego twarzy malowała się nadzieja. – Biegnij szybciej! – krzyknął i wyciągnął do mnie rękę z drugiej strony czasu. – Potrzebuję cię tutaj! Bez ciebie nie przejdę! Robiłam, co mogłam, lecz to nie wystarczyło. I nagle wyraz twarzy José się zmienił. – Uważaj! – zawołał. Jego głos niemal utonął w huku i wyciu strumienia czasu. Ale ostrzeżenie przyszło zbyt późno. W następnym ułamku sekundy ktoś skoczył na mnie z boku. Masywne ciało uderzyło we mnie i przewróciło mnie na ziemię. Gwałtowne uderzenie wycisnęło mi z przepony ostatni centymetr sześcienny powietrza. Wylądowałam na plecach płasko niczym flądra, a napastnik na mnie. W świetle księżyca tuż nad sobą zobaczyłam blond włosy i błyszczące zęby. Zero wątpliwości, to był Ken vel Reginald Castlethorpe. Czaił się tu na mnie, oczywiście w zmowie z Fitzjohnem. Tylko dlaczego? Po chwili zrozumiałam, bo Fitzjohn pobiegł za mną i dotknął wyprostowaną ręką bramy. – Nie! – usłyszałam jeszcze z oddali krzyk José, ale brama już runęła, po prostu zapadła
się w sobie i przy wtórze potężnego grzmotu zniknęła wraz z José w otchłani nicości. Spoczywająca na górze kamienna belka pod wpływem fali uderzeniowej spadła z hukiem w dół. Grudki ziemi rozprysły się wokół, jedna trafiła Reginalda w ramię i rozsypała się na gliniaste okruchy, z których jeden lub dwa wpadły mi do otwartych ust. Krztusząc się, plując i prawie dusząc pod ciężarem Reginalda, zrozumiałam, co się stało. José z jakichś powodów mógł otworzyć bramę tylko wtedy, gdy byłam w pobliżu, podczas gdy Fitzjohn czekał właśnie na ten moment, żeby móc ją zlokalizować i zniszczyć. Ostatnia istniejąca brama przestała istnieć i to była wyłącznie moja wina. Mieliśmy równe szanse, i to ja przegrałam. – Uderz ją, żeby straciła przytomność! – zawołał Fitzjohn. – Szybko, inaczej przeskoczy. – Mam lepszy pomysł. Zabiję ją. Już jej nie potrzebujemy. Reginald sięgnął ręką obok i chwycił kamień. Gdy się zamachnął, nie myśląc wiele, uderzyłam go z całej siły czołem w podbródek. Upuścił kamień i odchylił się, jęcząc, a mnie udało się go odepchnąć i wytoczyć się spod niego. – Ty żmijo, jeszcze cię dostanę – ryknął Reginald, ja zaś dźwignęłam się i przetoczyłam na bok. – Za późno, ty idioto – powiedział Fitzjohn. Ogień latarni oświetlił jego twarz złowrogim blaskiem. Rozwścieczony Reginald zazgrzytał zębami i rzucił się szczupakiem w moją stronę. Mocno zacisnęłam oczy i zapragnęłam wrócić do Sebastiana. W następnej chwili świat zniknął w lodowatej czarnej dziurze.
– Anno! Usłyszałam, jak ktoś z oddali woła moje imię, a potem nastąpił szereg włoskich przekleństw, które w moich uszach zabrzmiały niczym muzyka. W ten sposób klął tylko jeden człowiek, jakiego znałam, a był nim Sebastiano. To naprawdę fajnie brzmiało. Razy w policzek były mniej fajne. Jeden z prawej, drugi z lewej, potem jeszcze jeden, tym razem mocniejszy niż oba poprzednie. – Ocknij się! – wrzeszczał na mnie. – No już – mruknęłam oszołomiona. Niestety, nie zdążyłam przed czwartym policzkiem, który ostatecznie mnie obudził. I na który sobie zasłużyłam po tym wszystkim, co narozrabiałam. – To moja wina – wyszeptałam. Sebastiano odetchnął z ulgą i wziął mnie w ramiona. – Dzięki Bogu! Żyjesz! Zdawało mi się prawie, że tłumi szloch, ale to musiała być pomyłka. Jednak gdy usłyszałam jego następne słowa, zorientowałam się, że aż tak bardzo się nie pomyliłam. – Nagle znalazłaś się tu, na podłodze, i nie oddychałaś – wyrzucił z siebie. – Myślałem, że nie żyjesz. – Wszystko dobrze – mruknęłam, z trudem otwierając oczy. – Daj mi chwilę. Tę propozycję najwyraźniej uznał za niemożliwą do zaakceptowania. Jego strach o mnie zamienił się w gniew. – Dio mio, gdzieś ty, u diabła, była? Już przez cały dzień wydawało mi się dziwne, że się nie pojawiłaś, niezależnie od tego, co opowiadał Meeks. Zakupy z Iphy czy wyjście do opery, akurat! – Chwycił mnie za ramiona i potrząsnął. – Psiakrew, Anno, porozmawiaj ze mną. Gdzie
byłaś? Mów! W Stonehenge? Myślałem, że ustaliliśmy, że nie zrobisz tego na własną rękę! – Nie dało się inaczej – odparłam drżącym głosem. A potem opowiedziałam mu wszystko. – Miałam szansę przyprowadzić z powrotem José – zakończyłam cicho. – Ale ją zmarnowałam. Słuchał mnie ze skamieniałą twarzą. – Musimy stąd zniknąć – powiedział głucho. Tylko to jedno zdanie. Wstał i zaczął się ubierać. Widziałam, jaką mu to sprawia trudność ze względu na zranione ramię, i chciałam mu pomóc, ale odmówił szorstko. – Lepiej spakuj kilka rzeczy. Weź tylko to, co najpotrzebniejsze. Pójdziemy pieszo, nikt nie może znaleźć naszych śladów. – Ale dokąd pójdziemy? – Znajdziemy jakąś kryjówkę i to gdzieś, gdzie Fitzjohn nie będzie nas szukał. Jeśli pozostaniemy w tym domu, jutro rano będziemy martwi. On już nas nie potrzebuje. – To samo powiedział Reginald – potwierdziłam ze smutkiem. – No widzisz. Fakt, że jeszcze żyję, zawdzięczam przypuszczalnie temu, że Fitzjohn chciał, by wszystko toczyło się w miarę normalnie, aby móc lepiej cię pilnować i cały czas być blisko ciebie. Teraz osiągnął to, na czym mu zależało: epoka została ostatecznie odizolowana, bramy są zniszczone. Jedyną przeszkodą jesteśmy my, zadba więc o to, by się nas pozbyć raz na zawsze. – A reszta ludzi tu, w domu? Myślisz, że jedno z nich…? – Urwałam. Gardło ścisnęło mi się na samą myśl. Sebastiano ubrał w słowa moje obawy. – Nikomu już nie możemy ufać. Każdy z nich mógł być opłacony przez Fitzjohna. – Możemy na niego donieść i kazać go aresztować. Przecież oficjalnie jest tylko lokajem! – Na Bow Street też ma swoich ludzi, to pewne jak amen w pacierzu. – Twarz Sebastiana była blada i posępna. Widziałam, ile trudu kosztuje go wkładanie ubrania. – Pozwól sobie pomóc! Odepchnął moją rękę. – Idź się pakować i uważaj, żeby nikogo nie obudzić. Zdruzgotana poszłam do pokoju obok i, nie patrząc, wrzuciłam parę rzeczy do torby. Po krótkim namyśle do drugiej włożyłam kilka moich ulubionych książek i trzy tomy Encyklopedii Britannica. Gdy wróciłam do Sebastiana, był już ubrany i miał spakowany worek podróżny. – Po co ci dwie torby? – spytał. – Och… no cóż, pod względem anatomicznym ciężar lepiej rozkłada się na dwie strony. Zdrowiej dla barków. – Jeśli nie będziesz już w stanie nieść tych książek, zostawimy je po drodze. – Tak, oczywiście, że tak – zapewniłam go, w rzeczywistości zdecydowana, jeśli będzie trzeba, targać ze sobą te książki choćby na koniec świata (albo czasu). Widziałam, że Sebastiano przyniósł z męskiego pokoju szkatułkę z pieniędzmi i biżuterią. To, że nie wyruszymy całkowicie pozbawieni środków, trochę mnie uspokoiło. O ile w tej sytuacji w ogóle coś mogło uspokajać. Poszedł za moim wzrokiem i posępnie potrząsnął głową. – Szkatułka jest pusta. Pieniądze, biżuteria – nie ma nic. Znikła nawet nasza brylantowa kolia. – Co? – Przeraziłam się. – Ale dlaczego…? – Ten drań zabrał wszystkie wartościowe rzeczy i zostawił jedynie drobiazgi. Zapakowałem kilka srebrnych lichtarzy, może uda się nam je spieniężyć. Ale tylko w razie najwyższej konieczności, bo Fitzjohn kazał z pewnością pilnować wszystkich lombardów. Mam
nadzieję, że masz jeszcze trochę gotówki. Spojrzałam na niego przerażona. – Tylko trochę, to, co schowałam na podróż. – To musi wystarczyć. – Wystarczy najwyżej na kilka posiłków i jeden nocleg. – No to będziemy musieli trochę obniżyć wymagania. – Narzucił na ramię worek podróżny i skrzywił się, bo ten ruch go zabolał. – Znikajmy stąd. Jak najciszej zeszliśmy na dół. W holu stanęłam jak wryta. Z kuchni piętro niżej słychać było dźwięk, który nie budził wątpliwości. Byłoby to entuzjastyczne szczekanie, gdyby Syzyf był kilka miesięcy starszy, ale ponieważ był jeszcze szczeniakiem, brzmiało jak radosny pisk. – Poczekaj chwilę – powiedziałam i zanim Sebastiano zdążył zaprotestować, byłam już w drodze do kuchni. Psi koszyk stał koło pieca. Specjalnie poprosiłam panią Fitzjohn, żeby nie zostawiała Syzyfa samego i pilnowała także w nocy, bo na pewno w obcym otoczeniu i bez mamy będzie się bał. Najwyraźniej wyszła z założenia, że legowisko w kuchni to aż za dobre miejsce dla małego pieska. Wyczołgał się z koszyka i podbiegł do mnie. Podekscytowany próbował podskoczyć, a kiedy uklękłam obok niego, z wdzięcznością zaczął mnie lizać po ręce. – I co teraz z tobą będzie? – spytałam bezradnie. Ale w gruncie rzeczy znałam odpowiedź, jeszcze nim zaczął bezradnie skomleć i spoglądać na mnie błagalnie wielkimi oczami. – Już dobrze, wezmę cię ze sobą. Ale teraz naprawdę musisz być cicho. I ku mojemu zaskoczeniu był, co jednoznacznie świadczyło o tym, jaki jest mądry. Do koszyka z przykryciem włożyłam mu kość do zabawy, a on natychmiast zaczął ją pilnie ogryzać. Z koszykiem w dłoni wróciłam do holu, gdzie czekał na mnie z nieodgadnioną miną Sebastiano. – Skoro i tak musimy się ukryć, on może iść z nami – broniłam swojej spontanicznej decyzji. Sebastiano patrzył na mnie przez kilka nieskończenie długich sekund, ja zaś szykowałam się na ostrą dyskusję. Na wszelki wypadek jako pierwszy wytoczyłam jeden z moich najlepszych argumentów. – To naprawdę bardzo przydatny towarzysz – oświadczyłam. – Ma zadatki na świetnego psa stróżującego. Słyszałeś, jak zaszczekał, gdy się zorientował, że ktoś jest w holu? A przecież byliśmy całkiem cicho. Nikt mu nie dorówna pod tym względem! – Na pewno zabrzmiałoby to znacznie bardziej przekonująco, gdybym mogła mówić głośno i z naciskiem, a nie tylko szeptać. – Anno. – Sebastiano cicho westchnął. Potem, ku mojemu zdumieniu, wyciągnął rękę i pogłaskał mnie po policzku. – Co ja mam z tobą zrobić? – Nie mam pojęcia – odparłam szczerze. – Właściwie powinienem być na ciebie potwornie wściekły, wiesz o tym? – Naprawdę powinieneś – powiedziałam z bijącym sercem. – Tym bardziej że ja sama jestem na siebie potwornie wściekła. Dokładnie rzecz biorąc, powinieneś mnie jeszcze zdzielić kilka razy. Albo przynajmniej na mnie ryknąć. Chociaż ktoś mógłby to usłyszeć, a my musimy być cicho. W każdym razie potem powinieneś to zrobić. – Pomyślę o tym. A teraz znikajmy stąd. – Ale dokąd pójdziemy? – Coś nam przyjdzie po drodze do głowy. – Ale tobie nie wolno jeszcze w ogóle chodzić! Lekarz powiedział… – Jeśli tu zostaniemy, już nigdy nie będziemy mogli chodzić. I tak w środku nocy opuściliśmy Foscary House, a wraz z nim nasze luksusowe życie.
Niebo zaciągnęło się chmurami, mrok był czarny i złowrogi. Chmury zakryły okrągłą tarczę księżyca, my zaś ruszyliśmy w drogę, nie wiedząc, co nam przyniesie przyszłość.
CZĘŚĆ CZWARTA
– Widziałam przed chwilą za rogiem jednego z naszych byłych ochroniarzy – poinformowałam Sebastiana trzy tygodnie później, wpadając w obłoku kropel deszczu do skromnego pokoiku na strychu, gdzie mieszkaliśmy, i usiłując złapać oddech. – Cholera. – Odwrócił się w moją stronę i miałam okazję podziwiać jego nagi, wyćwiczony tors; ten widok był jednym z nielicznych jasnych promyków w ostatnim czasie. Każdego dnia ćwiczył z hantlami (właściwie to były tylko ciężkie cegły) i niewiele już mu brakowało do dawnej formy. Rana ładnie się zagoiła i przestała ograniczać ruchy. Dzięki codziennemu żmudnemu treningowi krok po kroku odzyskiwał siły oraz zwinność. I niestety wyglądało na to, że być może już niedługo oboje będziemy zdani jedynie na jego siłę. – Który to był? – Smith. – Starałam się odzyskać kontrolę nad szalejącym tętnem, ale ponieważ zdjęta paniką wbiegłam właśnie sześć stromych schodków pod górę, łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Po kilkutygodniowym bezczynnym siedzeniu i spędzaniu czasu głównie na lekturze byłam wyraźnie nie w formie. – Chociaż, hmm, nie – dorzuciłam, dysząc. – To mógł też być West. Wiesz, że nie potrafię ich rozróżnić. Ale wydaje mi się, że to Smith. Zresztą to chyba nie ma znaczenia, bo z całą pewnością to był jeden z nich. – Jesteś pewna, że cię nie zauważył? – Całkowicie. Zdążyłam uciec w porę. Sebastiano potrząsnął głową. – Czas pakować manatki. Tu się robi za gorąco. Musimy natychmiast zmienić miejsce. I tak dobrze, że mogliśmy tu zostać tak długo. Spodziewałem się, że pojawią się wcześniej. – Ten facet też mógł przecież być tu przypadkowo. – Chyba sama w to nie wierzysz. Fitzjohn kazał swoim psom gończym szukać nas po całym mieście, a skoro wysyła ich także na East End, to jest to dowód na to, że spodziewa się nas znaleźć w tej dzielnicy. Przecież na coś innego nas nie stać. – Odłożył obie cegły i chwycił nóż. Zręcznie przerzucił go z jednej dłoni do drugiej i z powrotem, a później błyskawicznym pchnięciem zaatakował niewidzialnego przeciwnika. Po plecach przebiegł mi pełen respektu dreszcz, gdy zobaczyłam, jaki jest szybki i zwinny. Zaraz potem mocno się wzdrygnęłam, kiedy wężowatym ruchem dłoni cisnął nożem w Bogu ducha winną ścianę. Ostrze wbiło się dokładnie między oczami uśmiechniętej, piersiastej piękności, widniejącej na olejnym obrazie. Molly twierdziła, że to jej portret z czasów młodości, namalowany przez słynnego artystę, ale pomijając rude włosy, trudno było dostrzec podobieństwo. Sebastiano wyrwał nóż z obrazu i kontynuował swoje sztuczki. Pozornie niedbale rzucił nóż za plecy i chwycił go z tyłu drugą ręką. Potem odwrócił się gwałtownie, z błyskiem przeciął klingą na krzyż powietrze i wysokim łukiem rzucił nóż w kierunku łóżka. Zanim zdążył spaść, złapał go w samym środku szczupaczego skoku. Z podziwem obserwowałam, jak rozklekotane łóżko niemal runęło pod wpływem twardego lądowania osiemdziesięciu kilogramów Sebastiana. – Łał! – powiedziałam. – Tylko wydaje mi się, że Molly się wkurzy. Ledwie zdążyłam to wymówić, a drzwi otworzyły się z hukiem i stanęła w nich Molly. – A cóż to był przed chwilą za rumor? – spytała. Nóż przeleciał ze świstem obok jej nosa i wylądował między oczami, oczywiście tymi na portrecie, co skłoniło ją do przenikliwego krzyku. – Przykro mi – powiedział Sebastiano, siadając. – To było coś w rodzaju odruchu. Ta sztuczka, można powiedzieć, tworzy całość. A więc upadek, chwyt i rzut w jednym. Molly przycisnęła dłoń do falującej piersi.
– Moje nerwy tego nie zniosą! Dając wam dach nad głową, nie przypuszczałam, że przez cały czas będzie się tu rzucać ostrymi nożami. – Postawiła na podłodze Syzyfa, który natychmiast zaczął badawczo obwąchiwać okolicę, choć znał ten maleńki strych już na pamięć. Rozejrzała się uważnie i wydała z siebie jazgotliwy wrzask. – Mój cenny portret! Jest zrujnowany! Rzeczywiście, liczne trafienia sztyletu Sebastiana niespecjalnie poprawiły jego urodę. Molly pewnie zażąda za to jakiegoś zadośćuczynienia. Aby chronić nasze finanse, kilka dni temu zaczęłam jej dawać lekcje gry na pianinie w zapchanym pluszowymi poduszkami salonie. Odziedziczyła bowiem po przyjaciółce pianino, instrument bardzo popularny w tej epoce. Wspomniana przyjaciółka była metresą bogatego handlarza końmi, który pochodził z chłopskiej rodziny, ale koniecznie chciał się rozwijać kulturalnie i dlatego podarował jej pianino. Niestety, przyjaciółka Molly – na imię miała Bess – nie zdążyła się nim nacieszyć, bo krótko potem zmarła na suchoty. Instrument zapisała razem ze swym kochankiem najlepszej przyjaciółce Molly Flanders, która teraz przy mnie uczyła się na nim grać. – Nie to, żebym się miała teraz stać elegancką damą – powiedziała mi. – To tylko dlatego, że tak lubiłam drogą Bess. I dlatego, że panu Phelpsowi podoba się, gdy ktoś interesuje się muzyką i operą, i podobnymi bzdurami. Niestety, Molly była kompletnie niemuzykalna. Jej etiudy były trudne do zniesienia, a ściany zbyt cienkie, by powstrzymać dźwięk. Poza tym naprawdę nie było tu zbyt przytulnie; widziałam już ładniejsze mieszkania. Koczowaliśmy w mikroskopijnej mansardzie nad dwoma pokojami, które zamieszkiwała Molly, w zapuszczonym, cuchnącym domu czynszowym przy Brick Lane. Po naszej ucieczce z Grosvenor Square nie przyszło nam nic lepszego do głowy, niż poszukać schronienia u niej. Przecież swego czasu w kościele wyraźnie nam to zaproponowała. Rzeczywiście, wspaniałomyślnie nas przyjęła, ale miała swoje zasady, a najważniejsza z nich brzmiała: nic za darmo. Podobno płaciła tutaj tak horrendalny czynsz, że bez naszej dopłaty już dawno musiałaby się stąd wyprowadzić. Ale nowe suknie i jaskrawo różowe futrzane boa, które też z pewnością było nowiutkie, nie wskazywały na to, by akurat znalazła się w biedzie. Poza tym był jeszcze pan Phelps – dzięki jego względom rzadko już musiała pracować na ulicy. Między innymi dlatego uczyła się grać na pianinie: by kiedyś stać się taką żoną, jakiej życzył sobie pan Phelps. O ten cel walczyła desperacko i zawzięcie. Nie miało przy tym znaczenia, że pan Phelps w dalszym ciągu był żonaty. – Jego stara już długo nie pożyje – zdradziła mi niedawno Molly. – Od lat ledwie zipie. Już biedna Bess wiecznie czekała na to, aż ta kobieta się przekręci, lecz kostucha na nieszczęście najpierw zabrała ją. Życie jest tak niesprawiedliwe, a co dopiero śmierć. – Przeżegnała się. – Ale teraz wszystko zdaje się iść ku dobremu. W zeszłym tygodniu miała krwotok. Wkrótce jednak pani Phelps w niezwykłym przypływie sił doszła do siebie. Podobno widziano ją nawet, jak kupowała nowy kapelusz, co od kilku dni kompletnie zatruwało nastrój Molly. Teraz z przerażeniem obejrzała dziury w swoim portrecie. – Jest do niczego. Taki piękny obraz. Kosztował mnie majątek! Podniosłam Syzyfa i przytuliłam go do siebie. – Chętnie byśmy ci zrekompensowali szkodę, Molly, ale jesteśmy spłukani. Rzuciła znaczące spojrzenie na srebrny lichtarz stojący na posiekanej przez korniki komodzie – nasz ostatni wartościowy przedmiot. Wszystko inne przeszło już w jej posiadanie. Za nowy materac (w starym zadomowiły się pchły), za puszkę herbaty (nasz jedyny luksus), a przede wszystkim za częste wychodzenie z Syzyfem. Sami nie mieliśmy odwagi pokazywać się
z nim za dnia, bo przecież Fitzjohn kazał nas szukać. Piesek jako cecha charakterystyczna pozwoliłby nas jeszcze szybciej zdemaskować. W związku z tym Molly oficjalnie przedstawiała go jako swoją własność, choć niechętnie wychodziła z nim przed drzwi, gdy musiał się załatwić, co zdarzało się dość często. Najpierw przyjrzała się mnie, a potem Sebastianowi – w sposób, który mi się nie podobał. – Na marginesie, ktoś o was pytał. Duży, silny facet, od którego na kilometr czuć Bow Street, jeśli wiecie, co mam na myśli. Wystraszyłam się. Smith zaczął już o nas rozpytywać! – Co mu powiedziałaś? – zapytałam. Nie zaszczyciła mnie choćby jednym spojrzeniem. Patrzyła na Sebastiana, który właśnie schylał się po koszulę, oferując jej w ten sposób dobry widok swoich muskularnych pleców. – No, że tu w okolicy nie widziałam nikogo, kto by pasował do jego opisu. Ale ten facet powiedział, że wróci. I dodał, że za udzielenie pomocnych wskazówek będzie wysoka nagroda. Może się zdarzyć, że ktoś w tym domu okaże się bardziej rozmowny niż ja. – I pani może już być bardziej rozmowna, kiedy pojawi się tu kolejny raz – dorzucił Sebastiano chłodnym tonem. Molly wzruszyła tylko ramionami, ale jej myśli malowały się wyraźnie na twarzy. Jej priorytety były jasno zdefiniowane. Przede wszystkim było to własne dobro. Molly miała prawie trzydzieści lat i z pewnością nie dostanie już w życiu zbyt wielu szans na społeczny awans. Nikt nie miałby jej za złe tego, że dąży do osiągnięcia własnych korzyści. Na jej miejscu też niczego nie pragnęłabym bardziej, niż wyprowadzić się z tej podłej okolicy. Chociaż miała tu nawet stosunkowo dobrze, bo dysponowała aż dwoma piętrami. Na niższych kondygnacjach w licznych klitkach mieszkało dziesięć rodzin z mnóstwem dzieci. Na klatce schodowej można się było wystraszyć ich chorobliwego, niechlujnego wyglądu. Nieważne, stary czy młody – żyli tu sami bladzi, o wiele za chudzi, wiecznie kaszlący ludzie. Wiele dzieci miało głowy ogolone na łyso z powodu plagi wszy, którą były dotknięte. Całe rodziny z tego domu pracowały do utraty sił w znajdujących się nieopodal zakładach włókienniczych, także dzieci, które już w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat musiały tyrać za głodową stawkę. Ale ich harówka nie zapewniała dość pieniędzy na czynsz i jedzenie. W domu najczęściej śmierdziało kapustą i rybami, i był to jeszcze zapach tych lepszych dni. Gdy padało, ohydny smród przelewających się latryn wnikał przez wszystkie szpary i zatruwał powietrze nawet w najdalszym kącie. Różnica w stosunku do eleganckiego, luksusowego życia wyższych sfer w lepszych dzielnicach Londynu nie mogłaby wypaść bardziej jaskrawo. Trudno było pojąć, w jak żałosnych warunkach muszą tu koczować ludzie. Poniewczasie byłam zła na samą siebie: z taką łatwością szastałam pieniędzmi podczas wypraw na zakupy z Iphy, ani przez chwilę nie myśląc o potwornej nędzy we wschodniej części miasta. Nie, nikt nie mógł mieć Molly za złe, że chciała się stąd wyrwać, nieważne, jakim sposobem, i kiedy po jej uwadze o rozmowności mój wzrok napotkał wzrok Sebastiana, natychmiast stało się dla mnie jasne, co myśli Sebastiano: zdążyła już nas przehandlować. Spojrzałam na nią przenikliwie i ku swemu przerażeniu znalazłam potwierdzenie moich podejrzeń: szybkie trzepotanie powiek, zdradziecki rumień na policzkach, sposób, w jaki zacisnęła prawą dłoń na nieodłącznej butelce dżinu – tych znaków nie dało się nie zauważyć. Najprawdopodobniej pan Smith polecił jej, by uśpiła naszą czujność, aż on wróci z posiłkami, lecz cień wyrzutów sumienia skłonił ją do rzucenia kilku aluzji, abyśmy mieli się na baczności. Sebastiano zdjął z komody lichtarz i wcisnął jej do ręki. – Proszę. Za dziury w obrazie. I za resztę. Popatrzył jej uważnie w oczy, na co Molly zarumieniła się jeszcze bardziej. Wyrwała mu
lichtarz z dłoni, wypiła kilka łyków dżinu i przekornie wytarła sobie usta ręką, nie zważając na to, że rozmazuje przy tym czerwoną szminkę. Unikając naszych spojrzeń, wetknęła lichtarz pod pachę i wyszła z pokoju. Dwie sekundy później zajrzała ponownie. – Tak jak mówiłam, na pewno są w tym domu ludzie, od których ten z Bow Street Runner się dowie, że tu jesteście. Nie wiem, coście narozrabiali i czy poza tymi lichtarzami jeszcze coś ukradliście, ale zdaje mi się, że strasznie chcą was złapać. – Zrobiła grymas, który najwyraźniej miał wyrażać coś w rodzaju współczucia. – Ja tylko mówię. – Po tych słowach ostatecznie zniknęła. Westchnęłam z głębi piersi. Sebastiano już zaczął się pakować. – Na co czekasz? – spytał. Kompletnie zdruzgotana wsadziłam Syzyfa do koszyka, potem chwyciłam swoją torbę i zaczęłam do niej wpychać rzeczy. – Dokąd teraz pójdziemy? – Rzecz nie w tym, dokąd pójdziemy, tylko jak szybko uda się nam stąd wyjść. – Zdecydowanym ruchem Sebastiano zarzucił na siebie pelerynę, włożył buty z cholewami i zapiął na biodrach pas. – Zapewne mamy mniej niż pół godziny. – Myślę, że trochę więcej, bo ten gość na pewno ściągnie najpierw posiłki. – Oczywiście, że tak. Ale nie osobiście. Niewątpliwie wysłał gońca, sam zaś czai się gdzieś w pobliżu i nie spuszcza domu z oka. To znaczy, że w tym momencie mamy tylko jednego przeciwnika, ale z pewnością to długo nie potrwa. Zdusiłam kiełkujący strach i przyspieszyłam pakowanie. Sebastiano włożył kapelusz, naciągnął go mocno na czoło i przewiesił sobie przez ramię worek podróżny. Potem wyciągnął rękę. Chwyciłam ją i poczułam, że jest dużo mniej pewny siebie, niż udawał – jego palce odrobinę drżały. Nie tak bardzo jak moje, ale w zauważalny sposób. Przynajmniej były ciepłe, podczas gdy moje były zimne jak sople lodu. Mocno przyciągnął mnie do siebie. – Czy już ci dzisiaj mówiłem, że cię kocham? – Tak, zaraz po przebudzeniu. – Najwyższy czas, żeby powtórzyć. Kocham cię. – Ja ciebie też. W ciągu ostatnich dni częściej to sobie mówiliśmy. Powód był oczywisty: każde z nas bało się, że być może wkrótce nie będziemy już mieli okazji sobie tego powiedzieć. Strach przed tym, że zostaniemy zdemaskowani, towarzyszył nam nieustannie. Żyliśmy pod presją, która scaliła nas ze sobą bardziej niż kiedykolwiek. – Anno – mruknął Sebastiano, a potem mnie pocałował. Moje serce wyfrunęło mu na spotkanie. Pocałunek był delikatny, a zarazem tak intensywny, że mogłam się z miłości rozpłakać. I ze strachu, że stracę Sebastiana. Chrząknął tuż obok mojego ucha. – Jeśli wyjdziemy z całej tej akcji żywi, powinniśmy się pobrać. Wstrzymałam oddech. Czy ja dobrze zrozumiałam? Przytulił mnie mocniej do siebie. – Wiem, że nie jest tu akurat zbyt romantycznie. Pchły, ten brud i smród – otoczenie nie jest odpowiednie. Właściwie inaczej to sobie wyobrażałem. Przy blasku świec i szampanie. Z pierścionkiem. – Tak – powiedziałam. Odsunął mnie kawałek od siebie i spojrzał mi w twarz.
– Co: tak? – spytał niepewnie. – Tak, wyjdę za ciebie. – Jednocześnie śmiałam się i płakałam. – Wyjdę za ciebie. Jak najszybciej. Nawet bez szampana i pierścionka zaręczynowego. Znów się pocałowaliśmy i naraz w pokoju zrobiło się jaśniej, jakby szare deszczowe niebo nagle rozdarło się i do środka wpadł promień słońca. Trudy ostatnich tygodni, cuchnąca kryjówka, nędzne warunki sanitarne, monotonne czekanie w napięciu – zapomniałam o tym w jednej sekundzie. Nie pożegnawszy się z Molly, zeszliśmy po cichu na dół po zatęchłej klatce schodowej. Ja niosłam koszyk z psem, Sebastiano zarzucił sobie na ramię nasz bagaż, lecz jednocześnie ściskał rękojeść noża. Szedł przodem, czujnie nasłuchując zewsząd. I znów uciekaliśmy na łeb na szyję, bez cienia pomysłu, gdzie mamy się skryć. Nie mogliśmy poprosić o pomoc nikogo, kto znał Fitzjohna, byliśmy bowiem przekonani, że kazał pilnować ich wszystkich i w razie czego nie zawaha się usunąć każdego, kto nas przyjmie. Opuściliśmy dom przez tylne drzwi. Na dworze było mglisto, mętna zupa była przynajmniej tak gęsta jak w dzień pojedynku. Brudnobiałe kłęby przetaczały się po nędznych ceglanych domach, nie było widać dalej niż na dwa metry. Sebastiano nadal szedł przodem, a ja deptałam mu po piętach. Przyspieszyliśmy kroku, aż prawie zaczęliśmy biec. Zaraz za pierwszym rogiem z mgły wyłoniły się dwie ciemne postaci. Wzdrygnęłam się przerażona, jednak potem zobaczyłam, że to handlarz węglem i jego syn, którzy mieszkali dwa domy dalej. Z psiego koszyka dobiegł pisk, ale ledwo słyszalny. Uczuliłam Syzyfa na to, że musi się zachowywać cicho, on zaś zdawał się to rozumieć, choć był jeszcze taki mały. Ten pies był naprawdę szczególny. Sebastiano przestrzegał mnie, żebym za bardzo się do niego nie przywiązywała, ale było już za późno. Kochałam tego małego psiaka z całej siły i gdy myślałam o tym, że – miejmy nadzieję już wkrótce – wrócę do moich czasów i nie będę go mogła wziąć ze sobą, w gardle stawała mi wielka klucha. Skręciliśmy za kolejny róg – i on tam stał, jakby wyrósł spod ziemi, cały na czarno, z głęboko naciągniętym miękkim kapeluszem z szerokim rondem. W ręku trzymał wielki, złowrogo wyglądający pistolet i celował z niego w Sebastiana, który gwałtownie się zatrzymał. – Niech pan tego nie robi! – zawołałam. – Zapłacimy panu dwa razy tyle. Nie, dziesięć razy tyle. Tyle, ile pan będzie chciał. – Przykro mi. Nikt nie oszukuje pana Fitzjohna, to bardzo niezdrowe. – Pan Smith starannie wymierzył w głowę Sebastiana. – Bez urazy. – Skacz – powiedział do mnie bezgłośnie Sebastiano. Spojrzał na mnie przez ramię. To było pożegnalne spojrzenie. Jego usta ułożyły się w zdanie: „Kocham cię. Na zawsze”. Nasze spojrzenia skrzyżowały się na jedną króciutką, cenną, straszną chwilę. Huk wystrzału zbiegł się z moim krzykiem. Rozdarł miękką jak wata ciszę mgły i wypełnił powietrze odorem dymu. Pan Smith stał nieruchomo, nie poruszył się nawet o milimetr. Sebastiano również się nie poruszył. Z gardła wyrwało mi się bolesne westchnienie, które przeszło w przeciągły jęk. Jak na zawołanie z psiego koszyka rozległ się pisk. Wystraszony Syzyf wystawił łebek na zewnątrz. Pan Smith zachwiał się lekko, a w następnej chwili opadł nagle na kolana. Zdziwionymi, szklistymi oczami spojrzał w górę na nas, jakby nie potrafił pojąć, co się z nim stało. Ja też nie potrafiłam, nawet wtedy, gdy zobaczyłam krew, która cienkim strumyczkiem zaczęła wypływać spod ronda jego kapelusza. Dopiero kiedy ostatecznie upadł na ziemię i kapelusz zsunął mu się z głowy, zobaczyłam w jego czole ciemnoczerwoną dziurę – ktoś go zastrzelił. Nie mógł tego zrobić Sebastiano, bo nie miał przy sobie pistoletu. Odwrócił się teraz i rozglądał ponad moim ramieniem. Na drżących nogach także się obróciłam. Kilka metrów od nas stał pan Scott, z protezą opartą o bruk i wymierzoną bronią,
którą właśnie opuszczał. – Chodźcie – powiedział pospiesznie. – Mój powóz stoi za rogiem. Szybko, zanim zleci się tu połowa East Endu. Po czym stukając drewnianą nogą, zniknął przed nami we mgle.
Sebastiano uważał, że w księgarni jest zbyt niebezpiecznie, i pan Scott się z nim zgodził. Dlatego krążyliśmy tam i z powrotem po Londynie, nie zatrzymując się, aby móc w spokoju porozmawiać. Jak się okazało, pan Scott miał plan. I nowiny. Ale po kolei. Przede wszystkim, chwilę potrwało, nim pozbierałam się na tyle, by w ogóle być w stanie go słuchać. Przez pierwsze pięć minut byłam zajęta jedynie tkwieniem w ramionach Sebastiana i szlochaniem. Syzyf z czystej sympatii skomlał mi do wtóru – brzmiało to jak upiorny duet. – Właśnie się zaręczyliśmy – poinformował Sebastiano starego księgarza, gdy mój szloch odrobinę ucichł, a Syzyf popiskiwał już tylko od czasu do czasu. – Jakieś dziesięć minut temu się jej oświadczyłem. Prawdopodobnie z tego powodu jest trochę… hmm… wzruszona. Mimo mojego pożałowania godnego stanu zaczęłam chichotać i dostałam czkawki, która definitywnie zakończyła atak płaczu. Pociągnąwszy po raz ostatni porządnie nosem, znalazłam siły, by go wydmuchać, pogłaskać Syzyfa, a potem głęboko odetchnąć. Pan Scott wykorzystał okazję, aby przekazać nam informacje. Plan, który dla nas przewidział, był bardzo prosty. W gruncie rzeczy polegał na tym, byśmy pozostawali w ciągłym ruchu. – Nie dłużej niż jedną noc w jednym miejscu – oświadczył. – Wasze noclegi są z grubsza załatwione. Mam całą listę adresów. Godni zaufania, skryci ludzie. Nikt z nich nie wie o pozostałych, a wszystkie kontakty ze mną odbywają się przez pośredników. – Układ modularny – stwierdził Sebastiano z zadumą. – Bardzo mądrze. – Nie darmo byłem przez lata Posłańcem pana Marinero. Gdybyście w wiadomości, którą mi ostatnio przesłaliście, poinformowali nie tylko o tym, że uciekacie przed Fitzjohnem, lecz także o tym, gdzie przebywacie, zjawiłbym się tam wcześniej. Powinniście byli bardziej mi zaufać. – Ufamy panu w pełni – podkreślił Sebastiano. – Ale Fitzjohn mógł przechwycić wiadomość. Wszędzie ma swoich szpiegów. – To też prawda – przyznał pan Scott. – Wierzcie mi – dodał po chwili, zacinając się – nikt nie jest bardziej przerażony z powodu tego człowieka niż ja. Gdybyście wiedzieli, jakie sobie czyniłem wyrzuty! Przecież to ja sam wyszukałem go dla was jako lokaja. A na to stanowisko było wielu chętnych. Choć nie było wśród nich żadnego z tak doskonałymi referencjami. To powinno było jednak wzbudzić moją czujność: jego świadectwa były za dobre. A ten pergamin, przez który poradziłem Annie, żeby pojechała do Stonehenge… na pewno został mi podrzucony przez Fitzjohna. On to wszystko dokładnie uknuł. – Patrzył w pustkę z kamienną twarzą. – I tak bym tam pojechała – powiedziałam. – Z pergaminem czy bez niego. I o mały włos bym wygrała. Gdyby Reginald nie skoczył na mnie z ukrycia, razem z José otworzylibyśmy bramę i on by przeszedł. Poza tym teraz możemy być całkowicie pewni, że José żyje. Ma się dobrze. Cały czas czeka na swoją szansę, by do nas wrócić. Proszę nie robić sobie żadnych wyrzutów, panie Scott. Niczemu, co się stało, nie jest pan w najmniejszym stopniu winien.
– Czy wiadomo coś nowego o Jerrym? – ostrożnie zmienił temat Sebastiano. Księgarz bez słowa pokręcił głową. W jego oczach malował się nieopisany ból. Na moment zapadła cisza, słychać było tylko turkot kół. Jeździliśmy bez celu po mieście; nie miałam pojęcia, gdzie jesteśmy, bo zasłonki były zaciągnięte. Jeszcze nigdy nie byłam tak bliska śmierci, jak przed chwilą. Wciąż szalała we mnie burza rozmaitych uczuć. Najbardziej intensywnym z nich była wdzięczność. – Jak pan nas właściwie znalazł, panie Scott? – To nie było aż takie trudne. Od wielu dni śledziłem Smitha, bo wiedziałem przecież, że poszukuje was na zlecenie Fitzjohna. Ja też musiałem was znaleźć, bo mam dla was ważne wieści. Kiedy zauważyłem, że ten typ obserwuje dom przy Brick Lane, stało się dla mnie jasne, że was wytropił. A więc zostałem i czekałem. – I uratował nam pan życie. – Wyrwało mi się ostatnie, drżące westchnienie, po którym pozbierałam się i usiadłam prosto. Jeśli przez cały czas będę się zachowywała jak histeryczka i beksa, na nic się nie zdam. – Powiedział pan, że ma dla nas wieści? – zapytał Sebastiano. – Mam nadzieję, że dobre. – Tego dopiero się dowiemy. Kilka dni temu odwiedziłem malarza, pana Turnera. Wiadomość, jaką pan Marinero zostawił wam przed swoim zniknięciem, opisywała go przecież wyraźnie jako kogoś bardzo ważnego dla waszej misji. Dlatego pomyślałem sobie, że może jest pan z nim jeszcze w kontakcie i że w ten sposób będę się mógł dowiedzieć czegoś na temat waszego miejsca pobytu. Bardzo się o was martwiłem. – Nie mieliśmy kontaktu z panem Turnerem – powiedział Sebastiano. – Z tego samego powodu, dla którego nie napisaliśmy też panu, gdzie jesteśmy. – Rozumiem – zgodził się pan Scott. – Ale z perspektywy czasu odwiedziny u malarza okazały się szczęśliwym zrządzeniem, skończył bowiem nowy obraz i koniecznie chciał, byście go zobaczyli. Był z tego powodu bardzo zdenerwowany. – Widział pan ten obraz? Czy to był znów jeden z tych portretów ucieczki i strachu, jakie namalował z Anną? – Nie chciał mi go pokazać, ponieważ podobno jest przeznaczony tylko dla waszych oczu. Wydawało się, że jest dla niego ogromnie ważne to, byście zobaczyli ten obraz. Jego zdaniem od tego może zależeć wasze życie. – A powiedział dlaczego? – Głos Sebastiana brzmiał spokojnie, ale wyczułam w nim napięcie. – Tak, powiedział, że miał wizję. Jasną i tak jednoznaczną jak nigdy dotąd. Prawie nie mogłam oddychać. Do tej pory wizje pana Turnera okazywały się przerażająco trafne. Co też może przedstawiać jego nowy obraz? Zaczęłam sobie odmalowywać dość okropne motywy (między innymi usianego rogowymi guzami Jabberwocky’ego, który śliniąc się, stąpał ciężko w moją stronę). – Jeszcze dziś z nim porozmawiamy – stwierdził zdecydowanie Sebastiano. – To zbyt niebezpieczne! – sprzeciwiłam się. – Jego dom na pewno znajduje się pod obserwacją! Sam tak mówiłeś! – Coś wymyślę. – Sebastiano zwrócił się do pana Scotta. – Sądzę, że omówiliśmy wszystkie ważne sprawy. Niech pan nas teraz zawiezie na nocleg, gdziekolwiek to jest. Pan Scott zastukał, dając znak woźnicy. Jechaliśmy jeszcze kawałek; kilka razy ostrożnie wyglądałam przez okno, żeby sprawdzić, gdzie jesteśmy. Przez mgłę nie było jednak prawie nic widać. Dopiero gdy zobaczyłam wyłaniający się zza szarych kłębów London Bridge, rozpoznałam okolicę. Powóz zatrzymał się w pobliżu rzeki przed domem o wąskiej fasadzie ze staromodnym szczytem, nad którym wznosił się okopcony komin.
– Tu mieszka wdowa o nazwisku Blair. Ma dla was wikt oraz nocleg i nie będzie zadawać pytań. Psem też się zajmie, jeśli będziecie chcieli. Jutro w południe, punktualnie o dwunastej, ktoś przyjedzie i zawiezie was do kolejnego miejsca. Zgłoszę się do was, gdy tylko dowiem się czegoś nowego. Jeśli będziecie mieli dla mnie wiadomość, wyślijcie po prostu przez Penny Post pustą kartkę, a ja niezwłocznie przybędę do waszego aktualnego miejsca pobytu. – To jak w jakimś thrillerze – szepnęłam do Sebastiana, gdy wysiedliśmy razem z koszykiem z psem i resztą naszego dobytku. Pomachaliśmy panu Scottowi na pożegnanie, nim powóz odjechał z turkotem i zniknął w gęstej mgle. Pani Blair rzeczywiście była bardzo milcząca, dokładnie rzecz biorąc, nie powiedziała ani jednego słowa. Miała około pięćdziesiątki i wyglądem przypominała moją ostatnią nauczycielkę biologii. Wszystko w niej zdawało się jakieś surowe: od koka mocno ściągniętego na karku przez energiczny podbródek po przenikliwe oczy. W milczeniu poprowadziła nas na górę, do małego, lecz czystego pokoju, w którym nie było nic więcej poza dwoma spartańsko wąskimi łóżkami i jedną komodą. Stały na niej taca z owocami, chlebem i serem oraz karafka wody. Wikt i nocleg w jednym. Pani Blair bez słowa wróciła na dół. – Faktycznie niewiele mówi. – Wzięłam do ręki jabłko. – Myślę, że najpierw pójdę z Syzyfem na spacer. Psiak spał przez prawie całą drogę, ale teraz wygramolił się ze swojego koszyka gotów do akcji i podrapał w drzwi. Chciał wyjść. – Zostaw to lepiej pani Blair. Musi popilnować Syzyfa, bo my mamy ważne spotkanie. To znaczy, będziemy mieć, jak tylko wyślę posłańca na Harley Street. – Och. Przemyślałeś już tę sprawę z panem Turnerem? Gdzie się z nim spotkamy? – To będzie niespodzianka.
– O mój Boże! – Przerażona rozejrzałam się wokół. – To jest straszne. – Nic innego nie przyszło mi do głowy. – Sebastiano wydawał się zaskoczony, najwidoczniej nie spodziewał się, że będą tu panowały takie warunki. Reszcie widzów, których była tu cała masa, zdawało się to nie przeszkadzać, ale dla mnie było to odrażające. Menażeria Exeter Change znajdowała się w dzielnicy Strand na północy Londynu. Na piętrze masywnego budynku umieszczone były rozmaite zwierzęta, ale niestety nie mogło być mowy o trzymaniu ich w warunkach zgodnych z ich potrzebami. Dowolnie poustawiane klatki znajdowały się obok siebie albo nawet jedna na drugiej: nad lwami mieszkały małpy, naprzeciwko siedziały jaskrawo ubarwione papugi, a na końcu korytarza przykuty łańcuchami słoń za grubą kratą kołysał smutno głową tam i z powrotem. Zgiełk był nie do opisania. Wielkie drapieżne koty warczały, słoń dzwonił łańcuchem, papugi skrzeczały, a małpy skakały i piszczały. – Biedne zwierzęta! – Musiałam głośno krzyczeć, żeby się przebić przez ten zgiełk. – To powinno być zabronione! Wytwornie ubrana kobieta, słysząc mój okrzyk, odwróciła się oburzona w moją stronę, podczas gdy mąż ciągnął ją przed klatkę z lwem. Zrewanżowałam się jej wściekłym spojrzeniem. Czy nie widziała, jak straszne jest życie tych zwierząt? I czy nigdy nie zastanawiała się nad tym, że nosi wykwintne ubrania kosztem ludzi, którzy zimą marzną i nawet nie mogą się porządnie najeść? Zagryzłam zęby i próbowałam zignorować łzy, które napłynęły mi do oczu. Jakże okropne były te czasy! Płonął we mnie gniew i chwilę trwało, nim pomyślałam, że każde czasy
mają swoje okropieństwa. Moja epoka także. Również w dwudziestym pierwszym wieku istniały nieszczęścia i katastrofalna bieda. Większość z tych rzeczy rozgrywała się wprawdzie poza Europą, ale to w niczym nie zmieniało smutnych faktów. – Idzie! – Sebastiano chwycił moje ramię. Szybko się obróciłam. Rzeczywiście, zbliżał się do nas pan Turner! Pod pachą trzymał kwadratowe, owinięte płótnem Coś. To musiał być wspomniany obraz! Spojrzałam na niego podekscytowana. – Lady Anne. Milordzie. – Ucałował moją dłoń i skinął Sebastianowi, a potem rozejrzał się sceptycznie. – W rzeczy samej, prawidłowo odgadłem miejsce z pana tajemniczej wiadomości, lecz czemu musimy się spotykać w tym potwornie cuchnącym, wypełnionym zgiełkiem zoo, pozostaje dla mnie zagadką. – Nic innego nie przyszło mi do głowy – powtórzył Sebastiano to, co przedtem. – Dokładnie rzecz biorąc, nic innego, co mógłbym szybko dostatecznie dobrze zaszyfrować. I to w taki sposób, żeby pan to zrozumiał, ale ewentualna osoba postronna nic nie mogła z tym zrobić. Wiadomość, którą przekazał panu Turnerowi, brzmiała: „Proszę przyjść w miejsce, które śniło się pana ojcu w noc pożaru”. A to była właśnie ta menażeria. Łącznie ze słoniem indyjskim, który wiódł tutaj godny pożałowania żywot. – Czy upewnił się pan, że nikt za nim nie idzie? – spytał Sebastiano. To była druga część wiadomości dla pana Turnera: „Proszę koniecznie uważać na prześladowców”. Sebastiano wyciągnął szyję i rozejrzał się bacznie na wszystkie strony. Malarz uniósł jedną brew. – Tego też przestrzegałem. Co dziwne, przez krótki czas rzeczywiście miałem wrażenie, że ktoś depcze mi po piętach, ale mój stangret zna wszystkie sztuczki. Kazałem mu niespodziewanie skręcić i zaraz za najbliższym rogiem wysiadłem, choć, co chciałem podkreślić, pojazd jeszcze się toczył. Nim prześladowca – o ile naprawdę nim był – zdążył mnie dogonić, pospieszyłem piechotą, podczas gdy powóz skręcił i odjechał. – Co jest na tym obrazie? – zapytał Sebastiano bez ceregieli. Był zdenerwowany tak samo jak ja. Liczyliśmy się z tym, że pan Turner będzie obserwowany, ale usłyszawszy to z jego ust, uznaliśmy sytuację za jeszcze bardziej niebezpieczną. Im szybciej stąd znikniemy, tym lepiej. Pan Turner odsłonił płótno. Kiedy zobaczyłam obraz, zaparło mi dech w piersiach. – Miałem taką wizję – powiedział. – Nawet wiele razy. Ale tym razem było inaczej niż zwykle. Wiedziałem, że muszę ukryć ten obraz. Nikt poza wami nie może go zobaczyć, inaczej wasze życie będzie w niebezpieczeństwie. – Potrząsnął głową. – Nie, to nie do końca tak: wasze życie tak czy owak jest w niebezpieczeństwie. Ale ten obraz daje wam szansę, by się uratować. I może nawet cały świat. – Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom – wtrąciłam mechanicznie, gapiąc się na płótno. – Ach, Szekspir. Jakże miał rację. – Pan Turner z powrotem zawinął obraz i wcisnął go Sebastianowi do ręki. – Mam nadzieję, że się wam na coś przyda. – Może pan być tego pewien. Bardzo panu dziękuję. – Sebastiano wetknął sobie obraz pod pachę. – Niestety, musimy już iść. Żegnam pana i jeszcze raz serdecznie dziękuję. – Ależ… proszę poczekać. Chciałem wam opowiedzieć moją najnowszą wizję, miałem ją zeszłej nocy. Chodziło o dom z dziwną wieżą i niesamowitą piwnicą, jeszcze dziś to namaluję… – Czy to też jest obraz, od którego zależy nasz los? Pan Turner zastanawiał się przez chwilę.
– Nie, tak nie jest, w każdym razie nic takiego nie czułem – odpowiedział. – No to innym razem. Wkrótce pana odwiedzimy. – Ale miałem nadzieję, że będziecie mogli mi powiedzieć, co przedstawia ten obraz. – Pan Turner bezradnie wskazał na płótno pod pachą Sebastiana. – Jest wprawdzie mój, jednak nie mam pojęcia, co się na nim znajduje. – Też byśmy chcieli wiedzieć. – Sebastiano pociągnął mnie w kierunku wyjścia. – W każdym razie już wiemy, gdzie to jest – dodał cicho, tak żebym tylko ja to usłyszała. Kiedy się obejrzałam, zauważyłam, że pan Turner odprowadza nas oszołomionym spojrzeniem.
– Jesteś pewien, że natychmiast powinniśmy tam iść? – spytałam z niepokojem. – Całkowicie. Zapewne liczy się każda minuta. Sebastiano podszedł do stojącego na rogu fiakra i chwilę rozmawiał z woźnicą. Potem pospiesznie wsiedliśmy i pojazd ruszył z impetem. Sebastiano spoglądał w napięciu przez okno. – Nikogo nie widzę. Wygląda na to, że dotrzemy na miejsce bez prześladowców. – Chyba że przedtem będziemy mieli wypadek. – Chwyciłam obiema rękami uchwyt, podczas gdy powóz niebezpiecznie przechylił się na bok, a potem z taką samą prędkością wszedł w kolejny zakręt. – Dlaczego musimy tak gnać? To znaczy, na pewno będzie tam stał jeden ze szpicli Fitzjohna i zobaczy, że nadjeżdżamy. Fitzjohn wie, że już tam razem byliśmy, przecież Jerry nas zawoził. Założę się, że wycisnął to z niego – dorzuciłam gorzko – podobnie jak wszystko inne, zanim… – Głośno przełknęłam ślinę i pozwoliłam, by zdanie zawisło w powietrzu, bo nie byłam go w stanie wypowiedzieć do końca. I tym razem nie mogłam nic poradzić na łzy, które napłynęły mi do oczu. – Fitzjohn na sto procent kogoś tam ustawił – zgodził się ze mną Sebastiano. – I przypuszczalnie zaraz wyśle posiłki. Albo sam tam pojedzie. – Ale najpierw musiałby przecież wiedzieć, że tam jedziemy. – O ile jeszcze tego nie wie, to dowie się najdalej za pół godziny – odparł Sebastiano spokojnie. – Prześladowca Turnera na pewno zauważył, że został wyprowadzony w pole i natychmiast poinformował o tym Fitzjohna. Ten zaś nie musi teraz robić nic innego, jak poczekać na Turnera na Harley Street. Tam weźmie go na spytki i każe mu opisać obraz. „Weźmie na spytki” – to nie wyglądało na przyjazną rozmowę. Poczułam, jak ściska mnie w gardle. – Fitzjohn nic mu nie zrobi – ciągnął Sebastiano. Najwyraźniej podejrzewał, co myślę. – Nie największemu żyjącemu malarzowi w Anglii. Bo innego w tym maleńkim wszechświecie, który pragnie oddzielić dla siebie od reszty czasu, nie będzie. Co oczywiście nie znaczy, że nie będzie na niego wywierał presji w inny sposób, żeby dowiedzieć się tego, co chce. Każdy ma jakiś słaby punkt. U pana Turnera to był jego ojciec. Wszyscy wiedzieli, jaką miłością darzy starszego pana. Niedobrze mi się zrobiło na myśl, że Fitzjohn może grozić mu przemocą, aby wywrzeć nacisk na pana Turnera. Po chwili, która wydała mi się wiecznością, dotarliśmy na James Street. Powóz zatrzymał się z szarpnięciem. Sebastiano natychmiast otworzył drzwiczki i wyskoczył. Bezzwłocznie podążyłam za nim, chociaż ze strachu serce podchodziło mi do gardła. Sebastiano rozejrzał się badawczo na wszystkie strony, a później się wyprężył. Jego postawa sygnalizowała gotowość do walki. Nie odkryłam szpicla Fitzjohna tak szybko jak on, ale
zaraz potem stało się jasne, że nikt inny nie wchodził w rachubę – oprócz gościa z cygarem w pobliżu było jeszcze tylko dwoje bawiących się dzieci i starsza kobieta. Pomocnik Fitzjohna opierał się plecami o drzewo i znudzony puszczał w powietrze kłęby dymu. Przerwał jednak gwałtownie, gdy nagle w polu widzenia zobaczył mnie i Sebastiana. Upuścił cygaro i wsunął rękę pod żakiet. Fitzjohn musiał mu dać jasną instrukcję, aby załatwić nas raz na zawsze, nieważne, gdzie się pojawimy, bo człowiek ten z przerażającą prędkością wyciągnął pistolet. Nóż świsnął w powietrzu i trafił mężczyznę w ramię. Stało się to tak szybko, że nawet się do końca nie zorientowałam, jak Sebastiano go rzucił. Facet stał i gapił się na rękojeść wystającą mu z ramienia, jakby była dodatkową częścią ciała, która nagle tam wyrosła. Sebastiano podszedł do niego, jakby nic się nie stało. Zatrzymał się krok przed mężczyzną i podniósł pistolet, który upadł na ziemię. – Niech pan zostawi nóż w ranie, aż znajdzie się pan u lekarza – poradził niedoszłemu zamachowcy rzeczowym tonem. – W ten sposób straci pan mniej krwi. – Wetknął sobie pistolet za pas i podczas gdy ja przyglądałam się oszołomiona, jak ranny mężczyzna oddala się chwiejnym krokiem, on ruszył już w kierunku domu. – No chodź – rzucił niecierpliwie w moją stronę. – Nie możemy tracić czasu. Byłam tak zszokowana, że nie mogłam z siebie wydać głosu. Udało mi się jednak pójść, potykając się, za Sebastianem, choć miałam pilną potrzebę przytrzymania się czegoś. Jak on może tak spokojnie reagować? To… to była druga próba zabójstwa w ciągu najwyżej dwóch godzin. No dobrze, może trzech. Ale jednak. Moje nerwy nie wytrzymają tego na dłuższą metę. Sebastiano nie tracił czasu, by stukać do drzwi, lecz po prostu wszedł do środka. Przy hałasie, jaki dobiegał z wnętrza domu, i tak by nas nikt nie usłyszał. – Dzień dobry! – zawołał Sebastiano. Mężczyzna odwrócił się w naszą stronę zaskoczony. – No coś takiego! – Pan Stephenson wytarł ręcznikiem umazane olejem palce, a potem uścisnął nam dłonie. – Jak to miło, że przyszli mnie państwo odwiedzić. Akurat w porę na pokaz! – Promieniejąc, wskazał zgrzytającą, prychającą maszynę, niemal całkowicie ukrytą za kłębami syczącej pary, która dzięki temu wyglądała kropka w kropkę jak na obrazie pana Turnera. – Dzisiaj skończyłem. Nie wiem jeszcze wprawdzie, co ona potrafi, ale jest niewiarygodna. Proszę popatrzeć! – Przestawił jedno z pokręteł, pociągnął za dźwignię, a potem dał znak robotnikowi, by ten wrzucił kilka łopat węgla w rozżarzone palenisko na drugim końcu monstrualnego urządzenia. Tłoki, które pracowały z ogłuszającym hukiem, poruszały się coraz szybciej, aż wzrok nie był w stanie za nimi nadążyć. Przesuwały się w górę i w dół niczym naoliwione pioruny. Odruchowo chciałam się cofnąć, bo w tym gigantycznym aparacie coś mnie przerażało, lecz jednocześnie emanowało czymś fascynującym, co sprawiało, że z ociąganiem, ale podchodziłam coraz bliżej. Zdawało mi się, że widzę migotanie między pędzącymi tłokami. – To jest brama! – zawołałam podekscytowana. Maszyna pana Stephensona była wehikułem czasu. To był ten as, o którym mówił José. – José? José, jesteś tam? – Wykrzykując to, poczułam nienaturalne ciepło, jak gdybym podeszła za blisko do rozpalonego pieca i została trafiona rozpryskującym się wkoło żarem. Ale ciepło na mojej skórze nie pochodziło od maszyny, lecz od maski, którą od tygodni nosiłam dzień i noc w woreczku zawieszonym na szyi. Również stamtąd zaczęło się rozchodzić migoczące światło. Połączyło się z żarzącym się na biało blaskiem, który wydobywał się z tego potężnego, prychającego urządzenia. W ułamku sekundy przeistoczyło się w jaskrawe lśnienie wypełniające cały warsztat. Oślepiona chciałam zamknąć oczy, ale wtedy w boleśnie jasnym świetle ukazał się czarny, przypominający tunel
otwór. W następnej chwili wytoczył się z niego w obłoku pary José i niemal wpadł w moje objęcia. Mgnienie oka później niczym uderzenie grzmotu nastąpił huk, który zakończył przejście. Jaskrawy blask zgasł i maszyna zatrzymała się przy wtórze prychania i syków. Coś bełkotałam, śmiałam się i płakałam jednocześnie, mocno obejmując José. Jeszcze nigdy nie znalazłam się tak blisko niego. Jego chude ciało sprawiało pocieszająco realne wrażenie. Nie był hologramem czy projekcją ani niczym w tym stylu, lecz człowiekiem z krwi i kości. Sebastiano poklepał go po ramieniu. – Do stu piorunów, najwyższy czas, stary przyjacielu. José sprawiał wrażenie zmordowanego, miał brudne ubranie. Nawet opaska na oku była zakurzona i przed momentem, kiedy przeszedł przez bramę, odniosłam wrażenie, że jest zimny jak lód. A może tylko to sobie wmówiłam? Kiedyś zapewne zapytam go o to, czy ta straszliwa rozpadlina z moich koszmarów rzeczywiście istnieje i czy akurat stamtąd przybył. Ale nie teraz. Czułam bowiem tak bezgraniczną ulgę, że nie potrafiłam zebrać myśli. Nareszcie wrócił! Pan Stephenson i jego pracownik upadli zemdleni na podłogę – nieunikniony efekt uboczny, jeśli przy przeskoku w czasie obecna była niewtajemniczona osoba. Tylko duże księżycowe bramy były skonstruowane tak, że nikt z otoczenia nie widział przejścia podróżnika w czasie. Oczy Sebastiana lśniły radością z ponownego spotkania. Pełen nadziei wskazał maszynę. – Czy my możemy jej użyć? – Chodzi ci o to, żeby wrócić do domu? – José pokręcił głową. – Nie da rady. Przyszłość jest zawsze odcięta od strumienia czasu. – A skąd ty właśnie przybywasz? – Lepiej nie pytaj. – Jednak zapytam. Gdzie dokładnie byłeś przez cały czas? – Na czymś w rodzaju ziemi niczyjej. W miejscu, gdzie nie istnieje czas. W ogóle nic nie istnieje. Na te słowa przeszył mnie dreszcz i pomyślałam o bezkresnym, szarym pustkowiu, gdzie we śnie spotkałam Esperanzę. Potarłam kark, który nagle zaczął mnie diabelnie swędzieć. Z niedowierzaniem wsłuchałam się w siebie, ale nie było wątpliwości. Znów miałam mój dar! – Musimy uciekać! – wypaliłam. – Ktoś tu idzie. Teraz było też dla mnie jasne, kto odpowiadał za to, że przedtem straciłam ten dar: Fitzjohn we własnej osobie. Gdy przybyliśmy do Foscary House, zdjął ze mnie płaszcz i przejechał mi przy tym opuszkami palców po karku. A ja przez cały czas mu ufałam… – Kark cię znowu swędzi? – Sebastiano spojrzał ze zdziwieniem najpierw na mnie, a potem na José. – Pomogłeś trochę? Obejmując ją na powitanie? José skinął głową z roztargnieniem. Zaczął odkręcać kilka części od ciągle jeszcze cicho syczącej maszyny. – No – powiedział na koniec zadowolony. – Teraz znowu jest zwykłą maszyną parową. Ponownie potarłam kark, bo swędzenie stało się intensywniejsze. – Naprawdę musimy stąd znikać – powtórzyłam. – Najwyższy czas, byś nam zdradził co nieco na temat Fitzjohna, nie sądzisz? – powiedział posępnie Sebastiano. – Opowiem wam wszystko, co o nim wiem – odrzekł José. Wetknął zdemontowane części maszyny do pustego worka po węglu i zarzucił go sobie na ramię. – Ale najpierw zabierzmy się stąd.
Wróciliśmy do naszej kryjówki, gdzie nasza gospodyni, pani Blair, w milczeniu przyjęła fakt, że ma dać schronienie jeszcze jednemu gościowi. Być może jej gotowość wspomogła sztuka złota, którą José wcisnął jej do ręki. W każdym razie po chwili przyszła z bardzo smacznym posiłkiem dla trzech osób, który wypadł znacznie bardziej suto niż prowiant, jakim przywitała nas dziś rano. Jedząc, dyskutowaliśmy zawzięcie. José miał wyraźne problemy z udzielaniem odpowiedzi na nasze natarczywe pytania, od czasu do czasu w typowy dla siebie lakoniczny sposób próbował nas zbyć niewiele mówiącymi uwagami, ale nie odpuszczaliśmy. W końcu nie tylko była to nasza najtrudniejsza akcja do tej pory, ale też gra toczyła się dosłownie o wszystko. Nie tylko o nasze życie, lecz także o naszą przyszłość i cały czas sprzed roku 1813 i po nim. I tak nareszcie dowiedzieliśmy się więcej o tajemniczych Starcach i ich podróżach w czasie. Paru rzeczy domyśliłam się już na podstawie aluzji Esperanzy, jednak sporo usłyszałam po raz pierwszy. Starcy pochodzili z czeluści czasu i przestrzeni, z uniwersum niepojętego dla ludzkiego umysłu. Nie przybyli na pokładach statków kosmicznych, lecz przez bramy łączące ze sobą epoki i światy. Kilka z tych bram skonstruowali sami, inne istniały już wcześniej. Bramy księżycowe były właśnie takimi prastarymi przejściami. Nikt nie wie, kto je zbudował. – Już tu były, kiedy przybyliśmy – opowiadał José. – Nie znaliśmy ich twórców, lecz na ich wzór stworzyliśmy kolejne bramy i ich odmiany. Na przykład maskę. Była ona – o czym już wiedziałam – niczym innym jak przenośną bramą, w szczególny sposób związaną ze swym posiadaczem, czyli ze mną. Moje pytanie, czy chodzi o magię, fizykę czy biologię, wywołało u José lekki uśmieszek; stwierdził, że granice między tymi dyscyplinami zawsze były płynne. Także ta wielka maszyna parowa, którą zaprojektował pan Stephenson, była bramą, skonstruowaną według wiedzy Starców, lecz do tej pory będącą jedynie improwizacją. – Niegdyś było nas wielu – powiedział José odrobinę melancholijnie. – Ale większość powędrowała dalej, niektórzy na zawsze, nikt nie wie dokąd. Część z nich kontaktowała się po swym odejściu, ale ich też widuje się już rzadko. – Jak Esperanzę. – Jak Esperanzę – zgodził się i zjadł kawałek cielęcej pieczeni. Wpatrywałam się w niego. – A jak wy w rzeczywistości wyglądacie? To znaczy, w waszej właściwej postaci? José uśmiechnął się przelotnie. – Dziecko, to pytanie dręczy cię już od lat, co? – Tak, to prawda. Tylko nie mów mi, że ta informacja nie ma nic do rzeczy. Macie… macki albo coś takiego? I co jest za tą opaską? Szczerząc zęby, dołożył sobie fasolki, a potem ściągnął opaskę. Wyłonił się zza niej pusty, naznaczony bliznami oczodół. Głośno przełknęłam ślinę. Faktycznie stracił oko. – Jestem tym, co widzisz – poinformował mnie uprzejmie José. – Człowiekiem. Bardzo, bardzo starym oczywiście, bo nasze geny są odrobinę inne niż wasze. W pewnym momencie udało się nam zatrzymać proces starzenia, choć z biegiem czasu utraciliśmy wiedzę o tym. – Z biegiem jakiego czasu? – chciał wiedzieć Sebastiano. – Jak długo już żyjecie? – Pierwsi przybysze z naszego ludu pojawili się sto tysięcy lat temu, ale odeszli. Mniejsza grupa, do której należymy ja i Esperanza, przybyła kilkaset lat po narodzinach Chrystusa i od tego czasu żyjemy wśród was, w każdym razie ci, którzy jeszcze pozostali. Jest nas już jednak
niewielu. Kiedyś się urodziliśmy i dorośliśmy w świecie, którego od dawna już nie ma, ale nie był to świat niepodobny do tego. A więc gwiezdny lud z prastarą cywilizacją, rozproszony niczym pył przez wiatr i niemal wymarły. W mojej wyobraźni powstało kilka dość surrealistycznych obrazów, jak w kinie – barwna mieszanka Gwiezdnych wrót, Star Treka i Gwiezdnych wojen. – Ilu was jeszcze jest? – spytałam. – Kilka tuzinów. Ale pojawiają się już tylko bardzo nieliczni. – A dlaczego zaczęliście tę dziwną grę? – Z tego samego powodu, dla którego grają wszyscy ludzie. Bo inaczej życie jest nudne. – Wyjaśnienie José zabrzmiało odrobinę lakonicznie, ale usłyszałam w nim nutę powagi. – Esperanza powiedziała, że gracie o czas. Dokąd to zmierza? Do tego, że na koniec jeden spośród was będzie miał pod kontrolą wszystkie epoki? Jak w Monopoly? – Część tej gry rzeczywiście na tym polega. Są renegaci, którzy ryzykują, obstawiając wysoko, ale też walcząc o wysoką wygraną. Jeśli im się uda, mogą na zawsze zmienić strumień czasu i zapanować nad całą epoką. Nam, Strażnikom, chodzi natomiast o to, by zachować strumień czasu w jego pierwotnej postaci. Bo każda znacząca zmiana może prowadzić do entropii, to znaczy pełnego rozkładu, i tym samym być może do końca ludzkości. – A więc dlaczego niektórzy z was są tak opętani chęcią zmanipulowania strumienia czasu? – spytałam. – Co się z nimi stanie, jeśli się nie uda? Czy oni sami nie przestaną istnieć? – Biorą pod uwagę takie ryzyko. Do głowy przyszła mi nowa myśl. – José, czy komuś już kiedyś udało się zmienić czas tak bardzo, że zdołał podporządkować sobie całą epokę? – Kilku się udało. Ale najczęściej te osoby sprowadzały w ten sposób na siebie upadek. Władza wpędzała je w manię wielkości, na koniec traciły wszystko i stawały się haniebną plamą w historii. – Kto? – spytałam bez tchu. – Neron? Iwan Groźny? Henryk VIII? Hitler? Kadafi? – Henryk VIII nie jest haniebną plamą w historii – sprzeciwił się Sebastiano. – Był znaczącym mężem stanu i ważnym władcą. – Był sześciokrotnie żonaty i dwóm swoim żonom kazał ściąć głowy! – rzuciłam oburzona. – Wśród Starców byli i tacy, którzy czynili dobro – wtrącił José. – Kilku spowodowało zmiany, które uczyniły z nich twórców złotego wieku. Niestety, można ich policzyć na palcach jednej ręki. – Och! – Pękałam z ciekawości. – Poczekaj, daj mi zgadnąć. – Zastanawiałam się z wysiłkiem, ale tak od razu nie przychodziły mi do głowy żadne wpływowe postaci historyczne, które okazały się błogosławieństwem dla ludzkości. – Matka Teresa? – odważyłam się wreszcie na nieśmiałą próbę. – Mahatma Gandhi? Bill Gates? Najwyraźniej jednak dosiadłam fałszywego konia, bo José pobłażliwie potrząsnął głową. – Najczęściej ci, którzy byli odpowiedzialni za kluczowe zmiany, pociągali za sznurki raczej w tle. W dobrych i złych czasach. Aha. Tym samym można było zakończyć wesołą historyczną zgadywankę, nim się jeszcze na dobre rozpoczęła. W każdym razie wiedzieliśmy już, kim jest pan Fitzjohn i jakie ma motywy. Tę informację wyciągnęliśmy od José jako pierwszą. – Jego celem jest zakończenie gry i pozostawienie jednego jedynego roku, który chce mieć tylko dla siebie – wyjaśnił. – W tym wszystkim chodzi o bardzo stary spór.
Cóż to był za spór – a przede wszystkim z kim – José wytłumaczył nam dokładniej dopiero po dłuższych namowach. On sam parę wieków wcześniej siłą przeszkodził Fitzjohnowi w przejęciu władzy nad włoskim miastem-państwem. Na koniec była nawet walka na szpady na śmierć i życie, w czasie której José stracił oko. Fitzjohn także doznał wówczas bolesnej straty – zginęła jego ówczesna żona. – To był tragiczny wypadek. Rzuciła się między nas, kiedy walczyliśmy, i przypadkowo wpadła na klingę szpady własnego męża. Nigdy mi tego nie wybaczył. Zniknął na bardzo długo, ale przedtem poprzysiągł mi, że pewnego dnia zakończy tę grę i zostanie na placu boju jako ostatni. Sebastiano i ja potrzebowaliśmy chwili, żeby to przetrawić. Na mój zarzut, czemu nie opowiedział nam tego wszystkiego jeszcze przed akcją, zamiast snuć skąpe aluzje, José stwierdził tylko lakonicznie, że w ten sposób zwiększył nasze szanse. I w ten sposób też wróciliśmy do tych dziwnych i dla mnie niezrozumiałych pojęć determinizmu, paradygmatu i samospełniającej się przepowiedni, którymi Starcy zwykli uzasadniać swoje milczenie, ale moim zdaniem było to nic innego jak jedna z tych ich głupich zasad gry. – Jeśli Fitzjohn chce przejąć władzę, to przecież już dawno temu mógł wyeliminować z gry księcia regenta – zauważył Sebastiano. – Dlaczego z tym czekał? José uśmiechnął się bez cienia radości. – Z tego samego powodu, dla którego i was wcześniej nie wyeliminował z gry: to nie byłoby dla niego prawdziwe zwycięstwo. Chce zwyciężyć w mojej obecności, kiedy będę patrzył. Jego zwycięstwo ma być moją klęską, na scenie, którą sam stworzy. – To znaczy, że on wiedział, że wrócisz? – Oczywiście. Choć przez cały czas próbował zapobiec mojemu powrotowi, aby móc przygotować się bez przeszkód. Ale od samego początku było dla niego jasne, że będę obecny przy decydującej rozgrywce. – Skąd wiedział? – spytałam. A potem sama na to wpadłam. – Ma jedno z tych niesamowitych luster! W tym lustrze zobaczył! José skinął głową. – Czy on wie, że już tu jesteś? – zapytał Sebastiano. – Tak zakładam. Od tego momentu będzie działał ostrożnie. Przypuszczalnie w tej chwili zniknął, aby w ukryciu przygotować ostatni akt. Jednak raczej nie ma pojęcia, w jaki sposób się tu dostałem, bo przecież zniszczył wszystkie bramy. A więc jest to informacja, o którą jesteśmy od niego bogatsi. Maszyna – czy raczej jej szczególna funkcja – to mój as w rękawie. Niemal go nie słuchałam, bo przyszła mi właśnie do głowy okropna myśl. Ludzie Fitzjohna wielokrotnie próbowali zabić Sebastiana, poczynając od pojedynku z Reginaldem, przez próbę zabójstwa na East Endzie, aż do udaremnionego zamachu przed warsztatem pana Stephensona przy James Street. Celem wszystkich ataków był Sebastiano, nie ja. Mogło to zatem oznaczać tylko jedno: nie występował w wizjach z lustra Fitzjohna i dlatego powinien był umrzeć. Mnie natomiast Fitzjohn dotąd oszczędzał, nawet kazał Reginaldowi jedynie ogłuszyć. Najwyraźniej wychodził z założenia, że zrobię jeszcze coś, co mu się przyda. Musieliśmy się koniecznie dowiedzieć, o co chodzi. Wyrzuciłam to wszystko z siebie, nim zdążyłam do końca pomyśleć. José uśmiechnął się z uznaniem. – Dobrze to pojęłaś. To cenna wskazówka co do postępowania w ostatnim akcie. – A jakie jest nasze zadanie w tym ostatnim akcie? – spytał Sebastiano. – Co teraz mamy robić? – Wejść na scenę i grać.
W następnych dniach ze względów bezpieczeństwa często zmienialiśmy kryjówki. Chociaż wkrótce okazało się, że przypuszczenia José były słuszne: Fitzjohn, podobnie jak przedtem Reginald, zniknął, nie pozostawiając za sobą śladów. Kolejne posunięcia planował w ukryciu. A jednak nie odważyliśmy się wrócić do naszego domu przy Grosvenor Square, bo każdy ze służby mógł być opłaconym przez Fitzjohna mordercą. Dla naszego bezpieczeństwa zdecydowanie lepiej było działać w ukryciu, zamiast wystawiać się na widok niczym żywe tarcze. Zgodnie z radą José Sebastiano dla niepoznaki codziennie zmieniał przebranie. Raz chodził jako zgarbiony, powłóczący nogami żebrak w zatłuszczonym kapeluszu i brudnej pelerynie, raz jako niepozorny robotnik w szarym fartuchu i drewniakach, innym razem jako stary kramarz. Jeśli w ogóle można było go rozpoznać, to tylko z bardzo bliskiej odległości, bo zależnie od przywdzianego kostiumu zmieniał wygląd także za pomocą innych sztuczek: przyklejał sobie sztuczną brodę, malował na twarzy ohydne pryszcze i blizny, naciągał siwą perukę, wtykał śliwki w policzki albo przypasywał sobie poduszkę; w wyborze najróżniejszych metod okazał się bardzo pomysłowy. Ja też w miarę możliwości się przebierałam, bo wizja tego, że jeden ze szpiegów Fitzjohna mógłby niezauważony pójść moim śladem i w ten sposób odkryć Sebastiana, była dla mnie prawdziwym horrorem. W dalszym ciągu strasznie się o niego bałam, ponieważ uważałam, że Fitzjohnowi bardzo zależy na wyeliminowaniu Sebastiana z gry. José był przekonany, że wyjaśnień dostarczyłoby lustro Fitzjohna i od tej pory rozmyślałam uporczywie na ten temat. Te dziwne zwierciadła czasu pokazywały każdemu widzowi jedynie wycinki alternatywnej przyszłości. Widać było tylko fragmenty jakiegoś wydarzenia i w żadnym przypadku nie były to zawsze te same sceny. Wszystko zależało od tego, kto w danym momencie używał lustra. Prawdopodobnie mnie pokazałoby ono więcej niż Fitzjohnowi. Długo zastanawiałam się nad tym problemem i w końcu zdecydowałam, że musimy jakoś spróbować się tego dowiedzieć. Miałam już odpowiedni plan. Rozmawiałam z Sebastianem, jednak zdecydowanie się temu sprzeciwiał. – To całkowicie zbędne ryzyko. Nawet jeśli Fitzjohn zniknął w ogromnym pośpiechu, chyba nie wierzycie naprawdę, że coś tak ważnego jak lustro zostawił w Foscary House. José był innego zdania. – Może być tak, że zostawił je tam specjalnie. – Dlaczego miałby zrobić coś tak głupiego? – Ponieważ chce, żebyśmy tam poszli i w nie spojrzeli – odpowiedziałam zamiast José. – Nie – poprawił mnie José. – On chce, żebyś ty w nie spojrzała. Bez wątpienia lustro pokazało mu, że w dzień planowanego przewrotu będziesz obecna, podczas gdy inne, ważne perspektywy pozostały dla niego ukryte. Ma nadzieję, że dostarczysz mu tych brakujących perspektyw. Zobaczyłabyś w lustrze to samo wydarzenie co on, tylko z innego miejsca. Dzięki tobie mógłby uzyskać lepszy ogląd tego, co się wydarzy. Bardziej kompletny. Sebastiano przybrał posępny wyraz twarzy. – Ten lepszy ogląd sytuacji będzie mógł zyskać jedynie wtedy, gdy Anna mu o tym opowie. A na pewno nie zrobi tego dobrowolnie. Innymi słowy, podjął działania, aby ją złapać, gdy tylko znajdzie się w pobliżu lustra. Dlatego ten pomysł odpada, jest zbyt ryzykowny. – Nie jest całkiem bezpieczny, ale myślę, że wart jest ryzyka – sprzeciwił mu się José. – Dzięki temu możemy zyskać decydującą przewagę. I oczywiście zadbamy o bezpieczeństwo
Anny. Klamka zapadła. Musieliśmy tylko zaplanować szczegóły.
– Uważam to za dość zuchwałe, ale wykonalne – powiedział pan Scott, nalewając następną kolejkę herbaty. – I chętnie pomogę wam w każdy możliwy sposób. Odwiedziliśmy pana Scotta w jego księgarni, potrzebowaliśmy bowiem jego pomocy w sprawnej realizacji naszego projektu „Lustro”. Na przytulnym zapleczu omówiliśmy wszystko przy filiżance herbaty. Stary księgarz wyglądał na mocno zaskoczonego, gdy José, Sebastiano i ja pojawiliśmy się u niego nagle po zapadnięciu zmroku, nie powiadomiliśmy go bowiem o tym wcześniej. Był jednak mniej zaskoczony widokiem José, niż się tego spodziewałam. Pokiwał tylko w zamyśleniu głową i stwierdził, że zawsze wiedział, że pan Marinero ma jeszcze jakiegoś asa w rękawie. Mimo to musieliśmy podjąć wszelkie środki ostrożności, nim do niego poszliśmy. Sebastiano dwukrotnie w przebraniu żebraka przemknął się obok księgarni, aby się upewnić, czy w pobliżu nie kręci się żaden ze szpiegów Fitzjohna. Ku naszej uldze sklep nie był obserwowany. Fitzjohn najwyraźniej gdzie indziej koncentrował swoje siły. Pan Scott podał mi puszkę z cukrem, a potem podrapał się w kikut tam, gdzie przytwierdzona była proteza. Widać było, że znowu go boli. Ale jeszcze bardziej dręczyła go utrata wnuka. Unikał rozmowy o nim i kiedy raz bezmyślnie wspomniałam o tym, jak bardzo Jerry lubił szczeniaka – przyprowadziliśmy Syzyfa, bo w tym momencie było mu tu lepiej – w oczach starego człowieka pojawiły się łzy. Chętnie obiecałabym mu, że odpłacimy Fitzjohnowi za jego zbrodnie, ale sami przecież nie wiedzieliśmy, czy to wszystko dobrze się skończy. Jeśli nasze wysiłki spełzną na niczym, być może resztę życia – o ile wcześniej Fitzjohn nie usunie nas z drogi – będziemy musieli spędzić w powracającej wciąż pętli czasu. W trakcie wspólnego picia herbaty plan nabierał kształtów, stając się czymś w rodzaju pucharu niespodzianki. Pan Scott chciał zorganizować silną grupę wsparcia, liczącą co najmniej pięciu godnych zaufania ludzi, którzy mieli nam towarzyszyć jako eskorta do naszego domu przy Grosvenor Square i zabezpieczać tyły, podczas gdy my będziemy próbowali dostać się do lustra. – Czy jednak Fitzjohn nie spodziewa się tego, że przyjdziemy z odpowiednimi posiłkami? – zaoponował Sebastiano. – Możliwe, że też zgromadził wokół siebie więcej ludzi, żeby mieć pewność, że Anna mu nie ucieknie. – Dlatego powinniśmy to wszystko połączyć z odpowiednim manewrem odwracającym uwagę – stwierdził pan Scott. Umilkł i zadzwonił po gospodynię. – Pani Simmons, niech nam pani przyniesie jeszcze herbaty. Gdy pani Simmons wyszła, kontynuował swoje rozważania. – Pożar wydaje mi się do tego najbardziej odpowiedni. – Pożar? – powtórzyłam zdumiona. – Jaki pożar? Chce pan puścić dom z dymem? – Tylko niegroźny mały ogień w kuchni, ale za to z jak najbardziej cuchnącym dymem, który z pewnością wygoni wszystkich mieszkańców na dwór. – A tymczasem my z naszymi ludźmi wejdziemy przez tylne drzwi i, korzystając z chaosu, niezauważeni udamy się do pokojów Fitzjohna – uzupełnił José. Popatrzył na starego księgarza z uznaniem. – Dobry plan, naprawdę dobry. Mógłby być mój. Ale pochwała José nie ucieszyła pana Scotta. Pogrążony w myślach, skinął tylko głową i z zaczerwienionymi oczami patrzył w pustkę. Było jasne, o czym myślał: żadne wysiłki nie
zwrócą mu Jerry’ego. – Jeszcze tylko godzina – powiedział José. – Proponowałbym jutro wieczór, gdy zapadnie zmrok, wtedy łatwiej będzie wykorzystać ogólne zamieszanie. – Bardzo dobrze – zgodził się pan Scott. – Powiedzmy, o dziewiątej. Będę tam punktualnie z moimi ludźmi. Pani Simmons przyniosła nam świeżo zaparzoną herbatę i każdy z nas przed wyjściem wypił jeszcze filiżankę. Pożegnałam się z Syzyfem i obiecałam mu, że wkrótce znów się zobaczymy. I że zadbam o to, by nigdy w życiu nie trafił na łańcuch. Głaszcząc jego puchaty łebek, poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Z jednej strony bardzo chciałam wrócić do domu, do moich czasów. Z drugiej będzie mi strasznie brakowało tego psiaka. Przybita i wyczerpana poszłam wieczorem spać w naszej kryjówce – bez Sebastiana, bo José i on chcieli jeszcze koniecznie omówić parę rzeczy w związku z naszym jutrzejszym przedsięwzięciem. W drodze powrotnej do naszego schronienia José oświadczył, że przestawiając to i owo w maszynie parowej, mógłby być może skonstruować stabilną bramę i nawiązać w ten sposób pełne połączenie ze strumieniem czasu. Od swego powrotu dzień w dzień znikał na kilka godzin, by wspólnie z panem Stephensonem pracować nad maszyną w tajnym miejscu, którego nam nie zdradził. Wiedzieliśmy tylko, że maszyna nie znajduje się już przy James Street, lecz z inicjatywy José została bardzo pospiesznie przeniesiona. Byłam tak zmęczona, że z tej cicho prowadzonej rozmowy nic już nie zrozumiałam. Mimo licznych trosk i lęków natychmiast zapadłam w głęboki i na szczęście pozbawiony koszmarów sen. Gdy się przebudziłam, wydawało mi się, że nie spałam nawet pięciu minut. Sebastiano pochylał się nade mną i szarpał mnie za ramię. – Obudź się, Anno! W blasku świecy jego twarz miała poważny i zdecydowany wyraz. Miał na sobie kapelusz, pelerynę i – co stwierdziłam z przerażeniem – pas z przytroczonym do niego pistoletem. – Musisz wstawać. Poderwałam się zdjęta paniką. – Znalazł nas? Musimy uciekać? – Nie denerwuj się tak. Tylko mała zmiana planów. Projekt „Lustro” zrealizujemy już dzisiaj w nocy. – Uchylił okno i nasłuchiwał odgłosów nocy. – Bądź cicho. I pospiesz się. – OK. Pospieszę się. Serce waliło mi wciąż ze strachu, czułam, jak łomocze niczym rozpędzona maszyna parowa pana Stephensona. Szybko pozbierałam ubranie, ale Sebastiano wyjął mi je z ręki i podetknął chłopięce ciuchy, które najczęściej wkładałam, gdy wychodziliśmy do miasta. Miał rację: lepiej nadawały się do naszego przedsięwzięcia niż długie suknie, które przeszkadzałyby mi w szybkim biegu. Przede wszystkim wtedy, gdy w domu zacznie się palić. W głowie kłębiły mi się rozmaite myśli, kiedy w pośpiechu ubierałam się i czesałam. – Dlaczego to musi być dzisiaj w nocy? – spytałam szeptem. – Czy pan Scott już wszystko zdążył przygotować? – Zrobimy to sami. José uważa, że tak będzie bezpieczniej. Zastanawiałam się gorączkowo, a potem zrozumiałam. – Gospodyni, prawda? Pani Simmons. Gapiła się na nas z taką ciekawością! Jak się nad tym dokładniej zastanowię, to chyba nawet pamiętam, że czułam na karku lekkie swędzenie! – Naprawdę? Przytaknęłam z zapałem.
– Myślałam, że to od pieca, był tuż za mną, dosyć gorący, dlatego nie zwróciłam na to specjalnej uwagi. Ale mogę się założyć, że nas podsłuchiwała. Jest informatorką Fitzjohna! Dlatego nie było w pobliżu innych obserwatorów, bo ona przekazuje mu wszystko, o czym rozmawiamy. Dobry Boże, o mało nie wpadliśmy w pułapkę. – Na szczęście José przejrzał sytuację. Możemy startować, Anno? – Za moment. Sebastiano patrzył niecierpliwie, jak zaplatam pospiesznie warkocz, wtykam potargany efekt moich wysiłków z tyłu za żakiet i naciągam czapkę na głowę. Podszedł do mnie i delikatnie pogłaskał mnie po policzku. – Niezależnie od tego, co się stanie, żadnych solowych akcji. Robisz tylko to, co powiemy ci José i ja. Obiecaj! – Obiecuję. – Dobrze. – Chwycił mnie niespodziewanie, przyciągnął do siebie i pocałował z gwałtowną namiętnością. Zaskoczona oddałam mu pocałunek, aż z ociąganiem odsunął się ode mnie. – Ahoj, przygodo. Damy radę. No, powtórz. – Damy radę – odparłam bez tchu. I zabrzmiało to tak, jakbym naprawdę w to wierzyła.
To było wręcz śmiesznie proste. Dom stał niczym wymarły. Jak okiem sięgnąć, nie było widać strażników ani obserwatorów. Wsłuchałam się w siebie – dokładnie rzecz biorąc, w swój kark – i nie poczułam nic. Droga była wolna. Użyliśmy po prostu naszego klucza. Zadziałał bez problemu. Fitzjohn mógł kazać wymienić zamki, ale najwyraźniej wyszedł z założenia, że nie odważymy się tu przyjść. Co też przez cały czas było prawdą. Poza tym zależało mu na tym, żebym zobaczyła jego lustro, można więc było przypuszczać, że nie będzie mi rzucał dodatkowych kłód pod nogi. Miał pecha, że przesunęliśmy realizację planu o jeden dzień. Gdy Sebastiano otworzył drzwi, bezszelestnie przemknęłam się do holu i na schody. José trzymał tylną straż. Ja i Sebastiano pospieszyliśmy na górę, podczas gdy on czekał na dole, aby zabezpieczyć nasz odwrót i w razie czego uderzyć na alarm, jeśli ktoś będzie za nami szedł. Z góry nie groziło nam niebezpieczeństwo, nikt się nie czaił, inaczej kark by mnie ostrzegł. Czy pani Fitzjohn była nadal w domu? Niemal cała służba została zwolniona, jak się dowiedzieliśmy od pana Scotta, ale on nie wiedział, czy pani Fitzjohn jeszcze tu mieszka, czy zniknęła wraz ze swym mężem. Cicho weszliśmy po schodach dla służby i dotarliśmy do piętra, na którym swoje pomieszczenia mieli Fitzjohnowie. Byłam tu tylko raz, zwiedzając dom tuż po naszym przybyciu, jednak pamiętałam wciąż, gdzie jest ich pokój. Pamiętałam także, że było tam lustro, wąskie i niepozorne, wiszące między dwoma dość paskudnymi gobelinami. Pewnie w ogóle bym go nie zauważyła, gdyby pani Fitzjohn, dość zmieszana, nie wskazała na te dywany i nie oświadczyła, że tkanie gobelinów to jej hobby. Drzwi do pokoju dziennego nie były zamknięte. Sebastiano ze świecą poszedł przodem, ja trzymałam się tuż za nim. Lustro jeszcze tam było! Natychmiast stanęłam przed nim i spojrzałam w nie, nic jednak nie zobaczyłam. Pomijając oczywiście moje własne odbicie i to nie najlepsze, bo lustro było na krawędziach dość mocno zaśniedziałe i także pośrodku miało kilka matowych plam. Z czysto optycznego punktu
widzenia było kiepskiej jakości, podobnie jak zwierciadło Esperanzy. Dlatego mogło to być lustro przyszłości. – Nie działa – powiedziałam sfrustrowana. – Może musisz go dotknąć. Położyłam rękę na brzegu lustra i wzdrygnęłam się, bo zdawało mi się, że czuję pod palcami lekkie mrowienie. – Co jest? – dopytywał się Sebastiano. – To było coś… jakby wibracje. – A więc to właściwe lustro. – Ale nic się nie dzieje. – Hmm, dotknij go jeszcze raz. Uczyniłam to, ale znów nic się nie wydarzyło. Sebastiano stał obok mnie ze świecą i oboje spoglądaliśmy w lustro. Nic. – Odsunę się, może się uda, kiedy będziesz patrzyła sama. – Przeszedł do najbliższego kąta i usiadł w fotelu z oparciem tak, by nie widzieć zwierciadła. Zdecydowanym ruchem położyłam obie ręce na ramie. Wibracje wzmogły się, ale nie dałam się zbić z tropu, choć najchętniej uciekłabym stamtąd z głośnym krzykiem. I rzeczywiście, nagle coś się poruszyło! Powierzchnia lustra zaczęła się marszczyć, zrobiła mleczna, a potem rozwarła się niczym mgła pod wpływem podmuchu wiatru. Obraz, który mi się ukazał, na krawędziach był dziwnie zniekształcony; było prawie tak, jakbym patrzyła przez kalejdoskop, w którym obraz jest dzielony na spore kawałki, a potem z powrotem łączony. Później, zupełnie niespodziewanie, wszystko wskoczyło na właściwe miejsce i miałam przed sobą potężną salę balową, wypełnioną blaskiem niezliczonych świec. Efekt był tak powalający, że cofnęłam się gwałtownie, oddychając głęboko. Dziesiątki elegancko ubranych osób przemieszczały się przede mną po lśniącym parkiecie. Kelnerzy uwijali się, podając napoje w błyszczących kryształowych kieliszkach. Przez szeroko otwarte dwuskrzydłowe drzwi można było zajrzeć do sąsiedniej sali bankietowej, gdzie stał stół nakryty adamaszkowym obrusem i srebrami. Do tańca przygrywała grupa muzyków, co wyglądało dość dziwnie, bo wszystko odbywało się bez dźwięku. Szybko przebiegłam wzrokiem tętniącą życiem scenę w poszukiwaniu znajomych twarzy. O, hrabia! Stał tuż przy kolumnie ze złotym ornamentem i rozmawiał – z Iphigenią! U szczytu wielkiej sali ktoś stał otoczony grupką ludzi, od razu było widać, że to ktoś ważny. Gdy tłum się poruszył i kilka osób odeszło, w samym środku zgromadzenia dostrzegłam księcia regenta, który rozglądał się wokół, uśmiechając się jowialnie, wystrojony jak książę z operetki. Miał na sobie purpurowy mundur i był suto obwieszony orderami i złotymi galonami. U jego boku stał mężczyzna ubrany na ciemno, który wydał mi się dziwnie znajomy. Z księciem regentem łączyło go pewne podobieństwo – czyżby to był jego brat Frederic, który tak długo przebywał na morzu i którego niemal nikt już w Londynie nie znał? Przyjrzałam się temu mężczyźnie lepiej i pojęłam, że uderza mnie nie rodzinne podobieństwo, lecz sposób zachowania. Troszeczkę sztywny, a jednak pod względem formy doskonały. Potem spojrzałam mu w oczy. Zdawały się mnie paraliżować, przenikając przez lustro na wskroś, naszła mnie nawet chęć, by się odwrócić i uciec. To był Fitzjohn! Zewnętrznie mocno się zmienił. Nieco bardziej korpulentny i łysy, z gęstymi bokobrodami, krzaczastymi brwiami i zębami, które wyglądały zupełnie inaczej niż u mojego dawnego lokaja. Prawdopodobnie jota w jotę przypominał prawdziwego brata księcia regenta, przy czym nie miałam żadnych złudzeń co do tego, co naprawdę stało się z tym biedakiem. Jego statek spoczywał zapewne na dnie Atlantyku, inaczej Fitzjohn nie mógłby przecież zająć jego
miejsca. Fakt, że właśnie w ten szczególny wieczór – a dokładnie w przyszłą sobotę, wtedy bowiem rozpocznie się soirée w Carlton House – wrócił do domu po długiej podróży, z pewnością harmonijnie wpisze się w dalszy przebieg wydarzeń. Bo gdy książę regent rzeczonego wieczoru na oczach wszystkich nagle i niespodziewanie pożegna się z tym światem, kolejny następca tronu będzie na szczęście już na miejscu. „Aktorów książąt, królestwo na teatr…”. Przez chwilę, która zdała mi się wiecznością, gapiłam się na Fitzjohna, on zaś, jakby wyczuł to ponad czasem i przestrzenią, skierował wzrok wprost na mnie. Jego oczy niemal przewiercały mnie na wylot. Przeszył mnie dreszcz. To wszystko nie było prawdziwe, to się dopiero miało wydarzyć, ale lustro dawało wstrząsające wrażenie rzeczywistości. Potem Fitzjohn objął ramieniem swego rzekomego brata i podał mu puchar z winem. Kark zaczął mnie swędzieć. Nie, palić ogniem! Chciałam się odwrócić, ale potem zorientowałam się, że niebezpieczeństwo pochodzi z lustra. Mój wzrok mimowolnie przylgnął do pucharu. Wino! Musiało być zatrute! Prinny ujął puchar i zamierzał się z niego napić. „Nie!” – krzyknęłam w duszy i jakby mnie usłyszał, bo opuścił rękę z kielichem i się obejrzał. Ktoś w sali – sądząc po pełnej przepychu liberii, ktoś w rodzaju mistrza ceremonii – zwoływał gości na przedstawienie na tarasie. Przez otwarte drzwi balkonowe widać było połykaczy ognia i żonglerów. Ze wszystkich stron napływali goście, aby zająć dobre miejsca. Obłoki ognia i latające stożki mieszały się, tworząc migotliwe tło, które ze względu na całkowity brak głosu sprawiało upiorne wrażenie. Ponieważ patrzyłam na tę scenę z góry – można powiedzieć, z lotu ptaka – wszystko widziałam doskonale. Nie tylko początek przedstawienia na tarasie. Przede wszystkim samą siebie. Przynajmniej przez chwilę, potem widok zasłoniła mi otyła, wysoka kobieta w czerni. Ale byłam pewna, że się nie mylę. Byłam tam. Czy też może: będę tam. Przycisnęłam rękę do pulsującej tętnicy na szyi. – Co jest? – usłyszałam dobiegający z kąta szept Sebastiana. – Nic – odparłam matowym głosem. Jak urzeczona patrzyłam w lustro. Otyła kobieta poszła dalej, więc znów dobrze siebie widziałam. Na marginesie zarejestrowałam, że mam na sobie tę prześliczną suknię, którą wybrała dla mnie Iphy i w której wyglądałam lepiej niż dobrze. Gorączkowo poszukiwałam wzrokiem Sebastiana i José, ale nigdzie ich nie dostrzegłam. Potem mój wzrok przylgnął na powrót do mojej własnej postaci, bo najwyraźniej w lustrze coś zamierzałam zrobić. Cała w bieli – ogólnie rzecz biorąc, całkiem niezły widok – szłam wprost do księcia regenta i Fitzjohna. Prinny witał mnie z promiennym uśmiechem. Położył mi rękę na ramieniu i, co było widać po jego twarzy, powiedział miły komplement. Fitzjohn przewiercał mnie wzrokiem. Prinny ponownie podniósł kielich i chciał się napić. A ja… …usłyszałam za sobą ruch. I to w rzeczywistości, nie w lustrze. Obróciłam się przestraszona, zapominając, że obiema rękami trzymam lustro. Wskutek mojego gwałtownego ruchu odczepiło się od ściany i spadło na podłogę, gdzie przy wtórze ogłuszającego brzęku rozprysło się na tysiąc kawałków. – Milady! – W otwartych drzwiach pokoju pojawiła się postać w upiornie białej nocnej koszuli. Pani Fitzjohn gapiła się na mnie jak na zjawę w filmie grozy. – Pani żyje i ma się dobrze! Mówili, że pani umarła! – Wstrząśnięta spojrzała na kawałki lustra. – Dobry Boże! To przynosi nieszczęście. Roześmiałam się odrobinę sztucznie. – Mam nadzieję, że nie mnie.
Z posępną miną potrząsnęła głową. – Dobrze, że nie ma tu mojego męża. Byłby niepocieszony, był bardzo przywiązany do tego lustra. Stara rodzinna pamiątka, wie pani. – Mogę się założyć – mruknęłam. Szukając pomocy, obejrzałam się na Sebastiana, który podniósł się z fotela i pospiesznie stanął u mojego boku. Pani Fitzjohn najwyraźniej dopiero teraz go zauważyła. – Och, milordzie – wyjąkała. – Pan też żyje! Co za szczęśliwe zrządzenie losu! – A kto pani powiedział, że nie żyjemy? Jej twarz przybrała wyraz zmieszania. – Każdy tak mówi. Wydaje mi się, że nawet w gazecie pisali. Powiedziano, że państwo zostali zabici przez jakichś opryszków podczas podróży na wieś. – Czy prócz pani jest jeszcze ktoś w domu? – Nie, nikt. – Co się stało z moją pokojówką Bridget? – spytałam. – Mój mąż zwolnił Meeksa i ją, co ją bardzo przygnębiło. To głupie dziewczę płakało i godzinami rozmawiało samo ze sobą, głównie o tym, jak to będzie, gdy w przyszłości zamieszka pod mostem. Ale na dniach widziałam ją, jak paraduje w parku z Meeksem pod rękę. Słyszałam, że oboje znaleźli nowe zatrudnienie w tym samym domu. – Och, Bridget i Meeks… – Mogłabym przysiąc, że temu gościowi podobają się raczej chłopcy. Ale świetnie, przecież wiedziałam, że Bridget się w nim durzy. Miałam nadzieję, że będą razem szczęśliwi. – Rzeczy wciąż tu jeszcze są – powiedziała nagle pani Fitzjohn. – To znaczy, nie rzeczy Meeksa i Bridget, tylko jego lordowskiej mości i pani. Niczego nie oddaliśmy. A więc gdyby państwo chcieli się przebrać i zdjąć to nędzne odzienie… – Nieśmiały uśmiech rozjaśnił jej strapioną twarz. – Wrócili państwo do domu, któż by w to uwierzył! Na pewno są państwo głodni. Czy mam szybko przygotować posiłek? – Pospiesznie zgięła się w ukłonie, przy czym jej koszula nocna szeleściła tak samo jak fartuchy, które nosiła w ciągu dnia. Prawdopodobnie wszystko krochmaliła. – Gdzie jest pani mąż? – Głos Sebastiana był ostry jak uderzenie bicza. Pani Fitzjohn znów sprawiała wrażenie zmieszanej, nawet odrobinę nieobecnej duchem. – Wyjechał. – Jej głos brzmiał mechanicznie. Sebastiano obrzucił panią Fitzjohn uważnym spojrzeniem, szukając w jej twarzy oznak nieszczerości, ale podobnie jak mnie nie udało mu się chyba żadnych znaleźć, bo jego głos złagodniał. – Nie chcemy pani dłużej zatrzymywać, proszę sobie nie robić kłopotu. Niech pani wraca do łóżka, pani Fitzjohn. Dygnęła jak posłuszne dziecko, odwróciła się i wraz ze swą szeleszczącą koszulą nocną zniknęła w swojej sypialni. Moje napięcie uwolniło się w postaci przeciągłego westchnienia. Niespokojnie spojrzałam na okruchy mieniące się u moich stóp. – Taka ze mnie niezgraba. Naprawdę mi przykro. – Niepotrzebnie. I tak bym je przed wyjściem zniszczył. – Sebastiano popatrzył na mnie przenikliwie. – Pytanie tylko, co zobaczyłaś. I czy to daje nam nową wiedzę. Widziałaś coś ważnego czy nie? – Tak – odparłam mocnym głosem. – Zdecydowanie tak. Odwróciłam się i pospieszyłam do schodów. Sebastiano pobiegł za mną. – Hej, co zamierzasz?
Skręciłam ze schodów dla służby w kierunku korytarza jaśnie państwa. – Muszę wziąć parę ważnych rzeczy z garderoby. Teraz wiem, że będę ich potrzebowała.
Kilka dni, jakie pozostały do soirée u Prinny’ego, przeleciało jak z bicza trzasnął. Cały czas byliśmy w ruchu i rzadko pozostawaliśmy w jednym miejscu dłużej niż parę godzin. Raz nawet w środku nocy José zerwał nas z łóżka, ponieważ zdawało mu się, że zauważył coś podejrzanego, i dlatego uznał za bezpieczniejsze, byśmy natychmiast zmienili kwaterę. Wprawdzie istniało duże prawdopodobieństwo, że najbliższej soboty będę na soirée i tym samym do tej pory nie powinno mi się nic stać – w końcu widziałam się w lustrze – ale nie dotyczyło to Sebastiana ani José. Ani jeden, ani drugi nie wpadli mi w oko podczas wizji. Oczywiście nie byłam w stanie zobaczyć wszystkich ludzi, którzy się tam pojawili, nie starczyłoby mi na to czasu. Ale nie można było całkowicie wykluczyć tego, że do soboty coś im się stanie. Poza tym należało uwzględnić, że obraz przyszłości w lustrze nie był stały i niezmienny. Potężnym wysiłkiem umysłu można było wpłynąć na przyszłe wydarzenia i w ten sposób wmieszać się w bieg czasu. To przecież właśnie była zasada, na której opierała się praca nas, Strażników Czasu. Innymi słowy, Fitzjohn na pewno miał jeszcze w ręku kilka atutów i będzie w dalszym ciągu próbował się zorientować, jaką wiedzą nad nim góruję. José był przekonany, że zauważyłam w lustrze coś, czego brakowało w tym wycinku obrazu, który miał do dyspozycji Fitzjohn. Tak czy owak, przez resztę dni nieustannie zmienialiśmy miejsce pobytu, zerwaliśmy także kontakty z panem Scottem. Było mi z tego powodu szalenie przykro, bo tak bardzo się starał i podejmował dla nas wielkie ryzyko. Ale pozostawanie z nim w kontakcie wiązało się dla nas ze zbyt dużym niebezpieczeństwem, ponieważ tym samym moglibyśmy dać Fitzjohnowi okazję do tego, by nas wytropić. A potem przyszedł ten wielki wieczór. Wyszykowaliśmy się na uroczystość, a dokładniej mówiąc, ja się wyszykowałam, podczas gdy José i Sebastiano w wyniku wyrafinowanej i żmudnej procedury przeistoczyli się w pozornie zupełnie obcych ludzi. Wyglądali tak, że sama bym ich nie poznała, nawet z bliskiej odległości. Gdy stanęli przede mną, odczułam głęboką ulgę, wiedziałam bowiem, że są częścią sceny, którą zaobserwowałam w lustrze. Podobnie jak ja będą obecni na uroczystości w Carlton House, ale ponieważ ich prawdziwy wygląd był tak dobrze zamaskowany, w trakcie wizji mimo najlepszych chęci nie mogłam ich rozpoznać. Dla bezpieczeństwa pojechaliśmy na soirée osobno. Ja wzięłam jeden powóz, Sebastiano i José wsiedli do drugiego. Przedtem Sebastiano przytulił mnie mocno. – Uważaj na siebie! – Nie martw się. – Wskazałam na swój kark. – Mam tu prywatny alarm przeciwpożarowy. – Poczekaj. Dam ci coś jeszcze. Może to też odrobinę doda ci sił. – Wyjął z górnej szuflady komody małe, obciągnięte aksamitem pudełeczko i mi je podał. – Proszę. Prawdopodobnie powinienem przy tym paść na kolana, ale to by mi zniszczyło przebranie, dlatego wyjątkowo niech będzie tak. Ale z miłością. – Och. – Czując suchość w gardle, otworzyłam pudełko. Znajdował się w nim delikatny pierścionek z małym, lecz cudownie iskrzącym się kamieniem. – To jest… – Zająknęłam się. – Pierścionek – wtrącił José usłużnie. – Dokładnie rzecz biorąc, pierścionek zaręczynowy. – Właściwie chciałem być z tobą sam na sam, gdy będę ci go dawał – powiedział
Sebastiano. – Ale jakoś przez cały czas się nie składało. – Nie zapominaj, że przyniosłem go dopiero dzisiaj – oświadczył José. – Więc wcześniej się nie dało. Mam nadzieję, że odpowiada twoim gustom. – Jest prześliczny. – W gardle miałam kluchę, która niechybnie zapowiadała łzy. – Ja… o cholera, muszę się rozryczeć. – I rzeczywiście to zrobiłam, całkiem obficie. Na szczęście zrezygnowałam z makijażu, który na pewno by się teraz rozpłynął. Tkwiłam w ramionach Sebastiana i łkałam ze szczęścia, starając się nie zrujnować jego pracochłonnego kamuflażu, tym bardziej że przebrał się za kobietę i był dość mocno umalowany. – Kocham cię – wyszeptał mi do ucha. – Bez tego wszystkiego na twarzy pocałowałbym cię teraz. – Ja ciebie też – zapewniłam go. – Jeśli wyjdziemy z tego żywi, natychmiast weźmiemy ślub. W porządku? – Jasne! – powiedziałam, pociągając nosem. – Już czas, moje dziecko. José zarzucił mi pelerynę, którą Sebastiano i ja wraz z kilkoma innymi rzeczami zabraliśmy z naszego domu przy Grosvenor Square. To było cudeńko z białego aksamitu, obszyte futerkiem z gronostaja, którego wolałabym nie wkładać, bo musiało po to zginąć zwierzę (a może nawet kilka, futrzane obszycie było dość włochate), ale do tej sukni pasowało wprost idealnie. Moje przybycie w takim stroju do Carlton House wzbudzi spore zainteresowanie, bo był on absolutnie ravissant. Wzbudzanie zainteresowania stanowiło dziś moją naczelną dewizę, José kilka razy mnie na to uczulał. Im więcej uwagi zwrócę na siebie, tym mniej zostanie jej poświęconej jemu i Sebastianowi, a to miało decydujące znaczenie. – Właściwie to dziwne, że znowu stanie się to na dużym soirée – stwierdziłam, poprawiając jeszcze szybko pelerynę przed maleńkim lusterkiem zdobiącym nagą ścianę nad komodą. Naszym aktualnym miejscem pobytu był stary zajazd w pobliżu Tower, który charakteryzował się takim samym brakiem komfortu jak wszystkie inne domostwa, przez które José przemycił nas w ciągu ostatnich dni. Przynajmniej nie było pluskiew; po kilku nocnych spotkaniach z tymi gryzącymi bestiami umiałam docenić i to. – Co znowu się stanie na dużym soirée? – dopytywał się Sebastiano. – No, wielki finał. Dokładnie tak jak dwa lata temu na balu maskowym w Paryżu. – Wtedy również w walce przeciw potężnemu Starcowi sprowokowaliśmy podjęcie decyzji i na szczęście w ostatniej chwili wszystko wyprostowaliśmy. – Czysty przypadek – sprzeciwił się Sebastiano. – Pomyśl o naszej pierwszej wspólnej akcji. Miał rację. Gdy po raz pierwszy weszliśmy w konflikt z jednym ze Starców, wielka walka odbyła się z dala od oczu publiczności, w opuszczonym domu w Wenecji. – W gruncie rzeczy to nie jest żaden przypadek, że decydujące spory mają miejsce w czasie takich spotkań – wtrącił ku mojemu zdziwieniu José. – To się wiąże z tym, że przy takich okazjach często zbierają się wszystkie ważne osobistości, linie ich życia ogniskują się i krzyżują w tym miejscu w strumieniu czasu. Wyobraźcie to sobie jak węzeł gordyjski, który może zostać rozcięty tylko z jednej, określonej pozycji. Owiał mnie chłodny podmuch, bo pomyślałam o tym, co by się stało, gdyby tym razem nie udało się rozciąć tego węzła. Mimowolnie dotknęłam mojego nowego prześlicznego pierścionka i mocniej nasunęłam go na palec. Wydał mi się symbolem nadziei. A nadziei naprawdę potrzebowaliśmy. Jeszcze wszystko mogło pójść nie tak, bo zabójcze wyrafinowanie, z jakim postępował dotąd Fitzjohn, nie pozostawiało wątpliwości co do tego, że mamy do czynienia z niezwykle mądrym i pozbawionym skrupułów przeciwnikiem. Zbyt wiele razy
wyprzedził nas o krok. Nie mogliśmy być tak głupi, by zdawać się na szczęście albo korzystne zbiegi okoliczności. – Powóz czeka – powiedział José. Pogłaskał mnie szybko po włosach. – Jesteś prześliczna, dziecko. Poczułam, jak się czerwienię. To był pierwszy i zapewne po wsze czasy jedyny komplement, jaki kiedykolwiek usłyszałam z jego ust. – Dziękuję – odparłam ochrypłym głosem. Przytuliłam się do Sebastiana ostatni raz, a potem ruszyłam w drogę.
Carlton House był wystawną budowlą z długim szeregiem kolumn przy Pall Mall, potężnym portykiem w stylu antycznym, eleganckimi tarasami i parkiem graniczącym bezpośrednio z parkiem Świętego Jakuba. Na przebudowę tego pałacu – o czym wiedziałam z rozmów z Iphy – Prinny nie żałował ani kosztów, ani trudu, bezbrzeżnie mnożąc w ten sposób swoje długi. Już wchodząc tam, widziałam, że nie przesadziła: rzadko miałam okazję zobaczyć taką aurę luksusu. Jednak nim dane mi było podziwiać wnętrza najeżone pretensjonalnymi sprzętami, sama odegrałam swoje przedstawienie. Kiedy mój powóz zajechał – José skombinował dla mnie skądś naprawdę elegancką karetę, całą lakierowaną na czarno, zaprzężoną w cztery temperamentne kare konie – przybyli właśnie goście zatrzymali się wzdłuż Pall Mall i otworzyli ze zdumienia oczy i usta. Londyńska arystokracja była zamkniętą kliką, wszyscy się znali i niemal wszyscy, którzy byli tu dziś zaproszeni, widzieli mnie choć raz. To, że nagle pojawia się uznana za martwą dziedziczka z Karaibów, do tego bez przepisowego towarzystwa, wzbudziło ciekawość i poruszenie. Ludzie zbliżali do siebie głowy i zaczynali plotkować, a ja robiłam wszystko, żeby jeszcze wzmocnić ten efekt. Mój stangret, uprzejmy gość w liberii, niósł za mną tren peleryny aż do portyku, podczas gdy jego groom z ważną miną trzymał tańczące konie za cugle. W końcu stangret wycofał się z ukłonem, a ja z królewsko uniesioną głową weszłam na stopnie prowadzące do portalu. W czymś w rodzaju foyer przywitał mnie lokaj i pomógł mi zdjąć pelerynę, a następnie zaprowadził mnie do wielkiej sali powitalnej. Przyglądano mi się ze wszystkich stron, lecz ja zachowywałam się tak, jakby przebywanie tu bez towarzystwa było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. Łaskawie witałam się z ludźmi, których nazwiska jeszcze pamiętałam. – Lordzie Wrexham. – Skinęłam głową wystrojonemu łowcy posagów, przed którym ostrzegała mnie Iphy, on zaś odpowiedział na pozdrowienie pełnym zaskoczenia ukłonem. Zobaczyłam kolejną znajomą twarz. – Och, pan Rule. Mam nadzieję, że ten pojedynek nie miał dla pana niedobrych konsekwencji. Niestety, jako sekundanta nie mogłabym pana polecić. – Mi… milady – usłyszałam, jak się jąka, a potem odeszłam, zostawiając go w osłupieniu. Sala przyjęć miała majestatyczne rozmiary i była zwieńczona wysokim kasetonowym stropem. Otoczona greckimi kolumnami i wyłożona kosztownym marmurem, swoim przepychem po prostu rzucała człowieka na kolana. W ściennych niszach wystawione były wszelkie możliwe rzeźby z brązu i marmurowe popiersia, można się było poczuć jak w muzeum starożytności. Ale to był dopiero początek. Lokaj prowadził mnie przez rozmaite pomieszczenia, wszystkie godne królów. Z holu przeszliśmy do ośmiokątnej sali zwieńczonej dużą okrągłą galerią, w której przejścia znikały za jaskrawoczerwonymi aksamitnymi kotarami, ozdobionymi złotymi chwostami. Następna była kolejna wykwintna sala z niebieskimi jedwabnymi tapetami i potężnymi olejnymi malowidłami na ścianach, potem sala z szafami zdobionymi złotem, białym
marmurowym kominkiem i dużymi balkonowymi drzwiami wychodzącymi na ogród, jeszcze później sala cała w różu z ogromnym kryształowym żyrandolem, po niej kolejne pomieszczenie w błękicie ze złotą sztukaterią na suficie i wreszcie ogromna sala z długim rzędem okien wychodzących na park. Najwyraźniej była to sala główna, ponieważ właśnie to pomieszczenie widziałam w lustrze. Głęboko zaczerpnęłam powietrza i rozejrzałam się. Przez cały czas zachowywałam się tak, jakbym była wcieleniem spokoju, ale w rzeczywistości stanowiłam jeden wielki kłębek nerwów. Serce waliło mi o żebra, nieustannie musiałam walczyć z pokusą, by przycisnąć do niego rękę, aby jakoś je uspokoić. Zamiast tego wzięłam kielich z szampanem z tacy, którą podetknął mi pod nos jeden z licznych służących, i wypiłam spory łyk. Potem już tylko sączyłam, wiedziałam bowiem, że nie najlepiej znoszę alkohol, a z całą pewnością nie chciałam zrobić niczego, co mogłoby zaszkodzić mojej koncentracji. Obserwowałam otoczenie i próbowałam porównać to wszystko z wizją w lustrze. Perspektywa była zupełnie inna, widziałam jedynie ułamek tego, co pamiętałam z lustra. Obok znajdowała się duża owalna sala bankietowa z sufitem pomalowanym w letnie niebo. Stamtąd przejście prowadziło do kolejnej ogromnej sali, która wychodziła na ulicę. A więc istniała też krótsza droga z westybulu do sali głównej – lokaj poprowadził mnie, można powiedzieć, okrężną drogą, zapewne na polecenie Prinny’ego, który najwyraźniej przywiązywał wagę do tego, by goście mogli ze szczegółami podziwiać jego domostwo. Sala główna, w której zebrała się większość przybyłych osób, od kunsztownych fresków na stropie przez miękkie czerwone kotary aż do gigantycznego dywanu stanowiła jedną wielką orgię przepychu. Z niedowierzaniem przyjrzałam się fotelowi stojącemu u szczytu stołu o wymiarach kortu tenisowego. Było to coś w rodzaju tronu, monstrum obwieszone frędzlami, w którym oparcia w dużej części składały się ze sfinksów (z nagimi kobiecymi piersiami!). W tym monstrualnym fotelu siedział Prinny we własnej osobie i przyjmował hołdy. Był otoczony różnymi osobami, ale Fitzjohna nigdzie nie widziałam. Najwidoczniej jeszcze go nie było. – Lady Anne! Obróciłam się na dźwięk damskiego głosu. Stała przede mną śliczna lady Jersey, w sukni w kolorze lapis lazuli z przetykaną srebrem szarfą. Zmierzyła mnie wzrokiem z jawną radością, ale także mocno zdziwiona. – Najpierw myślałam, że źle widzę, ale to naprawdę pani. Jakże się cieszę, że miewa się pani dobrze. Ileż ja się musiałam nasłuchać okropnych plotek o pani rzekomej śmierci! – Jej oczy błyszczały z ciekawości. – Jak do tego doszło? – Nie da się tego wyjaśnić w trzech słowach – powiedziałam z roztargnieniem. – Kiedyś opowiem to pani bardzo dokładnie. Ale teraz proszę mi wybaczyć, muszę pilnie iść do mojej kuzynki. – Właśnie odkryłam Iphy. Stała razem z George’em Clevelym w miejscu, w którym ich widziałam w lustrze. To mogło oznaczać tylko jedno: wydarzenia, jakie ukazały mi się w wizji, nastąpią wkrótce, bo Iphy i George z pewnością nie będą stać godzinami tam, gdzie w tej chwili przebywają. Badawczo rozejrzałam się wokół, ale Fitzjohn nadal się nie pojawił. Iphy też mnie zauważyła. Podniosła obie ręce i zamachała nimi gwałtownie w moją stronę. – Anne! O Boże! To naprawdę ty! Pospieszyłam do niej, aby ona nie ruszyła do mnie. Wszystko, co pokazała scena w lustrze, powinno w miarę możliwości zostać takie, jakie pamiętałam, w przeciwnym razie na koniec wydarzenia potoczą się zupełnie inaczej, zagrażając naszemu planowi. Starałam się nic nie czuć, gdy Iphy, poruszona, objęła mnie i przy wtórze cichego szlochu mocno do siebie przytuliła. Poczułam jednak, że faktycznie za nią tęskniłam, i musiałam mocno
się starać, żeby także nie wybuchnąć płaczem. – Iphy – powiedziałam zduszonym głosem. – Dobrze cię widzieć. – Och, Anne! Ja dalej w to nie wierzę! Ty żyjesz! – Jej oczy lśniły wilgocią, wargi drżały. – Nie masz pojęcia, ile łez wylałam, myśląc, że umarłaś. Napisali o tym nawet w gazecie: że napadli was opryszkowie i zabili! Nie bardzo mogłam jej zdradzić, że to był tylko podstęp Fitzjohna, który potrzebował oficjalnego uzasadnienia naszego zniknięcia. – Jak to możliwe, że po tych strasznych tygodniach znowu jesteś tu cała i zdrowa? – dopytywała się. – Och, ci opryszkowie nie zabili nas, lecz tylko więzili, ponieważ… żądali okupu. To trwało trochę, ale w końcu udało się nam uciec. Oczy jej rozbłysły. – A twój brat? Jak się czuje? – Z ciekawością spojrzała mi przez ramię. – Jest tutaj? – Nie, musi się jeszcze oszczędzać. To wszystko mocno go nadwerężyło. – Powinnam go odwiedzić i zapewnić o mojej nieustającej trosce. – Pochyliła się do mnie. – Wiesz co – zwierzyła mi się szeptem – mogłabym zignorować te jego… skłonności, bo przecież najważniejsze są jego dobroć i serdeczność. Poza tym kto wie, czy kiedyś, w przyszłości, nie zmieni się to na lepsze. To, że jeszcze żyje, traktuję jako znak nowego początku. Anne, chciałabym go jak najszybciej zobaczyć! Przyniosę mu jego ulubione czekoladki. Heroicznie zdusiłam w sobie chęć zazgrzytania zębami. – Możesz to zrobić w najbliższych dniach – powiedziałam z udawaną wielkodusznością i pocieszającą świadomością, że mam na palcu pierścionek zaręczynowy od Sebastiana. Jeśli dzisiaj wszystko dobrze się skończy, i tak niedługo będziemy w bezpiecznej odległości, czyli dwieście lat później. Pomijając to, Sebastiano był uodporniony na czekoladki Iphy. Niezależnie od tego, jak świetnie wyglądała. A rzeczywiście wyglądała bardzo pięknie w sukni w kolorze kości słoniowej i z tym swoim sensacyjnym dekoltem. W tym momencie wmieszał się George Clevely, który przez cały czas gapił się na mnie bez słowa. Chwycił moją rękę i obsypał ją pocałunkami. – Moja droga, słodka Anne! Najukochańsza, zachwycająca Anne! Moje biedne stare uszy niewiele przed chwilą zrozumiały, ale oczy na szczęście działają jeszcze dobrze. A one mówią mi bez żadnych wątpliwości, że jest pani całkowicie żywa. I olśniewająca jak zawsze! Jeśli chodziło mu o mój strój, miał rację. To było prawdziwe cudo, jeszcze piękniejsze niż suknia debiutantki, którą miałam na sobie w Almack’s. Przypomniałam sobie, jaka byłam zdenerwowała tamtego dnia, gdy Iphy zawlokła mnie na przymiarkę, ale teraz cieszyłam się, że podjęłam ten trud. Iphy oddała mi w ten sposób naprawdę wielką przysługę. W zajeździe nie mogłam objąć wzrokiem całego efektu końcowego, bo lustro w naszym pokoju było niewiele większe od chusteczki do nosa, ale tu, w Carlton House, wisiało tak wiele gigantycznych zwierciadeł, że mogłam podziwiać samą siebie. Suknia stanowiła subtelną kaskadę najdelikatniejszych białych jedwabnych plis i sięgała – zgodnie z obecną modą – do kostek. Przy fryzurze przydałaby mi się pomoc Bridget, ale córka naszego obecnego gospodarza też sobie z tym całkiem dobrze poradziła. Na moje życzenie zrobiła mi plecioną koronę à la księżna Sissy, która wprawdzie różniła się od tych wszystkich klasycznych greckich fryzur, ale jednak ściągnęła na siebie kilka zazdrosnych spojrzeń. Nawet Iphy się spodobała. – Twoje włosy wyglądają bardzo ładnie, kochanie. Niezwyczajnie, ale ładnie. – Dziękuję – odpowiedziałam. – I bardzo mnie cieszy, że dobrze pasuje ci ta suknia. Wiedziałam od razu, że to jest
dokładnie to, czego potrzeba na dzisiejszy wieczór. – Moja kochana Anne – wtrącił głęboko poruszony George. – Ogromnie się zmartwiłem, słysząc, że przystąpiła pani do rzeczonej podróży do Amesbury bez mojej ochrony. Natychmiast za panią pojechałem. Ale panią jakby pochłonęła ziemia. Od razu podejrzewałem najgorsze. Wiadomość o pani śmierci złamała mi serce. Jestem przeszczęśliwy, że pani żyje. – To bardzo miłe z pana strony, George. – Nie powiedziałam tego ot tak sobie, naprawdę cieszyło mnie jego przejęcie. – Powinnam była jechać z panem. Nagle zaczął mnie swędzieć kark. W następnej sekundzie umilkła muzyka i zobaczyłam, że Prinny wstał ze swego kiczowatego złotego fotela. Poklepał po ramieniu jakiegoś mężczyznę, promieniejąc przy tym na twarzy. – Niespodziewany gość! – usłyszałam jego okrzyk. – Patrzcie tylko, mój brat wrócił z długiej podróży! Przybył Fitzjohn! Natychmiast zrobiło mi się niedobrze i musiałam mocno zebrać się w sobie, by nie uciec przez pierwsze lepsze drzwi. – Wciórności – powiedział zaskoczony George obok mnie. – Faktycznie, to on. Troszkę starszy i bardziej brodaty, ale poza tym zupełnie taki jak dawniej. Nie myślałem, że jeszcze kiedyś pojawi się w Londynie. Widziałam, jak Fitzjohn niesie dwa puchary z winem. Jeden podał Prinny’emu i coś mu przy tym powiedział, zapewne „kochany bracie, wypijmy za nasze spotkanie” albo coś równie fałszywego. Ruszyłam przed siebie. – Ależ, Anne, niech pani zostanie! – zawołał George. – Chcę się tylko szybko przywitać z gospodarzem i zaraz wracam. Niech pan nie rusza się z miejsca! – krzyknęłam przez ramię. Zaraz potem, zgodnie z oczekiwaniami, wpadłam na wielką, tłustą matronę, która wcisnęła swoje obfite ciało w czarną wieczorową suknię obszytą frędzlami. Jej nakrycie głowy kipiące od welonów i wstążek nie pozwalało dostrzec wiele z mocno uszminkowanej twarzy, resztę zaś skrywał ogromny wachlarz. To była ta otyła kobieta, którą widziałam w lustrze. W rzeczywistości w tym przebraniu tkwił mężczyzna, którego kochałam. – Powodzenia – mruknął Sebastiano, gdy minęłam go pospiesznie, nie zwracając na niego uwagi. Oboje wiedzieliśmy, że jest to krytyczny moment, bo Fitzjohn już mnie odkrył i teraz obserwował. Wzięłam kurs na niego i Prinny’ego, podczas gdy Sebastiano szedł dalej w kierunku tarasu, gdzie mistrz ceremonii właśnie prosił wszystkich gości, by podeszli bliżej i byli świadkami godnej zapamiętania prezentacji. – Panie i panowie, proszę podejść i przyjrzeć się pokazowi niewiarygodnego naukowego osiągnięcia. Będą państwo zdziwieni! Przyspieszyłam kroku, bo Prinny właśnie podniósł puchar, by się z niego napić. Później jego uwagę przyciągnęła zapowiedź mistrza ceremonii i się zatrzymał. Zaraz potem zobaczył, że do niego idę. – Lady Anne! Ślizgając się, zatrzymałam się przed nim. – Jaśnie panie. Ekhm, Prinny. Bardzo dziękuję za miłe zaproszenie. Uśmiechnął się do mnie serdecznie i położył mi rękę na ramieniu. – Cała przyjemność po mojej stronie. Jak miło, że mogła pani przyjść. Słyszałem dopiero co głupią plotkę i byłem bardzo poruszony. Ale widać po raz kolejny, jak bezczelnie kłamią gazety. – Popatrzył na mnie z podziwem. – Świeżutka jak wczesny poranek. Karaibski wschód słońca w moich skromnych progach. Freddy, stary przyjacielu, nie uważasz, że to cudowna
młoda dama? – Bez wątpienia – odparł Fitzjohn. Jego spojrzenie zdawało się przenikać moją duszę na wskroś. Kark swędział mnie jak oszalały, ogromnie dużo trudu kosztowało mnie powstrzymanie się od drapania i tarcia go. – To jest mój brat – powiedział Prinny. – Ten żeglarz. Wie pani. – Bez wątpienia – powtórzyłam słowa Fitzjohna. Zmusiłam się, by wytrzymać jego świdrujące spojrzenie, i nawet się nie skrzywiłam. W każdym razie taką miałam nadzieję. Prinny podniósł do ust puchar z winem. Natychmiast się potknęłam i gwałtownie na niego wpadłam, a on wylał całą zawartość kielicha na wspaniały paradny żakiet. – Tak mi przykro! – zawołałam z udawanym przerażeniem. – Jak mogłam! W czeluściach oczu Fitzjohna gorzał ogień i przestraszyłam się determinacji, jaką tam dojrzałam. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kogo plany zostały właśnie pokrzyżowane. A jednocześnie byłam pewna, że to wino zostało zatrute. – Digitalis19 – powiedział Fitzjohn cicho, żebym tylko ja mogła go usłyszeć, podczas gdy dwóch kamerdynerów, którzy zjawili się jakby znikąd, osuszało księciu regentowi przemoczony żakiet. – Dość, by uśmiercić wołu. Ogarnął mnie lodowaty chłód. Czekał na to, bym przeszkodziła Prinny’emu w wypiciu tego wina. A więc widział to w lustrze. A kark w dalszym ciągu mnie swędział, chyba nawet jeszcze mocniej niż przedtem. To nie był koniec. – Anno, starała się pani, jak mogła. Ale chyba zdążyła mnie pani poznać na tyle, by wiedzieć, że zawsze mam plan B. Naprawdę powinnam była to wiedzieć. Jakoś udało mu się wyprowadzić nas na manowce. Wyobrażaliśmy sobie, że z wizji wiemy więcej od niego, ale najwyraźniej była to fatalna pomyłka. Gorączkowo rozejrzałam się wokół. Co teraz zrobi? Spojrzałam na niego błagalnie. – Nie musi pan tego wszystkiego robić – powiedziałam z naciskiem. – Nikt nie musi umierać. Nie wiem, co pan zobaczył w swoim lustrze, ale możemy wspólnie coś postanowić, by nic złego się już nie wydarzyło. Nikt nie musi zostać skrzywdzony. Fitzjohn uśmiechnął się szyderczo i smutno zarazem. – Och, Anno. Przecież pani wie, że w tej grze można być tylko wygranym albo przegranym. – Wciąż się uśmiechał, lecz jego oczy wypełniał bezbrzeżny ból. – Zanim zapomnę: mam coś jeszcze dla pani. Pani brylantowa kolia. Wiem, jak bardzo pani na niej zależy. Przykro mi, że musiałem panią na jakiś czas jej pozbawić. – Spojrzał na mnie zamyślony. – Czasami przypomina mi pani moją żonę, Anno. Ona też należała do ludzi, którzy chcą głową przebić mur. Na koniec stało się to jej zgubą. – Panie Fitzjohn – odezwałam się błagalnie. – Niech pan da spokój i zapomni o tej bezsensownej grze. Zdawał się mnie nie słuchać. – Jeśli będzie pani grzeczna, będzie pani mogła pod moim panowaniem wieść całkiem przyjemne życie, Anno. Rok tysiąc osiemset trzynasty ma, jak pani już wie, sporo zalet. Wzburzona zacisnęłam pięści. – To jest nasze życie! Nasz świat! Mamy tylko ten jeden. A panu się wydaje, że może pan zgrywać Boga! Co pan sobie myśli… – Przerwałam, bo mistrz ceremonii ponownie wezwał gości do udania się na taras, by nie przegapić jedynego w swoim rodzaju, zadziwiającego pokazu wspomnianego cudu techniki. Książę regent ponownie do nas dołączył. Po moim ataku przy użyciu pucharu z winem odzyskał pewność siebie i aż kipiał żądzą czynu.
– Musimy to zobaczyć, Freddy. Wiesz, jak bardzo kocham techniczne nowinki. Mają niezwykle wysoką wartość rozrywkową. Chodź, kochany bracie! – Objął Fitzjohna ramieniem. Poirytowany Fitzjohn dał się poprowadzić. W tym punkcie wszystko szło zgodnie z planem. Z naszym planem. Nagle z całą pewnością wiedziałam, że on nie ma pojęcia, co jest na zewnątrz. To była ta część, której nie znał ze swojego lustra. As w rękawie José. Brakująca perspektywa. Właśnie na tym się opieraliśmy. Ale swędzenie karku nie ustępowało ani trochę i w następnej chwili uświadomiłam sobie, że jest także sekwencja, której nie widziałam, ponieważ lustro zbyt wcześnie się rozbiło: plan B Fitzjohna, z którym zapoznałam się właśnie w tej sekundzie. Ktoś podkradł się do mnie od tyłu i wbił mi wylot chłodnej lufy pistoletu między łopatki. – Chodź ze mną – syknął mi do ucha. Nie musiałam się nawet odwracać, by wiedzieć, kto to jest: Reginald Castlethorpe vel Ken. – Tylko bez krzyku – rozkazał. – Bo po prostu strzelę. Wiesz, że miałbym na to wielką ochotę. Naprawdę to wiedziałam i właśnie z tego powodu, nie stawiając oporu, dałam się zaciągnąć za jedną ze zdobnych złotych kolumn, podczas gdy pozostali goście tłumnie wychodzili na taras. – Mam cię, ty żmijo – powiedział nienawistnie Reginald. Dokładnie tak samo jak José i Sebastiano przebrał się, bo po tamtym pojedynku nie mógłby się już pokazać w swojej dawnej roli. Piękne blond włosy zafarbował na mysiobrązowy kolor, dokleił sobie parę brzydkich krzaczastych brwi i gęstą ciemną brodę oraz nałożył – jako odstręczające ukoronowanie – kudłatą, stęchłą perukę. Poza tym pojawił się w stroju posłańca. W niczym nie przypominał odpicowanego lalusia, który jeszcze kilka tygodni temu ściągał na siebie pełne podziwu spojrzenia. Degradacja nie spłynęła po nim bez śladu. Jego oczy błyskały złowrogo, ruchy miał nerwowe i nie pachniał zbyt ładnie. Życie w podziemiu mu nie służyło. Zmusiłam się do uprzejmego uśmiechu. – Najpierw się uspokój, Reggie. Możemy sobie z tym wszystkim jeszcze poradzić. Uporządkujesz swoje życie. Tak, dasz radę. Naprawdę… słyszałam o tobie wiele dobrych rzeczy! W rzeczywistości José opowiedział nam tylko, że w roku 2013 Reginald zarabiał na życie jako model w reklamie przeciwgrzybicznej maści do stóp, nim Fitzjohn wybrał go sobie na asystenta. – Porozmawiajmy, Reggie! – Inicjując rozmowy pokojowe, jednym okiem zerkałam przez jego ramię na taras. Niestety, widziałam tylko plecy gości. Rozległy się pierwsze okrzyki zdziwienia. Najwyraźniej pokaz już na wstępie był sukcesem, a mnie to omijało, bo musiałam sobie poradzić z planem B Fitzjohna. – Porozmawiajmy, porozmawiajmy – przedrzeźniał mnie Reginald. – Oczywiście, że porozmawiamy. Po to tu jesteśmy. – Grożąc mi, prawą ręką wymierzył we mnie pistolet, potem błyskawicznie lewą sięgnął do mojego dekoltu i wyciągnął maskę, którą wepchnęłam tam ciasno zwiniętą. – To po to, żebyś ty też grzecznie tu została. Fakt, że wiedział, gdzie jest maska, wskazywał na to, że Fitzjohn widział całą akcję w lustrze. Myśli kłębiły mi się w głowie. Usiłowałam dostrzec sens tych wszystkich wydarzeń, by móc postąpić właściwie. Reginald chwycił dłonią moją szyję i ścisnął mocno. – Mów, dalej! – Co takiego? – wykrztusiłam. Przycisnął mi kciuk do krtani. – Co widziałaś? W lustrze. Fitzjohn mówił, że jest coś, o czym musi wiedzieć. I to
natychmiast, inaczej… – Jego chwyt stał się mocniejszy, nie mogłam już oddychać. Nie miałam więc specjalnego wyboru, bo w oczach Reginalda błyskała czysta żądza mordu. Zabije mnie, tak czy inaczej. Prawdopodobnie na nadchodzący okres jego panowania Fitzjohn obiecał mu kompleksową amnestię za wszystkie dokonane i przyszłe hańbiące czyny. – Sorry, to nic osobistego – wystękałam zduszonym głosem. – Ale idź do wszystkich diabłów. Zdumiony otworzył szeroko oczy i zniknął w migoczącej białej dziurze. Światło rozbłysło tylko na moment i natychmiast z powrotem zgasło, lecz pochłonęło go w ułamku sekundy. Dopiero co trzymał mnie za szyję, a w następnej chwili już go nie było. Zatoczyłam się na bok, bo wskutek jego nagłego zniknięcia straciłam równowagę. Zaraz potem chwyciła mnie wysoka, otyła matrona, która ze strachu upuściła wachlarz. – A niech to szlag! – syknął posępnie Sebastiano, wcale nie zachowując się jak dama. – Dopiero kiedy nie wyszłaś z Fitzjohnem i księciem, zorientowałem się, że poszedł za tobą. – Wszystko dobrze się skończyło. Wysłałam go za pomocą maski. – Dokąd? – Och… do wszystkich diabłów – powiedziałam niespokojnie. – Zdaje mi się, że unosi się gdzieś teraz w rozpadlinie czasu. – To dobrze. O Boże! – Sebastiano zdrętwiał. – Twoja szyja! Pokaż, niech zobaczę. – Już w porządku. Nic się nie stało. – Ostrożnie pomasowałam sobie gardło i zastanowiłam się, czy te mordercze ataki dusiciela także są logiczną konsekwencją pracy w charakterze Obrońcy Czasu. Duszenie na soirée występowało ponadprzeciętnie często, choć w ostatnich latach specjalnie zintensyfikowałam i udoskonaliłam moją technikę samoobrony właśnie przed takim rodzajem napadu. Potem nagle uświadomiłam sobie, że wypuściłam z ręki ważny atut. – Niestety, maski też już nie ma – poinformowałam Sebastiana z żalem. – To nie ma znaczenia. José tak przerobił maszynę, że działa również bez maski. – Umilkł na chwilę. – Mam nadzieję. – Objął mnie mocno i pociągnął dalej. – Chodź, zaraz się zacznie. Przed otwartymi balkonowymi drzwiami i na zewnątrz tłoczyli się goście. Przed nami rozciągało się falujące morze jedwabiu, tiulu i aksamitu, nad którym na kunsztownie wykonanych nakryciach głowy górowały powiewające pawie pióra. Lampiony na tarasie i kryształowe żyrandole w sali spowijały otoczenie malowniczym światłem. To wszystko przypominało bajkową scenerię. Tyle że to nie była bajka, lecz krwawa rzeczywistość. Sebastiano torował nam drogę przez tłum. Szłam za nim na ślepo, z bijącym mocno sercem. Była na zewnątrz, na tarasie: prychająca, buchająca parą maszyna pana Stephensona. On sam stał obok niej rozpromieniony i wyjaśniał zdumionym widzom sposób jej działania. Jego twarz była usmolona sadzą, a roboczy kombinezon upstrzony plamami oleju. Na drugim końcu maszyny palacz niestrudzenie wrzucał łopatą węgiel do rozżarzonej gardzieli pieca. Dla ochrony przed nieludzkim żarem miał na sobie okulary ochronne i coś w rodzaju metalowego fartucha. Sebastiano pociągnął mnie jeszcze dalej, aż znaleźliśmy się tuż za Prinnym i Fitzjohnem. Książę regent przyjaźnie objął ramieniem swego rzekomego brata i przysłuchiwał się wykładowi inżyniera. Właściwie to był raczej krzyk, bo maszyna parowa pracowała coraz głośniej. Słysząc ten huk i prychanie, można było sądzić, że zaraz wybuchnie. – Aaaaa! – rozległ się wokół nas zgodny okrzyk. Widzowie cofnęli się kawałek, gdy z pieca posypał się snop iskier i wzniósł w niebo. – Proszę się nie martwić, działa bez zarzutu! – zawołał pan Stephenson. – A co ona dokładnie potrafi, prócz wypluwania całej masy pary i hałasowania? –
odkrzyknął rozbawiony Prinny. – To rodzaj maszyny podróżnej – wrzasnął pan Stephenson z błyskiem w oku. – Kiedy pracuje pełną parą, a ciśnienie w kotłach jest najwyższe, można tu wejść i wyjść z powrotem w dowolnym miejscu. – Wskazał na wąski otwór wielkości mniej więcej człowieka, okolony pomalowaną na czerwono metalową ramą, której nigdy wcześniej w tej maszynie nie widziałam. – A gdzie dokładnie się wychodzi? – zawołał jeden z widzów. – Wygląda na interesującą sztuczkę – uznał Prinny. – Wypróbujmy ją. Kto chce? – Odwrócił się, a potem jego wzrok padł na brata. Skinął głową, uśmiechając się wesoło. – Piękna przyjemność dla człowieka bywałego w świecie, co? No, dawaj, stary druhu, do środka! – Rozejrzał się wokół. – Mój brat wielokrotnie okrążył kulę ziemską, nie boi się ni śmierci, ni szatana! – Popchnął Fitzjohna do przodu. Nadszedł ten moment. Sebastiano przygotował się, by w razie potrzeby mu pomóc. – Przyjemny eksperyment – usłyszałam słowa Fitzjohna. Zabrzmiały szyderczo. Zamarłam, bo na to, co zdarzyło się później, nie byliśmy przygotowani w najmniejszym stopniu. Ktoś podszedł od tyłu do księcia regenta z wymierzonym w niego pistoletem. Stukot drewnianej nogi zagłuszał huk maszyny. – Panie Scott! – krzyknęłam skonsternowana. Dopiero teraz pojęłam, że to nie Reginald, lecz pan Scott grał główną rolę w planie B Fitzjohna. Stary księgarz odwrócił się do mnie na moment. – Tak mi przykro – powiedział. Mimo okrzyków grozy, jakie podniosły się ze wszystkich stron, zrozumiałam, co mówi, bo stał tuż obok mnie. – Muszę to zrobić. – W jego oczach widać było łzy, usta drżały mu ze zgryzoty. – On ma Jerry’ego. Wycelował w Prinny’ego i strzelił. Nie było na miejscu nikogo, kto chroniłby księcia regenta przed zamachem, nikogo prócz palacza. Rzucił się nagle szczupakiem na pana Scotta, który zachwiał się i bezradnie upadł na podłogę. Jednak Prinny został trafiony i też osunął się na podłogę. Palacz stracił okulary ochronne i teraz było widać, że ma tylko jedno oko. – Dalej! – krzyknął. Sebastiano przeszedł już do czynów. Nie zważał na to, że Prinny siedzi ze zdziwioną miną na podłodze i przyciska rękę do klatki piersiowej. Zignorował także wielki rewolwer, który nagle znalazł się w dłoni Fitzjohna i z którego ten mierzył do José. Wykonałam z pozycji stojącej najdalszy skok, jaki kiedykolwiek udało mi się zrobić, i razem z Sebastianem pchnęłam Fitzjohna w kierunku maszyny parowej. Pan Stephenson pokręcił przełącznikami, a jego mina świadczyła o wielkiej desperacji. Szatańsko prychający potwór wydawał się żyć własnym życiem: nie tylko pluł parą, lecz także oddychał, jego tłoki pędziły tam i z powrotem niczym wielkie kły. Czerwona brama zaczęła się jarzyć, a za nią można było dostrzec białawe migotanie. Choć Sebastiano i ja trzymaliśmy Fitzjohna w uścisku, jakoś udało mu się strzelić. Trafiony José upadł do tyłu. Wyrwał mi się z gardła krzyk i podwoiłam swoje wysiłki. Sebastiano chwycił Fitzjohna za ramię i szarpnął do przodu, ja naparłam na niego z tyłu i wspólnie udało się nam wepchnąć go w rozżarzony otwór. W dzikim zamieszaniu odpadły mu wszystkie przyprawione elementy. Sztuczny brzuch wysunął się spod żakietu, kawałek brody oderwał się, a z ust wypadły mu sztuczne zęby. – Nie pozbędziecie się mnie! Nie w ten sposób! – Mimo wściekłości w jego głosie zabrzmiało to jak chłodno wykalkulowana zapowiedź, która sprawiła, że dreszcz przebiegł mi po plecach. – Powiedz to tej bestii na drugim końcu, gdy cię będzie pożerać! – wycedził Sebastiano. Udało się. W jednym jedynym momencie, tylko przez ułamek sekundy, nim Sebastiano
ostatecznie wepchnął go w otwór maszyny, dostrzegłam przerażenie na twarzy Fitzjohna i stało się dla mnie jasne, że Jabberwocky w otchłani rozpadliny czasu naprawdę istnieje. Albo przynajmniej coś, co budzi podobną grozę. Chwilę później Fitzjohn zniknął, został wchłonięty przez migoczący otwór jak zwiędły liść przez gigantyczny odkurzacz. Migotanie nagle zgasło, a z Fitzjohna nie pozostał nawet jeden atom. Pan Stephenson ponownie przestawił pokrętła i łoskot maszyny ustał, podczas gdy wśród zebranych po paru sekundach trwogi wybuchł ogłuszający aplauz. Najwyraźniej ludzie sądzili, że to wszystko było jedynie wspaniałym show. Łącznie z rannymi, którzy właśnie z trudem dźwigali się na nogi. – Wciórności – powiedział Prinny. Naraz zrobił się bardzo blady. – Przez moment myślałem, że to zamach. Do diabła, spójrzcie tylko na to! – Zdjął z piersi jeden ze swych potężnych orderów i podniósł go do góry. Kula, którą wystrzelił w jego kierunku pan Scott, tkwiła w samym środku. – Perfekcyjnie wycelowany strzał! – zawołał palacz. Był blady i lekko dyszał, stał jednak prosto. – Ten człowiek – zwrócił się do widzów z wyjaśnieniem – jest jednym z najlepszych strzelców w Anglii. – Przysiągłbym, że to stary księgarz z Bond Street – powiedział ktoś. – Tak, to też – wtrąciłam głośno. – Ale jego ulubionym zajęciem jest strzelanie do celu! – Musiałam bardzo się starać, aby stłumić drżenie głosu. – Trafia komara w oko z odległości trzydziestu kroków – powiedziałam z udawaną swobodą. – I oczywiście kula była spreparowana, nie miała żadnej siły przebicia, inaczej przeszłaby przez ten order na wylot. – Z promiennym uśmiechem odwróciłam się do widzów. – Czyż to nie był fenomenalny pokaz? Inni też tak uważali. Przede wszystkim George Clevely, który w ogóle nie zamierzał przestać klaskać i raz za razem wołał „wiwat”! Najwidoczniej był szczególnie zachwycony pokazem i porwał za sobą pozostałych gości – wszyscy znów bili brawo, aż w końcu nawet i Prinny zaczął z wahaniem wiwatować. Maszyna w każdym razie stanęła. Para się rozwiała i każdy mógł teraz zobaczyć, że rzekoma czarodziejska sztuczka udała się bezbłędnie, bo po uczniu czarnoksiężnika mimo woli nie zostało ani śladu. – Bardzo dobrze! – zawołał Prinny, obchodząc wokół maszynę i zaglądając w każdą szczelinę i otwór. – Naprawdę, formidable20! Zniknął bez śladu! – Rozejrzał się wokół badawczo. – No i gdzie on teraz jest, ten dżentelmen, który utrzymywał, że jest moim bratem? Zaprawdę, rzeczywiście myślałem, że powrócił po wszystkich tych latach. Wprawdzie nigdy nie byliśmy ze sobą szczególnie blisko, ale nawet poczułem cień radości z tego, że się znów spotkaliśmy. Niemal mi szkoda, że to tylko aktor. Choć bajeczny. Ten pozorny opór, wymiana strzałów, ten cały dramat – niewiarygodna inscenizacja! Sam Szekspir mógłby pozazdrościć. – Zaciekawiony spojrzał w kierunku sali bankietowej. – Czy wylądował tam? Czy może zaraz się pojawi? Brakuje jeszcze zakończenia tej czarodziejskiej sztuczki. – Kiwnął ręką na gości. – Chodźcie, idziemy tam, inaczej coś przegapimy. W nastroju pełnym oczekiwania tłum przeszedł przez salę. Niektórzy goście z ciekawością odwracali się w naszą stronę, zapewne wychodzili z założenia, że pójdziemy z nimi, bo przecież należeliśmy do głównych aktorów całego spektaklu. My jednak byliśmy zajęci ograniczaniem strat. Pan Stephenson pomógł wstać panu Scottowi. Stary księgarz miał zupełnie poszarzałą twarz i ledwie trzymał się na nogach. – Nie powinniście byli mnie kryć. Nie zasługuję na to, by mnie chronić. – Jego głos brzmiał głucho, jakby dobiegał z grobowca. – Moje życie i tak nic już dla mnie nie znaczy.
Zrobiłem to tylko dla wnuka, ale teraz jest już za późno. To był dla niego wyrok śmierci. – Czy to znaczy, że Jerry żyje? – spytałam pełna nadziei. Pan Scott drżał na całym ciele. – Fitzjohn wtrącił go do jakiegoś podziemnego lochu. Poza nim nikt nie wie, gdzie jest chłopiec. Umrze z głodu i pragnienia, Fitzjohn wyraźnie mi to powiedział. – Czy od początku pan wiedział, że Jerry żyje? Pan Scott potrząsnął głową zdruzgotany. – Tak samo jak pani sądziłem przez cały czas, że Jerry umarł. Ale tego wieczoru, nim przyszliście do mnie w związku z lustrem, nagle pojawił się Fitzjohn i powiedział, że Jerry czuje się dobrze i wyjdzie na wolność. Pod warunkiem że zwabię was w pułapkę na Grosvenor Square. Ludzie, których miałem tam przyprowadzić, byli na usługach Fitzjohna. Proszę, wybaczcie mi tę zdradę, ale nie mogłem inaczej. – Wstrząsnął nim suchy szloch, a mnie zatkało z grozy i współczucia. Potem zszokowana zauważyłam, że José trzyma się za brzuch, krzywiąc się z bólu. – Ty jesteś ranny! – zawołałam. – O Boże, to postrzał w brzuch! – Dobrze wiedziałam, że w tej epoce taki postrzał niemal zawsze był śmiertelny. – Bzdury – powiedział szorstko José. – To nie jest gorsze niż kopnięcie muła. – Zdjął metalowy fartuch i zobaczyłam, że został wykonany podobnie jak średniowieczna kolczuga. Kula tkwiła z przodu w metalowej plecionce, niemal tak samo jak w orderze Prinny’ego, tylko że u José był to celowy zabieg, podczas gdy Prinny zawdzięczał swoje życie aniołowi stróżowi. – Ktoś musi powiedzieć tamtym ludziom, że maszyna przestała działać. – José wskazał gości, którzy stłoczyli się, dyskutując w sali bankietowej, i najwyraźniej czekali na drugi akt przedstawienia. – Co masz na myśli? – spytał Sebastiano z troską. – Chyba dasz radę ją z powrotem uruchomić? – Mam taką nadzieję – odparł José. – Jak pan myśli, panie Stephenson? – zwrócił się do inżyniera. Pan Stephenson spokojnie pokiwał głową. – Razem z panem mogę zrobić wszystko, panie Marinero! Sebastiano i ja wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. – Oddałeś mu pamięć? – spytał Sebastiano. – Nie pozostało mi nic innego – odpowiedział José z ubolewaniem. – Rozpaczliwe sytuacje wymagają czasem rozpaczliwych działań. Tylko sobie nie myślcie, że odtąd stanie się to moim zwyczajem! To znaczy, do czego byśmy doszli, gdyby naraz ludzie zaczęli mieć podwójne życiorysy? – Ja się z tym czuję zupełnie normalnie – gwałtownie zaprotestował pan Stephenson. – Kocham moją żonę ponad wszystko i spędziłem w małżeństwie z nią dziesięć cudownych lat, choć istnieją one jedynie w mojej wyobraźni. Kocham też mojego psa i mój dom, i moją pracę w warsztacie. Ale równie wysoko cenię sobie zdobycze współczesnej fizyki i jeszcze kilka innych przydatnych umiejętności, które nabyłem w trakcie długoletnich studiów. Obiecał mi pan zostawić wszystkie wspomnienia. Wszystkie – zakończył z naciskiem. José westchnął. – Pan zaś w zamian obiecał mi, że nie będzie dokonywał żadnych nowomodnych wynalazków. A przede wszystkim, że szybciutko zapomni pan o tym, jak zrobiliśmy z maszyny parowej wehikuł czasu. – Dołożę wszelkich starań – odpowiedział pospiesznie pan Stephenson. – Intuicja mi podpowiada, że będą to daremne starania.
Moja intuicja podpowiadała to samo, jednak uznałam, że są inne, znacznie ważniejsze sprawy. – Musimy uwolnić Jerry’ego. – Nigdy go nie znajdziemy – oświadczył pan Scott tak samo grobowym tonem jak przedtem. – Nie ma najmniejszego punktu zaczepienia, nie wiemy, gdzie mógłby być. – Powinien pan był raczej zaufać nam, niż wydać nas Fitzjohnowi. – Cóż, najwyraźniej przejrzeliście moją zdradę, bowiem projekt „Lustro” został przesunięty o jeden dzień – odpowiedział cicho pan Scott. – W ten sposób stałem się waszym narzędziem, nieprawdaż? Wykorzystaliście mnie, aby nakarmić Fitzjohna fałszywymi informacjami. – Owszem – odpowiedział swobodnie José. Zaskoczona przenosiłam wzrok od jednego do drugiego. On i Sebastiano wiedzieli, że pan Scott siedzi po uszy w tej całej historii? – Dlaczego nic mi o tym nie powiedzieliście? – poskarżyłam się. – A ja obwiniałam tę biedną gospodynię! – Nie wiedzieliśmy, że pojawi się tu z pistoletem – powiedział José. – W tym sensie był dżokerem Fitzjohna. – Planem B – poprawiłam go. – Fitzjohn nazwał to planem B. Ale właściwie powinno się to nazywać plan C, bo przecież najpierw nasłał na mnie Reginalda, żeby zabrał mi maskę. – Nie, ta akcja to nie był żaden alternatywny plan – zaprzeczył José. – Fitzjohn chciał się pozbyć Castlethorpe’a, prawdopodobnie ten chłopak stał się dla niego zbyt nieprzewidywalny. – Rzeczywiście, Reggie nie sprawiał wrażenia szczególnie zrównoważonego – zgodziłam się z nim. – Dla Fitzjohna była to prócz tego dobra okazja, by wyeliminować z gry maskę – ciągnął Sebastiano, który myślami był już dalej niż ja. – Zatroszczył się o to, by Annie nie pozostało nic innego jak wysłać Reginalda razem z nią do diabła. W ten sposób pozbył się jednego i drugiego: Reginalda i maski. Powoli skinęłam głową, ponieważ potwierdziło się moje podejrzenie, że Fitzjohn zobaczył tę sekwencję w lustrze. Ale w myślach powróciłam już do pytania, jak możemy uratować Jerry’ego. Zdawało mi się, że jednak mam punkt zaczepienia, i miałam ogromną nadzieję, że się nie mylę. – Powinniśmy stąd zniknąć – zaproponował pan Stephenson. Jeśli o to chodziło, rzeczywiście należało się spieszyć. Nie tylko ze względu na to, że musieliśmy pilnie poszukać Jerry’ego, lecz także dlatego, że w sąsiedniej sali rosło zniecierpliwienie. Pierwsze niezadowolone twarze zwróciły się w naszą stronę i dał się słyszeć szmer pytań. – Chodźmy! – Sebastiano uprzejmie podał mi ramię. – Milady! – Milordzie. Przez chwilę pomyślałam, że dla gości, którzy na nas patrzyli, musiało wyglądać dość komicznie to, że oddalam się pod rękę z wysoką, otyłą matroną, w której dotąd nikt jeszcze nie rozpoznał Sebastiana. Za nami poszli José, pan Stephenson i pan Scott, kuśtykający ciężko na szurającej drewnianej nodze. I tak najkrótszą drogą opuściliśmy Carlton House.
Pan Turner był już w szlafroku, jednak nie wydawał się specjalnie zaskoczony naszym niezapowiedzianym przybyciem. Wszyscy razem pojechaliśmy na Harley Street wystawnym
powozem, który José zorganizował na moje wielkie wejście w Carlton House. Pan Scott szukając oparcia, wsparł się na jednym ze sfinksów, daremnie próbując wziąć się w garść. Przez cały czas drżał jak osika i to nie z powodu nocnego chłodu. Od kiedy pojął, że może jest jeszcze jakaś nadzieja dla Jerry’ego, nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Ogromnie mi go było szkoda, mimo że omal nie zastrzelił człowieka. W każdym razie wszystko dobrze się skończyło, nawet jeśli było to jedynie zasługą szczęśliwego przypadku czy też raczej słabości Prinny’ego do grubych odznaczeń. Pan Turner słuchał uważnie, kiedy przedstawiałam mu naszą prośbę. Potem zaprosił nas do salonu i kazał pani Thackerey podać nam sherry. On sam chciał jak najszybciej przynieść z pracowni pewien obraz. Gospodyni spojrzała na nas podejrzliwie, lecz posłuchała polecenia pana Turnera. Gdy nalała Sebastianowi sherry do kieliszka, a on podziękował niskim głosem, karafka nieomal wypadła jej z ręki. – Pani jest mężczyzną! Sebastiano wolał tego nie komentować. Podczas gdy z niecierpliwością czekaliśmy na powrót pana Turnera, do salonu przydreptał jego stary ojciec, jak zawsze w szlafroku i swoich o wiele za dużych pantoflach na nogach. Wyraźnie się ucieszył z nocnego spotkania i zaproponował wszystkim cygara, za które grzecznie podziękowaliśmy. On sam zapalił fajkę, wypuścił w powietrze kilka kłębów dymu i wyraził podziw dla mojej pięknej sukni. Ale jeszcze bardziej w oko wpadł mu Sebastiano. – Wydaje mi się pani znajoma, milady – powiedział do niego. – Czy nie spotkaliśmy się już wcześniej na balu w Almack’s? W swoim czasie byłem doskonałym tancerzem! – Na pewno z kimś pan mnie myli – odparł uprzejmie Sebastiano. Pan Turner zaciągnął się fajką i przyjrzał mu się natarczywie. – Nie sądzę, milady, ponieważ wydaje mi się pani bardzo znajoma! Pamiętam wręcz, że spotkaliśmy się niegdyś w intymnym otoczeniu mojej komnaty sypialnej. Dziś jednak zdaje mi się pani o wiele piękniejsza niż wówczas. – Obdarzył Sebastiana uwodzicielskim spojrzeniem. – Przecież to mężczyzna – prychnęła pani Thackerey spod drzwi. Stary pan Turner odwrócił się do niej z oburzeniem. – Na co pani sobie pozwala, pani Thackerey? W tym momencie wrócił jego syn i bez wstępów pokazał nam obraz. – To tutaj – powiedział. – Nie wiem wprawdzie, gdzie znajduje się ten dom, lecz w mojej wizji jest on bardzo wyraźny. Obraz ukazywał potężny budynek w częściowo otwartym przekroju: na pierwszym planie fragment fasady, a pod nią połowicznie ukryta pod grubym murem piwnica. Przyjrzawszy się dokładniej, można było dostrzec szczupłą postać siedzącą w kucki w jednym z kątów. – Wiem! – zawołałam na widok renesansowej wieży i pilastrów. – To jest dom Castlethorpe’a!
Rzeczywiście, Jerry tkwił w piwnicy domu Reginalda, ale gdy tam przybyliśmy, okazało się, że prawie już zdążył uwolnić się sam. Fitzjohn przykuł go do ściany grubym żelaznym łańcuchem, ale ku bezbrzeżnej uldze Jerry’ego podczas swojej wizyty poprzedniego wieczoru pozostawił mu duży pilnik. – Stwierdził, że przepiłowanie tego łańcucha zajmie mi czas mniej więcej do jutra rana – oświadczył Jerry, przysiągłszy tysiąc razy swemu płaczącemu z radości dziadkowi, że czuje się dobrze. – Sądzę jednak, że udałoby mi się tego dokonać jeszcze przed nadejściem świtu.
Pomijając fakt, że był dość brudny i przez wiele dni nie widział światła słonecznego, czuł się zadziwiająco dobrze. Fitzjohn pojawiał się co trzy dni i zaopatrywał go w prowiant. – Najgorsza była ciemność – opowiadał Jerry. – Chciałem, żeby zostawił mi świece, ale stwierdził, że użyłbym ich do podpalenia. Poza tym za każdym razem zarzekał się, że niedługo wrócę do domu i że dziadek czuje się dobrze. Chwilę potrwało, nim zdołałam to wszystko przetrawić. Miałam wiele materiału do przemyśleń, także wtedy, gdy na powrót siedzieliśmy już w powozie. Po wysadzeniu pana Stephensona przy James Street pojechaliśmy z panem Scottem i Jerrym dalej, na Bond Street. Jerry paplał nieustannie, tak jakby pękła tama. Długo nie mógł porozmawiać z nikim i teraz najwyraźniej miał palącą potrzebę, żeby się wygadać. Zadawał tysiące pytań, chciał bowiem wiedzieć o wszystkim, co wydarzyło się w czasie jego uwięzienia; kiedy nie zadawał pytań, opowiadał, jak było w piwnicy. – Pewnego razu pan Fitzjohn przyniósł mi prażone migdały. Innym razem duży kawałek szynki. Mówił, że chłopcy w moim wieku jeszcze rosną. – Może Fitzjohn nie był aż takim draniem – powiedziałam z ociąganiem, gdy Jerry na chwilę zamilkł. – Nikt nie mówi, że był – odparł José. – Niewielu z nas jest naprawdę złych. Niektórzy Starcy są tylko po prostu… za długo na tym świecie. Życie nic już nie może im dać, czego by przedtem nie mieli. To wywołuje skłonności do samozniszczenia. Wkradają się zmiany osobowości. Mania wielkości, żądza zemsty, pragnienie władzy. Do tego dochodzi oczywiście także dylemat bezkompromisowego gracza. – Cóż to za dylemat? – chciał wiedzieć Jerry. – Lepiej umrzeć, niż się poddać – wtrącił jego dziadek. To były jego pierwsze słowa, od kiedy wsiedliśmy znów do powozu. Stary księgarz wyglądał okropnie. Miał głęboko zapadnięte oczy i pobladłą twarz. Ale jego spojrzenie było zdecydowane, a głos spokojny. Od kiedy odnaleźliśmy Jerry’ego, opuściło go całe napięcie. Czułam, jak bardzo cierpi z powodu tego, że nieomal stał się mordercą, ale przypuszczałam, że w razie potrzeby nie zawahałby się zrobić tego ponownie. Miłość potrafi skłonić człowieka do tego, by zabił albo zrobił coś strasznego, bez względu na to, co się z nim potem stanie. Gdy zatrzymaliśmy się przed księgarnią, aby wysadzić pana Scotta i Jerry’ego, staruszek raz jeszcze odwrócił się w naszą stronę. – Dziękuję – powiedział. Nic więcej. Potem wsparł się na ramieniu wnuka i pokuśtykał. Jerry zaprowadził go do sklepu, a potem wrócił do powozu. Jego szczupła twarz okolona rudymi włosami miała stanowczy wyraz. – Dziadek powiedział, że państwo muszą jeszcze zostać. – Przez chwilę – zgodził się José. – Jak długo? – Może kilka tygodni. – Gdzie państwo będą mieszkać? – Na Grosvenor Square. Sebastiano i ja powiedzieliśmy to jednocześnie. José uniósł brew nad zdrowym okiem, ale się nie sprzeciwił. – W takim razie nie ma powodu, bym się jutro rano jak zwykle nie stawił do pracy – oświadczył Jerry zdecydowanym tonem. – Ależ jest – sprzeciwił się Sebastiano. – Masz za sobą ciężkie chwile i musisz odpocząć. Przynajmniej trzy dni. Potem możesz znów zameldować się na służbie. Sądzę, że lady Anne i ja chętnie wybierzemy się na wieś, aby odrobinę odpocząć po trudach ostatnich dni. Podobno na
przykład w Brighton jest bardzo pięknie. Jerry rozpromienił się. – Tam jest prześlicznie! – A więc doszliśmy do porozumienia. Dobranoc, Jerry. – Dobranoc – dorzuciłam. – Milady, milordzie. – Szczerząc zęby, dotknął palcami czapki, potem zaś wskoczył na stopnie prowadzące do sklepu i zniknął w domu. José dał stangretowi znak, by jechał dalej. Potem odwrócił się w naszą stronę i lekko się uśmiechnął. – No i jak się teraz czujecie, gdy wszystko jest już za wami? – Prawie całkiem normalnie. Poza kilkoma drobiazgami. – Sebastiano z wyrazem obrzydzenia na twarzy ściągnął z głowy perukę i wyjął pokaźną atrapę biustu z dekoltu swojej balowej sukni. – Nie rozumiem, jak kobiety mogą chodzić w czymś tak grubym. A przecież to jest tylko bawełna. Ja na razie nie mówiłam nic, bo do końca nie wiedziałam, jak się czuję. Na pewno nie czułam się normalnie. Wyczerpana i jednocześnie rozbawiona, z całą pewnością. I oczywiście głęboko wdzięczna i uspokojona, bo wszystko dobrze się skończyło. Zło zostało pokonane, Dobro ocalone i tak dalej, dokładnie tak samo jak podczas naszych dotychczasowych podróży w czasie. Mieliśmy mnóstwo szczęścia, choć po drodze wyrwano nam parę piór. Ale prócz wszystkich tych odczuć było coś jeszcze – coś w rodzaju tęsknej pewności. – Skończyło się, prawda? – spytałam nagle. José wpatrywał się we mnie, jakby czekał na dalsze wyjaśnienia. Zrobiłam ręką nieokreślony gest. – To znaczy… to wszystko. Nasza praca jako Obrońców Czasu. Podróże w przeszłość. Bramy zostały zniszczone. Powiedziałeś, że możesz wspólnie z panem Stephensonem naprawić tę jedną, żebyśmy mogli wrócić do domu. I o ile dobrze zrozumiałam, tobie i innym Starcom udało się zapobiec entropii i ustabilizować strumień czasu. Ale ta gra między wami… to koniec, prawda? Gdy to mówiłam, Sebastiano objął mnie ramieniem i nie spuszczał José z oczu. Czekał na odpowiedź w takim samym napięciu jak ja. José milczał przez chwilę. – Tak. Gra skończona – powiedział wreszcie cicho. Sebastiano i ja musieliśmy to najpierw przełknąć. Przez resztę drogi nie mówiliśmy już wiele. Kiedy przybyliśmy na Grosvenor Square, José nie chciał z nami wysiąść. Powiedział, że ma jeszcze do załatwienia parę ważnych spraw, ale że pojawi się u nas w ciągu najbliższych dni. Po chwili powóz zniknął w mroku nocy. Byliśmy zbyt wyczerpani, by dalej rozmawiać. Natychmiast poszliśmy więc do łóżka i spaliśmy bez żadnych marzeń sennych aż do białego rana. Następnego dnia stwierdziliśmy, że pani Fitzjohn zniknęła bez śladu, i to w sposób tak trwały, że prócz mnie i Sebastiana nikt jej nie pamiętał, nawet kucharka, która jak zwykle pojawiła się na służbie. Był to dowód na to, że pani Fitzjohn była jedynie sztucznym tworem, czymś w rodzaju iluzji, która miała uczynić życie pana Fitzjohna w tej epoce bardziej realnym. Wraz z jego zniknięciem także i ona straciła rację bytu. Liczyłam się wprawdzie z tym, że tak się stanie, ale mimo wszystko poruszyło mnie to. Niespecjalnie ją lubiłam, jednak mieszkała i pracowała w tym domu i była na moje usługi. A teraz zniknęła, zgaszona niczym świeca podmuchem wiatru, ofiara manipulacji czasem. Przez moment obawiałam się, że w ten sam sposób została wymazana egzystencja Iphy,
bo na soirée księcia regenta po zniknięciu Reggiego więcej jej nie widziałam. Ale ku mojej uldze była cała i zdrowa, nic się jej nie stało. Pomijając fakt, że ani trochę nie pamiętała Reggiego. Został z korzeniami wyrwany z jej pamięci, co dla niej i dla spokoju jej duszy z pewnością było najlepsze. Często pragnęłam, bym i ja mogła tak łatwo zapomnieć – jego samego oraz jego przerażoną twarz w chwili, gdy znikał. Jeśli chodzi o Iphy, była taka sama jak dawniej. Zaraz następnego dnia pojawiła się u nas z pudełkiem czekoladek i pilną potrzebą wybrania się ze mną po nowe buty. Sebastiano nie dopuścił jej do siebie, udając atak migreny, a ja odesłałam ją po wspólnej filiżance herbaty, bo nie potrzebowałam już butów z tej epoki. A ponieważ w jej obecności musiałam nieustannie walczyć z napływającymi mi do oczu łzami, bo wbrew wszelkim narzekaniom lubiłam ją i jakoś musiałam pogodzić się z tym, że nigdy już jej nie zobaczę, szybkie cięcie było w takiej sytuacji lepsze niż boleśnie przeciągane pożegnania na raty. Dzień później zgodnie z planem pojechaliśmy z Jerrym do Brighton, gdzie w niewielkim, miłym pensjonacie spędziliśmy kilka przyjemnych, leniwych dni i nie robiliśmy nic innego poza spaniem, jedzeniem, spacerowaniem z Syzyfem po plaży i… no cóż, tym, co robią świeżo zaręczeni, gdy są sami. Kiedy tydzień później wróciliśmy do Londynu, ku swemu zdumieniu dowiedzieliśmy się, że Iphy ostatecznie zarzuciła plan zdobycia Sebastiana. Zamiast tego jak ułan do szturmu ruszyła na George’a. Jego głuchota i brak wyczucia mody nie odwiodły jej od tego, by dać się złapać dwóm patronkom płaczącą w ramionach hrabiego w operowej loży. Może nie byłoby w tym nic takiego zdrożnego, gdyby u góry miała coś na sobie. Przesłuchany na okoliczność George, jąkając się, utrzymywał, że Iphy szukała u niego jedynie ochrony po tym, jak przypadkowo rozpięła jej się suknia. Oczywiście nikt mu w tę bzdurę nie uwierzył. Ale George szybko spostrzegł, że dla człowieka honoru takiego jak on jest wyjście – i z wszystkimi szykanami poprosił Iphy o rękę. Elegancko go wrobiła, ale jedno trzeba było jej przyznać: w ciągu paru dni udało jej się go przekonać, że jest spełnieniem wszystkich jego marzeń. Uwielbienie hrabiego dla mnie rozpłynęło się bez śladu, o czym mogłam się sama przekonać, gdy przypadkowo nasze drogi skrzyżowały się ostatniego dnia naszego pobytu w roku 1813. Jechaliśmy z Jerrym na James Street, ponieważ José przysłał nam wiadomość. Wiadomość, na którą czekaliśmy od wielu dni. „Już pora”. – O żesz ty, jeszcze jego nam tutaj brakowało – powiedział Sebastiano półgłosem, gdy Iphy pomachała nam gwałtownie, George zaś, wykonując ryzykowny manewr, zatrzymał otwarty dwuosobowy powóz koło naszej jednokonnej bryczki. Na ich widok poczułam kluchę w gardle, była to bowiem sytuacja, której chciałam uniknąć: żadnych pożegnań, po prostu za bardzo mnie to bolało. Myślałam, że udało mi się przez to względnie dobrze przebrnąć. Panu Turnerowi wysłałam krótką, miłą wiadomość, zgodnie z którą ja i mój brat mieliśmy wkrótce wybrać się w długą podróż i tą drogą chcieliśmy z całego serca życzyć jemu i jego ojcu wszystkiego najlepszego. Pan Scott otrzymał ode mnie podobny list, tylko nieco dłuższy. Próbowałam w nim wytłumaczyć, że doskonale rozumiem jego uczucia oraz motywy i że mimo wszystko nie mam do niego pretensji. Jemu także życzyłam wszystkiego najlepszego na przyszłość. Janie i Cedricowi wetknęłam resztę gotówki, jaka nam pozostała, zaś Bridget przesłałam wszystkie moje buty – przypadkowo wiedziałam, że nosimy ten sam numer. Dołożyłam do nich torebki i przy tej okazji spakowałam też apaszki i tabakierki Sebastiana, żeby było coś dla Meeksa. Stajennemu dałam sztukę złota, co natychmiast potraktował jako okazję do upicia się
z radości. W tej chwili odsypiał swoje zamroczenie w stajni. Nie pożegnałam się tylko z Iphy i George’em, co, zważywszy na stan rzeczy, było zrozumiałe, bo to wszystko stałoby się dla mnie jeszcze trudniejsze. I tak godzinę temu ryczałam jak bóbr, żegnając się z Syzyfem. Pożegnania z przyjaciółmi bolały, przede wszystkim dlatego, że były to pożegnania na zawsze. – Zapewne już o tym słyszałaś! – zawołała Iphy, promieniejąc radością. – George i ja jesteśmy zaręczeni. – Gratuluję – rzuciłam ochrypłym głosem. – Mam nadzieję, że będziecie bardzo, bardzo szczęśliwi. Powiedziałam to całkowicie szczerze, ale z jakiegoś powodu Iphy źle to odebrała. Poczerwieniała i zaczęła unikać mojego wzroku, George zaś wybąkał coś wymijająco, gnębiony wyraźnymi wyrzutami sumienia. – Anne, moja najdroższa, najlepsza… – Dostał od Iphy łokciem w żebra i przerwał, by potem, tym razem ostrożniej dobierając słowa, ciągnąć: – Milady, mam wielką nadzieję, że moje zaręczyny z lady Winterbottom w żaden sposób nie bolą pani ani nie ranią, a jeśliby jednak tak miało być, będę naprawdę niepocieszony, proszę mi wierzyć! Minęło kilka sekund, nim pojęłam, do czego zmierza. Najwidoczniej bał się, że poczuję się paskudnie oszukana i zdradzona przez niego, ponieważ uderzał do mnie w konkury, a potem nagle włożył pierścionek zaręczynowy na palec Iphy. Ukradkowo spojrzałam na własny pierścionek zaręczynowy i zdusiłam uśmiech. Tylko zraniłabym George’a, mówiąc mu teraz, że i tak nic by z nas nie było. Biorąc wzgląd na jego męską dumę, okazałam więc adekwatne przygnębienie. – Mówiąc szczerze, te zaręczyny są dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Naprawdę bardzo pana lubię, George, ponieważ jest pan dobrym, szczerym człowiekiem. Obie wypowiedzi – rozpatrywane z osobna – były szczerą prawdą, choć oczywiście nie było między nimi żadnego związku. Ale George taki związek sobie stworzył i najwyraźniej poruszony szukał słów. Tym razem to ja dostałam łokciem w żebro; Sebastiano chyba był zdania, że trochę przesadziłam. – A ponieważ jest pan takim dobrym człowiekiem – dodałam pospiesznie – to zastanawiałam się właśnie, co by pan powiedział na to, by został pan członkiem Fundacji Foscarych. – Fundacji Foscarych? – powtórzył George jak echo. Jego pyzata twarz przybrała wyraz bezradności. – Z pewnością pan słyszał, że wkrótce zamierzamy z powrotem wyruszyć statkiem na Karaiby. Dlatego sprzedamy naszą wiejską posiadłość w Leicestershire i już podjęliśmy w tym celu wszelkie niezbędne kroki w naszym banku Rotschild i Synowie. Nawet nie musiałam aż tak bardzo przekonywać José do tego, by udzielił nam zezwolenia na sprzedaż. Rozumiał, że lepiej będzie zainwestować taką masę pieniędzy gdzie indziej, gdyż Stowarzyszenie Strażników Czasu i tak znajdowało się w fazie likwidacji. – Za te pieniądze ma zostać wybudowany między innymi przytułek dla sierot i szkoła na East Endzie oraz mieszkania dla robotników z fabryki. Członkostwo w fundacji byłoby pięknym gestem z pana strony, George. – Odczekałam chwilę. – Nie wyobraża pan sobie – dodałam – jak bardzo można w ten sposób podnieść swój prestiż. A fundatorowi daje to cudowne uczucie. – Nie jest pani na mnie zła przez Iphy? Fundacja… hmm… darowizny…? – Na twarzy George’a walczyły ze sobą ulga i sceptycyzm. Iphy przysłuchiwała się nam, zmrużywszy oczy. – Cóż to za oryginalny pomysł, George. Będziemy mogli wykreować w tonie zupełnie
nowy styl. Altruizm wyższych sfer. – Oczy jej rozbłysły. – Mogłabym oddać jedno z moich futer. A ty mógłbyś kupić dzieciom twoich robotników nowe buty. A na święta grog dla wszystkich! – Jeśli to ma zrobić wrażenie, powinno to być coś więcej – zauważyłam. – George posiada liczne fabryki, mógłby… Ale Iphy wpadła mi w słowo, kipiała wręcz świetnymi pomysłami na dobroczynność, które w głównej mierze kręciły się wokół tego, by wyczyścić sobie szafę z ciuchami i upiec ciasteczka dla biednych dzieci z East Endu. Bez cienia wątpliwości była urodzoną dobrodziejką. Zasada „czyń dobro i opowiadaj o tym” wydawała się dla niej stworzona. George siedział obok niej jak trusia i kiwał głową na wszystko, co proponowała. Wóz pocztowy chciał nas ominąć, lecz blokowaliśmy drogę. Pocztylion niecierpliwie zadął w róg. Sebastiano dał Jerry’emu znak, by jechał dalej. – Bye, bye! – zawołał do Iphy i George’a. – Trzymajcie się! – Do zobaczenia! – odkrzyknęła Iphy. George pomachał powściągliwie i w następnej chwili skręciliśmy za róg. – Cześć – powiedziałam cicho, choć nie mogli mnie już słyszeć. – No i z głowy – mruknął Sebastiano. – A teraz jak najprędzej do domu. Nie mogłam się doczekać powrotu do roku 2013, ale najgorsze mieliśmy jeszcze przed sobą – rozstanie z Jerrym. Tego pożegnania nie mogłam uniknąć, ale też i nie chciałam. Już wysiadając, poczułam łzy w oczach, lecz nim zdążyłam przystąpić do wygłaszania mojej krótkiej, przygotowanej mowy, Jerry wdrapał się na kozioł i smagnął konia batem. – Jerry! – zawołałam zaskoczona, ale odjechał z zaciętą miną tak szybko, że aż spadła mu czapka i rude włosy powiewały na wietrze. – Zostaw go – powiedział Sebastiano. – Dla niego to jest tak samo trudne jak dla ciebie, wiesz przecież. – Ale ja chciałam mu powiedzieć… – On wie wszystko, co chcesz mu powiedzieć. Otarłam ręką mokre oczy. Poruszona odprowadziłam wzrokiem jednokonny zaprzęg, który jechał coraz szybciej, oddalając się James Street. Potem nie pozostało nam już zbyt wiele czasu. José i pan Stephenson uruchomili udoskonaloną i wyposażoną w rozmaite dodatkowe funkcje maszynę parową. Pan Stephenson osobiście zajął się dorzucaniem do paleniska, podczas gdy José dokonywał ostatnich regulacji. – Do widzenia, panie Stephenson, i wielkie dzięki za wszystko – próbowałam przekrzyczeć huk i łomot maszyny. Tylko skinął głową, spocony, i bez słowa dalej dorzucał węgla. Jego twarz wydawała się szczęśliwa i odprężona, był w swoim żywiole. José kiwnął na nas, byśmy weszli w kłęby pary, i położył dłoń na przełączniku. Staliśmy pod czerwoną ramą, która na krawędziach już zaczynała migotać. Sebastiano wziął mnie w ramiona; dobrze wiedział, jak bardzo boję się przejścia. Od kiedy dowiedziałam się, że w otchłaniach czwartego wymiaru czają się naprawdę niesamowite rzeczy, mój strach raczej się nie zmniejszył. Mogłam zapytać José, gdzie kończyły się moje koszmary, a zaczynała rzeczywistość, ale powstrzymał mnie przed tym instynktowny lęk. Może lepiej będzie pozostawić odpowiedzi na te ostatnie pytania innym. To było tak jak ze straszydłem pod łóżkiem – póki istniała możliwość, że jest to tylko wytwór własnej wyobraźni, nie trzeba było tak mocno się go bać jak prawdziwego potwora. Migotanie zmieniło się w biały, oślepiający blask. Łomot tłoków nasilił się i wreszcie eksplodował w unicestwiającym wszystko huku. Świat wokół mnie pękł i poleciałam w lodowatą, czarną jak smoła nicość.
Na szczęście zaraz potem było po wszystkim i nawet nie rozbolała mnie głowa. Wylądowaliśmy w przymierzalni butiku z bielizną. Sprzedawczyni zmierzyła nas wystraszonym wzrokiem, gdy niespodziewanie wygrzebaliśmy się zza kotary, jednak nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, byliśmy już na ulicy. Wokół nas panował zwykły londyński gwar. Jezdnia pełna była aut, na chodnikach tłoczyły się masy żądnych zakupów przechodniów. Kilka osób obrzuciło nas zaciekawionym spojrzeniem – w końcu byliśmy ubrani jak para z powieści Jane Austen – szczególnego zainteresowania jednak nie wzbudziliśmy. Kiedy zaczęliśmy się rozglądać za José, zorientowaliśmy się, że nie wrócił z nami. Otworzył nam bramę – i został tam. – Mówił ci coś? – spytałam. Sebastiano pokręcił głową. Widać było, że myśli to samo co ja. Czyżby to było pożegnanie na zawsze? Takie szybkie i bez słowa, jak z Jerrym? W drodze do hotelu znów poczułam kluchę w gardle. Tak bardzo cieszyłam się na powrót do domu, lecz naraz wydałam się sobie pusta i wypalona. I jakoś taka… osierocona. Kazaliśmy sobie wydać nasze cenne przedmioty, odebraliśmy ze skrytki resztę bagaży i przebraliśmy się w dworcowej toalecie. Potem poszliśmy do Pret a Manger, zjedliśmy coś i przy okazji naładowaliśmy komórki, by móc się zająć nieodebranymi połączeniami i wiadomościami. Ku naszemu zdziwieniu prawie ich nie mieliśmy, bo – i to była prawdziwa niespodzianka – we współczesnych czasach minęło zaledwie parę godzin, mimo że nie wróciliśmy przez bramę faz księżyca. Byliśmy z powrotem w ten sam dzień, w którym wyruszyliśmy. Trudno to było zrozumieć, snuliśmy więc długie dywagacje. – Ta maszyna, którą skonstruowali José i Stephenson, coś w sobie miała – stwierdził Sebastiano. Zabrzmiało to tak, jakby myślami znajdował się wiele mil stąd. – Najwyraźniej można za jej pomocą ustawić dokładny czas powrotu – powiedziałam z równie wielkim roztargnieniem. Zamyślona wysłałam Vanessie zdjęcie mojego pierścionka zaręczynowego, na co dostałam SMS-a pełnego symboli triumfu i serduszek, wraz z wiadomością, że Vanessa wysłała Manuela w kosmos i jednak nie leci na Ibizę. Wciąż jeszcze pogrążeni w myślach pojechaliśmy z Sebastianem pociągiem na Heathrow, gdzie zamierzaliśmy wsiąść do najbliższego samolotu do Wenecji. Wysiadając, zobaczyłam, że na peronie czeka ktoś, kogo absolutnie tu nie powinno być. Zatrzymałam się z otwartą buzią, aż Sebastiano, który szedł tuż za mną, wpadł na mnie. – Co, do diabła… Jerry zobaczył nas i podszedł, promieniejąc ze szczęścia. – Jesteście wreszcie! Rude włosy jak zwykle sterczały mu na wszystkie strony, ale nie same z siebie, tylko dlatego, że odrobinę pomógł im w tym żelem. Miał na sobie baggy pants21, converse’y i świetną markową bluzę. I miał ze sobą psa, który na nasz widok natychmiast napiął smycz i zaczął radośnie ujadać. – Syzyf? – wyjąkałam. Pies był przynajmniej cztery razy większy od tego małego szczeniaka, z którym się pożegnałam, ale uszczęśliwiony polizał mnie w rękę, machając ogonem. – Ciebie tu nie może być – powiedział Sebastiano do Jerry’ego. – Chyba że jesteś potomkiem niejakiego Jerry’ego Scotta, do którego jesteś podobny jak dwie krople wody. – Przyjrzał się Jerry’emu uważnie. – Poza tym, że wyglądasz na starszego od niego o mniej więcej
pięć lat. – Tak, to ja. I minęło sześć lat. – Jeremy wcisnął mi w dłoń smycz Syzyfa i po rycersku wziął ode mnie torbę. – Daj, poniosę to, wygląda na ciężkie. Och, czy to są książki? – Zajrzał do środka. – Faktycznie! Byron i Austen. Hej, to oryginalne wydania, prawda? – Ja to wezmę. – Sebastiano natychmiast zabrał mu torbę i powiesił ją sobie na ramieniu, mimo że niosąc plecak i ciągnąc walizkę na kółkach oraz torbę z laptopem, był już całkiem nieźle obładowany. – Możecie przestać? – Kompletnie wytrącona z równowagi pogłaskałam tak nagle dorosłego Syzyfa, który przyjął pieszczotę radosnym dyszeniem. – A teraz chętnie bym się dowiedziała, jak się tu znalazłeś, Jerry! – Tą samą drogą co wy – odparł Jerry, szczerząc zęby. – Ale ty pochodzisz z przeszłości. Nie da się przeskoczyć do czasów, które są w twojej przyszłości. – Czy wygląda na to, że się nie da? – Jerry ruszył w kierunku hali odlotów, a my, chcąc nie chcąc, poszliśmy za nim. – Jestem tu od trzech lat – ciągnął wesoło. – No, ale dobra, przedtem minęło parę, nim José i pan Stephenson doprowadzili maszynę do takiego etapu. Sebastiano gapił się na niego z niedowierzaniem. – Chcesz powiedzieć, że José i Stephenson w jakiś sposób zdołali skonstruować wehikuł czasu, którym można podróżować w przyszłość? – No, w końcu tutaj jestem, tak? I pies też. A więc się da. José powiedział, że mam was tutaj złapać i przekazać wam najważniejsze informacje, bo on sam w tej chwili nie ma czasu. Podziewa się gdzieś w roku dwa tysiące dziewięćdziesiątym siódmym, jest tam akurat parę problemów. – Zatrzymał się przed kioskiem. – Chwileczkę, muszę wejść na chwilę, kupić dla dziadka tabletki przeciwbólowe. Jego kikut jeszcze mu czasem dokucza. Jerry zniknął w kiosku, a Sebastiano gapił się za nim. – Może zabrać tabletki przeciwbólowe w przeszłość? To jest naprawdę… innowacyjne. A ten stary jednooki łajdak włóczy się gdzieś w przyszłości. Nie do wiary. – Mnie się to wydaje jakieś takie surrealistyczne – oświadczyłam. – Może ulegliśmy czemuś w rodzaju zbiorowych omamów albo co? – Nie – powiedział Sebastiano. – To wszystko jest całkowicie prawdziwe. Poklepałam Syzyfa, rzeczywiście sprawiał całkiem realne wrażenie, a jego przyjazne „hau” zabrzmiało absolutnie naturalnie. – Ale José powiedział przecież, że gra skończona! – zaprotestowałam. – Wydaje się, że ktoś tu zaczął nową grę. Tylko na innym poziomie. I przy zmienionych regułach. Też tak podejrzewałam. Ale coś mi się jeszcze nie zgadzało i gdy Jerry wrócił z kiosku, chciałam się tego dowiedzieć. – Jerry, jeśli jesteś tu już od trzech lat, to musiałbyś być tutaj już wtedy, gdy wróciliśmy z naszej podróży w czasie do Londynu. Ale nie było cię tutaj, tylko byłeś w roku tysiąc osiemset trzynastym. Jak mogłeś równocześnie być w dwóch różnych epokach? I nie chcę teraz słyszeć nic – dodałam na wszelki wypadek – o tym idiotycznym kompleksowym polu paradoksów! – Cóż, to jest coś, czego ja dotąd też tak do końca nie skapowałem – przyznał Jerry. – Specjalnie zapisałem się na zajęcia z fizyki w college’u, ale jeszcze trochę potrwa, nim się w to wgryzę. Teraz musimy ruszać. José już na was czeka. – Gdzie na nas czeka? – spytał Sebastiano. Udawał rozluźnionego, ale znałam go i czułam jego zdenerwowanie. – A może powinienem lepiej spytać: kiedy? – No, już przecież mówiłem, co nie? – Jerry uśmiechnął się do nas promiennie. – Ale
oczywiście jest to dobrowolne. Możecie powiedzieć: nie. – Och… no cóż… – Wymieniłam z Sebastianem zakłopotane spojrzenia. – Najlepiej szybko się naradźcie. A ja przyniosę kilka pączków. Odszedł, rudowłosy młody mężczyzna w modnych ciuchach, o którym nikt by nie pomyślał, że pochodzi z przeszłości. – Wygląda, jakby się tu świetnie znalazł – stwierdziłam zamyślona. – A przy tym musiał nadrobić dwieście lat. Dla nas to byłoby zaledwie… – Umilkłam, bo w rachunkach w pamięci zawsze byłam beznadziejna. – Osiemdziesiąt cztery – wypalił Sebastiano bez zastanowienia. – Myślisz… – Tak – powiedział. Z trzydniowym zarostem wyglądał tak, że trudno mu się było oprzeć, jak pirat w czasie odkrywczej wyprawy. W jego oczach igrała mała iskierka odwagi. – Ale oczywiście tylko, jeśli ty będziesz chciała. – Chcę. – Chwyciłam pierścionek zaręczynowy na mojej dłoni; działał jak solidna obietnica. – Na dobre i na złe. – Jesteś pewna? Syzyf szczeknął zachęcająco. – Całkowicie pewna. – Nie mamy bladego pojęcia, co nas czeka. Przyszłość może być niebezpieczna. – Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać: musimy to zobaczyć na własne oczy. Najważniejsze, byśmy robili to razem. – Oto moja dziewczyna. Chodź tu, piccina. – Sebastiano przyciągnął mnie ze śmiechem do siebie i pocałował. Syzyf szczekał zachwycony. Nagle świat zaczął się składać z niezliczonych nowych możliwości, a my właśnie zamierzaliśmy je odkrywać. 19 Digitalis – inaczej naparstnica; trująca roślina o purpurowych kwiatach (przyp. red.). 20 Formidable (fr., ang.) – niesamowite, niesłychane (przyp. red.). 21 Baggy pants (ang.) – zwężone spodnie z obniżonym krokiem (przyp. red.).