E-book jest zabezpieczony znakiem wodny m
Płatki na wietrze Spis treści Karta ty tułowa *** Motto Część pierwsza Nareszcie wolni! Nowy dom Druga szansa Część druga Cukierki Próba Powrót do szkoły Ja... uwodzicielka? Moja pierwsza randka Słodsza od róż Sowa na dachu Cień mamy Prezent urodzinowy Powrót do Foxworth Hall Droga do sławy Nowy Jork, Nowy Jork Szansa Zimowe marzenia Prima aprilis Labiry nt kłamstw Zby t dużo do stracenia Część trzecia Spełnienie marzeń Czarne chmury Trzy nasty tancerz Interludium Część czwarta Mały książę Pierwszy ruch Powrót w góry Romans Część piąta Zemsta
Igranie z ogniem Zabawa w kotka i my szkę Babcia Wkraczam do akcji Czas prawdy Żniwo Karta redakcy jna
Virginia Andrews
Płatki na wietrze Z angielskiego przełożyła Elżbieta Podolska
Billowi i Gene, którzy pamiętają, kiedy...
Motto
Ziemia znów pokry je się kwieciem, Gdy promień słońca przeniknie mrok, Powiew ciepła wy prze chłód, I poczuję wtedy zapach róż. Thomas Hood
Część pierwsza
Nareszcie wolni! W dniu ucieczki by liśmy
tacy młodzi. Jakże powinniśmy czuć się szczęśliwi, w końcu wolni, oswobodzeni z tego przy tłaczającego, ponurego miejsca. Lecz nasza radość by ła żałosna. Siedzieliśmy w pędzący m autobusie – bladzi, przerażeni ty m, co widzieliśmy za oknem. Wolność... Czy istnieje wspanialsze słowo? Nie, nawet jeśli śmierć wy ciągałaby po nas lodowate szpony, a niebo by łoby puste. A może Bóg też jechał autobusem i czuwał nad naszą trójką? Człowiek musi w coś wierzy ć. Mijały godziny. W napięciu obserwowaliśmy, jak kierowca zatrzy my wał się na kolejny ch przy stankach i zabierał pasażerów. Kilkakrotnie stawał, aby odpocząć, zjeść śniadanie, w końcu zabrał tęgą Murzy nkę, stojącą samotnie na brzegu chodnika. Z trudem wdrapała się do autobusu, taszcząc niesamowitą ilość siatek i tobołków. Właśnie gdy kobieta sadowiła się wy godnie na siedzeniu, minęliśmy granicę Wirginii i Karoliny Północnej. Autobus toczy ł się teraz wolno na południe. Po raz pierwszy od wielu lat poczułam ulgę. Opuściliśmy stan, w który m spotkało nas ty le nieszczęść. By liśmy najmłodszy mi pasażerami autobusu. Chris miał dziewiętnaście lat. Jego długie, falujące, jasne włosy spadały na ramiona, a ich końce wy wijały się ku górze. Błękitne, otoczone czarny mi rzęsami oczy przy pominały kolor letniego nieba. By ł przy stojny m i pogodny m chłopcem, o miły m, ciepły m usposobieniu. Prosty, klasy czny nos wskazy wał, że ten młody człowiek staje się mężczy zną, którego ujmująca powierzchowność przy prawi niejedno kobiece serce o drżenie. Twarz Chrisa wy rażała pewność siebie. Wy glądał na szczęśliwego. Przy najmniej do momentu, kiedy zerknął na Carrie. Gdy zobaczy ł bladą twarz siostry, zmarszczy ł brwi, a w jego oczach ujrzałam niepokój. Zaczął powoli uderzać w struny gitary, wy doby wając dźwięki melodii „Och, Susannah”. Jego delikatny, melancholijny głos przeszy ł mi serce. Oboje poczuliśmy narastający smutek. Piosenka przy woły wała niemiłe wspomnienia, a my stanowiliśmy jedność. Nie mogłam patrzeć na brata, bałam się, że wy buchnę płaczem. Na moich kolanach kuliła się młodsza siostra. Chociaż miała osiem lat, by ła tak mała i krucha, że wy glądała na trzy. Smutne, duże niebieskie oczy widziały ty le cierpień, kry ły w sobie ty le tajemnic. Straciła wszy stko, co by ło treścią jej ży cia. Nie oczekiwała już niczego: ani szczęścia, ani miłości. Słaba, apaty czna, niemalże gotowa na śmierć i taka samotna, przerażająco samotna. Miałam piętnaście lat. By ł listopad 1960 roku. Patrzy łam na świat z ogromną zachłannością. Panicznie bałam się, że już nigdy w ży ciu nie nadrobię tego, co straciłam. Siedziałam spięta, gotowa pokonać każdą przeciwność, jaka stanie mi na drodze. Czułam w sobie tlący się lont, wiedziałam, że wcześniej czy później eksploduję i zniszczę ty ch, którzy mieszkali w Foxworth Hall. Chris położy ł rękę na mojej dłoni. Wiedział, że pragnę piekła dla naszy ch prześladowców. – Odpręż się, Cathy – powiedział cicho. – Wszy stko będzie dobrze. Musi nam się udać.
Wciąż by ł ty m niepoprawny m opty mistą, wierzący m, że pomimo przeciwności losu znajdziemy wreszcie szczęście. Boże, jak mógł tak my śleć, teraz gdy Cory nie ży ł? Cóż dobrego mogło nam się przy darzy ć? – Cathy – szepnął. – Mamy ty lko siebie. Musimy pogodzić się z ty m, co się stało, i ży ć dalej. Jeśli uwierzy my w siebie, w nasze uzdolnienia, świat stanie przed nami otworem. Na ty m to polega, Cathy, naprawdę. No tak, chciał zostać stateczny m, prowincjonalny m lekarzem, spędzający m dni w izbach przy jęć. Ale ja pragnęłam czegoś bardziej wy szukanego, romanty cznego. Pragnęłam spełnienia na scenie wszy stkich moich marzeń o miłości i o romansie, chciałam by ć najwspanialszą primabaleriną świata. Ty lko to dałoby mi saty sfakcję. Wtedy pokazałaby m mamie. Niech cię diabli, mamo! Mam nadzieję, że ogień pochłonie Foxworth Hall, a ty nigdy więcej nie zaznasz spokoju w ty m wielkim łabędzim łożu. Nigdy więcej! Ży czę ci, aby twój młody mąż znalazł sobie kochankę – młodszą i piękniejszą od ciebie – a z twojego ży cia uczy nił piekło, na które zasługujesz! – Nie czuję się dobrze, Cathy – jęknęła Carrie. – Mój żołądek. Mam dziwne uczucie... Ogarnął mnie strach! Miała nienaturalnie bladą twarz. Włosy, niegdy ś tak piękne i poły skliwe, teraz matowe, zwisały w nieładzie. Jej głos by ł zaledwie szeptem. – Kochanie! Kochanie! – Przy tuliłam ją i pocałowałam. – Wy trzy maj jeszcze trochę. Zabierzemy cię do lekarza. Wkrótce dojedziemy na Flory dę, a tam nikt już nas nie zamknie. Carrie leżała bezwładnie w moich ramionach. Z mijanego kraj obrazu zorientowałam się, że dopiero dotarliśmy do Karoliny Południowej. Musieliśmy jeszcze przejechać przez Georgię. Do Sarasoty by ło jeszcze bardzo daleko. Carrie gwałtownie drgnęła, dostała torsji i zaczęła się dusić. Oczy ściłam jej twarz papierowy mi serwetkami, który mi przezornie wy pchałam kieszenie podczas ostatniego postoju. Podałam małą bratu, uklękłam i wy czy ściłam podłogę. Chris usiłował pozby ć się brudny ch serwetek. Pchnął silnie okno, ale nie ustąpiło. Carrie wy buchnęła płaczem. – Wepchnij serwetki w szczelinę pomiędzy siedzenie a ścianę autobusu – szepnął Chris. Ale kierowca, który musiał obserwować nas przez wsteczne lusterko, wy buchnął: – Hej, wy, tam z ty łu! Pozbądźcie się tego cuchnącego brudu w inny sposób! – Wepchnęłam serwetki do zewnętrznej kieszeni obudowy aparatu fotograficznego, której uży wałam jako portmonetki. – Przy kro mi – szlochała Carrie, tuląc się rozpaczliwie do Chrisa. – Nie chciałam tego zrobić. Czy pójdziemy teraz do więzienia? – Oczy wiście, że nie – odpowiedział Chris po ojcowsku. – Za dwie godziny dojedziemy na Flory dę. Postaraj się wy trzy mać. Jeśli teraz wy siądziemy, stracimy pieniądze, za które kupiliśmy bilety. A zostało nam ich bardzo mało. Carrie drżała na cały m ciele. Dotknęłam jej czoła, by ło zimne i wilgotne. Twarz, biała niczy m kreda, przy pominała twarz Cory ’ego przed śmiercią. Modliłam się, prosząc Boga, by choć raz zlitował się nad nami. Czy ż nie wy cierpieliśmy już wy starczająco dużo? Czy tak miało by ć zawsze? Kiedy siostra ponownie dostała torsji, poczułam nadchodzącą falę mdłości. Carrie zasłabła w ramionach Chrisa, traciła przy tomność. – Chy ba jest w szoku – szepnął. Jego twarz by ła równie biała jak twarz Carrie. Jakiś bezduszny pasażer zaczął głośno narzekać. Ci, co nam współczuli, przy glądali się całej
tej scenie nieco zakłopotani i niezdecy dowani. Spojrzałam na Chrisa. Nasze oczy spotkały się, oboje nie wiedzieliśmy, co robić. Wpadłam w panikę. Nagle zauważy łam potężną Murzy nkę, która uśmiechając się, szła w naszy m kierunku. W ręku trzy mała papierowe torebki. Uspokajająco poklepała mnie po ramieniu i wręczy ła garść szmat, które wy jęła ze swoich tobołków. Dobrotliwie pogłaskała Carrie pod brodą. – Dziękuję – szepnęłam, uśmiechając się słabo, po czy m dokładnie oczy ściłam siebie, Carrie i Chrisa. Kobieta wzięła szmaty i z powrotem schowała je do tobołków. Popatrzy łam z wdzięcznością na tę bardzo tęgą istotę, która ciałem wy pełniała całe przejście autobusu. Mrugnęła i uśmiechnęła się. – Cathy – powiedział Chris z zatroskaną twarzą. – Musimy zawieźć Carrie do lekarza. I to szy bko! – Ale przecież zapłaciliśmy za bilet do Sarasoty ! – Wiem – odrzekł Chris. – Ale Carrie jest w bardzo ciężkim stanie. Sy mpaty czna nieznajoma znowu się uśmiechnęła. Pochy liwszy szerokie ramiona, zajrzała w twarz Carrie. Duże, czarne dłonie położy ła na jej wilgotny ch skroniach, a następnie zbadała puls. Potem zwróciła się do nas, wy konując rękoma dziwne ruchy, który ch znaczenia nie rozumiałam. – Chy ba jest niemową – szepnął Chris. – Jej gesty to alfabet głuchoniemy ch. Murzy nka wsunęła rękę pod czerwony sweter i z kieszeni sukienki pośpiesznie wy ciągnęła plik kolorowego papieru listowego. Na jednej z kartek zręcznie napisała: „Ja, Henrietta Beech, sły szę, ale nie mówię. Dziewczy nka jest bardzo chora. Potrzeba dobrego lekarza”. Spojrzałam na nią w nadziei, że uzy skam więcej informacji. – Czy znasz dobrego lekarza? – spy tałam. Skinęła głową i pośpiesznie nabazgrała: „Los jest dla was łaskawy. Mogę zaprowadzić was do mężczy zny, który jest najlepszy m lekarzem”. – Hej, kierowco! – wrzasnął jakiś wściekły pasażer. – Zawieź tego dzieciaka do szpitala! Cholera! Nie po to przecież płaciłem, aby teraz jechać śmierdzący m autobusem! Pasażerowie patrzy li na niego z dezaprobatą. We wsteczny m lusterku ujrzałam czerwoną ze złości twarz kierowcy, a gdy nasze oczy spotkały się, krzy knął bez przekonania: – Przy kro mi, ale mam żonę i pięcioro dzieci. I jeśli nie będę trzy mał się rozkładu jazdy, wy lecę z pracy, a moja rodzina pozostanie bez środków do ży cia. Błagalnie patrzy łam mu w oczy, aż zaczął do siebie mamrotać: – Cholerne niedziele. Ty dzień mija dobrze i przy chodzi ta cholerna niedziela. Henrietta Beech nie wy trzy mała. Wzięła ołówek i znów napisała: „W porządku. Kierowca nienawidzi niedziel. Nie zwraca uwagi na małą, chorą dziewczy nkę, to jej rodzice zaskarżą właściciela autobusu na dwa miliony ”. Chris zaledwie zdąży ł rzucić okiem na kartkę, gdy kobieta ruszy ła w stronę kierowcy, koły sząc obfity mi biodrami. Podsunięty mu skrawek papieru niecierpliwie odepchnął. Ponowiła próbę. Ty m razem, nie odry wając wzroku od szosy, kierowca starał się kątem oka przeczy tać skreślone słowa. – O Boże – westchnął. – Najbliższy szpital jest ze trzy dzieści kilometrów stąd. Oboje z Chrisem z podziwem patrzy liśmy na przy jazną nam czarną kobietę. Swoją
gesty kulacją Murzy nka wprawiała kierowcę w zakłopotanie. Znowu napisała coś na kartce, i cokolwiek to by ło, poskutkowało, bo autobus skręcił z autostrady w boczną drogę, wiodącą do małego miasteczka – Clairmont. Henrietta Beech stała teraz przy kierowcy, wskazy wała mu kierunek, od czasu do czasu zerkając jednak na nas. Uśmiechała się łagodnie, jakby chciała zapewnić, że wszy stko będzie dobrze. Jechaliśmy spokojny mi, szerokimi ulicami. Korony drzew rosnący ch po obu stronach jezdni tworzy ły gęste sklepienie. W głębi stały duże, ary stokraty czne domy z wieży czkami i werandami. Mimo iż w górach Wirginii spadł już śnieg, tutaj by ła jeszcze ciepła i słoneczna jesień. Klony, buki, dęby i magnolie nie straciły wszy stkich liści, a niektóre kwiaty dopiero zakwitały. Kierowca miał wątpliwości co do trasy, którą wskazy wała Henrietta Beech, i prawdę mówiąc ja także. Szpitale i przy chodnie na ogół nie by ły usy tuowane na takich ulicach. Już zaczy nałam się denerwować, gdy zatrzy maliśmy się naprzeciw dużego, białego domu, stojącego na niewielkim wzniesieniu wśród klombów pełny ch kwiatów. – Hej, dzieciaki! – zawołał kierowca. – Zabierajcie swoje manatki! Odbierzcie pieniądze za bilety lub wy korzy stajcie je, póki są jeszcze ważne! Pośpiesznie wy szedł z autobusu, otworzy ł bagażnik i wy ciągnął ze czterdzieści walizek, zanim znalazł nasze dwie torby. Zarzuciłam na ramię gitarę i banjo Cory ’ego, Chris bardzo delikatnie wziął Carrie na ręce. Henrietta Beech, niby gruba kwoka, prowadziła nas pośpiesznie w stronę frontowej werandy. Przez chwilę wahałam się, przy glądając się dwuskrzy dłowy m, czarny m drzwiom. Po prawej stronie widniał czerwony napis: „Ty lko dla chory ch”. Niewątpliwie by ł tam lekarz, który prowadził pry watną prakty kę. Nesesery zostawiliśmy obok schodów. Zaczęłam badawczo przy glądać się mężczy źnie, który spał w biały m wiklinowy m krześle. Nasza samary tanka uśmiechnęła się i delikatnie dotknęła jego ramienia, a gdy ten się nie obudził, skinęła głową i przy wołała nas ruchem ręki. Wskazała na dom i gestami dała znać, że musi wejść do środka i przy gotować coś do jedzenia. Żałowałam, że nie została, aby nas przedstawić i wy jaśnić powód nieoczekiwanej wizy ty. Nieśmiało podeszliśmy do śpiącego lekarza. Wdy chając zapach róż, miałam wrażenie, że kiedy ś już tu by łam i że dobrze znam to miejsce. Dziwne, zważy wszy, że przez ostatnie dwa lata wbijano mi do głowy, że nie mam prawa oddy chać powietrzem pachnący m różami. – Jest niedziela, cholerna niedziela – szepnęłam do Chrisa. – Może nie będzie zadowolony z naszej wizy ty ? – Jest lekarzem – odparł Chris – i przy zwy czaił się do niespodziewany ch pacjentów, nawet w niedzielę... Możesz go obudzić. Powoli zbliży łam się do wy sokiego mężczy zny, ubranego w jasnoszary garnitur z biały m goździkiem w butonierce. Długie nogi oparł o balustradę werandy. Wy glądał nawet elegancko, pomimo że siedział swobodnie wy ciągnięty, ze zwisający mi bezwładnie rękoma. Żal by ło go budzić. – Czy pan doktor Paul Sheffield? – zapy tał Chris, który przeczy tał wizy tówkę na drzwiach. Z odchy loną głową i zamknięty mi oczami Carrie wciąż spoczy wała w ramionach Chrisa, a jej długie, jasne włosy falowały na ciepły m, delikatny m wietrze. Lekarz niechętnie otworzy ł oczy i przy glądał się nam przez dłuższy czas, jakby nie wierząc w to, co zobaczy ł. Wiem, że wy glądaliśmy dość dziwnie, mając na sobie kilka warstw ubrań. Poruszy ł głową, by lepiej się
przy jrzeć. Miał piękne, orzechowe oczy, nakrapiane błękitem, zielenią i złotem. Nie spuszczał ze mnie wzroku! Zdawał się zahipnoty zowany moją twarzą i zby t długimi, niezdarnie obcięty mi włosami o cienkich, wy blakły ch końcówkach. Oszołomiony i zby t zaspany, by przy brać zawodową maskę, nie mógł powstrzy mać wzroku, który przesuwał kolejno po mojej twarzy, piersiach i nogach, a w końcu po całej postaci. – Pan jest lekarzem, prawda? – nalegał Chris. – Tak. Jestem doktor Sheffield – odrzekł w końcu, zerkając teraz na Carrie i Chrisa. Zadziwiająco zręcznie zdjął nogi z poręczy, wstał, palcami przy gładził czarną czupry nę, po czy m podszedł bliżej i zerknął na bladą twarz Carrie. Rozchy lił zamknięte powieki i przez moment przy glądał się jej niebieskim oczom. – Jak długo jest nieprzy tomna? – spy tał. – Parę minut – odparł Chris. Gdy by liśmy zamknięci na stry chu, dużo się uczy ł i teraz też mógłby zostać lekarzem. – W autobusie Carrie wy miotowała trzy razy, później dostała dreszczy, zaczęła się pocić. Jechała z nami kobieta, Henrietta Beech, która nas do pana przy prowadziła. Lekarz skinął głową, wy jaśniając, że Henrietta Beech jest jego gospody nią i kucharką, po czy m wprowadził nas do domu przez drzwi z napisem „Ty lko dla chory ch”. Na parterze znajdowały się dwa pokoje przy jęć i biuro. Doktor przeprosił za nieobecność pielęgniarki, po czy m dodał: – Rozbierz dziecko. Zaczęłam rozbierać Carrie, a Chris pobiegł po bagaże. Pełni niepokoju staliśmy potem z Chrisem pod ścianą i obserwowaliśmy, jak lekarz mierzy ł ciśnienie, temperaturę i puls, osłuchiwał serce. Carrie odzy skała już przy tomność, więc lekarz poprosił ją, by zakasłała. Zastanawiałam się, dlaczego wszy stko, co złe, przy trafia się właśnie nam? Dlaczego los jest tak nieprzy jazny ? Czy jesteśmy aż tak niedobrzy, jak mówiła babcia? Czy Carrie też musi umrzeć? Ubrałam Carrie. Doktor Sheffield miękkim głosem zwrócił się do niej: – Carrie, zostawimy cię w ty m pokoju, aby ś trochę odpoczęła. – Okry ł ją cienkim kocem i dodał: – Nie bój się. Będziemy na dole, w moim biurze. Ten stół może nie jest zby t wy godny, ale postaraj się zasnąć, a ja porozmawiam z twoim bratem i siostrą. Spojrzała na niego nieobecny mi oczami; na pewno nie przy wiązy wała wagi do tego, czy stół jest miękki, czy twardy. Parę minut później lekarz siedział za imponująco duży m biurkiem, trzy mając łokcie na bibule do atramentu. Ze szczerze zatroskaną twarzą rzekł: – Wy glądacie na zakłopotany ch. Nie obawiajcie się, że pozbawiacie mnie niedzielnego odpoczy nku. Jestem wdowcem i traktuję niedzielę prawie tak jak dzień powszedni. Wy glądał na zmęczonego, widać by ło, że wiele pracuje. Zażenowana usiadłam na miękkiej skórzanej kanapie obok Chrisa. Promienie słońca padały wprost na nasze twarze. Lekarz siedział w cieniu. Dopiero w tej chwili poczułam, że moje ubranie jest wilgotne i brudne, więc pośpiesznie zdjęłam wierzchnie okry cie. Teraz miałam na sobie ty lko jedną niebieską sukienkę, która by ła na szczęście czy sta i gustowna. – Czy zawsze w niedziele zakładacie na siebie kilka warstw odzieży ? – spy tał. – Jedy nie wtedy gdy uciekamy – odparłam. – Mamy z sobą ty lko dwie torby i musimy mieć miejsce na cenniejsze rzeczy, które później, w razie potrzeby, mogliby śmy zastawić. Chris trącił mnie łokciem, dając do zrozumienia, że wy jawiam zby t wiele. Ale ja
wiedziałam, że temu lekarzowi można zaufać – mówiły to jego oczy. Mogliśmy wy znać mu wszy stko. – Więc – powiedział wolno – uciekacie. A przed kim uciekacie? Przed rodzicami, którzy odmówili spełnienia waszy ch zachcianek? Och, gdy by ty lko wiedział! – To długa historia – odparł Chris. – W tej chwili chcemy rozmawiać ty lko o Carrie. – Macie rację – przy taknął. – Więc porozmawiajmy o Carrie. Nie wiem, kim jesteście, skąd pochodzicie i dlaczego uciekacie. Ale ta dziewczy nka potrzebuje naty chmiastowej pomocy. Gdy by to nie by ła niedziela, od razu umieściłby m ją w szpitalu i zlecił badania, który ch nie mogę wy konać w domu. Sądzę, że powinniście jak najszy bciej skontaktować się z rodzicami. Wpadłam w panikę. – Jesteśmy sierotami – odparł Chris. – Ale niech się pan nie martwi, zapłacimy panu. Zapłacimy na swój sposób. – Dobrze, że macie pieniądze – powiedział lekarz. – Przy dadzą się wam. – Przez chwilę patrzy ł na nas badawczy m wzrokiem, po czy m dodał: – Dwuty godniowy poby t w szpitalu powinien wy starczy ć, by ustalić przy czy nę choroby waszej siostry. Ogarnęło nas przerażenie. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że Carrie by ła w tak ciężkim stanie. Lekarz podał w przy bliżeniu koszty leczenia. Ponownie ogarnęło nas zdumienie. Dobry Boże! Nasze pieniądze nie wy starczą nawet na ty dzień poby tu Carrie w szpitalu! Zerknęłam na Chrisa. Na jego twarzy malował się smutek i lęk. Co teraz zrobimy ? Nie możemy ty le zapłacić. Lekarz szy bko zorientował się w naszej sy tuacji. – Czy wciąż jesteście sierotami? – spy tał. – Tak, wciąż jesteśmy sierotami – odparł Chris, po czy m spojrzał na mnie groźnie, dając do zrozumienia, aby m trzy mała języ k za zębami. „Kiedy staniesz się sierotą, pozostaniesz nią na całe ży cie”. – A teraz proszę mi powiedzieć, co dolega siostrze i jak pan może jej pomóc? – Chwileczkę. Najpierw musicie odpowiedzieć na kilka py tań – powiedział łagodnie, a zarazem stanowczo lekarz. Tak, to on by ł panem sy tuacji. – Przede wszy stkim jak się nazy wacie? – Nazy wam się Christopher Dollanganger, a to jest moja siostra Catherine Leigh Dollanganger. Może pan wierzy ć lub nie, ale Carrie ma już osiem lat. – Dlaczego miałby m nie wierzy ć? – zapy tał, mimo iż parę minut temu, w gabinecie lekarskim, by ł bardzo zdziwiony, gdy podałam jej wiek. – Wiem, że jest bardzo mała jak na swój wiek – dodał Chris. – Rzeczy wiście. Jest nieduża i drobna. – Mówiąc to, doktor zerknął na mnie, potem na Chrisa. – Słuchajcie. Przestańmy się nawzajem podejrzewać. Jestem lekarzem i cokolwiek powiecie, zostanie między nami. Jeśli naprawdę chcecie pomóc siostrze, musicie powiedzieć prawdę, w przeciwny m razie narażacie jej ży cie, a ja tracę czas. Milczeliśmy, trzy mając się za ręce. Czułam, że Chris drży. Tak cholernie baliśmy się wy jawić prawdę, bo któż by w nią uwierzy ł? Już raz zaufaliśmy ludziom, którzy wy dawali się uczciwi. Czy mogliśmy ponownie popełnić ten błąd? A jednak, ten człowiek za biurkiem... budził zaufanie. Wy dawał mi się znajomy, jakby m go już gdzieś widziała. – W porządku – powiedział. – Pozwólcie, że zadam parę py tań. Co ostatnio jedliście?
Chris odetchnął z ulgą. – Nasz ostatni posiłek to śniadanie. Wszy scy jedliśmy to samo: hot-doga z przy prawami, fry tki z ketchupem i gorącą czekoladę z mlekiem. Carrie zjadła mało. Jest bardzo wy bredny m dzieckiem. Nigdy nie miała dobrego apety tu. Lekarz zapisał coś w notesie, marszcząc brwi. – Czy wszy scy jedliście dokładnie to samo? Ty lko Carrie dostała torsji? – Tak. Ty lko Carrie. – Czy często jej się to zdarza? – Czasami. Nie jest to regułą. – W zeszły m ty godniu zwróciła dwa razy, a w poprzednim miesiącu może pięć. Bardzo mnie to martwi, gdy ż ataki te są coraz silniejsze. Chris nie powiedział całej prawdy. Ogarnęła mnie złość. Nawet teraz, po ty m wszy stkim, co się wy darzy ło, wciąż ochraniał matkę. Lekarz, jakby czując, że ode mnie usły szy bardziej wy czerpującą odpowiedź, zwrócił się w moją stronę: – Słuchajcie. Pomogę wam. Uczy nię wszy stko, co będę mógł, ale musicie mi powiedzieć całą prawdę. Jeśli Carrie odczuwa jakiś ból, którego nie będę mógł wy kry ć, to wy możecie dostarczy ć niezbędny ch informacji. Obecnie mogę stwierdzić, że Carrie jest niedoży wiona, źle rozwinięta jak na swój wiek, najwy raźniej miała za mało ruchu. Zauważy łem, że wszy scy macie rozszerzone źrenice, jesteście bladzi i wy chudzeni. Nie rozumiem, dlaczego mając na rękach drogie zegarki, martwicie się o pieniądze. Wasze ubrania są drogie, gustowne i nieco za duże. Siedzicie tutaj w tenisówkach, ze złoty mi zegarkami wy sadzany mi bry lantami i nie mówicie całej prawdy. Powiem wam, co o ty m sądzę. – Jego głos stał się mocniejszy. – Podejrzewam, że Carrie ma ciężką anemię i że to jest przy czy ną podatności na wszelkie infekcje. Ma niebezpiecznie niskie ciśnienie. Podejrzewam także coś znacznie poważniejszego. Tak więc, czy to wam się podoba, czy nie, jutro Carrie zostanie umieszczona w szpitalu, a wy zastawicie swoje zegarki i opłacicie jej leczenie. Gdy by śmy zawieźli ją do szpitala dziś wieczorem, to jutro z samego rana by ły by wy konane badania. – Niech pan robi to, co uważa za stosowne – odparł posępnie Chris. – Chwileczkę! – krzy knęłam. Zerwałam się z kanapy i podbiegłam do biurka. – Mój brat nie powiedział panu wszy stkiego! Zerknęłam na Chrisa z wy rzutem, on zaś spojrzał groźnie, jakby chciał powstrzy mać mnie przed wy jawieniem prawdy. „Nie martw się. Nie zdradzę naszej ukochanej matki” – pomy ślałam z gory czą. Sądzę, że zrozumiał, gdy ż w jego oczach ujrzałam łzy. Ta kobieta tak bardzo nas skrzy wdziła, a on wciąż ją opłakiwał. Jego łzy raniły mi serce, ale moja dusza też płakała. Tak bardzo kochał matkę. Skinął głową, dając znać, by m wy jawiła sekret. Rozpoczęłam tę niewiary godną opowieść. Lekarz słuchał z niedowierzaniem; sądził pewnie, że kłamię lub przy najmniej wy olbrzy miam całą historię. – Nasz tata zginął w wy padku samochodowy m. Po jego śmierci mama wy znała, że ma długi i nie jest w stanie utrzy mać naszej piątki. Wielokrotnie pisała do swojej rodziny w Wirginii, ale nie by ło żadnej odpowiedzi. Pewnego dnia przy szedł list od jej bogaty ch rodziców, którzy wy dziedziczy li ją, gdy wy szła za mąż za swojego wujka. Teraz musieliśmy rozstać się ze wszy stkim, co posiadaliśmy. Nie mieliśmy nawet czasu, by pożegnać się z przy jaciółmi. Tego
samego wieczoru wy ruszy liśmy do Blue Ridge Mountains. By liśmy ufni i ciekawi nowego, wspaniałego domu, jednocześnie rozmy ślaliśmy o spotkaniu z okrutny m dziadkiem. Mama uprzedziła, że będziemy musieli się ukry ć przez noc, a ona w ty m czasie odzy ska miłość swojego ojca. Obiecała, że potrwa to jedną noc, no może dwie lub trzy, a później wy jdziemy z ukry cia i poznamy nieuleczalnie chorego na serce dziadka. Babcia przeznaczy ła dla nas duży, brudny stry ch, w który m roiło się od robaków i pająków. Tam upły wały nam dni w oczekiwaniu na chwilę, gdy będziemy mogli wy jść z ukry cia i stać się częścią tej bogatej rodziny. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że dziadek nigdy nie wy baczy mamie tego, iż wy szła za jego przy rodniego brata, a my mieliśmy na zawsze pozostać „diabelskim nasieniem”. Skazano nas na ży cie w ukry ciu aż do jego śmierci. W oczach lekarza ujrzałam przerażenie. – Zostaliśmy zamknięci na stry chu, który stał się naszy m domem i miejscem zabaw. Wkrótce przekonaliśmy się, że babcia nienawidziła nas. Pewnego dnia wręczy ła nam długą listę zakazów i czy nności, który ch pod żadny m pozorem nie mogliśmy wy kony wać. Na przy kład nie mogliśmy wy glądać przez frontowe okno, a kotary musiały by ć zawsze zasunięte. Początkowo posiłki, które babcia codziennie rano przy nosiła w wiklinowy m koszy ku, by ły dość smaczne, ale już wkrótce jedliśmy ty lko kanapki, sałatkę z ziemniaków i pieczonego kurczaka. Deserów nie otrzy my waliśmy nigdy, bo przecież nie mogliśmy chodzić do denty sty. Jedy nie w nasze urodziny mama przemy cała trochę lodów lub ciasta i bardzo dużo prezentów. O tak, kupowała wszy stko, co mogłoby pomniejszy ć jej winę i oczy ścić sumienie; jakby zabawki, gry i książki mogły zastąpić normalne dzieciństwo, przy wrócić nam zdrowie i wiarę w siebie. Najgorsze jednak by ło to, że już jej nie wierzy liśmy. Minął rok. Latem przestała nas odwiedzać. Przy szła dopiero w październiku i poinformowała, że wy szła ponownie za mąż. W wakacje by ła w podróży poślubnej po Europie. Chciałam ją zabić. Dlaczego nic nie powiedziała, ty lko wy jechała bez słowa? Przy wiozła drogie, zby t duże ubrania, sądząc, że prezentami nas udobrucha i wy nagrodzi samotność. Ale nic z tego! W końcu przekonałam Chrisa, że powinniśmy uciec z domu, który by ł więzieniem, i zapomnieć o fortunie. On jednak nie chciał. Sądził, że gdy ty lko dziadek umrze, on będzie mógł iść do szkoły, a później studiować medy cy nę i tak jak pan zostać lekarzem. – Tak jak ja... – westchnął doktor Sheffield. Jego oczy wy rażały współczucie i coś, czego nie potrafię określić. – To bardzo dziwna historia, Cathy. Trudno w nią uwierzy ć. – Chwileczkę – zawołałam. – Jeszcze nie skończy łam! Nie opowiedziałam o najgorszy m. Dziadek umarł i wprawdzie umieścił mamę w swoim testamencie, ale zastrzegł, że odziedziczy po nim wszy stko pod warunkiem, że nie będzie miała dzieci. Jeśli kiedy kolwiek wy szłoby na jaw, że miała dzieci z pierwszego małżeństwa, utraciłaby wszy stko, co odziedziczy ła bądź kupiła za pieniądze swojego ojca. Przerwałam. Spojrzałam na bladą twarz Chrisa, który wpatry wał się we mnie błagalny m wzrokiem. Niepotrzebnie się martwił. Nie miałam zamiaru mówić o Cory m. Ponownie zwróciłam się do doktora Sheffielda: – Mówił pan o trudnej do określenia przy czy nie, która powoduje wy mioty u siostry. To bardzo proste. Kiedy matka dowiedziała się, że nie może mieć i dzieci, i fortuny, postanowiła się nas pozby ć. Do koszy czka z jedzeniem babcia zaczęła dodawać pączki, które jedliśmy z wielką chęcią, nie zdając sobie sprawy, że posy pano je arszenikiem. Zatrute pączki miały osłodzić nasze
ży cie w odosobnieniu. Z czasem, kiedy Chris dorobił do drzwi drewniany klucz, zaczęliśmy wy my kać się ze stry chu. Przekradaliśmy się do pięknej sy pialni mamy, skąd zabieraliśmy jedno- i pięciodolarowe banknoty. Przez cały rok, powoli umierając, błąkaliśmy się po ty ch wielkich, ponury ch kory tarzach. Panie doktorze, by liśmy więźniami dokładnie przez trzy lata, cztery miesiące i szesnaście dni. Skończy łam opowiadać. Doktor Sheffield patrzy ł na mnie ze współczującą, zatroskaną twarzą. – Więc widzi pan – dodałam – że nie może nas pan zmusić do pójścia na policję i wy jawienia prawdy. Matka i babka mogły by znaleźć się w więzieniu, ale wtedy my też by śmy cierpieli. Nie ty lko z powodu rozgłosu, ale także z powodu rozdzielenia. Wy słano by nas do zastępczy ch rodzin lub oddano pod opiekę kuratora, a przecież przy sięgliśmy sobie, że na zawsze zostaniemy razem! Chris przestał wpatry wać się w podłogę i rzekł: – Niech się pan zaopiekuje Carrie. Niech pan zrobi wszy stko, by jej pomóc, a oboje z Cathy jakoś wy nagrodzimy to panu. – Posłuchaj, Chris – odpowiedział wolno lekarz. – Was też karmiono arszenikiem i dlatego powinniście się poddać ty m samy m badaniom co Carrie. Spójrzcie na siebie. Jesteście bladzi i słabi. Potrzebujecie odpoczy nku, świeżego powietrza, słońca i odpowiedniej diety. Chciałby m wam pomóc. – Jesteśmy dla pana obcy mi ludźmi – odparł Chris z szacunkiem. – Nie oczekujemy i nie chcemy niczy jej litości ani współczucia, nie jesteśmy aż tak chorzy. To Carrie potrzebuje pomocy. Oburzona odwróciłam się do Chrisa. Nie mogliśmy przecież odrzucić pomocy tego szlachetnego człowieka ty lko dlatego, by ocalić resztki naszej dumy, która w przeszłości ty le razy została podeptana. Czy ten jeden raz sprawiłby jakąś różnicę? – Tak – konty nuował lekarz, uznając, że zaakceptowaliśmy jego propozy cję pomocy. – Koszty leczenia pacjenta, który przeby wa w szpitalu, są o wiele wy ższe niż pacjentów, którzy ty lko poddają się badaniom. Nie trzeba płacić ani za łóżko, ani za utrzy manie. Traktujcie to ty lko jako propozy cję, którą możecie wedle uznania przy jąć lub odrzucić. A właściwie dokąd jechaliście? – Do Sarasoty na Flory dzie – odparł Chris. – Oboje z Cathy często huśtaliśmy się na linach przy mocowany ch do krokwi poddasza, więc postanowiliśmy zostać akrobatami. Zabrzmiało to naiwnie, ale lekarz nawet się nie uśmiechnął. Wy glądał na zasmuconego. – Prawdę mówiąc, wolałby m, aby ście unikali ry zy ka. Jako lekarz i człowiek z pewny mi zasadami nie mogę pozwolić wam odejść bez udzielenia niezbędnej pomocy lekarskiej. Nawet gdy by ta niesamowita opowieść by ła stekiem kłamstw, wy my ślony ch ty lko po to, by zdoby ć moje współczucie. – Uśmiechnął się dobrodusznie, jakby chciał dodać nam otuchy. – Ale intuicja mi podpowiada, że należy wam uwierzy ć. Te drogie ubrania, złote zegarki, tenisówki oraz strach w oczach przekonują mnie o prawdziwości waszy ch słów. Jego melody jny, hipnoty zujący głos nosił ślady południowego akcentu. – Zostańcie – przekony wał. – Zapomnijcie o fałszy wej dumie. Zamieszkacie ze mną w ty ch dwunastu pokojach. Zdaje się, że to Opatrzność Boża kierowała Henriettą Beech. Ta kobieta utrzy muje mój dom w nienagannej czy stości, ale często narzeka, że dwanaście pokoi i cztery łazienki to zby t dużo jak na obowiązki jednej osoby. Na ty łach domu jest czteroakrowy ogródek,
który m nie mogę się zająć z braku czasu. Do pomocy wy najmuję dwóch ogrodników. – Doktor Sheffield spojrzał na Chrisa. – Mógłby ś im pomóc, chodzi o strzy żenie trawników, przy cinanie ży wopłotu i przy gotowanie ogrodu do zimy. W ten sposób zarobiłby ś na swoje utrzy manie. Cathy pomagałaby w pracach domowy ch. – Zerknął na mnie badawczo i zapy tał: – Potrafisz gotować? Gotować? Czy on żartował? Przez ponad trzy lata by liśmy zamknięci na stry chu. Nie mieliśmy nawet tostera do grzanek, nie mówiąc już o maśle czy margary nie. – Nie – odparłam rozdrażniona. – Nie potrafię gotować. Jestem tancerką. Gdy stanę się już sławną primabaleriną, zatrudnię kobietę do gotowania, tak jak pan. Nie chcę utknąć w kuchni pierwszego lepszego mężczy zny i zmarnować sobie ży cie, gotując, zmy wając i rodząc jego dzieci. – Rozumiem – odparł. Nie chciałaby m jednak by ć niewdzięczna – dodałam. Uczy nię wszy stko, aby pomóc pani Beech. Nauczę się nawet gotować. – Doskonale – odpowiedział wesoło. – Więc masz zamiar zostać primabaleriną, a Chris sławny m lekarzem, a to wszy stko chcecie osiągnąć, uciekając na Flory dę i wy stępując w cy rku? Może jestem przedstawicielem innego, konserwaty wnego pokolenia i nie rozumiem waszego sposobu my ślenia, ale czy w ogóle widzicie w ty m jakiś sens? Miał rację. Teraz, gdy odzy skaliśmy nareszcie wolność, nie miało to żadnego sensu. Brzmiało jak dziecinna fantazja. – Czy zdajecie sobie sprawę, na co będziecie narażeni, pracując w cy rku? – spy tał lekarz. – Czy jesteście gotowi współzawodniczy ć z ludźmi, który ch całe ży cie związane jest z cy rkiem, a na trapezie po raz pierwszy stawali, gdy ty lko nauczy li się chodzić? Nie będzie wam łatwo, chociaż muszę przy znać, że dostrzegam w waszy ch niebieskich oczach jakąś determinację, która pozwoli wam osiągnąć każdy cel, jaki sobie wy znaczy cie. A co ze szkołą? Co z Carrie? Co ona ma robić, gdy wy będziecie bujać się na trapezach? Nie odpowiadajcie teraz – dodał pośpiesznie, widząc, że chcę zabrać głos. – Z pewnością usły szałby m bardzo przekony wającą odpowiedź. Teraz jednak powinniście zająć się przede wszy stkim zdrowiem, swoim i Carrie. W każdej chwili możecie, podobnie jak ona, zapaść na zdrowiu. Czy ż cała wasza trójka nie ży ła w tak straszny ch warunkach? Nas czworo, nie troje! – Zdawało mi się, że usły szałam wy powiadane przez siebie słowa. – Jeśli mówił pan poważnie o możliwości zamieszkania tutaj, do czasu gdy Carrie wy zdrowieje – powiedział ostrożnie Chris – zrobimy wszy stko, aby się odwdzięczy ć. Będziemy ciężko pracować i zwrócimy panu każdy grosz, który pan na nas wy da. – Mówiłem poważnie, ale nie musicie mi zwracać niczego, pomożecie ty lko w pracach domowy ch i w utrzy maniu ogrodu. Widzicie więc, że nie jest to ani litość, ani miłosierdzie, jedy nie zwy kły interes, zarówno dla was, jak i dla mnie.
Nowy dom Tak zaczął się nowy rozdział w naszy m ży ciu. Zamieszkaliśmy razem z lekarzem i zdaje się, że całkowicie podbiliśmy jego serce. By liśmy dla niego kimś ważny m; może zanim się pojawiliśmy, nie miał nikogo, kto by nadawał sens jego ży ciu? W każdy m razie dawał nam odczuć, że swoją obecnością w ty m samotny m domu wy świadczamy mu przy sługę. My z kolei tak bardzo pragnęliśmy komuś zaufać. Doktor Sheffield przeznaczy ł dla mnie i dla Carrie olbrzy mią sy pialnię z dwoma łóżkami, której cztery okna wy chodziły na południe, a dwa na wschód. Spojrzałam na Chrisa z rozpaczą. Po raz pierwszy od wielu lat mieliśmy spać w różny ch pokojach. Nie chciałam się z nim rozstawać i spędzać nocy ty lko z Carrie, która przecież nie potrafiłaby dać mi takiego poczucia bezpieczeństwa jak Chris. Sądzę, że lekarz wy czuł nasze zmieszanie, gdy ż taktownie przeprosił i pod jakimś pretekstem oddalił się kory tarzem. – Musimy by ć ostrożni, Cathy – powiedział Chris, gdy lekarz odszedł. – Nie chcieliby śmy przecież, aby coś podejrzewał... albo czegoś się domy ślał. – Nie ma powodu do podejrzeń. Koniec z ty m – odpowiedziałam, unikając jego wzroku, przeczuwając jednak, że to się nigdy nie skończy. Och, mamo! Zobacz, co uczy niłaś, zamy kając nas razem w pokoju. Dlaczego nie przewidziałaś tego związku, który nas połączy ł? Powinnaś o ty m pomy śleć. – Nie mów tak – szepnął Chris. – Pocałuj mnie na dobranoc, obiecuję, że w ty m domu nie będzie żadny ch pieszczot. Pocałowaliśmy się, powiedzieliśmy sobie „dobranoc” i nie zdarzy ło się nic więcej. Ze łzami w oczach patrzy łam, jak brat, nie spuszczając ze mnie wzroku, odchodzi. W sy pialni Carrie zaczęła głośno płakać. – Nie chcę sama spać – skarży ła się. – Na pewno spadnę! Cathy, dlaczego to łóżko jest takie małe? Skończy ło się na ty m, że Chris i Paul Sheffield wrócili do naszej sy pialni, przestawili nocną szafkę stojącą pomiędzy dwoma wąskimi łóżkami, a te zsunęli, aby mała nie czuła się osamotniona. Carrie by ła wreszcie szczęśliwa. Jednak w nocy łóżka rozsuwały się, więc spałam bardzo niespokojnie, często budziłam się z nogą lub ręką w szczelinie, a co gorsza – ciągnęłam za sobą siostrę. Uwielbiałam tę sy pialnię. By ł to piękny pokój z jasnoniebieską tapetą, starannie dobrany mi zasłonami i biały mi meblami, o jakich marzy łaby każda dziewczy na. Na podłodze leżał niebieski dy wan. Pod ścianą stały dwa krzesła z poduszkami cy try nowego koloru i nie by ło obrazów przedstawiający ch piekło. Jedy ny m piekłem by ło to, które kłębiło się w mojej głowie, gdy ż zby t często wracałam wspomnieniami do przeszłości. Gdy by ty lko mama chciała, z pewnością znalazłaby inne wy jście! Nie musiała nas zamy kać! To wszy stko przez chciwość, przeklęte pieniądze... Cory umarł z powodu jej słabości do pieniędzy !
– Zapomnij o ty m, Cathy – powiedział Chris, ponownie żegnając się ze mną. Bałam się powiedzieć mu, co czułam. Oparłam głowę na jego ramieniu. – Chris. Zgrzeszy liśmy, prawda? – To już się więcej nie powtórzy – odpowiedział oschle i odszedł szy bkim krokiem, jakby chciał przede mną uciec. Pragnęłam prowadzić spokojne ży cie, nie raniąc nikogo, szczególnie Chrisa. Gdy spał, wkradłam się do sy pialni brata i położy łam obok niego. Obudził się. – Cathy, co robisz w moim pokoju? – Pada deszcz – szepnęłam. – Pozwól mi trochę przy tobie poleżeć. Zaraz sobie pójdę. Leżeliśmy w bezruchu. Wstrzy maliśmy oddech. Nagle, nie zdając sobie z tego sprawy, znalazłam się w ramionach Chrisa, który całował mnie z żarliwą namiętnością. Zaczęłam odpowiadać na jego pocałunki. Wiedziałam, że postępowaliśmy źle, ale nie chciałam, by przestał mnie całować. Budziła się we mnie kobieta, która pragnęła tego samego co Chris, lecz z drugiej strony rozsądek nakazy wał mi odepchnąć jego uczucie. – Co robisz? Obiecałeś przecież, że to się więcej nie powtórzy ! – Ty do mnie przy szłaś... – odpowiedział urażony. – Nie po to! – Co ty sobie wy obrażasz! Nie jestem ze stali! Cathy, nie rób tego więcej. Wróciłam do sy pialni i długo płakałam z twarzą wtuloną w poduszkę. Kto mnie obudzi, gdy będę miała zły sen? Nie ma nikogo, kto by mnie pocieszy ł i dodał sił. Przy pomniałam sobie słowa matki – czy naprawdę by łam taka jak ona? Czy staję się słabą, bezbronną kobietą, która potrzebuje opieki mężczy zny ? Nie, nigdy ! Sama dam sobie radę! Następnego dnia doktor Sheffield przy niósł cztery obrazki przedstawiające tańczące primabaleriny i zaproponował, by m powiesiła je w swoim pokoju. Carrie dostała mlecznobiały, szklany wazonik pełen plastikowy ch fiołków. Bardzo szy bko zauważy ł też jej słabość do czerwieni i fioletu. – Urządźcie ten pokój według własnego gustu – powiedział. – Jeśli nie podoba wam się kolor tapet i mebli, zmienimy je na wiosnę. Zerknęłam na niego. Do tego czasu z pewnością już nas tu nie będzie. Carrie siedziała, trzy mając wazonik ze sztuczny mi fiołkami, podczas gdy ja nieśmiało zaprotestowałam: – Nie możemy sobie na to pozwolić, gdy ż wiosną prawdopodobnie opuścimy pana dom. Lekarz stał w drzwiach, gotowy do wy jścia. – Sądziłem, że wam się tu podoba – odparł smutno. – Bardzo nam się podoba! – krzy knęłam. – Ale nie możemy pana tak wy korzy sty wać. Nie odpowiedział. Skinął głową i wy szedł. Spojrzałam na Carrie, która patrzy ła na mnie nieprzy jaźnie. Doktor Sheffield zabierał codziennie Carrie do szpitala. Na początku musiałam chodzić razem z nią, gdy ż płakała i nie chciała iść sama. Opowiadała niesamowite historie o badaniach, jakim by ła poddawana, skarży ła się na py tania zadawane przez lekarzy i pielęgniarki. – Carrie, nie wolno kłamać. Dobrze o ty m wiesz. Ale nie możesz opowiadać każdemu o naszy m ży ciu w pokoiku na poddaszu. Rozumiesz? Patrzy ła na mnie wielkimi, smutny mi oczy ma. – Nikomu nie powiedziałam o Cory m, że poszedł do nieba i zostawił mnie samą. Nikomu,
ty lko doktorowi Paulowi. – Powiedziałaś mu? – Musiałam – odparła i łkając, skry ła twarz w poduszkę. Lekarz wiedział już o Cory m i o jego śmierci w szpitalu na zapalenie płuc. Wieczorem, gdy wy py ty wał nas o okoliczności śmierci i choroby brata, by ł bardzo zaniepokojony. – Bardzo się cieszę, że arszenik nie wy rządził poważny ch szkód w organizmie Carrie. Obawiałem się tego. Nie patrzcie tak na mnie. Nie wy dałem waszego sekretu, ale musiałem powiedzieć lekarzom w laboratorium, czego mają szukać. Wy my śliłem bajeczkę o ty m, jak przy padkowo wy piliście truciznę, a wasi rodzice by li moimi bliskimi przy jaciółmi. Powiedziałem też, że mam zamiar was adoptować. – Carrie będzie ży ć – szepnęłam z ulgą. – Tak, będzie ży ć, pod warunkiem że nie będzie huśtać się na trapezach. – Uśmiechnął się znowu. – Umówiłem was jutro na badania, oczy wiście, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Nie chciałam rozbierać się przed nim i pozwolić, by mnie badał, nawet w obecności pielęgniarki. Chris powiedział, że jestem niemądra, my śląc, że czterdziestoletni lekarz będzie czuł jakąkolwiek przy jemność o zabarwieniu eroty czny m, badając dziewczy nę w moim wieku. Ale gdy to mówił, patrzy ł na mnie jakoś inaczej. Skąd mógł wiedzieć? Chy ba miał rację. Kiedy w gabinecie lekarskim leżałam naga na stole, przy kry ta ty lko papierowy m fartuchem, doktor Paul stał się inny m człowiekiem, tak różny m od mężczy zny, który w domu bezustannie śledził każdy mój ruch. Zostałam poddana takim samy m badaniom jak Carrie. Ty lko py tania by ły bardziej kłopotliwe. – Nie miałaś menstruacji od ponad dwóch miesięcy ? – Miesiączkuję bardzo nieregularnie. Jako dwunastoletnia dziewczy nka dwa razy miałam sześciomiesięczną przerwę. Kiedy ś bardzo mnie to martwiło, ale Chris wy czy tał w książkach medy czny ch, które przy niosła mu mama, że stresy i zmartwienia mogą spowodować zatrzy manie miesiączki. Nie sądzi pan chy ba... to znaczy... Czy coś jest nie w porządku? – Wszy stko w normie. Jesteś ty lko trochę za chuda i zby t anemiczna, tak jak Chris. Przepiszę wam witaminy. Po skończony ch badaniach z zadowoleniem ubrałam się i opuściłam gabinet lekarski. Pośpiesznie wróciłam do kuchni, gdzie pani Beech przy gotowy wała obiad. Gdy tam weszłam, na jej szerokiej, podobnej do księży ca twarzy pojawił się szczery uśmiech. Nigdy przedtem nie widziałam tak biały ch i równy ch zębów. – O rany ! Jestem taka szczęśliwa, że mam to już za sobą! – wy krzy knęłam radośnie, usiadłam na krześle i sięgnęłam po nóż do obierania ziemniaków. – Nie lubię badań lekarskich. Wolę doktora Paula pry watnie. Kiedy wkłada ten biały fartuch, staje się taki smutny i poważny. Nie wiem, o czy m on wtedy my śli, a ja, niech pani wierzy, pani Beech, potrafiłam dotąd czy tać w cudzy ch my ślach. Uśmiechając się do mnie, wy jęła z kwadratowej kieszeni swojego wy krochmalonego, białego fartucha plik różowy ch karteczek. Wiedziałam już, że ma wrodzoną wadę wy mowy. Mimo że starała się nas nauczy ć języ ka migowego, nie potrafiliśmy prowadzić z nią szy bkiej konwersacji. Jednak bardzo polubiłam jej uwagi skreślane w telegraficzny m wręcz skrócie. „Lekarz mówi – napisała – że młodzi ludzie potrzebują owoców, warzy w i dobrego mięsa.
Desery i cukierki szkodzą. On chce waszej siły, nie tłuszczu”. Po dwóch ty godniach wy śmienitej kuchni pani Beech przy braliśmy na wadze. Nawet wy bredna Carrie odzy skała apety t i pochłaniała wszy stko z duży m entuzjazmem. Siedziałam, obierając czerwone ziemniaki, a pani Beech, nie mogąc się ze mną porozumieć, skreśliła następną wiadomość. „Moje kochane dziecko, mów do mnie Henny. Nie pani Beech”. Nigdy przedtem nie spotkałam Murzy nki. Początkowo czułam się więc skrępowana w jej towarzy stwie, a nawet trochę się bałam, ale wkrótce przekonałam się, że jest normalny m człowiekiem. Człowiekiem o ciemniejszy m kolorze skóry, którego wrażliwość, marzenia i obawy okazały się bliskie mi i znajome. Kochałam Henny, kochałam jej uśmiech oraz powiewne, różnokolorowe, wzorzy ste suknie. Jednak najbardziej ceniłam mądrość, pły nącą z mały ch, pastelowy ch karteczek. W końcu nauczy łam się języ ka migowego, choć nigdy nie opanowałam go tak biegle, jak jej „sy n-lekarz”. Paul Scott Sheffield by ł dziwny m człowiekiem. Bardzo często jego oczy nabierały smutnego wy razu, choć nie miał ku temu żad nego powodu. Uśmiechał się i powtarzał, że Bóg obdarzy ł go łaską w dniu, gdy Henny spotkała nas w autobusie. – Utraciłem swoją rodzinę i długo nie mogłem się z ty m pogodzić, ale Bóg w swej dobroci ofiarował mi was. – Chris – powiedziałam tego wieczoru. – Gdy mieszkaliśmy na poddaszu, ty by łeś mężczy zną, głową rodziny... Czasami dziwnie się czuję w obecności Paula, który nas obserwuje, słucha, o czy m rozmawiamy. Zarumienił się. – Wiem – odparł. – Zajął moje miejsce. Szczerze mówiąc, trudno mi się z ty m pogodzić, chociaż jestem mu bardzo wdzięczny za to, co uczy nił dla Carrie, i chciałby m mu jakoś podziękować. W porównaniu z Paulem i ty m, co dla nas zrobił, nasza matka wy dawała się osobą zupełnie obcą. Następnego dnia by ły urodziny Paula. Ku naszemu zdziwieniu zaplanował przy jęcie z wieloma prezentami, co na początku wielce ucieszy ło Chrisa, lecz jego rozpromienione ze szczęścia oczy wkrótce posmutniały, gdy ż ten gest ty lko zwiększy ł nasze poczucie winy. Ty le dobrego dla nas uczy nił, więc nie chcąc dalej naduży wać jego gościnności, planowaliśmy wkrótce odejść. Carrie by ła już zdrowa. Po przy jęciu oboje z Chrisem rozważaliśmy ten problem, siedząc na werandzie. W twarzy brata wy czy tałam, że nie miał ochoty opuścić jedy nego człowieka, który mógł mu pomóc w osiągnięciu ży ciowego celu – zdoby cia dy plomu lekarza. – Nie podoba mi się sposób, w jaki on na ciebie patrzy, Cathy. Cały czas wodzi za tobą wzrokiem. Jesteś taka pociągająca i naiwna, a mężczy źnie w jego wieku trudno się oprzeć wdziękom młody ch dziewcząt. – Naprawdę? To zadziwiające. Przecież lekarze są otoczeni piękny mi pielęgniarkami – odparłam skromnie, my śląc jednocześnie, że uczy niłaby m wszy stko, może oprócz morderstwa, by Chris osiągnął swój cel ży ciowy. – Pamiętasz dzień, kiedy tu przy jechaliśmy ? – Doktor mówił wtedy o współzawodnictwie, na które będziemy narażeni w cy rku. – Chris, on ma rację. Nie możemy pracować w cy rku. To ty lko dziecinne marzenia.
– Wiem – odparł, marszcząc brwi. – Chris, on jest po prostu samotny. Może obserwuje mnie ty lko dlatego, że nie ma nikogo, komu mógłby się przy patry wać. – Jakże fascy nująca by ła jednak my śl, że czterdziestoletni mężczy zna by ł tak podatny na wdzięki piętnastoletniej dziewczy ny. Miałam nad nim taką samą władzę, jaką nad mężczy znami miała moja mama. – Chris, czy jeśli doktor Paul zaproponowałby nam, aby śmy z nim zostali, zgodziłby ś się? Zmarszczy ł brwi i bacznie obserwował niedawno podcięty przez siebie ży wopłot. Po dłuższy m namy śle odparł spokojnie: – Poddajmy go próbie. Powiemy, że wy jeżdżamy. Jeśli nie będzie starał się nas zatrzy mać, musimy pogodzić się z faktem, że nie znaczy my dla niego tak wiele, jak to sobie wy obrażamy. – Czy to jest fair? – Tak. Dajemy mu szansę, aby się nas pozby ł bez poczucia winy. Ludzie często robią dobre uczy nki nie dlatego, że tego chcą, ale dlatego że – jak im się zdaje – tak należy postąpić. – Och. Zdecy dowaliśmy się działać szy bko. Następnego wieczoru po kolacji Paul dołączy ł do nas, gdy odpoczy waliśmy na werandzie. Paul – nazy wałam go tak w my ślach i czułam do niego coraz większą sy mpatię. Zawsze by ł taki elegancki i świeży. Często przesiady wał w swoim ulubiony m wiklinowy m fotelu ubrany w czerwony, zrobiony na drutach sweter i szare spodnie. Paląc papierosa, rozmy ślał nad sobie ty lko wiadomy mi sprawami. Tego chłodnego wieczoru wszy scy mieliśmy na sobie swetry. Chris usadowił się koło mnie na balustradzie, a Carrie usiadła na najwy ższy m stopniu schodków. Podziwialiśmy bajeczny ogród Paula. Niskie marmurowe stopnie prowadziły w dół ogródka, by połączy ć się z inny mi schodkami wiodący mi w górę. Znajdował się tam mały, pomalowany na czerwono mostek, zawieszony nad niewielkim strumy kiem, oraz porozstawiane swobodnie klasy czne posążki nagich kobiet i mężczy zn, które tworzy ły w ogrodzie atmosferę zmy słowości. Pełne wdzięku statuetki w eleganckich pozach... Wiedziałam. Wiedziałam, co to za ogród. By łam tu kiedy ś w marzeniach. Zimny wiatr wiał coraz silniej i roznosił suche liście, a lekarz opowiadał nam, jak co roku podróżował za granicę w poszukiwaniu ty ch piękny ch marmurowy ch figurek. – Podczas ostatniej wy prawy uśmiechnęło się do mnie szczęście i kupiłem naturalnej wielkości kopię Rodina „Pocałunek”. Westchnęłam. Nie chciałam wy jeżdżać. Podobało mi się tutaj, lubiłam Henny, Paula i jego ogród, który mnie zniewalał i sprawiał, że czułam się piękna i pożądana. – Wszy stkie róże to odmiany klasy czne o mocny m, oszałamiający m zapachu – powiedział doktor Sheffield. – Róże powinny tak pachnieć. W gasnący m, purpurowy m świetle kończącego się dnia nasze oczy spotkały się. Serce zabiło mi mocniej. Zastanawiałam się, jaka by ła jego żona i jakie to uczucie by ć kochany m przez człowieka takiego jak Paul Sheffield. Wsty dliwie odwróciłam wzrok, obawiając się, że odgadnie moje my śli. – Wy glądasz na zakłopotaną. Co się stało? – spy tał. Miałam wrażenie, że znał mój sekret i chciał mi dokuczy ć. Chris zerknął na mnie ostrzegawczo. – To z powodu tego czerwonego swetra – odpowiedziałam głupio. – Czy to Henny go zrobiła? Zaśmiał się cicho i odparł:
– Nie, nie Henny. Zrobiła go moja siostra na urodziny i przesłała pocztą. Mieszka po drugiej stronie miasta. – Dlaczego nie przy niosła go osobiście? – spy tałam. – Dlaczego pan nam nie powiedział o urodzinach? Też daliby śmy panu urodzinowe prezenty. – Dlatego – rozpoczął, zakładając nogę na nogę – że moje urodziny by ły tuż przed waszy m przy jazdem. Mam czterdzieści lat. Od trzy nastu lat jestem wdowcem, a siostra gniewa się na mnie od dnia tragicznej śmierci mojej żony i sy nka. Zasępił się i nieobecny m wzrokiem popatrzy ł przed siebie. Pamięcią wróciłam do pewnej nocy, gdy siedzieliśmy z Chrisem na zimny m dachu, tuląc się do siebie i rozpaczliwie modląc. Jaką cenę musieliśmy zapłacić za jedną grzeszną noc? Babcia odpowiedziałaby : „Zasługujecie na najwy ższą karę. Diabelskie nasienie. Od dawna o ty m wiedziałam”. Gdy tak siedziałam, rozmy ślając o przeszłości, Chris rzekł: – Doktorze, oboje z Cathy sądzimy, że powinniśmy wy jechać. Carrie jest już zdrowa i nie chcieliby śmy naduży wać pana gościnności. Jesteśmy panu wdzięczni za wszy stko, co pan dla nas uczy nił, i obiecujemy, że spłacimy dług, który zaciągnęliśmy u pana, każdego centa... Choćby miało nam to zabrać lata... Zacisnął mocno palce na mojej dłoni, dając do zrozumienia, aby m nie protestowała. – Zaczekaj, Chris – przerwał lekarz, zry wając się z krzesła. By ł poważny : – Nie sądźcie, że tego nie oczekiwałem. Każdego ranka budziłem się z obawą, że was już nie znajdę w moim domu. Zasięgnąłem porady prawnej w sprawie adopcji. Okazało się, że nie jest to aż tak skomplikowane, jak sądziłem. Większość dzieci, które uciekają z domu, podaje się za sieroty. Będziecie zatem musieli udowodnić, że wasz ojciec nie ży je. Jeśli nie umarł, zarówno on, jak i matka muszą wy razić zgodę na adopcję. Wstrzy małam oddech. Zgoda matki! Oznaczało to, że będziemy musieli się z nią spotkać! Nie chciałam jej już nigdy widzieć na oczy ! Gdy dostrzegł moje zmieszanie, jego głos stał się delikatniejszy. – Matka otrzy ma nakaz sądowy i będzie musiała stawić się na rozprawie. Gdy by mieszkała w ty m stanie, miałaby na to trzy dni, ale skoro mieszka w Wirginii, będzie mogła uczy nić to w trzy ty godnie po otrzy maniu zawiadomienia. Jeśli się nie zgłosi, zamiast ty mczasowego nadzoru uzy skam pełną władzę rodzicielską, oczy wiście pod warunkiem, że zechcecie mnie za ojczy ma. – Jesteś wspaniały ! – wy krzy knęłam. – Ona na pewno nie przy jedzie. Chce zachować nasze istnienie w tajemnicy. Jeśli świat dowiedziałby się o nas, matka straciłaby wszy stkie pieniądze. Jej mąż mógłby ją porzucić, gdy by dowiedział się, co uczy niła dzieciom, który ch istnienia nawet nie podejrzewał. Pewna jestem, że otrzy ma pan władzę rodzicielską nad nami, ty lko żeby pan tego później nie żałował! Chris ścisnął mocniej moją dłoń, a Carrie popatrzy ła na nas z przestrachem. – Za parę ty godni nadejdzie Boże Narodzenie. Czy chcecie, aby m je znów spędził samotnie? Mieszkacie ze mną od trzech ty godni, a wszy stkim, którzy o was py tali, odpowiedziałem, że jesteście dziećmi moich zmarły ch krewny ch. Wszy stko dokładnie przemy ślałem. Razem z Henny. Oboje sądzimy, że to wspaniały pomy sł, poza ty m chcemy waszej obecności w ty m domu. Od dnia śmierci żony i sy na nie miałem wokół siebie bliskich ludzi, a wy sprawiliście, że
ten dom oży ł i znów stał się domem rodzinny m. Przy was czuję się pełen sił. Nie chcę już wieść ży cia kawalera. Mam wrażenie, że jesteście moim przeznaczeniem i to Bóg sprawił, że Henny spotkała was w autobusie. Dlaczego miałby m sprzeciwiać się losowi? Bóg was zesłał po to, by m mógł oczy ścić się z grzechów, jakie popełniłem w przeszłości. Ojej! Dar boży ! Chy ba mnie przekonał. Wiedziałam, że ludzie potrafią wy tłumaczy ć wszy stko, co robią. Łzy napły nęły mi do oczu i spojrzałam py tający m wzrokiem na Chrisa. Mój brat potrząsnął głową, nie rozumiejąc, czego od niego oczekiwałam. Ścisnął mocniej moją rękę i rzekł: – Przy kro mi z powodu pańskiej żony i sy na, ale nie możemy ich zastąpić. Nie chcemy panu przeszkadzać ani obciążać pańskiego budżetu. Powinien pan także pomy śleć o żonie. Nie będzie panu łatwo ożenić się z trójką adoptowany ch dzieciaków. – Nie zamierzam się ponownie ożenić – odpowiedział zmieniony m głosem. Po czy m dodał: – Moja żona miała na imię Julia, a sy n Scotty. – Och – szepnęłam. – Jakie to straszne. – Jego żal i smutek wzruszy ły mnie. – Czy zginęli w wy padku samochodowy m, tak jak nasz tatuś? – Wy padek – uciął ostro – ale nie samochodowy. – Tata zginął, gdy miał czterdzieści trzy lata. Tego dnia mieliśmy przy jęcie urodzinowe z niespodzianką, przy gotowaliśmy prezenty, tort... ale on nie przy szedł. Zamiast niego pojawiło się dwóch policjantów... – Tak, Cathy – powiedział delikatnie. – Mówiłaś już o ty m. Nie jest łatwo by ć nastolatkiem, ale jeszcze trudniej by ć młody m i samotny m, bez wy kształcenia, pieniędzy, przy jaciół, rodziny... – Mamy siebie – odparłam z naciskiem, jakby m chciała go dalej testować. – Nie obawiamy się samotności. – Jeśli nie chcecie zostać ani przy jąć tego, co mam do zaofiarowania, możecie jechać na Flory dę z moim błogosławieństwem. Ale, Chris, odrzuć te wszy stkie żmudne godziny nauki, teraz gdy jesteś bliski celu. A ty, Cathy, zapomnij o balecie. I nie sądźcie, że to będzie odpowiednie ży cie dla Carrie. Nie namawiam was, aby ście zostali tutaj, zrobicie to, co uznacie za słuszne. Zastanówcie się jednak, czy chcecie wy brać szansę na lepsze ży cie i osiągnięcie swoich celów, czy też ciężką, nieznaną drogę. Siedziałam na balustradzie werandy z ręką w dłoniach Chrisa. Pragnęłam zostać i przy jąć to wszy stko, co doktor miał nam do zaoferowania. Na twarzy czułam delikatny podmuch południowego wiatru i wy dawało mi się, że całe otoczenie zachęca mnie do pozostania. Z kuchni napły wały smakowite zapachy. Henny przy gotowy wała złociste, polane masłem bułeczki. W Foxworth Hall nie jedliśmy masła, tutaj Chris bardzo je polubił. Wszy stko zachęcało mnie, by m pozostała w ty m domu. Łagodne powietrze, delikatne i ciepłe oczy Paula, nawet hałasy dochodzące z kuchni sprawiały, że czułam ulgę. Może dobro istniało nie ty lko w bajkach, a my zasługiwaliśmy na to, by z podniesiony m czołem kroczy ć przez ży cie i patrzeć na błękit nieba? Może to nieprawda, że by liśmy zaledwie skalny mi roślinkami wy rosły mi ze skażonego nasienia na jałowej glebie? I by ło coś jeszcze, coś, co przemówiło do mnie bardziej niż słowa lekarza – jego płonące oczy. Róże, które wciąż kwitły, mimo iż nadeszła zima, i ten ich mocny, słodki zapach... Ale to nie Chris czy ja podjęliśmy decy zję. To Carrie. Nagle zeskoczy ła z najwy ższego stopnia i rzuciła się w wy ciągnięte ramiona lekarza. Objęła go mocno za szy ję i krzy czała:
– Nie chcę odejść! Kocham pana, doktorze! Nie chcę jechać na Flory dę do cy rku! Nie chcę nigdzie jechać! – Po czy m rozpłakała się, wy lewając z siebie długo wstrzy my wany smutek i rozpacz po śmierci Cory ’ego. Doktor podniósł ją, posadził na kolanach i całował zalane łzami policzki. Chusteczką otarł jej łzy. – Też cię kocham, Carrie. Zawsze chciałem mieć córeczkę z duży mi niebieskimi oczami i jasny mi loczkami. Ale mówiąc to, nie patrzy ł na Carrie. Patrzy ł na mnie. – Chcę tu by ć w Boże Narodzenie – łkała Carrie. – Nigdy przedtem nie widziałam świętego Mikołaja. Oczy wiście, że widziała. Wiele lat temu tata zabrał bliźnięta na zakupy i zrobił im zdjęcie z Mikołajem. Ale widocznie zapomniała. Jak to się stało, że ten obcy człowiek darował nam serce i miłość, gdy najbliżsi chcieli nas unicestwić?
Druga szansa Carrie zdecy dowała, zostaliśmy. Ale czy istniało jakieś inne wy jście? Chcieliśmy oddać doktorowi Paulowi pieniądze, które mieliśmy przy sobie, ale odmówił ich przy jęcia. – Zatrzy majcie je dla siebie. Zapracowaliście na nie. Widziałem się już z prawnikiem. Poleciłem mu, by wezwał waszą matkę do Clairmont. Jesteście pewni, że nie przy jedzie, ale nie należy uprzedzać faktów. Jeśli uśmiechnie się do mnie los i otrzy mam pełną władzę rodzicielską, będziecie otrzy my wać ode mnie ty godniowe kieszonkowe. Dobrze jest mieć parę groszy w kieszeni. Moi koledzy dają swoim dzieciom – nastolatkom pięć dolarów ty godniowo. Trzy dolary powinny wy starczy ć dla Carrie. Zamierzał zaopatrzy ć nas w garderobę i przy bory potrzebne w szkole. Patrzy liśmy na niego z podziwem i wdzięcznością. Przed Boży m Narodzeniem zabrał nas do wielkiego domu towarowego. Sklep przy pominał krainę czarów, po której krzątali się klienci w poszukiwaniu świąteczny ch prezentów. Tak jak Chris, Carrie i Paul, promieniowałam radością. Trzy maliśmy się za ręce. Zauważy łam, że doktor z zadowoleniem obserwuje nasz zachwy t i podniecenie. By liśmy oczarowani, a jednocześnie przerażeni ty m, że będzie chciał zaspokoić wszy stkie nasze zachcianki. Gdy zatrzy maliśmy się przy stoisku z ubraniami dla nastolatek, oniemiałam z zachwy tu i z nieprzy tomny m wy razem twarzy przy patry wałam się niezliczony m fatałaszkom, nie mogąc się zdecy dować na żaden z nich. Robiłam pierwsze w ży ciu zakupy, a wszy stko wokół by ło takie wspaniałe, i co najważniejsze – w zasięgu ręki. Chris śmiał się, widząc moje niezdecy dowanie. – Śmiało – ponaglał. – Masz teraz szansę wy brać to, co ci się najbardziej podoba. Przy mierz coś, co na ciebie pasuje. – Wiedział, o czy m my ślę. Bardzo nie lubiłam, gdy mama kupowała mi za duże rzeczy. Starannie wy bierałam różne części garderoby, które powinny dobrze służy ć mi w szkole. Musiałam także mieć prawdziwy kapelusz i parasolkę oraz nowe buty. Przez cały czas nie opuszczało mnie poczucie winy, zdawało mi się, że wy korzy stuję tego dobrego, hojnego człowieka, który pozwolił mi kupić wszy stko, na co miałam ochotę. Zniecierpliwiony Paul dał mi w końcu do zrozumienia, że powinnam się nieco pospieszy ć: – Na Boga, Cathy, nie sądzisz chy ba, że będziemy robić te zakupy przez cały ty dzień. Chcę, żeby ś dzisiaj kupiła garderobę na całą zimę. Chris, ja zostanę tutaj z Cathy, a ty możesz iść do stoiska z odzieżą dla młody ch mężczy zn i wy brać coś dla siebie... Oboje z Cathy kupimy coś dla Carrie. Zauważy łam, że wszy stkie nastolatki obecne w sklepie zerkały z zainteresowaniem na Chrisa. W końcu mieliśmy stać się normalny mi dziećmi. By łam już szczęśliwa i pewna siebie, gdy nagle Carrie wy buchnęła płaczem. Sprzedawcy zamarli z wrażenia, a przestraszeni klienci spoglądali niepewnie po sobie. Pewna dama uderzy ła nawet dziecięcy m wózkiem w wy stawowy
manekin, który chwilę później leżał roztrzaskany na podłodze. Jakieś dziecko zaczęło głośno płakać. W mgnieniu oka zjawił się Chris, sądząc, że ktoś krzy wdzi jego małą siostrę. A Carrie stała na szeroko rozstawiony ch nogach, z odchy loną głową i spły wający mi po policzkach łzami. – Na Boga! Co się stało? – spy tał Chris osłupiałego Paula. Mężczy źni! Cóż oni mogli wiedzieć? Wzburzona Carrie patrzy ła na pastelowe sukienki, które zaproponowała jej sprzedawczy ni. Ty lko niemowlęta ubierano w takie kolory, a przecież Carrie uwielbiała czerwień i fiolet. Najgorszy jednak okazał się fakt, że wszy stkie sukienki by ły dla niej o wiele za duże. – Proszę spróbować w dziale dla mały ch dzieci – zaproponowała bezduszna, wy niosła blondy na z fry zurą przy pominającą pszczeli ul. Uśmiechnęła się z wy studiowany m współczuciem do zakłopotanego Paula. Przecież Carrie miała osiem lat! Jak można by ło kogoś tak znieważy ć. Carrie wy krzy wiła się i zawy ła: – Nie będę nosić dziecinny ch rzeczy do szkoły ! – Wcisnęła twarz w moje uda i rękoma objęła nogi. – Cathy, nie zmuszaj mnie, aby m nosiła różowe i błękitne sukienki! Będą się ze mnie śmiali! Wiem, że będą! Chcę czerwone i fioletowe, a nie błękitne! Doktor Paul starał się ją uspokoić. – Kochanie, uwielbiam blondy nki o niebieskich oczach, w pastelowy ch sukienkach. Poczekaj, aż podrośniesz, i wtedy będziesz nosić ostre kolory. Lecz Carrie by ła zby t uparta, by dać wiarę ty m słodkim słówkom. Zacisnęła rączki w piąstki i przy brała bojową pozy cję, w każdej chwili gotowa kopać i krzy czeć wniebogłosy. Wówczas podeszła do nas korpulentna kobieta w średnim wieku, która prawdopodobnie miała wnuczkę podobną do Carrie, i ze spokojem w głosie zaproponowała, by uszy ć naszej pannie ubrania. Carrie zawahała się przez chwilę, spoglądając to na mnie, to na lekarza, po czy m zerknęła na Chrisa i sprzedawczy nię. – Wspaniałe rozwiązanie! – wy krzy knął z entuzjazmem Paul. – Kupię maszy nę do szy cia i Cathy uszy je dla ciebie czerwone i fioletowe sukienki. Będziesz bezkonkurency jna! – Nie chcę by ć bezkonkurency jna, chcę ty lko jaskrawe kolory – odparła Carrie, a ja przy słuchiwałam się jak oniemiała. By łam tancerką, a nie krawcową. Carrie wiedziała o ty m. – Ale Cathy nie potrafi szy ć. Potrafi ty lko tańczy ć. I to by ła lojalność! Przecież to ja nauczy łam ją i Cory ’ego czy tać. Oczy wiście przy niewielkiej pomocy Chrisa. – Co się z tobą dzieje, Carrie?! – uciął Chris. – Zachowujesz się jak dziecko. Jeśli Cathy zechce, potrafi wszy stko zrobić; pamiętaj o ty m. Lekarz przy taknął. Gdy kupowaliśmy maszy nę do szy cia, nie powiedziałam ani słowa. – Zanim Cathy uszy je ci czerwone sukienki, kupmy parę różowy ch, żółty ch i niebieskich, dobrze? – Doktor uśmiechnął się i dodał żartobliwie: – Zaoszczędziłby m kupę pieniędzy, gdy by Cathy uszy ła ubranie także dla siebie. Mimo że musiałam nauczy ć się szy cia na maszy nie, tego dnia by łam w siódmy m niebie. Wróciliśmy do domu obładowani paczkami, w nowy ch skórzany ch butach, po wizy cie u fry zjera i w salonach piękności. Po raz pierwszy w ży ciu miałam szpilki i dwanaście par ny lonowy ch pończoch. Moje pierwsze ny lony, pierwszy biustonosz i w dodatku pełna torba kosmety ków. Powoli i uważnie dobierałam kosmety ki, a Paul stał z boku i przy glądał się ze zdziwieniem. Chris
burknął, że nie potrzebuję ani różu, ani pomadki do ust, a ty m bardziej cieni do powiek, kredki do oczu i tuszu do rzęs. – Nie masz pojęcia, jak to jest by ć dziewczy ną – odparłam z wy ższością. By ły to moje pierwsze zakupy i muszę przy znać, że kupiłam wszy stkie potrzebne mi rzeczy. Pragnęłam mieć na własność takie same przy bory, które widziałam na wspaniałej toaletce mamy. I podobne kosmety ki. Nawet krem przeciw zmarszczkom oraz podkład pod makijaż. Chris i Carrie pobiegli na górę, by jak najszy bciej przy mierzy ć nowe ubrania. Dziwne, ale nigdy przedtem nie odczuwaliśmy takiej radości, mimo iż w Foxworth Hall często otrzy my waliśmy nową odzież. Ty lko że w tamty ch ubraniach nikt nas nie oglądał, nie mogliśmy by ć więc dumni i cieszy ć się tak bardzo jak teraz. Kiedy założy łam niebieską welwetową sukienkę z mały mi guziczkami z przodu, pomy ślałam o mamie. Czy ż to nie ironia losu, że omal nie płakałam za matką, którą znienawidziłam z całego serca? Siedząc na brzegu łóżka, wróciłam pamięcią do ubrań, gier i zabawek, mający ch zrekompensować nam utracone dzieciństwo. Straciliśmy przecież najlepsze lata, a Cory leżał w grobie i nie by ł mu potrzebny nowy garnitur. Gitara i banjo zmarłego brata stały w rogu pokoju. Dlaczego musieliśmy tak cierpieć? Nagle przy pomniałam sobie, że Bart Winslow pochodził z Karoliny Południowej. Pobiegłam do gabinetu doktora, znalazłam duży atlas i wróciłam do pokoju. Wy szukałam mapę Karoliny Południowej, odszukałam na niej Clair mont – nie mogłam uwierzy ć własny m oczom. Clairmont i Greenglenna stanowiły jakby jedno miasto podzielone na dwie części. Cóż za zbieg okoliczności! Patrzy łam przed siebie i zastanawiałam się, czy to Bóg sprawił, że zamieszkaliśmy tak blisko mamy, w rodzinny m mieście jej męża. Może Bóg chciał, by m zadała jej ból? Zamierzałam pojechać do Greenglenny i zdoby ć jakieś informacje o Barcie Winslowie i jego rodzinie. Postanowiłam zaprenumerować lokalną gazetę towarzy ską, z której na pewno dowiem się o ży ciu bogaty ch ludzi mieszkający ch w pobliżu Foxworth Hall. Chciałam wiedzieć o każdy m kroku mamy, wcześniej czy później usły szy o mnie, dowie się, że nigdy jej nie wy baczy łam. Dołączy łam do Chrisa i Carrie, którzy prezentowali w pokoju stołowy m swoje nowe kreacje Paulowi i Henny. Twarz Henny rozjaśniał uśmiech, podczas gdy w oczach naszego dobroczy ńcy kry ł się smutek. Nie dostrzegłam w nich ani podziwu, ani aprobaty. Wstał nagle z krzesła i podając jakiś błahy powód, opuścił pokój. Wkrótce Henny stała się moją mentorką we wszy stkich sprawach. Nauczy ła mnie, jak piec ciasteczka i sprawić, by bułeczki by ły miękkie i puszy ste. Otarła mąkę z rąk i napisała: „Wzrok Henny bardzo słaby na igłę i nitkę. Ty masz dobre oczy i przy szy jesz doktorowi guziki do koszuli – prawda?” – Oczy wiście – zapewniłam bez entuzjazmu. – Potrafię cerować, robię też na drutach, umiem wy szy wać i haftować. A wszy stkiego nauczy ła mnie moja mama, aby m nie umarła z nudów. – Nie mogłam dalej mówić. Zobaczy łam piękną twarz matki, ojca oraz Chrisa i siebie, biegnący ch do domu w zaśnieżony ch butach, witający ch się z mamą, która robiła na drutach wy prawkę dla bliźniąt. Położy łam głowę na kolanach Henny i wy buchnęłam płaczem. Nie mogła mówić, ale swoim delikatny m doty kiem dała znak, że rozumie. Podniosłam wzrok i ujrzałam w jej oczach duże łzy, które powoli spły wały po czarny ch policzkach.
– Nie płacz, Henny. Przy szy ję guziki doktora Paula. Zarobię na ży cie. Zrobię dla niego wszy stko. Zerknęła na mnie dziwnie, wstała i przy niosła wiele skarpet i swetrów do cerowania oraz około tuzina koszul z brakujący mi guzikami. Każdą wolną chwilę Chris spędzał z doktorem Paulem, przy gotowując się do college’u, w który m miał od połowy semestru rozpocząć naukę. Największy m problemem by ła Carrie. Potrafiła czy tać i pisać, ale istniał inny problem – niski wzrost. Jak sobie poradzi w zwy kłej szkole, gdzie dzieci potrafią by ć okrutne? – Chciałby m wy słać Carrie do pry watnej szkoły – wy jaśnił lekarz. – Jest to ekskluzy wna szkoła dla dziewcząt, prowadzona przez wspaniały ch pedagogów. Jestem członkiem zarządu. Sądzę, że otoczą ją tam szczególną troską, z całą pewnością nie czekają jej tam żadne przy krości. Spojrzał na mnie znacząco, jakby wiedział, że właśnie o to mi chodziło. Bałam się, że Carrie będzie ośmieszana i wy ty kana palcami z powodu zby t dużej głowy i niskiego wzrostu. A przecież kiedy ś by ła proporcjonalnie zbudowany m, piękny m dzieckiem. Lata niewoli i brak słońca uczy niły z niej prawie kalekę. Śmiertelnie bałam się, że mama pojawi się w sądzie, choć przeczuwałam, że nie przy jedzie. Miała zby t dużo do stracenia. A cóż mogłaby zy skać? Nie ukry wała, że by liśmy dla niej ciężarem. A więzienie, oskarżenie o zabójstwo?... Ubrani odświętnie siedzieliśmy przy Paulu i czekaliśmy. Czułam narastający gniew. Nie chciała nas. Nie przy chodząc do sądu, udowodniła raz jeszcze, że nic dla niej nie znaczy my. Niech będzie przeklęta! Dała nam ży cie, ślubowała miłość naszemu ojcu! Jak mogła tak dotkliwie skrzy wdzić swoje dzieci? Co to za matka? Nie chciałam niczy jej litości ani współczucia. Wy soko podniosłam głowę, spojrzałam na siedzącego z obojętną miną Chrisa. Wiedziałam, że jego serce krwawi tak samo jak moje. Carrie siedziała skulona na kolanach Paula, który szeptał jej coś do ucha, delikatnie głaszcząc po główce. Zdawało mi się, że mówił: – Wszy stko będzie dobrze. Ja i Henny będziemy teraz twoimi rodzicami. Tej nocy płakałam z żalu za przeszłością i matką, którą tak kiedy ś kochałam, za ojcem i wspólny m, szczęśliwy m domem. Tęskniłam do ty ch piękny ch chwil, które matka nam kiedy ś ofiarowała, i do miłości, którą nas tak hojnie obdarzała. Płakałam za Cory m. Tuląc twarz do mokrej od łez poduszki, zaczęłam planować zemstę. Kiedy chcesz się na kimś zemścić, musisz przy jąć jego sposób my ślenia. Co mogłoby ją najbardziej zranić? Wy rzekła się nas, starała się o nas zapomnieć, więc nie pozwolę jej na to. Jutro wy ślę do niej kartkę, na której napiszę: „Od czterech lalek, które odrzuciłaś”. A później dodam: „Od trzech ży jący ch lalek i tej jednej, którą zabrałaś i już nigdy nie przy niosłaś z powrotem”. Wy obraziłam sobie, jak wpatrując się w kartkę, szepcze: „Zrobiłam ty lko to, co musiałam”. Wy szliśmy ze swoich pancerzy, staliśmy się ufni, a nadzieja i wiara narodziły się w naszy ch sercach. Ży cie jednak może by ć jak bajka.
Zła królowa odeszła z naszego ży cia, a wkrótce powróci królewna Śnieżka. Ale to nie ona zje zatrute jabłko. W każdej bajce by ł smok, który musiał zginąć, czarownica i różne przeciwności losu, które trzeba by ło pokonać na drodze do szczęścia. Wiedziałam już, kto w moim ży ciu grał rolę czarownicy, ale kto zostanie smokiem? Wy szłam na werandę, by pomarzy ć w świetle gwiazd. Chris, oparty o poręcz schodów, wpatry wał się w jasny, okrągły księży c. Cierpiał tak samo jak ja. Chcąc go zaskoczy ć, skradałam się na palcach i gdy by łam tuż za nim... odwrócił się, rozchy lił ramiona i przy garnął mnie mocno do siebie. Miał na sobie krótki czerwony szlafrok, który dostał od mamy rok temu na Gwiazdkę. Gdy jutro rano zajrzy pod choinkę, znajdzie tam jeszcze jeden, z wy szy ty m monogramem C.F.S. – nie ży czy ł sobie, by zwracano się do niego Foxworth, wolał, by mówiono Sheffield. Zajrzał mi w twarz. – Cathy – szepnął, głaszcząc mnie delikatnie po plecach. – Płacz, jeśli masz ochotę. Zrozumiem. Płacz też za mnie; miałem nadzieję, że mama przy jedzie i wy jaśni, dlaczego nas tak zraniła. – Wy jaśni morderstwo? – spy tałam gorzko. – Jak mogła zaplanować taką zbrodnię? Przy gnębiony Chris nie odpowiedział. Przy tuliłam go mocniej, jedną ręką gładząc jego włosy, drugą zaś kark. Miłość, cóż za piękne uczucie, tak inne od seksu, tak zniewalające. Płacząc, ukry ł twarz w moich włosach, szeptał moje imię, jakby m by ła jedy ną osobą, na której mógł polegać. Nasze usta spotkały się. Całował mnie z taką siłą, iż wkrótce rozpalony namiętnością próbował zaciągnąć mnie do swojego pokoju. – Chciałby m cię ty lko przy tulić. Nic więcej. Gdy wy jadę do szkoły, muszę zachować w pamięci jakieś wspomnienia, które pozwolą mi przetrzy mać rozstanie z wami. Daj mi trochę więcej siebie, Cathy. Proszę. Zanim cokolwiek zdołałam powiedzieć, już trzy mał mnie w ramionach i całował gorący mi ustami. By łam przerażona, a jednocześnie podniecona. – Przestań! Nie chcę! – krzy knęłam, ale on nie zwracając na nic uwagi, coraz śmielej doty kał moich piersi, rozsuwał szerzej szlafrok, by je całować. – Chris – sy knęłam zła. – Nie chcę kochać się z tobą. Kiedy wy jedziesz, zapomnisz o ty m, co się zdarzy ło. Musimy spróbować pokochać kogoś innego, ty lko w ten sposób możemy się oczy ścić. Nic nie mówiąc, przy tulił mnie mocno. Wiedziałam, o czy m my ślał. Nie będzie nikogo innego, nie pozwoli na to. Raz został już zraniony przez kobietę, której ufał i która zdradziła go, gdy by ł jeszcze młody m i bezbronny m chłopcem. Teraz ty lko mnie mógł obdarzy ć zaufaniem. Nagle cofnął się, a w jego oczach ujrzałam łzy. Musiałam przeciąć tę więź dla jego dobra. Każdy z nas robił coś dla czy jegoś dobra. Uciekłam. Nie mogłam zasnąć. Sły szałam, jak mnie woła, prawie czułam jego namiętność. W końcu wstałam, podreptałam do pokoju Chrisa i weszłam do łóżka. – Nigdy się ode mnie nie uwolnisz, Cathy. Nigdy ! Przez całe ży cie będziemy razem. – Nie! – Tak! – Nie! Pocałowałam go, po czy m wy skoczy łam z łóżka i biegiem wróciłam do sy pialni, zamy kając
za sobą drzwi na klucz. Co się ze mną działo? Nie powinnam wchodzić do jego łóżka. Czy istniało we mnie zło, o który m mówiła babcia? Nie, nie by łam zła. To niemożliwe.
Część druga
Cukierki Nadeszło Boże Narodzenie. Pod wielką, ponad dwumetrową choinką leżało ty le prezentów, że wy starczy łoby ich dla dziesięciorga dzieci. Ja i Chris nie uważaliśmy się już za dzieci, ale Carrie by ła zachwy cona wszy stkimi prezentami, które przy niósł jej święty Mikołaj. Za ostatnie pieniądze ukradzione z Foxworth Hall kupiliśmy Paulowi czerwony, elegancki szlafrok, a Henny wspaniałą rubinową podomkę z welwetu – rozmiar pięćdziesiąt osiem! Oszołomiona patrzy ła na swój prezent, po czy m pośpiesznie napisała: „Odpowiednia suknia do kościoła, koleżanki zielone z zazdrości”. Paul przy mierzy ł elegancki szlafrok. Wy glądał w nim bosko, jakby strój by ł szy ty na miarę. Przy szedł czas na największą niespodziankę. Paul podszedł do mnie, przy kucnął i z portfela wy ciągnął pięć duży ch, żółty ch biletów na Dziadka do orzechów w wy konaniu szkoły baletowej Rosencoff. Trafił w dziesiątkę! Nic nie sprawiłoby mi większej przy jemności niż bilety, które trzy mał rozłożone niczy m wachlarz w dużej, zgrabnej dłoni. – Sły szałem, że tańczą tam profesjonaliści – wy jaśnił Paul. – Nie znam się na balecie, ale mówią, że jest to jedno z najlepszy ch przedstawień. Szkoła prowadzi także lekcje baletu dla początkujący ch, średnio zaawansowany ch i zaawansowany ch tancerzy. Jaki jest twój poziom? – Zaawansowany ! – zdecy dował Chris. By łam zby t szczęśliwa, by cokolwiek powiedzieć. – Cathy zaczęła tańczy ć, gdy matka zamknęła nas na stry chu. Wy darzy ło się wtedy coś wspaniałego: wstąpił w nią duch Anny Pawłowej i zawładnął jej ciałem. Sama nauczy ła się tańczy ć pointę – wy jaśniał Chris. Tego wieczoru razem z Henny siedzieliśmy podnieceni w trzecim rzędzie środkowego sektora. Tancerze by li wspaniali, szczególnie przy stojny Julian Marquet, który tańczy ł główną rolę. Podczas przerwy jak w transie poszłam z Paulem za kulisy, aby poznać wy konawców. Podeszliśmy do stojącej z boku pary. – Madame – zwrócił się Paul do bardzo małej kobiety i równie niskiego mężczy zny. – Chciałby m pani przedstawić moją podopieczną, Catherine Doll, o której pani mówiłem. A to jest jej brat Christopher, a ta mała piękność to Carrie. Henriettę Beech poznała pani wcześniej... – Tak, oczy wiście – odpowiedziała dama, która wy glądała jak tancerka. Ciemne, zaczesane do ty łu włosy upięła w duży kok. Miała na sobie czarną, powiewną sukienkę z szy fonu, czarne rajstopy i bolero ze skóry leoparda. Jej mąż, Georges, by ł spokojny m, blady m człowiekiem o kruczoczarny ch włosach i czerwony ch jak krew ustach. Stanowili dobraną parę, gdy ż ona również miała pąsowe usta i bladą twarz. Dwie pary czarny ch oczu lustrowały najpierw moją postać, by po chwili spocząć na Chrisie. – Ty też tańczy sz? – zapy tali mojego brata. O rany, czy oni zawsze razem mówili? – Nie! Nie tańczę – odparł zakłopotany Chris. – Ach, co za szkoda – westchnęła madame. – Stanowiliby ście wspaniałą parę na scenie.
Ludzie tłumnie przy chodziliby do teatru, aby podziwiać waszą urodę. – Zerknęła na małą Carrie, która bojaźliwie chwy ciła mnie za rękę. – Chris zamierza zostać lekarzem – wy jaśnił doktor Sheffield. – Aha! – ucięła z drwiną madame Rosencoff. Oboje z mężem zwrócili hebanowe oczy na mnie, patrzy li tak intensy wnie, że zrobiło mi się gorąco, a na skroniach poczułam krople zimnego potu. – Uczy łaś się tańca? (Wy mawiali to słowo „tanca”, jakby nie potrafili zmiękczy ć tej jednej spółgłoski). – Tak – odparłam cicho. – Ile miałaś lat, gdy zaczęłaś? – Cztery. – A ile masz teraz? – W kwietniu skończę szesnaście. – Dobrze. Bardzo dobrze – skomentowała madame, pocierając długie, kościste dłonie. – Jedenaście lat nauki. W jakim wieku zaczęłaś tańczy ć pointe? – Miałam dwanaście lat. – Wspaniale! – wy krzy knęła. – U mnie dziewczy nki nigdy nie tańczą pointe przed trzy nasty m rokiem ży cia. No, chy ba że są bardzo dobre. – Zmarszczy ła podejrzliwie brwi. – A ty jak tańczy sz? Bardzo dobrze czy przeciętnie? – Nie wiem. – Nikt cię nigdy nie oceniał? – Nie. – To chy ba jesteś przeciętna. – Uśmiechnęła się pogardliwie i odwróciła do męża, arogancko dając znać ręką, że rozmowa została zakończona. – Proszę zaczekać! – krzy knął Chris czerwony ze złości. – Nawet dzisiaj nie by ło na scenie tancerza, który mógłby dorównać Cathy. Dziewczy na tańcząca pierwszoplanową postać Clary czasami traciła ry tm, Cathy to się nigdy nie zdarza. Jest bardzo muzy kalna. Ma słuch absolutny. Nawet jeżeli tańczy do tej samej muzy ki, za każdy m razem wprowadza coś nowego, nigdy nie tańczy tak samo. Improwizuje, by jej taniec stał się piękniejszy, lepszy i bardziej wzruszający. Będzie pani szczęśliwa, jeśli uda się pani zatrzy mać taką tancerkę. Spojrzeli na Chrisa skośny mi, czarny mi oczami. – A ty jesteś autory tetem w dziedzinie baletu? – zapy tała złośliwie madame. – Wiesz, jak oddzielać ziarno od plew? Głos Chrisa zdradzał jego uczucia. – Wiem, co widzę i czuję, gdy Cathy tańczy. Gdy sły szę muzy kę i widzę siostrę tańczącą w jej ry tm, zamiera we mnie serce, a z ostatnim akordem wzbiera we mnie żal za czy mś, co kończy się bezpowrotnie. Ona nie ty lko tańczy rolę, ale sprawia, że wierzy sz w to, co widzisz, ponieważ ona w to wierzy. Nie ma w pani grupie tancerki, która swoim tańcem poruszy łaby i do bólu ścisnęła moje serce. Więc niech pani ją odrzuci i pozwoli innej szkole skorzy stać ze swojej głupoty. Wszy stkie oczy zwrócone by ły na Chrisa. Madame Rosencoff powoli zwróciła ku mnie twarz i lustrując od stóp do głów moją postać, rzekła: – Jutro, punktualnie o pierwszej. Próba odbędzie się w moim studiu. – Jej słowa zabrzmiały
nie jak propozy cja, lecz rozkaz, któremu musiałam się podporządkować. Powinnam by ć szczęśliwa, a jednak czułam ty lko złość. – Za wcześnie – powiedziałam. – Nie mam ani kostiumu, ani rajstop, ani pointów. – Wszy stkie te rzeczy pozostawiłam na poddaszu w Foxworth Hall. – Drobiazg – odparła i arogancko machnęła piękną dłonią. – Damy ci to, co potrzebne, ty lko przy jdź na czas. Wy magamy od naszy ch tancerzy dy scy pliny we wszy stkim, szczególnie punktualności. Łaskawie pozwoliła się pożegnać, po czy m z duży m wdziękiem oddaliła się wraz z mężem. Oszołomiona i oniemiała poczułam na sobie wzrok Juliana Marqueta, który musiał sły szeć każde słowo. W jego czarny ch oczach wy czy tałam zainteresowanie. – Powinno ci to schlebiać, Cathy – powiedział. – Zazwy czaj trzeba czekać miesiące, a nieraz i lata, zanim kogoś przy jmą na próbę. Tej nocy płakałam w objęciach Chrisa. – Wy szłam z wprawy – szlochałam. – Wiem, że jutro zrobię z siebie pośmiewisko. To nie fair, że nie dała mi więcej czasu, aby się przy gotować. Muszę ćwiczy ć. Będę szty wna, nieporadna i na pewno nie zostanę przy jęta. – Daj spokój, Cathy – odparł Chris, obejmując mnie mocniej. – Widziałem cię tutaj, jak ćwiczy łaś przy łóżku pliés i tendus. Nie wy szłaś z wprawy. Nie jesteś ani szty wna, ani nieporadna. Po prostu masz tremę. Nie martw się, jesteś naprawdę wspaniała. Ja to wiem i ty także. Delikatnie pocałował mnie w usta na dobranoc, uwolnił się z mojego uścisku i cofnął w stronę drzwi. – Dziś wieczorem uklęknę i pomodlę się w twojej intencji. Poproszę Boga, aby cię pokochali. Będę tam, by cię podziwiać i rozkoszować się ich osłupieniem. Odszedł, pozostawiając mnie samą. Położy łam się do łóżka. Nie mogłam jednak zasnąć, leżałam rozdy gotana i pełna obaw. To miał by ć mój wielki dzień. Musiałam by ć najlepsza. Musiałam coś udowodnić mamie, babci, Chrisowi, Paulowi, wszy stkim! Nie by łam zła, zepsuta, nie by łam diabelskim nasieniem. By łam ty lko sobą – najlepszą primabaleriną świata. W nocy trapiły mnie koszmary. Budziłam się i znowu zasy piałam. Śniło mi się, że na próbie popełniłam wiele błędów, że wszy stko, co robiłam, by ło złe, a co gorsza – moje ży cie też nie by ło wartościowe. Ujrzałam siebie jako starą, obdartą kobietę, żebrzącą na ulicach wielkiego miasta. Przechodzącą obok, wciąż piękną, młodą, ubraną w bogatą suknię matkę poprosiłam o wsparcie. Miała na sobie biżuterię i futro. U jej boku niezmiennie trwał wiecznie młody i zakochany Bart Winslow. Przebudziłam się, gdy za oknem panowała jeszcze noc. Wstałam i zeszłam na dół. Chris leżał pod choinką, wpatrzony w jarzące się lampki. Często, gdy by liśmy mały mi dziećmi, leżeliśmy razem na dy wanie pod choinką. Nie potrafiłam oprzeć się wspomnieniom i położy łam się obok niego na podłodze. Miałam wrażenie, że znalazłam się w inny m świecie. – My ślałem, że zapomniałaś – szepnął Chris, nie patrząc na mnie. – Pamiętasz choinkę w Foxworth Hall? Stała na stole i by ła tak mała, że nie mogliśmy się pod nią położy ć. Pomy śl, ile się wy darzy ło od tego czasu! – Jeśli kiedy ś w przy szłości kupimy choćby ty lko metrową choinkę, powiesimy ją wy soko
i położy my się pod nią. Powoli zwróciłam twarz ku Chrisowi, obserwowałam jego piękny profil. By ł przy stojny m mężczy zną, a w świetle migający ch lampek choinkowy ch jego włosy zmieniały kolor, każde ich pasmo miało inny odcień. Spojrzał na mnie. – Wy glądasz bosko – powiedziałam zdławiony m głosem. – Masz oczy jak klejnoty. – Nie, to twoje oczy są wspaniały mi klejnotami, Cathy – odparł. – Jesteś taka piękna w ty m biały m negliżu. Uwielbiam cię w biały ch koszulach z niebieskimi wstążkami z saty ny. Kocham twoje włosy rozrzucone niby wachlarz i sposób, w jaki opierasz policzek na poduszce. – Przy sunął się do mnie, czołem dotknął mojej głowy. Na twarzy czułam ciepły oddech. Poruszy łam się i odchy liłam głowę. Ciepłe usta brata namiętnie całowały moją szy ję. Wstrzy małam oddech. Przez długą chwilę czekałam, aż przestanie. Chciałam się cofnąć, ale jakoś nie mogłam. Trudna do opisania słody cz ogarnęła moje drżące ciało i pobudziła zmy sły. – Nie całuj mnie już więcej – szepnęłam, mocniej przy ciskając głowę Chrisa do swej szy i. – Kocham cię. Nikogo nie pragnę tak jak ciebie. Kiedy będę już stary m mężczy zną, wrócę wspomnieniami do tego wieczoru, gdy oboje leżeliśmy przy tuleni pod choinką. – Chris, czy musisz wy jechać i studiować medy cy nę? Dlaczego nie zostaniesz z nami i nie wy bierzesz innego zawodu? Podniósł głowę i głęboko popatrzy ł mi w oczy. – Cathy, czy naprawdę chcesz mnie zatrzy mać? Przecież całe ży cie pragnąłem ty lko tego, aby zostać lekarzem, ale ty... Zaczęłam szlochać. Nie chciałam, aby odjechał. Włosami pieściłam jego twarz, aż krzy knął i pocałował moje usta. Delikatny zrazu pocałunek stawał się coraz odważniejszy. Chris szeptał szalone słowa. – Cathy, spójrz na mnie! Nie odwracaj wzroku i nie udawaj, że nie wiesz, o czy m mówię i co robię. Zobacz, jak przez ciebie cierpię! Jak mogę my śleć o innej, skoro jesteś... Twoja krew pły nie tak szy bko jak moja, a nasze serca płoną... Nie zaprzeczaj! Drżący mi rękami zaczął niezdarnie rozpinać malutkie, pokry te koronką guziczki mojej koszuli nocnej. Zamknęłam oczy i znów znalazłam się na poddaszu, gdzie Chris niechcący skaleczy ł mnie noży czkami. Krwawiłam, czułam ból i tak jak teraz potrzebowałam jego pocałunków, aby ból uśmierzy ć. – Masz piękne piersi – westchnął, pochy lił się i przy tulił do nich twarz. – Pamiętam, jak zaczęły ci rosnąć. Tak bardzo się wsty dziłaś. Nosiłaś obszerne swetry, aby m nic nie zauważy ł. Dlaczego by łaś taka wsty dliwa? Zdawało mi się, że wznoszę się w powietrze i przy glądam się, jak Chris całuje moje piersi. Coś we mnie zadrżało. Dlaczego mu na to pozwalałam? Przy garnęłam go mocniej, a gdy nasze usta spotkały się, odpięłam jego bluzę od piżamy i przy lgnęłam do gołej piersi Chrisa. Nagle krzy knęłam: – Nie! To jest grzech! – Więc zgrzeszy my ! – Nie zostawiaj mnie, zapomnij o medy cy nie! Zostań ze mną. Nie odchodź! Boję się siebie! Czasami robię szalone rzeczy. Chris, proszę, nie zostawiaj mnie samej! Nigdy przedtem nie by łam sama. Proszę, zostań. – Muszę zostać lekarzem – odparł. – Poproś mnie o cokolwiek innego, a odpowiem: tak. Ale
nie żądaj, aby m zrezy gnował z jedy nej rzeczy, która pomogła mi przetrwać. Ty też nie zrezy gnowałaby ś z tańca, prawda? Gdy odpowiadałam mu na pocałunki, nie wiedziałam, że pożądanie zaprowadzi nas na skraj piekła. – Czasami tak bardzo cię kocham, że nie wiem, co robić. Gdy by m choć raz mógł cię posiąść i dać ci radość, a nie ból... Nagle gorąca fala przebiegła przez moje ciało, spragnione usta Chrisa pieściły moje wargi... – Kocham cię. Och, tak bardzo cię kocham. Marzę o tobie cały czas. – Jego oddech stawał się coraz szy bszy, a ja traciłam kontrolę nad ciałem, które pragnęło saty sfakcji. Pożądałam Chrisa, choć coś mi podpowiadało, by m go odtrąciła. – Nie tutaj – szepnął, muskając mnie ustami. – U mnie w pokoju, na górze. – Nie, jestem twoją siostrą. Twój pokój sąsiaduje z pokojem Paula. Usły szy. – Chodźmy więc do ciebie. Carrie się nie obudzi. Przespałaby nawet wojnę. Zanim się zorientowałam, Chris, niosąc mnie w ramionach, wszedł na piętro do dziewczęcej sy pialni. Upadliśmy na łóżko. Zdjął piżamę i moją koszulę, i zaczął mnie pieścić. Już nie chciałam tego. – Przestań! – krzy knęłam i odepchnęłam go. Spadłam na podłogę. Rzucił się na mnie, próbując uzy skać przewagę. Nadzy zmagaliśmy się na podłodze, aż uderzy liśmy o coś twardego. Chris patrzy ł teraz na pudełko z ciastkami, chlebem, jabłkami, pomarańczami, żółty m serem, masłem, kilkoma puszkami tuńczy ka, fasolką i sokiem pomidorowy m. Obok leżały porozrzucane sztućce, talerze i szklanki... – Cathy ! Dlaczego kradniesz jedzenie i chowasz je pod łóżkiem? Przecząco potrząsnęłam głową. Usiadłam, sięgnęłam po koszulę i wsty dliwie zakry łam nagie ciało. – Wy noś się! Zostaw mnie w spokoju! Kocham cię jak brata! Objął mnie i położy ł mi głowę na ramieniu. – Przy kro mi. Kochanie, wiem, dlaczego kradniesz. Boisz się, że pewnego dnia znowu będziemy zamknięci na stry chu. Jestem jedy ną osobą, która cię rozumie. Pozwól się kochać raz jeszcze, Cathy, a wy starczy mi to na całe ży cie. Pozwól, że choć raz sprawię ci przy jemność, której nie mogłem dać ci przedtem. Uderzy łam go w twarz. – Nie! – zaprotestowałam. – Nigdy więcej. Obiecałeś! Sądziłam, że potrafisz dotrzy mać słowa. Jeśli ty musisz odejść, żeby zostać lekarzem, to moja odpowiedź będzie zawsze taka sama. Och, nie! – zaprzeczy łam sama sobie. – Nie to chciałam powiedzieć. Chris, nie patrz tak na mnie, proszę. Powoli włoży ł piżamę. Wy glądał na głęboko dotkniętego. – Muszę zostać lekarzem. Jeśli mi się nie uda, ży cie straci dla mnie sens. Miałam ochotę krzy czeć. Co się ze mną dzieje? Nie mogę żądać, aby zrezy gnował z marzeń. Przecież nie jestem podobna do matki, która zdeptałaby wszy stko dla osiągnięcia własnego celu. Płakałam w ramionach brata, który by ł moją wielką, niespełnioną miłością.
Próba Następnego dnia punktualnie o pierwszej
musiałam stawić się w Greenglennie, w rodzinny m mieście Barta Winslowa, gdzie mieściła się szkoła baletowa. Pojechaliśmy samochodem doktora. Znaleźliśmy się tam nieco wcześniej, żeby okazać szacunek pani Rosencoff. Madame kazała zwracać się do siebie „madame Marisha”, oczy wiście jeśli wy padnę dobrze, bo w przeciwny m razie nie ży czy ła sobie, aby m kiedy kolwiek z nią rozmawiała. Miała na sobie czarny, obcisły kostium, który uwidaczniał każdą wy pukłość i wgłębienie wspaniałego, szczupłego ciała. Prezentowała się jak nastolatka, a przecież zbliżała się do pięćdziesiątki. Pod elasty czny m kostiumem dostrzegłam sterczące piersi. Jej mąż, Georges, ubrany by ł również w uwy datniający muskularne i spręży ste ciało kostium, zdradzający niewielki brzuszek – przy padłość panów w starszy m wieku. W próbie brało udział dwadzieścia dziewcząt i trzech chłopców. – Jaką muzy kę wy brałaś? – spy tała madame. Miałam wrażenie, że jej mąż nigdy nie przemówi, choć bezustannie obserwował mnie ży wy mi, przenikliwy mi oczy ma. – Śpiąca królewna – odparłam nieśmiało, wierząc, że rola księżniczki Aurory jest najtrudniejszą rolą w repertuarze klasy czny m. – Potrafię sama zatańczy ć Rose Adagio – pochwaliłam się. – Wspaniale – odparła uszczy pliwie, po czy m dodała z pogardą: – Od razu odgadłam po twoim wy razie twarzy, że wy brałaś Śpiącą królewnę. Żałowałam, że nie zaproponowałam czegoś łatwiejszego. – Jakiego koloru kostium sobie ży czy sz? – Różowy. – Tak też my ślałam. Rzuciła mi wy blakły różowy kostium, po czy m spośród trzech rzędów baletek obojętnie wy brała pierwsze lepsze pointy. Niesamowite, ale by ł to mój rozmiar. Przebrałam się, usiadłam przy długiej toaletce i zaczęłam upinać włosy. Wiedziałam, że będzie chciała dokładnie obejrzeć moją szy ję i kark, a jakikolwiek épaulement z mojej strony niezmiernie by ją rozczarował. Zaledwie zdąży łam uporać się z włosami i kostiumem, gdy madame Marisha zajrzała do garderoby przez uchy lone drzwi. Chciała sprawdzić, czy jestem już gotowa. Spojrzała kry ty czny m wzrokiem, po czy m stwierdziła: – Całkiem nieźle. Proszę za mną. Podąży łam za nią, bacznie przy glądając się jej mocno umięśniony m nogom. Jak mogła do tego dopuścić? Będę musiała uważać, by moje nogi nie stały się tak zniekształcone od pointe. Zaprowadziła mnie na dużą scenę z niezby t śliską, wy polerowaną podłogą. Siedzenia dla widzów ustawione by ły pod ścianami. Chris, Henny, Carrie i doktor Paul zajęli już swoje miejsca. Żałowałam, że w ogóle przy szli. Jeśli nie zostanę zaakceptowana przez madame, staną się świadkami mojego upokorzenia. By ło tam także parę inny ch osób, na które nie zwracałam uwagi. Po bokach sceny zgromadzili się tancerze, którzy chcieli obejrzeć i ocenić pokaz. Ogarnęła
mnie trema. Oczy wiście, że ćwiczy łam po ucieczce z Foxworth Hall, ale nie z takim zapałem jak na poddaszu. Powinnam by ła ćwiczy ć całą noc i przy jechać tutaj wcześnie rano, by się dobrze rozgrzać. Może wtedy nie czułaby m takiej tremy. Pragnęłam by ć ostatnia w kolejności, aby nie popełnić ty ch samy ch błędów co moi poprzednicy i móc oklaskiwać ich ewentualny sukces, który by łby dla mnie wskazówką. W ten sposób miałam szansę przeprowadzenia realnej oceny własny ch umiejętności. Georges usiadł przy pianinie. Czułam suchość w gardle. Szukałam pokrzepiającego spojrzenia Chrisa. Powoli ogarniał mnie strach. Uśmiechnięty jak zwy kle Chris siedział niedaleko, przekazując mi spojrzeniem wiarę we mnie oraz swój podziw. Mój drogi, kochany Christopher, zawsze w pobliżu, zawsze gotowy przy jść z pomocą. Boże, spraw, by m wy padła dobrze. Nie pozwól, aby m go zawiodła. Nie miałam odwagi spojrzeć na Paula. Chciał by ć moim ojcem, a nie kry ty kiem. Jeśli przegram i wprawię go w zakłopotanie, z całą pewnością zmieni stosunek do mnie, a wówczas stanę się nikim. Ktoś niespodziewanie dotknął mojego ramienia, zamarło we mnie na chwilę serce. Odwróciłam się i ujrzałam Juliana Marqueta. – Złam nogę – szepnął, uśmiechając się i pokazując wspaniałe białe zęby. Czarne oczy śmiały się figlarnie. Miał prawie sześć stóp wzrostu i by ł wy ższy od większości tancerzy. Już wkrótce miałam się dowiedzieć, że skończy ł dziewiętnaście lat. Tak jak ja miał jasną karnację, która silnie kontrastując z czarną czupry ną, sprawiała wrażenie zby t bladej. Gdy się uśmiechał, na policzkach pojawiały się małe, wesołe dołki. Poruszona jego urodą i słowami otuchy podziękowałam mu za wsparcie. – No, no – powiedział, gdy się uśmiechnęłam. – Jesteś piękną dziewczy ną. Szkoda ty lko, że jeszcze taką młodą. – Nie jestem już taka młoda! – Kim więc jesteś? Osiemnastoletnią staruszką? Uśmiechnęłam się. – Może tak, a może nie. Na jego twarzy pojawił się gry mas; wy glądał teraz na człowieka, który zna wszy stkie odpowiedzi. Może rzeczy wiście znał. Sądząc po sposobie jego zachowania, można by ło przy puszczać, że jest najlepszy m i najbardziej wzięty m tancerzem w Nowojorskiej Grupie Baletowej. – Przy jechałem na wakacje, to taka przy sługa dla madame. Wkrótce wracam do Nowego Jorku. Rozejrzał się dokoła w sposób, który miał wskazy wać, że prowincja niezmiernie go nudzi. Serce zabiło we mnie mocniej, gdy ż miałam nadzieję, że należy on do grupy madame Rosencoff i że będę mogła z nim tańczy ć. Zamieniliśmy jeszcze parę słów, gdy przy szła pora na mój wy stęp. Znowu poczułam się sama na poddaszu, pośród kolorowy ch, papierowy ch kwiatów zwisający ch na długich sznurkach. By łam samotna, tak jak mój tajemniczy kochanek, tańczący obok mnie, którego jednak nigdy nie mogłam dotknąć ani spojrzeć mu w twarz. Zaczęłam tańczy ć, poprawnie wy konując wszy stkie kroki – entrachets, pirouettes. Twarz z szeroko otwarty mi oczami zwróciłam w kierunku publiczności, której jednak nie widziałam. Nagle magia zawładnęła moim ciałem. Nie musiałam
już planować każdego kroku, prowadziła mnie muzy ka, podpowiadając, co i kiedy powinnam zrobić. Ponieważ stałam się w ty m momencie samy m jej ry tmem, nie mogłam się pomy lić. We właściwy m momencie pojawił się mój tancerz, ty lko ty m razem ujrzałam jego piękną, bladą twarz z czarny mi oczami, granatowoczarny mi włosami i rubinowy mi ustami. Julian! Widziałam go jak we śnie, gdy klękając na jedno kolano, drugą nogę odrzucił wdzięcznie do ty łu. Oczami dał mi znak, by m podbiegła i skoczy ła w jego silne ramiona. Zachwy cona, że tańczę z profesjonalistą, by łam już w połowie drogi, gdy nagle w dole brzucha poczułam przenikliwy ból. Skuliłam się i krzy knęłam przeraźliwie. Klęczałam w wielkiej kałuży krwi. Zasłabłam, upadając, straciłam przy tomność. Sły szałam krzy ki, które stawały się coraz słabsze i coraz bardziej odległe. Nie dbałam o to, kto do mnie podbiegnie i udzieli mi pomocy. Z daleka usły szałam głosy Paula i Chrisa, wkrótce też ujrzałam nad sobą jego zatroskaną twarz. Przeraziłam się, gdy ż nie chciałam, aby Paul domy ślił się czegoś. Chris zaklinał mnie, by m się nie bała, a ja nagle zapadłam się w ciemność. Moja kariera tancerki jeszcze się nie rozpoczęła, a już dobiegła końca. Obudziłam się w szpitalu. Chris siedział na brzegu łóżka i trzy mał mnie za rękę... Te niebieskie oczy, och Boże, te jego oczy... – Cześć – powiedział miękko, ściskając mi rękę. – Czekałem, aż się obudzisz. – Cześć – odparłam. Uśmiechnąwszy się, pocałował mnie w policzek. – Powiem ci coś, Catherine Doll. Ty wiesz, jak efektownie zakończy ć taniec. – Tak. To jest talent. Prawdziwy talent. Chy ba będę musiała zainteresować się aktorstwem. Wzruszy ł ramionami. – Mogłaby ś, chociaż szczerze w to wątpię. – Och Chris – westchnęłam. – Zmarnowałam jedy ną szansę! Dlaczego tak bardzo krwawiłam? Zauważy ł mój strach, na pewno znał jego przy czy nę. Pochy lił się nade mną i mocno do siebie przy tulił. – Cathy, ży cie daje więcej niż ty lko jedną szansę, wiesz o ty m. Potrzebowałaś DC. Jutro już będziesz zdrowa i wrócisz do domu. – Co to jest DC? Uśmiechnął się, delikatnie gładząc mnie po policzku. Zapomniał, że nie znam się na medy cy nie. – Jest to zabieg, podczas którego za pomocą narzędzia zwanego ły żeczką usuwa się zanieczy szczenia z macicy. To wszy stko przez te spóźnione miesiączki, które nagromadziły się i wtedy, podczas próby... Nasze oczy spotkały się. – To ty lko spóźniona menstruacja. Nic więcej. – Kto przeprowadził zabieg? – szepnęłam, pełna obawy, że mógł to by ć Paul. – Doktor Jarvis, przy jaciel Paula. Paul wspominał, że to najlepszy ginekolog w okolicy. Położy łam głowę na poduszce, nie wiedząc, co o ty m my śleć. Dlaczego musiało się to wy darzy ć podczas próby, na oczach ty ch, który ch starałam się zadziwić? Mój Boże, dlaczego ży cie by ło dla mnie tak okrutne? – Otwórz oczy, Cathy – rzekł Chris. – Nie rób z tego dramatu. Nic takiego się przecież nie
stało. Spójrz na tamten stolik, stoją tam piękne, prawdziwe kwiaty, nie jakieś sztuczne. Nie masz chy ba nic przeciwko temu, aby m obejrzał dołączone do nich wizy tówki? Oczy wiście, że nie miałam nic przeciwko temu. Chris podał mi małą, białą kopertę. Wpatry wałam się ty mczasem w cudowny, duży bukiet, sądząc, że pochodzi od Paula. Zerknęłam na liścik. Trzęsący mi się rękami wy jęłam go z koperty i przeczy tałam: „Ży czę szy bkiego powrotu do zdrowia. Czekam na ciebie w poniedziałek punktualnie o trzeciej. Madame Marisha”. Marisha! Zostałam przy jęta! – Chris! Chcą mnie! – Oczy wiście, że chcą! – odparł. – By liby naprawdę niemądrzy, gdy by nie chcieli. Ale na samą my śl o tej kobiecie dostaję dreszczy. Nie chciałby m, aby kontrolowała moje ży cie, nawet jeśli jest taka mała. Ale ty sobie z nią poradzisz. Zawsze możesz dostać krwotoku. Usiadłam i objęłam Chrisa. – Uda nam się, prawda? Czy sądzisz, że nam się uda? Skinął głową i wskazał palcem na bukiet od Juliana Marqueta z mały m bilecikiem: „Spotkamy się, gdy wrócę z Nowego Jorku. Nie zapomnij o mnie”. Do pokoju wszedł Paul, zawahał się, zmarszczy ł brwi, po czy m uśmiechnął się i podszedł do łóżka. Chris wy cofał się pośpiesznie.
Powrót do szkoły Nadszedł sty czeń, a wraz z nim dzień, w który m musieliśmy
się rozstać. Zdaliśmy egzaminy sprawdzające naszą wiedzę, osiągając bardzo dobre wy niki. Zostałam zakwalifikowana do dziesiątej klasy, Carrie do trzeciej, a Chris mógł wstąpić do szkoły przy gotowującej słuchaczy do college’u. Carrie jednak nie by ła szczęśliwa, łkając, krzy czała przeraźliwie: – Nie! Nie! Nie pojadę do jakiejś pry watnej szkoły dla naiwny ch i rozkapry szony ch dziewczy nek! Nie pojadę! Nie zmusicie mnie! Poskarżę się doktorowi Paulowi! Nie by łam zachwy cona pomy słem umieszczenia Carrie w pry watnej szkole, odległej o trzy dzieści kilometrów od domu. Chris miał mnie opuścić po wy jeździe Carrie – a przecież obiecaliśmy sobie nigdy się nie rozstawać. Zaraz potem ja rozpoczy nałam naukę. W końcu zmusiłam się do oddania skradzionego jedzenia i nikt poza Chrisem nigdy się o ty m nie dowiedział. Posadziwszy Carrie na kolanach, zaczęłam wy jaśniać, dlaczego doktor Paul wy brał dla niej właśnie tę szkołę, którą już zresztą opłacił. Mała zamknęła mocno oczy, udając, że niczego nie sły szy. – To nie jest szkoła dla rozkapry szony ch dziewczy nek – uspokoiłam siostrę i pocałowałam czule w czoło. – Jest to szkoła dla bogatych dziewcząt, który ch opiekunowie mogą opłacać wy sokie czesne. Powinnaś by ć dumna, że doktor Paul jest naszy m opiekunem. Czy przekonałam Carrie? Czy kiedy kolwiek udało mi się ją do czegoś przekonać? – Nie chcę jechać! – szlochała uparcie. – Dlaczego nie mogę zostać razem z tobą? Dlaczego muszę pojechać tam sama? – Sama? – zaśmiałam się, starając ukry ć swoje obawy i strach. – Nie będziesz sama. Zamieszkasz z setką inny ch dziewcząt w twoim wieku. – Koły sząc ją w ramionach, gładziłam jej wspaniałe, długie włosy. Zapowiadała się na piękną dziewczy nę, gdy by ty lko trochę podrosła... – Carrie, kocha cię czworo ludzi: doktor Paul, Chris, Henny i ja. Chcemy, by ś otrzy mała wszy stko, co najlepsze, i nawet jeśli zostaniemy rozdzieleni, będziesz obecna w naszy ch sercach i my ślach. A poza ty m będziesz przy jeżdżać do domu na weekendy. Możesz mi wierzy ć lub nie, ale szkoła to fajne miejsce. Zamieszkasz w jedny m pokoju z koleżanką. Zaopiekują się tobą najlepsi nauczy ciele, zaprzy jaźnisz się z dziewczętami, które będą cię uważać za najpiękniejszą istotę na ziemi. Wierz mi, czeka cię wspaniała zabawa. Nie wiesz jeszcze, jak przy jemnie jest szeptać i plotkować po nocach, a może wstąpisz do jakiejś tajnej grupy ? Spodoba ci się. Zanim Carrie pogodziła się z losem, wy płakała morze łez. Z niebieskich, smutny ch oczu wy czy tałam, że jej zgoda jest pody ktowana miłością do mnie i do ukochanego lekarza. Spałaby nawet na gwoździach, żeby uszczęśliwić doktora. – Jak długo tam będę? – spy tała, gdy Paul i Chris weszli do pokoju. Obaj studiowali przez długie godziny pewne elementy chemii, który ch Chris nie zdąży ł opanować na poddaszu w Foxworth Hall. Paul zerknął na Carrie, dostrzegł jej rozpacz i wy cofał się do holu, by wkrótce
wrócić z duży m pudełkiem zapakowany m w purpurowy papier i przewiązany m czerwoną, saty nową wstęgą. – Oto prezent dla mojej ulubionej blondy nki – powiedział ciepło. Wielkie, wy straszone oczy Carrie z zaskoczeniem wpatry wały się w pudełko. Uśmiechając się nieśmiało, zaciekawiona oglądała jaskrawoczerwoną skórzaną walizeczkę z torebką na kosmety ki, zawierającą złoty grzeby k, szczotkę, lusterko, malutkie słoiczki i buteleczki oraz papeterię w skórzanej oprawie. W końcu krzy knęła z zachwy tu. – Wspaniałe! – Szalała z radości. – Nigdy nie sądziłam, że robią takie czerwone walizki ze złoty mi lusterkami. Zerknęłam na Paula, który z pewnością nie sądził, by taka mała dziewczy nka potrzebowała kosmety ków. Jakby czy tając w moich my ślach, rzekł: – Wiem, że to trochę za wcześnie, ale chciałby m, aby uży wała jej przez wiele lat i za każdy m razem mogła mnie ciepło wspominać. – Nigdy nie widziałam piękniejszego zestawu – odrzekłam wesoło. – Można tam włoży ć szczotki, pastę do zębów, puder, my dło i wodę toaletową. – Nie potrzebuję wody toaletowej! Wszy scy wy buchnęli śmiechem. Zerwałam się z krzesła i jak strzała pobiegłam do sy pialni, by zaraz wrócić z mały m pudełeczkiem dla Carrie. Podałam je ostrożnie, zastanawiając się, czy dobrze robię, wręczając jej prezent, z który m prawdopodobnie powrócą wspomnienia. – W środku są twoi dobrzy przy jaciele, Carrie. Gdy będziesz w szkole dla dobrze urodzony ch panien i poczujesz się trochę osamotniona, otwórz to pudełeczko. Nie pokazuj go wszy stkim, lecz ty lko najlepszy m przy jaciółkom. Ogromne oczy patrzy ły z zachwy tem na ukochane porcelanowe ludziki i dzidziusia, który mi tak często bawiła się na poddaszu. Przed naszą ucieczką z Foxworth Hall zabrałam figurki z olbrzy miego, bajecznego domku dla lalek. Kupiłam nawet miniaturową koły skę dla porcelanowego niemowlaka. – Państwo Parkins – szepnęła Carrie, a w jej oczach zakręciły się łzy szczęścia. – I malutki dzidziuś Clara! Skąd je wzięłaś, Cathy ? – Dobrze wiesz, skąd. Trzy mając wy ściełane watą pudełko, przeznaczone dla delikatny ch laleczek oraz małą, robioną ręcznie drewnianą koły skę, spy tała: – Cathy, gdzie jest mama? Mój Boże! Dlaczego o to py tała? – Carrie, dobrze wiesz, że powinniśmy wszy stkim mówić, że nasi rodzice nie ży ją. – Czy mama nie ży je? – Nie... Ale musimy udawać, że nie ży je. – Dlaczego? Ponownie musiałam wy jaśnić Carrie, dlaczego nie mogliśmy rozpowiadać, kim naprawdę jesteśmy, i że nasza mama nie umarła. W przeciwny m razie z powrotem znajdziemy się w ponury m pokoju na poddaszu. Nie rozumiejąc, dlaczego tak się dzieje, siedziała na podłodze pośrodku pokoju obok swojej nowej walizki, z pudełeczkiem pełny m porcelanowy ch ludzików na kolanach i wpatry wała się we mnie przerażony m wzrokiem. – Zapamiętaj! Nie możesz rozmawiać o rodzinie z nikim oprócz Chrisa, Paula, Henny i mnie.
Rozumiesz? Skinęła głową, choć wiedziałam, że nie rozumie. Po jej drżący ch wargach i tęsknocie malującej się na twarzy domy ślałam się, że wciąż ma matkę w pamięci. W końcu nadszedł ten okropny dzień, gdy musieliśmy odwieźć Carrie do szkoły dla dzieci wpły wowy ch ludzi. By ł to duży, pomalowany na biało budy nek, z trady cy jny mi biały mi kolumnami i porty kiem od frontu. Pamiątkowa pły ta z brązu obok głównego wejścia głosiła: SZKOŁA ZOSTAŁA ZAŁOŻONA W 1824. Zostaliśmy przy jęci w ciepły m i przy tulny m biurze przez potomkinię założy ciela szkoły, pannę Emily Dean Dewhurst, stateczną, ładną kobietę z zaskakująco biały mi włosami i wy pielęgnowaną twarzą. – Jest uroczy m dzieckiem, doktorze Sheffield. Oczy wiście uczy nimy wszy stko, by dobrze się czuła w naszej szkole. Przy tuliłam do siebie drżącą Carrie i szepnęłam: – Uśmiechnij się i postaraj się dobrze bawić. Nie czuj się osamotniona. W każdy weekend będziemy zabierać cię do domu, co ty na to? Uśmiechnęła się i odparła: – Dobrze. Zgadzam się. Z bólem serca odjechaliśmy, zostawiając Carrie w ty m piękny m, biały m domu. Następnego dnia Chris miał wy jechać do swojej szkoły. Nie mogąc wy dusić z siebie słowa, z żalem przy glądałam się, jak pakuje walizki. Szkoła, do której miał uczęszczać, oddalona by ła od Clairmont o trzy dzieści kilometrów. Gdy dotarliśmy na miejsce, naszy m oczom ukazał się budy nek z czerwonej cegły i charaktery sty czne białe kolumny. Wy czuwając, że chcieliby śmy zostać przez chwilę sami, Paul oddalił się pod pozorem obejrzenia ogrodu. Usiedliśmy w alkowie z duży mi goty ckimi oknami. Co chwilę jacy ś studenci przechodzili obok i z zaciekawieniem zaglądali do wnętrza. Pragnęłam znaleźć się w ramionach brata, przy tulić twarz do jego policzka i sprawić, aby ta chwila rozstania by ła dla nas obojga pożegnaniem grzesznej miłości. – Chris – wy jąkałam bliska łez. – Co ja pocznę bez ciebie? W jego niebieskich, ży wy ch oczach ujrzałam cały kalejdoskop uczuć. – Cathy, nic się nie zmieni – szepnął, ściskając moje dłonie. – Kiedy znów się spotkamy, nasze uczucia będą takie same. Kocham cię i zawsze będę kochał. Nic na to nie poradzę. Obiecuję wy korzy stać każdą chwilę na naukę, aby o tobie nie my śleć i nie tęsknić. – Zobaczy sz, zostaniesz najmłodszy m lekarzem w historii ludzkości – zażartowałam zachry pnięty m głosem. – Zachowaj dla mnie odrobinę miłości w sercu, tak jak ja to uczy nię. Nie możemy przecież popełnić ty ch samy ch błędów, które zgubiły naszy ch rodziców. Westchnął ciężko i spuściwszy głowę, zaczął przy glądać się moim nogom, które wy glądały bardzo atrakcy jnie w nowy ch szpilkach. – Uważaj na siebie – rzekł po chwili. – Dobrze. Ty też uważaj na siebie. Nie pracuj za ciężko. Baw się dobrze i napisz do mnie czasami. Nie stać nas na opłacanie rachunków telefoniczny ch. – Cathy, jesteś bardzo ładna. Może nawet za ładna. Przy pominasz mi naszą mamę, gdy tak gesty kulujesz i lekko odchy lasz głowę na bok. Proszę, nie kuś zby tnio naszego doktora. Mimo
wszy stko jest mężczy zną, wdowcem, a ty mieszkasz z nim pod jedny m dachem. – Zerknął na mnie ostrzegawczo. – Nie popełnij błędu, starając się ode mnie uciec. – Obiecuję, że będę się dobrze sprawować. – Nie zabrzmiało to przekony wająco. Paul zby t wcześnie wzbudził we mnie ten pry mity wny popęd, z który m nie umiałam sobie poradzić. Pragnęłam ty lko spełnienia i miłości. – Paul jest wspaniały m człowiekiem – powiedział Chris. – Kocham go i Carrie też go kocha. Co do niego czujesz? – Kocham go, podobnie jak ty i Carrie. Poza ty m czuję wdzięczność. Nie ma w ty m nic złego. – Nie. Jest honorowy m, uczciwy m mężczy zną. Zauważy łem jednak, że wciąż na ciebie patrzy. Jesteś taka piękna, młoda i taka... spragniona. – Przerwał na chwilę, odwrócił twarz. Uspokoiwszy się nieco, konty nuował: – Czuję się niezręcznie, py tając cię o takie rzeczy, po ty m wszy stkim, co dla nas zrobił. Czasami mam wrażenie, że przy jął nas do swojego domu ty lko ze względu na ciebie. Pożąda cię, Cathy ! – Chris, on jest starszy ode mnie o dwadzieścia pięć lat. Jak możesz go o to podejrzewać? – Masz rację – odparł z ulgą. – Jesteś jego podopieczną, zby t młodą, by go usidlić. Z pewnością pracuje z wieloma piękny mi kobietami, które chętnie zajęły by miejsce jego zmarłej żony. Sądzę, że jednak będziesz bezpieczna. Uśmiechając się, przy tulił mnie. Delikatnie i czule pocałował w usta, po czy m dodał: – Przepraszam za ten wieczór w Boże Narodzenie. My śl o rozstaniu przerażała mnie. Czy potrafię bez niego ży ć? To by ła jej wina, to ona sprawiła, że nie mogliśmy bez siebie egzy stować. – Nie pracuj zby t ciężko, bo możesz popsuć sobie oczy. Uśmiechnął się od ucha do ucha, obiecał nie przepracowy wać się zanadto i zaczął się powoli żegnać. Żadne z nas nie miało odwagi wy mówić słów „do widzenia”. Siedziałam skulona w samochodzie Paula i rzewnie płakałam. Tak robiła czasami Carrie, gdy czuła się całkiem bezsilna. Nagle pojawił się Paul i milcząc, zajął miejsce za kierownicą. Przekręcił kluczy k w stacy jce, cofnął samochód i ruszy ł w stronę autostrady. Udawał, że nie widzi moich czerwony ch od łez oczu ani mokrej chusteczki, którą ściskałam w ręku, raz po raz ocierając wilgotne ciągle policzki. Nie py tał, dlaczego siedziałam milcząca, choć zazwy czaj żartowałam i paplałam bez sensu, ot tak, żeby nie sły szeć ciszy. Spokój, cisza. Smutek na poddaszu. Silne, zadbane ręce pewnie kierowały samochodem, widać by ło, że Paul czuł się zrelaksowany. Z uwagą przy glądałam się jego dłoniom, które na równi z oczami fascy nowały mnie u mężczy zn. Przesunęłam spojrzenie na mocne uda w niebieskich, obcisły ch spodniach, chy ba nazby t zmy słowy ch, gdy ż w tej smutnej chwili poczułam przy pły w namiętności. Olbrzy mie drzewa kłaniały się z oby dwu stron szerokiej autostrady przejeżdżający m autom. – „Magnolie Bull Bay ” – rzekł Paul. – Szkoda, że nie mają jeszcze kwiatów, ale już niebawem będą cieszy ć nasze oczy. Zimy są tutaj krótkie. Pamiętaj: nigdy nie wdy chaj zapachu kwitnącej magnolii ani też nie doty kaj jej kwiatów, bo uschną. Nie wiedziałam, czy mówi poważnie, czy żartuje. – Pamiętam, że zanim sprowadziliście się do mnie, z niechęcią wracałem do domu. By łem taki samotny. Teraz wszy stko się zmieniło. Odzy skałem spokój i rodzinę. Dziękuję ci, Cathy, że
zamiast uciekać na zachód wy braliście południe. Gdy dotarliśmy do domu, Paul udał się do biura, a ja poszłam na górę, aby poćwiczy ć i zapomnieć o samotności. Paul nie wrócił do domu ani na obiad, ani na kolację, więc wcześnie położy łam się spać. Sama. Carrie i Christopher odeszli. Po raz pierwszy w ży ciu mieliśmy spędzić noc z dala od siebie. Tęskniłam za Carrie. Czułam się taka przeraźliwie samotna i bardzo potrzebowałam czy jejś obecności. Przy tłaczała mnie cisza tego wielkiego, pustego domu i ponura ciemność za oknami. Sama, wyłączniesama, nie ma nikogo przy tobie. Pomy ślałam o jedzeniu i żałowałam, że niczego nie zatrzy małam, tak na wszelki wy padek. Postanowiłam napić się ciepłego mleka. Podobno ciepłe mleko to wspaniały środek usy piający – a ja w tej chwili tak bardzo potrzebowałam snu.
Ja... uwodzicielka? Ogień żarzy ł się
w kominku. Paul siedział w bujany m fotelu, otulony ciepły m czerwony m szlafrokiem, zaciągając się dy mem z fajki. Patrzy ł na spopielałe kloce drewna, które spadając na dno kominka, zamieniały się w py ł. Spojrzałam w oczy osłonięte ty toniowy m dy mem i ujrzałam pełnego tęsknoty i ciepła człowieka. Bez chwili namy słu podeszłam bliżej. Miałam na sobie prezent od niego – powiewny, turkusowy peniuar i koszulę nocną w ty m samy m kolorze. Drgnął, gdy ujrzał mnie tak blisko siebie. Nie rozumiałam insty nktu, który sprawił, że bezwiednie uniosłam dłoń i pogłaskałam szorstki policzek Paula. Położy ł głowę na oparciu krzesła i przy patrując mi się pożądliwie, zadał py tanie, który m chciał ostudzić moje zmy sły : – Dlaczego mnie doty kasz, Cathy ? – Nie lubisz, gdy cię ktoś doty ka? – odpowiedziałam py taniem. – Lubię, ale nie wtedy, gdy robi to o dwadzieścia pięć lat młodsza ode mnie dziewczy na ubrana w powiewny peniuar. – Młodsza o dwadzieścia cztery lata i siedem miesięcy – poprawiłam go. – A moja babka, ze strony matki, jako szesnastoletnia dziewczy na wy szła za mąż za pięćdziesięciopięcioletniego mężczy znę. – Oboje by li więc głupcami. – Moja mama mówiła, że babcia by ła dobrą żoną – odparłam ze skruchą. – Dlaczego nie jesteś w łóżku? – Nie mogę zasnąć. Chy ba jestem pod wrażeniem jutrzejszego dnia. – Lepiej wróć do łóżka i postaraj się zasnąć, musisz jutro dobrze wy glądać. Ruszy łam w kierunku drzwi, wciąż pamiętając o szklance ciepłego mleka, ale inne nęcące my śli zatrzy mały mnie. – Doktorze... – Nie nazy waj mnie tak – przerwał. – Mów do mnie po imieniu albo wcale. – Chciałam ty lko okazać szacunek, na jaki pan zasługuje. – Daj spokój z szacunkiem! Niczy m nie różnię się od inny ch mężczy zn. Nawet lekarz jest omy lny, Catherine. – Dlaczego nazy wasz mnie Catherine? – Czemu nie? Przecież to jest twoje imię, brzmi ono doroślej niż Cathy. – Parę minut temu, gdy dotknęłam twojego policzka, spojrzałeś na mnie ze złością, jakby ś nie zauważał mojej dorosłości. – Jesteś czarownicą. W jednej chwili zmieniasz się z naiwnej dziewczy nki w uwodzicielską, prowokującą kobietę, która dobrze wie, co chce osiągnąć, doty kając twarzy mężczy zny. Pokonana, odwróciłam wzrok. Czułam się nieswojo, zaczęłam żałować, że nie poszłam prosto
do kuchni. Wpatry wałam się w pięknie oprawione książki, starannie poukładane na półkach, oraz w miniaturowe posążki. Wszy stkie przedmioty, który mi Paul się otaczał, wskazy wały na to, iż jedy ną rzeczą, której pragnął, by ło piękno. – Catherine, chcę ci zadać pewne py tanie, choć wiem, że nie powinno mnie to interesować. Co łączy cię z bratem? Ugięły się pode mną kolana. Dlaczego o to spy tał? Przecież to nie jest jego sprawa. Nie miał prawa zadawać takich py tań! Rozsądek i rozum powinny zamknąć mi usta i nie pozwolić, by m ze wsty dem i pokorą wy znała prawdę. – Czy czułby ś się zgorszony, gdy by m powiedziała, że kiedy ży liśmy zamknięci na poddaszu, zawsze razem, każdy dzień zdawał się nam wiecznością? Czasami ja i Chris nie patrzy liśmy na siebie jak rodzeństwo. Chciałam wierzy ć, że pewnego dnia zostanę primabaleriną, więc Chris umocował dla mnie drążek do ćwiczeń, by m zachowała sprawność ciała. Gdy ja ćwiczy łam i tańczy łam na miękkiej, próchniejącej podłodze, on godzinami uczy ł się w kąciku, ślęcząc nad ency klopediami. Czasami przery wał naukę i stojąc w zacieniony m miejscu, patrzy ł, jak tańczę i... – Mów dalej – poprosił Paul, gdy przerwałam. Stojąc obok niego z przechy loną na bok głową, wracałam wspomnieniami do przeszłości. Nagle wy chy lił się w moją stronę, objął i posadził na kolanach. – Proszę, opowiedz wszy stko. Nie chciałam się zwierzać, ale przekonał mnie jego proszący wzrok. Przełknęłam ślinę i niechętnie zaczęłam opowiadać: – Muzy ka zawsze wy wierała na mnie duży wpły w, nawet gdy by łam małą dziewczy nką. W chwilach uniesień jedy nie miłość jest czy mś rzeczy wisty m. A gdy już stoisz obiema nogami na twardy m gruncie i nie znajdujesz nikogo, kogo mógłby ś obdarzy ć miłością, pozostaje ci jedy nie smutek i pustka. Nienawidzę smutku i pustki. – Więc tańczy łaś na poddaszu i ży łaś wy obrażeniami, a gdy wracałaś do rzeczy wistości, znajdowałaś jedy nie brata. Ty lko jego mogłaś kochać. Tak? Inny rodzaj miłości zarezerwowałaś dla bliźniąt, prawda? By łaś dla nich matką, jak mi się wy daje. Widzę to w twoich oczach, gdy patrzy sz na Carrie i gdy mówisz o Cory m. Ale jaką miłością obdarzy łaś Chrisa? Matczy ną? Siostrzaną? Czy... – Zawahał się, poczerwieniał i potrząsając mną, zapy tał: – Co robiłaś z bratem, gdy by liście zamknięci na poddaszu? Ogarnęła mnie panika. Zdjęłam ręce Paula z moich ramion. – Nie robiliśmy nic nieprzy zwoitego. Staraliśmy się zachować wszelkie granice. – Wszelkie granice?! – krzy knął, patrząc na mnie srogo, jak gdy by zwy kły wy raz dobroci i delikatności na jego twarzy by ł ty lko maską. – Co to, do diabła, oznacza? To wszy stko, co powinieneś wiedzieć! – odparłam rozzłoszczona. – Oskarżasz mnie, że cię uwodzę, a to ty chciałby ś widzieć mnie w swoim łóżku. Siedzisz i obserwujesz każdy mój ruch. Mówisz o lekcjach baletu, o college’u dla mojego brata, a cały czas dajesz do zrozumienia, że wcześniej czy później zażądasz zapłaty. Już ja wiem, jakiej zapłaty ode mnie oczekujesz! – Wy rwałam dłonie z jego uścisku i rozerwałam peniuar, ukazując kusy stanik koszuli nocnej. – Spójrz, jaki od ciebie otrzy małam prezent! Czy to jest koszula nocna piętnastoletniej dziewczy nki? Nie! Takie koszulki zakładają panny młode w noc poślubną! To jest podarunek od ciebie, choć widziałeś, że Chris nie by ł zadowolony. Nawet się nie zaczerwieniłeś! Roześmiał się. Pachniał mocny m czerwony m winem, które często popijał przed
spoczy nkiem. Na policzku poczułam gorący oddech. Pomy ślałam, że to wino sprawiło, iż Paul zachowuje się w ten sposób. Ty lko wino. Uszczęśliwiłaby go teraz każda kobieta – każda kobieta! Doty kał czubków moich brodawek, pieszcząc je na przemian, aż wreszcie ośmielił się wsunąć rękę pod staniczek koszuli i zaczął bawić się młody mi, rozogniony mi, nabrzmiały mi z podniecenia piersiami. Wkrótce oddy chałam tak szy bko jak Paul, a brodawki twardniały pod jego palcami. – Rozebrałaby ś się dla mnie, Catherine – szepnął żartobliwie. – Usiadłaby ś rozebrana na moich kolanach i pozwoliłaby ś, aby m cię pieścił? A może rozbiłaby ś mi na głowie wenecką szklaną popielniczkę? Nagle, jakby się ocknął z zamroczenia, gwałtownie cofnął rękę, a widok, który przed chwilą tak bardzo go podniecał, zakry ł delikatny m peniuarem. Spojrzał na moje usta, lekko rozchy lone w oczekiwaniu na pocałunek. Sądzę, że miał zamiar mnie pocałować, ale odzy skał kontrolę nad pożądaniem i cofnął głowę. Zagrzmiało, gdzieś niedaleko piorun uderzy ł w linię telefoniczną. Drgnęłam i krzy knęłam przerażona. Paul znowu przy brał maskę samotnego, obojętnego człowieka, który z determinacją trzy mał się na uboczu. Po chwili spy tał poiry towany m głosem: – Co, u diabła, robisz na wpół rozebrana na moich kolanach? Dlaczego pozwoliłaś, aby m cię doty kał? Nie odpowiedziałam. W świetle wy gasającego ognia w kominku i bły skawic ujrzałam zawsty dzoną twarz doktora, czułam, że potępia i gani się za to, co przed chwilą uczy nił. To jednak ja zawiniłam – jak zawsze. – Przy kro mi, Catherine. Nie wiem, co mnie opętało. – Wy baczam ci. – Dlaczego mi wy baczasz? – Ponieważ cię kocham. Ponownie odchy lił głowę na bok, tak aby m nie mogła spojrzeć mu w oczy. – Nie kochasz mnie – odparł spokojnie. – Jesteś ty lko wdzięczna za to, co dla was uczy niłem. – Kocham cię. Czy tego chcesz, czy nie – jestem twoja. Możesz powiedzieć, że mnie nie kochasz, ale ja w to nie wierzę, ponieważ w twoich oczach widzę miłość. Przy tuliłam się do Paula i odwróciłam jego twarz w moją stronę. – Gdy mama uwięziła mnie na poddaszu, przy rzekłam sobie, że gdy ty lko odzy skam wolność i spotkam miłość na swojej drodze, przy jmę ją z radością i otwarty mi ramionami. Już w chwili pojawienia się w ty m domu ujrzałam miłość w twoich oczach. Nie musisz się żenić, wy starczy, że będziesz mnie kochał, gdy ty lko przy jdzie ci na to ochota. Trzy mał mnie w ramionach i oboje obserwowaliśmy burzę. Zima walczy ła z wiosną, która jeszcze ty m razem została pokonana. Zerwał się silny wiatr, ustały już grzmoty i wy ładowania, a ja czułam się dobrze. By liśmy do siebie tak bardzo podobni, ja i on. – Dlaczego nie czujesz przede mną lęku? – spy tał łagodnie, głaszcząc moje włosy i plecy. – My ślę, że nie powinnaś przeby wać z samotny m mężczy zną i pozwalać, aby cię w ten sposób doty kał. – Paul – zaczęłam ostrożnie. – Ani ja nie jestem zła, ani Chris. Kiedy ży liśmy na poddaszu, nie chcieliśmy grzeszy ć, naprawdę. Ale dojrzewaliśmy w jedny m pokoju, oddzieleni od świata. Babcia spisała listę zakazany ch rzeczy, zabraniała nam nawet patrzeć na siebie. Teraz chy ba wiem, dlaczego. Nasze oczy często spoty kały się, potrafiliśmy porozumieć się bez słów. Czy by ło w ty m coś złego?
– Nie powinienem by ł py tać. Oczy wiście, że mogliście patrzeć na siebie, przecież po to są oczy. – Po tak długim czasie spędzony m w samotności nie wiem nic o rówieśnikach, ale pamiętam, że odkąd zaczęłam chodzić, każdy rodzaj piękna poruszał mnie do głębi. Widok promieni oświetlający ch płatki róży, sposób, w jaki słońce przenika liście drzew, czy też opalizujące w słońcu krople rosy – wszy stko to jest piękne. Kocham muzy kę poważną, której dźwięki rozjaśniają wszy stko wokół i sprawiają, iż otaczająca mnie rzeczy wistość, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przemienia się w dzieło sztuki. Pod wpły wem muzy ki staję się dobra i piękna, a czasami mam wrażenie, że tańcząc, jestem wolna jak wiatr na łąkach. Takich odczuć doświadczałam na poddaszu i wtedy pojawiał się też ciemnowłosy partner. Chociaż bardzo chciałam, nigdy nie zdołałam go dotknąć. Nigdy też nie widziałam jego twarzy, mimo iż bardzo tego pragnęłam. Pewnego razu wy krzy knęłam jego imię, lecz zapomniałam je po przebudzeniu. Sądzę, że kocham go, kimkolwiek jest. Kiedy spoty kam wdzięcznie poruszającego się mężczy znę z ciemny mi włosami, modlę się, by to by ł on. Paul zachichotał i wsunął rękę pod moje rozpuszczone włosy. – Ojej, ale z ciebie romanty czna dziewczy na. – Żartujesz ze mnie. Sądzisz, że jestem ty lko dzieckiem. Gdy cię całuję, też nie robię na tobie żadnego wrażenia? Uśmiechnął się, ukazując piękne, białe zęby, przy jął wy zwanie i nasze usta spotkały się. Och! Więc tak całuje obcy mężczy zna. Miałam wrażenie, że prąd przeszy ł całe moje ciało, pobudzając wszy stkie nerwy „dziecka”, który m jeszcze – mimo wszy stko – by łam. Oderwałam się od Paula przestraszona, czując, że wszy stkiemu winien jest mój diabelski charakter. Chris by łby ty m zbulwersowany. – Co, u diabła, robisz? – warknął Paul, odzy skując panowanie nad sobą. – Co z ciebie za czarownica, że pozwalasz mi na pocałunki i pieszczoty ?! Jesteś bardzo piękna, Catherine, ale jesteś ty lko dzieckiem. – Zamy ślił się chwilę i smutek pojawił się w jego oczach. – Wbij sobie do tej pięknej główki, że nie oczekuję żadnej zapłaty ! To, co robię dla ciebie i twojego rodzeństwa, wy pły wa z potrzeby serca i nie oczekuj, że zażądam w zamian jakiejkolwiek zapłaty, rozumiesz? – Ale... Ale... – zająknęłam się. – Nienawidzę burzy. Boję się, gdy deszcz uderza mocno o parapet i wieje silny wiatr. Po raz pierwszy w ży ciu czułam się bezpieczna i szczęśliwa, siedząc tu z tobą przy kominku. – Bezpieczna? – przekomarzał się ze mną. – Sądzisz, że jesteś bezpieczna, siedząc prawie naga na kolanach dorosłego mężczy zny ? My ślisz, że w moich ży łach nie pły nie krew? – Pły nie, lecz trochę lepsza niż w inny ch ludziach. – Catherine – rzekł Paul. – Popełniłem w ży ciu wiele błędów, a wy daliście mi szansę odkupienia grzechów. Jeśli kiedy kolwiek odważę się ciebie dotknąć, obiecaj, że będziesz wzy wać pomocy. Jeśli nie będzie nikogo w pobliżu, chcę, żeby ś uciekła do swojego pokoju, wzięła do ręki coś ciężkiego i uderzy ła mnie w głowę. – Och! – szepnęłam. – Sądziłam, że mnie kochasz! Łzy spły wały mi po policzkach i znowu czułam się jak dziecko. Dlaczego tak łatwo uwierzy łam, że to miłość puka do drzwi? Paul podniósł mnie delikatnie i patrząc w oczy, postawił na podłodze. – O Boże! Jesteś taka piękna i ponętna – westchnął. – Nie kuś mnie, Catherine. Dla swojego
dobra. – Nie musisz mnie kochać – odparłam, pochy lając twarz ukry tą we włosach, i dodałam bezwsty dnie: – Chcę ty lko, żeby ś wy korzy stał mnie, jeśli będziesz miał na to ochotę. Opadł na krzesło i cofnął ręce. – Catherine! Nie chcę więcej sły szeć takich rzeczy. Ży jesz bajkami, a nie rzeczy wistością. Małe dziewczy nki mogą zostać skrzy wdzone, gdy bawią się w dorosłe kobiety. Zachowaj niewinność dla człowieka, którego poślubisz. Na Boga, poczekaj, aż dorośniesz. Nie wchodź do łóżka pierwszego lepszego mężczy zny, który cię pożąda. Cofnęłam się przestraszona, gdy wstał i wy ciągnął ramiona w moją stronę. – Piękne dziecko, całe Clairmont patrzy na nas, zastanawiając się, co nas łączy. Cieszę się niezłą reputacją, więc dla dobra mojej prakty ki lekarskiej, a także dla spokoju sumienia i dumy, proszę, trzy maj się z dala ode mnie. Jestem ty lko mężczy zną, a nie święty m. Odwróciłam się i przerażona pobiegłam na górę, jakby mnie ktoś gonił. Nie by ł to jednak mężczy zna, jakiego pragnęłam. Nie, ten lekarz nie spełniłby marzeń o wiecznie młodej, wiernej i oddanej miłości! Szkoła, do której zostałam wy słana, by ła nowoczesny m budy nkiem, z kry ty m basenem. Koleżanki jednogłośnie przy znały, że jestem atrakcy jną dziewczy ną, choć mam dziwny akcent, jakby m pochodziła z północy. Śmiały się, gdy wy mawiałam słowa zawierające literę „o”. Nie lubiłam, gdy ze mnie żartowano. Drażniła mnie własna inność, chciałam stać się jedną z nich, ale chociaż bardzo się starałam, zawsze pozostawałam obca. Nie dziwiło mnie to. To ona sprawiła, że różniłam się od swoich rówieśnic. Domy ślałam się, że Chris podobnie jak ja musiał czuć się samotny w natłoku wy darzeń obcego świata, które dotąd toczy ły się bez nas. Najbardziej bałam się o Carrie, która by ła chy ba najbardziej naznaczona odmiennością. Niech cię diabli wezmą, mamo. Sprawiłaś, że jesteśmy obcy w społeczeństwie, do którego przecież należy my. My ślałam i mówiłam inaczej niż moje rówieśnice, a one nie omieszkały dać mi do zrozumienia, że jestem obca. Dobrze czułam się ty lko w jedny m miejscu. Prosto po szkole jechałam autobusem na lekcje baletu. W rozbieralni dziewczy ny wy mieniały sekrety, opowiadały głupawe kawały, history jki o seksie, nawet te bardziej pikantne. Często prowadziły naiwne dy skusje o ty m, czy powinny zachować cnotę dla przy szły ch mężów, czy należy pieścić się nago, w ubraniu, czy też iść na całość. Zastanawiały się też, jak można bezpiecznie wy cofać się po wzbudzeniu pożądania u partnera. Otaczała nas atmosfera seksu. Czułam się od nich mądrzejsza i bardziej doświadczona, dlatego nie wtrącałam się do ty ch dy skusji. Wy obrażałam sobie ich miny, gdy by usły szały o mojej przeszłości i miłości, która zakwitła na jałowej glebie. Pewnego dnia wróciłam do domu i napisałam długi, jadowity list do matki – ale, niestety, nie wiedziałam, dokąd go wy słać. Zapisane kartki odłoży łam na bok do czasu, aż znajdę jej adres w Greenglennie. Jedno by ło pewne – nie chciałam, by się dowiedziała, gdzie mieszkam. To prawda, że otrzy mała wezwanie do sądu, lecz znajdowało się tam wy łącznie nazwisko i miejsce zamieszkania sędziego. Ale usły szy jeszcze o mnie i będzie nieraz żałowała swoich postępków. Codzienne lekcje baletu rozpoczy naliśmy od intensy wny ch ćwiczeń przy drążku, w gruby ch wełniany ch getrach na ły dkach, zdejmowany ch w momencie, gdy pierwsze krople potu pojawiały się na skroniach. Wkrótce włosy upięte w małe koczki, jakie zawsze kojarzy ły mi się z fry zurami sprzątaczek, by ły mokre. W soboty pracowaliśmy po osiem dziewięć godzin, w ty m
czasie przy najmniej trzy razy braliśmy pry sznic. Drążek służy ł nie ty le do trzy mania się, co do utrzy mania balansu, aby śmy nauczy li się kontroli nad własny m ciałem oraz gracji. Tańczy liśmy pliés, tendus, glissés, fondus, ronds dejambe a terre. Czasami przy ćwiczeniach bioder chciało mi się krzy czeć z bólu. Następnie przy chodziła kolej na ćwiczenia rozgrzewające mięśnie nóg: ronds dejambe enl’air, petite, grande battlements i developpes. W końcu nadchodził czas na taniec bez drążka, na środku sceny. Ale to by ł ty lko początek. Po ćwiczeniach zaczy nała się prawdziwa ciężka praca, niezwy kle trudna i wy magająca umiejętności techniczny ch. Miło by ło sły szeć, że jestem dobra, nawet wspaniała... Więc jednak lata żmudnej pracy na poddaszu nie poszły na marne, a przecież by ły takie chwile, że chciało mi się umrzeć. Jakże ważna stała się teraz obecność Juliana. Coś ciągnęło go do Clairmont. Początkowo sądziłam, że podróże te są wy nikiem egoizmu, chęci zaimponowania nam, gdy siedząc na podłodze, podziwialiśmy jego taniec na środku sceny, a on popisy wał się wirtuozerią i kunsztem szy bkich obrotów. Niesamowicie wy sokie i lekkie skoki zdawały się przeczy ć zasadom grawitacji. Julian podszedł do mnie pewnego dnia i chełpił się, że wzbudzanie podziwu widzów to zasługa jego własnego sty lu. – Naprawdę, Cathy, prawdziwy balet istnieje ty lko w Nowy m Jorku. Ziewnął, dając do zrozumienia, że jest lekko znudzony, i popatrzy ł na Normę Belle ubraną w półprzejrzy sty kostium. Spy tałam więc, dlaczego wciąż wraca do Clairmont, skoro miejscem stworzony m dla tancerzy jest Nowy Jork. – Odwiedzam rodziców – odparł obojętnie. – Madame jest moją matką. – Nie wiedziałam o ty m. – Oczy wiście, że nie. Nie lubię się ty m chwalić. – Z ironiczny m uśmieszkiem spy tał: – Czy wciąż jesteś dziewicą? Odparłam, że to nie jego sprawa, a on wy buchnął niepohamowany m śmiechem. – Jesteś za dobra, aby tu się marnować, Cathy. Jesteś inna. Nie wiem dlaczego, ale przy tobie inne dziewczy ny są niezdarne i nudne. Na czy m polega twój sekret? – A twój? Uśmiechnął się szeroko i ręką dotknął mojej piersi. – Jestem najlepszy. Niedługo dowie się o ty m cały świat. Rozzłoszczona odepchnęłam jego rękę i silnie przy depnęłam mu nogę. – Przestań! Julian popatrzy ł na mnie już bez zainteresowania, po czy m rozejrzał się wokół i odszedł, nic nie mówiąc. Zazwy czaj po lekcjach baletu wracałam prosto do domu, by spędzić wieczór z Paulem. Kiedy nie by ł zmęczony, stawał się zabawny i towarzy ski. Opowiadał mi o pacjentach, oczy wiście nie ujawniając ich nazwisk, wspominał dzieciństwo i związane z ty m okresem niezwy kle silne pragnienie zostania lekarzem. Po obiedzie często wy chodził do jednego z trzech lokalny ch szpitali. Czekając na powrót Paula, pomagałam Henny w przy gotowy waniu kolacji i w sprzątaniu. Czasami wspólnie oglądaliśmy telewizję lub chodziliśmy do kina. – Zanim się pojawiłaś, nigdy nie chodziłem do kina. – Nigdy ? – spy tałam.
– No, prawie nigdy – odparł. – Czasem miewałem jakieś randki, ale teraz nie mam na to czasu. Nie wiem, jak to się dzieje. – Trwonisz czas, rozmawiając ze mną – stwierdziłam, gładząc palcem jego ogolony policzek. – Wy daje mi się, że znam cię bardzo dobrze, lepiej niż kogokolwiek na świecie, oczy wiście oprócz Carrie i Chrisa. – Nie – odparł zdławiony m głosem. – Nie wiesz o mnie wszy stkiego. – Nie? – Nie musisz znać wszy stkich moich ciemny ch sekretów. – Ja wy jawiłam ci wszy stkie sekrety, a nie odwróciłeś się ode mnie. – Idź spać, Catherine! Podniosłam się i pocałowałam go w czerwony policzek, by ła już pora udania się na spoczy nek. Na schodach przy stanęłam, by jeszcze raz spojrzeć na Paula – jego zafascy nowany wzrok śledził moje nogi w krótkiej, różowej koszulce. – I nie waż się biegać po domu tak ubrana! – zawołał. – Powinnaś założy ć szlafrok! – Doktorze, to jest prezent od ciebie. Nie sądziłam, że mam go czy mś przy kry wać. Zdawało mi się, że chciałeś mnie w ty m oglądać. – Za dużo my ślisz! Wstawałam przed szóstą rano, aby móc zjeść wspólnie śniadanie. Lubił, gdy przeby wałam z nim, choć nigdy o ty m nie wspominał. Urzekłam go i oczarowałam. Sama czułam, iż staję się podobna do mamy. Chy ba zaczął mnie unikać, ale nie chciałam mu na to pozwalać. By ł jedy ny m mężczy zną, od którego mogłaby m się czegoś nauczy ć. Jego pokój znajdował się w końcu kory tarza, ale nigdy nie odważy łam się przy jść do niego w nocy, tak jak do Chrisa. Tęskniłam za Chrisem i Carrie. Cierpiałam, budząc się rano i nie znajdując ich obok siebie, w sy pialni ani przy stole podczas śniadania. – Uśmiechnij się do mnie, Catherine – powiedział Paul pewnego ranka, gdy uparcie wpatry wałam się w jajecznicę na bekonie. Podniosłam wzrok, sły sząc głos pełen tęsknoty i zadumy. – Nie nazy waj mnie więcej Catherine – odparłam ostro. – Chris mówił do mnie: „Moja pani Cath-er-ine” i nie chcę, by ktoś inny to robił. Milcząc, odłoży ł na bok gazetę, wstał od stołu i poszedł do garażu. W szpitalach czekali na niego pacjenci, po południu pracował w biurze. Mogłam zobaczy ć go znowu dopiero przy kolacji. W obecności Chrisa i Carrie, podczas ich weekendowy ch wizy t, Paul by ł beztroski i swobodny. Gdy ty lko opuszczali dom i wracali do szkoły, zagłębiał się w my ślach i często mnie unikał. Odniosłam wrażenie, że istnieje pomiędzy nami ledwo dostrzegalna więź, zdradzająca wzajemne zauroczenie. Zastanawiałam się, jaka by ła tego prawdziwa przy czy na. Czy chciał wy mazać z pamięci Julię? A może uciekał przed Chrisem? Ale przecież to moje ży cie i przeszłość okry te by ły wsty dem, hańbą trudną do zniesienia. Nigdy nie posądziłaby m człowieka tak dobrego i szlachetnego jak Paul o niegodziwe postępowanie. Nie upły nęły dwa ty godnie, a Julian znów przy leciał z Nowego Jorku. Ty m razem dał do zrozumienia, że pojawił się w mieście ty lko dla mnie. Schlebiało mi, że moim adoratorem jest
tancerz, który osiągnął już pewien sukces na scenie, podczas gdy ja stawiałam na niej dopiero pierwsze kroki. To dziwne, lecz Julian prowadził stary, wy remontowany samochód, który, jak twierdził, pochodził ze złomowiska. – Oprócz tańca kocham też stare samochody – wy jaśnił, gdy odwoził mnie do domu po zajęciach. – Pewnego dnia, gdy będę bogaty i sławny, kupię sobie trzy lub cztery luksusowe samochody, a może nawet siedem, inny na każdy dzień ty godnia. Roześmiałam się. – Czy można tak dużo zarobić tańcem? – Zarobię, ty lko muszę poczekać na okazję – odparł, poufnie zniżając głos. Spojrzałam na profil Juliana. Trudno by łoby go nazwać przy stojny m, gdy by oceniać oddzielnie każdy szczegół twarzy. Jego cera by ła blada, miał niezby t ładny nos i zby t duże, zmy słowe usta. Wszy stko to jednak składało się na wy jątkowo atrakcyjną całość. – Cathy – zaczął, spoglądając na mnie uważnie. – Spodobałby ci się Nowy Jork. Można tam nauczy ć się rozmaity ch rzeczy. Ten lekarz, z który m mieszkasz, nie jest twoim prawdziwy m ojcem, więc nie musisz chy ba skazy wać się na mieszkanie w jego domu. Pomy śl o przeprowadzce do Nowego Jorku. Objął mnie i przy cisnął lekko do siebie. – Stanowiliby śmy świetną parę, ty i ja – szepnął zachęcająco, po czy m malowniczo opisał naszą wspólną przy szłość w Nowy m Jorku, dając do zrozumienia, że moje miejsce by ło u jego boku i w jego łóżku. – Nic o tobie nie wiem – odrzekłam, odsuwając jego ramię, i wy godniej usadowiłam się na siedzeniu. – Nie wiem nic o twojej przeszłości i ty też mnie nie znasz. Bardzo się różnimy i choć twoje zainteresowanie mi pochlebia, budzisz we mnie strach. – Dlaczego? Przecież cię nie zgwałcę? By łam zła, że tak powiedział. Nie bałam się gwałtu. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, czego się bałam. Niewy kluczone, że najbardziej obawiałam się samej siebie. – Powiedz mi, kim jesteś, Julianie Marquet? Opowiedz mi o swoim dzieciństwie, o rodzicach. Dlaczego sądzisz, że jesteś darem Boga dla świata baletu i dla kobiet, które spoty kasz? Z nonszalancją zapalił papierosa, pomimo iż tancerze nie powinni palić. – Zgódź się na spotkanie dzisiejszego wieczoru, a odpowiem na wszy stkie py tania. Dojechaliśmy do dużego domu na Bellefair Drive. Zaparkował samochód od frontu, a ja wpatry wałam się w rozświetlone okna. W jedny m z nich ujrzałam ciemną postać Henny z ciekawością sprawdzającą, kto zaparkował przed domem. Pomy ślałam o Paulu, ale przede wszy stkim o Chrisie, tej mojej lepszej połowie. Czy zaakceptuje Juliana? Wątpiłam w to, a jednak zgodziłam się na randkę.
Moja pierwsza randka Nie mogłam
zdecy dować się na opowiedzenie Paulowi o Julianie. By ł sobotni wieczór, Chris i Carrie przy jechali na weekend do domu. Prawdę mówiąc wolałaby m iść z nimi do kina. Z niechęcią wy znałam, że umówiłam się z Julianem Marquetem. – Dziś wieczór. Paul, chy ba nie masz nic przeciw temu? Spojrzał na mnie zmęczony i uśmiechnął się lekko. – Sądzę, że nadszedł czas, by ś zaczęła spoty kać się z chłopcami. Czy on nie jest o wiele starszy od ciebie? – Nie – odparłam trochę rozżalona, że moja randka by ła mu tak obojętna. Julian przy jechał punktualnie o ósmej. Miał na sobie nowy garnitur, wy polerowane, bły szczące buty, a jego rozwichrzona zazwy czaj czupry na została starannie zaczesana. W dodatku by ł tak uprzejmy i grzeczny, że z ledwością go poznawałam. Uścisnął dłoń Paulowi, pochy liwszy się, pocałował Carrie w policzek. Chris z dezaprobatą lustrował go wzrokiem, gdy Julian podawał mu dłoń. Pierwsza randka miała się odby ć w eleganckiej restauracji z migający mi kolorowy mi światłami i rockową muzy ką. Z zadziwiającą pewnością siebie Julian studiował kartę win, po czy m spróbował przy niesionego przez kelnera trunku i z zadowoleniem skinął głową. Znalazłam się w zupełnie nowy m świecie, bałam się, że popełnię jakąś gafę. Julian podał mi menu. Niepewnie przewracałam kartki, aż wreszcie poprosiłam, by sam dokonał wy boru. Nie znałam francuskiego. Jedzenie okazało się wspaniałe. Na tę szczególną okazję założy łam nową sukienkę z duży m dekoltem, może zby t poważną jak na mój wiek. Chciałam sprawić wrażenie osoby by wałej, nawet jeśli nią nie by łam. – Jesteś piękna – powiedział Julian, gdy mu się przy patry wałam, podziwiając harmonię ruchów. Serce zabiło mi szy bciej, zupełnie jakby m kogoś zdradzała. – Jesteś zby t piękna, aby tkwić w ty m mały m miasteczku, pozwalając mojej matce wy korzy sty wać się do granic wy trzy małości. Nie jestem jeszcze solistą, tak jak się przechwalałem, tańczę wciąż w corps. Madame Zolta szy bko rozpozna twój talent. Ciężko pracowałem, aby osiągnąć obecną pozy cję. Mógłby m ci pomóc. Tańcząc ze mną, szy bciej osiągniesz sukces. Julian przekony wał mnie o konieczności wy jazdu do Nowego Jorku i prawie mu się to udało. Zaczy nałam wierzy ć, że jestem wielką tancerką, choć jakiś głos podpowiadał mi, że muszę jeszcze dużo pracować. Gdy by m wy jechała, nie mogłaby m widy wać ani Chrisa, ani Carrie, na którą niecierpliwie czekałam w weekendy. A Paul? Przecież pasował do mojego ży cia, chociaż nie wiedziałam jeszcze, jakie miejsce powinien w nim zająć. Tego wieczoru jadłam, piłam wino i tańczy łam z Julianem. Wkrótce szaleliśmy na parkiecie, tańcząc rock and rolla ku uciesze podziwiający ch nas restauracy jny ch gości. Kręciło mi się
w głowie od ilości wy pitego wina i bliskości Juliana. W drodze do domu Julian zjechał w boczną uliczkę i zaparkował w ustronny m miejscu, gdzie zazwy czaj parkowali kochankowie. By ła to moja pierwsza randka i nie czułam się jeszcze gotowa na przy jęcie zalotów Juliana. – Cathy, Cathy, Cathy – szeptał, całując moją szy ję, uszy, podczas gdy jego ręka niecierpliwie głaskała uda. – Przestań! – krzy knęłam. – Nie! Za krótko się znamy ! Dla mnie to zby t szy bko! Zachowujesz się jak dziecko – odparł zniecierpliwiony. Lecę do ciebie z Nowego Jorku, a ty nawet nie pozwolisz się pocałować. – Julian! Zawieź mnie do domu! – Dziecko – wy mamrotał ze złością i włączy ł stacy jkę. – Po prostu rozkapry szone dziecko, które wabi, ale się boi. Dorośnij, Cathy. Moja cierpliwość wkrótce się skończy i odejdę. Julian należał do mojego świata, by ł częścią mojego tańca i nagle przeraziłam się, że mogę go utracić. – Dlaczego nosisz nazwisko Marquet, skoro twój ojciec nazy wa się Rosencoff? – zapy tałam, przekręcając kluczy k w stacy jce. Uśmiechnął się, w jego oczach dostrzegłam filuterne bły ski. – Dobrze, możemy porozmawiać. Sądzę, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Madame i Georges są moimi rodzicami, ale nigdy nie traktowali mnie jak sy na, szczególnie Georges. Traktuje mnie jak przedłużenie siebie samego. Jeśli zostanę wielkim tancerzem, nie będzie to moja zasługa, ponieważ jestem jego sy nem i noszę jego nazwisko, dlatego zmieniłem je. Wy my śliłem nazwisko, podobnie jak robią to inni tancerze, kiedy nie chcą korzy stać z popularności rodziców. Czy wiesz, ile razy grałem w koszy kówkę? Ani razu. Zabronili mi! Nie mogłem grać w piłkę nożną. Zmuszali mnie do ćwiczeń baletowy ch, zmęczenie nie pozwalało mi zajmować się już niczy m inny m. Gdy by łem mały m chłopcem, Georges zabronił mi mówić do siebie „ojcze”. Wkrótce zresztą, nawet gdy by mnie o to błagał na kolanach, nie chciałem nazy wać go ojcem. Starałem się robić wszy stko, by sprawić mu przy jemność, ale na twarzy Georgesa zawsze dostrzegałem ty lko niezadowolenie. Zawsze znalazł jakieś potknięcie, minimalny błąd, który sprawiał, że w jego oczach nigdy nie by łem dobry m tancerzem. Więc gdy teraz popełniam błąd, uczucie wsty du doty ka wy łącznie mnie. Nikt nie wie, że on jest moim ojcem, a Marisha matką. Proszę, ty lko się nie wy gadaj przed klasą! Oni też o ty m nie wiedzą. Czy ż nie jest to śmieszne? Wpadam we wściekłość, gdy Georges ośmieli się wspomnieć, że ma sy na, i grożę, że więcej już nie zatańczę. To go zabija. Pozwolił mi na wy jazd do Nowego Jorku, sądząc, że niczego nie osiągnę, uży wając nazwiska Marquet. Ale udało mi się bez jego pomocy i to go też zabija. A teraz opowiedz o sobie. Dlaczego mieszkasz z ty m lekarzem, a nie z rodzicami? – Rodzice nie ży ją – odparłam zła, że o to py ta. – Doktor Paul by ł przy jacielem taty i po jego śmierci przy jął nas do swojego domu. Współczuł nam, a poza ty m nie chciał, aby śmy skończy li w sierocińcu. – Macie szczęście – skomentował. – Mnie by się tak nie udało. Pochy lił się w moją stronę, nasze usta by ły tak blisko siebie, że na twarzy czułam gorący oddech. – Cathy, nie chcę wy rządzić ci krzy wdy. Pragnę jedy nie, aby ś stała się moim szczęściem. By łby m trzy nasty m z kolei tancerzem, który ożeniłby się z solistką. Jak my ślisz, jak ja się czuję?
Mam pecha. W luty m skończy łem dwadzieścia lat. Wy jechałem do Nowego Jorku, gdy miałem osiemnaście. Upły nęły dwa lata, a ja wciąż nie jestem gwiazdą. Z tobą osiągnąłby m sukces. Muszę udowodnić Georgesowi, że jestem najlepszy, lepszy nawet niż on sam. Nikt o ty m nie wie, ale gdy miałem kilka lat, uległem kontuzji. Próbowałem podnieść silnik, który by ł dla mnie zby t ciężki. Wciąż czuję ból w plecach, ale nie zrezy gnuję z tańca. Nie chodzi o to, że jesteś drobniejsza i lżejsza. Znam tancerki bardziej filigranowe, ale ty jesteś tak zbudowana, że podnosząc cię, mogę bezbłędnie utrzy mać środek ciężkości. Uwierz mi, że idealnie pasujemy do siebie. Pojedź ze mną do Nowego Jorku. Proszę cię. – Nie wy korzy stałby ś mnie, gdy by m pojechała? – By łby m twoim aniołem stróżem. – Nowy Jork przeraża mnie... – Znam go jak własną kieszeń. – A moja siostra i brat? Nie chcę ich opuszczać. – Tak to jest na ty m świecie. Im dłużej będziecie pozostawać z sobą, ty m trudniej będzie się wam rozstać. Dorośnij, Cathy. Jeśli zostaniesz w domu, zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce kierować twoim ży ciem. Popatrzy ł z gory czą w mrok. Zrobiło mi się go żal. – Możliwe. Pomy ślę o ty m – obiecałam. Gdy wróciłam, Chris stał na balkonie sy pialni. By ł wy raźnie przy gnębiony. – Jak poszło? – spy tał, nie patrząc na mnie. Zaczęłam nerwowo gesty kulować rękoma. – Chy ba w porządku. Zjedliśmy kolację zakrapianą lekkim winem. Julian trochę się upił, ja chy ba także jestem na rauszu. Odwrócił się i spojrzał mi w oczy. – Nie lubię go, wolałby m, aby tu nie przy jeżdżał i zostawił cię w spokoju. Z tego, co się dowiedziałem od dziewcząt i chłopców z twojej grupy, Julian postanowił cię zdoby ć, rozpowiada, że już do niego należy sz. Nikt inny nie poprosi cię o spotkanie. Cathy, on mieszka w Nowy m Jorku. Ci faceci działają szy bko, a ty masz dopiero piętnaście lat. Wziął mnie w ramiona. – A ty z kim się spoty kasz? – spy tałam bliska płaczu. – Nie mów, że nie widujesz się z żadną dziewczy ną. Przy tulając policzek do mojej twarzy, odrzekł: – Nie poznałem dziewczy ny, która mogłaby dorównać tobie. – A jak sobie radzisz z nauką? – spy tałam, mając nadzieję, że zmieni temat. – W porządku. My ślę o ty ch wszy stkich przedmiotach, które muszę opanować na pierwszy m roku akademii medy cznej: anatomia, mikroanatomia i neuroanatomia. Przy gotowuję się do college’u. – A jak spędzasz wolny czas? – Jaki wolny czas? Nie mam wolnego czasu. Podoba mi się w szkole. By łby m całkiem spokojny, gdy by m ty lko mógł nie my śleć o tobie. Z utęsknieniem czekam na weekendy, kiedy znów mogę zobaczy ć ciebie i Carrie. – Och, Chris... Musisz o mnie zapomnieć i znaleźć sobie dziewczy nę. Ale z jego oczu wy czy tałam, że trudno będzie skończy ć z ty m, co zaczęło się między nami bardzo dawno temu. To ja musiałam sobie kogoś znaleźć, aby Chris zrozumiał, że to już koniec.
Moje my śli krąży ły wokół Juliana, który tak bardzo chciał udowodnić, że jest tancerzem lepszy m od swojego ojca. Ja też pragnęłam by ć lepsza od mojej matki. Gdy następny m razem Julian przy leciał z Nowego Jorku i poprosił mnie o spotkanie, ochoczo przy jęłam zaproszenie. Dlaczego miałaby m go odtrącać, skoro mieliśmy taki sam cel? Najpierw poszliśmy do kina, później do klubu napić się czegoś chłodnego, po czy m, tak jak poprzednim razem, Julian zatrzy mał się w alejce zakochany ch. Ty m razem pozwoliłam się nie ty lko pocałować. Po chwili zaczął szy bko oddy chać i bardzo podniecony pieścił mnie z taką wprawą, że wbrew mojej woli pieszczoty zaczęły sprawiać mi dużą przy jemność. Rozłoży ł oparcie siedzenia i popchnął mnie lekko do ty łu. Nagle zorientowałam się, jakie są jego zamiary. Złapałam torebkę i silnie uderzy łam go w twarz. – Przestań! Powiedziałam ci przecież, żeby ś się tak nie spieszy ł! – Przecież chciałaś tego! – wy krzy knął gniewnie. – Nie możesz mnie podniecać, a potem odpy chać! Nienawidzę tego! Pomy ślałam o Chrisie i rozpłakałam się. – Julian, proszę. Bardzo cię lubię, naprawdę. Ale nie dajesz mi czasu, żeby m mogła się w tobie zakochać. Proszę, poczekaj trochę. Z całą siłą chwy cił moją rękę i wy kręcił ją do ty łu, aż krzy knęłam z bólu. Zdawało mi się, że chciał ją złamać, ale rozluźnił uścisk, gdy zorientował się, że by łam już bliska wołania o pomoc. – Słuchaj, Cathy. Zakochałem się w tobie, ale nie pozwolę się wodzić za nos. W okolicy pełno jest ładny ch i chętny ch dziewcząt, więc nie sądź, że aż tak bardzo zależy mi na tobie. Oczy wiście, że mnie nie potrzebował. Tak naprawdę liczy łam się ty lko w ży ciu rodzeństwa, choć Chris nie zawsze traktował mnie jak siostrę. To mama pchnęła go w moje ramiona, a on nie mógł się uwolnić. Nigdy jej tego nie wy baczę. Pewnego dnia będzie musiała zapłacić za naszą krzy wdę. Jeśli ja i Chris zgrzeszy liśmy, to ona nas do tego pchnęła! Przez całą noc rozmy ślałam nad zemstą i nareszcie uświadomiłam sobie, jaka kara będzie najodpowiedniejsza. Pieniądze, który ch miała pod dostatkiem, nie wchodziły w grę. Będzie musiała poświęcić coś, co ceniła ponad wszy stko. Czy by ła ty m jej reputacja, która pewnie już ucierpiała, gdy matka poślubiła znacznie młodszego mężczy znę? Rozpłakałam się z żalu nad Chrisem, nad Carrie, która nadal nie rosła, i Cory m, po który m zostały prawdopodobnie ty lko kości zakopane gdzieś głęboko w ziemi. Odwróciłam się na drugi bok, chcąc objąć Carrie, ale obok siebie nie znalazłam nikogo. Siostra by ła w pry watnej szkole dla dziewcząt, odległej o trzy dzieści kilometrów, a Chris jeszcze dalej. Zaczęło padać. Usnęłam, przy słuchując się, jak deszcz miarowo bębni o dach. Miałam koszmarny sen, w który m zostałam wepchnięta do pokoju pełnego zabawek i gier, gdzie stały ciemne, masy wne meble, a na ścianach wisiały obrazy przedstawiające piekło. Siedziałam w stary m bujany m fotelu, a na kolanach trzy małam maleńkiego braciszka, wołającego do mnie „mamo”. Gdzieś w pobliżu skrzy pnęła podłoga, na twarzy poczułam zimny podmuch wiatru, a za oknem wciąż szalała burza. Czułam się osaczona w ty m wielkim, pusty m domu, który ty lko czekał, aby nas pochłonąć. Nienawidziłam deszczu, szczególnie gdy sły szałam, jak kropelki wody silnie uderzały o dach. Wtedy zawsze wracałam pamięcią na poddasze. Gdy by liśmy uwięzieni i padał deszcz, nasz pokoik na stry chu stawał się zimny i wilgotny. Z trwogą obserwowałam ściany, na który ch
oczy ma wy obraźni dostrzegałam upiorne zary sy jakichś postaci, a na nasze twarze wkradał się smutek i przy gnębienie. Zaczęłam wy my ślać historie, które potem dręczy ły mnie przez wiele dni. Nie mogąc usnąć, zarzuciłam na siebie szałowy negliż i poszłam w kierunku sy pialni Paula. Ostrożnie otworzy łam drzwi, ale wewnątrz nikogo nie by ło. Stojący na nocnej szafce budzik wskazy wał godzinę drugą. Poza Henny, która zajmowała sąsiadujący z kuchnią pokój w drugiej części domu, nie by ło nikogo. Potrząsnęłam głową, jakby nie wierząc własny m oczom, i jeszcze raz z uwagą przy jrzałam się gładko zasłanej pościeli. Och, Chris chy ba oszalał, chcąc zostać lekarzem. Nigdy nie będzie mógł spędzić spokojnej nocy. A deszcz wciąż padał. W takie noce często zdarzały się wy padki. A jeśli Paul miał wy padek?! Co się z nami stanie? „Paul, Paul!” – wy krzy knęłam w duchu, zbiegając po schodach do pokoju stołowego, skąd mogłam wy jrzeć przez okno na ulicę. Miałam nadzieję, że ujrzę biały samochód zaparkowany przed domem lub właśnie skręcający z ulicy na podjazd. Modliłam się do Boga, prosząc, by nie pozwolił, aby jakaś krzy wda spotkała naszego opiekuna! Boże, proszę, nie odbieraj go tak jak odebrałeś mi tatę! – Cathy, dlaczego nie jesteś w łóżku? Odwróciłam się i zobaczy łam Paula, siedzącego wy godnie w swoim ulubiony m fotelu, palącego w ciemności papierosa. W świetle księży ca dostrzegłam, że miał na sobie ciemnoczerwony szlafrok – mój prezent gwiazdkowy. Odetchnęłam z ulgą, widząc go cały m i zdrowy m. To mój ojciec leżał martwy gdzieś na drodze. Tato, nie pamiętam już, jak wyglądałeś. Nie pamiętamtwojego głosu ani zapachu. – Co się stało, Catherine? Co się stało? Dlaczego nazy wał mnie tak ty lko wówczas, gdy by liśmy sami, a w ciągu dnia zwracał się do mnie Cathy ? Nic mi nie szło. Gazety, które zaprenumerowałam, donosiły, że już wkrótce pani Corrine Winslow zamierza otworzy ć drugi dom w Greenglennie. Teraz dom by ł remontowany, ale już wkrótce rezy dencja jej męża odzy ska swoją dawną świetność. Wszy stko jej się udawało. Sama nie wiedząc dlaczego, warknęłam na Paula ze złością: – Jak długo jesteś w domu? Martwiłam się o ciebie i nie mogłam zasnąć. A ty sobie tutaj siedzisz, jak gdy by nigdy nic. Zjadłam sama kolację, wczoraj też się spóźniłeś, a przecież mieliśmy iść razem do kina, ale ty o ty m zapomniałeś! Szy bko odrobiłam lekcje, ubrałam się i czekałam na ciebie, a ty zapomniałeś! Dlaczego pozwalasz, aby pacjenci zawładnęli cały m twoim ży ciem, tak że nie masz nawet czasu dla swoich najbliższy ch? Przez dłuższy czas nie odpowiadał. Kiedy już otwierałam usta, żeby coś jeszcze dorzucić, rzekł spokojnie: – Jesteś bardzo zdenerwowana. Jedy ny m usprawiedliwieniem mojego zachowania jest fakt, że jako lekarz nie kontroluję czasu. Przy kro mi, że zapomniałem o kinie. Przepraszam, że nie zatelefonowałem i nie uprzedziłem cię o nagły m wy padku, który zatrzy mał mnie w szpitalu. – Zapomniałeś! Jak mogłeś zapomnieć? Wczoraj zapomniałeś kupić mi rzeczy, o które cię prosiłam. Czekałam na ciebie kilka godzin, sądząc, że w końcu nadejdziesz. Ale nie przyszedłeś. – Przy kro mi. Czasami mam na głowie ważniejsze rzeczy niż kino lub twoje kosmety ki. – Dlaczego jesteś złośliwy ? – Staram się nie wpaść w złość. Dobrze by by ło, gdy by ś ty także starała się panować nad
sobą. – Nie jestem rozgniewana! – wy krzy knęłam. Czasami w takich chwilach przy pominał mi mamę. Oboje by li tacy zrównoważeni, a ja ciągle nie potrafiłam opanować złości. Nie zależało mu na mnie. Nie przejmował się ty m, że najpierw składał przy rzeczenia, a potem je łamał. Tak jak ona! Podbiegłam do niego z uniesioną ręką, jakby m chciała go uderzy ć, ale Paul złapał moją dłoń i z niedowierzaniem w głosie spy tał: – Uderzy łaby ś mnie, Catherine? Czy kino jest dla ciebie aż tak ważne, że nie jesteś w stanie zrozumieć, dlaczego o nim zapomniałem? Proszę, powiedz, że ci przy kro za to, że krzy czałaś na mnie, tak jak ja przeprosiłem cię za niedotrzy manie obietnicy. Ale to nie złamanie obietnicy dręczy ło mnie tak bardzo. Oprócz Chrisa nie miałam nikogo, na kim mogłaby m polegać, w kim mogłaby m znaleźć oparcie, komu mogłaby m zaufać. Ty lko Chris zawsze pamiętał o mnie i o moich pragnieniach. Wzruszy łam ramionami. Czy by łam aż tak podobna do mamy i zawsze musiałam otrzy mać to, czego chciałam, nie licząc się z inny mi? Dlaczego oczekiwałam, że Paul zapłaci za to, co ona uczy niła? Przecież on w niczy m nie zawinił. – Paul, przy kro mi, że na ciebie krzy czałam. Rozumiem, że popełniłam błąd. – Wy glądasz na bardzo zmęczoną. Może powinnaś trochę odpocząć i opuścić parę lekcji baletu? Jak mogłam wy jaśnić mu, że to jest niemożliwe. Musiałam by ć najlepsza, a to oznaczało długie godziny żmudnej pracy nad sobą. Zamierzałam nawet zrezy gnować ze wszy stkich przy jemności i rozry wek, z który ch korzy stały moje rówieśniczki. Nie chciałam chłopca, który nie by łby tancerzem. Moje przy jaciółki też musiały by ć tancerkami. Nic nie stanie między mną a moim celem. Jednak ten wpatrujący się we mnie mężczy zna potrzebował mnie i wy raźnie czuł się urażony moim niewłaściwy m zachowaniem. – Dzisiaj czy tałam o mamie – odparłam łagodnie. – I o domu, który remontuje i urządza. Zawsze dostawała to, czego chciała, ja nigdy... I to stało się powodem mojego niestosownego zachowania w stosunku do ciebie, po ty m wszy stkim, co dla nas zrobiłeś. – Cofnęłam się parę kroków, zawsty dzona. – Kiedy wróciłeś do domu? – O wpół do dwunastej – odpowiedział. – Henny zostawiła dla mnie sałatkę i stek w piekarniku. Ale gdy jestem bardzo zmęczony, nie mogę zasnąć. Poza ty m przeszkadza mi deszcz dudniący po dachu domu. – Ponieważ deszcz izoluje cię od inny ch i sprawia, że stajesz się samotny – dodałam. Uśmiechając się, odrzekł: – Tak, coś w ty m rodzaju. Skąd wiesz? To, co czuł, miał wy pisane na twarzy. My ślami by ł ze swoją zmarłą żoną, Julią. Zawsze gdy o niej my ślał, w jego oczach pojawiał się smutek. Zbliży łam się i delikatnie dotknęłam szorstkiego policzka. – Dlaczego palisz? Jak możesz radzić pacjentom, aby rzucili palenie, skoro sam to robisz? – Skąd wiesz, co radzę pacjentom? – spy tał miękkim głosem. Zaśmiałam się nerwowo i wy jaśniłam, że czasami drzwi do gabinetu są uchy lone i będąc przy padkiem w pobliżu, sły szę, jak z nimi rozmawia. Uśmiechając się, poradził, by m poszła spać i nie włóczy ła się bez celu po kory tarzach, po czy m dodał, że będzie palił zawsze, kiedy przy jdzie mu na to ochota.
– Czasami, gdy zadajesz takie py tania, gniewając się na mnie za to, że zapomniałem o szamponie, zachowujesz się jak gderliwa żona. Czy aby na pewno ten szampon by ł ci tak potrzebny ? By łam zła i czułam się ośmieszona. – Prosiłam, żeby ś kupił te rzeczy, bo przejeżdżasz obok drogerii, w której obniżono ceny. Chciałam po prostu trochę zaoszczędzić! Już nigdy więcej o nic cię nie poproszę. Postaram się by ć na wszy stko przy gotowana, dzięki czemu nie doznam kolejny ch zawodów! – Catherine! Jeśli chcesz, możesz mnie znienawidzić i ukarać za wszy stkie krzy wdy, które ci wy rządzono. Może wtedy wreszcie spokojnie zaśniesz i nie będziesz krzy czeć przez sen, przy wołując mamę jak małe dziecko. Oszołomiona, patrzy łam z niedowierzaniem na Paula. Spy tałam: – Czy ja wołam ją przez sen? – Tak. Wiele razy sły szałem, jak wołałaś matkę – odparł ze współczuciem. – Nie wsty dź się swoich uczuć, Catherine. Każdy człowiek oczekuje od matki wszy stkiego, co najlepsze. Nie chciałam o niej rozmawiać. Zmieniłam temat. – Julian przy jechał z Nowego Jorku. Dziś wieczorem widziałam się z nim. Powiedział, że już jestem odpowiednio przy gotowana na wy jazd do Nowego Jorku oraz że jego instruktorka, madame Zolta, może mnie nauczy ć więcej niż jego matka. Wierzy, że oboje stworzy my wspaniałą parę. – A ty co o ty m sądzisz? – Chy ba nie jestem jeszcze gotowa – szepnęłam. – Ale on przekonuje mnie z takim zapałem, że czasami wszy stko wy daje mi się łatwe i proste. – Nie spiesz się tak, Catherine. Julian jest przy stojny m młody m człowiekiem, ale ma w sobie ty le arogancji, że wy starczy łoby jej dla dziesięciu mężczy zn. Musisz sama decy dować o swojej przy szłości, nie ulegaj presji osób, które mogły by cię wy korzy stać. – Co noc śni mi się, że tańczę w Nowy m Jorku, a na widowni siedzi mama i podziwia mnie. Chciała mnie zabić, a ja pragnę, by ujrzała na scenie odtrąconą córkę i zrozumiała, że mam znacznie więcej do zaoferowania niż ona. – Dlaczego tak bardzo chcesz się zemścić? Przy jąłem was do swojego domu, sądząc, że znajdziecie w nim spokój i zdobędziecie się na przebaczenie. Czy nie możesz o ty m wszy stkim zapomnieć? Jeśli człowiek chce osiągnąć spokój duszy i szczęście, musi nauczy ć się przebaczać. – Ty i Chris podobnie patrzy cie na te sprawy. Łatwo ci mówić o przebaczeniu i puszczeniu w niepamięć krzy wd, bo nigdy nie by łeś ofiarą. Straciłam młodszego brata, którego traktowałam jak sy na. Kochałam Cory ’ego, a ona odebrała mu ży cie. Nienawidzęjej za to! Nienawidzę jej za krzy wdy, które nam wy rządziła, więc nie mów mi o przebaczeniu. Ona musi za to zapłacić. Okłamała nas i zdradziła w najgorszy z możliwy ch sposobów. Nie powiedziała o śmierci dziadka i pozwoliła, by śmy pozostawali w zamknięciu przez wiele długich miesięcy. Karmiła nas pączkami z arszenikiem! Nie waż się przekony wać mnie, aby m zapomniała! Nie potrafię! Umiem ją jedy nie nienawidzić! Ty nie wiesz, co to za uczucie! – Nie wiem? – spy tał cicho. – Nie! Nie wiesz! Posadził mnie na kolanach i po ojcowsku uspokajał, całując zapłakaną twarz i gładząc łagodnie po rękach.
– Catherine, ja też mógłby m opowiedzieć ci podobną historię, która tak jak twoja pełna jest nienawiści i zła. Może, gdy ją opowiem, nauczy sz się czegoś i wy ciągniesz dla siebie wnioski. Popatrzy łam z zaciekawieniem w jego oczy. – Czy opowiesz mi o Julii i Scotty m? – Tak – odparł zdławiony m głosem. Wpatrując się w mokre od deszczu szy by, ujął moją dłoń i zaczął opowieść: – Sądzisz, że ty lko twoja matka skrzy wdziła kochane i bliskie osoby ? My lisz się. Takie rzeczy zdarzają się niemal codziennie. Czasami powodem są pieniądze, ale istnieją też inne przy czy ny. Mam nadzieję, że gdy wy słuchasz tej historii, będziesz mogła spokojnie spać i zapomnisz o zemście, a jeśli tego nie uczy nisz, zniszczy sz samą siebie. Nie wierzy łam jego słowom, gdy ż prawda mogła okazać się dla mnie zby t trudna. Ale ogarnęła mnie ciekawość. Chciałam wiedzieć, w jaki sposób Julia i Scotty zginęli tego samego dnia. – Ja i Julia znaliśmy się i kochali od dzieciństwa. Nigdy nie miała innego chłopca, a ja innej dziewczy ny, i to by ł właśnie niewy baczalny błąd. Julia należała do mnie i wszy scy o ty m wiedzieli. Naiwnie wierzy liśmy, że nasza miłość będzie trwać wiecznie. Nie spieszy liśmy się. Mieszkając w odległości zaledwie paru domów od siebie, wy mienialiśmy listy miłosne. Z dnia na dzień Julia stawała się coraz piękniejsza. Uważałem się za najszczęśliwszego człowieka na świecie, w jej oczach by łem bez skazy. Wzajemnie stawialiśmy się na piedestale. Miała by ć wspaniałą żoną lekarza, natomiast ja idealny m mężem i ojcem trojga dzieci. Julia by ła rozpieszczoną przez rodziców jedy naczką. Uwielbiała swojego ojca, czasami twierdziła, że jestem do niego podobny. Przerwał na chwilę, a na jego twarzy pojawił się ból. – W dniu jej osiemnasty ch urodzin odby ły się nasze zaręczy ny. Ja miałem wtedy dziewiętnaście lat. Gdy studiowałem w college’u, bezustannie rozmy ślałem o niej, bojąc się, że ją utracę, jeśli spotka innego mężczy znę. Dlatego zdecy dowałem się na szy bkie małżeństwo. W dniu ślubu by łem dwudziestoletnim młokosem. Przy tulił mnie mocniej do siebie, a w jego głosie zabrzmiała gory cz. – Często całowaliśmy się z Julią, trzy maliśmy za ręce, ale nigdy nie pozwoliła na nic inty mniejszego. Seks odkładaliśmy na miodowy miesiąc. Przy sięgę małżeńską traktowałem z dużą powagą, chciałem stać się dobry m mężem, który uszczęśliwi Julię. Kochałem ją cały m sercem. Do nocy poślubnej przy gotowy wała się ponad dwie godziny. Gdy wreszcie Julia przy szła, by ła tak biała jak koronkowa koszulka, którą włoży ła na tę okazję. Ogarnęło ją przerażenie. Postanowiłem by ć szczególnie czuły i kochający, aby nie żałowała, że została moją żoną. Nie lubiła seksu. Robiłem, co mogłem, aby ją podniecić i sprawić jej przy jemność, ale ona kuliła się ze strachu. Moje próby rozebrania jej kończy ły się na przeraźliwy m krzy ku. W końcu poprosiła mnie, by m dał jej trochę czasu. Zostawiłem ją w spokoju, przekładając miłość na następną noc. Jednak historia się powtórzy ła, ty lko ty m razem Julia, płacząc, py tała: „Dlaczego nie położy sz się po prostu obok mnie i nie przy tulisz? Dlaczego to musi by ć takie obrzy dliwe?”. Właściwie nie miałem żadnego doświadczenia i nie wiedziałem, jak poradzić sobie w takiej sy tuacji. Kochałem ją... i tak bardzo pragnąłem, że w końcu ją zgwałciłem – tak to przy najmniej nazwała. Nie mogłem uwierzy ć, że skrzy wdziłem kobietę, którą wielbiłem. Zacząłem więc czy tać
książki poświęcone sztuce kochania, próbowałem wszy stkich technik, aby ją podniecić, lecz budziłem w niej ty lko obrzy dzenie. Gdy ukończy łem studia medy czne, często szukałem pocieszenia u inny ch kobiet, a ona zaczęła zaglądać do kieliszka. Mijały lata, a Julia spędzała czas na sprzątaniu domu, praniu i prasowaniu mojej bielizny, koszul i przy szy waniu do nich guzików. Unikała mnie, by ła jednak tak ponętna, że czasami zmuszałem ją do współży cia, wiedząc, że będzie później płakała. Po pewny m czasie dowiedziałem się, że jest w ciąży. Szalałem ze szczęścia. Nie sądzę, aby czy jekolwiek dziecko by ło bardziej kochane i rozpieszczane niż mój sy n, muszę jednak przy znać, że nadmiar miłości nie zepsuł go. Po urodzeniu Scotty ’ego Julia powiedziała mi, że spełniła swój małżeński obowiązek. Zażądała, aby m zostawił ją w spokoju. Przy stałem na to, choć czułem się bardzo zraniony. Zwróciłem się o pomoc do jej matki, która odkry ła rąbek tajemnicy doty czącej Julii. Podobno, gdy miała cztery latka, kuzy n wy rządził jej jakąś krzy wdę. Cokolwiek to by ło, na zawsze obrzy dziło jej seks. Zaproponowałem Julii wizy tę w poradni małżeńskiej, u psy chologa, ale nie chciała o ty m sły szeć, twierdząc, że by łaby ty m bardzo upokorzona. Dałem jej spokój. Wokół mężczy zn zawsze kręci się kilka kobiet, które z chęcią obdarzą ich swoją miłością i wdziękami. W moim biurze pracowała śliczna recepcjonistka, którą mogłem mieć na każde skinienie. Przez parę lat mieliśmy romans. Sądziłem, że robiliśmy to bardzo dy skretnie i nikt o ty m nie wiedział. Pewnego dnia zwierzy ła się, że oczekuje mojego dziecka. Nie dałem temu wiary, gdy ż by łem przekonany, że uży wała środków anty koncepcy jny ch, a poza ty m my ślałem, że miała wielu kochanków. Powiedziałem jej, że nigdy nie rozwiodę się z żoną i nie zostawię mojego sy na dla dziecka, którego ojcostwa nie by łem pewien. Wpadła w szał. Tego wieczoru, wróciłem do domu, gdzie ku mojemu zdumieniu przy witała mnie żona, jakiej dotąd nie znałem. Oskarżała mnie o zdradę i cudzołóstwo. Łamiąc przy sięgę małżeńską, wy stawiłem ją na pośmiewisko całego miasteczka, a przecież to ona urodziła mi sy na. Groziła, że popełni samobójstwo i tak bardzo mnie zrani, że nigdy o ty m nie zapomnę. Wtedy zrobiło mi się jej żal. By łem pewien, że ta awantura poprawi nasze współży cie. Julia już nigdy nie wspomniała słowem o moim romansie. Prawdę mówiąc, w ogóle przestała ze mną rozmawiać z wy jątkiem chwil, kiedy Scotty kręcił się w pobliżu. Chciała, by miał spokojną i normalną rodzinę, szczęśliwy ch, kochający ch się rodziców. Uwielbiała go ponad wszy stko. Nadszedł czerwiec i urodziny Scotty ’ego. Julia zorganizowała przy jęcie urodzinowe, na które zaprosiła sześcioro mały ch gości i oczy wiście ich mamy. W sobotę, w dzień urodzin, zostałem w domu i zająłem się sy nem, który szalał z radości. Podarowałem mu statek i mary narski mundur. Julia zeszła na dół ubrana w niebieską sukienkę i kapelusz z woalką, jej wspaniałe, czarne włosy spadały na kark. Ponieważ obawiała się, że może zabraknąć cukierków dla dzieci, postanowiła przejść się ze Scotty m do najbliższej cukierenki i kupić trochę słody czy. Chciałem ich podwieźć, ale kategory cznie odmówiła. Nie chciała też, aby m jej towarzy szy ł, bo mogli przecież przy jść pierwsi goście, a ktoś musiał ich przy witać. Usiadłem na werandzie i czekałem. Stół by ł już przy gotowany, ozdoby i balony zawieszone na ży randolu. Henny upiekła wspaniały tort. Około drugiej przy jechali pierwsi goście, a Julia ze Scotty m wciąż nie wracali. Zacząłem się niepokoić, wsiadłem do samochodu i pojechałem do cukierni, mając nadzieję, że spotkam ich wracający ch do domu, ale nigdzie ich nie by ło. Spy tałem sprzedawczy nię, czy widziała młodą kobietę z mały m chłopcem w mary narskim ubranku, ale ona przecząco pokręciła głową.
Przeraziłem się. Krąży łem po pobliskich ulicach, wy py ty wałem przechodniów i bawiący ch się na chodniku chłopców. Jeden z nich wskazał kierunek, w który m prawdopodobnie udała się moja żona i sy nek. „Poszli nad rzekę!” – powiedział. Przy cisnąłem pedał gazu i pojechałem w tamtą stronę. Wy skoczy łem z samochodu i pobiegłem w stronę porośniętego trawą brzegu. Tłumaczy łem sobie, że Julia nie odważy łaby się skrzy wdzić swojego sy na, który tak bardzo chciał puścić urodzinowy statek na wodę. Gdy dotarłem do brzegu, ujrzałem dwa ciała unoszące się na falach. Ręce Julii obejmowały Scotty ’ego, który prawdopodobnie walczy ł o ży cie. Obok pły wał malutki statek, mój prezent urodzinowy, oraz niebieska wstążka. Woda sięgała ty lko do kolan. W mgnieniu oka by łem przy nich, wziąłem oboje w ramiona i wy ciągnąłem na brzeg. Julia jeszcze oddy chała, ale Scotty nie dawał znaków ży cia. Zacząłem go reanimować, robiłem wszy stko, by wy pompować wodę z płuc i przy wrócić tętno. Ale sy n już nie ży ł. Zająłem się Julią, która wkrótce zakasłała i zwróciła wodę. Miała zamknięte oczy, lecz odzy skiwała miarowy oddech. Wsadziłem oboje do samochodu i zawiozłem do najbliższego szpitala. By ło jednak za późno, także dla Julii. Paul przerwał i popatrzy ł mi głęboko w oczy. – Oto opowieść dla dziewczy nki, która sądzi, że ty lko ona straciła kogoś bliskiego oraz że ty lko ona cierpi. Cierpię tak samo jak ty, Cathy, a może jeszcze bardziej, gdy ż w pewien sposób spowodowałem to nieszczęście. Powinienem by ł wiedzieć, jak chwiejna emocjonalnie by ła Julia. Kilka dni przed urodzinami Scotty ’ego oglądaliśmy „Medeę”. Moja żona zdradzała szczególne zainteresowanie tą sztuką, choć na ogół nie lubiła telewizji. Jak mogłem nie przewidzieć tego, co planowała?! Ale nawet teraz nie potrafię zrozumieć, jak mogła zabić naszego sy na. Przecież wy starczy ło się ze mną rozwieść, zatrzy mując go przy sobie. Przecież by m go nie odebrał. Ale to by ło dla niej za mało. Chcąc mnie zranić, zabiła mojego sy na, którego kochałem ponad wszy stko. Cóż to by ła za kobieta? Taka sama jak moja matka? Mama zabiła dla pieniędzy, a Julia z chęci zemsty. Czy ja też tak postąpię? Nie, nigdy ! Ja będę lepsza, to matka musi cierpieć i pokutować za swoje czy ny. – Przy kro mi – rzekłam cicho i pocałowałam Paula w policzek. – Jednak możesz mieć jeszcze dzieci. Możesz się ożenić, założy ć szczęśliwą rodzinę. Objęłam go, lecz Paul potrząsnął przecząco głową. – Zapomnij o Julii! – krzy knęłam. – Nie mów mi cały czas, aby m przebaczy ła i zapomniała. To ty musisz przebaczy ć i zapomnieć o przeszłości! Pamiętam swoich rodziców, zawsze się obejmowali i całowali. Już jako mała dziewczy nka wiedziałam, że mężczy źni lubią by ć doty kani i kochani. Pamiętam, jak mama uspokajała ojca, gdy się złościł. Całowała go wtedy i okazy wała miłość. Odchy liłam głowę do ty łu i uśmiechnęłam się do Paula, tak jak mama niegdy ś śmiała się do ojca. – Powiedz mi, jak powinna zachowy wać się panna młoda w noc poślubną? Nie chciałaby m rozczarować swojego pana młodego. – Nie py taj mnie o takie rzeczy !
– W takim razie ty będziesz moim panem młody m i wy obraź sobie, że właśnie wy szłam w białej koszuli z łazienki. A może powinnam się przed tobą rozebrać? Jak sądzisz? Chrząknął, starając się mnie odsunąć na bok, ale jeszcze mocniej objęłam go za szy ję. – Sądzę, że powinnaś iść do łóżka i zapomnieć o zabawie w udawanie. Zaczęłam go całować, po chwili zareagował na moje pieszczoty. Jego gorące usta całowały namiętnie, a ręce gładziły kolana. Wstał i trzy mając mnie w ramionach, skierował się ku schodom. Lekko zawsty dzona i przestraszona, zorientowałam się, że niesie mnie do mojego pokoju. Przy wąskim łóżku zawahał się przez chwilę. Przez dłuższy czas, przy tulając mnie do serca, pieścił swoim szorstkim policzkiem moją twarz. Deszcz uderzał o szy by, a ja jak zwy kle musiałam się odezwać i wszy stko zepsuć. – Paul – szepnęłam, jakby przy wołując go do rzeczy wistości i ty m samy m odsuwając od siebie ten wiecznie wstrzy my wany moment uniesienia, za który m tak bardzo tęskniło moje ciało. – Gdy by liśmy zamknięci na stry chu, babka nazy wała nas diabelskim nasieniem zasiany m na jałowej ziemi, mówiła, że nic z nas nie wy rośnie. Tak oto sprawiła, że straciliśmy wiarę w siebie, czuliśmy się bezwartościowi. Czy nasza matka rzeczy wiście popełniła niewy baczalny grzech, wy chodząc za mąż za swojego wujka, który by ł zaledwie trzy lata od niej starszy ? Wątpię, czy jakaś normalna kobieta mogłaby mu się oprzeć. Ja by m nie mogła, by ł podobny do ciebie. Nasi dziadkowie wierzy li jednak, że rodzice popełnili tak straszny grzech, iż znienawidzili nas z całego serca, nie wy łączając bliźniąt, mały ch i słodkich dzieci. Nazy wali nas przeklęty mi bachorami. Czy mieli prawo nas zabijać? Trafiłam. Gdy usły szał te słowa, szy bko odzy skał panowanie nad sobą. Położy ł mnie na łóżku, cofnął się i odwrócił głowę. Nie widziałam już jego oczu. Nie lubiłam, gdy ludzie odwracali wzrok, aby m nie mogła ujrzeć w nich prawdy. – Twoi rodzice bardzo się kochali, lecz by li jeszcze tacy młodzi... – odparł zdławiony m głosem. – Tak bardzo się kochali, że miłość przesłoniła im przy szłość, dlatego nie potrafili przewidzieć konsekwencji swojego postępowania. – Och! – wy krzy knęłam wzburzona. – Więc sądzisz, że dziadkowie mieli rację? Jesteśmy i będziemy źli? Wściekły, odwrócił twarz w moją stronę. – Nie przekręcaj tego, co mówię, według własnego widzimisię. Nie można usprawiedliwić morderstwa. Nie jesteś zła. Twoi dziadkowie to skończeni głupcy, powinni by li zaakceptować to, co przy niosło im ży cie, i nauczy ć się z ty m ży ć. Przecież mogli by ć z was bardzo dumni. Wasi rodzice igrali z losem, decy dując się na dzieci, ale w końcu wy grali. Bóg obdarował was nie ty lko urodą, ale także talentami, który ch mogą wam pozazdrościć nie ty lko rówieśnicy. Znam taką jedną dziewczy nę, która jest inna... – Paul?... – Nie patrz tak na mnie, Cathy. – Nie wiem, jak na ciebie patrzę. – Idź spać, Catherine Sheffield, w tej chwili! – Jak mnie nazwałeś? Uśmiechając się, odrzekł: – To nie Freud. Twoje nazwisko, Dollanganger, jest zby t długie, a Sheffield brzmi lepiej. Możemy zmienić wasze nazwisko całkiem legalnie.
– Och – westchnęłam rozczarowana. – Słuchaj, Catherine – odparł, stojąc w drzwiach. By ł tak wy soki, że swoim ciałem przesłonił padające z kory tarza światło. – Igrasz z ogniem. Chcesz mnie uwieść. Jesteś bardzo ładna, a zarazem samotna i trudno mi się oprzeć twoim wdziękom. Zajmujesz jednak w moim ży ciu miejsce córki i nikogo więcej. – Czy w dniu pogrzebu Julii i Scotty ’ego padało? – A cóż to za różnica? Zawsze pada deszcz, gdy chowasz ukochaną osobę! Po chwili zostałam sama. Na kory tarzu rozległy się kroki, trzaśnięcie drzwi i w domu zapanowała cisza. Już dwa razy próbowałam i dwukrotnie zostałam odtrącona. Jestem więc wolna, mogę poświęcić się baletowi i wy tańczy ć sobie drogę do sławy. Wówczas udowodnię mamie, która potrafiła jedy nie wy szy wać i robić na drutach, że mam talent i wiedzę. Przekona się, że można osiągnąć fortunę bez zniżania się do morderstwa i handlu własny m ciałem. Cały świat dowie się o mnie. Będą mnie przy równy wać do Anny Pawłowej. Zaproszę mamę wraz z jej mężem na przy jęcie wy dane na moją cześć. Będzie już wtedy stara, zniszczona i zmęczona, a moja uroda i młodość zwabią Barta Winslowa, który podejdzie do mnie i powie: „Nigdy nie widziałem piękniejszej i bardziej utalentowanej kobiety ”. W jego oczach ujrzę podziw i miłość dziesięciokrotnie większą niż ta, którą darzy ł mamę. A gdy już go zdobędę, będzie miał prawo poznać całą prawdę, choć wiem, że niełatwo przy jdzie mu w nią uwierzy ć. Znienawidzi żonę i odbierze jej wszy stkie pieniądze. Na co je przeznaczy ? Czy zostaną zwrócone babci? Z pewnością żadne z nas – ani Chris, ani ja czy Carrie – nie otrzy ma ich, ponieważ my po prostu nie istniejemy. Uśmiechając się, przy pomniałam sobie o czterech aktach urodzenia, które znalazłam zaszy te pod podszewką stary ch walizek. Roześmiałam się. Och, mamo, jak mogłaś zrobić tak głupią rzecz! Mogłam łatwo udowodnić, że Cory istniał. Bez dokumentów nikt by w to nie uwierzy ł. Mogłam teraz podjąć pierwsze kroki. Istniało też inne wy jście. Musiałaby m zwrócić się o pomoc do policji w Gladstone i odszukać lekarza, który asy stował przy narodzinach bliźniąt. By ła jeszcze nasza niania, pani Simpson i Jim Johnston. Miejmy nadzieję, że wciąż tam mieszkają i pamiętają nas. * Wiem, że by łam zła, ale zostałam ukarana, zanim zdąży łam popełnić jakiekolwiek przestępstwo. Dlaczego więc nie miałaby m popełnić przestępstwa adekwatnego do kary, którą znosiłam? Czy należy mnie unicestwić ty lko dlatego, że w chwili słabości znalazłam ukojenie w objęciach brata? Jeśli grzechem jest przy jmowanie z otwarty mi ramionami samotnego mężczy zny, w którego oczach widzę miłość i pożądanie, to niech będę przeklęta. Zasy piając, rozmy ślałam o ty m, jak ułoży się nasze dalsze ży cie. Paul nie odtrąci mnie, nie będzie chciał mnie zranić. Pewnej nocy weźmie mnie, a potem wy tłumaczy sobie, że by ło to jedy ne wy jście dla nas obojga, i z pewnością nie będą go dręczy ć wy rzuty sumienia. Chris znienawidzi mnie za to, co się stanie, i to on odejdzie. Tak musi by ć.
Słodsza od róż W
kwietniu 1961 roku ukończy łam szesnaście lat. Przemieniłam się w kwitnącą nastolatkę, przy ciągającą wzrok wszy stkich mężczy zn, młody ch i ty ch starszy ch. Jednak szczególne powodzenie miałam u panów po czterdziestce, którzy oglądali się za mną na ulicy. Kiedy czekałam na autobus, przejeżdżające samochody zwalniały, a kierowcy bezceremonialnie gapili się na mnie. Ja sama by łam jeszcze bardziej oczarowana niż podziwiający mnie mężczy źni. Potrafiłam godzinami wdzięczy ć się przed lustrem. Ze zdziwieniem przy glądałam się tej ślicznej, oszałamiającej piękności – to przecież by łam ja! Julian coraz częściej przy jeżdżał z Nowego Jorku, bezustannie namawiając mnie, by m spakowała rzeczy i opuściła dom doktora. Z Chrisem widy wałam się ty lko w weekendy. Wiedziałam, że wciąż mnie pragnął i nikogo innego nie potrafił obdarzy ć tak wielkim i szczery m uczuciem. Chris i Carrie przy jechali do domu na moje urodziny. Śmiejąc się i przy tulając, opowiadaliśmy sobie o ży ciu w szkole, spieszy liśmy się tak bardzo z wy mianą wrażeń, jakby śmy za chwilę mieli się rozstać. Chciałam oznajmić Chrisowi, że mama wkrótce zamieszka w Greenglennie, ale obawiając się, że będzie próbował pokrzy żować mi plany, postanowiłam nie wspominać o ty m. Carrie usiadła w kąciku i duży mi, smutny mi oczami wpatry wała się w Paula. Doktor polecił mi pójść na górę i przebrać się w najszy kowniejszą sukienkę. – A może założy sz tę, którą chowasz na szczególne dni? Z okazji twoich urodzin zapraszam wszy stkich do „The Plantation House”. Wstałam i pobiegłam do pokoju, żeby się przebrać. Obiecałam sobie, że będą to najpiękniejsze urodziny, a ja będę się bawić jak nigdy przedtem. Mimo iż nie potrzebowałam makijażu, podczerniłam rzęsy i wy winęłam je lekko ku górze. Paznokcie pomalowałam na perłowo, pasowały do różowej sukni. By zadowolić próżność, stanęłam przed wielkim lustrem w złotej ramie i zachwy całam się własny m odbiciem. – Moja pani Catherine – rzekł Chris, otwierając drzwi do sy pialni. – Wy glądasz przepięknie, ale czy to nie jest w zły m guście podziwiać się w lustrze i samej sobie posy łać całusy ? Naprawdę, Cathy, mogłaby ś dać szansę inny m. – Ach, to z obawy, że nikt nie zauważy mojej nowej sukni. Podziwiam się sama, by dodać sobie odwagi – odparłam, chcąc się usprawiedliwić. – Powiedz prawdę, Chris: czy jestem piękna, czy ty lko ładna? Odpowiedział zdławiony m, dziwny m głosem: – Wątpię, czy kiedy kolwiek spotkam dziewczy nę piękniejszą od tej, która w tej chwili stoi przede mną. – Czy sądzisz, że staję się coraz atrakcy jniejsza? – Dość tego! Nie powiem ani słowa więcej o twoim wy glądzie. Nie dziwię się teraz, że
babcia potłukła wszy stkie lustra. Też mam zamiar to zrobić. Cóż to za pewność siebie! Sły sząc o tej wstrętnej, starej kobiecie, zmarszczy łam brwi. – Fantasty cznie wy glądasz, Chris! – wy krzy knęłam po chwili, uśmiechając się do niego serdecznie. – Nie wsty dzę się kogoś komplementować, szczególnie gdy na to zasługuje. Jesteś tak przy stojny jak tatuś. Za każdy m razem, gdy Chris wracał z college’u, sprawiał wrażenie przy stojniejszego i jakby bardziej męskiego. Wiedza, którą wchłaniał z takim zapałem, sprawiała, że wy glądał na znacznie starszego ode mnie, ale też smutniejszego i bardziej zagubionego. – Chris, dlaczego nie jesteś szczęśliwy ? Czy ży cie nie daje ci żadnej saty sfakcji? Czy nie znajdujesz w nim tego, o czy m marzy łeś, gdy by liśmy zamknięci na poddaszu i ży liśmy fantazjami? Czy żałujesz swojego wy boru? Może wolałby ś zostać tancerzem? Zajrzałam mu w oczy, ale szy bko odwrócił wzrok. Jego ręce objęły mnie w talii. Chy ba przy by ło mi parę centy metrów, a może dłonie brata by ły drobniejsze, niż to sobie wy obrażałam? Co chciał mi powiedzieć, doty kając mnie w ten sposób? W jego oczach ujrzałam miłość. – Chris, nie odpowiedziałeś na py tanie. – A o co py tałaś? – O ży cie, studia medy czne – czy dają ci saty sfakcję? – Saty sfakcję? Czy studia mogą dać zadowolenie? – Jesteś cy niczny. To nie w twoim sty lu. Podniósł głowę i roześmiał się wesoło. – Tak – odparł. – Ży cie na wolności wy gląda tak, jak to sobie wy obrażałem. W przeciwieństwie do ciebie jestem realistą. Lubię szkołę i kolegów, ale wciąż tęsknię za tobą. Trudno mi ży ć z dala od ciebie. Wciąż my ślę o ty m, co robisz, co mówisz. Zerknął na mnie, a w jego oczach ujrzałam tęsknotę za czy mś, co przecież by ło niemożliwe. – Wszy stkiego najlepszego z okazji urodzin, Catherine – powiedział cicho, całując mnie delikatnie w usta. Ot, taki braterski pocałunek. – Chodźmy – zaproponował, ujmując moją dłoń. – Wszy scy na ciebie czekają. Zeszliśmy po schodach, trzy mając się pod rękę. Paul, Carrie i Henny czekali już na nas gotowi do wy jścia. W cały m domu panowała niezwy kła cisza. By ło ciemno, ty lko w holu słabo świeciła jedna mała żarówka. Dziwne. Nagle z ciemności rozległo się wołanie: Niespodzianka! Niespodzianka! Ktoś zapalił światło, a wokół Chrisa i mnie zebrał się naty chmiast tłum koleżanek ze szkoły baletowej. Henny wniosła tort urodzinowy złożony z trzech warstw różnej grubości. Dumnie pochwaliła się, że sama go upiekła i udekorowała. Zamknęłam oczy i wy powiedziałam ży czenie: – Żebym zawsze osiągała to, co sobie postanowię. – Zdmuchnęłam świeczki. – Z każdym dniem jestem coraz starsza i mądrzejsza. Doganiam cię, mamo, a kiedy nadejdzie odpowiedni czas – będę gotowa. Tak silnie dmuchnęłam, gasząc świeczki, że roztopiony wosk zrzucił róży czkę z cukru na jasnozielone listki. Naprzeciw mnie stał Julian, hebanowy mi oczy ma wciąż zadawał to samo py tanie. Kiedy próbowałam napotkać wzrok Chrisa, spuszczał oczy lub patrzy ł gdzieś w bok. Mała Carrie nie opuszczała Paula, który siedział pomiędzy unikający m mojego wzroku
Chrisem a wpatrzony m we mnie Julianem. Zdąży łam otworzy ć wszy stkie prezenty, gdy Paul wstał, wziął na ręce Carrie i poszedł z nią na górę. – Dobranoc, Cathy ! – wy krzy knęła Carrie z zaspaną, ale szczęśliwą twarzą. – To by ły najlepsze urodziny, na jakich kiedy kolwiek by łam. Łzy napły nęły mi do oczu, gdy ż Carrie by ła już dziewięcioletnią dziewczy nką, a jedy ny m przy jęciem urodzinowy m, jakie pamiętała, oprócz listopadowego przy jęcia Chrisa, by ły nasze żałosne próby na poddaszu. – Dlaczego jesteś smutna? – spy tał Julian, biorąc mnie w ramiona. – Ciesz się! Masz mnie u swy ch stóp, moje serce i ciało. Nie lubiłam, gdy tak się zachowy wał. W każdy możliwy sposób demonstrował, że należę ty lko do niego. W prezencie urodzinowy m podarował mi skórzaną torbę na kostium baletowy i pointy. Odsunęłam się od Juliana, nie chcąc, by towarzy szy ł mi przez cały wieczór. Wszy stkie dziewczy ny, które nie zdąży ły zakochać się w Julianie, naty chmiast straciły głowę dla Chrisa, przez co ostatecznie stracił on szansę na przy jaźń Juliana. Nie wiem, jaki by ł powód, ale nagle dostrzegłam ich sprzeczający ch się, gotowy ch do bójki. – Nie obchodzi mnie, co my ślisz! – wrzeszczał Chris. – Moja siostra jest za młoda na kochanka i na samotny wy jazd do Nowego Jorku. – Ty ! Ty... – krzy czał wściekły Julian. – Ty nic nie wiesz o tańcu! Nie masz o niczy m pojęcia! Nie umiesz nawet przejść paru kroków bez potknięcia! – Może masz rację – odparł Chris spokojnie. – Ale potrafię robić inne, istotniejsze w ży ciu rzeczy. W tej chwili rozmawiamy o mojej siostrze, która nie jest jeszcze pełnoletnia. Nie pozwolę, aby ś wałęsał się za nią i namawiał do wy jazdu do Nowego Jorku. Nie skończy ła nawet szkoły średniej! Patrzy łam to na jednego, to na drugiego, mimowolnie porównując ich urodę. Bolało mnie, że tak bardzo się nienawidzą, podczas gdy ja chciałam, aby się przy jaźnili. Drżałam ze zdenerwowania, już miałam krzy knąć: stop, nie róbcie tego! gdy usły szałam głos Chrisa, który nawet na sekundę nie spuszczał wzroku z gotowego do bójki Juliana: – Cathy, czy naprawdę sądzisz, że jesteś gotowa na debiut w Nowy m Jorku? – Nie... – szepnęłam. Julian, zawiedziony, spojrzał na mnie zły m wzrokiem. Marzy ł o ty m, by m została jego partnerką nie ty lko na scenie, ale także w łóżku. Wiedziałam, dlaczego tak bardzo mnie pragnął – odpowiadał mu ciężar mojego ciała, wzrost i sposób, w jaki utrzy my wałam balans. W balecie jedną z najważniejszy ch rzeczy by ło znalezienie idealnego partnera, ponieważ ty lko wtedy można by ło zachwy cić widzów pas de deux. – Ży czę ci, aby wszy stkie twoje urodziny stały się piekłem – krzy knął Julian, kierując się ku drzwiom. Po chwili rozległo się głośne trzaśnięcie. Tak zakończy ło się moje urodzinowe przy jęcie. Wkrótce po wy jściu Juliana lekko zakłopotani goście zaczęli się rozchodzić do domów. Ze łzami w oczach zbierałam leżące na dy wanie papierki. Znalazłam niedopałek papierosa i dziurkę wy paloną w miękkim zielony m dy wanie. Ktoś zbił róży czkę z kry ształu, jeden z najbardziej kosztowny ch bibelotów Paula. Wzięłam szkło do ręki i pomy ślałam o kupnie kleju, aby przy wrócić piękno temu dziełu sztuki. Musiałam też znaleźć sposób, aby naprawić wy palone w dy wanie dziury. Nagle usły szałam za sobą głos Paula: – Nie przejmuj się różą, nie by ła wiele warta. Zawsze mogę kupić nową.
Zerknęłam na stojącego w drzwiach Paula, który patrzy ł na mnie przy jaźnie. – To by ła piękna róża. Wiem, że wiele kosztowała. Kupię ci nową, a jeśli takiej nie znajdę, to kupię ci coś lepszego. – Zapomnij o ty m. – Dziękuję ci za wspaniałą pozy ty wkę. Nerwowo zasłaniałam rękoma duży dekolt odkry wający ramiona. – Dawno temu tata podarował mi srebrną pozy ty wkę ze śliczną baletnicą, ale musiałam ją zostawić... – Nie mogłam mówić dalej. Wspomnienia o tacie zawsze wy woły wały smutek. – Chris powiedział mi o tej pozy ty wce. Starałem się znaleźć podobną. Podoba ci się? – Tak – odparłam. – Choć pozy ty wka ojca by ła nieco inna. – Dobrze, a teraz czas spać. Zapomnij o bałaganie, Henny wszy stko posprząta. Wy glądasz na senną. Poszłam na górę do sy pialni, aby zakończy ć ten długi dzień, ale tam czekał na mnie Chris. – Co łączy cię z Julianem? – zapy tał zły. – Nic nas nie łączy ! – Nie kłam, Cathy ! Dlaczego więc tak często przy jeżdża do Clairmont? – To nie twój interes – odparłam wściekła. – Nie próbuj mnie uczy ć, jak mam postępować. Ty też nie jesteś święty, więc ty m bardziej nie będziesz moim aniołem stróżem. Problem w ty m, że jesteś po prostu zwy kły m mężczy zną, który sądzi, że może robić wszy stko, na co przy jdzie mu ochota, a ja mam siedzieć cicho w kąciku, czekając, aż ktoś zechce mnie wziąć za żonę! Ale to nie dla mnie! Nikt nie będzie mi rozkazy wał! Ani Paul, ani madame! Julian też nie, a ty m bardziej ty ! Zbladł, sły sząc te słowa, a ja ciągnęłam dalej: – Chcę, aby ś trzy mał się ode mnie z daleka i nie wtrącał do mojego ży cia. Nikt i nic nie powstrzy ma mnie przed dotarciem na sam szczy t! W błękitny ch oczach Chrisa iskrzy ły się diabelskie iskierki. – Czy to znaczy, że jeśli zajdzie potrzeba, pójdziesz do łóżka z pierwszy m lepszy m mężczy zną, który ofiaruje ci pomoc? – Zrobię to, co będę musiała! – odparłam bez namy słu. Miał ochotę uderzy ć mnie w twarz, ale się opanował. Wokół mocno zaciśnięty ch ust pojawiła się biała pręga. – Cathy, co cię napadło? Nigdy by m nie przy puszczał, że staniesz się taką oportunistką. Nasze oczy spotkały się. A jak nazwać to, co by ło między nami? Mieliśmy dużo szczęścia, że los sprowadził nas do domu tego nieszczęśliwego człowieka, którego przecież wy korzy stujemy. Nie łudźmy się. Wcześniej czy później nadejdzie czas zapłaty. Babcia zawsze powtarzała, że nikt niczego w ży ciu nie dostaje za darmo. Nie wspomniałam o ty m Chrisowi, nie chcąc sprawiać mu bólu. Nie chciałam również powiedzieć nic złego o Paulu, który uczy nił ty le dobrego dla nas trojga. Prawdę mówiąc, miałam już wy starczająco dużo dowodów na to, że nie oczekiwał żadnej nagrody. – Cathy – ciągnął Chris. – Jak możesz tak do mnie mówić, wiedząc, jak bardzo cię kocham i szanuję. Nie ma dnia, by m o tobie nie my ślał i nie tęsknił za tobą. Ży ję ty lko weekendami, gdy mogę wrócić do domu, spotkać ciebie i Carrie. Nie odtrącaj mnie, Cathy, jesteś mi bardzo potrzebna. Zawsze będę cię potrzebował. Jestem przerażony, że nie darzy sz mnie tak silny m
uczuciem jak ja ciebie. Starasz się mnie odepchnąć. Ujął mocno moje dłonie i gdy by m się nie wy rwała, przy tuliłby do siebie. – Chris – zaczęłam. – Żałuję swoich słów. Bardzo cenię twoją opinię, lecz wszy stko się we mnie burzy. Jeśli chcemy nadrobić to, co straciliśmy, będąc uwięziony mi, musimy działać szy bko. Julian namawia mnie na wy jazd do Nowego Jorku, ale nie jestem na to przy gotowana, poza ty m, jak twierdzi madame, brak mi dy scy pliny, by samej kierować własną karierą. Zgadzam się z nią całkowicie. Musisz wiedzieć, że Julian wy znał mi miłość. Tak naprawdę nie wiem, co to jest miłość. Może jego uczucie jest ty lko pretekstem, by m pomogła mu osiągnąć zamierzony cel? Ale oboje z Julianem mamy te same plany, więc doradź mi, proszę, jak mam rozpoznać, czy on rzeczy wiście mnie kocha, czy ty lko chce się mną posłuży ć? – Kochałaś się z nim? – Nie! Oczy wiście, że nie! Objął mnie i przy tulił mocno. – Poczekaj przy najmniej rok. Zaufaj madame, a nie Julianowi. To ona jest mistrzem. Przerwał, zmuszając mnie, by m podniosła głowę. Spojrzałam w twarz brata, zastanawiając się, dlaczego się zawahał. Bałam się tego, co kry ło się we mnie. Czy by łam podobna do mamy ? Czułam w sobie nieodpartą żądzę, tęsknotę za romanty czny m spełnieniem. Przeglądając się w lustrze, widziałam odbicie mamy. Stawałam się do niej coraz bardziej podobna. Schlebiało mi to, jednocześnie nienawidziłam się za to, że jestem jakby jej odbiciem. Nie, w środku by łam inna. Moja piękność nie by ła jedy nie cielesna. Wmawiając to sobie, wy brałam się do Greenglenny. W urzędzie stanu cy wilnego, pod pretekstem sprawdzenia dany ch w metry ce urodzin mamy, zajrzałam do świadectwa urodzin Barta Winslowa. Odkry łam, że by ł o osiem lat młodszy od żony, znalazłam też jego dokładny adres. Wolny m krokiem szłam wzdłuż szeregu domów, aż dotarłam do ulicy, którą z obu stron okalały wiązy. Stały tu stare, rozwalające się budy nki. Z wy jątkiem jednego, otoczonego rusztowaniami. Dwunastu robotników wprawiało okiennice do świeżo odmalowanego domu Barta Winslowa. Inny m razem w poszukiwaniu kroniki rodziny Barta Winslowa udałam się do biblioteki miejskiej. Przeglądałam stare lokalne gazety i ku mojemu zdziwieniu natknęłam się na wy danie, w który m cała kolumna kroniki towarzy skiej poświęcona by ła Bartowi i jego niesły chanie bogatej i pięknej żonie, pochodzącej z ary stokraty cznej rodziny. Wy rwałam całą stronę z gazety i wróciłam do domu. Chris pośpiesznie przejrzał tekst i zapy tał z rozterką w głosie: – Cathy, skąd masz ten arty kuł? Wzruszy łam ramionami i odparłam: – Och, znalazłam to w jakiejś gazecie, którą kupiłam w kiosku. – Znowu pojechała do Europy – powiedział zmieniony m głosem. – Ciekaw jestem, dlaczego ciągle tam jeździ? Spojrzał na mnie i po jego rozmarzony ch oczach poznałam, że znowu wrócił do przeszłości. – Pamiętasz to lato, gdy wy jechała w podróż poślubną? Czy pamiętam? Jak mogłaby m zapomnieć? Nigdy sobie na to nie pozwolę. Pewnego dnia, gdy będę już sławna i bogata, mama usły szy o mnie i lepiej niech zawczasu przy gotuje się na to spotkanie, bo ja już teraz planuję zemstę. Po moich szesnasty ch urodzinach wizy ty Juliana w Greenglennie stały się rzadsze.
Domy śliłam się, że spowodował to strach przed Chrisem. Nie by łam zdecy dowana, czy powinnam odczuwać zadowolenie z takiego obrotu rzeczy, czy też nie. Kiedy przy jeżdżał, by odwiedzić rodziców, całkowicie mnie ignorował. Zaczął obdarzać swoimi względami moją najlepszą przy jaciółkę, Lorraine Duval. Czułam się skrzy wdzona i zraniona, nie ty lko z powodu postępowania Juliana, ale także Lorraine. Z ukry cia obserwowałam, jak tańczą pas de deux. Postanowiłam jeszcze więcej pracować, aby pokazać mu, jak wiele stracił. Chciałam wszy stkim udowodnić, kim jestem i z jakiej ulepiono mnie gliny. Jestem ze stali pokrytej falbankami i koronkami.
Sowa na dachu A teraz opowiem o pewny m epizodzie z ży cia Carrie. Kiedy wracam pamięcią do przeszłości i zastanawiam się nad jej ży ciem, dochodzę do wniosku, że to, co przy darzy ło się siostrze w szkole panny Emily Dean Dewhurst dla dobrze urodzony ch dziewcząt, miało kolosalny wpły w na jej przy szły stosunek do ludzi, a także do samej siebie. Nawet jeszcze dzisiaj mogłaby m wy płakać morze łez na samo wspomnienie krzy wd, jakie spotkały Carrie w szkole. Poniższą historię odtworzy łam ze strzępów wy powiedzi wy doby ty ch od Carrie, panny Dewhurst i szkolny ch koleżanek. Wszy stkie weekendy Carrie spędzała z nami w domu, ale już po pierwszy m ty godniu poby tu w szkole zaszła w jej zachowaniu olbrzy mia zmiana, która bardzo mnie zmartwiła. Carrie coraz bardziej zamy kała się w sobie i tak jak po śmierci brata bliźniaka, stała się apaty czną dziewczy nką. Mimo iż wielokrotnie wy py ty wałam ją o szkołę, uparcie twierdziła, że wszy stko jest w najlepszy m porządku. Jedno jedy ne zdanie zdradziło jej uczucia, stając się dla mnie kluczem do tej historii. Brzmiało ono tak: „Podoba mi się dy wan w szkole, bo ma kolor trawy ”. To wszy stko. Wiedziałam, że jest nieszczęśliwa, ale Carrie nie chciała wy jawić nam prawdy. Co piątek Paul jeździł po Carrie i Chrisa. Robił wszy stko, co mógł, aby weekendy by ły dla nas trojga źródłem radości. Przeby wając w domu, Carrie sprawiała wrażenie szczęśliwej, choć rzadko się uśmiechała. Od czasu do czasu udawało się nam wy wołać na twarzy siostry jedy nie słaby uśmiech. – Co się dzieje z Carrie? – szepnął Chris. Wzruszy łam ramionami, gdy ż nie wiedząc kiedy, straciłam jej zaufanie. Duże, niebieskie oczy Carrie wpatry wały się w Paula, ten zaś nie widział nikogo oprócz mnie. Gdy nadchodził czas powrotu do szkoły, Carrie znów zamy kała się w sobie. W jej oczach zaczy nałam dostrzegać rezy gnację. Całując ją na pożegnanie, prosiliśmy, aby dobrze się sprawowała, zawierała nowe przy jaźnie i w razie potrzeby naty chmiast dzwoniła. – Tak – odpowiadała cichy m głosem, spuszczając wzrok. Przy tulałam ją wtedy mocno do siebie, zapewniając o swojej miłości i przy wiązaniu. Jeśli miała jakieś kłopoty, mogła zawsze się do mnie zwrócić. – Nie, nie jestem nieszczęśliwa – odpowiadała smutno, wpatrując się w Paula. Carrie uczęszczała do wspaniałej szkoły. Chciałaby m się tam uczy ć. Każda dziewczy nka mogła udekorować swoją część pokoju wedle własnego uznania. Panna Dewhurst miała ty lko jedno zastrzeżenie, a mianowicie, żeby by ły to ozdoby godne młodej damy. Delikatność i pasy wna kobiecość by ły na południu Stanów w cenie. Skromne, powiewne ubrania i ściszone głosy, nieśmiało spuszczony wzrok, delikatne ręce wy rażające bezradność, a przede wszy stkim brak jakichkolwiek opinii, które kolidowały by z opinią mężczy zn. Nigdy, ale to nigdy nie można pokazać mężczy źnie, że jest się istotą my ślącą. Obawiam się jednak, że mimo wszy stko nie
by łaby to dla mnie odpowiednia szkoła. Carrie miała duże, podwójne łóżko przy kry te purpurową narzutą i poduszkami w kolorach czerwieni, bordo, fioletu i zieleni. Przy łóżku stał nocny stoliczek z mlecznobiały m wazonikiem pełny m plasty kowy ch fiołków – prezent od Paula. Kiedy ty lko mógł, przy woził jej ży we kwiaty. Dziwne, ale Carrie wolała plasty kowe fiołki niż ży we kwiaty, które wkrótce więdły. Ponieważ Carrie by ła najmniejszą dziewczy nką w szkole, na jej współlokatorkę wy brano równie małą Sissy Towers. Sissy miała rude włosy, wąskie oczy, delikatną i białą jak kreda cerę i złośliwy charakter, który starannie skry wała przed dorosły mi, ale często uży wała do znęcania się nad słabszy mi i bardziej bojaźliwy mi koleżankami. Najgorsze by ło to, że Sissy, chociaż prawie tak samo niska, to jednak przewy ższała Carrie o parę centy metrów. Ty dzień przed pójściem do szkoły Carrie uroczy ście obchodziła w domu dziewiąte urodziny. Zajęcia rozpoczęły się w piękny majowy czwartek. Lekcje w szkole kończy ły się o trzeciej po południu. O piątej by ł obiad, więc dziewczy nki miały dwie godziny na zabawę. Wszy stkie uczennice miały na sobie jednakowe uniformy, który ch kolor zależał od klasy, do której uczęszczały. Carrie chodziła do trzeciej klasy. Nosiła więc żółtą sukienkę i gustowny biały fartuszek. Wiedziałam, że nie znosi żółtego koloru. Dla naszej trójki kolor ten sy mbolizował wszy stkie niedostępne rzeczy, o który ch marzy liśmy, ży jąc w odosobnieniu, i które sprawiały, że czuliśmy się bezwartościowi i niepotrzebni. Żółte by ło słońce, na które nie pozwalano nam patrzeć, a za który m tak bardzo tęskniliśmy. Teraz, gdy mój młodszy brat nie ży ł, żółte rzeczy by ły dla nas tak łatwo dostępne, że znienawidziliśmy ten kolor. Sissy Towers uwielbiała żółć. Z zazdrością patrzy ła na długie, złociste loki Carrie, podziwiała jej piękną twarz, duże, niebieskie oczy otoczone czarny mi, wy winięty mi ku górze rzęsami oraz usta podobne do dojrzały ch malin. Tak, nasza Carrie by ła niecodzienną pięknością, ale ta wspaniała twarz została osadzona na żałośnie chudy m i mały m ciałku, zby t delikatny m i kruchy m, by dźwigać taką głowę. Patrząc na nią, odnosiło się wrażenie, że głowa należy do kogoś innego, o wiele wy ższego. Część pokoju, którą zajmowała Sissy, zdominowana by ła przez kolor żółty. Na łóżku leżała żółta narzuta, na krzesełku zaś żółta poduszka, jej jasnowłose lalki nosiły żółte sukienki, a książki by ły obłożone żółty mi okładkami. Gdy Sissy wracała do domu, zakładała żółte sweterki i spódniczki. Mimo że w ty m kolorze wy glądała bardzo blado i nieatrakcy jnie, Sissy celowo się nim otaczała, aby wy prowadzić z równowagi Carrie. Tego dnia z jakiegoś błahego powodu Sissy zaczęła przedrzeźniać naszą siostrę i wy śmiewać się z niej. – Carrie to karzeł... karzeł... karzeł... – powtarzała złośliwie. – Carrie powinna wy stępować w cy rku... w cy rku... – Wskoczy ła na biurko, krzy cząc donośny m głosem: Uwaga,uwaga! Za jedynego dolara możecie obejrzeć żyjącą jeszcze siostrę krasnoludków! Chodźcie i zobaczcie najmniejszą kobietę świata! Za małąopłatą ujrzycie jej ogromne, sowie oczy. Chodźcie, zobaczcie tę olbrzymią głowę na cieniutkiej szyi! Zapraszamy. Tylko za jednego dolarazobaczycie nagiego potworka! Kilkanaście zaciekawiony ch dziewczy nek zgromadziło się w pokoju i przy glądało skulonej w kąciku Carrie. Pochy lona nisko głowa i spadające na twarz włosy zasłaniały przerażoną i zawsty dzoną twarz. Sissy otworzy ła portmonetkę i zaczęła zbierać opłatę za widowisko.
– No, a teraz rozbierz się, ty mały potworku – rozkazała Sissy. – Widzowie zapłacili za bilety i chcą obejrzeć nagiego karzełka. Drżąca i bliska płaczu Carrie jeszcze mocniej wtuliła się w kącik, obejmując kolana ramionami, prosząc Boga, by ulitował się nad nią i pozwolił jej zapaść się pod ziemię. Ale, niestety, ziemia na ogół nie pochłania ludzi, szczególnie gdy oni tego bardzo pragną. Ani Bóg, ani świat nie uległy błaganiom Carrie, a Sissy wciąż szalała. – Zobaczcie, jak drży... zobaczcie jak wibruje jej ciało, chy ba będzie trzęsienie ziemi! Wszy stkie dziewczy nki naśmiewały się z Carrie, z wy jątkiem jednej, średniego wzrostu, chy ba dziesięcioletniej uczennicy, która z litością i współczuciem patrzy ła na moją siostrę. – A mnie się ona podoba – powiedziała Lacy St. John. – Zostaw ją w spokoju, Sissy. To, co robisz, jest bardzo złe. – Oczy wiście, że jest złe! – odparła Sissy. – Ale dobrze się bawię. Spójrz, to jest taka mała, zastraszona my szka. Czy wiesz, że ona nigdy nic nie mówi?! Chy ba nie potrafi mówić! Sissy zeskoczy ła ze stołu, podbiegła do Carrie i kopnęła ją lekko. – Hej, potworku, czy masz języ k? Powiedz nam, pięknooka, skąd się taka wzięłaś? Czy to kot odgry zł ci języ k? Pokaż go! Carrie wcisnęła głowę pomiędzy kolana. – Widzicie! Nie ma języ ka! – krzy knęła triumfalnie Sissy, skacząc naokoło Carrie. Rozłoży ła ręce i rzekła do przy glądający ch się koleżanek: – Same widzicie, z kim muszę mieszkać. Z sową bez języ ka! Jak można ją zmusić do mówienia? Lacy zbliży ła się do Carrie, chcąc ją obronić. – Dosy ć tego, Sissy. Już sobie pożartowałaś. Zostaw ją teraz w spokoju. Sissy odwróciła się na jednej nodze i mocno nadepnęła na stopy Lacy. – Zamknij się! To jest mój pokój! Ja tu rządzę! Jestem tak samo duża jak ty, Lacy St. John, a mój tata ma więcej władzy i pieniędzy niż twój! – Sądzę, że jesteś wstrętną i złośliwą dziewuchą, znęcającą się nad słabszy mi od siebie – odparła Lacy. Sissy zacisnęła pięści, gotowa do bójki, podskakiwała wokół Lacy niczy m zawodowy bokser. – Chcesz się bić? No już! Spróbuj! Zobaczy my, kto jest silniejszy, gdy podbiję ci oko! Zanim Lacy podniosła dłonie, aby się bronić, Sissy silnie uderzy ła ją w lewe oko, zaraz potem drugą pięścią zadała kolejny trafny cios, ty m razem prosto w nos. Try snęła krew. Wtedy Carrie podniosła głowę i ujrzała, że jedy na osoba, która w tej szkole okazała jej odrobinę współczucia i przy jaźni, została niemal zmasakrowana. Wstrząśnięta, uży ła swojej jedy nej broni – głosu. Zaczęła przeraźliwie krzy czeć. Na pierwszy m piętrze panna Emily poderwała się na równe nogi, rozlewając na biurko atrament. Wy biegła na kory tarz i włączy ła alarm, by wezwać wszy stkich nauczy cieli na pierwsze piętro. By ła ósma wieczorem. Większość wy kładowców zajęta by ła własny mi sprawami w swoich pokojach. Ubrani w szlafroki, negliże, a nawet wieczorowe suknie, nauczy ciele biegli w kierunku, skąd dochodził przeraźliwy krzy k. Wpadli do pokoju Carrie i Sissy. Ujrzeli dwanaście na oślep walczący ch z sobą dziewcząt i grupkę przy glądający ch się temu niesamowitemu widokowi koleżanek.
Podczas gdy Carrie i jedna z dziewczy nek krzy czały, reszta młodziutkich, zdawałoby się dobrze wy chowany ch panienek gry zła się, kopała, szarpała swoje przeciwniczki i paznokciami drapała twarze. W cały m ty m zamieszaniu ty lko jeden donośny głos by ł wy razem szczerego ludzkiego przerażenia. – Czy jest tu jakiś mężczy zna? – wy krzy knęła pana Longhurst. Czerwona suknia dodawała jej przerażeniu ekspresji. – Panno Longhurst, proszę się opanować – rozkazała panna Dewhurst, która szy bko oceniła sy tuację i przy jęła właściwą takty kę działania. – Nie ma tutaj żadnego mężczy zny. Dziewczęta! – wy krzy knęła silny m głosem. – Proszę się uspokoić! W przeciwny m razie nie pojedziecie na weekend do domu. – Po czy m zwróciła się do seksownie wy glądającej panny Long hurst: – Kiedy zdoła się pani uspokoić, proszę stawić się w moim biurze! Wszy stkie dziewczęta, nawet te najbardziej waleczne, zamarły w przerażeniu. Dopiero teraz zauważy ły, że w pokoju roi się od nauczy cieli. Przede wszy stkim by ła tam stanowcza panna Dewhurst, która rzadko czuła litość w stosunku do swoich podopieczny ch. Zapadła cisza, ty lko Carrie nie przestawała krzy czeć. Jej oczy by ły zamknięte, a małe dłonie mocno zaciśnięte w piąstki. – Dlaczego to dziecko tak przeraźliwie krzy czy ? – spy tała panna Dewhurst, podczas gdy panna Longhurst czmy chnęła ukradkiem z poczuciem winy malujący m się na twarzy. Czerwona suknia by ła przecież dowodem, że gdzieś w pobliżu czekał na nią mężczy zna. Naturalnie Sissy Towers szy bko przedstawiła przebieg wy padków: – To ona wszy stko zaczęła. To jest wina Carrie, panno Dewhurst. Zachowuje się jak małe dziecko. Musi pani dać mi nową współlokatorkę albo umrę z nudów, mieszkając z takim dzieckiem. – Proszę powtórzy ć, panno Towers. Proszę jeszcze raz powiedzieć, co muszę zrobić? Sissy uśmiechnęła się, lecz w jej głosie wy czuwało się zakłopotanie. – Chciałam ty lko powiedzieć, że czuję się źle, przeby wając często z kimś tak nienaturalnie mały m. Panna Dewhurst spojrzała groźnie na Sissy i odparła: – Panno Towers, jesteś nienaturalnie okrutna. Od dzisiaj będziesz zajmować pokój obok mnie, tak aby m mogła cię mieć cały czas na oku. Rozejrzała się po pokoju i zwróciła się do reszty uczennic: – A jeśli chodzi o wasze zachowanie, to zamierzam powiadomić rodziców, że na ten weekend nie pojedziecie do domu. A teraz zameldujcie się u panny Littleton, która wpisze wam nagany. – Zbliży ła się do wciąż klęczącej Carrie, której przeraźliwy krzy k przemienił się w żałosne kwilenie, a duża głowa koły sała się z boku na bok. – Panno Dollanganger, czy możesz się uspokoić i opowiedzieć dokładnie, co się stało? Carrie nie by ła w stanie wy dusić z siebie słowa. Strach i widok krwi przeniósł ją z powrotem do zamkniętego pokoiku na poddaszu, gdzie zmuszano ją do wy boru pomiędzy głodową śmiercią a piciem krwi. Zakłopotana panna Dewhurst popatrzy ła na Carrie ze współczuciem. Przez czterdzieści lat prowadzenia szkoły spotkała wiele dziewcząt i dobrze wiedziała, że mogą one by ć tak samo, a nawet bardziej, okrutne niż chłopcy. – Panno Dollanganger, proszę odpowiedzieć na moje py tanie, w przeciwny m razie nie pojedziesz na weekend do domu. Wiem, że jesteś roztrzęsiona i z pewnością czujesz się pokrzy wdzona. Rozumiem cię, ale czy nie mogłaby ś dokładnie opowiedzieć, co się stało?
Carrie spojrzała na stojącą obok wy soką kobietę, ubraną w niebieską spódnicę, która w ty m świetle wy dawała się szara. Babcia zawsze nosiła szare kolory. To ona by ła najokrutniejsza z całej rodziny, ona spowodowała śmierć Cory ’ego, a teraz przy szła po Carrie! – Nienawidzę cię! Nienawidzę! – krzy czała histery cznie Carrie. Kiedy zdenerwowana panna Dewhurst wy szła z pokoju, posłano po pielęgniarkę, aby zaopiekowała się Carrie i dała jej jakiś środek uspokajający. W piątek panna Dewhurst zadzwoniła, informując mnie uprzejmie, że dwanaście uczennic złamało regulamin szkolny i za karę nie pojedzie na weekend do domu. Carrie by ła jedną z nich. – Naprawdę jest mi bardzo przy kro, ale nie mogę traktować pani siostry w szczególny sposób i wy różniać spośród inny ch dziewcząt. By ła podczas tego zajścia w pokoju i nie chciała podporządkować się moim poleceniom. Muszę dbać o dy scy plinę. Z niecierpliwością oczekiwałam obiadu, by omówić tę sprawę z Paulem. – To jakaś straszna pomy łka. Nie można przecież zostawić tam Carrie na weekend. Przecież obiecaliśmy, że będziemy ją co ty dzień zabierać do domu. Ona jest zby t mała, aby stać się przy czy ną jakiegoś wy stępku. To nie jest sprawiedliwe, by ją karać, ty lko dlatego że by ła w ty m pokoju. – Wy bacz, Cathy – odparł Paul, odkładając sztućce. – Panna Dewhurst zadzwoniła do mnie zaraz po telefonie do ciebie. – W jej szkole trzeba przestrzegać pewny ch zasad, a skoro Carrie je złamała, to konsekwentnie musi ponieść karę wraz z inny mi dziewczętami. Bardzo szanuję pannę Dewhurst, nawet jeśli twoja opinia o niej jest inna. Gdy Chris wrócił do domu i dowiedział się o zdarzeniu, przy znał rację Paulowi. – Cathy, dobrze o ty m wiesz, że gdy Carrie się zdenerwuje, to może nieźle narozrabiać. Nawet jeśli niczego nie zrobiła, bądź pewna, że wszy scy, którzy nie ogłuchli od jej krzy ku, mogą uważać się za szczęściarzy. Weekend bez Carrie by ł bardzo smutny. Nie mogłam o niej zapomnieć. Przez cały czas zastanawiałam się, co teraz robi i my śli. Zamknęłam oczy i ujrzałam jej małą, bladą twarzy czkę z duży mi, przestraszony mi oczy ma. By ła niewinna! Na pewno! Co mogło przy trafić’ się bezbronnej, małej dziewczy nce w tak ekskluzy wnej szkole, prowadzonej przez odpowiedzialną i zacną osobę, jaką by ła panna Emily Dean Dewhurst? Zawsze gdy Carrie czuła się skrzy wdzona i skłócona ze światem, nie mając nikogo bliskiego obok siebie, zamy kała się we własny m świecie, wracając do przeszłości i maleńkich porcelanowy ch laleczek, które by ły schowane głęboko w szafie pod ubraniami. Teraz by ła jedy ną w szkole dziewczy nką, która miała cały pokój wy łącznie dla siebie. Nigdy przedtem nie by ła sama. Po raz pierwszy w swoim dziesięcioletnim ży ciu miała spędzić noc samotnie. Nie miała żadnej przy jaciółki, nawet ładna Lacy St. John odwróciła się od niej! Na pewno Carrie wy jmie ze swojego schowka porcelanowe laleczki, pana i panią Parkins oraz ich śliczne dziecko – Klarę, zacznie z nimi rozmawiać, tak jak zwy kła to robić, gdy mieszkała na poddaszu. – Cathy – powiedziała pewnego dnia. – My ślałam, że może mama jest w niebie razem z tatą i Cory m. Mam ty lko was. By łam taka zła na ciebie i Chrisa, że pozwoliliście, aby doktor wy słał mnie do tej drogiej szkoły. Wiesz, tak naprawdę to czuję się szczęśliwa ty lko w domu. Nienawidziłam cię, Cathy ! Wszy stkich nienawidziłam. Nienawidziłam nawet Boga za to, że
stworzy ł mnie taką małą i pozwolił, aby ludzie śmiali się z mojej dużej głowy. Carrie wiedziała, o czy m szepczą dziewczęta. Gdy patrzy ła w ich stronę, odwracały wzrok. – Wmawiałam sobie, że nic mnie to nie obchodzi – szepnęła Carrie. – Ale bardzo mnie to raniło. Tłumaczy łam sobie, że mogę by ć silna i odważna, tak jak tego chcieliście. Chciałam by ć dzielna, ale nie potrafiłam. Nie lubię ciemności. Sądziłam, że Bóg usły szy moje modlitwy i sprawi, by m trochę podrosła. – Panowała ciemność, Cathy, a pokój by ł duży, przerażający. Wiesz, że boję się ciemności, szczególnie gdy nie pali się nocna lampka i jestem sama. Chciałam nawet, żeby wróciła Sissy, wolałam ją niż samotność. Coś poruszy ło się w ciemności, wpadłam w panikę i choć nie powinnam, włączy łam lampkę. Chciałam wziąć do łóżka swoje laleczki, na pewno by łoby mi raźniej. Leżałaby m bardzo delikatnie, aby nie zrobić im krzy wdy. Zawsze kładłam panią i pana Parkins na dnie szuflady, a między nimi leżała Klara. Podniosłam ich kołderkę z waty i sięgnęłam po Klarę, ale poczułam coś dziwnego. Spojrzałam, Cathy, i wiesz, co zobaczy łam? Paty k! Leżał tam ty lko mały paty k! Odwinęłam panią i pana Parkins, znajdując tam trochę większe paty ki. Rozpłakałam się. Zniknęły wszy stkie laleczki, zamieniły się w paty ki. Zrozumiałam, że Bóg nigdy nie pozwoli mi urosnąć, skoro przemienił moje ukochane porcelanowe ludziki w paty ki. Wtedy zdarzy ło się coś dziwnego. Czułam, że ja też się zmieniam w kawałek drewna. Zeszty wniały mi ręce i nogi. Wstałam i skulona w kąciku czekałam. Pamiętam, jak babcia groziła, że jeśli stłukę którąś z laleczek, stanie się coś strasznego. Nie powiedziała nic więcej, ale reszty dowiedziałam się od jej szkolny ch koleżanek. W nocy dwanaście dziewczy nek ukarany ch przez pannę Dewhurst zakradło się do pokoju Carrie. Dowiedziałam się o ty m od Lacy St. John, która zrelacjonowała mi tamte wy darzenia, prosząc, aby m nie zdradziła jej przed panną Dewhurst. Dwanaście uczennic ubrany ch w długie, białe koszule nocne zgromadziło się w pokoju Carrie, każda z nich trzy mała pod brodą zapaloną świecę. W ten sposób ich twarze przy brały upiorny wy raz, oczy wy dawały się ciemny mi, pusty mi oczodołami. To wy starczy ło, aby śmiertelnie przerazić klęczącą w kącie małą Carrie. Stanęły wokół niej z naciągnięty mi na twarze poszewkami na poduszki. Patrzy ły zły mi oczami przez wy cięte niestarannie otwory. Zaczął się ry tuał, podczas którego koły sano świecami, wy mawiano zaklęcia, tak jakby robiły to prawdziwe czarownice. Chciały wy pędzić ducha małości z Carrie. Zaklęcia miały uwolnić moją siostrę od zła, które sprawiało, że by ła tak nienaturalnie mała i dziwna. Jeden ostry głos górował nad chórem dziewcząt, a Carrie wiedziała, że należał do Sissy Towers. Dla Carrie ubrane w długie koszule dziewczy ny z biały mi kapturami na głowach i czarny mi oczodołami by ły po prostu diabłami z piekielny ch czeluści. Przerażona, zaczęła drżeć, jakby raz jeszcze jej okrutna babcia weszła do pokoju, lecz ty m razem zamiast tej groźnej kobiety by ło dwanaście nieznany ch postaci. – Nie płacz, nie bój się – uspokajał ją głos doby wający się spod białego kaptura. – Jeśli przeży jesz dzisiejszą noc i tę inicjację, zostaniesz przy jęta do tajnej i ekskluzy wnej organizacji. Jeśli przejdziesz inicjację, będziesz dopuszczona do naszy ch sekretów, spotkań i ry tuałów. – Och – jęknęła Carrie. – Odejdźcie, zostawcie mnie w spokoju, odejdźcie. – Cisza! – rozkazał przenikliwy głos. – Nie masz szansy na zostanie jedną z nas, jeśli nie oddasz jakiejś najcenniejszej rzeczy, którą posiadasz. Możesz wy brać: albo to, albo będziesz
musiała przejść próbę. Skulona w kącie Carrie przy patry wała się, jak cienie biały ch czarownic poruszały się wokół niej. Płomienie świec stawały się coraz większe, zmieniając jej świat w jeden wielki, złowrogi, żółtoczerwony ogień. – Daj nam najcenniejszą dla siebie rzecz albo będziesz cierpieć, cierpieć, cierpieć – powtarzał chór przerażający ch postaci. – Nic nie mam – szepnęła Carrie. – A lalki? Daj nam porcelanowe laleczki, oddaj je nam – domagał się srogi głos. – Twoje ubrania są dla nas za małe, nie chcemy ich. Daj nam laleczki, daj nam ładnego pana, ładną panią... i ich dzidziusia. – Zniknęły ! – krzy knęła Carrie w obawie, że ją podpalą. – Zamieniły się w paty ki! Cha! Cha! Ale historia! Kłamczucha! Więc będziesz cierpięć, ty mała sowo; albo będziesz jedną z nas, albo umrzesz. Wy bieraj. Decy zja by ła bardzo łatwa. Carrie skinęła głową, starając się powstrzy mać łzy. – W porządku. Od dzisiejszej nocy, ty, Carrie Dollanganger, dziewczy nko o śmieszny m imieniu i śmiesznej twarzy, będziesz jedną z nas. Jeszcze dzisiaj cierpię, my śląc o tamtej nocy. Chusteczką przesłoniły jej oczy, małe rączki zawiązały na plecach sznurkiem, wy pchnęły na kory tarz i zaprowadziły na górę stromy mi schodami. Nagle znalazły się na zewnątrz szkoły. Carrie poczuła na twarzy podmuch zimnego wiatru oraz stromy spadek pod stopami. Zorientowała się, że dziewczęta wy prowadziły ją na dach! By ła to jedy na rzecz, która przerażała ją bardziej niż babcia. Zaczęła przeraźliwie krzy czeć, a dziewczęta uspokajały ją, radząc: – Siedź cicho jak przy zwoita sowa. Usiądź sobie na dachu obok komina, w świetle księży ca, a jutro rano będziesz jedną z nas. Przerażona, zaczęła walczy ć z rękami, które starały się ją zmusić, by usiadła. Nagle przestała czuć ręce prześladowczy ń, została sama. Sły szała kroki i głosy oddalający ch się dziewcząt i ciche trzaśnięcie drzwi. Cathy, Cathy! – krzy czała w duchu. Chris, przyjdź i pomóż mi!Dlaczego pan mnie tu przysłał, doktorze Paul? Czy nikt mnie nie chce? Łkając, z zawiązany mi oczami i rękami, Carrie zaczęła powolutku przesuwać się po stromy m dachu w kierunku, z którego doszedł ją odgłos zamy kany ch drzwi. Krok po kroku, ślizgając się, Carrie posuwała się ku wejściu do budy nku. Przy każdy m kroku modliła się, by nie spaść. Kilka lat później wy znała, że robiła to nie ty le insty nktownie, co z powodu nadciągającej wiosennej burzy oraz dochodzącego z oddali głosu ukochanego Cory ’ego, śpiewającego melancholijną piosenkę o szczęśliwy m domu i słońcu. – Och Cathy, tak bardzo się bałam, gdy znalazłam się na dachu. Zaczął wiać silny wiatr, czułam pierwsze krople deszczu, zagrzmiało i gdzieś w oddali uderzy ł piorun. Niebo pojaśniało na chwilę i przez opaskę ujrzałam światło. Wciąż sły szałam głos Cory ’ego, który prowadził mnie do wejścia. Poczułam drzwi, otworzy łam je nogą i nie wiedząc dlaczego, nagle zaczęłam spadać po schodach niczy m bezwładna kukła. Tracąc przy tomność, zdałam sobie sprawę, że musiałam złamać nogę. Poczułam straszliwy ból. Coś rozszarpy wało nogę tak mocno, że wkrótce nie czułam już niczego, przestał padać deszcz, zamilkł też Cory. W niedzielny poranek jedliśmy z Chrisem i Paulem śniadanie. Chris trzy mał w ręku ciepłą bułeczkę maślaną i właśnie otwierał usta, by ją ugry źć, gdy
zadzwonił telefon. Paul ze zniecierpliwieniem odłoży ł sztućce. Miał zamiar spróbować mojego pierwszego sufletu z sera, który smakował najlepiej na ciepło. – Cathy, mogłaby ś odebrać? – spy tał. – Chciałby m spróbować twojego sufletu. Wy gląda i pachnie bardzo apety cznie. – Proszę. Smacznego – odparłam i podbiegłam do telefonu, py tając po drodze: – Co mam powiedzieć, jeśli będzie to pani Williamson? Roześmiał się pod nosem, wziął widelec do ręki i odrzekł: – A może to ktoś inny ? Dzwonią do mnie nie ty lko samotne, schorowane wdowy ! Podniosłam słuchawkę i powiedziałam dorosły m głosem: – Rezy dencja doktora Paula Sheffielda. – Mówi Emily Dewhurst. Proszę połączy ć mnie naty chmiast z doktorem Sheffieldem. – Panna Dewhurst! – wy krzy knęłam, przeczuwając, że wy darzy ło się coś złego. – Mówi Cathy, siostra Carrie. Czy wszy stko w porządku?! – Proszę przy jechać naty chmiast! – Panno Dewhurst!... Nie pozwoliła mi skończy ć. – Pani siostra zniknęła w tajemniczy sposób. W niedzielę dziewczęta, które zostały w internacie, muszą uczestniczy ć w porannej mszy. Osobiście czy tałam listę obecności, ale Carrie nie odpowiedziała, gdy wy czy tałam jej nazwisko. Serce zaczęło mi bić mocniej, w obawie że mogła ją spotkać jakaś krzy wda. Włączy łam głośnik w jadalni, tak aby Paul i Chris mogli sły szeć rozmowę z panną Dewhurst. – Gdzie by ła? – spy tałam przerażona. – Gdy wy czy tałam jej nazwisko, w kaplicy rozległ się złowieszczy pomruk. Do tej pory nie zdołałam się dowiedzieć, gdzie jest. Wy słałam nauczy cielkę, by sprawdziła pokój Carrie, ale by ł pusty. Wtedy zarządziłam poszukiwania na terenie całej szkoły, ogrodu, piwnic i poddasza, ale, niestety, bez skutku. Gdy by m jej nie znała, posądziłaby m ją o ucieczkę, prawdopodobnie by łaby teraz w drodze do domu. Ale mam przeczucie, że zeszłej nocy wy darzy ło się coś, co by ło związane z pani siostrą i dwunastoma ukarany mi dziewczętami. Niestety, uczennice te odmawiają odpowiedzi na moje py tania. – To znaczy, że wciąż pani nie wie, gdzie jest Carrie? Paul i Chris przestali jeść, wpatrując się we mnie ze zdumieniem. – Przy kro mi, ale nie wiem. Ostatni raz widziano ją wczoraj wieczorem o dziewiątej. Nawet gdy by pieszo chciała wrócić do domu, z całą pewnością już by tam by ła. Jest prawie południe. Jeśli nie ma jej w domu ani w szkole, prawdopodobnie jest ranna albo zgubiła się lub przy darzy ło się jej coś złego. Miałam ochotę krzy czeć. Jak mogła mówić o ty m z taką obojętnością? Dlaczego za każdy m razem, gdy przy trafiało nam się coś złego, jakiś obcy, nieczuły głos informował nas o ty m? Biały samochód Paula pędził wzdłuż Overland Highway w kierunku szkoły, do której uczęszczała Carrie. Siedziałam na przednim siedzeniu, wciśnięta między Paula i Chrisa, który trzy mał na kolanach szkolną torbę. Zaraz po wy jaśnieniu sprawy planował powrócić do szkoły. Przez całą drogę mocno ściskał moją dłoń, zapewniając mnie, że temu naszemu maleństwu na pewno nie przy trafiło się nic złego.
– Cathy, rozluźnij się – szepnął, obejmując mnie mocno. – Znasz przecież Carrie. Pewnie gdzieś się schowała i nie odpowiada na wołania poszukujący ch. Pamiętasz przecież, jak zachowy wała się na poddaszu. Nie ulegała nawet prośbom Cory ’ ego. Jak sobie coś postanowi, to nie ma siły, aby ją powstrzy mać. Za bardzo bała się ciemności, aby uciec ze szkoły. Na pewno gdzieś się ukry wa. Może ktoś ją obraził albo dotknął i w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę. Wiesz, że bardzo lękała się ciemny ch pokoi. Może to stało się przy czy ną zamieszania? Ciemność! O Boże! Dlaczego on ciągle wraca wspomnieniami do pokoiku na poddaszu? Chris pocałował mnie w policzek i otarł spły wające łzy. – No, nie płacz. Przepraszam. Na pewno nic się jej nie stało. – Co pani ma na my śli, mówiąc, że nie wie pani, gdzie jest moja podopieczna? – spy tał ostro Paul, patrząc zimno na pannę Dewhurst. – Sądziłem, że uczennice uczęszczające do tej szkoły są pod fachową opieką przez całą dobę! By liśmy w eleganckim biurze panny Emily Dewhurst, która by ła zby t zdenerwowana, by usiąść za imponująco duży m biurkiem. Chodziła niespokojnie po pokoju, tłumacząc się. – Proszę mi wierzy ć, doktorze Sheffield, nic podobnego przedtem się w tej szkole nie wy darzy ło. Carrie jest pierwszą dziewczy nką, która zginęła bez wieści. Co wieczór robimy obchód, sprawdzając, czy wszy stkie dziewczy nki leżą w swoich łóżkach, nakazujemy zgasić światło. Tamtej nocy Carrie była w swoim łóżku. Poszłam do jej pokoju, chcąc ją pocieszy ć i sprawdzić, czy czegoś nie potrzebuje, ale nie chciała ze mną rozmawiać. – Zdaję sobie sprawę, że przy czy ną jej zniknięcia by ła bójka dziewcząt w pokoju pańskiej podopiecznej oraz prawdopodobnie kara, jaką wy mierzy łam obecny m tam uczennicom. Wszy scy wy kładowcy brali udział w poszukiwaniach, a ponadto rozmawialiśmy z dziewczętami, które uparcie twierdzą, że nie wiedzą, co mogło przy darzy ć się Carrie. Ale ja mam przeczucie, że one znają miejsce jej poby tu... – Dlaczego od razu nie powiadomiła nas pani o zniknięciu Carrie? – spy tał Paul. Poprosiłam, aby zaprowadziła nas do pokoju siostry. Panna Dewhurst szy bko odwróciła się w moją stronę, zadowolona, że może uniknąć dalszej konfrontacji z doktorem Sheffieldem. Prowadząc nas schodami na piętro, skarży ła się na rozbry kane dziewczęta i trudności wy chowawcze, jakie sprawiały. Kiedy weszliśmy wreszcie do pokoju, przy drzwiach zgromadziło się kilka dziewcząt szepczący ch coś do siebie. Z poszczególny ch słów domy śliłam się, że rozmawiały o mnie i o Chrisie, o naszy m podobieństwie do Carrie, ty lko że my nie by liśmy tak upiornie mali. Chris odwrócił się i wy krzy knął: – Wcale się nie dziwię, że was nienawidzi, skoro wy gadujecie takie brednie! Ale znajdziemy ją, nawet gdy by śmy musieli szukać jej przez cały ty dzień i torturować wszy stkie małe czarownice! – Młody człowieku, oprócz mnie nikt tutaj nie ma prawa wy wierać żadny ch nacisków na dziewczęta! – krzy knęła panna Dewhurst. Znałam Carrie bardzo dobrze, lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego starałam się my śleć tak jak ona. Gdy by m by ła w jej wieku, czy próbowałaby m uciec ze szkoły, gdzie zostałam niesprawiedliwie ukarana i zabroniono mi powrotu do domu? Tak! Właśnie tak by m postąpiła. Ale
ja nie by łam Carrie. Nie uciekłaby m przecież ubrana wy łącznie w nocną koszulę. Wszy stkie rzeczy, które przy wiozła do tej szkoły, leżały poukładane na półkach. Zniknęły jedy nie porcelanowe laleczki. Wciąż klęcząc przy komodzie Carrie, spojrzałam na Chrisa i Paula, pokazując pudełko, w który m znalazłam ty lko kołderki z waty i paty ki. – Nie ma lalek – powiedziałam, zastanawiając się, jaką rolę pełniły paty ki. – I jeśli się nie my lę, w jej garderobie brakuje ty lko koszuli nocnej. Nie uciekłaby ani nie wy szła na zewnątrz w koszuli. Musi gdzieś tutaj by ć, w miejscu, do którego nikt jeszcze nie zajrzał. – Wszędzie już szukaliśmy ! – zareagowała niecierpliwie panna Dewhurst, jak gdy by m nie miała w tej sprawie niczego do powiedzenia. Jedy ną kompetentną osobą w jej oczach by ł Paul, prawny opiekun Carrie, o którego zrozumienie i względy wciąż zabiegała. Spojrzałam na grupę stojący ch z boku dziewcząt i wy szukałam wzrokiem chudą, chorowitą twarz rudowłosej dziewczy nki, którą znałam z opowiadań Carrie. Relacje siostry na temat współlokatorki wy starczy ły, aby m znienawidziła ją z całego serca. Może sposób, w jaki przebierała palcami po kwadratowej kieszeni białego fartucha, sprawił, że przenikliwie spojrzałam jej w oczy ? Zbladła, odwróciła twarz w stronę okna i zrobiła taki ruch, jakby chciała się wy cofać. W końcu wy jęła rękę z podejrzanie wy pchanej kieszeni. – Ty jesteś współlokatorką Carrie, prawda? – spy tałam. – By łam – wy mamrotała w odpowiedzi. – Masz coś ciekawego w kieszeni? Mrużąc zielone oczy, potrząsnęła głową i sy knęła przez zaciśnięte usta: – Nie twój interes! – Panno Towers! Proszę odpowiedzieć pannie Dollanganger! – W kieszeni mam portmonetkę – przekornie odparła Sissy Towers. – To musi by ć duża, okrągła portmonetka – powiedziałam szy bko, po czy m rzuciłam się w jej kierunku, łapiąc ją za ramię. Drugą ręką z kieszeni fartuszka Sissy wy ciągnęłam błękitną chusteczkę. Państwo Parkins i ich dziecko, Klara, upadli na podłogę. Podniosłam laleczki i trzy mając je w ręku, spy tałam: – Skąd wzięły się w twojej kieszeni laleczki mojej siostry ? – One należą do mnie – odparła z uporem Sissy, a jej oczy nieprzy jemnie się zwęziły. Dziewczęta otoczy ły nas kręgiem i zaczęły szeptać coś do siebie. – Twoje? Te laleczki należą do Carrie. – Kłamiesz! Ale zobaczy sz! Mój tata wsadzi cię do więzienia! Panno Dewhurst, proszę nakazać tej osobie, aby zostawiła mnie w spokoju! Nienawidzę jej tak samo jak jej wstrętnej siostry karlicy ! – rozkazała Sissy, wy ciągając rękę po laleczki. Wstałam i zbliży łam się do niej, chowając laleczki za siebie. – Jeśli chcesz je dostać, musisz mnie najpierw zabić. – Panno Dewhurst! – krzy knęła przeraźliwie mała wiedźma i rzuciła się na mnie z pazurami. – To jest gwiazdkowy prezent od moich rodziców! – Ty wstrętna kłamczucho! – krzy knęłam przeraźliwie, gotowa uderzy ć ją w obrzy dliwą dziecięcą twarzy czkę. – Ukradłaś te laleczki i koły skę! Przez ciebie Carrie zagraża teraz ogromne niebezpieczeństwo!
Wiedziałam i czułam, że Carrie potrzebowała naty chmiastowej pomocy. – Gdzie jest moja siostra? Patrzy łam groźnie na tę rudowłosą dziewczy nkę, wiedząc, że ona nigdy nie wy jawi prawdy. Wy czy tałam to z jej podły ch, zawzięty ch oczu. Ale jedna z dziewczy nek, Lacy St. John, odezwała się i opowiedziała o wy darzeniach poprzedniej nocy, wy jawiając miejsce, do którego zaprowadzono Carrie. O Boże! Na cały m świecie nie by ło dla Carrie bardziej przerażającego miejsca niż dach – jakikolwiek dach. Gdy by liśmy sami, uwięzieni na poddaszu, próbowaliśmy z Chrisem wy prowadzać bliźnięta na dach, aby mogły choć przez chwilę przeby wać na słońcu i świeży m powietrzu. Chcieliśmy, aby dobrze się rozwijały i szy bko rosły. Ale one wpadały wtedy w szał, krzy cząc i broniąc się. Zamknęłam oczy, starając się skoncentrować i odgadnąć miejsce, w który m mogła przeby wać Carrie. Gdzie? Gdzie? Oczy ma wy obraźni ujrzałam ją skuloną w jakimś ciemny m kącie. – Proszę zaprowadzić mnie na poddasze – poleciłam pannie Dewhurst, która szy bko wy jaśniła, że to miejsce by ło już przeszukane i nikt nie odpowiadał na wołanie. Ale nie znali Carrie tak dobrze jak ja. Nie wiedzieli, że gdy by ła przestraszona, potrafiła przenosić się do krainy marzeń, gdzie nie istniała mowa. Wspięliśmy się po schodach na stry ch. By ło tu duże, ciemne i zakurzone poddasze, jakich wiele. Nie by ło jednak stary ch mebli, skrzy ń wy pełniony ch niepotrzebny mi nikomu rzeczami czy też inny ch reliktów przeszłości. Stały tam poustawiane obok siebie sterty ciężkich drewniany ch krat. Czułam, że Carrie siedziała gdzieś blisko, pomiędzy nimi. Miałam wrażenie, że wy ciąga do mnie rękę, aby dać znak o swojej obecności. Rozejrzałam się uważnie, ale nie dostrzegłam jej. – Carrie! – wy krzy knęłam najgłośniej, jak ty lko mogłam. – To ja, Cathy. Nie ukry waj się przede mną! Nie bój się! Odzy skałam lalki. Jest tu także Chris i doktor Paul. Przy jechaliśmy po ciebie i wrócimy razem do domu. Już nigdy nie wrócisz do tej szkoły, będziemy znowu mieszkać razem! Dotknęłam Paula. – Teraz twoja kolej. Powiedz jej coś. – Carrie, sły szy sz mnie? To prawda! Chcemy zabrać cię do domu. Wy bacz mi, Carrie, ale my ślałem, że ci się tutaj spodoba. Teraz wiem, że by łaś nieszczęśliwa. Carrie, proszę, odezwij się, jesteś nam bardzo potrzebna. Zdawało mi się, że usły szałam łkanie. Pobiegłam w tamty m kierunku. Wiedziałam sporo o poddaszach, więc sprawnie zaczęłam szukać siostry. Nagle zamarłam w bezruchu, a biegnący za mną Chris o mało mnie nie przewrócił. Parę metrów przede mną, w cieniu sterty krat, ujrzałam brudną i zakrwawioną Carrie, wciąż mającą zawiązane ręce i oczy. Jej noga by ła wy krzy wiona w dziwny, groteskowy sposób. – O Boże – szepnęli Chris i Paul jednocześnie. – Chy ba ma złamaną nogę. – Zaczekajcie – powiedział ostrzegawczo Paul, kładąc dłonie na moich ramionach, w momencie gdy miałam już biec Carrie na ratunek. – Spójrz na te kraty, Cathy. Jeden nieostrożny ruch, a obie zginiecie przy walone ich ciężarem. Ktoś jęknął i zaczął się modlić. Niewiary godne, jak udało się Carrie z zawiązany mi oczami
zejść z tak stromego dachu. Żadna dorosła osoba nie dokonałaby czegoś podobnego. Mówiąc do Carrie, obmy ślałam plan ratunku. – Carrie, rób dokładnie to, co mówię. Nie pochy laj się ani na lewo, ani na prawo. Połóż się na brzuchu, głową w kierunku mojego głosu. Przy czołgam się do ciebie i postaram złapać za ramiona. Podnieś wy soko głowę, aby nie pokaleczy ć sobie twarzy. Doktor Paul złapie mnie za kostki i wy ciągnie nas obie. – Powiedz, że będzie bolała ją noga. – Carrie, czy sły szałaś, co powiedział doktor Paul? Będziesz czuła silny ból w nodze, ale nie wpadaj w panikę. Rób wszy stko spokojnie, a nie potrwa to więcej niż dwie lub trzy sekundy. Doktor Paul zajmie się twoją nogą. Centy metr po centy metrze czołgałam się w kierunku Carrie wzdłuż trzęsącego się i grożącego zawaleniem tunelu z olbrzy mich krat. Gdy złapałam Carrie za ramiona, Paul krzy knął: – W porządku, Cathy ! Pociągnął mocno. Nagle rozległ się ogłuszający huk osuwający ch się krat. W powietrzu unosił się kurz. Obok mnie leżała Carrie. Szy bko uwolniliśmy z więzów jej dłonie i zdjęliśmy opaskę z oczu. Carrie trzy mała się mnie kurczowo, mrugając oczami, płakała z bólu i lęku przed zgromadzony mi wokół nauczy cielami. By ła przerażona zdeformowaną nogą. Oboje z Chrisem nie odstępowaliśmy Carrie na krok, czuwaliśmy u jej boku nawet w karetce pogotowia, którą wezwała panna Dewhurst. Paul jechał za nami swoim biały m samochodem, chcąc upewnić się, że Carrie otrzy ma fachową pomoc lekarską. Mógł ewentualnie służy ć radą ortopedzie, który będzie nastawiać złamaną nogę. Na poduszce obok głowy Carrie leżały trzy malutkie, uśmiechnięte laleczki. Złamana noga Carrie uniemożliwiła nam długą podróż zaplanowaną przez Paula. Och, jak wściekła by łam na mamę! To by ła jej wina, ale to my zawsze ponosiliśmy konsekwencje. Kiedy ona bezustannie podróżowała, chodziła na przy jęcia, spoty kała sławny ch, fascy nujący ch ludzi i gwiazdy filmowe, Carrie by ła unieruchomiona w łóżku, a my nie mogliśmy wy jechać na wakacje. Czy to by ło sprawiedliwe? Z gazety dowiedziałam się, że mama właśnie przeby wa we Francji, na Riwierze! Arty kuł ten wy cięłam z kolumny towarzy skiej i schowałam do mojego dużego albumu zemsty. Pokazałam go Chrisowi. Inne wy cinki ukry łam głęboko, nie chciałam bowiem, by się dowiedział, że zaprenumerowałam gazetę opisującą ży cie elity finansowej Wirginii. – Skąd to masz? – spy tał oschle. – Z lokalnej gazety Greenglenny. Znajdziesz tam wiele ciekawostek o mamie. W tutejszej „Daily News” nigdy nie ma wzmianki o lokalny ch osobistościach. – W przeciwieństwie do ciebie staram się zapomnieć – odparł ostro. – Przecież teraz niczego nam nie brakuje. Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na Paula, a noga Carrie zrośnie się i nie zostanie nawet śladu po wy padku. Jeszcze będą niejedne wakacje i wtedy pojedziemy do Nowej Anglii. Skąd mógł wiedzieć? Może w następne wakacje nie będziemy mogli nigdzie wy jechać albo Paul nie znajdzie dla nas czasu? – Zdajesz chy ba sobie sprawę, że Carrie może mieć krótszą nogę? Chris zerknął na mnie zmieszany i odparł:
– Gdy by rosła jak inne dzieci, to może istniałoby takie zagrożenie, ale Carrie rośnie bardzo powoli, więc nie sądzę, aby jej to groziło. – Idź sobie, zaszy j się w swoich książkach! – krzy knęłam zła, gdy ż cokolwiek by m powiedziała, zawsze miał gotową odpowiedź, a przecież przy czy ną wszy stkich naszy ch nieszczęść by ła mama. Wiedziałam, dlaczego Carrie nie rosła tak jak ja. Pozbawiono ją miłości, wolności i słońca! By ł też arszenik! Niech cię piekło pochłonie, mamo! Sy stematy cznie uzupełniałam swoją kolekcję arty kułami i zdjęciami prasowy mi przedstawiający mi mamę z mężem. Z nienawiścią i obrzy dzeniem, ale także z ciekawością przy patry wałam się zdjęciom mamy. Jej mąż wzbudzał we mnie podziw. By ł bardzo przy stojny m, dobrze zbudowany m mężczy zną o młodej i opalonej twarzy. Na zdjęciu wznosił szampanem toast z okazji drugiej rocznicy ślubu. Tej nocy postanowiłam napisać do mamy parę słów i wy słać ekspresem. Droga Pani Winslow! Dobrze pamiętam lato, kiedy wyjechała Pani na miodowy miesiąc. Było to piękne, słoneczne miejsce w górach, w zamkniętym na klucz pokoiku na poddaszu, którego okna ktoś szczelnie zabił deskami. Proszę przyjąć serdeczne gratulacje i szczere życzenia na przyszłość. Mam nadzieję, że zawsze będzie Pani prześladowana przez wspomnienia szczęśliwych wakacji, jesieni, zim i wiosen, które spędziła Pani ze swoimi czterema laleczkami. Pobiegłam na pocztę i szy bko wrzuciłam list do skrzy nki. Zaledwie odeszłam parę kroków, gdy zaczęłam żałować swojego czy nu. Chris z pewnością będzie na mnie bardzo zły. Tej nocy padał deszcz. Wstałam i przy glądałam się burzy. Po policzkach spły wały mi łzy. By ła sobota i Chris wrócił na weekend do domu. Stał na werandzie, a silny wiatr niosący z sobą kropelki deszczu zmoczy ł jego piżamę i przy kleił ją do ciała. Nasze oczy spotkały się. Chris bez słowa wszedł do mojego pokoju. Staliśmy przy tuleni. Rozpłakałam się. Czułam, że Chris też ma łzy w oczach. Mimo że trzy małam go mocno w objęciach, a na jego ramieniu oparłam głowę, chciałam, żeby sobie poszedł. – Dlaczego płaczesz? – spy tał. – Chris, ty już jej nie kochasz, prawda? Przez długą chwilę nie odpowiadał. Wezbrała we mnie złość. – Kochasz ją! Jak możesz?! Po ty m, co zrobiła z Cory m i Carrie? Chris, co się z tobą dzieje? Powinieneś ją znienawidzić tak samo jak ja! Wciąż milczał. Znałam już odpowiedź. Jeśli kochał mnie, musiał też kochać i ją. Za każdy m razem, gdy patrzy ł na mnie, widział swoją matkę taką, jaka by ła w młodości. Chris bardzo przy pominał ojca, który nie umiał oprzeć się urodzie i pięknu. Ale nasze podobieństwo by ło powierzchowne. Nie by łam słabą kobietą bez żadny ch zdolności. Potrafiłaby m zarobić na utrzy manie swojej rodziny. Nie musiałaby m zamy kać czwórki dzieci w koszmarny m pokoiku na poddaszu i pozostawiać ich na pastwę okrutnej, starej kobiety, która chciała, aby cierpiały za grzechy swej matki. Podczas gdy rozmy ślałam nad zemstą i sposobem zrujnowania ży cia mamy, Chris całował
mnie czule w usta. By łam tak pogrążona w my ślach, że nawet tego nie zauważy łam. – Przestań! – krzy knęłam, gdy jego usta coraz śmielej pieściły moje wargi. – Zostaw mnie w spokoju! Nie kochasz mnie tak, jak chciałaby m by ć kochana! Kochasz mnie, bo jestem do niej podobna! Czasami nienawidzę swojego wy glądu! Spojrzał na mnie obrażony, po czy m skierował się ku drzwiom. – Chciałem cię ty lko pocieszy ć – odparł smutno. – Źle mnie zrozumiałaś. * Moje obawy o nogę Carrie okazały się bezpodstawne. Po zdjęciu gipsu chodziła normalnie i nie by ło nawet śladu po złamaniu. Z nadejściem jesieni zastanawialiśmy się z Paulem i Chrisem nad szkołą dla Carrie. Doszliśmy do wniosku, że najlepszy m wy jściem będzie posłanie jej do zwy kłej szkoły, z której mogłaby wracać codziennie po południu do domu. Musiałaby ty lko wsiąść do autobusu i przejechać zaledwie trzy przy stanki, po skończony ch lekcjach wracałaby ty m samy m autobusem do domu. Podczas moich lekcji baletu dotrzy my wałaby towarzy stwa Henny. Minęły pierwsze miesiące szkoły, a Carrie wciąż nie miała żadnej przy jaciółki. Bardzo chciała należeć do jakiejś grupy, ale niestety wszy stkim dzieciom wy dawała się śmieszna i nienaturalna. Chciała zaprzy jaźnić się z kimś, kto stałby się dla niej drugą siostrą, ale spoty kała się ty lko z drwiną, podejrzliwością, wrogością. Straciła już nadzieję, że znajdzie bratnią duszę. – Cathy – skarży ła się. – Nikt mnie nie lubi. – Polubią cię. Prędzej czy później przekonają się, że jesteś miłą dziewczy nką. Wszy scy w domu bardzo cię kochają, więc nie przejmuj się koleżankami. Carrie spała na podwójny m łóżku w moim pokoju. Co noc widziałam, jak klęczy z pochy loną głową, modląc się żarliwie. – Boże, proszę, oddaj mi prawdziwą mamę i spraw, aby m troszkę urosła. Nie muszę by ć tak wy soka jak mama, wy starczy by m urosła tak jak Cathy, ach, proszę, proszę, pomóż mi. Leżałam na łóżku, wpatry wałam się w sufit i z całego serca nienawidziłam mamy. Dlaczego Carrie wciąż tęskniła za matką, która by ła dla nas tak okrutna? Czy dobrze postąpiliśmy, zatajając przed Carrie prawdę o niej, o ty m, że chciała zamordować własne dzieci? Przecież to przez nią Carrie jest taka mała. Carrie zdawała sobie sprawę, że przy czy ną jej samotności i nieszczęścia by ł bardzo niski wzrost. Miała ładną buzię i wspaniałe włosy. Ale cóż z tego, skoro ta buzia i włosy by ły częścią zby t dużej głowy osadzonej na wątły m i mizerny m ciałku. Ta niespoty kana uroda zaważy ła na jej szkolny m ży ciu. Zamiast zy skiwać sobie przy jaciół i ich podziw, narażała się ty lko na wrogość i kpiny. – Buzia laleczki, anielskie włosy. Hej, karzełku! Dlaczego nie wstąpisz do cy rku? Na pewno by łaby ś specjalną atrakcją, najmniejszy m potworkiem! Sły sząc to, biegła do domu, płacząc nad swoim losem, przerażona okrucieństwem dzieci. – Nie nadaję się, Cathy – żaliła się, szlochając z głową wtuloną w moją spódnicę. – Nikt mnie nie lubi, bo jestem zby t mała. Nienawidzą mnie za ładną buzię, która została zmarnowana dla takiego potworka.
Pocieszałam ją, jak ty lko mogłam, ale zdawałam sobie sprawę, że to nie wy starcza. Przez cały czas czułam na sobie jej uważne spojrzenie, który m porówny wała nasz wzrost i nasze proporcje. W tej konfrontacji Carrie sromotnie przegry wała. Jak można by ło porówny wać perfekcy jne proporcje mojego ciała z jej groteskowy m wy glądem? Gdy by to by ło możliwe, z chęcią oddałaby m jej kilka centy metrów. W zamian pozostało mi ofiarowanie jej gorący ch modlitw. Co wieczór klękałam przy łóżku siostry i prosiłam żarliwie Boga, aby jej pomógł. – Proszę, Boże, pomóż urosnąć Carrie! Ona jest taka młoda i tak wiele wy cierpiała. Boże, zmiłuj się nad nami! Bądź łaskaw dla nas! Wy słuchaj mojej modlitwy ! Pewnego popołudnia Carrie zwróciła się do jedy nej osoby, która jeszcze mogła jej pomóc. Paul siedział na werandzie, popijał wino i jadł krakersy z żółty m serem. Ja by łam w ty m czasie na lekcji tańca. – Przy szła do mnie i spy tała, czy przy padkiem nie mam maszy ny do rozciągania ludzi. Odpowiedziałem, że gdy by m miał taką maszy nę, rozciąganie okazałoby się bardzo bolesne. Poradziłem jej, aby czekała cierpliwie, z czasem urośnie i będzie tego samego wzrostu co rówieśnicy. W okresie dojrzewania młodzież rośnie bardzo szy bko. Patrzy ła na mnie ty mi duży mi, smutny mi oczami, w który ch dostrzegłem rezy gnację i rozczarowanie. Gdy odchodziła z nisko opuszczoną głową, zrozumiałem, że ją zawiodłem. Z pewnością uwierzy ła w bajki o maszy nie do rozciągania, który mi karmili ją rówieśnicy. – Czy nie ma sposobu, który pomógłby jej urosnąć? – spy tałam Paula. – Chciałby m jej pomóc – odparł zdławiony m głosem. – Wszy stko by m oddał, aby mogła urosnąć choć kilka centy metrów, o który ch tak marzy.
Cień mamy Z Paulem mieszkaliśmy już ponad półtora roku. By ł to najszczęśliwszy okres w naszy m ży ciu. Czułam się jak wy chodzący z mroku kret, który w konfrontacji ze światem przekony wał się, że marzenia o wolności odbiegają od rzeczy wistości. Kiedy ś my ślałam, że z chwilą ucieczki z Foxworth Hall ży cie będzie usłane różami, a ja szy bko osiągnę sławę, fortunę i szczęście. By łam utalentowaną dziewczy ną. Dostrzegałam podziw w oczach obserwujący ch mnie madame i Georgesa. Szczególnie madame okazy wała wrażliwość na najmniejszy nawet błąd i utratę kontroli nad ciałem. Każda kry ty czna uwaga pod moim adresem utwierdzała mnie w przekonaniu, że by łam warta pracy madame i że już wkrótce stanę się nie ty lko dobrą tancerką, ale primabaleriną. Podczas wakacji Chris pracował w kawiarni jako kelner, od siódmej rano do siódmej wieczorem. W sierpniu miał wrócić na Uniwersy tet Duke, gdzie rozpocznie drugi rok nauki. Carrie spędzała cały wolny czas na huśtawce i zabawie lalkami. Miała już dziesięć lat i powinna zapomnieć o lalkach. Sześć dni w ty godniu, oprócz niedziel, spędzałam, ćwicząc i tańcząc w szkole baletowej. Gdy przy chodziłam do domu, moja mała siostrzy czka chodziła za mną jak cień. Gdy wy chodziłam, Carrie dotrzy my wała towarzy stwa Henny. Potrzebowała przy jaciółki w swoim wieku, ale niestety nie mogła jej znaleźć. Wciąż miała przy sobie porcelanowe laleczki, które zastępowały jej przy jaciół i który m mogła się ze wszy stkiego zwierzy ć. Przestała już przede mną i Chrisem udawać małe dziecko. Od dłuższego czasu nie sły szałam, by skarży ła się na swój wzrost. Zdradzały ją jedy nie duże, smutne oczy, które mówiły o tęsknocie, o chęci stania się normalny m dzieckiem. Jej samotność tak bardzo raniła moje serce, że znów zaczęłam my śleć o mamie, ży cząc jej, aby znalazła się w gronie potępiony ch na wieki. Chciałam, aby smaży ła się w ogniu piekielny m i żeby złe duchy kłuły ją widłami. Coraz częściej pisałam do niej krótkie listy, chcąc zburzy ć jej szczęśliwe ży cie. Nie wiem, czy je otrzy my wała, gdy ż ciągle gdzieś wy jeżdżała. Niejednokrotnie czekałam na zwrot listów, ale nigdy żaden nie powrócił. Każdego dnia uważnie czy tałam zaprenumerowaną gazetę, szukając wiadomości o ży ciu matki i jej najbliższy ch planach. Czasami dopisy wało mi szczęście. Pani Bartholomew Winslow opuściła Paryż i pojechała do Rzymu, aby odwiedzić nowo otwarty salon mody. Wy cięłam ten arty kuł i dodałam do swojej kolekcji. Och, co powinnam zrobić, gdy ją spotkam?! Wcześniej czy później wróci do Greenglenny i zamieszka w odremontowany m, wspaniały m domu Barta Winslowa. Wy cięłam zdjęcie, które nie schlebiało jej urodzie. Dziwne. Zazwy czaj uśmiechała się w stronę dziennikarzy, chcąc udowodnić, że jest szczęśliwą i zadowoloną z ży cia kobietą.
W sierpniu Chris wrócił na uczelnię. Dwa ty godnie później rozpoczęłam lekcje w szkole średniej. Pod koniec sty cznia zdam maturę. Czułam się tak szczęśliwa, że z entuzjazmem zabrałam się do nauki. * Jesienne dni mijały nam szy bko. Zachowałam w pamięci te chwile, ponieważ odliczaliśmy je z mozołem. Monotonia jest największy m wrogiem dzieci. Tak wy glądały nasze młode lata. Skrupulatnie śledziłam każdy krok mamy, a po pewny m czasie zaczęłam szperać w przeszłości Barta oraz historii jego rodziny, poświęcając na to cały wolny czas. Godzinami ślęczałam w bibliotece nad kronikami i książkami poświęcony mi najstarszy m rodom w Greenglennie. Przodkowie Barta, podobnie jak moi, przy by li z Anglii do Wirginii w osiemnasty m wieku. Podniosłam wzrok i z zadumą patrzy łam przed siebie. Cóż za zbieg okoliczności, że nasi dziadowie należeli do „Straconej Kolonii”! Niektórzy mężczy źni wrócili do Anglii po zapasy, a gdy przy pły nęli z powrotem, nie zastali nikogo. Nie przeży ł nikt, kto mógłby opowiedzieć o wy darzeniach, jakie nastąpiły podczas ich nieobecności. Po rewolucji rodzina Winslowów przeniosła się do Karoliny Południowej. Dziwne. Rodzina Foxworthow też zamieszkała na obszarze Karoliny Południowej. Każdego dnia spacerowałam ulicami Greenglenny, robiłam zakupy w eleganckich, ekskluzy wny ch sklepach, mając nadzieję, że spotkam matkę. Przy glądałam się każdej napotkanej blondy nce. Szukałam jej w drogich sklepach. Sprzedawcy podchodzili do mnie niespodziewanie i py tali, czy mogą mi służy ć pomocą. Oczy wiście, że nie mogli. Szukałam przecież swojej matki, a ona nie wisiała na wieszaku. By ła w mieście! Dowiedziałam się o ty m z kroniki towarzy skiej. Pewnej słonecznej soboty madame Marisha poprosiła mnie, aby m załatwiła jej coś w mieście. Właśnie biegłam chodnikiem, gdy nagle ujrzałam przed sobą znajome sy lwetki. Serce zabiło mi mocniej. To oni! Gdy ujrzałam matkę idącą spokojnie u boku męża, wpadłam w panikę. Zaschło mi w gardle. Ostrożnie podeszłam bliżej, tak aby usły szeć ich głosy. Jeśli się odwróci, na pewno mnie rozpozna – i co wtedy zrobię? Czy odważę się napluć matce w twarz? Tak, zrobię to! Mogłaby m podstawić jej nogę, a ona przewróciłaby się na ziemię i stała się źródłem zainteresowania przechodniów. Tak, to dałoby mi saty sfakcję! Z obrzy dzeniem przy słuchiwałam się ich konwersacji. Mama miała delikatny, cichy głos, jakim mówią dobrze urodzone i starannie wy chowane panienki. Z niekłamany m podziwem obserwowałam powiewające na wietrze jasne włosy. Gdy zwróciła się twarzą do mężczy zny, ujrzałam jej profil. Westchnęłam. Och, mój Boże, jak pięknie wy glądała w ty m eleganckim, różowy m kostiumie. Ta piękna matka-morderczy ni, którą niegdy ś uwielbiałam, wciąż potrafiłaby poruszy ć moje serce. Gdzieś głęboko pozostałam małą dziewczy nką, podobną do Carrie, która tak bardzo potrzebowała matki. Dlaczego, mamo? Dlaczego bardziej kochałaś pieniądze niż swoje dzieci? Nie mogłam opanować wzruszenia. Dy skretnie otarłam łzy. Chciałam podbiec i publicznie oskarży ć ją o morderstwo, zdemaskować w oczach męża i przestraszy ć. Jednocześnie pragnęłam zarzucić ręce na ramiona matki i wy mówić jej imię, prosić, by znów mnie pokochała. Nienawiść i chęć zemsty okazały się jednak silniejsze. Nie by łam jeszcze gotowa. Poczekam, aż stanę się
sławna i bogata. Na razie wciąż by łam nikim, a ona zamożną damą, sły nącą z urody. Nie zauważy li mnie. Moja matka nie należała do kobiet, które rozglądają się na ulicy. To ona zazwy czaj przy ciągała wzrok przechodniów, podziwiający ch jej urodę i bogactwo. Przechadzała się ulicą jak królowa pomiędzy poddany mi, jak gdy by oprócz niej i przy stojnego męża nie istniał nikt inny. Gdy nasy ciłam oczy widokiem matki, przy jrzałam się bliżej jej urodziwemu mężowi. Zgolił obfite wąsy, które wy dawały mi się charaktery sty czne dla jego osoby, a ciemne włosy zaczesał do ty łu. Nie miałam wątpliwości, przy pominał mi Juliana! Nie rozmawiali o niczy m specjalny m. Zastanawiali się nad ty m, w jakiej restauracji zjeść obiad i czy meble, które dzisiaj kupili, nie są zby t ekstrawaganckie. – Podoba mi się ten komplet wy poczy nkowy ! Do złudzenia przy pomina mi fotele, które kupiłam tuż przed śmiercią Chrisa. Tak. Tamten zestaw by ł bardzo drogi, kosztował ponad dwa i pół ty siąca dolarów. Zupełnie zmienił atmosferę i wy gląd pokoju. Wkrótce potem tata zginął w wy padku i wszy stkie niespłacone rzeczy zostały zwrócone, także komplet wy poczy nkowy. Kusząc los, podążałam za nimi. A więc mieszkali już w domu Barta Winslowa. Idąc krok w krok za mamą, planowałam zemstę. W końcu stchórzy łam! Nie zrobiłam nic! Zła na siebie wróciłam do domu. Stanęłam przed lustrem i patrząc na swoje odbicie łudząco przy pominające matkę, wpadłam w szał. Nie zastanawiając się, podeszłam do małego biurka, chwy ciłam marmurowy przy cisk i z całej siły rzuciłam nim w lustro. Nareszcie! Rozpadłaś się na kawałki, mamo. Już nie istniejesz! Tego samego dnia Paul przy wołał robotnika, który wy mienił lustro. By łam głupia. Straciłam sporo pieniędzy, za które planowałam kupić prezent dla Paula na jego czterdzieste drugie urodziny. Pewnego dnia moje rachunki z matką zostaną wy równane, i to w taki sposób, że ja nie zostanę zraniona. Będzie to coś więcej niż stłuczone lustro. O wiele więcej.
Prezent urodzinowy Nieoczekiwani pacjenci Paula i konferencje lekarskie już niejednokrotnie pokrzy żowały
moje plany. Tego wy jątkowego dnia zrezy gnowałam z lekcji baletu i prosto po szkole pobiegłam do domu. Henny pracowicie przy gotowy wała zaplanowane przeze mnie wy kwintne menu, składające się z ulubiony ch potraw Paula. Najbardziej pracochłonną potrawą okazał się kreolski przy smak, który swój niezwy kły smak zawdzięczał krewetkom, krabom, ziarnom ry żu, zielonej papry ce, cebuli, ząbkom czosnku i grzy bom. Z niepokojem zerkałam na zegar. Gdy wszy stkie składniki potrawki kreolskiej zostały umy te i poszatkowane, ugotowałam warzy wa z grzy bami. Podejrzewam, że pierwszy i ostatni raz przy rządzałam tę potrawę. Włoży łam ją do piekarnika i zabrałam się do pieczenia ciasta. Jeden kawałek nasączy łam ponczem, posmarowałam lukrem i poczęstowałam nim dzieci z sąsiedztwa. Henny kręciła głową z dezaprobatą, niezadowolona z mojej hojności. Zdąży łam wy cisnąć ostatnią róży czkę na wierzchnią warstwę kremu, gdy do kuchni wszedł Chris z prezentem pod pachą. – Spóźniłem się? – spy tał zdy szany. – Mogę zostać ty lko do dziewiątej. Muszę wrócić do internatu przed wieczorny m obchodem. – Nie, przy szedłeś w samą porę – odparłam podniecona. – Gdy Henny skończy sałatkę, nakry jesz do stołu. Ja muszę się wy kąpać i przebrać. Oczy wiście nakry wanie stołu godziło w męską godność Chrisa, ale w ten specjalny dzień zgodził się bez słowa. Umy łam głowę, włosy nakręciłam na grube wałki, pomalowałam paznokcie srebrzy sty m lakierem. Z dużą wprawą nałoży łam makijaż. Stałam się już prawie ekspertem w tej dziedzinie, gdy ż niejednokrotnie zasięgałam rad u madame Marishy i doświadczony ch kosmety czek w salonach piękności. Po ty ch wszy stkich zabiegach spojrzałam w lustro – nikt nie dałby wiary, że miałam dopiero siedemnaście lat. Zeszłam na dół. Poczułam na sobie pełen podziwu wzrok Chrisa, a w oczach Carrie malowały się smutek i zazdrość. Mój widok rozjaśnił okrągłą twarz Henny, która w uśmiechu pokazała wspaniałe zęby. Pośpiesznie poprawiłam kilka drobiazgów na stole, przesunęłam śmieszne, kolorowe kapelusiki z papieru, piszczałki i koty liony. Chris nadmuchał kilka balonów i zawiesił je na ży randolu. Kiedy wszy stko by ło zapięte na ostatni guzik, usiedliśmy za stołem, czekając niecierpliwie na Paula. Mijały godziny, a Paul wciąż nie wracał. Podenerwowana wstałam od stołu i zaczęłam nerwowo chodzić po pokoju, zupełnie tak samo jak mama w trzy dzieste szóste urodziny taty, na które nigdy nie przy jechał. Wy biła dziewiąta i Chris musiał wracać do internatu. Wkrótce po jego wy jściu Carrie zaczęła ziewać i skarży ć się na zmęczenie. Henny podała jej kolację, a potem wy słała do łóżka. Moja młodsza siostra miała teraz własny pokój, w który m dominowały czerwień i fiolet. Po niedługim czasie również Henny poszła spać. Zostałam sama.
Parę minut po dziesiątej usły szałam samochód Paula, w chwilę później on sam stał w kory tarzu, trzy mając w rękach dwie walizki. Przy witał się ze mną, jakby nic się nie stało, i dopiero gdy dostrzegł mój strój, zajrzał do jadalni. Na widok odświętnie udekorowanego pokoju spy tał: – Czy żby m pokrzy żował twoje plany ? Gdy by m go tak bardzo nie kochała, zabiłaby m go za ten jego cholernie obojętny ton. Spy tałam więc, lekko rozdrażniona: – Dlaczego musiałeś uczestniczy ć w tej konferencji lekarskiej? Przecież mogłeś się domy ślić, że planujemy niespodziankę na twoje urodziny ! A ty pojechałeś sobie do Nowego Jorku i nawet nie zadzwoniłeś, żeby poinformować nas, o której będziesz w domu. Spóźniłeś się trzy godziny ! – Lot został opóźniony – zaczął nieśmiało wy jaśniać. – Całe popołudnie piekłam dla ciebie ciasto, przy rządziłam nawet twoją ulubioną kreolską potrawkę, a ty po prostu spóźniasz się na własne przy jęcie urodzinowe. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – odparł pokornie. – Ale jeśli jeszcze nic nie jadłaś, to możemy uczcić moje urodziny we dwoje i zjeść wspólnie kolację. Cathy, zmiłuj się nade mną, nie mam wpły wu na pogodę. Skinęłam głową, dając znać, że przy jęłam wy tłumaczenie. Uśmiechając się, pogładził mój policzek. – Wy glądasz wspaniale – szepnął czule. – Więc rozchmurz się i przy gotuj wszy stko do uczty. Będę z powrotem za dziesięć minut. W dziesięć minut Paul wziął pry sznic, ogolił się i włoży ł odświętne ubranie. Usiedliśmy przy długim stole i w świetle migoczący ch płomy ków świec jedliśmy kolację. W wiaderku z lodem chłodził się szampan. – Chris przy niósł tę butelkę – wy jaśniłam. – To jego ulubiony gatunek. – Bardzo dobry rocznik. Musiało to dużo kosztować. Twój brat jest szalenie wy bredny, jeśli chodzi o trunki. Jedliśmy bardzo powoli. Zawsze gdy podnosiłam wzrok, nasze oczy spoty kały się. Pomimo trudów podróży i zmęczenia Paul siedział obok mnie świeży i pachnący. Nie widziałam go dwa ty godnie. Bardzo tęskniłam za nim, za jego obecnością w drzwiach dziewczęcej sy pialni, gdy obserwował mnie w trakcie ćwiczeń przy drążku. Kiedy skończy liśmy kolację, pobiegłam do kuchni, skąd przy niosłam wspaniały tort kokosowy z miniaturowy mi, zielony mi świeczkami w maleńkich lukrowy ch róży czkach. Na torcie widniał napis: Paul – 42 lata. – Co o ty m sądzisz? – spy tał, gdy zdmuchnął wszy stkie świeczki. – O czy m? – zapy tałam, ustawiając ostrożnie tort na stole. Umieściłam na nim dwadzieścia sześć świeczek, gdy ż traktowałam Paula jak dwudziestosześcioletniego mężczy znę. Nie dlatego że na ty le wy glądał, ale bardzo chciałam, aby by ł w ty m wieku. Choć by łam nastolatką, czułam się dojrzałą kobietą, grzęznącą w bagnie świata dorosły ch. Na dzisiejszy wieczór włoży łam krótką, elegancką sukienkę z szy fonu, z bardzo odważny m dekoltem. Sądzę, że moje starania, by sprawić wrażenie wy rafinowanej kobiety, powiodły się, lecz rola uwodzicielki sprawiała mi niemało kłopotów. – Zauważy łaś chy ba moje wąsy ? Przy glądasz się im od pół godziny. – Podobają mi się – wy jąkałam, czerwieniąc się jak burak. – Do twarzy ci z nimi.
– Jak daleko sięgam pamięcią, dawałaś mi do zrozumienia, że powinienem zapuścić wąsy. A gdy wreszcie się zdecy dowałem, mówisz ty lko, że ci się podobają. Podobać się to za mało, Catherine. – To dlatego... dlatego że jesteś bardzo przy stojny – szepnęłam. – I nie potrafię znaleźć innego słowa. Obawiam się, że Thelma Murkel potrafiłaby lepiej prawić komplementy. – A ty, do diabła, skąd o niej wiesz? – spy tał zdziwiony. O rany, powinnam się domy ślić, że to ty lko plotki. – Poszłam do szpitala, gdzie Thelma Murkel jest siostrą przełożoną. Pracuje na trzecim piętrze. Siedziałam obok pokoju dla pielęgniarek i obserwowałam ją przez ponad dwie godziny. Może nie jest piękna, ale to dość przy stojna i okropnie władcza kobieta. I jeszcze jedno: flirtuje ze wszy stkimi lekarzami. Paul roześmiał się serdecznie. Thelma Murkel by ła przełożoną w szpitalu w Clairmont i wszy scy pracownicy szpitala wiedzieli o jej zamiarach względem doktora Paula Scotta Sheffielda. Jej marzeniem by ło zostać drugą panią Sheffield. Ale Thelma by ła ty lko pielęgniarką w biały m fartuchu, bardzo daleko stąd, a ja miałam go przy sobie. Siedział obok mnie i wdy chał woń moich nowy ch perfum, które – jeśli wierzy ć reklamie – odznaczają się uwodzicielskim, czarujący m zapachem, bez reszty zniewalający m płeć przeciwną. Czy dwudziestodziewięcioletnia Thelma Murkel miała jakieś szanse? Przecież mieszkałam z Paulem pod jedny m dachem. Od szampana zaszumiało mi lekko w głowie. Paul zaczai otwierać prezenty, na które z Chrisem i Carrie długo odkładaliśmy pieniądze. Wy haftowałam dla Paula mały obrazek przedstawiający jego biały dom otoczony drzewami i niewielkim murkiem z czerwony ch cegieł. – Przecież to jest dzieło sztuki! – wy krzy knął zaskoczony. Przez moment wróciłam pamięcią do Foxworth Hall i babci, która bezwzględnie odrzucała każdą oznakę naszej przy jaźni i dobrej woli. – Dziękuję ci bardzo, Catherine, za to, że my ślisz o mnie. Powieszę go w biurze, tak aby zobaczy li go pacjenci. Łzy napły wały mi do oczu i czułam, że niszczą makijaż. Dy skretnie starałam się osuszy ć oczy i wy trzeć spły wające po policzkach łzy, zanim Paul dojrzy, że to nie światło świec sprawia, iż jestem dziś taka piękna, ale długie godziny przy gotowań. Nie zauważy ł ani łez, ani chusteczki, którą ukradkiem schowałam za dekoltem. Odłoży ł wreszcie obrazek, wstał od stołu i zerkając na zegarek, rzekł: – Jest taka piękna noc, że szkoda iść spać. Mam ochotę przejść się po ogrodzie w świetle księży ca. Czy miewasz czasami podobne zachcianki? Zachcianki? By łam pełna zachcianek i pragnień, na ogół zby t inty mny ch i zmy słowy ch, by mogły zostać kiedy kolwiek spełnione. Spacerując u jego boku pomiędzy nagimi posążkami, czułam, że otacza nas magiczny świat. Wiatr rozwiewał hiszpański wrzos, a Paul, chcąc go uniknąć, uskoczy ł w bok. Roześmiałam się serdecznie, gdy ż by łam od niego o wiele niższa i nie musiałam uciekać przed unoszony m przez wiatr wrzosem. – Śmiejesz się ze mnie, Cath-er-ine – szepnął, wy mawiając powoli moje imię, akcentując każdą sy labę, tak jak robił to Chris. Moja pani Cath-er-ine. Zbiegłam marmurowy mi schodami w kierunku posążka Rodina Pocałunek, który stał w centrum ogrodu. Wszy stko dokoła by ło w kolorach srebrnoniebieskich, jakby nie z tego świata.
Nad nami świecił jasny, okrągły księży c, który wy dawał się przy chy lny m świadkiem ludzkich przy gód. Gdzieniegdzie widniały ciemne smugi, sprawiające, że duża twarz księży ca przy bierała na przemian upiorny i wesoły wy raz. Westchnęłam. Ta noc przy pominała mi pewną chwilę z przeszłości, gdy oboje z Chrisem siedzieliśmy na dachu w Foxworth Hall, przekonani, że będziemy smaży ć się w piekle. – Szkoda, że zamiast spacerować z przy stojny m chłopcem, ty m, z który m tańczy sz, spędzasz czas ze mną – powiedział cicho Paul, przy wołując mnie do rzeczy wistości. – Mówisz o Julianie? – spy tałam zdziwiona. – Jest w Nowy m Jorku, ale chy ba przy jedzie znowu do Clairmont w przy szły m ty godniu. – Och – westchnął. – Zatem przy szły ty dzień będzie należeć do niego. – To zależy... – Od czego? – Czasami chcę by ć z nim, inny m razem nie. Czasami zachowuje się jak mały chłopiec, a ja potrzebuję mężczy zny. Zdarza się również, co mi bardzo imponuje, że jest bardzo wy rafinowany i atrakcy jny. Kiedy z nim tańczę, jest dla mnie księciem, w który m kocham się do szaleństwa. W kostiumach wy gląda wspaniale, nieprawdaż? – Tak – odparł. – Zauważy łem. – Ma czarne jak smoła włosy, a twoje mają odcień brązowawy. – Sądzisz, że jego włosy są bardziej romanty czne niż moje? – spy tał Paul przekornie. – To zależy. – Catherine, jesteś kobietą z krwi i kości. Przestań odpowiadać w ten enigmaty czny sposób. – Wcale nie jestem tajemnicza. Po prostu chcę ci wy tłumaczy ć, że miłość i romans nie są dla mnie wszy stkim. Oczekuję od mężczy zny poczucia bezpieczeństwa, a wiąże się to z posiadaniem przez niego dobrego zawodu i zapewnieniem ży cia na przy zwoity m poziomie. Nie chciałaby m zamy kać swoich dzieci w odosobnieniu, by odziedziczy ć czy jś majątek. Sama również chcę mieć dobry zawód, żeby m w razie śmierci męża potrafiła zarobić na utrzy manie. – Catherine, Catherine – szepnął czule, ujmując moje dłonie. – Zostałaś bardzo zraniona przez matkę. To, co mówisz, jest okrutnie dojrzałe. Nie pozwól, aby my śli o przeszłości i zemście pozbawiły cię czułości i subtelności. Mężczy zna lubi opiekować się kobietą i jej dziećmi. Uwielbia, gdy się na nim polega, ufa i szanuje. Agresy wna, dominująca kobieta jest wy naturzeniem. Wy rwałam rękę, pobiegłam w stronę huśtawki i usiadłam na krzesełku. Zaczęłam się huśtać. Coraz wy żej i wy żej, aż ponownie znalazłam się na poddaszu pełny m długich i duszny ch nocy. Teraz czułam się wolna, ale huśtałam się tak szy bko i wy soko, że znów wracałam na poddasze. Raz jeszcze zobaczy łam mamę i jej męża. Tak bardzo pragnęłam tego, co powinnam odłoży ć na lata, gdy będę starsza. Nagle poczułam zawrót głowy i upadłam na ziemię. Paul podbiegł do mnie, uklęknął i wziął w ramiona. – Czy jesteś ranna? – spy tał i zanim mogłam cokolwiek odpowiedzieć, pocałował mnie. Nie, nie by łam ranna. Jako tancerka wiedziałam, jak należy upadać. Zaczął szeptać czułe słowa, a jego pocałunki stawały się coraz dłuższe i odważniejsze. Oczy Paula przy brały dziwny wy raz, przy prawiając mnie o zawrót głowy. Pod gorący mi pocałunkami rozwarłam usta, poczułam doty k języ ka Paula. Westchnęłam
głęboko. Zaczął delikatnie całować moje powieki, policzki, brodę, szy ję, ramiona i piersi, a niecierpliwe ręce szukały najbardziej inty mny ch miejsc. – Catherine – szepnął, odsuwając się lekko do ty łu. – Jesteś jeszcze dzieckiem. Nie możemy sobie na to pozwolić. Przy sięgałem sobie, że nigdy cię nie skrzy wdzę. Przerwałam ten bezsensowny potok słów, obejmując go ramionami, pieszcząc palcami gęste, ciemne włosy. – Chciałam ci podarować w prezencie cadillaka, ale zabrakło mi pieniędzy. Więc pomy ślałam, że dam ci coś innego, choć także cennego – siebie. Westchnął cicho. – Nie mogę na to pozwolić; nie należę do ciebie. Roześmiałam się i bezwsty dnie pocałowałam go w usta. – Paul, to ja należę do ciebie! Przez wiele miesięcy patrzy łeś na mnie, obserwowałeś każdy gest. W twoich oczach widziałam pożądanie i tęsknotę, więc nie mów teraz, że mnie nie chcesz. Uważasz mnie za dziecko, ale nie zapominaj, że dorosłam dawno temu. Nie musisz mnie kochać tak jak ja ciebie, choć wiem, że możesz pokochać tak, jak zawsze chciałam by ć kochana przez mężczy znę. Pomimo iż nie przy znajesz się do tego, kochasz i pragniesz mnie, tak jak ja pragnę ciebie. Światło księży ca odbijało się w oczach Paula. – Nie my śl, że to nam się uda. Ale jego oczy mówiły zupełnie co innego. Jestem przekonana, że powściągliwość Paula świadczy ła o wielkim uczuciu. Gdy by sprawy miały się inaczej, już dawno temu wziąłby to, czego by m mu nie odmówiła. Więc gdy chciał odejść i zostawić mnie samą w ogrodzie, wzięłam jego dłoń i położy łam na swoim najinty mniejszy m miejscu. Paul jęknął, a ja bezwsty dnie dotknęłam go tam, gdzie sprawiło mu to największą przy jemność. Nie my ślałam w tej chwili ani o Chrisie, ani o babci, która zapewne nazwałaby mnie zwy kłą ladacznicą. Och, co za szczęście, że w nocnej szafce mamy znalazłam książkę o miłości, z której dowiedziałam się, jak sprawić przy jemność mężczy źnie oraz w jaki sposób reagować na pieszczoty. Sądziłam, że będziemy się kochać w ogrodzie, na trawie, pod gwiazdami, ale Paul niespodziewanie wziął mnie na ręce i zaniósł z powrotem do domu. Weszliśmy cicho na górę. Całowałam jego twarz i szy ję; z pokoju Henny dochodził odgłos włączonego telewizora. Położy ł mnie na łóżku. Gorąca fala zalała moje ciało i niczy m burza morska pochłonęła nas oboje. Leżeliśmy nago, przy tulając się mocno do siebie, radując się doty kiem i pięknem naszy ch ciał. Drżałam przy każdy m dotknięciu ust i dłoni Paula, aż wreszcie poczułam rozkosz przeszy wającą spragnione miłości ciało. Pragnęłam, aby mnie gorąco kochał i wszedł we mnie. Po chwili tak się stało, poczułam go wewnątrz swojego ciała. – Catherine! Pospiesz się, pospiesz się... Gorące soki try snęły pięć czy sześć razy, rozgrzewając mnie w środku. I to by ło wszy stko. Wszy stko! Po chwili Paul delikatnie wy cofał się. Nie sięgnęłam gwiazd, nie usły szałam dzwoneczków ani nie eksplodowałam – w każdy m razie nie tak mocno jak on. Widziałam to w jego spokojnej, radosnej twarzy. Jakie to by ło łatwe dla mężczy zn, a ja wciąż nie sięgnęłam szczy tu, choć miałam go w zasięgu ręki. Paul głaskał mnie, wciąż odkry wając każdy zakamarek dziewczęcego ciała, aż wreszcie znużony miłością zasnął. Jego ciężka noga spoczy wała na mojej. Leżałam obok, wpatrując się w sufit, a po policzkach wolno spły wały mi łzy. Żegnaj, Chris – teraz
jesteś wolny. Zaglądające przez okno promienie słoneczne zbudziły mnie bardzo wcześnie. Paul, podparty na łokciu, przy glądał mi się uważnie. – Jesteś taka piękna, młoda, ponętna. Nie żałujesz tego, prawda? Mam nadzieję, że gdy by ś mogła cofnąć czas, postąpiłaby ś tak samo. Przy sunęłam się bliżej i spy tałam: – Proszę, wy tłumacz mi jedną rzecz. Dlaczego cały czas prosiłeś, aby m się pospieszy ła? Roześmiał się głośno. – Catherine, kochanie moje. Prawie dostałem ataku serca, czekając, aż osiągniesz saty sfakcję. A ty leży sz sobie, patrząc na mnie ty mi ogromny mi, niewinny mi oczami, i py tasz, co miałem na my śli. Sądziłem, że twoje tańczące koleżanki wy jaśniły ci parę spraw. Nie mów, że nigdy o ty m nie czy tałaś w książce! – Nie. By ła taka książka, którą znalazłam w pokoju mamy... Ale ja ty lko obejrzałam obrazki. Nigdy nie czy tałam tekstu. Wiem, że Chris ją czy tał, gdy ż o wiele częściej wy my kał się do sy pialni mamy. Paul odetchnął. – Mógłby m ci wy jaśnić, o co mi chodzi, ale będzie ciekawiej, gdy ci to zademonstruję. Naprawdę nie masz o ty m zielonego pojęcia? – Tak – odpowiedziałam, broniąc się. – Powinnam czuć się jak po uderzeniu pioruna, wy pręży ć się i stracić przy tomność. Później mam się rozszczepić na atomy i wy lecieć w kosmos, po czy m odzy skać swoją postać, wrócić do rzeczy wistości z rozmarzony mi oczami, podobny mi do twoich. – Catherine, nie rozkochaj mnie zby tnio w sobie – powiedział poważny m głosem. – Będę cię kochała tak, jak zechcesz. – Najpierw muszę się ogolić – odparł, odrzucając kołdrę i siadając na łóżku. Wy ciągnęłam ręce, lekko przy ciągając go z powrotem do siebie. – Lubię, gdy jesteś taki szorstki, niebezpieczny. Z chęcią ulegałam wszy stkim zachciankom Paula. Staraliśmy się, aby nasz sekret nie wy szedł na jaw, a przede wszy stkim, aby Henny niczego się nie domy śliła. Gdy wzięła wolny dzień, starannie wy prałam zabrudzone prześcieradła, które przedtem ukry łam. Carrie by ła tak pochłonięta własny mi sprawami, że nie zauważy ła niczego podejrzanego. Ale gdy Chris wracał do domu na weekend, musieliśmy zachować wiele ostrożności, staraliśmy się nawet nie patrzeć na siebie. Czułam się dziwnie w obecności Chrisa, czułam się tak, jakby m go zdradzała. Nie wiedziałam, jak długo potrafię zatrzy mać przy sobie Paula. Tęskniłam za nieśmiertelny m uczuciem i wieczny m uniesieniem. Lecz domy ślałam się, że takie wspaniałe zauroczenie kiedy ś musi się skończy ć. Wkrótce zmęczy się mną, dzieckiem, którego intelekt nie by ł porówny walny z jego wiedzą, i na pewno wróci do dawnego sty lu ży cia, a może nawet do Thelmy Murkel. A może ona towarzy szy ła mu na tej konferencji lekarskiej? Przecież nigdy nie wy py ty wałam go, jak spędza czas, gdy przeby wa poza domem. Pragnęłam mu dać to wszy stko, czego nie otrzy mał od Julii. W chwilach największy ch uniesień czułam się hojna i wspaniałomy ślna. Miłość fizy czna i psy chiczna wspaniale dopełniały ży cie, babcia uznałaby to za złe i grzeszne. Na przekór temu, co mówiła, znalazłam w ty m wiele radości i czułam, że przy nosi mi także
spełnienie. Czasami gubiłam się w swoich uczuciach, nie chciałam uchodzić w oczach Chrisa za grzeszną dziewczy nę. Niezwy kle zależało mi na ty m, co my ślał o mnie. Proszę cię, Boże, spraw, aby Chris zrozumiał motywy mojego postępowania. Tak bardzo kocham Paula! Po Święcie Dziękczy nienia Chris miał kilka dni wolny ch od zajęć na uczelni. Siedzieliśmy w jadalni przy obiedzie, Henny krzątała się w pobliżu, gdy Paul spy tał nas, co chcieliby śmy dostać na Gwiazdkę. By ła to trzecia Gwiazdka, którą spędzaliśmy razem. Pod koniec sty cznia kończę szkołę średnią. Nie pozostało wiele czasu, miałam jedy nie nadzieję, że następny m etapem w moim ży ciu okaże się Nowy Jork. Podniosłam wzrok znad talerza i odparłam, że chciałaby m pojechać do Foxworth Hall. Chris przestał jeść, a Carrie rozpłakała się. – Nie! – wy krzy knął stanowczo Chris. – Nie pozwolę rozgrzeby wać zabliźniony ch ran! – Moje rany jeszcze się nie zagoiły. A jeśli winni nie zostaną ukarani, chy ba nigdy się nie zagoją.
Powrót do Foxworth Hall Ledwie zdąży łam odpowiedzieć na jego sprzeciw, gdy Chris krzy knął: – Nie! Dlaczego nie zapomnisz o urazach?! – Ponieważ bardzo się różnimy, Christopher! Cały czas udajesz, że Cory nie został otruty arszenikiem, lecz zmarł na zapalenie płuc. Jest ci po prostu wy godnie ży ć z tą my ślą! Ale nie zapominaj, że to ty przekonałeś mnie o ty m, iż morderczy nią naszego brata jest matka. Dlaczego więc nie chcesz wrócić tam i sprawdzić, czy jakiś szpital ma kartę choroby i zgonu naszego młodszego brata? – Cory mógł umrzeć na zapalenie płuc. Rozpoznałem sy mptomy – odparł nieśmiało na postawiony przeze mnie zarzut, zdając sobie sprawę, że wy stępuje w obronie matki. – Chwileczkę – przerwał milczący doty chczas Paul, który zdecy dował się wtrącić, gdy ujrzał moją rozpaloną twarz. – Jeśli Cathy uważa, że musi to zrobić, dlaczego nie spróbować? Chociaż trudno będzie znaleźć jakikolwiek ślad Cory ’ego, jeśli wasza matka podała przy wpisie fałszy we nazwisko. – Na jego pły cie cmentarnej też widnieje fałszy we nazwisko – dodał Chris, patrząc na mnie gniewnie. – Paul, skoro jesteś lekarzem, będziesz miał dostęp do dany ch doty czący ch pacjentów, prawda? – Naprawdę chcesz to zrobić? – spy tał. – Powrócą nieprzy jemne wspomnienia. Chris powiedział przed chwilą, że rozdrapujesz już zagojone rany. – Moje rany nie są zagojone i chy ba już nigdy się nie zagoją! Chcę złoży ć kwiaty na grobie młodszego brata. Sądzę, że Carrie też chciałaby znać miejsce spoczy nku Cory ’ego. Będziemy mogli go czasami odwiedzać. A ty, Chris, nie musisz z nami jechać, jeżeli tego nie chcesz. Paul zgodził się pojechać do Charlottesville. Chris towarzy szy ł nam, siedząc z Carrie na ty lny m siedzeniu. Przez całą drogę milczał. Paul odwiedził kilka szpitali i uży wając swojego osobistego wdzięku, przekony wał pielęgniarki, aby udostępniły mu rejestry pacjentów. Dokładnie sprawdzał nazwiska, choroby, ewentualne zgony, ale w żadny m ze szpitali nikt nie zmarł przed dwoma laty w październiku na zapalenie płuc. Ale to nie wszy stko. Pobliskie cmentarze też nie miały w rejestrach odnotowanego pochówku ośmioletniego dziecka. Z determinacją poszukiwałam grobu, sprawdzałam, czy nie został pochowany pod własny m nazwiskiem. Carrie rozpłakała się, gdy ż sądziła, że jej braciszek jest w niebie, a nie w zimnej, oszronionej ziemi. Poszukiwania okazały się daremne. Nikt na świecie nie wiedział o śmierci ośmioletniego chłopca, która nastąpiła na przełomie października i listopada ty siąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Chris nalegał, aby śmy wracali do domu, przekonując mnie, że tak naprawdę nie chcę wcale ujrzeć Foxworth Hall. Obejrzałam się i krzy knęłam: – Właśnie że chcę tam jechać! Mamy jeszcze czas!
Skoro tutaj przy jechaliśmy, dlaczego nie mieliby śmy spojrzeć na dom? Chociaż ten jeden raz zobaczy ć go w świetle dnia, dlaczego nie? Paul przekonał w końcu Chrisa, że powinnam obejrzeć dom. – Prawdę mówiąc, Chris, ja też jestem ciekaw, jak wy gląda ta posiadłość. Chris ustąpił, pogrążając się w ponury ch my ślach. Carrie, płacząc, uważnie obserwowała drogę pod górę, którą jechał teraz Paul. Mama i jej mąż musieli przemierzać ją ty siące razy. Paul zatrzy mał się na stacji benzy nowej, by zapy tać o kierunek, w jakim powinniśmy się udać, aby dotrzeć do Foxworth Hall. – Piękna okolica – powiedział, rozglądając się dookoła. W końcu dotarliśmy do olbrzy miego domu, usy tuowanego na zboczu wzgórza. By ł to duży, zbudowany z czerwony ch cegieł budy nek, swoim kształtem przy pominający hotel, z niewielkimi skrzy dłami z każdej strony. We wszy stkich oknach założone by ły żaluzje. Patrząc na bardzo stromy dach, uprzy tomniłam sobie, jak wiele mieliśmy odwagi, schodząc po nim. Policzy łam osiem kominów i maleńkie okna na poddaszu. – Spójrz tam, Paul. – Wskazałam palcem na dwa okienka w północny m skrzy dle. – Tam by liśmy uwięzieni w oczekiwaniu na śmierć dziadka. Podczas gdy Paul przy glądał się okienkom na poddaszu, spojrzałam na otwór dy mnika i zauważy łam, że ktoś uzupełnił odłamaną od czarny ch okiennic listewkę. Nigdzie nie zauważy łam śladu pożaru. A więc dom nie palił się. Bóg zlitował się nad nim i nie zesłał wiatru, który przeniósłby ogień ze świeczki na papierowe kwiaty. Widocznie nie chciał ukarać ani matki, ani babki. Nagle Carrie krzy knęła przeraźliwie: – Chcę do mamy ! Cathy, Chris, tutaj mieszkaliśmy z Cory m. Wejdźmy do środka! Pozwólcie mi zobaczy ć prawdziwą mamę! Patrzy liśmy z przerażeniem na płaczącą i błagającą nas Carrie. Skąd wiedziała, że tu mieszkaliśmy ? Gdy przy jechaliśmy do Foxworth Hall, by ł środek nocy, bliźnięta by ły wtedy bardzo zmęczone i zaspane, więc nie mogły wiele pamiętać. Uciekaliśmy stąd przed wschodem słońca, wy my kając się ty lny mi drzwiami. Po czy m poznała swoje więzienie? Wiedziałam! To te domy położone poniżej ulicy. Mieszkaliśmy bardzo wy soko, często wy glądaliśmy przez okno naszego pokoju, wpatrując się we wszy stkie okazałe domostwa. Chociaż babcia nam tego zabraniała, łamaliśmy jej zakaz. Co osiągnęliśmy, wracając do Foxworth Hall? Zupełnie nic, nie licząc oczy wiście dalszy ch dowodów na to, że matka by ła oszustką i zbrodniarką. Rozmy ślałam o ty m codziennie, nawet wtedy gdy wspólnie z Paulem kąpaliśmy się pod pry sznicem lub gdy my ł i rozczesy wał palcami moje włosy. By ły zby t długie, by można je zebrać na czubku głowy. Nauczy łam go, jak ma postępować z tak długimi i delikatny mi włosami. Zaczy nał od głowy, później delikatnie przesuwał pianę ku ich końcom. Następnie suszy ł je i szczotkował, a one rozsy py wały się niczy m jedwabny szal, osłaniając nagie ciało. – Paul – spy tałam, nie patrząc na niego. – Czy to, co robimy, jest grzechem? Babcia mówiła, że te rzeczy są złem. Powiedz mi, czy miłość może oczy ścić seks z grzechu? – Otwórz szeroko oczy, Cathy – odparł czule, wy cierając pianę ręcznikiem. – Spójrz na mnie. Co widzisz? Nagiego mężczy znę stworzonego przez Boga. Gdy podniosłam wzrok, wziął mnie w ramiona i przy tulił mocno. Każde jego słowo mówiło
mi, że nasza miłość jest piękna i czy sta. Milczałam. Słuchając go, czułam, że wszy stko we mnie płacze – tak łatwo mogłam stać się prudery jną dziewczy ną, jaką usiłowała zrobić ze mnie babka. Jak małe dziecko pozwoliłam, aby otarł moje łzy i pieścił pocałunkami, aż żar namiętności ogarnął nasze ciała. Wówczas wziął mnie na ręce i zaniósł do swojego łóżka. Gdy nasze pragnienia zostały zaspokojone, leżałam w objęciach Paula, rozmy ślając o miłości, o rzeczach, które dawno temu uważałaby m za ohy dne i sprośne, gdy ż kiedy ś traktowałam je jako akty pozbawione uczucia i przy jemności dawania. Czy ż to nie dziwne, że człowiek, istota bardzo zmy słowa, musi tłumić w sobie namiętność przez tak wiele lat? Pamiętam ten pierwszy raz, gdy dotknął mnie tam języ kiem. Miałam wrażenie, że poraził mnie prąd. Och, mogłam całować Paula wszędzie. Nie czułam żadnego wsty du, gdy ż miłość do niego by ła piękniejsza od zapachu róż w słoneczny, letni poranek, piękniejsza niż taniec przy pory wającej muzy ce z najlepszy m partnerem. Paul miał czterdzieści dwa lata, ja zaledwie siedemnaście. Pomógł mi odzy skać wiarę w siebie, wzbogacił mnie, żal po Cory m mogłam schować głęboko w sercu. By łam przepełniona nadzieją. Czułam, że ży cie Chrisa nabierze jasny ch kolorów, by łam przekonana, że Carrie zacznie rosnąć i znajdzie w ży ciu własną miłość. Może jest też nadzieja dla mnie?
Droga do sławy J ulian przy jeżdżał do Clairmont o wiele rzadziej niż poprzednio, co wy raźnie wprawiało jego rodzinę w ponury nastrój. A kiedy się w końcu zjawiał, tańczy ł wprawdzie coraz lepiej, ale na mnie nie zwracał najmniejszej uwagi. By łam jednak przekonana, że ten brak zainteresowania moją osobą jest ty lko pozorny. Pracowałam bardzo ciężko, ale z każdy m ty godniem czułam, że robię postępy. Coraz lepiej panowałam nad ciałem. Och, jak ciężko pracowałam! Od początku poby tu w towarzy stwie baletowy m Rosencoff należałam zaledwie do corps de ballet. W ty m roku na Boże Narodzenie planowaliśmy wy stawienie Dziadka do orzechów i Kopciuszka. W każdy piątek po południu zostawałam sama w studiu. Gdy inni szli do domów, ja jeszcze pracowałam nad rolą, zagubiona w świecie marzeń. Chciałam dodać do niej coś własnego, indy widualnego. Nagle ujrzałam tańczącego obok Juliana, by ł moim cieniem, naśladował każdy ruch, tańczy ł nawet piruety. Zmarszczy ł brwi, chwy cił ręcznik i otarł pot z twarzy. Zdjęłam pointy i ruszy łam w kierunku szatni. Tego wieczoru by łam umówiona z Paulem na kolację w restauracji. – Cathy, poczekaj! – krzy knął. – Wiem, że mnie nie lubisz. – Masz rację, nie lubię. Uśmiechnął się złośliwie i pochy lił, aby zajrzeć mi w oczy. Gdy próbowałam się cofnąć, jego usta musnęły lekko mój policzek. Opierając się o ścianę, uwięził mnie w swoich ramionach. – Wiesz, sądzę, że to ty powinnaś tańczy ć rolę Klary lub Kopciuszka. Pogładził mnie pod brodą i pocałował w ucho. – Jeśli będziesz miła, postaram się, aby ś dostała obie role. Schy liłam się, uwalniając się z objęć intruza. – Daj mi spokój – krzy knęłam zła. – Na pewno nie zrobisz tego za darmo. Nie interesujesz mnie jako mężczy zna. Dziesięć minut później, umy ta i ubrana, gotowa by łam do wy jścia. Niespodziewanie pojawił się Julian. – Cathy, mówię poważnie. Sądzę, że jesteś przy gotowana do wy stępów w Nowy m Jorku. Marisha też tak uważa. Na jego twarzy pojawił się wy muszony uśmiech, jakby opinia matki nie by ła zby t wiele warta. – Bez żadny ch zobowiązań. Chy ba że pewnego dnia sama będziesz tego chciała... Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć, więc milczałam. Zostałam wy brana, jak twierdził Julian, do obu główny ch ról w przedstawieniach. Spodziewałam się, że koleżanki będą mi zazdrościć sukcesu, ale one klaskały uśmiechnięte, gdy madame Marisha poinformowała grupę o swoim wy borze. Wszy scy ciężko pracowaliśmy, wkrótce też nadszedł dzień debiutu w roli Kopciuszka.
Julian wszedł bez pukania do szatni dziewcząt i obejrzał mnie w charaktery sty czny m kostiumie ze szmat i łachmanów. – Przestań się tak denerwować, przecież tam siedzą zwy kli ludzie. Nie sądzisz chy ba, że przy jechałby m tu tańczy ć z dziewczy ną, która nie by łaby tego warta? Stojąc za kurty ną, czekałam na sy gnał do wejścia na scenę. Julian obejmował mnie ramieniem, starając się dodać otuchy. On wchodził na scenę o wiele później. Na widowni panowała zupełna ciemność. Kiedy przy gasły światła i zabrzmiały pierwsze takty muzy ki, silny dreszcz wstrząsnął moim ciałem. Powoli uniosła się kurty na i wtedy porażający strach ustąpił miejsca pewności siebie. Trema znikła bez śladu. Jakaś magiczna siła zawładnęła moim ciałem, które poruszało się bezbłędnie w takt muzy ki. W jednej chwili przemieniłam się z Catherine w Kopciuszka! Zgarniając popiół z popielnika, przy glądałam się ukradkiem znienawidzony m przy brany m siostrom, które przy gotowy wały się na bal. Czułam, że miłość i szczęście nigdy nie pojawią się w moim ży ciu. Nie wiedziałam, czy popełniłam jakieś tragiczne błędy, ale wiedziałam jedno – kochałam taniec, ży wiołową publiczność, młodość i urodę oraz ży cie poza Foxworth Hall. Gdy przedstawienie dobiegło końca, moje ramiona napełniły się czerwony mi, żółty mi i herbaciany mi różami. Ze wzruszeniem przy jęłam długotrwałą owację publiczności. Trzy krotnie wręczałam Julianowi różę, za każdy m razem innego koloru. Gdy nasze oczy spoty kały się, zdawał się mówić: „Widzisz, jednak tworzy my wspaniałą parę! Razem mogliby śmy sięgnąć szczy tów!”. Podszedł do mnie w czasie przy jęcia, które odby ło się po przedstawieniu, i rzekł: – Teraz wiesz, co to znaczy odnieść sukces. Czy chciałaby ś wy rzec się tej owacji? Czy zdecy dujesz się pozostać na prowincji, podczas gdy Nowy Jork stoi przed tobą otworem? Cathy, razem odniesiemy sukces! Pasujemy do siebie! Obiecuję, że zaopiekuję się tobą i nigdy nie będziesz samotna. – Nie wiem – odparłam, chociaż Nowy Jork kusił mnie coraz bardziej. – Najpierw muszę ukończy ć szkołę, ale czy naprawdę my ślisz, że jestem dobra? Oni tam oczekują na prawdziwe talenty. – Jesteś naprawdę dobra! Zaufaj mi! Może grupa madame Zolty nie jest bardzo duża ani też nie wiedzie pry mu w baletowy m świecie, ale dzięki takiej parze jak my osiągnie sukces i sławę. Spy tałem Juliana o madame Zoltę. Moje py tanie potraktował jako zgodę i śmiejąc się, pocałował mnie w usta. – Polubisz ją! Pochodzi z Rosji i jest najsłodszą, najwspanialszą kobietą, jaką kiedy kolwiek spotkałem. Zastąpi ci matkę, ona wie wszy stko o tańcu. Czasami jest naszy m lekarzem, czasami zaś psy chologiem. W porównaniu z Clairmont ży cie w Nowy m Jorku jest jak ży cie na Marsie, to zupełnie inny, lepszy świat. Zobaczy sz, pokochasz to miejsce! Zabiorę cię do sławny ch restauracji, gdzie skosztujesz potraw, o jakich nigdy ci się nie śniło. Przedstawię cię gwiazdom kina, telewizji, sławny m ludziom i arty stom. Szukając wzrokiem Chrisa, Carrie i Paula, starałam się oprzeć kuszący m propozy cjom Juliana, ale ty m razem przesłonił mi cały pokój. Widziałam ty lko jego. – Jesteś stworzona do takiego ży cia, Cathy. Przecież tak ciężko pracowałaś, wy korzy staj więc swoje umiejętności. Czy tutaj jesteś w stanie odnieść naprawdę wielki sukces? Czy o takiej sławie marzy sz? Nie. Nie marzy łam o prowincjonalnej sławie. Ale tu mieszkał Paul. Tutaj by li Chris i Carrie.
Jak mogłam ich zostawić? – Cathy, pojedź ze mną tam, gdzie twoje miejsce; staniesz na scenie w świetle reflektorów, z różami w ramionach. Wy jedź ze mną, Cathy. Pomóżmy spełnić się naszy m marzeniom! Och, tej nocy Julian miał nade mną przewagę. Mimo iż chciałam powiedzieć: nie, skinęłam głową i szepnęłam: – Tak. Pojadę z tobą, ale pod warunkiem, że przy jedziesz po mnie do Clairmont. Nigdy przedtem nie leciałam samolotem i przecież nie znam Nowego Jorku. Wziął mnie w ramiona i przy tulając czule, całował włosy. Kątem oka dostrzegłam przy glądający ch się nam, lekko zaskoczony ch i urażony ch – Paula i Chrisa. * W sty czniu 1963 roku ukończy łam szkołę średnią. Choć nie by łam, tak jak Chris, wzorową uczennicą, zdałam maturę. Chris by ł inteligentny m i ambitny m chłopcem, który prawdopodobnie ukończy w trzy lata czteroletni college. Wy grał już kilka sty pendiów, które miały pokry ć koszty studiów medy czny ch i ty m samy m zdjęły by cały ciężar finansowy z ramion naszego opiekuna. Paul nigdy nie żądał zwrotu kosztów, jakie poniósł, finansując naszą naukę. Po otrzy maniu dy plomu lekarza Chris miał wspólnie z nim prowadzić prakty kę. Podziwiałam Paula za bezinteresowność i poświęcenie. Kiedy pewnego dnia zapy tałam o przy czy nę tej jego postawy, odparł: – Dumny jestem, że mogę pomóc w wy kształceniu tak wspaniałego lekarza, jakim z całą pewnością będzie Chris, oraz niezwy kłej primabaleriny. Nagle zasmucił się niezmiernie. – Jeśli chodzi o Carrie, mam nadzieję, że zostanie w domu i wy jdzie za mąż za chłopca pochodzącego z Clairmont. Postaram się opiekować nią tak długo, jak ty lko będzie to możliwe. – Gdy wy jadę, wróci do ciebie pani Murkel, prawda? – spy tałam z gory czą, gdy ż bardzo chciałam, żeby dochował mi wierności, nawet jeśli rozdzielą nas setki kilometrów. – Może – odparł. – Obiecaj mi, że nigdy nie będziesz kochał żadnej kobiety tak mocno, jak mnie kochasz. Uśmiechnął się. – Nie. Jak mógłby m pokochać kogoś tak, jak kocham ciebie? Żadna inna nie potrafiłaby wejść do mojego ży cia taneczny m krokiem, tak jak ty to uczy niłaś. – Paul, nie żartuj sobie ze mnie. Powiedz choć jedno słowo, a zostanę w domu. Nie odejdę. – Jak mógłby m żądać od ciebie, aby ś została, skoro twoje przeznaczenie jest inne? Jesteś stworzona do tańca, a nie do ży cia w mały m, prowincjonalny m miasteczku, u boku zapracowanego lekarza. Małżeństwo? Czy chciał, aby m została jego żoną? Nigdy przedtem nie wspominał o małżeństwie. Nadszedł czas, żeby poinformować Carrie o wy jeździe. Krzy czała i tupała. – Nie możesz jechać! Obiecałaś, że już na zawsze pozostaniemy razem, a teraz oboje z Chrisem wy jeżdżacie, pozostawiając mnie samą. Zabierz mnie z sobą! Zabierz! Biła mnie mały mi piąstkami, kopała w nogi, chcąc zadać ból, taki sam, jaki my jej sprawiliśmy, zostawiając samą w Clairmont. Na próżno starałam się usprawiedliwić i wy jaśnić sy tuację.
– Proszę, zrozum nas, Carrie. Będziemy przy jeżdżać do ciebie, Paula i Henny. Nie zapomnimy o tobie. – Nienawidzę cię! – krzy czała. – Nienawidzę was obojga! Mam nadzieję, że umrzesz w Nowy m Jorku! Że oboje umrzecie! Paul przy szedł mi z pomocą. – Przecież nie będziesz sama. Jest Henny, jestem też ja – powiedział spokojnie, biorąc ją delikatnie na ręce. – My nigdzie nie wy jeżdżamy. Gdy Cathy wy jedzie, będziesz naszą jedy ną córką. No już, Carrie, otrzy j łzy, uśmiechnij się, zacznij cieszy ć się z sukcesów siostry. Pamiętaj, że przecież przez lata czekała na to, tańcząc na poddaszu. Poczułam ostry skurcz żołądka. Zaczy nałam mieć wątpliwości, czy kariera tancerki jest ty m, czego zawsze pragnęłam. Chris spojrzał na mnie smutno, po czy m schy lił się po nowe, błękitne torby podróżne i skry wając załzawioną twarz, wy szedł pośpiesznie na zewnątrz. Cóż by ło robić? Wy szliśmy za nim. Chris czekał na nas przy biały m samochodzie Paula, z obojętną, spokojną już twarzą. Henny zabrała się razem z nami. Nie chciała zostać w domu i płakać w samotności. Jej mądre, brązowe oczy patrzy ły na mnie, ży cząc powodzenia i sukcesu. Nie napisała żadnej kartki, gdy ż zajęta by ła wy cieraniem niekończącego się potoku łez, spły wający ch po twarzy Carrie. Gdy dotarliśmy na lotnisko, od razu dostrzegłam spacerującego niespokojnie Juliana, który raz po raz zerkał nerwowo na zegarek. Obawiał się zapewne, że w ostatniej chwili zmienię zdanie i zostanę w Clairmont. Miał na sobie nowy garnitur. Gdy mnie spostrzegł, uśmiechnął się serdecznie i rzekł: – Dzięki Bogu, że jesteś. Już my ślałem, że się rozmy śliłaś. Poprzedniego wieczoru pożegnałam się z Paulem. Nawet gdy wchodziłam na pokład samolotu, sły szałam jego słowa: – Oboje dobrze wiemy, że to, co nas łączy ło, nie mogło trwać wiecznie. Uprzedzałem cię na początku. Kwiecień nie może się łączy ć z wrześniem. Chris z Paulem pomogli wnieść liczny bagaż, który obawiałam się powierzy ć liniom lotniczy m. Raz jeszcze uścisnęłam Paula. – Dziękuję ci, Catherine – szepnął – za wszy stko. Nie żałuj przeszłości. Zapomnij o mnie. Skoncentruj się na tańcu i nie zakochaj się od razu. A jeśli będziesz chciała się z kimś związać, to ty lko z chłopcem w swoim wieku. – A co z tobą? – spy tałam zdławiony m głosem. Na jego twarzy pojawił się wy muszony uśmiech. – Nie martw się o mnie. Będę ży ł wspomnieniami o pięknej tancerce i to powinno mi wy starczy ć. Rozpłakałam się. Wspomnienia? Czy m by ły wspomnienia? Jedy nie narzędziem tortur, niczy m inny m! Chris wziął mnie w ramiona. Kochany, wy soki Christopher, mój waleczny ry cerz, wciąż taki wrażliwy i ry cerski. W końcu uwolniłam się z jego uścisku, wtedy objął moje dłonie i spojrzał głęboko w oczy. Też mieliśmy wiele wspólnego. Żegnaj, moja ty wesoła, chodząca encyklopedio, mój przyjacieluw niedoli, współwięźniu. Nie musisz mnie opłakiwać... płacz nad sobą... lub w ogóle niepłacz. To koniec. Spójrz prawdzie w oczy, Chris, musisz to uczynić,nie masz wyjścia. Jesteś tylko moim bratem, a ja twoją siostrą. Światjest pełen pięknych kobiet, które pokochają cię bardziej niż ja.
Wiedziałam, że usły szał każde słowo, choć nic nie mówiłam. Patrzy ł na mnie uważnie, wręcz błagalnie, sprawiając mi ty m ból. – Cathy – rzekł zachry pnięty m głosem, a stojący z boku Julian przy słuchiwał się temu z zaciekawieniem. – Nie boję się tego, że poniesiesz porażkę. Nie! Jestem pewien, że możesz osiągnąć wszy stko, pod warunkiem, że nie będziesz działała impulsy wnie. Pamiętaj, nie postępuj pochopnie, bez zastanowienia, żeby ś tego później nie żałowała. Obiecaj mi, że przed podjęciem jakiejkolwiek decy zji najpierw zawsze pomy ślisz o konsekwencjach. Ostrożnie z seksem. Poczekaj na prawdziwą miłość. Poczekaj, aż dorośniesz i potrafisz z rozwagą wy brać mężczy znę swojego ży cia. Uśmiechnęłam się sztucznie, gdy ż tego wy boru już dokonałam. Wy brałam Paula. Zerknęłam na poważną twarz Chrisa, po czy m na przy patrującego się tej scenie Juliana i zażartowałam: – Ty też uważaj na dziewczy ny. Nie angażuj się w przelotne miłostki i w łatwy seks. Uścisnęłam brata ponownie, nie mogąc się z nim rozstać. – Pisz do mnie często, odwiedzajcie mnie wszy scy w Nowy m Jorku. Obiecaj, że przy jedziesz. Obiecał i na pożegnanie pocałował delikatnie w usta. By ła to moja pierwsza podróż samolotem, więc Julian chętnie przy stał na to, aby m zajęła miejsce przy oknie. Jak szalona machałam rodzinie na pożegnanie. Zazwy czaj pomy słowy i odważny na scenie Julian teraz nie wiedział, co począć z płaczącą mu na ramieniu dziewczy ną, która jeszcze przed startem samolotu żałowała swojego kroku i już tęskniła za bliskimi. – Masz przecież mnie – powtarzał zakłopotany. – Zaopiekuję się tobą i obiecuję ci, że uczy nię wszy stko, żeby cię uszczęśliwić. – Uśmiechnął się i pocałował delikatnie. – Aha, zapomniałem ci powiedzieć, że moje opowieści o madame Zolcie by ły trochę przesadzone. Wkrótce sama się o ty m przekonasz. – Co masz na my śli? – spy tałam lekko przestraszona. Odchrząknął i bez najmniejszego zakłopotania opowiedział o swoim pierwszy m spotkaniu z niegdy ś sławną rosy jską tancerką. – Nie powiem ci teraz zby t wiele, gdy ż nie chcę zepsuć niespodzianki. Sama zobaczy sz. Uprzedzam cię jedy nie, że madame Zolta lubi doty kać. Chce sama sprawdzić mięśnie swoich tancerzy i ich ciała. Wy obraź sobie, że na naszy m pierwszy m spotkaniu położy ła mi rękę na rozporku, żeby sprawdzić rozmiar pod spodniami. – Nie wierzę! Julian roześmiał się radośnie i objął mnie ramieniem. – Och, Cathy ! Czeka nas wspaniałe ży cie! Niebo stoi przed nami otworem! Ty lko ty będziesz miała do mnie prawo, do najbardziej utalentowanego tancerza na świecie. – Przechy lił się w moją stronę i szepnął do ucha: – Nie wiesz, jakim jestem wspaniały m kochankiem. Uśmiechając się skromnie, odepchnęłam go lekko od siebie. – Nigdy nie spotkałam bardziej zarozumiałego i aroganckiego mężczy zny. Podejrzewam, że potrafisz by ć też bezwzględny m człowiekiem, jeśli ktoś stanie ci na drodze. – Trafiłaś w dziesiątkę! – odparł. – Mam jeszcze inne cechy. Wkrótce je poznasz. Powiedz sama, czy nie by łem bezwzględny, gdy z taką determinacją przekony wałem cię, aby ś wy jechała ze mną do Nowego Jorku?
Nowy Jork, Nowy Jork Nowy
Jork przy witał nas zamiecią. Zapomniałam już, że mogą by ć tak ostre zimy. Mróz i lodowaty wiatr bezlitośnie szczy pały twarz. Poczułam nagłą radość – otworzy łam szeroko usta, roześmiałam się i spojrzałam na płacącego za taksówkę Juliana. Z kieszeni jesionki wy jęłam czerwony szalik – prezent od Henny. Julian pomógł mi owinąć nim twarz i szy ję, tak że widać by ło ty lko czubek nosa i oczy. Wtedy z drugiej kieszeni wy jęłam inny czerwony szalik, który sama dla niego zrobiłam. – Och, dziękuję. Nie sądziłem, że czasami my ślisz o mnie. Zadowolony z prezentu owinął nim szy ję i uszy. Tego mroźnego dnia policzki Juliana by ły tak czerwone jak usta, a czarne, kręcone włosy opadające na czerwony szalik i kołnierz płaszcza oraz iskrzące się ze szczęścia oczy przy spieszy ły by bicie każdego kobiecego serca. – Dobrze. Weź się w garść. Idziemy na spotkanie duszy baletu, mojej słodkiej i delikatnej instruktorki, którą wkrótce pokochasz. Podenerwowana pierwszy m dniem w nowy m mieście, nieoczekiwany m mrozem, nie mówiąc już o spotkaniu z madame Zoltą, wzięłam Juliana pod rękę. Z podziwem przy glądałam się przechodniom, którzy mieli odwagę stawić czoło takiej pogodzie. Weszliśmy do olbrzy miego budy nku. Zostawiliśmy bagaże w poczekalni i ruszy liśmy na spotkanie z wielką nauczy cielką tańca. Wkrótce znaleźliśmy się w biurze madame Zolty Korovenskov, której sposób by cia i arogancja przy pominały mi matkę Juliana, madame Marishę, ale ta kobieta by ła od niej o wiele starsza. Jej twarz pokry ta by ła siateczką zmarszczek, które niedy skretnie zdradzały wiek. Powoli, niczy m królowa, wstała zza imponująco dużego biurka. Podeszła bliżej i zmierzy ła nas czarny mi, my simi oczami. Rzadkie, siwe włosy zaczesane by ły do ty łu, odkry wając suchą, pomarszczoną twarz. Madame Zolta nie by ła wy soką kobietą. Miała mniej niż metr sześćdziesiąt wzrostu, choć ze sposobu, w jaki na nas patrzy ła, można by wnioskować, że liczy ła co najmniej metr siedemdziesiąt. Na końcu długiego, chudego nosa osadzone by ły małe okulary w kształcie dwóch półksięży ców. Patrzy ła na nas lekko zezujący mi oczami. Julian pierwszy znalazł się w polu obserwacji. Lęk budziły małe, zaciśnięte usta madame. Czekałam, aż zdawkowy uśmiech oży wi tę kuriozalną twarz, a z ust wy dobędzie się skrzeczący głos. – Więc – zaczęła ze złością – wy jeżdżasz, kiedy masz na to ochotę, i wracasz, kiedy chcesz. Chy ba nie oczekujesz ode mnie serdecznego powitania! Ach! Zrób to jeszcze raz, a możesz więcej tu nie wracać! Kim jest ta dziewczy na? Julian uśmiechnął się czarująco do starszej damy i protekcjonalnie objął mnie za ramię. – Pozwoli pani, że przedstawię pannę Catherine Doll, wspaniałą tancerkę, o której tak często pani opowiadałem. To ona by ła powodem mojego nagłego wy jazdu. Madame zmierzy ła mnie badawczy m wzrokiem.
– Ty też pochodzisz z prowincji? – spy tała złośliwie. – Tak jak ten twój czarny diabeł? Oboje wy glądacie, jak by ście przy jechali z innej planety. Julian jest bardzo dobry m tancerzem, choć nie tak dobry m, jak sądzi. Czy to, co on mówi, jest prawdą? – Sądzę, że tak. Musiałaby pani zobaczy ć, jak tańczę, i sama osądzić. – Czy potrafisz tańczy ć? – spy tała. – Tak jak powiedziałam, musi pani zobaczy ć i osądzić. – Widzi pani – wtrącił Julian. – Ona wie, czego chce. Powinna pani zobaczy ć, jak tańczy fouette’s. Jest szy bka jak strzała. – Zobaczy my – odparła i podeszła bliżej, by obejrzeć mnie dokładnie z każdej strony. Doty kała moich ramion, klatki piersiowej, nawet piersi, w końcu dotknęła karku i ścięgien. Bezczelne ręce wędrowały śmiało po cały m ciele, jakby m by ła niewolnikiem wy stawiony m na sprzedaż. By łam wdzięczna, że nie dotknęła łona, tak jak to uczy niła przy spotkaniu z Julianem. Choć miałam ochotę krzy czeć, stałam spokojnie, z rumieńcem na twarzy, cierpliwie znosząc to badanie. Zerknęła w końcu na moją twarz i uśmiechnęła się sarkasty cznie. Kiedy wreszcie zostałam oszacowana, dotknęła moich włosów, patrząc mi przy ty m głęboko w oczy, jakby chciała odczy tać z nich najskry tsze my śli i wy pić ze mnie całą młodość. – Czy planujesz wy jść za mąż? – spy tała nieoczekiwanie. – Tak, ale dopiero gdy będę miała około trzy dziestki, a może nigdy – odparłam niepewnie. – Ale najpierw muszę zdoby ć sławę, pieniądze oraz stać się największą primabaleriną świata. – Och! Widzę, że ży jesz iluzjami. Uroda rzadko idzie w parze z talentem i sławą. Uroda my śli, że nie potrzebuje pracy i talentu, więc szy bko umiera. Spójrz na mnie. Kiedy ś by łam młoda i piękna. A co teraz widzisz? By ła wstrętna. Na pewno nigdy nie by ła piękna, przecież jakieś ślady dawnej urody pozostają na zawsze. Chy ba wy czuła moje wątpliwości, bo aroganckim ruchem ręki wskazała fotografie na ścianach, stolikach i biurku. Wszy stkie przedstawiały młodą, uroczą primabalerinę. – To ja – powiedziała dumnie. Nie mogłam w to uwierzy ć. Z brązowy ch ze starości fotografii spoglądała młoda i czarująca madame Zolta. Uśmiechnęła się do mnie serdecznie i poklepując po ramieniu, dodała: – Tak już jest, starość nie oszczędza nikogo i nikt przed nią nie ucieknie. Kto cię uczy ł przed Marishą Rosencoff? – Panna Denise Danielle – odparłam z wahaniem, nie chcąc opowiadać o latach, gdy sama dla siebie by łam nauczy cielką. – Ach – westchnęła smutno. – Wiele razy widziałam ją tańczącą. By ła wspaniała. Ale popełniła okropny błąd – zakochała się. I tak dobiegła końca dopiero co rozpoczy nająca się kariera. Teraz Denise może już ty lko uczy ć tańca. Mówiła drwiący m głosem, raz po raz zmieniając jego barwę i natężenie. – Julian mówił, że jesteś wspaniałą tancerką, ale zanim uwierzę, muszę to sama zobaczy ć. Wtedy dopiero zdecy duję, czy uroda może iść w parze z talentem. Pijesz? – Nie. – Więc dlaczego masz tak bladą cerę? Czy unikasz słońca? – Łatwo się opalam, więc równie szy bko mogę się oparzy ć. – Więc ty i twój chłopak boicie się słońca?
– Julian nie jest moim chłopakiem! – odparłam szorstko przez zaciśnięte zęby i zerknęłam na Juliana, który najwy raźniej musiał naopowiadać jej o nas niestworzony ch rzeczy. Madame Zolta by ła bardzo by stry m obserwatorem, z pewnością nic nie uszłoby uwagi jej hebanowy ch oczu. – Julian, mówiłeś, jeśli się nie my lę, że kochasz tę dziewczy nę? Julian spuścił oczy, rumieniąc się na całej twarzy. Choć raz widziałam go zażenowanego. – Madame, wsty d mi to przy znać, ale to ja ją kocham. Cathy nie widzi we mnie swojego kochanka, ale to się zmieni. Wiem, że wcześniej czy później też mnie pokocha. – Dobrze – odparła stara wiedźma, kiwając głową. – Ty ją kochasz, ona jest obojętna. Wspaniale. Będziesz tańczy ć z wielką pasją. Sprzedamy wszy stkie bilety. Czuję, że odniesiemy sukces. * By ł to powód, dla którego zostałam przy jęta. Wiedziała o namiętności Juliana oraz o moim zamiarze obdarzenia uczuciem kogoś innego, najchętniej osoby niezwiązanej zawodowo ze sceną. Jedy nie na scenie Julian by ł dla mnie romanty czny i zmy słowy. Gdy by śmy mogli przetańczy ć całe dnie i noce, świat oszalałby na naszy m punkcie. Ale niestety poza sceną, gdy Julian znów stawał się sobą, uciekałam od niego i jego aroganckiego, sprośnego języ ka. Każdego wieczoru, kładąc się spać, my ślałam o samotnie spacerujący m po ogrodzie Paulu. Nie chciałam my śleć o Chrisie. Wprowadziłam się do małego mieszkania, zaledwie kilkanaście domów od studia tanecznego, mieszkania, które dzieliłam z dwiema dziewczętami. Składało się z trzech pokoików i maleńkiej łazienki. Dwa piętra wy żej mieszkał Julian z dwoma kolegami tancerzami, w mieszkaniu nie większy m od naszego. Jego współlokatorami by li Alexis Tarrell i Michael Michelle, dwudziestoletni młodzieńcy, którzy podobnie jak Julian pragnęli stać się najlepszy mi tancerzami swojego pokolenia. Ze zdumieniem odkry łam, że madame Zolta uważała Alexisa za najlepszego tancerza w grupie, a Julian by ł dopiero trzeci w kolejności, po Michaelu. Wkrótce dowiedziałam się, że powodem, dla którego nie obsadzano Juliana w główny ch rolach, by ł jego brak szacunku dla autory tetu madame. Chciał wszy stko robić po swojemu, dlatego by ł przez nią karany. Moje współlokatorki różniły się od siebie jak dzień od nocy. Yolanda Lange by ła na wpół Bry ty jką, na wpół Arabką, wy soką, egzoty czną, czarnowłosą pięknością o śliwkowy ch oczach; miała małe, twarde piersi z bardzo ciemny mi brodawkami. Yolanda nie wsty dziła się swojego biustu. Uwielbiała chodzić nago po pokoju, pokazując zgrabne ciało i piersi, które, jak wkrótce się dowiedziałam, odzwierciedlały jej charakter. Yolanda by ła twardą, skąpą i bezwzględną dziewczy ną. Gdy chciała coś osiągnąć, nic nie mogło powstrzy mać jej przed zrealizowaniem planów. W niecałą godzinę zadała mi dziesiątki py tań, a przy okazji opowiedziała historię swojego ży cia. Ojciec jej by ł bry ty jskim dy plomatą, który ożenił się z arabską tancerką brzucha. Yolanda by wała w wielu miejscach, nie istniało nic, czego by nie robiła. Od pierwszego dnia poczułam do niej awersję. Druga współlokatorka, April Summers, pochodziła z Kansas City, Missouri. Miała miękkie, brązowe włosy i niebieskozielone oczy. By ła nieśmiałą dziewczy ną, mówiła szeptem, a gdy zjawiała się głośna, ochry pła Yolanda, April milkła. Yolanda lubiła gwar i ruch. Gdy wracała do
domu, włączała głośno telewizor lub magnetofon. April często mówiła z miłością i szacunkiem o swojej rodzinie, podczas gdy Yolanda ostentacy jnie ujawniała niechęć do rodziców, którzy umieszczali ją w szkołach z internatem i pozostawiali samą w wakacje. Z April zaprzy jaźniłam się już pierwszego dnia. By ła ładną osiemnastoletnią dziewczy ną, a mimo to żaden chłopiec z grupy baletowej nie zwracał na nią uwagi. Za to Yolanda znajdowała się w centrum zainteresowania, sprawiała, że na jej widok chłopcy zapominali o boży m świecie. Wkrótce przekonałam się dlaczego – by ła jedy ną dziewczy ną, która się puszczała. Jeśli chodzi o mnie, to chłopcy zapraszali mnie na randki, ale Julian dał im do zrozumienia, że jestem już zajęta, że należę do niego. Rozpowiadał, że jesteśmy kochankami, i chociaż uparcie zaprzeczałam jego słowom, tłumaczy ł mój sprzeciw jako rezultat staroświeckiego wy chowania oraz wrodzonego wsty du. Nawet w mojej obecności dopuszczał się takiej właśnie interpretacji faktów. – To trady cja starego Południa. Dziewczęta stamtąd są nieśmiałe i słodkie, ale pod ty m pancerzem niewinności kry je się gorący wulkan. Oczy wiście nikt mi nie wierzy ł. Dlaczego ktoś miałby uwierzy ć w nieciekawą prawdę, skoro kłamstwo by ło bardziej podniecające? Mimo to czułam się dosy ć szczęśliwa. Szy bko przy stosowałam się do ry tmu Nowego Jorku, krąży łam po ulicach i odnosiłam wrażenie, że mieszkam tu od urodzenia. Nie traciłam czasu, starając się wy korzy stać każdą wolną chwilę, zanim pojawi się ktoś nowy z piękniejszą i atrakcy jniejszą twarzą, i stanie na mojej drodze. Paul przy sy łał mi co ty dzień czek, za co by łam mu bardzo wdzięczna, gdy ż skromna pensja nie pokry łaby nawet rachunków za kosmety ki. Sy piały śmy około dziesięciu godzin na dobę. Wstawały śmy o świcie i przed śniadaniem rozgrzewały śmy się przy drążkach. Śniadanie i lunch by ły bardzo lekkie, dopiero ostatni posiłek po przedstawieniu przy zwoicie zaspokajał nasze końskie apety ty. Jednak nigdy nie najadałam się do sy ta i wciąż czułam głód. Ty lko w jedny m przedstawieniu, tańcząc w corps de ballet, traciłam kilka kilogramów! Julian by ł moim cieniem, uniemożliwiał mi wszelkie spotkania z inny mi tancerzami. W zależności od nastroju i stopnia zmęczenia akceptowałam go bądź odtrącałam. Pewnego czerwcowego dnia madame Zolta poradziła mi: – Masz głupie nazwisko. Zmień je! Catherine Doll – to nie jest odpowiednie nazwisko dla tancerki. Takie przeciętne, pospolite nazwisko. – Chwileczkę! – odparłam oburzona. – Już jako siedmioletnia dziewczy nka wy brałam to nazwisko, poza ty m bardzo podobało się mojemu ojcu! Według niego pasowało do mnie, i czy to się pani podoba, czy nie, nie zmienię go. – Chciałam dodać, że nazwisko Naverena Zolta Korovenskov też nie brzmiało zby t liry cznie. – Nie kłóć się ze mną, dziewczy no! Zmień je! – rzekła stanowczo, uderzając energicznie w podłogę laską z kości słoniowej. Jeżeli zmienię nazwisko, to czy matka rozpozna mnie, gdy osiągnę sukces? Ale ta wstrętna wiedźma w niemodny m kostiumie zmruży ła małe, czarne oczka i zaczęła wy machiwać laską tuż przed moim nosem. Uśmiechając się niepewnie, Julian dotknął mojego ramienia. Zgodziłam się jedy nie na zmianę pisowni z Doll na Dahl. – No, brzmi trochę lepiej – skwitowała ponuro. Madame Zolta znęcała się nade mną przy każdej okazji. Strofowała mnie, gdy
improwizowałam, a jeśli by łam posłuszna jej poleceniom, też okazy wała niezadowolenie. Nie podobały się jej moje włosy, więc pewnego dnia rozkazała: – Obetnij je! Stanowczo odmówiłam skrócenia ich nawet o centy metr, gdy ż uważałam, że piękne, długie włosy będą niezbędne do roli Śpiącej Królewny. Madame parsknęła śmiechem, gdy usły szała tę odpowiedź. (Parskanie by ło jej ulubiony m sposobem okazy wania uczuć). Gdy by nie fakt, że by ła wspaniały m instruktorem, już dawno znienawidziliby śmy ją z całego serca. Każde z nas dawało z siebie wszy stko ty lko po to, aby na tej małej, posępnej twarzy ujrzeć uśmiech. Pewnego popołudnia odpoczy waliśmy po zajęciach, gdy nagle wpadłam na pomy sł, aby zatańczy ć do muzy ki nowoczesnej. Tańczy łam jak szalona na scenie, gdy niespodziewanie weszła madame Zolta i wy krzy knęła ze złością: – Tutaj tańczy my do muzy ki klasy cznej! Nie pozwalam na tańce współczesne! A ty, Dahl, wy jaśnij nam różnicę pomiędzy tańcem klasy czny m a współczesny m. Julian puścił do mnie oko, po czy m usiadł na podłodze, opierając się na łokciach i krzy żując nogi. Cieszy ł się z mojego zakłopotania. – Taniec współczesny polega głównie na tarzaniu się po podłodze, podczas gdy taniec klasy czny wy maga umiejętności tańca na palcach, obrotów, piruetów, figur, które nigdy nie są niezgrabne. Co więcej, zawiera jakiś wątek, opowiada historię... – Tak, masz absolutną rację – odparła oschle. – A teraz idź do domu, zrób kilka figur i jeśli masz na to ochotę, tarzaj się do woli, skoro jest to jedy ny sposób, w jaki potrafisz wy razić swoje uczucia! Nie chcę, żeby ś tak tańczy ła w szkole! Nigdy więcej! Nowoczesność może by ć przeplatana klasy ką, czy niąc taniec piękniejszy m i ciekawszy m. Pewność siebie madame i ry gor w podejściu do tańca wprawiły mnie we wściekłość. – Nienawidzę pani! Nienawidzę pani staroświeckich kostiumów, które powinno się wy rzucić trzy dzieści lat temu. Nienawidzę pani twarzy, głosu i sposobu, w jaki pani się porusza! Wracam do domu! Niech pani sobie znajdzie inną tancerkę! Szy bkim krokiem skierowałam się w stronę szatni, opuszczając grupę zdumiony ch tancerzy. Zrzuciłam z siebie kostium i szy bko włoży łam bieliznę. Chwilę później do szatni weszła ta ponura wiedźma i przez zaciśnięte usta sy knęła: – Jeśli teraz odejdziesz, to możesz już nigdy nie wracać! – Nie chcę wracać! – Zobaczy sz! Bez baletu uschniesz i umrzesz! – Jest pani głupia, jeżeli pani tak sądzi! – wrzasnęłam, zapominając o szacunku dla jej wieku i pozy cji. – Mogę ży ć bez tańca i by ć szczęśliwa! Więc niech pani idzie do diabła, madame Zolta! Nagle na twarzy znienawidzonej instruktorki pojawił się uśmiech. – Ach... Ależ jesteś dumna. By łam ciekawa, jak bardzo. Miło jest sły szeć, gdy ktoś ży czy mi, aby m znalazła się w piekle. Moim zdaniem piekło jest o wiele bardziej interesujące niż niebo. A teraz porozmawiajmy poważnie, Catherine – dodała grzeczny m tonem, jakiego nigdy przedtem u niej nie sły szałam. – Jesteś nadzwy czaj utalentowaną tancerką, mogę nawet powiedzieć, że najlepszą w moim zespole. Ale jesteś także bardzo impulsy wna i tańczy sz do nowoczesnej, kiczowatej muzy ki. Cóż, jeśli masz na to ochotę, twórz sama, ale zawsze pamiętaj o klasy ce, elegancji i pięknie.
W jej oczach pojawiły się łzy. – Jesteś moją jedy ną nadzieją i pociechą. Czasami my ślę o tobie jak o córce, której nigdy nie miałam. Gdy obserwuję cię na scenie, wracam pamięcią do młodości, kiedy ży cie by ło dla mnie wielką, romanty czną przy godą. Nie chciałaby m, aby ś zatraciła swój wdzięk i dziecięcą niewinność. Jeśli będziesz sobie wierna, wkrótce cały świat będzie leżał u twoich stóp. – Przy kro mi, madame – przeprosiłam ją pokornie. – Zachowałam się bardzo niegrzecznie. Nie powinnam by ła krzy czeć, ale pani wciąż mnie karciła, bardzo często bez powodu. Jestem zmęczona i tęsknię za domem. – Wiem, wiem. – Szepcząc czule, podeszła i objęła mnie serdecznie. – Ciężko jest młodemu człowiekowi w obcy m mieście, bez nikogo bliskiego. Ale zapamiętaj sobie: chciałam się po prostu dowiedzieć, jaka naprawdę jesteś. Arty sta bez duszy nie jest prawdziwy m arty stą. Już od siedmiu miesięcy mieszkałam i pracowałam w Nowy m Jorku, zanim madame Zolta zaproponowała mi główną rolę w przedstawieniu. Moim partnerem został Julian. Madame Zolta wy znaczała do główny ch ról na przemian różny ch tancerzy, chcąc w ten sposób uniknąć kreowania gwiazd w zespole. Mimo iż niejednokrotnie dawała do zrozumienia, że widzi mnie w roli Klary w Dziadku do orzechów, odnosiłam wrażenie, że kusiła mnie tą propozy cją niczy m dojrzały m, pachnący m jabłkiem, którego nigdy nie dane mi będzie skosztować. I nagle ten właśnie owoc znalazł się w zasięgu mojej ręki. Grupa baletowa, do której należałam, współzawodniczy ła z inny mi, znacznie większy mi i bardziej znany mi zespołami, więc strzałem w dziesiątkę okazał się pomy sł madame, aby nasz wy stęp transmitować przez telewizję. Zatelefonowałam do Paula, przekazując tę wspaniałą nowinę. – Paul, będę tańczy ć Klarę w Dziadku do orzechów. Wy stąpię w telewizji. Roześmiał się i pogratulował mi. – Rozumiem, że latem nie przy jedziesz do domu – dodał smutno. – Carrie bardzo tęskni za tobą. Przy jechałaś do nas ty lko raz, i to na krótko. – Przy kro mi. Bardzo chciałaby m was zobaczy ć, ale muszę skorzy stać z tej szansy. Proszę, wy jaśnij to Carrie. Nie chcę, aby czuła się urażona. Czy może jest w domu? – Nie, w końcu znalazła sobie przy jaciółkę i nie wróci na noc. Ale zadzwonię do ciebie jutro, wtedy sobie z nią porozmawiasz. – A co sły chać u Chrisa? – spy tałam. – Wszy stko w porządku. Ma same piątki; jeśli nic się nie zmieni, będzie studiował indy widualny m tokiem nauczania i może ukończy ć pierwszy rok studiów, będąc na czwarty m roku college’u. – Jednocześnie? – spy tałam zdziwiona. Nie sądziłam, że istnieją osoby zdolne przy swoić sobie w ciągu roku materiał dwóch lat studiów. – Tak, to jest możliwe. – Paul, a co sły chać u ciebie? Czy wszy stko w porządku? Czy dużo pracujesz, nie jesteś zmęczony ? – Czuję się dobrze, rzeczy wiście pracuję ciężko, jak każdy lekarz. Skoro nie możesz przy jechać do nas, to chy ba my przy jedziemy do ciebie. Carrie będzie bardzo zadowolona. – Och, co za wspaniały pomy sł! Zabierzcie z sobą Chrisa – poprosiłam. – Ucieszy się, gdy
przedstawię go moim śliczny m koleżankom. Ale ty, Paul, masz patrzeć ty lko na mnie. W słuchawce usły szałam dziwny dźwięk, a następnie chrząknięcie. – Nie martw się, Catherine. Nie ma dnia, żeby m o tobie nie my ślał. * W pierwszy ch dniach sierpnia telewizja nagrała Dziadka do orzechów. Przedstawienie miało by ć wy emitowane w Boże Narodzenie. Podczas kontrolnego wy świetlania Julian siedział blisko mnie, trzy mając mocno moją rękę. Gdy nagranie dobiegło końca, wziął mnie w ramiona, zajrzał głęboko w oczy i z niesły chaną szczerością wy znał: – Kocham cię, Cathy. Proszę, zacznij my śleć o mnie poważnie. Zdąży liśmy nieco odpocząć po Dziadku do orzechów, gdy Yolli upadła, nadwerężając ścięgna, a April wy jechała do rodziców. Miałam więc szansę zatańczy ć Śpiącą królewnę Alexis i Michael by li przekonani, że przy szła ich kolej, aby mi partnerować, gdy ż Julian już dwukrotnie tańczy ł główne role w spektaklach telewizy jny ch. Jednak madame Zolta, marszcząc brwi, patrzy ła to na mnie, to znów na Juliana. – Alexis i Michael, obiecuję wam, że następne role będą wasze. Ale pozwólcie Julianowi tańczy ć z Catherine. Gdy tańczą razem, tworzą magiczny świat. Chcę ich zobaczy ć w Śpiącej królewnie. Och, jakże szalone my śli i uczucia miotały mną, gdy na scenie leżałam na purpurowej, aksamitnej sofie, czekając na nadejście kochanka, którego pocałunek przy wróci mi ży cie. Tańcząc do tej pięknej muzy ki, czułam w sobie królewską krew, by łam bardziej realna na scenie niż w świecie rzeczy wisty m. Leżałam, zaczarowana, na sofie, z rękami skrzy żowany mi na piersiach, czułam ry tmiczne uderzenia serca w takt przejmującej muzy ki. Gdzieś tam, w ciemnościach, Paul, Chris, Carrie i Henny oglądali przedstawienie. Przemieniałam się w misty czną, bajkową księżniczkę. Spod lekko przy mknięty ch powiek obserwowałam tańczącego wokół mnie księcia. Klęknąwszy obok sofy, zajrzał mi nieśmiało w oczy, pocałował w usta. Zbudziłam się i mrugając oczami, rozglądałam się wokół. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, ale by łam zby t nieśmiała i cnotliwa, by dołączy ć do księcia. Tańcząc wokół sofy, Julian prowokował mnie do wspólnej gry, aż w końcu uległam. Zostałam uniesiona wy soko w górę i niczy m w geście triumfu zniesiona ze sceny. Ostatni akt dobiegł końca. Po krótkiej ciszy rozpętała się burza oklasków, przy bierająca na sile za każdy m razem, gdy kurty na szła w górę. Publiczność wy woły wała nas osiem razy. Ktoś wciskał mi w ręce bukiet piękny ch, czerwony ch róż, scena pokry ta by ła kwiatami. Pod nogami dostrzegłam jeden żółty jaskier, do którego przy pięto zwiniętą karteczkę. Podniosłam kwiat i zanim rozwinęłam kartkę, wiedziałam, że by ła od Chrisa. Niegdy ś tata nazy wał nas żartobliwie czterema żółty mi jaskrami. Wpatry wałam się w ciemność, lecz widziałam jedy nie zamazane kontury, nie mogłam dostrzec bliskich mi osób. Zobaczy łam jedy nie ogromny i ponury pokój na poddaszu, pełen papierowy ch kwiatów, a przy wejściu, w zacieniony m miejscu, stał Chris i przy glądał się, jak tańczę. Ku radości widzów rozpłakałam się. Wszy scy powstali z miejsc i z entuzjazmem oklaskiwali „Śpiącą Królewnę”. Z ogromnego bukietu czerwony ch róż wy jęłam jeden pąk i wręczy łam go
Julianowi. Pocałował mnie! Odważy ł się pocałować mnie przed ty siącem ludzi. Nie by ło w ty m ni krzty szacunku! – Jak śmiesz! – sy knęłam upokorzona. – Jak śmiesz mnie odtrącać! – odparł. – Nie należę do ciebie! Cała rodzina przy szła za kulisy, zostałam obsy pana pochwałami i czułościami. Zauważy łam, że Chris urósł kilka centy metrów, natomiast wzrost Carrie prawie się nie zmienił. Ucałowałam okrągły policzek Henny i spojrzałam wy czekująco na Paula. Wpatry waliśmy się w siebie bez słowa. Zastanawiałam się, czy wciąż mnie kocha, potrzebuje, pożąda? Nie odpisał na mój ostatni list, więc urażona poinformowałam ty lko Carrie o zbliżający m się przedstawieniu. Kilka dni później Paul zatelefonował, obwieszczając, że przy wozi całą rodzinę do Nowego Jorku. Po przedstawieniu wzięliśmy udział w przy jęciu, wy dany m na naszą cześć przez bogaty ch sponsorów, przy jaciół madame Zolty. – Nie przebieraj się na przy jęcie – doradziła madame. – Ludzie wpły wowi uwielbiają zbliżać się do tancerzy noszący ch ory ginalne kostiumy. Zrób jedy nie dy skretniejszy makijaż. I nie zapomnij: masz im udowodnić, że w każdej sy tuacji jesteś czarującą kobietą. Kiedy zabrzmiały pierwsze takty walca, Chris wziął mnie w ramiona i zaczęliśmy tańczy ć. – A walca potrafisz zatańczy ć? – zażartował, uśmiechając się promiennie, po czy m dodał: – Nic na to nie poradzę, że ja mam intelekt, a ty uzdolnienia baletowe. – Tego ty pu uwagi mogą mnie łatwo przekonać, że nie masz za grosz tego, czy m tak się przechwalasz. Ponownie roześmiał się i mocniej mnie przy tulił. – Nie muszę zresztą tańcem i figurami zdoby wać dziewcząt. Spójrz ty lko na Yolandę, jest czarująco piękna i przez cały wieczór mnie kokietuje. – Nie schlebiaj sobie; Yolanda nie przepuści żadnemu przy stojnemu mężczy źnie. Jeśli ty lko zechcesz, dziś w nocy możesz ją mieć, ale już jutro twoje miejsce zajmie ktoś inny. – Czy ty jesteś taka jak ona? – spy tał podejrzliwie. Uśmiechnęłam się figlarnie. Nie, nie by łam podobna do zimnej i zawsze opanowanej mamy, która znała sekret manipulowania mężczy zną. Prawdę mówiąc, pragnęłam taka by ć. Aby to udowodnić, skinęłam na Paula, dając mu znać, by podszedł i odbił mnie Chrisowi. Paul podniósł się naty chmiast i z gracją wszedł na parkiet. Zacisnąwszy usta, Chris skierował się ku Yolandzie, wkrótce oboje zniknęli za drzwiami. – Uważasz mnie pewnie za ofermę? Jeśli chodzi o taniec, nie mogę równać się z Julianem – rzekł Paul, który tańczy ł lepiej niż Chris. Nawet gdy na parkiecie zaczął królować szy bszy, nowocześniejszy ry tm, Paul, jakby zapominając o swoich zastrzeżeniach, wspaniale dotrzy my wał mi kroku. By łam nim zachwy cona, tańczy ł jak nastolatek. – Paul, jesteś niesamowity ! – krzy knęłam. Roześmiał się i odparł, że przy mnie zawsze czuje się jak młokos. Tańcząc z nim, czułam się najszczęśliwszą dziewczy ną na świecie. Carrie i Henny siedziały na uboczu, zmęczone i nieco zakłopotane. – Chce mi się spać – skarży ła się Carrie, przecierając zaspane oczy. – Czy możemy już iść do
domu? O północy odwieźliśmy Carrie i Henny do hotelu. Ja i Paul skry liśmy się w małej włoskiej kawiarence, gdzie w milczeniu wpatry waliśmy się w siebie. Wciąż nosił wąsy, ale już nie przy strzy żone i rzadkie jak kiedy ś, lecz gęste i bujne, zakry wające górną wargę. Sięgnął po moje dłonie i przy tulił je do szorstkiego policzka. – Paul, czy masz kogoś? – spy tałam nieśmiało. – A ty ? – Ja pierwsza spy tałam. – Nie szukałem nikogo. Paul zapłacił rachunek, wziął mój płaszcz i pomógł mi go założy ć. Nasze oczy spotkały się. Uśmiechnęliśmy się i szy bkim krokiem skierowaliśmy się do najbliższego hotelu, gdzie zostaliśmy zarejestrowani jako państwo Sheffield. W pomalowany m na czerwono pokoju Paul powoli zdjął ze mnie ubranie. By łam gotowa, zanim uklęknął, aby całować me inty mne miejsca. Potem wziął mnie w ramiona i wśród pieszczot staliśmy się jednością. Leżeliśmy później obok siebie, a Paul, przy patrując mi się, wodził palcem po moich ustach. – Catherine, chciałby m, żeby ś została moją żoną – szepnął, całując mnie w policzek. – Paul, nie żartuj sobie – odparłam z niedowierzaniem. – Nie żartuję. Odkąd wy jechałaś, nie by ło dnia, żeby m o tobie nie my ślał i nie tęsknił. Zrozumiałem, że by łem głupcem, nie biorąc pod uwagę naszego wspólnego szczęścia. Ży cie jest zby t krótkie, by mieć jakieś wątpliwości. Ty odnosisz sukcesy w Nowy m Jorku, a ja chciałby m je z tobą dzielić. Nie chcę się kry ć z naszą miłością czy też obawiać się małomiasteczkowy ch plotek. Chcę by ć z tobą i proszę, aby ś zechciała zostać moją żoną. – Och, Paul! – wy krzy knęłam i zaplotłam ramiona wokół jego szy i. – Będę cię zawsze kochać, przy sięgam! – W oczach zakręciły mi się łzy szczęścia. – Będę najlepszą żoną na świecie. Tej nocy nie mogliśmy zasnąć. Planowaliśmy wspólne ży cie. Miałam pozostać z grupą madame Zolty. Jedy nie my śl o Chrisie tłumiła naszą radość. Jak on to przy jmie? Zdecy dowaliśmy się poczekać do Bożego Narodzenia, do mojego przy jazdu do Clair mont. Aż do tego momentu zmuszeni by liśmy ukry wać nasze szczęście, tak żeby nikt na świecie nie dowiedział się, że już wkrótce zostanę panią Sheffield.
Szansa Razem
z Julianem osiągnęliśmy sukces, staliśmy się znani w Nowy m Jorku. Madame Zolta podniosła nam pensje. Pewnej soboty podekscy towany Julian wtargnął do mojego pokoju, uniósł mnie do góry i krzy knął: – Nie zgadniesz! Ta stara wiedźma obiecała, że sprzeda mi swojego cadillaca na raty. Cathy, on ma ty lko dwa lata! Zawsze my ślałem, że mój pierwszy cadillac będzie prosto z fabry ki. Ale tak to już jest, że gdy pierwsza dama baletu jest śmiertelnie przerażona utratą swoich najlepszy ch tancerzy na korzy ść innego zespołu; oddałaby wszy stko, aby ich zatrzy mać, nawet prawie nowego cadillaca. – To szantaż! – wy krzy knęłam. Julian roześmiał się, chwy cił mnie za rękę i oboje wy biegliśmy z pokoju, żeby podziwiać nowy samochód zaparkowany przed domem. – Och, Julianie, jest przepiękny ! Pewna jestem, że sama pozwoliła się szantażować. Dobrze wie, że zadbasz o niego, w przeciwny m razie nigdy by nie oddała tego cacka. – Cathy, moja Cathy – szepnął, a do oczu napły nęły mu łzy. – Czy nie widzisz, że cię kocham? Tak wiele nas łączy, dlaczego więc nie potrafisz mnie pokochać? Julian ostentacy jnie otworzy ł drzwiczki samochodu, gestem zapraszając mnie na pierwszą przejażdżkę. Tego dnia oboje szaleliśmy. Pojechaliśmy do Central Parku, potem przez Harlem do mostu George’a Washingtona i z powrotem. Nie zauważy liśmy nawet deszczu, który dudnił o dach samochodu! W środku by ło ciepło i przy tulnie. Korzy stając z nastroju, Julian ponowił swoje zabiegi. – Cathy, czy nigdy mnie nie pokochasz? Py tanie to sły szałam przy najmniej dwa razy dziennie. Bardzo chciałam powiedzieć mu o zaręczy nach z Paulem, aby raz na zawsze zakończy ć te natrętne prośby. Ale coś powstrzy my wało mnie przed wy jawieniem sekretu. – To dlatego, że wciąż jesteś dziewicą, prawda? Będę bardzo delikatny i czuły. Cathy, proszę, daj mi szansę. – O Boże! Julianie, czy ty ty lko o ty m potrafisz my śleć? – Tak! Masz rację! Mam dosy ć ty ch twoich uników i gierek! – Skręcił w ruchliwą ulicę. – Jesteś moim snem, marzeniem. Kiedy tańczy my, w twoich oczach widzę miłość, a gdy schodzimy ze sceny, dostaję kopniaka. – Chcę wrócić do domu! Mam dosy ć takich dy skusji! – Dobrze! Odwiozę cię do domu! – krzy knął zły, spoglądając na mnie z nienawiścią. Nacisnął mocno na pedał gazu. Jechaliśmy z dużą prędkością zalany mi deszczem ulicami. Julian raz po raz z triumfem zerkał na moją przerażoną twarz. Roześmiał się złowieszczo, po czy m nacisnął hamulec tak silnie, że samochód zatrzy mał się prawie w miejscu. Uderzy łam czołem o rant
dachu. Z rany try snęła krew. Wy rwał mi torebkę, otworzy ł drzwiczki i wy pchnął mnie z samochodu na deszcz. – Niech cię diabli porwą, Catherine Dahl! Stałam na deszczu, z pusty mi kieszeniami, bez pieniędzy. Jednak nie błagałam o pomoc. – To by ła twoja pierwsza i ostatnia przejażdżka ty m samochodem. Mam nadzieję, że odnajdziesz drogę powrotną do domu, pury tańska świętoszko! Odjechał z piskiem opon, zostawiając mnie na rogu nieznany ch mi ulic Brookly nu. Nie miałam przy sobie ani centa. Padał silny deszcz, a ja nie mogłam ani zadzwonić, ani wrócić metrem. Przemoknięta do nitki zastanawiałam się, co dalej robić. Chociaż Julian obiecał bezpieczeństwo i opiekę, zostawił mnie w obcej dzielnicy, w której wszy stko mogło się zdarzy ć. Szłam wolno nieznaną ulicą, nie wiedząc, gdzie południe, gdzie północ, wschód i zachód. Nagle zauważy łam taksówkę, zdecy dowałam się ją przy wołać. Nerwowo przy glądałam się wskazaniom licznika, przeraziła mnie szy bkość, z jaką zmieniała się liczba kilometrów. Gdy wreszcie dotarliśmy do domu, licznik wskazy wał piętnaście dolarów! – Co masz na my śli, mówiąc, że nie masz grosza przy duszy ? – wy darł się taksówkarz. – Zawiozę cię prosto na posterunek policji! Powoli wy jaśniałam mu, że jeśli mnie nie wy puści i nie pozwoli wejść do domu po pieniądze, nie będę w stanie mu zapłacić. W końcu przekonałam go. – Ale jeśli, złotko, nie wrócisz, to jeszcze mnie popamiętasz! Nawet zaszczuty zając uciekający przed sforą psów my śliwskich nie biegłby szy bciej niż ja po pieniądze. Ale winda wspinała się na piętra w ślimaczy m tempie, pojękując po drodze. Nigdy wcześniej nie przy szło mi do głowy, że coś może się popsuć, a ja zostanę uwięziona pomiędzy piętrami. W końcu dotarłam na swoje piętro i z determinacją zaczęłam walić w drzwi, modląc się, aby Yolanda lub April by ły w domu. Zwariowany Julian wraz z moją torebką zabrał też klucz do mieszkania. – Spokojnie! – krzy knęła Yolanda. – Już idę. A właściwie to kto puka? – To ja, Cathy ! Otwórz, szy bko! Na dole czeka taksówka z włączony m licznikiem! Otworzy ła drzwi. Miała na sobie ty lko ny lonowe majteczki, a dopiero co umy tą głowę zawinęła w czerwony ręcznik. – Co się stało? Przy pominasz topielicę, a nie pupilkę madame. Nie zwracając uwagi na Yolandę, wbiegłam do pokoju. Skierowałam się prosto do skry tki, gdzie trzy małam pieniądze na czarną godzinę. Zdębiałam. Malutki kluczy k do schowka został w torebce! – Proszę cię, Yolly ! Poży cz mi piętnaście dolarów. Zerknęła na mnie przebiegle, zdjęła ręcznik z głowy i zaczęła czesać długie, ciemne włosy. – A co dostanę w zamian? – Oddam ci wszy stko, co zechcesz. Daj mi ty lko pieniądze. – W porządku. Ale pamiętaj, że musisz mi się zrewanżować. Z wy pchanej portmonetki powoli wy jęła dwudziestodolarowy banknot. – Daj taksówkarzowi piątkę, to powinno go uspokoić! Nie zapomnij: wszy stko, co zechcę. Zgodziłam się i wy biegłam z pokoju.
Gdy ty lko taksówkarz ujrzał pieniądze, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Wziął banknot, zasalutował i powiedział na pożegnanie: – Do zobaczenia, jestem zawsze do usług. By łam zziębnięta i przemoczona do nitki. Wróciłam do domu i przy gotowałam gorącą kąpiel. Gdy odtajałam nieco w wannie, ubrałam się i z jeszcze mokry mi włosami zamierzałam pójść do Juliana i zażądać zwrotu torebki. Yolly zastąpiła mi drogę. – Cathy... chcę, aby ś dotrzy mała obietnicy. Pamiętasz? Wszy stko, co zechcę. – Tak, pamiętam – odparłam z obrzy dzeniem. – Czego chcesz? – Twojego brata... Chcę, aby ś zaprosiła go na ten weekend. – Nie bądź śmieszna! Chris jest w college’u. Nie może przy jechać, kiedy ty masz na to ochotę. – Sprowadź go tutaj. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Powiedz mu, że jesteś chora albo że bardzo go potrzebujesz. Jeżeli przy jedzie, możesz sobie zatrzy mać te dwadzieścia dolarów. Zerknęłam na nią wrogo. – Nie! Stać mnie na to, aby ci zwrócić pieniądze! Nie pozwolę, aby Chris zadawał się z dziewczętami twojego pokroju! Wciąż ubrana jedy nie w majteczki, bez patrzenia w lustro malowała usta jaskrawoczerwoną szminką. – Cathy, kochanie. Twój słodki braciszek od dawna zadaje się z dziewczętami mojego pokroju. – Nie wierzę ci! Nie jesteś w jego ty pie! – Nieee? – spy tała powoli, obserwując, jak się ubieram. – Pozwól, że coś ci powiem, ślicznotko. Nie ma mężczy zn, którzy nie lubiliby dziewcząt mojego pokroju, nie wy łączając kochanego braciszka i Juliana! – Kłamiesz! – krzy knęłam. – Chris by cię nie dotknął. A jeżeli chodzi o Juliana, to nawet gdy by spał z dziesięcioma dziwkami naraz, guzik mnie to obchodzi. Yolanda poczerwieniała, podeszła do mnie powoli z podniesiony mi rękami. – Ty suko! Nie waż się nazy wać mnie dziwką! Nie płacą mi za to, a twój brat lubi mnie i lubi to, co mogę mu dać. No idź, spy taj się, ile razy spał ze mną. – Zamknij się! – przerwałam jej. – Nie wierzę w ani jedno słowo! Jest zby t mądry i inteligentny, by kierować się jedy nie potrzebami fizjologiczny mi. A poza ty m nie jesteś dla niego nic warta. Jesteś zwy kły m śmieciem! Złapała mnie za ramiona, ale odepchnęłam ją tak mocno, że upadła na podłogę. – Yolando Lange! Jesteś zwy kłą szmatą, nie zasługujesz nawet na to, aby czy ścić buty mojemu bratu! Spałaś z każdy m tancerzem należący m do zespołu. Ale nie obchodzi mnie to, co robisz... Po prostu zostaw nas w spokoju! Z jej lekko opuchniętego nosa leciała krew. Nie zdawałam sobie sprawy, że mogłam ją tak mocno uderzy ć. Zerwała się z podłogi i cofnęła parę kroków. – Popamiętasz mnie jeszcze! Będziesz żałować swoich słów! Dostanę twojego brata i zrobię wszy stko, by odebrać ci Juliana. A gdy będzie już należeć do mnie, przekonasz się, że bez niego jesteś niczy m. Madame Zolta trzy ma cię ty lko dlatego, że ulega prośbom Juliana. A on z kolei ma słabość do dziewic! Jej słowa mogły by ć prawdą. Może miała rację, mówiąc, że bez Juliana by łam zaledwie
przeciętną tancerką. Czułam wzbierające mdłości. Znienawidziłam Yolandę z całego serca za to, że w moich oczach splamiła obraz Chrisa. Pośpiesznie zaczęłam się pakować, gotowa wracać do Clairmont. – No, szy bciej! – sy knęła Yolanda. – Uciekaj, ty mała świętoszko. Jaka ty jesteś głupia! Ja nie jestem dziwką, po prostu sama wy bieram sobie partnera, nikomu nie dam się wodzić za nos! Nie słuchając jej, skończy łam się pakować, spięłam paskiem trzy torby podróżne, tak aby móc je ciągnąć po podłodze, pod pachę wsunęłam skórzaną torbę. Przy drzwiach odwróciłam się do leżącej na łóżku Yolandy i powiedziałam: – Wiesz, przerażasz mnie. Tak bardzo się boję, że mogłaby m umrzeć ze śmiechu. W ży ciu miałam do czy nienia z bardziej okrutny mi i przebiegły mi ludźmi niż ty, a jednak wciąż jeszcze ży ję. Więc nie wchodź mi więcej w drogę, w przeciwny m razie to ty możesz pożałować swoich słów! Zatrzasnęłam za sobą drzwi i ciągnąc ciężki bagaż, poszłam do pokoju Juliana. Pięściami zaczęłam walić w drzwi. – Julian! – krzy knęłam. – Otwórz i oddaj mi torebkę. Jeśli nie otworzy sz, nigdy już z tobą nie zatańczę! Nagle drzwi się uchy liły, ujrzałam Juliana nagiego, z ręcznikiem na biodrach. Zanim zorientowałam się, wciągnął mnie do pokoju i rzucił na łóżko. Z przerażeniem stwierdziłam, że by liśmy sami. – Oczy wiście, że oddam ci torebkę – warknął. – Ale najpierw odpowiesz mi na parę py tań! Zerwałam się z łóżka, ale Julian schwy cił mnie mocno za rękę i ponownie rzucił na pościel, ty m razem siadając na mnie okrakiem. – Puść mnie, ty bestio! Zostawiłeś mnie samą na deszczu! Zmokłam do nitki! Daj mi już spokój i oddaj torebkę! – Dlaczego mnie nie kochasz? – zapy tał, trzy mając mocno za rękę. – Czy kochasz kogoś innego? Kim on jest? Czy to ten doktorek, który się wami opiekował? Potrząsnęłam przecząco głową. Nie mogłam wy jawić prawdy. Zazdrość doprowadzała go do obłędu. Z jego mokry ch, świeżo umy ty ch włosów skapy wały krople wody. – Cathy, nie wy trzy mam już dłużej! Znamy się od ponad trzech lat, a ty wciąż mnie odpy chasz. Czy coś jest nie tak? Czuję, że jest ktoś inny ! Powiedz, kim on jest? – Nikim! – skłamałam. – A ty się my lisz. Jedy ną twoją zaletą, Julianie Marquet, jest taniec! – My ślisz, że jestem ślepy i głuchy, co? – spy tał wściekły. – Ale my lisz się! Widziałem, jak patrzy sz na tego lekarza. Jak Boga kocham, w ten sposób patrzy łaś też na swojego brata! Więc, Catherine Dahl, nie udawaj, bo nigdy nie spotkałem brata i siostry tak zafascy nowany ch sobą! Uderzy łam go w twarz! Julian oddał mi o wiele mocniej. Walczy łam z nim, chciałam się uwolnić, ale by ł jak piskorz. Siłując się, spadliśmy na podłogę, bałam się, że zedrze ze mnie sukienkę i zgwałci. Ale nie uczy nił tego. Ciężko oddy chając, odzy skał nad sobą kontrolę i cedząc słowa, powiedział: – Cathy, czy ci się to podoba, czy też nie, jesteś moja... Należy sz ty lko do mnie. A jeżeli jakiś mężczy zna zechce nas rozdzielić, przy sięgam, że go zabiję, i ciebie też. Pamiętaj o ty m. Uwolnił mnie i oddał torebkę, prosząc, aby m policzy ła pieniądze. Miałam czterdzieści dwa dolary i garść drobny ch. Zgadzało się co do centa. Drżąc, podeszłam do drzwi i wy szłam z pokoju, ściskając w ręku torebkę. Gdy by łam już
w holu, ośmieliłam się odezwać: – Julianie, szaleńcy tacy jak ty powinni by ć zamy kani w specjalny ch zakładach. Nie możesz mi rozkazy wać, kogo mam kochać, i nie masz prawa zmuszać mnie, aby m cię pokochała! Po dzisiejszy m dniu nie potrafię cię nawet lubić. Jeśli chodzi o wspólny taniec – to zapomnij o ty m! Zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem i pośpiesznie odeszłam. Gdy otwierałam windę, Julian uchy lił drzwi i zaklął tak, że nie jestem w stanie tego powtórzy ć. Ostatnie słowa piętrowego przekleństwa brzmiały : – Niech cię diabli wezmą, Cathy... Już kiedy ś ci to mówiłem ale powtórzę jeszcze raz... Będziesz błagała Boga o pomoc... Po okrutnej kłótni z Yolandą, a potem z Julianem odnalazłam madame Zoltę i powiedziałam jej, że nie będę mieszkać w pokoju z koleżanką, która chciałaby zniszczy ć moją karierę. – Boi się ciebie – stwierdziła madame. – Zanim się pojawiłaś, Yolanda by ła gwiazdą w zespole. Po prostu czuje, że poważnie zagroziłaś jej doty chczasowej pozy cji. Pogódź się z nią, to ona jest w trudniejszej sy tuacji. Idź i powiedz, że jest ci przy kro. – Nigdy ! Nienawidzę Yolandy i nie zamierzam z nią mieszkać. Poza ty m, jeśli nie podniesie mi pani tej nędznej pensji, pójdę do innej agencji. Gdy by mi się nie udało, wracam do Clairmont. Jęknęła, pochy lając głowę i opierając ją na kościsty ch dłoniach. – Dobrze, skoro mnie szantażujesz, dam ci małą podwy żkę i adres, pod który m możesz wy nająć tanie mieszkanie. Ostrzegam cię jednak, że nie będzie ono tak ładne jak to, w który m teraz mieszkasz. Miała rację. Wy najęłam tak małe mieszkanie, że całe zmieściłoby się w najmniejszej sy pialni Paula. Jednak by łam szczęśliwa. Po raz pierwszy w ży ciu miałam swój własny kąt. Kupiłam kilka drobiazgów, chcąc stworzy ć własny, niepowtarzalny klimat. Nie spałam jednak spokojnie. Budziłam się dość często, wsłuchując się w odgłosy starego domu. Tęskniłam za Paulem i Chrisem. Za oknem wiał silny wiatr, a przy mnie nie by ło przy jaznej duszy, nikogo, kto mógłby szepnąć kilka ciepły ch słów. Pewnej nocy wstałam i przy kuchenny m stole napisałam do pani Winslow. „To już nie potrwa długo, pani Winslow. My śl o ty m każdego wieczoru. Pamiętaj, że ży ję i my ślę o tobie. Planuję”. Do kartki dołączy łam zdjęcie, na który m tańczy łam z Julianem w Śpiącej królewnie. Jeszcze tej nocy poszłam na pocztę i wy słałam list. Wróciłam biegiem do domu, rzuciłam się na łóżko i rzewnie płakałam. Boże, czy nigdy nie zdołam uwolnić się od przeszłości? Zaczęłam obmy ślać plan zemsty. Ciesz się, mamo! Już wkrótce się spotkamy. Kupiłam sześć czasopism, w który ch spodziewałam się znaleźć wzmianki o sobie. Niestety, moje nazwisko zawsze ukazy wało się razem z nazwiskiem Juliana. Wy cinki z recenzjami kry ty ków wy sy łałam Paulowi i Chrisowi. Część z nich zatrzy my wałam dla siebie i mamy, wy obrażałam sobie jej minę, gdy otworzy kopertę. Czasami obawiałam się, że bez czy tania porwie ją i wy rzuci do śmieci. W żadny m z listów nie nazwałam tej kobiety matką. Ale nadejdzie dzień, kiedy staniemy twarzą w twarz i wtedy zawołam: mamo. Już teraz widzę, jak blednie i drży.
Pewnego ranka zbudziło mnie głośne pukanie do drzwi. – Cathy ! Wpuść mnie! Mam wspaniałe wiadomości! By ł to głos Juliana. – Odejdź – odparłam zaspana. Wstałam powoli, niezdarnie zakładając szlafrok. – Przestań! – krzy knęłam zła. – Nie przebaczy łam ci jeszcze, nigdy nie przebaczę. Zostaw mnie w spokoju! – Wpuść mnie, bo wy ważę drzwi! – wrzasnął. Nie spiesząc się, przekręciłam klucz w zamku i otworzy łam szeroko drzwi. Julian wtargnął jak burza, uniósł mnie lekko w górę i pocałował w usta. – Madame Zolta... wczoraj, po twoim wy jściu, wy jawiła najnowszą sensację! Jedziemy do Londy nu! Na dwa ty godnie! Cathy, nigdy nie by łem w Londy nie. Madame Zolta jest bardzo zadowolona, że zostaliśmy zauważeni! – Naprawdę? – spy tałam z niedowierzaniem. Powoli poszłam do malutkiej kuchni i nastawiłam wodę na kawę. Kawa. Tak, muszę się napić kawy, zanim zacznę trzeźwo rozumować. – O rany, czy zawsze rano tak powoli my ślisz? – spy tał zdziwiony, idąc za mną do kuchni. – Obudź się, Cathy ! Przebacz, pocałuj mnie i zostańmy znowu przy jaciółmi. Zostaw nienawiść na później, a dzisiaj kochaj mnie! Cathy, nadeszła wielka szansa! Przed naszy m pojawieniem się madame Zolta nie by ła zauważana. To nie ona odniosła sukces. To jest nasz sukces! – Jadłeś śniadanie? – spy tałam, choć miałam nadzieję, że nie skorzy sta z zaproszenia; w lodówce zostały mi ty lko dwa kawałki bekonu, które zamierzałam zjeść sama. – Tak. Ale mogę jeszcze coś zjeść. Oczy wiście, że mógł... Londy n! Nasz zespół jedzie do Londy nu! Odwróciłam się na pięcie i krzy knęłam: – Julian! Czy to prawda? Jedziemy do Londy nu? – Tak. Albo będzie klapa, albo wielki sukces. Cały świat nas zobaczy ! A ty i ja staniemy się gwiazdami! Ponieważ razem jesteśmy najlepsi. Jedząc wspólne śniadanie, dałam się ponieść wizjom oszałamiającej kariery, która stała przed nami otworem. Julian zapewniał, że będziemy opły wać w dostatki, a gdy się zestarzejemy, zajmiemy się wy chowaniem gromadki dzieci i lekcjami tańca. Czy tak wy obrażałam sobie przy szłość? Nie chciałam burzy ć jego marzeń, ale musiałam. – Julian, nie kocham cię i nigdy za ciebie nie wy jdę. Pojedziemy razem do Londy nu, żeby wspólnie tańczy ć, ale jeśli chodzi o małżeństwo, to mam inne plany. Od dawna jestem zaręczona. Spojrzał na mnie z nienawiścią. – Kłamiesz! – wrzasnął. Potrząsnęłam głową przecząco. – Przez cały czas zwodziłaś mnie! Wy biegł z mieszkania, zatrzaskując za sobą drzwi. Poza tańcem nigdy nikogo nie zwodziłam. Ale przecież tańcząc, grałam rolę. I ty lko to nas łączy ło – wspólna gra.
Zimowe marzenia Na
Boże Narodzenie wracałam do domu. Perspekty wa spotkania z Paulem i rodzeństwem przy ćmiła wspomnienie kłótni z Julianem. Dziękowałam Bogu za to, że mam Paula, u boku którego zawsze mogę znaleźć schronienie. W święta mieliśmy ogłosić nasze zaręczy ny. Jedy ną osobą, która mogła zmącić radość, by ł Chris. Chris i Paul wy szli po mnie na lotnisko. Panował przejmujący chłód. Chris pierwszy wy ciągnął ramiona i uścisnął mnie serdecznie, chciał pocałować w usta, ale szy bko odwróciłam twarz i jego wargi dotknęły policzka. – Niech ży je wspaniała primabalerina! – wy krzy knął, trzy mając mnie wciąż w ramionach i spoglądając z dumą w oczy. – Och, Cathy ! Jesteś coraz piękniejsza! Gdy patrzę na ciebie, coś ściska mi serce. Moje serce też biło szy bciej na jego widok – Chris by ł przy stojniejszy nawet od taty. Pośpiesznie wy rwałam się z objęć brata i podbiegłam do stojącego z boku Paula. Choć z jego spojrzenia wy czy tałam ostrzeżenie: Ostrożnie. Nie możemy zbytwcześnie wyjawić naszej niespodzianki – to z radością zawisłam na jego szy i. By ło to moje najpiękniejsze Boże Narodzenie. Carrie urosła o centy metr i wy glądała na szczęśliwą. Rano w pierwszy dzień Bożego Narodzenia siedziała rozpromieniona przy choince i rozpakowy wała podarunki. W końcu znalazła prezent ode mnie, na widok którego oniemiała z zachwy tu. Kupiłam jej czerwoną aksamitną sukienkę. Gdy ją założy ła, wy glądała jak księżniczka z bajki. Brakowało nam ty lko Cory ’ego. Chris wsunął mi do ręki małe pudełeczko. W środku znalazłam malutki, złoty medalik w kształcie serca, z mały m bry lantem. – Kupiłem za ciężko zarobione pieniądze – pochwalił się z dumą, zapinając łańcuszek na mojej szy i. – Będąc kelnerem, można dobrze zarobić, szczególnie gdy obsługuje się klientów z uśmiechem na twarzy. Ukradkiem wsunął mi także zwiniętą kartkę. Godzinę później, gdy zostałam sama, płacząc, przeczy tałam ją: Moja pani Catherine. Ofiarowuję ci złoto z brylantem Jako symbol miłości. Daję ci złoto, bo jest wieczne, Tak jak nieśmiertelna jest moja miłość do ciebie, Twój brat, Christopher. Paul wręczy ł mi zapakowany w złoty papier prezent, z wielką, czerwoną kokardą na wierzchu.
Drżący mi z wrażenia rękami rozpakowałam zawartość i oniemiałam. By ło to futro z srebrnego lisa! – Takie futro przy da ci się w ostre nowojorskie zimy – rzekł, uśmiechając się, a jego bły szczące oczy zdradzały miłość, jaką mnie darzy ł. – To za wiele – szepnęłam. – Ale jest wspaniałe! Roześmiał się. – Kiedy je założy sz, musisz o mnie pomy śleć. Zobaczy sz, nawet w Londy nie nie odczujesz zimna. Powiedziałam mu, że jest to najpiękniejsze futro, jakie kiedy kolwiek widziałam, ale czułam się trochę nieswojo, przy jmując tak drogi prezent. Pamięcią wróciłam do Foxworth Hall i pełnej futer garderoby mamy. Te bogactwa zdoby ła, dziedzicząc majątek dziadka i zabijając swoje dzieci. Chris przy glądał mi się uważnie, prawdopodobnie ujrzał coś, co zdradziło moje uczucia do Paula. Zmarszczy ł brwi, z niechęcią popatrzy ł na naszego opiekuna i wy szedł z pokoju. Paul zachowy wał się tak, jakby niczego nie zauważy ł. – A w rogu pokoju stoi prezent dla nas wszy stkich! By ł to duży telewizor. Carrie aż podskoczy ła z radości, lecz za moment pożaliła się: – Kupił go ty lko po to, żeby śmy mogli oglądać twoje wy stępy w kolorze. Nie pozwala go nawet dotknąć. – Bardzo trudno jest go dostroić – usprawiedliwiał się Paul. Chris trzy mał się na uboczu. Spoty kałam go ty lko podczas posiłków. Miał na sobie jasnoniebieski sweter, który zrobiłam własnoręcznie i muszę przy znać, że wy glądał w nim wy śmienicie. Ale żaden z prezentów nie dorówny wał złotemu wisiorkowi. Miłość Chrisa budziła we mnie niepokój, chociaż wiersz, który napisał, pozwolił mi zrozumieć, że by łaby m bardziej nieszczęśliwa, gdy by mnie nie kochał. Tego wieczoru zebraliśmy się w salonie przy telewizorze. Usiadłam na podłodze przy nogach Paula, a z drugiej strony przy kucnęła Carrie. Zamy ślony Chris zajął miejsce z dala od nas. Uważnie śledziłam przedstawienie, które zostało nagrane w sierpniu, ale dopiero teraz emitowano je na cały kraj. Patrzy łam na siebie w roli Klary – czy ja naprawdę tak wy glądam? Nieświadomie oparłam się o udo Paula, a we włosach poczułam jego palce. Nagle znów znalazłam się na scenie z najurodziwszy m ze wszy stkich książąt – Julianem. Gdy przedstawienie dobiegało końca, wróciłam do rzeczy wistości i pomy ślałam o mamie. Boże, spraw, by tego wieczoru byław domu i aby oglądała mnie w telewizji. Niech wie, kogo chciała zabić!Niech płacze, żałuje, cierpi... – Cóż mogę powiedzieć, Cathy – odezwał się Paul. – Tańczy łaś wspaniale. Nie znam nikogo odpowiedniejszego do tej roli. Julian też by ł dobry. – Owszem – dodał oschle Chris. – Ale pamiętam, że gdy by łem jeszcze mały m chłopcem, widziałem trochę inne przedstawienie. Wy zrobiliście z niego romans. Naprawdę, Cathy, uważam, że powinnaś się uwolnić od Juliana. Wziął Carrie na ręce i wy szedł z pokoju. – Chy ba twój brat coś podejrzewa – szepnął Paul. – Nie ty lko Juliana traktuje jak ry wala, ale także i mnie. Nasza niespodzianka nie sprawi mu radości.
Cóż, nie lubię oznajmiać niemiły ch nowin, więc odłoży liśmy to na następny dzień. Usiadłam na kolanach Paula. Objęłam go mocno i pocałowałam. Długo tłumiona namiętność owładnęła naszy mi ciałami. Zgasiliśmy światła i ukradkiem weszliśmy do jego sy pialni. Kochaliśmy się do utraty tchu. Potem zasnęliśmy, by wkrótce obudzić się i ponownie kochać. O świcie pocałowałam go, założy łam podomkę i wy szłam na kory tarz. Ku mojemu zaskoczeniu w tej samej chwili otworzy ły się drzwi do pokoju Chrisa. Cofnęłam się zawsty dzona. Żadne z nas nie powiedziało słowa. Chris pierwszy przerwał tę męczącą sy tuację i zbiegł schodami na dół. W połowie drogi stanął, obejrzał się, a na jego twarzy malowało się obrzy dzenie. Chciałam umrzeć! Poszłam do pokoju Carrie, która spała mocno z nową, czerwoną sukienką w ramionach. Położy łam się i nie mogłam zasnąć, my śląc o jutrzejszy m dniu i spotkaniu z Chrisem. Dlaczego miałam wrażenie, że go zdradzam? Dwudziesty szósty grudnia jest dniem, kiedy zwraca się prezenty, który ch nie chcemy przy jąć. W ogrodzie spotkałam Chrisa, przy cinającego krzewy róż. Cicho do niego podeszłam. – Chris, chciałam z tobą porozmawiać. – Paul nie miał prawa dać ci futra z lisów. Taki prezent daje się kochankom! Cathy, oddaj mu futro! A przede wszy stkim zostaw go w spokoju! Obawiając się, że we wzburzeniu zniszczy róże, wy jęłam mu z dłoni sekator. – Chris, to nie jest nic złego. Widzisz... Paul i ja... mamy zamiar pobrać się na wiosnę. Bardzo się kochamy, więc nie ma w ty m nic złego, że jesteśmy razem. To nie jest romans. Potrzebujemy siebie nawzajem. – Podeszłam bliżej. – Tak będzie najlepiej i dla mnie, i dla ciebie. Objęłam go w pasie i odwróciłam lekko w swoją stronę. Spojrzał na mnie wzrokiem try skającego zdrowiem mężczy zny, który właśnie dowiedział się, że jest nieuleczalnie chory. – On jest dla ciebie za stary ! – Kocham go! – Kochasz go? A co z twoją karierą? Czy odrzucasz marzenia? Czy złamiesz przy sięgę? Chy ba pamiętasz o naszej obietnicy, że bez względu na okoliczności będziemy uparcie dąży ć do wy znaczony ch przez siebie celów? – Rozmawiałam o ty m z Paulem. Rozumie. Sądzi, że znajdziemy jakieś wy jście... – Sądzi? A co może lekarz wiedzieć o ży ciu tancerki? Nigdy nie będziecie razem. Paul poświęci się leczeniu ludzi, podczas gdy przed tobą otworzą się najsły nniejsze sceny na świecie. Kiedy staniemy się samodzielni, zwrócimy mu każdy cent! Należy mu się szacunek i miłość, ale ty nie musisz poświęcać swojego ży cia. Cathy, nie jesteś mu nic winna. – Nie muszę? – spy tałam szeptem. – Uważam jednak, że to konieczne. Pamiętam dzień, kiedy tu przy jechaliśmy. Nie ufałam nikomu i gdy by nie Paul, nie wiem, jak potoczy łoby się nasze ży cie. Jest wspaniały m mężczy zną i bardzo go kocham. Chris wy rwał sekator z moich rąk i wy buchnął: – A co z Julianem? Czy mam rozumieć, że za jednego wy jdziesz za mąż, a z drugim będziesz tańczy ć? Przecież Julian stracił dla ciebie głowę. Cofnęłam się, rozumiejąc, że Chris mówi nie ty lko o Julianie. – Przy kro mi, że zepsułam ci ferie, ale ty również spotkasz kogoś w swoim ży ciu. Wiem, że
kochasz Paula, i gdy upły nie trochę czasu, sam zrozumiesz, że pomimo różnicy wieku ja i Paul pasujemy do siebie. Następnego dnia Paul zawiózł mnie do Greenglenny. Carrie została w domu, ciesząc się prezentami i oglądając telewizję. Przez całą drogę słuchałam opowiadania o restauracji, do której ja i moje rodzeństwo zostaliśmy zaproszeni na ten wieczór. – Szkoda, że nie możemy pozwolić sobie na egoizm i zostawić Chrisa oraz Carrie w domu. Ale chcę, aby widzieli, jak zakładam ci na palec pierścionek zaręczy nowy. Obserwowałam zimowy krajobraz, w który m królowały nagie drzewa i kępy zrudziałej trawy. Mimo iż w planowany ch wy darzeniach miałam grać główną rolę, nieco przy gnębiona wpatry wałam się w światełka choinek w mijany ch oknach. – Cathy, siedzisz obok najszczęśliwszego mężczy zny na świecie! Boże, cóż za ironia losu! W ogrodzie zostawiłam zrozpaczonego człowieka. * W Nowy m Jorku kupiłam dla Carrie złoty pierścionek z maleńkim rubinem. Chociaż wy brałam najmniejszy rozmiar, pierścionek pasował jedy nie na jej kciuk. Stojąc teraz przy stoisku jubilerskim największego domu towarowego i radząc się ekspedientki co do możliwości zmniejszenia pierścionka, tak aby go nie uszkodzić, nagle usły szałam znajomy głos. Powoli odwróciłam głowę. Mama! Stała obok mnie! Gdy by nie by ła w towarzy stwie równie eleganckiej damy, z którą o czy mś gawędziła, z pewnością zauważy łaby moją obecność. Choć bardzo się zmieniłam od czasu ucieczki z Foxworth Hall, nie mogłaby mnie nie rozpoznać. Obie kobiety rozmawiały o udany m przy jęciu. – Naprawdę, Corrine, Elsie chy ba posunęła się zby t daleko, ta okropna czerwień! Przy jęcia! Czy przy jęcia stanowiły treść jej ży cia? Moje serce uderzało miarowo niczy m wahadło zegara. Straciłam humor. Przy jęcia – powinnam by ła wiedzieć! Takie kobiety nigdy nie oglądają telewizji! Starałam się, by mnie dostrzegła. W mały m lusterku stojący m na ladzie ujrzałam wciąż młodą i piękną twarz matki. Jej płowe włosy zaczesane by ły do ty łu, fry zura podkreślała zgrabny nos, doskonały krój warg i długie, czarne rzęsy. – Proszę mi pokazać coś dla młodej, czarującej dziewczy ny – poprosiła ekspedientkę. – Coś gustownego i niezby t dużego, żeby mogła zawsze to nosić. Dla kogo to? Z zazdrością obserwowałam, jak wy brała uroczy wisiorek, podobny do tego, jaki otrzy małam od Chrisa. Trzy sta dolarów! Moja matka obsy py wała prezentami obce dzieci, zapominając o własny ch. Czy rzeczy wiście już zapomniała o nas? Jak mogła spać spokojnie, dobrze wiedząc, że świat może by ć okrutny dla jej rodzony ch dzieci? Odniosłam wrażenie, że jej sumienie by ło spokojne. A może przy bierała ty lko uroczą maskę, skrzętnie skry wając prawdziwe oblicze? Miałam ochotę przy witać się z nią i zobaczy ć, jak ta maska opada i odsłania potwora! Morderczy nię! Oszustkę! Odwróciłam się. – Cathy – powiedział Paul, kładąc ręce na moich ramionach. – Wszy stko już załatwiłem, a ty ? Pragnęłam, żeby mama zwróciła na nas uwagę i żeby zobaczy ła, że mój Paul jest o wiele przy stojniejszy od jej ukochanego Barta. Miałam ochotę krzy czeć:
Widzisz? Mnie też kochają inteligentni i szlachetni mężczyźni! Nie wiedząc dlaczego, rozpłakałam się. – Czy wszy stko w porządku? – spy tał Paul. Zajrzał mi w twarz i dostrzegł coś, co wzbudziło w nim niepokój. – Chy ba nie masz wątpliwości, że dobrze robisz, wy chodząc za mnie? – Oczy wiście, że nie! – zaprzeczy łam. A jednak miałam wątpliwości. Nie ufałam sobie. Dlaczego nic nie zrobiłam? Dlaczego nie podstawiłam jej nogi? Wy obrażałam sobie, jak się poty ka, jak przewraca się z duży m wdziękiem na podłogę sklepu. Wszy scy mężczy źni podbiegliby do niej, nawet Paul. Przy gotowy wałam się do kolacji, gdy do sy pialni wszedł Chris i kazał wy jść Carrie z pokoju. – Idź pooglądać telewizję – polecił oschle. – Chcę porozmawiać z twoją siostrą. Carrie spojrzała na niego urażona i cichutko podreptała do salonu. Zdąży ła zamknąć za sobą drzwi, gdy Chris chwy cił mnie za ramię i potrząsnął mocno. – Czy masz zamiar konty nuować tę farsę? Przecież ty go nie kochasz! Kochasz mnie! Proszę cię, Cathy, nie rób mi tego! Wiem, że wy chodzisz za Paula ty lko po to, aby uwolnić się ode mnie! Ale przecież to nie jest powód do małżeństwa! – Opuścił zawsty dzony głowę. – Zdaję sobie sprawę, że nie powinienem kochać cię w ten sposób – szepnął. – Powinienem znaleźć sobie inną dziewczy nę, ale nie mogę zapomnieć. Co noc marzę o tobie. Gdy się budzę, otwieram oczy, mając nadzieję, że będziesz obok mnie. Pragnę zawsze by ć blisko ciebie, w dzień i w nocy. Nie zniosę my śli, że należy sz do innego mężczy zny. Do cholery, Cathy, pragnę cię! Skoro nie chcesz mieć dzieci, dlaczego nie zostaniesz ze mną? Odsunęłam się od Chrisa, ale gdy zamilkł, coś we mnie pękło, rzuciłam mu się na szy ję i przy tuliłam z całej siły, jak gdy by m by ła jedy ną kobietą, która może go ocalić. Wiedziałam jednak, że gdy by m go posłuchała, zginęliby śmy oboje. – Och, Chris, cóż mogę powiedzieć? Mama i tata popełnili błąd, biorąc ślub, a my cały m naszy m ży ciem płaciliśmy za tę pomy łkę. Nie możemy tak postąpić! – Możemy ! – krzy knął. – Nie musimy spać z sobą! Będziemy razem mieszkali, jak brat z siostrą! Proszę cię, błagam, nie wy chodź za Paula! – Zamknij się! Zostaw mnie w spokoju! – Uderzy łam go tak mocno, jak mocno zraniły mnie jego słowa. – Sprawiasz, że budzi się we mnie poczucie winy. Chris, kiedy zostaliśmy uwięzieni, zbliży liśmy się do siebie, bo by liśmy ty lko we dwoje. Może gdy by pojawił się ktoś inny, nigdy nie dostrzegłaby m w tobie mężczy zny. Jesteś ty lko moim bratem i chcę, aby ś nim pozostał! Już nigdy nie znajdziesz drogi do mojego łóżka! Przy tulił mnie tak mocno, że sły szałam głośne bicie jego serca. Nie mógł powstrzy mać napły wający ch do oczu łez. Pragnęłam, aby zapomniał... ale za każdy m razem, gdy mnie przy tulał, jego nadzieja rosła. Nie wierzy łam, że mogliby śmy ży ć złączeni jedy nie platoniczny m uczuciem. – Puść! Jeśli mnie kochasz, to zatrzy maj tę miłość dla siebie. Nie chcę o ty m więcej sły szeć! Kocham Paula i wy jdę za niego! – Okłamujesz samą siebie! – rzekł oschle, przy tulając mnie nieco mocniej. – Widzę, jak na mnie patrzy sz. Pragniesz nas obu. Pragniesz wszy stkich i wszy stkiego! Dlaczego chcesz zniszczy ć ży cie Paula, skoro ty le już wy cierpiał? Jest dla ciebie za stary ; a wiek jest też ważny w małżeństwie. Gdy ty osiągniesz trzy dziestkę, Paul będzie już zgrzy biały m staruszkiem. Jeżeli
chodzi o wiek, to Julian bardziej nadaje się na męża! – Jesteś głupcem! – Może i jestem! Może największy m błędem by ło to, że zakochałem się w tobie i zaufałem ci. Tak jak mama stałaś się bezduszną kobietą, która nie bacząc na konsekwencje, osiąga swoje cele. Gdy by ś zechciała się ze mną związać, pozwoliłby m ci na romanse, oczy wiście pod warunkiem, że zawsze wracałaby ś do mnie. – Christopher, przemawia przez ciebie zazdrość. Kry ty kujesz każdego mężczy znę, który się do mnie zbliża. I nie patrz tak ty mi zimny mi, błękitny mi oczy ma. Wiem, że też miałeś przy gody. Spałeś z Yolandą Lange! Bóg raczy wiedzieć, ile ich tam jeszcze miałeś! Ciekawe, co im mówiłeś? Czy też wy znawałeś miłość? Nie kocham cię! Kocham ty lko Paula i nic ani nikt nie powstrzy ma mnie przed ty m małżeństwem! Chris zbladł i drżący cofnął się, szepcząc: – Jest coś, co mogłoby cię powstrzy mać. Mogę mu powiedzieć o nas... – Nie odważy łby ś się. Jesteś zby t szlachetny, a poza ty m on już wie o wszy stkim. Patrzy ł na mnie przez moment, po czy m wy biegł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie poszedł z nami na kolację. – Szkoda, że Chrisa nie ma z nami – rzekł Paul. – Mam nadzieję, że się nie rozchorował. Panuje gry pa. Milczałam, przy słuchując się, jak Carrie paple radośnie, podniecona uroczy stą kolacją. Paul wsunął mi na palec pierścionek z dwunastokaratowy m bry lantem. Tego wieczoru postanowiłam dobrze się bawić. Roześmiana piłam szampana, tańczy łam z Paulem pod kry ształowy m ży randolem, nie mogłam jednak zapomnieć o samotny m i przy bity m Chrisie. – Będziemy razem bardzo szczęśliwi, Paul – szepnęłam mu do ucha. Tak, będę szczęśliwa. Moje ży cie będzie usłane różami. Gdy się naprawdę kocha, nie ma problemów, który ch nie można by pokonać. Ach, te moje marzenia.
Prima aprilis Poświęcenie, determinacja, pragnienie, siła. Oto cztery
cechy, które rządzą ży ciem tancerza. Madame Zolta stawała się coraz bardziej wy magająca. Jako przy kład stawiała nam Roy al Ballet, który osiągnął niemalże perfekcję. My, Amery kanie, powinniśmy wprowadzać do baletu innowacje i swój własny sty l. Julian stał się bezwzględny, wręcz demoniczny, wzbudzając we mnie coraz większą nienawiść. Na próbach, z włosami mokry mi od potu, dawaliśmy z siebie wszy stko. Krzy czał na mnie, jak gdy by m by ła głucha: – Do cholery, zrób to wreszcie poprawnie! Chy ba nie chcesz tutaj nocować! – Nie krzy cz na mnie! Sły szę cię bardzo dobrze! – Więc nie my l się! Zrób trzy kroki i skocz do mnie, i, na Boga, gdy cię będę łapał, rozluźnij się i wy prostuj. Czy możesz to wy konać poprawnie choć raz?! W ty m tkwił problem. Nie ufałam Julianowi. Bałam się, że mnie skrzy wdzi. – Julian, wrzeszczy sz na mnie, jakby m specjalnie my liła kroki! – Takie odnoszę wrażenie! Gdy by ci naprawdę zależało, nie my liłaby ś się bez przerwy. Dobrze, spróbujemy raz jeszcze! – Spójrz na moje ramiona! – krzy knęłam, pokazując wewnętrzną stronę rąk. – Zobacz, jakie są posiniaczone. Jutro nie będę mogła założy ć kostiumu. Zby t mocno mnie chwy tasz! – Więc ćwicz poprawnie! – wrzasnął rozwścieczony, a jego czarne jak smoła oczy płonęły nienawiścią. Obawiałam się, że Julian celowo pozwoli mi upaść na podłogę, aby się zemścić. Wstałam powoli i przećwiczy liśmy skok raz jeszcze. Ale i ty m razem strach uszty wnił mięśnie nóg. Rzucił mnie na podłogę. Zmęczona zastanawiałam się, dlaczego na to pozwalam. – Co, nie masz siły wstać? – spy tał oschle Julian, spoglądając na mnie z góry. Kropelki potu z jego spoconej piersi skapy wały na moje nagie nogi. – To ja ciężko pracuję, a ty leży sz sobie i udajesz wy czerpaną. Co się z tobą dzieje? – Zamknij się! Dwanaście godzin treningu to trochę za dużo! – Jeśli ty jesteś zmęczona, to pomy śl sobie, jak ja się czuję. Wstawaj i zróbmy to jeszcze raz. Niech cię diabli wezmą! – Nie przeklinaj! Znajdź sobie inną partnerkę! Pozwoliłeś, aby m upadła i zraniła kolano. Przez trzy dni nie mogłam tańczy ć, więc nie dziw się, że ci nie ufam. Jesteś na ty le złośliwy, że mógłby ś mnie na zawsze okaleczy ć! – Nawet gdy by m cię nienawidził, nie pozwoliłby m ci upaść. Nie czuję jednak do ciebie nienawiści. Jeszcze nie. Po wielogodzinnej próbie nareszcie udało mi się bezbłędnie skoczy ć wprost w ramiona Juliana. Uśmiechając się słabo, pogratulował mi sukcesu.
Nadszedł czas próby generalnej Romea i Julii. Znakomita orkiestra, sceneria i olśniewające kostiumy zmobilizowały tancerzy do sumiennej pracy. Miałam teraz okazję wy doby ć z roli Julii wszy stkie subtelności, które urealniły by tę romanty czną postać. Tego wieczoru Yolanda przy pominała kłodę drewna, a tańcząc plies, wodziła po sali nieobecny m wzrokiem. Madame Zolta podeszła i powąchała jej oddech. – Mój Boże... paliłaś trawkę! Nie pozwolę nikomu oszukiwać publiczności! Wy noś się! Idź do domu i połóż się spać! Catherine, wy stąpisz w roli Julii! Oszołomiona Yolanda podeszła do mnie chwiejny m krokiem i sy knęła: – Dlaczego wróciłaś? Powinnaś by ła zostać w tej małej dziurze! Stojąc na balkoniku i patrząc w rozmarzone oczy Juliana, nie my ślałam ani o Yolandzie, ani o pogróżkach. Julian miał na sobie białe rajtuzy oraz średniowieczny kostium wy sadzany sztuczny mi rubinami. Znów stał się moim czarnowłosy m kochankiem, który kusząc mnie, nigdy nie pozwolił, aby m ujrzała jego twarz. Opadła kurty na. W tej samej chwili zagrzmiała burza oklasków. Julian by ł szczęśliwy, podbiegł i uścisnął mnie. – By łaś wspaniała! Jak ty to robisz, że na próbach jesteś do niczego? Kurty na ponownie poszła w górę, a Julian, wy korzy stując moment nieuwagi z mojej strony, pocałował mnie w usta. – Brawo! – zagrzmiało z sali. Ta noc należała do nas. Oszołomiona sukcesem przedarłam się przez grupę fotoreporterów i pobiegłam do garderoby. Tancerze zostali zaproszeni na pożegnalny bankiet, wy dany z okazji wy jazdu zespołu do Londy nu. Pośpiesznie zmy łam makijaż i przebrałam się w krótką wizy tową sukienkę. Madame Zolta zapukała do drzwi i krzy knęła: – Catherine! Masz gościa! Jakaś dama przy leciała z twojego rodzinnego miasteczka ty lko po to, aby cię podziwiać. Do garderoby weszła wy soka, atrakcy jna kobieta, ubrana w elegancki kostium podkreślający piękną figurę. Czarne włosy i jasne oczy wy dały mi się znajome. Zmierzy ła mnie wzrokiem, następnie podeszła do toaletki i z uwagą przy glądała się liczny m słoiczkom z kremami i pudrem. Jej wzrok przy ciągnęła sterta plasty kowy ch worków z kostiumami oraz rekwizy tami. Każdy z nich miał nalepkę z moim nazwiskiem. Niecierpliwie czekałam, aż przy by ła przedstawi się i poda powód wizy ty. – Nie sądzę, aby śmy się kiedy kolwiek spotkały – zagadnęłam. Uśmiechając się dziwnie, usiadła bez zaproszenia na krześle i założy ła nogę na nogę. – Drogie dziecko, oczy wiście, że mnie nie znasz. Ale za to ja wiem dużo o tobie. By ło w jej głosie coś, co wzbudziło mój niepokój. Pod obłudny m uśmiechem dostrzegłam wrogość. Pełna obaw oczekiwałam na złe wiadomości. – Jesteś bardzo piękna – powiedziała nieznajoma. – Dziękuję. – Jesteś też świetną tancerką – stwierdziła ze znawstwem. – Muszę przy znać, że bardzo mnie to zaskoczy ło. Chociaż to oczy wiste, że należąc do grupy madame Zolty, musisz dobrze tańczy ć. – Dziękuję – odparłam, zastanawiając się, kiedy poda powód swojej wizy ty.
Milczała długą chwilę, trzy mając mnie w niepewności. Zdjęłam z wieszaka futro, dając do zrozumienia, że muszę już wy jść. – Piękne futro – stwierdziła. – Podejrzewam, że jest to prezent od mojego brata. Doszły mnie słuchy, że trwoni pieniądze na prawo i lewo. Cały majątek oddaje trzem przy błędom. – Zaśmiała się złośliwie. – Ale teraz go rozumiem. Sły szałam, że jesteś wy starczająco piękna, by omamić każdego mężczy znę. Ale muszę przy znać, że nigdy się nie spodziewałam, że dziewczy na w twoim wieku może wy glądać tak zmy słowo i lubieżnie. Panno Dahl, tworzy pani niespoty kaną mieszankę niewinności i wy rafinowania. To wszy stko może się okazać narkoty kiem dla mężczy zny pokroju mojego brata. Nie ma nic niebezpieczniejszego niż kombinacja młodości, długich włosów, pięknej buzi oraz jędrny ch, dziewczęcy ch piersi. Kobiety twojego rodzaju potrafią obudzić dzikie zwierzę nawet w najzacniejszy ch mężczy znach. Tak – dodała, wzdy chając ciężko. – Żaden mężczy zna nie oprze się pięknu i młodości. Z pewnością dobrze wiesz, że Paul już kiedy ś zrobił z siebie durnia. Nie jesteś jego pierwszą maskotką, choć nigdy przedtem nie podarował nikomu ani futra, ani pierścionka z bry lantem. Rozmawiałam z Amandą, dziwną siostrą Paula, która robiła dla niego swetry na drutach i przesy łała je w paczkach. Wstała i podeszła bliżej, by baczniej mi się przy jrzeć. W pokoju unosił się silny zapach piżmowy ch perfum. – Masz taką delikatną skórę – rzekła, doty kając mojego policzka. – Bardzo delikatną, zupełnie jak porcelana. Szy bko się zestarzejesz. Jako trzy dziestopięcioletnia kobieta będziesz już miała sporo zmarszczek. Wkrótce Paul się tobą znudzi, bo on lubi młode dziewczęta. Ma słabość do ładny ch, inteligentny ch i utalentowany ch kobiet. Muszę przy znać, że ma dobry gust, choć brakuje mu rozsądku. Nie obchodzi mnie to, co robi, pod warunkiem, że nie przekracza granic przy zwoitości i nie ma to wpły wu na moje ży cie. – Wy noś się stąd! – krzy knęłam wzburzona. – Nie znasz swojego brata. Jest wspaniały m, hojny m mężczy zną, który w żaden sposób nie mógłby wy rządzić nikomu krzy wdy. Uśmiechnęła się ze współczuciem. – Moje drogie dziecko, czy nie widzisz, że rujnujesz sobie ży cie i karierę? Czy sądzisz, że nikt w Clairmont nie zauważy ł waszego romansu? W ty m miasteczku wszy scy wiedzą o sobie wszy stko. Mimo że Henny nic nie mówi, to jednak sąsiedzi mają oczy i uszy. Sama rozumiesz, plotki! Całe miasto plotkuje o ty m, jak doktor Paul Scott Sheffield trwoni pieniądze na zachcianki bezdomny ch dzieci, które wy korzy stują jego dobre serce. Już wkrótce stanie się bankrutem i nie zostanie mu nawet prakty ka lekarska. – Wy noś się stąd! – rozkazałam. – Paul opowiadał mi o tobie! Ludzie plotkują też na twój temat! Sądzisz, że jeśli pomogłaś bratu, gdy jeszcze studiował medy cy nę, to możesz rządzić jego ży ciem?! Ostatnio prowadziłam jego księgi rachunkowe i dobrze wiem, że nie jest ci nic winien, oddał ci wszy stko, nawet z procentem. Kłamiesz, chcąc go oczernić! Ale ja go kocham z całego serca i wiem, że Paul odwzajemnia moje uczucie! Nic nie jest w stanie powstrzy mać nas przed małżeństwem! Roześmiała się, lecz na jej twarzy dostrzegłam determinację. – Nie rozkazuj mi! Odejdę, kiedy będę miała na to ochotę! Przy leciałam tu po to, aby zobaczy ć tę jego laleczkę, i wierz mi, sądzę, że nie będziesz ostatnią! Pamiętam, że Julia często opowiadała mi o...
– Wy nocha! Nie chcę tego słuchać! Wiem wszy stko o Julii i wcale nie obwiniam Paula o to, co się stało. To ona zmusiła go, aby szukał pocieszenia u inny ch kobiet. Nie by ła dla niego prawdziwą żoną, lecz ty lko kucharką i sprzątaczką! Roześmiała się. Boże, jak bardzo lubiła się śmiać. Pełna niepokoju czułam, że ona dobrze się bawi. – Głupia dziewczy no! Przecież jest to stare jak świat kłamstwo, jakim mężczy źni karmią swoje nowe zdoby cze. Julia by ła najlepszą kobietą pod słońcem. Robiła wszy stko, aby ty lko sprawić mu przy jemność. Jedy na jej wada polegała na ty m, że nie potrafiła sprostać wy górowany m wy maganiom seksualny m męża. To prawda, musiał szukać pocieszenia u kobiet twojego pokroju! Poczułam nienawiść do tej wrednej suki. – Cóż takiego strasznego zrobił? Dlaczego Julia utopiła swojego trzy letniego sy nka? Jak mogła zrobić coś tak okropnego?! Za nic w świecie nie odebrałaby m ży cia swojemu dziecku! Nie zależałoby mi aż tak na zemście. – Zgadzam się – odparła Amanda. – Nie powinna tego robić. Chy ba straciła rozum. Scotty by ł takim uroczy m dzieckiem, ale to Paul zmusił ją do tego swoim postępowaniem. Rozumiem ją. Jego sy n by ł dla niego najważniejszą osobą w ży ciu. Jeśli chcesz kogoś zniszczy ć, odbierasz mu to, co najbardziej kocha. Czy może nosi żałobę? – spy tała z powątpiewaniem w głosie. – Na pewno ży je przeszłością, obwiniając się za wy darzenia sprzed lat. Paul pragnie mieć sy na, a ty stanęłaś na jego drodze. Wkrótce zajdziesz w ciążę. Czy my ślisz, że nikt w miasteczku nie wie o twojej skrobance?! Wiemy ! Wszy scy wiedzą! – Kłamiesz! – wrzasnęłam. – To nie by ła skrobanka! Miałam DC z powodu nieregularny ch miesiączek! – Nie. Poroniłaś dwugłowego potworka, który miał trzy nóżki. Biedactwo, czy nie wiedziałaś, że DC oznacza aborcję? Zakręciło mi się w głowie. Miałam wrażenie, że tonę. Dwugłowy...? Trzy nóżki...? Och Boże, potworek, którego tak panicznie się obawiałam. Ale Paul jeszcze mnie wtedy nie dotknął. – Nie płacz – uspokajała mnie Amanda. – Mężczy źni to bestie. Widzę, że nie powiedział ci całej prawdy. Nie możesz za niego wy jść, chcę ci pomóc, gdy ż jesteś taka młoda i niewinna. – Paul nie jest żonaty. Jest wdowcem. Julia nie ży je, więc bez przeszkód możemy się pobrać! Poklepała mnie po ramieniu jak matka. – Nie, drogie dziecko. Julia wciąż ży je. Przeby wa w pewnej insty tucji, gdzie umieścił ją mój brat po śmierci Scotty ’ego, wciąż jest jego prawowitą małżonką. Amanda wręczy ła mi plik zdjęć. O Boże! Zobaczy łam przeraźliwie chudą kobietę na szpitalny m łóżku. Na zniszczonej twarzy malowało się cierpienie. Szeroko otwarte oczy wpatry wały się w nicość, ręce nerwowo rozgarniały pościel. Więc Julia ży je! – Przedstawienie by ło wspaniałe – zakończy ła rozmowę Amanda. – Wspaniale tańczy sz. Masz bardzo przy stojnego partnera. Wy bierz jego. Jest w tobie zakochany. Wy szła. Moje marzenia legły w gruzach. Zrozpaczona my ślałam o swoim losie. Czy kiedy ś nauczę się poruszać w świecie kłamstw i obłudy ? Julian zabrał mnie na uroczy sty bankiet, wy dany na naszą cześć. Nigdy przedtem nie by ł tak delikatny i czuły. Tańcząc w takt romanty cznej melodii, przy tulaliśmy się tak mocno, że czułam drżenie jego mięśni.
– Kocham cię, Cathy – szeptał. – Tak bardzo cię pragnę, że nie mogę spać po nocach. Chcę cię trzy mać w ramionach i kochać. Chy ba oszaleję, jeśli mi na to nie pozwolisz. – Schował twarz w moich włosach, dodając: – Nigdy przedtem nie miałem tak niewinnej dziewczy ny. Proszę, kochaj mnie. Zerknęłam na rozmarzoną twarz Juliana. Wy glądał na bardzo szczęśliwego, choć... – Julian, a gdy by m ci powiedziała, że już straciłam niewinność? – Niemożliwe! Wiem, że jesteś dziewicą! – Skąd ta pewność? – Roześmiałam się. – Czy mam to wy pisane na twarzy ? – Tak – odparł stanowczo. – Twoje oczy. Po oczach widzę, że nigdy przedtem nie by łaś naprawdę kochana. – Julian, obawiam się, że nie wiesz o mnie wszy stkiego. – Nie doceniasz mnie, Cathy. Czasami traktujesz mnie jak małego chłopca, a inny m razem jak głodnego wilka, który ty lko czy ha, aby cię pożreć. Pozwól się kochać, a ry chło się przekonasz, że jeszcze nigdy nie miałaś mężczy zny. – Dobrze, ale ty lko jedną noc – odparłam ubawiona. – Jeśli spędzisz ze mną tę jedną noc, będziesz chciała, aby m został z tobą na zawsze – ostrzegł mnie. Miałam wrażenie, że jego czarne niczy m węgiel oczy płonęły. – Julian... nie kocham cię. – Ale pokochasz. – Och Julianie – rzekłam, ziewając ukradkiem. – Jestem bardzo zmęczona i trochę podpita, więc odejdź i zostaw mnie w spokoju. – Nigdy w ży ciu! Zgodziłaś się, więc trzy mam cię za słowo. Dzisiejsza noc należy do mnie... i wszy stkie inne. W deszczowy sobotni poranek, w towarzy stwie najbliższy ch przy jaciół, powiedzieliśmy sobie z Julianem sakramentalne „tak”. Gdy nadeszła moja kolej, aby powtórzy ć słowa przy sięgi małżeńskiej, zawahałam się przez chwilę i miałam ochotę uciec do Paula. Małżeństwo z Julianem będzie dla niego ciosem. Pamiętam słowa Chrisa. Powiedział, że z dwojga złego woli, aby m wy brała Juliana. Julian trzy mał mnie za łokieć, a w jego czarny ch jak smoła oczach kry ła się miłość i duma. Nie mogłam uciekać. Za urzędnikiem stanu cy wilnego powtórzy łam słowa przy sięgi i zostałam żoną człowieka, którego nie kochałam. Madame Zolta uśmiechała się radośnie, pobłogosławiła nas i ucałowała serdecznie. Pozostawiła na naszy ch policzkach matczy ne łzy szczęścia. – Catherine, wy brałaś właściwego mężczy znę. Tworzy cie taką wspaniałą parę... Ale pamiętajcie: żadny ch dzieci! – Kochanie moje, skarbie – szeptał Julian, siedząc obok mnie w samolocie – nie bądź taka smutna. To nasz najpiękniejszy dzień, nasze święto. Obiecuję ci, że nigdy nie pożałujesz swojego wy boru. Zobaczy sz, będę dobry m mężem. Ty lko ty się liczy sz. Położy łam głowę na ramieniu Juliana i rozpłakałam się jak dziecko. Dlaczego nie rozbrzmiewały dzwony na cześć panny młodej? Gdzie by ły małe druhny ? Gdzie kwiaty, gdzie miłość? A matka, która by ła przy czy ną wszelkiego zła? Gdzie by ła? Czy choć raz zapłakała nad swoimi dziećmi? Czy darła wszy stkie moje listy ? Pamiętam, jak wy jechała bez słowa na swój drugi
miodowy miesiąc, pozostawiając nas na łasce okrutnej babki, a gdy wróciła rozpromieniona i szczęśliwa, obsy pała nas prezentami. Nie przy szło jej nawet do głowy, by zatroszczy ć się o bliźnięta, które z braku słońca i świeżego powietrza by ły nienaturalnie małe. Mama zawsze widziała ty lko to, co chciała zobaczy ć. Tak więc podkrążone oczy, chude i słabe nogi uchodziły jej uwagi. Muszę przy znać, że Julian by ł bardzo dobry m kochankiem. Zapomniałam, kim by ł, i wy obrażałam sobie, że kocham się z moim tancerzem – kochankiem z poddasza. Całował i pieścił całe ciało. Zanim skończy ł, pragnęłam go tak bardzo, że chciałam, aby ponownie we mnie wszedł... Nie mogłam jednak opędzić się my ślom, że właśnie popełniłam największy błąd w swoim ży ciu. Może to by ło ty lko takie wrażenie? Wszak popełniłam ich już tak wiele...
Labirynt kłamstw Podczas prób obserwowali nas tancerze z Roy al Ballet. Madame określiła ich sty l jako czy sto klasy czny, podczas gdy my mieliśmy wy pracować własny, ory ginalny sposób tańca. – Róbcie swoje – zachęcała nas. – Tańczcie czy sto, ale pamiętajcie o wy razie arty sty czny m. Moi drodzy, jako młodzi małżonkowie znajdziecie się w centrum zainteresowania, więc postarajcie się, aby w żadnej scenie nie zabrakło uczucia i romanty zmu. Swoim tańcem poruszy cie serca widzów. Kto wie, może wejdziecie do historii baletu? Uśmiechnęła się, a zmarszczki wokół oczu wy pełniły się łzami. – Udowodnijmy, że Amery ka potrafi tańczy ć. – Przerwała i odwróciła się do nas ty łem, zakry wając twarz. – Bardzo was wszy stkich kocham – szlochała. – A teraz odejdźcie... Zostawcie mnie samą, ale pamiętajcie: chcę by ć z was dumna. Postanowiliśmy uczy nić wszy stko, co w naszej mocy, aby imię madame Zolty znów pojawiło się na pierwszy ch stronach gazet. Ty m razem jako nauczy cielki baletu. Kiedy po raz pierwszy ujrzałam Roy al Opera House i Covent Garden, oniemiałam z wrażenia i mocno chwy ciłam Juliana za rękę. Olbrzy mia widownia w kolorach purpury i złota mogła pomieścić ponad dwa ty siące widzów. Bły szczące w świetle reflektorów balkony ozdobiono imitacjami promieni słońca, całe wnętrze wprawiało mnie w zachwy t. Wkrótce jednak mieliśmy się przekonać, że garderoby by ły o wiele skromniejsze, nie mówiąc już o ciasny ch biurach i magazy nach. Co więcej, nie znaleźliśmy tam sal do prób! Odniosłam wrażenie, że Bry ty jczy cy nie mają pojęcia o hy draulice i centralny m ogrzewaniu. Przez cały czas drżałam z zimna. Największy m skandalem by ła ograniczona ilość ciepłej wody w łazienkach, co zmuszało nas do szy bkich kąpieli, bo guzdrałom groziła śmierć z zimna. Julian nie opuszczał mnie na krok. Czasami zdawało mi się, że nigdy nie sły szał o czy mś takim jak inty mność. Gdy chciałam skorzy stać z toalety, musiałam uciekać się do podstępu – zry wałam się nagle, biegłam co sił w nogach do łazienki i zamy kałam drzwi na klucz. Julian walił w nie pięściami, krzy cząc: – Wpuść mnie! Wiem, co robisz, więc dlaczego się wsty dzisz? Ale to nie wszy stko. Próbował przeniknąć do mojego umy słu, aby poznać nie ty lko wszy stkie my śli, ale także przeszłość. – Więc twoi rodzice zginęli w wy padku samochodowy m, a co działo się potem? – spy tał, trzy mając mnie w żelazny m uścisku. Dlaczego wciąż o to py tał? Wy my śliłam przecież prawdopodobną historię, jak chciano nas rozdzielić i umieścić w różny ch sierocińcach. Dlatego też jedy ny m wy jściem by ła ucieczka. – Odłoży liśmy trochę pieniędzy. Wsiedliśmy w autobus, który jechał na Flory dę, ale Carrie rozchorowała się i dostała torsji. W autobusie jechała Henny, gospody ni doktora Paula, która nas do niego zabrała. Przy jął nas do swojego domu i rodziny... I to wszy stko. – I to wszy stko? – powtórzy ł powoli Julian. – Nie, jest o wiele więcej. Domy ślam się tego.
By ł hojny ! Ujrzał młodą, piękną dziewczy nę i... Cathy, co was łączy ło? – Kochałam go i mieliśmy się pobrać. – Co wam stanęło na przeszkodzie? Dlaczego wy szłaś za mnie? Julian nie miał za grosz taktu. Zmuszał mnie, aby m tłumaczy ła się z przeszłości, a ja nie miałam na to najmniejszej ochoty. – Zostaw mnie w spokoju! – wy buchnęłam. – By ł taki moment, w który m przekonałeś mnie, że mogę cię pokochać, ale teraz widzę, że się my liłam! Popełniliśmy wielki błąd. Straszliwy błąd! I drogo oboje za to zapłacimy ! – Nie waż się tak mówić! – krzy knął Julian, łkając jak mały chłopczy k. Przy pominał mi Chrisa. Nie mogłam niszczy ć ty ch, który ch napoty kałam na swojej drodze. Gdy Julian wziął mnie w ramiona, złość minęła. Pocałował mnie w szy ję. – Cathy, bardzo cię kocham. Nigdy tak nikogo nie kochałem. Dziękuję ci, że starasz się mnie pokochać, nawet jeśli mówisz, że nie potrafisz. – Naprawdę chciałaby m cię pokochać, Jule. Wy szłam za ciebie za mąż i postaram się by ć dobrą żoną. Ale nie nalegaj! Nie żądaj ode mnie zby t wiele, pozwól, aby miłość przy szła sama. Muszę cię lepiej poznać. Znamy się od trzech lat, a jesteśmy dla siebie jak dwoje obcy ch ludzi. Na jego twarzy pojawił się gry mas i coś, co podpowiedziało mi, że gdy by m go naprawdę poznała, miłość by łaby niemożliwa. Dobrze o ty m wiedział. Och Boże, co ja najlepszego zrobiłam? Kim by łam, skoro odepchnęłam uczciwego, szczerego mężczy znę i pochopnie związałam się z człowiekiem, który prawdopodobnie okaże się brutalem? – Cathy, musisz nauczy ć się wy baczać mi wiele rzeczy – rzekł Julian. – Nie stawiaj mnie na piedestale, nie oczekuj ideału. Nie uda ci się zrobić ze mnie księcia z bajki. Tego doktorka też wy niosłaś na piedestał! Jesteś ty pem kobiety, która idealizuje kochany ch przez siebie mężczy zn, a oni tak naprawdę nie potrafią sprostać twoim wy maganiom. Kochaj mnie i przy mknij oczy na niektóre wady. Nigdy nie potrafiłam obiekty wnie ocenić bliskiej osoby. Zawsze dostrzegałam wady mamy, Chrisa – nigdy ! Z przerażeniem my ślałam o powrocie do Nowego Jorku. Jak długo zdołam utrzy mać małżeństwo z Julianem w tajemnicy ? Wcześniej czy później Paul dowie się o ty m. W połowie marca przy lecieliśmy do Clairmont, taksówką udaliśmy się z lotniska do domu Paula. Nic się nie zmieniło, ty lko ja by łam inna. Wracałam, aby zniszczy ć człowieka, który już raz zaznał gory czy. Miałam zamiar zaprosić Juliana do domu i powiedzieć wszy stkim o naszy m sekrecie, ale zabrakło mi odwagi. – Czy nie mógłby ś poczekać na werandzie? Chciałaby m najpierw porozmawiać z Paulem – powiedziałam. Skinął lekko głową. Niezmiernie mnie to zdziwiło, oczekiwałam raczej jakiegoś sprzeciwu. Usiadł w biały m wiklinowy m fotelu, ty m samy m, na który m spał Paul, gdy po raz pierwszy przestępowałam progi tego domu. Miał wtedy czterdzieści lat. Z bijący m sercem otworzy łam drzwi własny m kluczem. Przed przy jazdem mogłam zatelefonować lub nadać telegram, ale musiałam zobaczy ć twarz Paula, przekonać się, czy potrafi czy tać w moich my ślach. Chciałam wiedzieć, czy małżeństwo z inny m mężczy zną zrani mu serce, czy też ugodzi jedy nie jego męską dumę.
Nikt nie usły szał cichego zgrzy tu klucza w zamku ani kroków w holu. Paul drzemał, rozciągnięty w swoim ulubiony m krześle, nogi oparł o otomanę. Na podłodze obok krzesła siedziała Carrie, która jak zawsze potrzebowała obecności kochającej ją osoby. Pochłonięta by ła zabawą porcelanowy mi laleczkami. Miała na sobie biały sweter z purpurowy m ściągaczem wokół szy i i czerwoną bluzę. Wy glądała jak piękna lalka. Spojrzałam na Paula. Choć spał, odniosłam wrażenie, że na kogoś czeka. Coś mu się śniło. Może ja? Nagle zwrócił twarz w stronę drzwi i powoli otworzy ł oczy. Może nawet we śnie wy czuwał moją obecność? Zamrugał oczami i przy kry wając ręką usta, ziewnął. Patrzy ł na mnie, jakby nie wierzy ł w to, co zobaczy ł. – Catherine... – wy mamrotał. – Czy to ty ? Usły szawszy moje imię, Carrie zerwała się z podłogi i rzuciła mi się w ramiona. Nie żałowałam całusów tej małej buzi. Przy tuliłam ją tak mocno, że aż wy krzy knęła: – Ojej, to boli! Carrie by ła ładna, świeża i zadbana. – Cathy, dlaczego cię tak długo nie by ło? Codziennie na ciebie czekamy, a ty nie przy jeżdżasz. Planujemy wasz ślub, ale ty nie napisałaś ani słowa! Paul mówi, że musimy cierpliwie czekać. Otrzy maliśmy ty lko jedną pocztówkę. Czy by łaś aż tak zajęta, że nie miałaś czasu napisać listu? Chris mówił, że masz dużo pracy. Cathy, przy znaj się, zapomniałaś o nas, prawda? Zależy ci ty lko na tańcu. Kiedy się jest tancerką, nie potrzeba rodziny. – Nie, Carrie. Potrzebuję rodziny – odparłam, wpatrując się w Paula i starając się odgadnąć jego my śli. Paul objął mnie, muskając lekko ustami policzek. Przy glądając się nam uważnie, Carrie usiadła z powrotem na podłodze. – Zmieniłaś się – szepnął czule Paul. – Schudłaś i wy glądasz na bardzo zmęczoną. Dlaczego nie zatelefonowałaś lub nie wy słałaś telegramu? Wy jechałby m po ciebie na lotnisko. – Ty też schudłeś – odparłam lekko zachry pnięty m głosem. Utrata kilku kilogramów sprawiła, że odmłodniał i wy przy stojniał. Dotknęłam czarny ch, bujny ch wąsów, zdając sobie sprawę, że nie mam już do tego prawa, a przecież zapuścił je, aby sprawić mi przy jemność. – Zmartwiłem się, kiedy przestałaś do nas pisać. Czy miałaś aż tak napięty program? – Coś w ty m rodzaju. Taka trasa jest bardzo wy czerpująca... Chciałam też trochę pozwiedzać. Nie miałam wiele wolnego czasu. – Wiesz, zaprenumerowałem Variety. – Tak? – Miałam nadzieję, że nie przeczy tał o moim małżeństwie z Julianem. – Wy cinam wszy stkie recenzje, Catherine. Dlaczego jesteś taka... oschła? – Raczej zmęczona – odparłam, zwieszając głowę. – A co sły chać u ciebie? – Catherine, czy coś się stało? Zachowujesz się dość dziwnie. Carrie patrzy ła na mnie badawczo, uważnie śledząc każdy ruch. Rozejrzałam się po duży m pokoju pełny m posążków. Wy starczy ło odwrócić wzrok i udawać, że nic się nie stało, ale sama czułam, że by łam inna, jakaś obca. – Catherine, odezwij się! – krzy knął Paul. – Co się stało? Kolana ugięły się pode mną, usiadłam, zaschło mi w ustach. Dlaczego nic mi w ży ciu nie
wy chodziło? Jak mógł mnie tak okłamać? Wiedział przecież, że kiedy ś uciekłam przed oszustwem i obłudą. – Kiedy wróci Chris? – spy tałam. – W Wielki Piątek. Powinnam przy witać się z Henny, nie mogłam dłużej zwlekać. – Paul, jest ze mną Julian, czeka na werandzie. Czy może wejść? Zerknął na mnie dziwnie, skinął głową i odparł: – Oczy wiście, poproś go do środka. – Po czy m zwrócił się do Henny : – Nakry j dla dwóch osób więcej. Julian wszedł i bez słowa usiadł w rogu pokoju. Oboje zdjęliśmy obrączki i schowaliśmy je do kieszeni. Podczas obiadu panował dziwny spokój. Wręczy liśmy z Julianem upominki. Carrie patrzy ła obojętnie na bransoletkę z rubinami i amety stami. – Dziękuję ci za ten piękny posążek, Catherine – rzekł Paul, odkładając ostrożnie figurkę baletnicy. – Julian, czy mógłby ś zostawić nas na chwilę samy ch? Chciałby m porozmawiać z Cathy. Paul powiedział to oficjalny m tonem, tak jak robi to lekarz, proszący o rozmowę w cztery oczy członka rodziny śmiertelnie chorej osoby. Uśmiechając się do Carrie, Julian skinął głową. – Idę spać – szepnęła zbuntowana Carrie. – Dobranoc, panie Marquet. Nie rozumiem, dlaczego Cathy potrzebowała pańskiej pomocy przy zakupie bransoletki, ale mimo wszy stko dziękuję. Zostawiliśmy Juliana w pokoju stołowy m, gdzie oglądał telewizję, i poszliśmy z Paulem na spacer po jego wspaniały m ogrodzie. Drzewa owocowe obsy pane by ły biały mi i różowy mi kwiatami, a pnące się po altanie czerwone i białe róże tworzy ły bajeczny wachlarz. – Co się stało, Catherine? Wracasz do domu z inny m mężczy zną. Nie musisz nic wy jaśniać, mogę się domy ślić. Złapałam go pod rękę i błagalny m głosem szepnęłam: – Przestań, nie mów nic. Drżący m głosem zrelacjonowałam wizy tę Amandy. Powiedziałam, że wiem, gdzie jest Julia, że powinien by ł wy znać mi całą prawdę, jakakolwiek by ła. Zrozumiałaby m. – Dlaczego ukry wałeś przede mną fakt, że ona wciąż ży je? Czy uważałeś mnie za małą dziewczy nkę, która by nie potrafiła tego zrozumieć? Jak mogłeś wątpić w moją miłość? Oddałam ci wszy stko, co miałam, nawet siebie samą, nie oczekując niczego w zamian. Nie liczy łam nawet na małżeństwo. Wy starczy ła mi twoja obecność i przy jaźń. Mogłam na zawsze pozostać twoją kochanką, ale powinieneś by ł wy jawić całą prawdę o Julii! Znasz mnie i wiesz, że jestem niezmiernie impulsy wna i jeśli ktoś wy rządzi mi krzy wdę, działam bez zastanowienia. Wizy ta Amandy i fakt, że twoja żona wciąż jeszcze ży je, zraniły moje serce. – Same kłamstwa! – krzy knęłam w końcu. – Och, nienawidzę kłamców! I ty do nich należy sz! A przecież ufałam ci bezgranicznie! Zatrzy maliśmy się pod nagimi figurkami, drwiący mi z naszej miłości. Upodobniliśmy się do ty ch zimny ch, oszroniony ch rzeźb. – Amanda – szepnął oschle Paul. – Amanda i jej kłamstwa. Dlaczego nie pozwoliłaś mi wszy stkiego wy jaśnić? – Jak można wy tłumaczy ć kłamstwa?! – odparłam zdegustowana, chcąc zranić go tak samo
dotkliwie, jak Amanda zraniła mnie. Paul oparł się o wielki, rozłoży sty dąb i sięgnął do kieszeni po papierosy. – Przy kro mi, Paul. Co masz do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie? Powoli zaciągnął się dy mem i powiedział: – Pamiętasz dzień, w który m zjawiliście się w moim domu? Nosiłaś w sercu żałobę po Cory m, nie mówiąc już o żalu do matki. Czy miałem prawo opowiadać ci o swoim nieszczęściu, skoro i tak spotkało cię wiele złego? Nie mogłem przewidzieć, że zostaniemy kochankami. By łaś dla mnie wspaniały m, choć zastraszony m dzieckiem, potrzebujący m spokoju i miłości. Nie patrz na mnie z wy rzutem. Powinienem by ł odkry ć przed tobą całą prawdę. – Westchnął ciężko. – Opowiedziałem ci o urodzinach Scotty ’ego i o ty m, jak Julia zabrała go nad wodę i utopiła. Zataiłem jedy nie fakt, że przeży ła... Reanimowali ją najlepsi specjaliści i choć zrobili wszy stko, aby przy wrócić jej przy tomność, nigdy nie wy szła ze śpiączki. – Śpiączki? – szepnęłam. – Wciąż jest w stanie śpiączki? Paul uśmiechnął się gorzko i spojrzał mi głęboko w oczy. – Tak, Julia ży ła. Zanim pojawiliście się w moim ży ciu, jeździłem codziennie do pry watnego zakładu opiekuńczego, w który m ją umieściłem. Siedziałem przy łóżku żony, trzy małem ją za dłoń, godzinami wpatrując się w wy cieńczoną twarz i wy chudzone ciało. Wizy ty te przemieniły się w coś w rodzaju pokuty, którą sam sobie zadałem. Z każdy m dniem niegdy ś piękne, lśniące włosy Julii traciły poły sk, skóra stawała się trupio blada i nieprzy jemna w doty ku. Obok łóżka stały przy rządy ułatwiające Julii oddy chanie i podawanie pokarmu. Chociaż jej umy sł już dawno nie pracował, serce uparcie biło. Z medy cznego punktu widzenia wciąż ży ła, choć duch dawno opuścił ciało. Jeśliby kiedy kolwiek odzy skała świadomość, nigdy nie by łaby w stanie mówić, poruszać się, a ty m bardziej my śleć. By łaby jak roślina. Przerwał, strzepnął popiół z papierosa i spojrzał na mnie smutny mi oczy ma. – Julia przy pomina mi twoją matkę. Te dwie kobiety nie zawahały się przed popełnieniem najcięższej zbrodni, aby osiągnąć własny cel. Westchnął. Miałam wrażenie, że sły szę łkanie wiatru i róż, że czuję spojrzenia marmurowy ch statuetek; choć nie mogły rozumieć ludzkiego cierpienia, to jednak uśmiech na ich ustach zamarł. – Paul, kiedy widziałeś Julię po raz ostatni? Czy nie można nic dla niej zrobić? Po policzkach spły wały mi łzy. Paul wziął mnie w ramiona i pocałował w czoło. – Nie płacz za nią, moja piękna Catherine. To już koniec, znalazła wreszcie spokój. Umarła mniej więcej wtedy, gdy zostaliśmy kochankami. Odeszła cicho, bez bólu. Pamiętam jak dziś, w dniu jej śmierci przy glądałaś mi się uważnie, jakby ś czuła, że przy darzy ło się jakieś nieszczęście. Paul ujął w dłonie moją twarz i scałował spły wające łzy. – A teraz uśmiechnij się i powiedz, że mnie kochasz. Kiedy ujrzałem z tobą Juliana, pomy ślałem, że to już koniec, ale widzę, że wszy stko jeszcze przed nami. Ofiarowałaś mi to, co miałaś najcenniejszego. Jestem pewien, że choć będą nas dzielić ty siące kilometrów, nasza miłość nigdy nie wy gaśnie, a my pozostaniemy sobie wierni. Jeśli ludzi łączy szczere uczucie, to nic nie jest w stanie ich rozdzielić... Och... Co ja zrobiłam! – Julia nie ży je? – spy tałam zaskoczona. – Więc Amanda skłamała! Wiedziała o jej śmierci,
a mimo to przejechała ty siące kilometrów, by mnie okłamać. Paul, co to za kobieta? – Wiedziała o śmierci Julii. By ła na jej pogrzebie. Nie płacz, proszę. Pozwól, że otrę twoje łzy. Wy jął chusteczkę z kieszeni i delikatnie otarł mi oczy, policzki, aż wreszcie przy łoży ł ją do nosa. Chris ostrzegał mnie, aby m nie zachowy wała się jak impulsy wne i nieodpowiedzialne dziecko. Zdradziłam Paula i zawiodłam zaufanie, jakim mnie obdarzy ł. – Wciąż nie mogę zrozumieć, co skłoniło Amandę do kłamstwa – rzekłam ponury m głosem, pragnąc odwlec moment, gdy będę musiała powiedzieć całą prawdę. Paul trzy mał mnie wciąż w ramionach, gładząc czule moje włosy. Objęłam go mocno w talii i spojrzałam w twarz. – Kochanie, jest coś dziwnego w twoim zachowaniu. Amanda i jej kłamstwa nie mogą odebrać nam szczęścia. Chce, aby m zostawił jej dom w Clairmont. Ma prawie dorosłego sy na. Robi wszy stko, co może, aby zniszczy ć moją reputację i dobre imię. Ma wiele przy jaciółek, który m rozpowiada o mnie niestworzone historie. Miałem kilka kobiet przed śmiercią Julii, ale wy ciągnąłem z tego wnioski. Sły szałem nawet plotki, że twój zabieg DC by ł aborcją, a ja miałem by ć ojcem! Sama widzisz, co może wy my ślić mściwa kobieta. Za późno. Wszy stko przepadło. Paul prosił, aby m przestała płakać. – Amanda – odparłam, tracąc panowanie nad sobą – powiedziała, że to by ła skrobanka i że dwugłowy embrion trzy masz na biurku w słoiczku z formaliną. Paul, jak możesz patrzeć na takiego potworka? Dlaczego? – Mógłby m ją zabić! To wszy stko kłamstwa, Catherine! – Co jest kłamstwem? Równie dobrze mogło to by ć moje dziecko. Na Boga, Chris chy ba o ty m nic nie wie? Nie okłamałby mnie. Zaprzeczając wszy stkiemu, wy ciągnął ręce, aby mnie objąć, ale cofnęłam się o kilka kroków. – W twoim biurze widziałam butelkę z malutkim dzieckiem w środku! To prawda! Paul, jak mogłeś?! – Nie! – wy krzy knął. – Otrzy małem to dawno temu, gdy studiowałem medy cy nę. Studenci często robią sobie takie makabry czne żarty ! Catherine, nie, nie poroniłaś! Rozpłakałam się. Chris. Chris, poroniłam nasze dziecko. Potworka! – Nie – powtórzy ł Paul. – To nie jest twoje dziecko, a nawet gdy by by ło, nie miałoby to żadnego znaczenia. Wiem, że oboje z Chrisem kochacie się w szczególny sposób. Zawsze o ty m wiedziałem i rozumiem to. – To zdarzy ło się ty lko raz – załkałam. – Ty lko raz, pewnej okropnej nocy. – Przy kro mi. Zerknęłam na niego zdziwiona, nie potrafiąc zrozumieć czułości i szacunku, z jakim na mnie patrzy ł, mimo że znał prawdę o mnie i o bracie. – Paul... – zagadnęłam z wahaniem. – Nazwałaby m to raczej ludzką potrzebą miłości. Przy tulił mnie, pocałował delikatnie w usta i zaczął mówić o ślubie: – Chris będzie świadkiem, a Carrie twoją druhną. Początkowo, gdy rozmawiałem z Chrisem o ślubie, unikał mojego wzroku, tłumacząc, że nie dojrzałaś jeszcze do małżeństwa, szczególnie ze starszy m od siebie mężczy zną. Wiem, że nie będzie nam łatwo, ty musisz podróżować po cały m świecie i tańczy ć z przy stojny mi młodzieńcami. Postanowiłem więc towarzy szy ć ci w wojażach.
Ciekawe, jakie to uczucie, gdy się jest mężem primabaleriny ? Mógłby m by ć waszy m lekarzem. Nawet najlepsi tancerze potrzebują czasami lekarzy, prawda? – Paul – szepnęłam nieśmiało. – Nie mogę wy jść za ciebie. Widzisz, w kilka dni po wizy cie Amandy wy szłam za mąż za Juliana. Ślub by ł bardzo skromny. Towarzy szy li nam ty lko tancerze z grupy madame Zolty. Gdy powtarzałam słowa przy sięgi, my ślałam o tobie i o Chrisie. Nienawidziłam się za to, co robię, wiedziałam, że to wszy stko jest wielką pomy łką. Paul milczał. Cofnął się i usiadł ciężko na marmurowej ławce. Siedział tak, patrząc przed siebie, po czy m spuścił głowę i ukry ł twarz w dłoniach. Po dłuższej chwili podniósł wzrok i rzekł miękkim, ciepły m głosem: – Chodź, usiądź na chwilę przy mnie. Weź mnie za rękę. Daj mi chwilę czasu, aby m mógł się oswoić z my ślą, że między nami wszy stko skończone. Kiedy kolwiek usły szę muzy kę poważną, będę my ślał o tobie... – Paul, wy bacz mi. Żałuję, że działałam bez zastanowienia, pod wpły wem emocji. Insty nkt podpowiadał mi, że Amanda kłamie, ale ty by łeś tak daleko, a Julian nalegał, zaklinał, mówił o miłości i pożądaniu. Uwierzy łam mu. Nie potrafię ży ć bez miłości. – Cieszę się, że cię kocha – rzekł, wstając szy bko i kierując się w stronę domu. – Nie mów nic więcej, Cathy ! Zostaw mnie samego! Nie idź za mną! Dobrze postąpiłaś, wy chodząc za Juliana. To wszy stko moja wina. By łem głupcem, sądząc, że mężczy zna w moim wieku może związać się z dziewczy ną taką jak ty. Powinienem by ł to przewidzieć.
Zbyt dużo do stracenia S iedziałam na schodkach werandy, płakałam, gapiąc się w czarne niebo. Czułam wewnętrzną pustkę. Julian podszedł do mnie, usiadł obok i obejmując delikatnie, spy tał: – Dlaczego płaczesz? Przecież kochasz mnie trochę. Nie martw się, nie zraniłaś swojego doktora. Gdy wrócił do domu, uprzejmy m głosem poprosił, aby m ci dodał otuchy. Na werandzie pojawiła się lekko podenerwowana Henny, która dała mi znać, że doktor pakuje się i gdzieś wy jeżdża. – Co ona mówi? – spy tał rozdrażniony Julian. – Do cholery, zupełnie jakby mówiła obcy m języ kiem. Czuję się niepotrzebny w ty m towarzy stwie. – Zostań tu i poczekaj na mnie! – rozkazałam, po czy m poderwałam się i co sił w nogach pobiegłam na górę do pokoju Paula. Właśnie pakował walizkę. – Zaczekaj! – krzy knęłam wzburzona. – Przecież ty nie musisz wy jeżdżać. To jest twój dom, więc ja odejdę! Zabiorę z sobą Carrie i więcej mnie tu nie zobaczy sz! Odwrócił się, patrząc z wy rzutem. – Cathy, straciłem narzeczoną, a teraz chcesz mi jeszcze odebrać córkę? Bo Carrie jest dla mnie jak córka. Przecież nie nadaje się do świata baletu. Pozwól, aby została ze mną i Henny. Wrócę, zanim wy jedziesz... Powinnaś chy ba wiedzieć, że ojciec Juliana jest w bardzo ciężkim stanie. – Georges? – Tak. Od kilku lat cierpi na poważną chorobę nerek, a od kilku miesięcy podłączony jest do urządzeń dializacy jny ch. Choć nie jest moim pacjentem, dość często go odwiedzam. Rozmawiamy wtedy o tobie i Julianie. On umiera, Cathy. A teraz proszę, żeby ś wy szła i nie zmuszała mnie do mówienia rzeczy, który ch później będę żałował. Wróciłam do swojego pokoju, rzuciłam się na łóżko i zaczęłam głośno płakać. Do sy pialni weszła Henny. Mocne, matczy ne dłonie poklepały mnie po ramieniu. Gesty kulując, mówiła coś, czego nie potrafiłam zrozumieć. Henny włoży ła dłoń do kieszeni fartucha i wy ciągnęła wy cinek z lokalnej prasy. Informacja o moim małżeństwie z Julianem! – Henny, co ja mam teraz zrobić? Jestem żoną Juliana i nie mogę się z nim rozwieść! On tak bardzo mi ufa! Wzruszy ła szerokimi ramionami, dając do zrozumienia, że podobnie jak ja nie zawsze rozumiała ludzi. Dodała pośpiesznie: „Duża siostra ma duże problemy. Zraniłaś jednego mężczy znę, ale nie można zranić dwóch. Doktor dobry człowiek, poradzi sobie, a młody tancerz mógłby zostać bardzo skrzy wdzony ! Otrzy j łzy, nie płacz, zejdź na dół do swojego męża. Wszy stko będzie dobrze”. Dołączy łam do Juliana i najdelikatniej, jak ty lko potrafiłam, powiedziałam o chory m ojcu i jego kry ty czny m stanie. Zbladł. Nerwowo przy gry zając dolną wargę, spy tał:
– Czy jego stan jest aż tak poważny ? By łam zaskoczona jego reakcją, gdy ż zawsze sądziłam, że nie obchodzi go los ojca. Do pokoju wszedł Paul. W ręku trzy mał walizkę. – Jeśli chcecie, to podwiozę was do szpitala. Ten dom jest bardzo duży, więc zostańcie tutaj i czujcie się jak u siebie. Nie ma sensu, żeby ście mieszkali w hotelu. Wrócę za kilka dni. Georges leżał w pry watny m pokoju, a przy jego łóżku siedziała madame Marisha. Na widok tego schorowanego człowieka wstrzy małam oddech. Och! Tak bardzo się zmienił! By ł tak wy chudzony i zniszczony chorobą, że sprawiał wrażenie martwego. Madame Marisha wpatry wała się w męża błagalny m wzrokiem, prosząc, aby jeszcze nie odchodził. – Kochanie, kochanie – szeptała. – Nie zostawiaj mnie samej. Jeszcze ty le ży cia przed nami. Usły szawszy lekkie trzaśnięcie drzwi, odwróciła się w naszą stronę i na widok Juliana krzy knęła: – Julian! Dlaczego tak długo nie przy jeżdżałeś? Wy słałam do ciebie ty le telegramów! Co z nimi zrobiłeś?! Podarłeś je?! – Mamo – odparł chłodno Julian. – Dobrze wiesz, że by liśmy na tournee. Mamy kontrakty i wy stępy, więc nie mogliśmy wcześniej przy jechać! – Ty bezduszny brutalu! – krzy knęła. – Podejdź do łóżka i przy witaj się z ojcem! Jeśli tego nie zrobisz, pożałujesz, że się w ogóle urodziłeś! Julian powoli podszedł do ojca i pochy lając się nad nim, szepnął: – Cześć, tato. Przy kro mi, że jesteś chory. I to wszy stko. Cofnął się, stanął obok mnie i chwy cił moją dłoń. Czułam, że drży. – Widzisz, kochanie – szeptała czule madame Marisha, pochy lając się nad ty m chory m człowiekiem niczy m matka nad niemowlęciem. – Otwórz oczy, zobacz, kto do ciebie przy szedł. Przy jechał Julian z żoną. Gdy się ty lko dowiedzieli, że jesteś w szpitalu, wsiedli w pierwszy samolot i przelecieli ty siące kilometrów, aby czuwać przy tobie. Otwórz oczy, proszę cię. Zobacz, jaką są piękną parą. Proszę, proszę. Georges powoli otworzy ł oczy, ale chy ba nas nie widział. Madame Marisha popchnęła lekko Juliana w jego stronę. Gdy nas dostrzegł, uśmiechnął się słabo. – Ach Julian – westchnął. – Dziękuję, że pamiętałeś o mnie. Mam ci ty le do powiedzenia, są sprawy, o który ch nigdy z tobą nie rozmawiałem... – Przerwał na moment, odpoczął i znów zaczął mówić słaby m głosem: – Powinienem by ł... Zamilkł. Czekaliśmy na dalsze słowa, ale Georges nie miał już nic więcej powiedzieć, ani teraz, ani nigdy. Jego nieruchome oczy wpatry wały się w Juliana. Madame Marisha krzy knęła przerażona. Lekarz i pielęgniarka pojawili się naty chmiast w pokoju i poprosili, aby śmy wy szli na kory tarz. W ciszy staliśmy przed drzwiami, czekając na wiadomość. Po chwili z pokoju Georgesa wy szedł szpakowaty lekarz, podszedł do madame i powiedział, że jest mu bardzo przy kro, ale nie mógł już nic zrobić. – Dobrze, że tak się stało – dodał po chwili zastanowienia. – Dla ciężko chory ch ludzi śmierć jest na ogół wy bawieniem. Zastanawiam się ty lko, co trzy mało go przy ży ciu tak długo... Przecież mogliśmy przy jechać o wiele wcześniej! Spojrzałam na Juliana. Uparcie patrzy ł w dal, nie odzy wając się ani słowem.
– By ł twoim ojcem! – krzy knęła zapłakana madame. – Czekał na ciebie przez dwa ty godnie, cierpiał i czekał! – A co on mi dał? Nigdy nie traktował mnie jak sy na. By łem jedy nie konty nuatorem jego kariery ! Dla mnie by ł nauczy cielem tańca i niczy m więcej! Praca, taniec, praca, taniec! Ty lko tego ode mnie żądał! Nigdy nie py tał o zdanie, nie wiedział nawet, czy m się interesuję, o czy m marzę! Chciałem, żeby kochał mnie jak sy na, a nie jak tancerza. Czekałem na jego miłość, ale on nigdy jej nie okazy wał. Ty rałem jak wół, dając z siebie wszy stko, lecz w zamian nie usły szałem słów pochwały. Cokolwiek by m robił, ojciec zawsze znajdował w ty m błąd. Idźcie do diabła! Noszę teraz nazwisko Marquet, a nie Rosencoff! Nie pozwolę, by ktokolwiek odbierał mi sławę i sukces! Tej nocy płakałam wraz z Julianem, trzy mając go mocno w ramionach. Rozumiałam ból, który przeszy wał mu serce. Rozmy ślałam też o Georgesie, człowieku o niespełniony ch ambicjach, który tłumiąc w sobie miłość do dziecka, na zawsze stracił jego przy jaźń i szacunek. Radość z londy ńskich sukcesów, na które składały się godziny żmudnej i ciężkiej pracy, została przy ćmiona śmiercią ojca Juliana. Madame Marisha podeszła do mnie po pogrzebie, objęła chudy mi rękami i koły sząc lekko w ramionach, szeptała: – Bądź dobra dla mojego sy na. Musisz by ć cierpliwą i wy rozumiałą żoną. Julian nie miał łatwego ży cia. Jak ty lko sięgnę pamięcią, zawsze ry walizował z ojcem, i co gorsza, nigdy go nie prześcignął. Powiem ci coś jeszcze. Mój sy n stawia cię na piedestale, twierdząc, że jesteś dla niego darem boży m. Jeśli więc masz jakieś wady, ukry j je starannie, gdy ż nigdy by tego nie zrozumiał i nie wy baczy ł. Zanim cię poznał, miał wiele dziewcząt, ale kiedy ty weszłaś w jego ży cie, stracił głowę. Skoro jest twoim mężem, kochaj go i nie odmawiaj mu czułości, której ja nigdy nie okazy wałam. Z natury jestem kobietą raczej chłodną i nigdy nie potrafiłam obdarzać gorący mi uczuciami. Doty kaj go. Kiedy będzie smutny, weź jego rękę i przy tul do serca. Ty lko miłością wy dobędziesz z Juliana najlepsze cechy. Pocałowała mnie, pożegnała i kazała obiecać, że będziemy jej częsty mi gośćmi. – Proszę ty lko o to, żeby ście znaleźli w swoim ży ciu odrobinę miejsca dla starej kobiety. Chris wrócił do domu na ferie wielkanocne. Z niechęcią przy witał się z Julianem, który przy glądał mu się podejrzliwie. Gdy znaleźliśmy się sami w pokoju, wy buchnął: – Wy szłaś za niego! Dlaczego nie poczekałaś? Gdzie się podział twój rozsądek i intuicja? My liłem się, odradzając ci małżeństwo z Paulem ty lko z powodu różnicy wieku! Przy znaję, że powodowała mną zazdrość i miłość. Wy marzy łem sobie, że któregoś dnia... wiesz... chciałem, żeby śmy ży li razem... Ale gdy by m musiał wy bierać, nie wahałby m się ani przez chwilę. To Paul powinien by ć twoim mężem. Przy garnął nas, przy odział i ofiarował wszy stko co najlepsze. Nie lubię Juliana. Prędzej czy później zniszczy cię, Cathy. Zawahał się przez chwilę. By ł przy stojny m mężczy zną, coraz bardziej przy pominający m naszą matkę. Nie, to ja upodabniałam się do matki. Chris by ł silny m mężczy zną... ona zaś słabą kobietą. On szlachetny, ona pozbawiona honoru. – Chris, nie utrudniaj mi ży cia. Zostańmy znowu przy jaciółmi. Julian jest narwany i arogancki, ale duszą i sercem pozostał wciąż mały m chłopcem. – Nie kochasz go.
*** Spy tałam Carrie, czy chciałaby przeprowadzić się do Nowego Jorku i zamieszkać z nami, ale odmówiła. – Nie pojadę do miasta, gdzie wciąż pada śnieg, gdzie chuligani grasują po parkach, a mordercy czy hają na przechodniów w przejściach podziemny ch! Jedź sama, a ja zostanę z Paulem. Kiedy ś bardzo chciałam mieszkać z tobą, teraz jest mi to obojętne. Zamiast zostać moją prawdziwą matką i żoną Paula, wy brałaś czarnookiego Juliana. Ja wy jdę za doktora Paula! My ślisz, że mnie nie zechce, bo jestem taka mała? Że jest dla mnie za stary ? Nikt inny nie będzie mnie chciał, choćby z powodu mojego wzrostu, więc on zlituje się nade mną i weźmie mnie za żonę. Zobaczy sz, urodzę mu sześcioro dzieci! – Carrie... – Zamknij się! Nie lubię cię! Odejdź ode mnie! Nie potrzebujemy cię! Nikt cię tu nie chce! Jeszcze nie tak dawno by łam dla niej matką, a dzisiaj kazała mi odejść... Godzinę przed naszy m wy jazdem Paul wrócił do domu. Uśmiechał się do mnie, jakby nic się nie wy darzy ło. Przy witał się z Chrisem, poklepując go po ramieniu, tak jak czy nią to mężczy źni, okazując sobie sy mpatię. Uścisnął Henny, pocałował Carrie i wręczy ł jej pudełko cukierków, na końcu zbliży ł się do mnie. Nic więcej! Nie by łam już dla niego tą kobietą, którą chciał pojąć za żonę. Ponownie stałam się jego córką. – Cathy, nie możesz zabrać Carrie do Nowego Jorku. Tutaj jest jej dom, tutaj ma mnie i Henny, tu może widy wać się z bratem. Nie chciałby m poza ty m, żeby zmieniała szkołę. – Nie zostawiłaby m cię za nic na świecie – powiedziała Carrie, przy tulając się do Paula. Julian poszedł pakować walizki, a ja podąży łam za Paulem do ogrodu. Wciąż w eleganckim garniturze klęczał obok róż, wy ry wając niesforne chwasty. – Paul – przerwałam mu. – Dzisiaj by łby dzień naszy ch zaślubin. – Naprawdę? Zupełnie o ty m zapomniałem. – Zapomniałeś? – spy tałam, podchodząc do niego bliżej. – Mówiłeś o pierwszy m dniu wiosny, dniu, który miał stać się początkiem nowego ży cia. Przy kro mi, że wszy stko popsułam. Popełniłam błąd, wy chodząc za Juliana bez rozmowy z tobą. – Nie mówmy o ty m więcej – uciął. – Cathy, wy jechałem po to, żeby znaleźć odrobinę samotności. Potrzebowałem czasu, aby wszy stko przemy śleć. Kiedy wy dawało ci się, że straciłaś do mnie zaufanie, zwróciłaś się do mężczy zny, który darzy ł cię miłością przez wiele długich miesięcy. Jeśli potrafisz by ć szczera sama z sobą, zauważy sz, że kochasz właśnie jego, a nie mnie. Sądzę, że odrzucałaś my śl o Julianie, bo sądziłaś, że należy sz do mnie... – Nie mów tak! Kocham cię! Zawsze będę cię kochać! – Wszy stko ci się poplątało, Cathy... Chcesz jednocześnie mnie i jego, jednocześnie pragniesz bezpieczeństwa i przy gody. Zdaje ci się, że możesz mieć wszy stko. Ale ży cie ma własne prawa. Kiedy ś ci już powiedziałem, że nie można połączy ć wiosny z jesienią. Oboje staraliśmy się nie dostrzegać, że różnica wieku między nami jest zby t duża; oszukiwaliśmy się ty lko. Poza ty m to nie lata, lecz dy stans rozdzieliły nas. Ty tańczy łaby ś w różny ch zakątkach świata, a ja tkwiłby m
w Clairmont, związany pracą, szpitalem, pacjentami. By łby m przede wszy stkim lekarzem, a dopiero później twoim mężem. W końcu zrozumiałaby ś to i wróciła do Juliana. Uśmiechając się, ucałował moje mokre od łez oczy, dodając, że los lubi płatać figle. – Wciąż będziemy się widy wać. Jesteśmy rodziną. Zadowolę się wspaniały mi wspomnieniami o pięknej primabalerinie. – Nie kochasz mnie! – krzy knęłam wzburzona. – Gdy by ś mnie kochał, nie pogodziłby ś się tak szy bko z faktami. – Moja droga Catherine, skąd ty le wiesz o miłości, skoro tak długo ży łaś uwięziona w zimny m i ponury m pokoju? – Z książek! – odparłam, choć nie by ło to całą prawdą. Paul wziął mnie w ramiona, zbliży ł twarz do policzka, na który m poczułam jego gorący oddech. – Nigdy nie zapomnę o wspaniały m prezencie urodzinowy m, który otrzy małem od ciebie. A teraz posłuchaj mnie uważnie – dodał stanowczo. – Wrócisz z Julianem do Nowego Jorku i będziesz dla niego dobrą żoną. Waszy m ży ciem jest scena i taniec. Nie żałuj przeszłości i zapomnij o mnie. – A ty ? Pogładził ręką obfite wąsy. – Pewnie się zdziwisz, ale wąsy mają ogromny wpły w na męski seksapil. Chy ba nigdy ich nie zgolę. Roześmieliśmy się oboje. Zdjęłam z palca pierścionek zaręczy nowy i chciałam mu go oddać. – Nie! – odparł. – Chcę, aby ś go zatrzy mała. Jeśli będziesz potrzebować pieniędzy, to go sprzedasz. Wróciłam z Julianem do Nowego Jorku. Przez wiele ty godni szukaliśmy odpowiedniego mieszkania. Julian marzy ł o eleganckim apartamencie, na jaki nie mogliśmy sobie jeszcze pozwolić. – Zobaczy sz, już wkrótce wy najmiemy mieszkanie z mnóstwem kwiatów, obok Central Parku. – Nie mamy czasu na kwiaty – odparłam, wiedząc z doświadczenia, ile trzeba trudu i pracy, by się nimi opiekować. – Będziesz miał okazję nacieszy ć się nimi w ogrodzie Paula. – Nie lubię twojego doktorka! – Nie jest moim doktorkiem! Dlaczego nie lubisz Paula? Cieszy się powszechną sy mpatią. – Tak, wiem – odrzekł ponuro. – W ty m właśnie problem, kochana żono. Zdaje mi się, że ty go za bardzo lubisz, a co więcej, twój brat również nie przy padł mi do gustu. Carrie jest w porządku. Możesz ją zapraszać raz na jakiś czas, ale nie zapominaj, że w twoim ży ciu ty lko ja się liczę. Ani Chris, ani Carrie, ani ten lekarz, z który m by łaś zaręczona. Nie my śl, że jestem ślepy i głuchy. Widziałem, jak na niego patrzy sz. Dobrze ci radzę: zapomnij o nim. Ogarnęła mnie panika. Brat i siostra by li częścią mnie samej, potrzebowałam ich do ży cia jak powietrza. Co ja zrobiłam? Zanim wy szłam za Juliana, przeczuwałam, że stanę się jego więźniem, a on strażnikiem. Ży cie z nim przy pominało pokoik w Foxworth Hall. Odzy skawszy wolność, sama założy łam sobie kajdany. – Oszalałem na twoim punkcie – dodał, kończąc obiad. – Chy ba mi ciebie Bóg zesłał, dlatego
chcę, żeby ś zawsze by ła w pobliżu, zawsze w zasięgu wzroku. Czasami, gdy za dużo wy piję, staję się zły. Chcę by ć dla ciebie na co dzień taki, jaki jestem na scenie. Nie chcę cię zranić. Może Paul miał rację? Los sprawił, że Amanda pchnęła mnie w ramiona Juliana. Młodość lgnie do młodości, ży cia i piękna. Julian by ł znakomity m tancerzem i – gdy tego chciał – bardzo przy stojny m mężczy zną. Miał też okrutną i ciemną stronę, o istnieniu której dobrze wiedziałam. Potrafiłam go jednak okiełznać. Nie pozwoliłaby m, aby stał się moim władcą, sędzią i panem. Czułam, że pewnego dnia obudzę się, ujrzę obok siebie jego twarz i będzie mi ona tak bliska jak niczy ja przedtem.
Część trzecia
Spełnienie marzeń Na czwarty m roku college’u Chris rozpoczął studia medy czne. Wiosną przy leciał do Nowego Jorku. Spacerując po Central Parku, wy jaśniał mi, na czy m polega przy śpieszony program nauczania dla wy bitnie uzdolniony ch studentów. – Chris, Julian nie wie, że przy jechałeś do Nowego Jorku, i wolałaby m, żeby się nie dowiedział. Jest strasznie zazdrosny. Czy obrazisz się, jeżeli nie zaproszę cię na obiad? – Tak – odparł ponuro. – Obrażę się. Przy jechałem po to, aby odwiedzić siostrę. Nie chcę robić tego w sekrecie. Możesz mu jednak powiedzieć, że przy jechałem odwiedzić Yolandę, poza ty m zamierzam zostać na weekend. Julian by ł obsesy jnie zazdrosny. Przy pominał jedy naka, który pragnie zagarnąć dla siebie całą miłość rodziców. – Dobrze, jest teraz na próbie i sądzi, że robię coś w domu. Ale proszę cię, trzy maj się z daleka od Yolandy. – Cathy, nie interesuje mnie Yolanda. Jest dla mnie pretekstem, żeby spotkać się z tobą. Wiem, że Julian mnie nienawidzi. – To nie jest nienawiść... – A więc zazdrość, ale cokolwiek by to by ło, nie zdoła nas rozłączy ć. Cathy, niejednokrotnie by liście z Julianem u progu sukcesu i zawsze coś stawało wam na drodze. Dlaczego tak się dzieje? Wzruszy łam ramionami. Nie wiedziałam, co by ło tego przy czy ną. Chris miał rację. Choć uważałam, że oboje z Julianem kochaliśmy taniec nade wszy stko, że stanowił treść naszego ży cia, to jednak nigdy nie mogliśmy odnieść pełnego sukcesu. Niewy kluczone też, że madame Zolta, chcąc zatrzy mać nas w swojej grupie, stała na drodze ku sławie. – Co sły chać u Paula? Usiedliśmy na zalanej słońcem ławce. – Paul? Carrie uwielbia go, a on odwzajemnia jej uczucie. Traktuje mnie jak młodszego brata, z którego jest niezmiernie dumny. Muszę przy znać, że gdy by nie jego pomoc w nauce, nie miałby m szans na przy śpieszony program nauczania i sty pendium. – Czy ma kogoś? – spy tałam niepewnie. Trudno mi by ło uwierzy ć, że tak przy stojny mężczy zna spędzał samotnie wieczory. – Cathy – odparł Chris, doty kając mojej twarzy. – Czy istnieje kobieta wspanialsza od ciebie? W oczach brata ujrzałam bły sk, który przy pomniał mi o przeszłości. Czy nigdy się od niej nie uwolnię? Na widok Chrisa Julian wpadł w szał. – Nie ży czę sobie twojej obecności w ty m domu! Nie lubię cię i nigdy nie polubię, więc zbieraj swoje manatki i wy noś się! Raz na zawsze zapomnij o Cathy ! Chris przeniósł się do hotelu. Przed jego powrotem do college’u jeszcze dwukrotnie spotkaliśmy się na mieście w tajemnicy przed Julianem. Bez entuzjazmu wróciłam do prób i wieczorny ch przedstawień. Kilkakrotnie tańczy liśmy główne role, czasami drugorzędne, a nawet
zdarzy ło się, że madame Zolta, karząc nas za złośliwość i arogancję Juliana, rozkazała tańczy ć w corps. Przez następne trzy lata Chris nie pojawił się w Nowy m Jorku. * Czas mijał szy bko, aż nadeszła długo oczekiwana wiosna. Pojechaliśmy z Julianem do Barcelony na pierwsze wspólne wakacje. Od dnia ślubu minęło pięć lat i trzy miesiące, a Julian wciąż wy dawał mi się obcy m człowiekiem. To madame Zolta wpadła na pomy sł, aby śmy wy jechali do Hiszpanii, sugerując, że by łaby to wspaniała okazja do nauki flamenco. W wy najęty m samochodzie zwiedzaliśmy zakątki Hiszpanii, podziwiając piękno tej ziemi. Urzekły nas zwy czaje Hiszpanów, ich późne posiłki i leniwe popołudnia, podczas który ch wy legiwaliśmy się na kamienistej plaży Côte d’Azur, a nade wszy stko ulegliśmy czarowi ich muzy ki i tańca. Madame Zolta skrupulatnie zaplanowała trasę, którą mieliśmy przemierzy ć. Wy pisała wszy stkie wioski i miejscowości, gdzie można by ło za małą opłatą spędzić noc. Zatrzy maliśmy się właśnie w jednej z nich, gdy dotarło do mnie zaproszenie od Chrisa na uroczy stą ceremonię wręczenia dy plomów. Na widok grubej, kremowej koperty serce zabiło we mnie mocniej, przeczuwałam jej zawartość. W końcu dopiął swego, otrzy ma dy plom i ty tuł doktora nauk medy czny ch. Ostrożnie przecięłam kopertę i wy jęłam zaproszenie wraz z krótką notatką: Jestem nieco zakłopotany, ale muszę Ci powiedzieć, że spośród dwustu studentów akademii medycznej osiągnąłem najlepsze wyniki w nauce. Musisz przyjechać, nie uwzględnię żadnego wytłumaczenia. Jeśli tego nie zrobisz, nie przyjmę dyplomu. Powiedz to Julianowi, gdy będzie chciał Cię zatrzymać. Jednak to nie Julian by ł przeszkodą. Kilka miesięcy temu podpisaliśmy z telewizją kontrakt na sfilmowanie Giselle. Przedstawienie zaplanowano na czerwiec, ale już w maju mieliśmy stawić się na próby. Udany wy stęp w telewizji otworzy łby bramy do tak długo oczekiwanej kariery. Starannie wy brałam moment, w który m mogłam poinformować Juliana o uroczy stości Chrisa. Po kolacji siedzieliśmy na tarasie, popijając czerwone hiszpańskie wino, ulubiony trunek Juliana, które zawsze przy prawiało mnie o ból głowy. Wreszcie odważy łam się napomknąć o wcześniejszy m powrocie do Stanów. – Wy daje mi się, że możemy wrócić do Stanów i zdąży ć na próby do Giselle. – Zapomnij o ty m, Cathy ! – odparł niecierpliwie Julian. – Jest to bardzo trudna rola, do której musisz się solidnie przy gotować, poza ty m po takiej podróży będziesz bardzo zmęczona. Nie dawałam za wy graną. Przecież dwa ty godnie zupełnie by nam wy starczy ły, aby się przy gotować do roli. W końcu Julian uległ prośbom. Wróciliśmy do domu. Spróbowałam wspomnieć o otrzy many m zaproszeniu. – Proszę cię, kochanie, pojedźmy do Chrisa. Zależy mi na obecności podczas tej ceremonii. Mój brat tak ciężko pracował, aby zostać lekarzem. – Nigdy ! – wy krzy knął, mrużąc oczy. – Wciąż mówisz ty lko o Chrisie! Chris to, Chris tamto, mam tego dosy ć! Nigdzie nie pojedziesz! Prosiłam, żeby się zastanowił. – Jest moim jedy ny m bratem i dzień wręczenia dy plomu jest równie ważny jak dzień jego
narodzin. Nasze ży cie nie by ło usłane różami, przeży liśmy wiele ciężkich chwil. – Nigdy nie mówisz o przeszłości – uciął. – Czasami odnoszę wrażenie, że urodziłaś się w dniu, kiedy spotkałaś Paula! Cathy, jesteś teraz moją żoną i twoje miejsce jest przy mnie! Twój Paul ma przy sobie Carrie, oni na pewno będą obecni na tej ceremonii! – Nie możesz tak mi rozkazy wać! Jestem twoją żoną, a nie niewolnicą! – Nie ży czę sobie, żeby ś wracała do tego tematu! – krzy knął, chwy tając mnie mocno za ramię. – Chodźmy spać! Jestem bardzo zmęczony. Milcząc, pozwoliłam zaprowadzić się do sy pialni, gdzie zaczęłam się powoli rozbierać. Julian podszedł do mnie i delikatnie zsunął ramiączko stanika. W ten sposób zostałam poinformowana, że oczekiwała nas noc miłości czy raczej seksu. Odepchnęłam jego coraz śmielszą dłoń, ale Julian nie rezy gnował tak łatwo. Jego usta muskały moją szy ję, a dłońmi pieścił piersi. Odpiął biustonosz. Uderzy łam go mocno w rękę i odskoczy łam w bok. Nie dostrzegłam złości w jego twarzy, oczami pożądliwie pieścił moje ciało, a jego rozchy lone usta szeptały : „Cathy, Cathy ”... Od śmierci ojca zmienił się nie do poznania. Chwilami wzbudzał we mnie wręcz obrzy dzenie. To by ła właśnie taka chwila. – Julian, pojadę! Jeśli masz ochotę, możesz pojechać ze mną lub zaczekać w Nowy m Jorku. Albo zostań tutaj i zamartwiaj się na śmierć. Cokolwiek postanowisz – ja pojadę. Wolałaby m, żeby ś mi towarzy szy ł i wziął udział w uroczy stości rodzinnej, bo przez ciebie już niejednokrotnie rezy gnowałam z wy jazdu do Clairmont, ale ty m razem nie powstrzy masz mnie! Jest to dla mnie zby t ważne! Julian wy słuchał mnie dziwnie spokojnie, a na jego twarzy malował się szy derczy uśmiech. Przebiegł mnie dreszcz. – Posłuchaj uważnie, kochana żoneczko. W dniu ślubu zostałem twoim panem, a ty będziesz przy mnie do chwili, gdy się tobą znudzę i wy rzucę z domu. A na razie zostaniesz ze mną. Nie mogę zostać sam z bardzo prostego powodu: nie mam na to ochoty. – Nie groź mi, Julianie – odparłam równie spokojnie, choć ogarnęła mnie panika. – Z wy jątkiem swojej matki, o którą i tak nie dbasz, nie masz nikogo bliskiego. Beze mnie zostaniesz sam jak palec! Uderzy ł mnie lekko w policzek. Przy mknąwszy oczy pozwoliłam się rozebrać i pieścić. Zamknęłam się w sobie i wy obraźnią cofnęłam się do przeszłości; ty lko chwilami, gdy Julian poczy nał sobie coraz brutalniej, wracałam do rzeczy wistości. – Nie broń się – szepnął podniecony, drażnił się ze mną jak sy ty kot, bawiący się my szką. – Obiecaj, że nie pojedziesz do Stanów i że nie będziesz tęsknić za braciszkiem. Masz zostać z mężem, który szaleje za tobą. Drwił ze mnie, choć potrzebował mnie, jak dziecko potrzebuje matki. Tak, zastępowałam mu matkę, wy bierałam jego garnitury, skarpetki, koszule, ale nigdy nie pozwolił, aby m prowadziła rachunki. Jedy nie w łóżku stawałam się jego partnerką. – Nie obiecam! Jesteś niesprawiedliwy. Chris często przy jeżdżał, aby oklaskiwać nasze sukcesy. Teraz jego kolej. Ciężko na to pracował. Julian wstał z łóżka i podał mi czerwony, jedwabny szlafrok, w który m uwielbiał mnie oglądać. Nienawidziłam czarnej i czerwonej bielizny, gdy ż przy pominała mi prosty tutki i moją mamę, lubującą się w czarny ch negliżach. – Daj mi spokój, Julianie! Ośmieszasz się. Tak bardzo do mnie przy wy kłeś, że nie potrafiłby ś
nawet tańczy ć z kimś inny m. – Jesteś wściekła, bo nie zdoby liśmy szczy tów sławy. Obwiniasz mnie o wszy stko. Madame Zolta wy słała nas na wakacje, by śmy odpoczęli, odetchnęli, nabrali sił. Cathy, moje ży cie to taniec, poza nim jest pustka. Nie interesują mnie ani muzea, ani książki. Nie poniżaj mnie więc, mówiąc, że bez ciebie nic nie znaczę. Julian tracił pewność siebie, a ja zamiast nalegać uśmiechnęłam się głupio. – Co się dzieje, Jule? Nie zaspokoiłeś cielesny ch pragnień? Dlaczego więc nie poszukasz sobie jakiejś ulicznicy ? Jeśli chodzi o seks, to nie licz na mnie. Powoli podszedł do mnie, wy glądał jak pantera skradająca się do ofiary. Podniosłam wy soko głowę gotowa na ból i poniżenie, który ch potrafiłam uniknąć, uciekając my ślami w inny świat. Zatrzy mał się krok ode mnie. – Cathy, zrobisz to, co ci każę. Tej nocy Julian by ł brutalny i okrutny. Gdy nad ranem spojrzałam w lustro, z przerażeniem stwierdziłam, że mam podsiniaczone oczy. – Powiem wszy stkim, że masz bardzo bolesny okres i nie możesz przy jść na próbę... Aha, nie my śl, że uda ci się uciec. Żeby temu zapobiec, schowałem twój paszport. Uśmiechnął się złowieszczo, poklepując mój policzek. – No i co teraz zrobisz, kochanie? Nagi Julian rozsiadł się wy godnie w kuchni, wy ciągnął długie, zgrabne nogi i przeciągając się leniwie, spy tał: – Co dzisiaj jemy na śniadanie? Wy ciągnął do mnie ramiona, dając do zrozumienia, że oczekuje pocałunku na „dzień dobry ”. Uśmiechając się, pocałowałam go w usta, pogładziłam jego czarną czupry nę i nalewając mu kawę, odparłam: – Dzień dobry, kochanie. Mam dzisiaj jajka na szy nce i omlet z serem. – Przy kro mi, Cathy – wy mamrotał. – Dlaczego doprowadzasz mnie do takiej złości? Szukam pocieszenia u nastolatek ty lko po to, aby cię oszczędzić. – Jeśli im to nie przeszkadza, mnie ty m bardziej, ale nie zmuszaj mnie do takiego zachowania. Julianie, potrafię tak mocno nienawidzić jak ty zmuszać. Co więcej, jestem ekspertem w obmy ślaniu najbardziej wy rafinowany ch form zemsty. Nałoży łam na talerz Juliana dwa jajka i dwa plasterki szy nki oraz omlet z serem. Jedliśmy w milczeniu. – Cathy, nie powiedziałaś dzisiaj, że mnie kochasz. – Kocham cię, Julianie. Godzinę po śniadaniu przewróciłam mieszkanie do góry nogami w poszukiwaniu paszportu. Julian spał smacznie w sy pialni, dokąd zaciągnęłam go po domieszaniu do kawy paru kropel środka nasennego. Wkrótce też znalazłam paszport. Julian wsunął go pod niebieski dy wanik tuż przy łóżku. Spakowałam się szy bko, ubrałam i pocałowałam męża, który uśmiechał się przez sen. Robiłam to, co uważałam za stosowne. Na stole zostawiłam kartkę, informując go o mojej decy zji. Paul i Carrie przy witali mnie na lotnisku. Nie widziałam się z Paulem przez trzy lata. Kiedy go
ujrzałam, słońce świeciło mu prosto w oczy, tak że patrząc na mnie, robił lekkiego zeza. – Cieszę się, że przy leciałaś – powiedział na powitanie. – Szkoda, że Julian nie mógł z tobą przy jechać. – On też żałował – odparłam, wpatrując się uważnie w jego twarz. Paul należał do mężczy zn, którzy z upły wem czasu stawali się coraz przy stojniejsi. Wciąż nosił wąsy, do który ch go niegdy ś namówiłam. – Czy szukasz siwy ch włosów? – spy tał, gdy nie mogłam oderwać od niego wzroku. – Powiedz mi, jeśli znajdziesz, poproszę wtedy fry zjera, aby coś z ty m zrobił. Ładnie wy glądasz, Cathy. Z nową fry zurą jesteś jeszcze piękniejsza. Schudłaś, Henny będzie musiała się tobą zająć. – Czy Chris otrzy mał mój telegram? Czy wie, że jestem tu? – Tak! Obawiał się, że Julian nie pozwoli ci przy jechać. Wierz mi, gdy by ś się nie zjawiła, Chris nie przy jąłby dy plomu! Siedziałam obok Paula, Henny i Carrie. Ze łzami w oczach obserwowałam, jak Chris odbiera dy plom i staje przy mównicy, by wy głosić pożegnalną mowę. Nigdy przedtem nie by łam taka dumna i szczęśliwa. Rozejrzałam się po audy torium, obserwując gości zaproszony ch przez absolwentów. Chris zszedł ze sceny i za chwilę by ł już przy mnie. Nasze oczy spotkały się. Patrzy ł na mnie z triumfem, jakby chciał krzy czeć: Udało się! Osiągnęliśmy nasze cele! Spełniły się marzenia! Gdy by ty lko Cory ży ł, gdy by Carrie choć troszkę podrosła, gdy by matka nas nie zdradziła. Nie by łam jeszcze primabaleriną, ale już niedługo... już wkrótce. Wpatrując się w brata, wiedziałam, że czuje to samo co ja. W pamięci zachowałam go jako dziesięcioletniego chłopca, wracającego do domu z tornistrem na plecach, potem jako trzy nastolatka pędzącego na rowerze, a także jako przestraszonego i zagubionego młodzieńca, stojącego w pokoju na poddaszu. Odtrąconego przez matkę, akceptowanego ty lko przeze mnie. Pamiętam, jak odseparowani od świata leżeliśmy oboje na poddaszu, na brudny ch materacach, wsłuchując się w odgłos deszczu i marząc o przy szłości. Po oficjalnej części ceremonii władze uczelni zaprosiły absolwentów wraz z rodzinami na uroczy sty obiad. Podekscy towana Carrie paplała bez sensu, podczas gdy ja i Chris, milcząc, wpatry waliśmy się w siebie, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, by wy razić nasze uczucia. – Doktor Paul przeniósł się do nowego gabinetu – powiedziała Carrie. – Wolałaby m, aby miał biuro w domu, bo już wkrótce będę jego sekretarką! Będę pisać na malutkiej czerwonej maszy nie! Zobaczy cie, będę najlepszą sekretarką pod słońcem! Będę odbierać telefony, umawiać doktora na spotkania, prowadzić księgowość i codziennie jeść z Paulem lunch! Uśmiechnęła się promiennie do Paula. Odniosłam wrażenie, że Carrie odzy skała poczucie wartości i pewność siebie. Wkrótce jednak miałam się przekonać, że by ła to maska zakładana specjalnie dla nas. Gdy przekraczała próg sy pialni, ogarniała ją apatia, samotność i tęsknota za utracony m dzieciństwem, matką i nieży jący m bratem bliźniakiem. Chris spy tał, dlaczego przy jechałam sama. – Julian bardzo chciał przy jechać – skłamałam. – Ale miał pewne zobowiązania. Prosił, aby m pogratulowała ci w jego imieniu. Mamy bardzo napięty program i dlatego przy jechałam ty lko na dwa dni. W przy szły m miesiącu nagry wamy Giselle. Gdy obiad dobiegł końca, przenieśliśmy się do hotelowej restauracji. Nadeszła pora
wręczenia Chrisowi prezentów. Paul podarował mu olbrzy mią paczkę, zby t dużą i ciężką, aby nią potrząsnąć. (W dzieciństwie mieliśmy zwy czaj potrząsania prezentami i zabawiania się w odgady wanie zawartości). – Książki! – wy krzy knął Chris. W paczce znajdowało się sześć gruby ch tomów ency klopedii medy cznej, na którą Paul musiał wy dać fortunę. – Ty lko ty le zdołałem unieść – wy jaśnił Paul. – Resztę znajdziesz u siebie w pokoju. Chris pozostawił mój prezent na koniec, przeczuwając, że będzie najcenniejszy. Ostrzegłam go, aby nie próbował potrząsać paczką, gdy ż mogłoby to uszkodzić jej zawartość. – To są z pewnością książki, nic innego nie mogłoby ty le waży ć. – Podpowiem ci. Dawno temu powiedziałeś, że za tę rzecz oddałby ś wszy stkie inne prezenty, a nasz tata obiecał, że gdy otrzy masz lekarską torbę, spełni twoje marzenia. Chris wolno rozwiązał kokardę i odwinął kolorowy papier. Drżący mi rękami wy jął z pudełka francuski mahoniowy futerał z poły skujący m zamkiem z brązu, kluczy kiem i uchwy tem. Spojrzał na mnie z czułością. – O rany, Cathy – szepnął zdławiony m głosem, a w jego oczach zakręciły się łzy. – Nigdy by m nie przy puszczał, że pewnego dnia otrzy mam takie cacko. Nie powinnaś by ła... To kosztuje... – Bardzo chciałam podarować ci ten mikroskop. Nie jest to ory ginał, ale podobno doskonała replika mikroskopu Johna Cuffa. Nawet działa. Jeśli znajdziesz odrobinę wolnego czasu, możesz badać wirusy i bakterie. – Ale prezent! – westchnął Chris, studiując z zainteresowaniem przy rząd. Dwie duże łzy spły nęły mu po policzkach. – Pamiętałaś o obietnicy taty. – Jak mogłaby m zapomnieć? Jedy ną rzeczą, jaką zabrałeś z sobą do Foxworth Hall, by ł mały katalog mikroskopowy. – Za każdy m razem, gdy zabiłam muchę czy pająka, Chris żałował, że nie ma pod ręką mikroskopu. Gdy mieszkaliśmy na poddaszu, wy jaśnił nawet przy czy nę wczesnej śmierci my szy. – Dlaczego my szy ży ją tak krótko? – spy tał poważnie Paul. – Skąd wiedziałeś, że umierają młodo? Czy znakowałeś małe? Tak, ży liśmy w szczególny m świecie. Niejednokrotnie obserwowaliśmy, jak my szy wy chodziły z kry jówek i podjadały nasze posiłki. Mieliśmy nawet swojego ulubieńca, Mikiego, który by ł największy m łakomczuchem. Nadeszła pora powrotu do Nowego Jorku. Musiałam stanąć twarzą w twarz z Julianem. Paul zabrał Carrie i Henny do kina, a ja z Chrisem spacerowałam po ogrodzie otaczający m internat. – Widzisz to okno na drugim piętrze? Tam by ł mój pokój. Mieszkałem z Hankiem. Przestawaliśmy na ogół z przy jaciółmi z naszej ośmioosobowej grupki; przez całe studia trzy maliśmy się razem. Nawet na randki chodziliśmy wspólnie. – Och, czy miałeś wiele dziewcząt? – Nie! Czasami chodziliśmy na potańcówki, ale nie mieliśmy na to wiele czasu. Wkuwaliśmy fizy kę, biologię, anatomię i tak dalej. – Nie interesuje mnie nauka. Czy by ł, a raczej czy jest w twoim ży ciu ktoś specjalny ? Chris chwy cił mnie za rękę i przy ciągnął lekko do siebie. – Czy mam je wszy stkie wy mienić po nazwisku? Zajęłoby to zby t wiele czasu. Gdy by by ła
jakaś szczególna dziewczy na, powiedziałby m ci o niej. Ale nie by ło. Lubiłem je, ale nie na ty le, żeby mówić o miłości. Czy o to ci chodzi? Tak, to właśnie chciałam usły szeć. – Ale chy ba nie ży łeś w celibacie? – Nie twoja sprawa – odparł wesoło. – A jednak moja. Uspokoiłaby m się, gdy by m wiedziała, że kogoś masz. – Jest w moim ży ciu dziewczy na, którą kocham ponad wszy stko. Odkąd sięgnę pamięcią, zawsze by ła przy mnie. Kiedy kładę się spać i zamy kam oczy, widzę, jak tańczy nade mną, woła mnie i delikatnie całuje w policzek. Czasami śnię o pewnej nocy, kiedy oboje siedzieliśmy zmarznięci na dachu i wpatry waliśmy się w usiane gwiazdami niebo i w księży c, który niczy m oko Boga spoglądał na nas z wy soka, potępiając nasze czy ny oraz my śli. Więc widzisz, Cathy, jest dziewczy na, która mnie prześladuje i nie daje spokoju. Czy jesteś usaty sfakcjonowana? Odwróciłam się w stronę Chrisa i jak we śnie zarzuciłam mu ręce na ramiona, szepcząc: – Chris, nie kochaj mnie. Zapomnij. Zrób tak jak ja; gdy spotkałam miłość na swojej drodze, nie odtrąciłam jej. Uśmiechając się ironicznie, odepchnął mnie. – Tak właśnie zrobiłem, Catherine Doll. To ty by łaś pierwszą miłością na mojej drodze. Nie potrafię o niej zapomnieć. Ale to mój problem.
Czarne chmury Chris i Paul,
nie mówiąc już o Carrie, namawiali mnie, aby m przy jechała do Clairmont. Zgodziłam się, ale ty lko na kilka dni. Raz jeszcze urzekł mnie wspaniały ogród Paula, jego dom i panująca w nim atmosfera ciepła i serdeczności. Boże, tak wy glądałoby moje ży cie, gdy by m związała się z Paulem. Żadny ch problemów, po prostu spokojne, beztroskie ży cie. Pomy ślałam o Julianie i jego złośliwy m charakterze, o podejrzliwości i braku zaufania. Mąż często czy tał moją pry watną korespondencję, zapewne w poszukiwaniu dowodów zdrady. Stałam na balkonie i podziwiałam ogród Paula. Nagle usły szałam szelest. Ktoś położy ł dłonie na moich ramionach. Chris. Odchy liłam lekko głowę, oparłam ją na ramieniu brata i zerknęłam na usiane gwiazdami niebo. Spoglądał na nas ten sam księży c, który kilka lat temu by ł świadkiem naszej miłości. – Cathy, Cathy – szepnął Chris. – Bez ciebie ży cie nie ma sensu. Oddałby m dy plom i wy ruszy ł na bezludną wy spę, gdy by ś ty lko zechciała mi towarzy szy ć. – A co z Carrie? – Pojechałaby z nami. Całował mnie namiętnie, tracąc nad sobą kontrolę. Mimo woli zaczęłam reagować na pieszczoty. – Przestań! – krzy knęłam. – Jesteś ty lko bratem! Zostaw mnie w spokoju! Znajdź sobie kogoś innego! Te słowa dotknęły go do ży wego. – Cathy, nie potrafię cię znienawidzić. Czasami bardzo tego chcę, gdy ż przy pominasz mi mamę, ale nie potrafię. Za bardzo cię kocham. Odwrócił się i zniknął w kory tarzu, zatrzaskując za sobą drzwi. Nie! Nie by łam podobna do mamy. Oddawałam pocałunki ty lko dlatego, że pragnęłam odnaleźć utraconą tożsamość. Julian chciał przy właszczy ć sobie moją witalność i siłę. Pozwolił mi podejmować decy zje, aby samemu nie ponosić za nie żadnej odpowiedzialności. A ja wciąż nie wiedziałam, kim jestem, ciągle udowadniałam sobie swoją wartość, by w końcu pokazać babci, że nie jestem diabelskim nasieniem. Widzisz, babciu, gdybym była zła,nie pokochałby mnie żaden mężczyzna! Tego dnia stałam na werandzie i rozmy ślając o babci, obserwowałam, jak Carrie sadziła bratki, które sama wy hodowała z nasion. Obok niej leżały małe doniczki, grabki i szpadelek. Chris podszedł do mnie i pokazał mi gazetę. – Jest tu arty kuł, który cię z pewnością zainteresuje. Powinnaś go przeczy tać. „Wspaniała para baletowa, Julian Marquet i Catherine Dahl, nie będzie już razem tańczy ć. Po raz pierwszy od wielu lat Julian Marquet zatańczy z inną partnerką w ekranizowany m przedstawieniu Giselle. Doszły nas słuchy, że para, która swoje pierwsze kroki stawiała w Clairmont, zamierza się rozstać”. To nie wszy stko! Tancerką, która miała mnie zastąpić, by ła Yolanda Lange! Giselle by ła naszą
największą szansą, mogliśmy odnieść oszałamiający sukces, a Julian wy brał Yolandę! Niech go diabli wezmą! Zachowy wał się jak mały, nieodpowiedzialny chłopiec, marnujący najlepszą szansę. Chris zerknął na mnie uważnie i spy tał: – Co masz zamiar zrobić? – Nic! – wy krzy knęłam, nie potrafiąc zebrać my śli. Staliśmy w milczeniu, śledząc pochy loną nad grządkami Carrie. – Cathy, Julian nie chciał, żeby ś przy jechała do Clairmont, prawda? Dlatego przekonał madame Zoltę, aby obsadziła Yolandę w twojej roli. Ostrzegałem cię, żeby ś nie pozwoliła nikomu kierować swoim losem. Gdy by nie Julian, już dawno stała by ś się gwiazdą. Wstałam i zaczęłam energicznie spacerować po werandzie. Nasz kontrakt z madame Zoltą wy gasł dwa lata temu. Uzgodniliśmy, że rocznie zatańczy my w dwunastu przedstawieniach. Poza ty m by liśmy wolni i nic nie stało na przeszkodzie, aby tańczy ć w inny ch zespołach baletowy ch. Dobrze, niech tańczy z Yolandą! Niech się ośmieszy – pomodlę się o to do Boga! Niech ją upuści! Nie obchodzi mnie to! Jakby m miała za mało kłopotów, musiałam iść po poradę do ginekologa. Nigdy nie miesiączkowałam regularnie, lecz dwie spóźnione miesiączki spędzały mi sen z powiek. Niemożliwe, aby m zaszła w ciążę, to na pewno coś innego... A jeśli nie, muszę znaleźć wiele siły na dokonanie aborcji! Nie mogłam mieć dziecka! Zdawałam sobie sprawę, że dziecko w ży ciu tancerki oznaczało koniec kariery. Pewnego ciepłego wiosennego dnia odwiedziłam madame Marishę, poświęcającą się kształceniu młodziutkich tancerzy. Ta wizy ta przekonała mnie, że mijające jak sekundy lata przemienia mnie w starą, pomarszczoną madame Zoltę, której uroda zachowała się jedy nie na wy blakły ch fotografiach. – Catherine! – wy krzy knęła wesoło madame. – Dlaczego ukry łaś się na widowni? Jak miło cię znów zobaczy ć! I nie my śl, że nie wiem, dlaczego jesteś taka smutna! Popełniłaś niewy baczalny błąd, zostawiając Juliana. Mówiłam ci przecież, że jest duży m dzieckiem. Nie można zostawiać go samego, bo zrobi sobie i inny m krzy wdę. Dlaczego pozwoliłaś, żeby to on kontrolował wasze angaże? Powiem ci coś: za nic w świecie nie pozwoliłaby m, żeby mąż obsadził kogoś innego w mojej roli! Och Boże, ale z niej by ła gaduła! – Proszę się o mnie nie martwić, madame! – odparłam. – Jeśli mój mąż nie chce ze mną tańczy ć, to na pewno znajdzie się ktoś inny. Podeszła do mnie i kładąc swoje kościste dłonie na moich ramionach, potrząsnęła mną silnie, jakby chciała zbudzić mnie z głębokiego snu. Od śmierci Georgesa postarzała się bardzo. Jej niegdy ś hebanowe włosy by ły zupełnie białe. Uśmiechnęła się, ukazując wspaniałe, śnieżnobiałe zęby. – Czy pozwolisz, aby mój sy n zrobił z ciebie pośmiewisko? Ktoś zajął twoje miejsce! Sądziłam, że masz więcej silnej woli. Masz wrócić do Nowego Jorku i pozby ć się Yolandy ! Pamiętaj, małżeństwo jest święte! – Przerwała na chwilę, zamy śliła się i dodała ciepły m głosem: – Chodź ze mną, Catherine. – Ujęła moją dłoń i poprowadziła do biura. – Opowiedz mi, co między wami zaszło.
– To nie pani sprawa! Madame Marisha oparła się o poręcz krzesła, zmierzy ła mnie groźny m wzrokiem i sy knęła: – Wszy stko, co doty czy Juliana, jest też moją sprawą. – Uśmiechnęła się i dodała nieco łagodniejszy m głosem: – A teraz usiądź i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Nie wiesz wszy stkiego o Julianie. By łam o kilka lat starsza od swojego męża, lecz do ostatniej chwili odwlekałam decy zję o założeniu rodziny. Czekałam, aż moja kariera będzie dobiegała końca. Georges nie chciał mieć dziecka, gdy ż uważał, że stanie się ono przeszkodą w jego ży ciu i karierze. Sama więc widzisz, że od momentu urodzenia Julian nie by ł rozpieszczany m sy nkiem. Nie zmuszaliśmy go do tańca, ale ciągle nam towarzy szy ł, więc świat baletu automaty cznie stał się jego światem. Westchnęła głęboko, ocierając czoło kościstą dłonią. – Przy znaję, że by liśmy bardzo surowy mi rodzicami. Robiliśmy wszy stko, co w naszej mocy, by stworzy ć ideał. Sprawiało to nam jednak niemało kłopotów. Pamiętam, że uczy liśmy go nienagannej dy kcji, a on w zamian wy śmiewał się z nas, uży wając wulgarnego języ ka, slangu, jakim posługują się ulicznice i kry minaliści. Dopiero po śmierci męża zdałam sobie sprawę, że moje kontakty z Julianem ograniczały się do rozkazów i nakazów. Georges by ł chy ba zazdrosny o talenty swojego sy na. Zdawał sobie sprawę, że by ł on bardziej utalentowany m tancerzem, który przy wy trwałej pracy i odrobinie szczęścia osiągnie sukces, o jakim on, dojrzały arty sta, nie odważy łby się marzy ć. Przerwała ponownie i przechy lając w bok głowę, patrzy ła mi uważnie w oczy, jakby chciała sprawdzić, czy słucham jej opowieści. Tak, słuchałam z duży m zainteresowaniem. Bardzo chciałam poznać tajemnicze strony ży cia Juliana. – Julian starał się zranić Georgesa, ojciec nie zostawał mu dłużny. Powodem ich wzajemnej niechęci by ł fakt, że Julian wy śmiewał się z umiejętności ojca, nazy wając go podrzędny m tancerzem. Zdarzało się nieraz, że nie rozmawiali z sobą przez miesiąc! Julian oddalał się od nas coraz bardziej, aż pewnego dnia, w Boże Narodzenie, w nasze ży cie weszła nowa osoba. To by łaś ty ! Moim obowiązkiem jest przekazy wanie wiadomości i tajemnic sztuki scenicznej młodszemu pokoleniu, ale muszę ci wy znać, że niechętnie przy jęłam cię do swojej szkoły. Obawiałam się, że skrzy wdzisz Juliana. Nie wiem, skąd mi to przy szło do głowy, ale gdy ujrzałam twoją rodzinę, by łam pewna, że łączy cię coś z ty m doktorem. Catherine, masz w sobie coś, co jest rzadkie u tancerzy, jakąś trudną do zdefiniowania miłość i pasję do tańca, które wy noszą na sam szczy t. Gdy ujrzałam was tańczący ch razem, nie mogłam uwierzy ć własny m oczom. Julian zwierzy ł się, że bardzo mu się podobasz i już wkrótce ulegniesz jego wdziękom. Kiedy z nim tańczy łaś, w twoich duży ch, łagodny ch oczach widziałam miłość, lecz gdy cichły ostatnie takty muzy ki, miłość przemieniała się w obojętność. Sądziłam, że jesteś doświadczoną i przebiegłą kobietą, a okazało się, że jesteś ty lko niewinny m dzieckiem! A teraz ty zostawiasz go samego i lecisz do swojego brata... Powinnaś by ła lepiej poznać jego słabości i lęk przed samotnością. Nagle podskoczy ła do mnie niczy m czarny, rozjuszony kot i stojąc nade mną, krzy czała: – Co by ś zrobiła bez Juliana? Gdy by nie on, nie mogłaby ś nawet marzy ć o wy stępach w Nowy m Jorku! Nigdy ! To mój sy n cię inspiruje! Bez niego siedziałaby ś teraz w Clairmont i wy chowy wała dzieci doktora! Dlaczego więc za niego wy szłaś?! Powiedział mi, że go nie kochasz! Więc podałaś mu narkoty ki, zostawiłaś samego i przy leciałaś do swojego braciszka! Dobrze wiesz, że twoje miejsce jest u boku mojego sy na! Tak! Tak! – wrzeszczała. – Zadzwonił
do mnie i wszy stko opowiedział! A teraz nienawidzi cię z całego serca! Chce się z tobą rozejść! Oddał ci swoje serce, a ty je zdeptałaś! Powoli wstałam z krzesła, dłonią otarłam spocone czoło, starając się powstrzy mać napły wające łzy. Nagle zrozumiałam! Kochałam Juliana! Dopiero teraz zauważy łam, że by liśmy do siebie podobni jak dwie krople wody. On nienawidził ojca, który od początku odtrącał przy jaźń i miłość sy na, a moje szaleństwo wy nikało z nienawiści do matki. – Madame, powiem pani coś, co może panią zaskoczy i o czy m Julian z pewnością nie wie. Kocham pani sy na, chy ba zawsze go kochałam, choć długo nie potrafiłam pogodzić się z tą my ślą. Potrząsnęła głową i odparła: – Dlaczego więc go zostawiłaś? Odpowiedz mi! Zostawiłaś go, bo się dowiedziałaś, że lubi młode dziewczy ny ? Jakaś ty głupia! Żaden mężczy zna nie oprze się nastolatce, nie oznacza to jednak, że przestał kochać żonę! Nie możesz zniszczy ć swojego małżeństwa ty lko dlatego, że Julian pożąda niewinny ch dziewcząt. Uderz go, kopnij w siedzenie, szantażuj go! Rób, co chcesz, by le ci uległ. Ale ty nic nie mówisz, zachowujesz się, jakby cię to nie doty czy ło, po czy m wy znajesz mu, że jest dla ciebie niczy m! – Nie jestem jego matką! Nie jestem też Bogiem! – odparłam rozgniewana jej słowami. Podeszłam do drzwi, miałam dość tej rozmowy. – Nie wiem, czy będę w stanie odciągnąć Juliana od młody ch dziewcząt, ale spróbuję. Postaram się zrozumieć jego słabostki i dam odczuć swoją miłość, ale nigdy w ży ciu nie pogodzę się z my ślą, że mój mąż kocha inne kobiety. Madame Marisha podeszła, wzięła mnie w ramiona i wy szeptała łagodny m głosem: – Biedne dziecko. Potraktowałam cię srogo, ale to dla twojego dobra. Nie miałam racji, mówiąc, że bez niego by łaby ś niczy m. To on jest niczy m bez ciebie! Julian ma skłonności samobójcze, gdy ż uważa, że nie jest wart ży cia. To wszy stko wina Georgesa; nigdy nie potrafił docenić sy na. Wróć do Juliana i powiedz mu, że Georges bardzo go kochał. Powiedz mu, że by ł z niego niezmiernie dumny. Catherine, przekonaj go, że nie potrafisz bez niego ży ć. Pospiesz się, może nie zrobił sobie jeszcze nic złego. Znów nadszedł czas pożegnania z Carrie, Paulem i Henny. Chris ty m razem jechał ze mną. – Jadę z tobą! Nie zostawię cię samej na pastwę tego szaleńca! Kiedy się pogodzicie i uznam, że jesteś bezpieczna, wtedy dopiero odjadę. Carrie jak zwy kle płakała. Tuż za nią stał Paul, a z jego oczu wy czy tałam, że zawsze mogę wrócić i znaleźć miejsce w jego domu i sercu. Z okienka samolotu dostrzegłam machający ch do nas Paula i Carrie, którzy stali przy tuleni do siebie. Wkrótce zniknęli. Usiadłam wy godniej w fotelu i opierając głowę o ramię Chrisa poprosiłam, by mnie obudził, gdy znajdziemy się nad Nowy m Jorkiem. – Ale z ciebie towarzy szka podróży – skarży ł się, ale po chwili na policzku poczułam jego miarowy oddech. * O trzeciej po południu wy lądowaliśmy. By ł gorący, duszny dzień. – O tej porze Julian jest w teatrze na próbie. One też są nagry wane; wy korzy stują je w filmach promocy jny ch. Próby są niezmiernie ważne. Nigdy przedtem nie tańczy liśmy w ty m teatrze na scenie, więc musiałaby m ją dobrze poznać.
Chris ciągnął za mną duże walizy, ja niosłam jego lekką torbę podróżną. Roześmiałam się, szczęśliwa, że jest przy mnie, choć przeczuwałam, że Julian wpadnie w szał. – Trzy maj się z boku... jeśli wszy stko pójdzie dobrze, nie pokazuj się. Zobaczy sz, Julian ucieszy się z mojego powrotu. W rzeczy wistości nie jest taki narwany. – Z całą pewnością – odparł Chris ponuro. Weszliśmy do teatru, w który m panował półmrok. Naszy m oczom ukazała się jaskrawo oświetlona scena, wokół której poustawiane by ły kamery telewizy jne. Reży ser, producent i kilka inny ch osób siedziało w pierwszy m rzędzie. Na widowni panował przenikliwy chłód i choć na twarzach tancerzy z corps de ballet lśniły kropelki potu, drżałam z zimna. Chris wy jął z torby sweter i okry ł moje ramiona. Nigdzie nie dostrzegłam Juliana. Ledwo zdąży łam o nim pomy śleć, ukazał się na scenie, wy konując serię jetés. Och, prezentował się wspaniale w biały ch rajstopach i jaskrawoczerwony ch getrach! – Ojej! – szepnął Chris. – Czasami zapominam, że na scenie wy gląda świetnie! Nie dziwię się, że kry ty cy przepowiadają mu wielką karierę. Musi jednak nauczy ć się dy scy pliny. Niech to się wreszcie stanie... Mam też na my śli ciebie, Cathy. Uśmiechnęłam się, wiedząc, że ja również powinnam nad nią popracować. – Tak – odparłam. – Mnie też brakuje dy scy pliny. Julian skończy ł taniec solo i u jego boku pojawiła się ubrana na czerwono Yolanda Lange. By ła piękniejsza niż zazwy czaj. Jak na wy soką tancerkę tańczy ła znakomicie, ale ty lko do momentu gdy dołączy ł do niej Julian. Na każdy m kroku popełniali błędy. Wy ciągnął rękę, by ująć ją w talii, a ty mczasem ręka zatrzy mała się na pośladkach. Inny m razem zby t szy bko podniósł dłoń do góry i oboje stracili równowagę. Tancerz, który pozwoliłby upaść partnerce, wkrótce nie miałby z kim tańczy ć. Ten sam element powtarzali niemalże w nieskończoność, lecz każda próba kończy ła się niepowodzeniem, pozostawiając u widzów wrażenie, że Yolanda porusza się jak kłoda drewna, a technika Juliana pozostawia wiele do ży czenia. Siedząc daleko od sceny, sły szałam przekleństwa Yolandy. – Niech cię diabli wezmą! – sy knęła do Juliana. – Jeśli mnie upuścisz, dopilnuję, aby ś nigdy więcej nie zatańczy ł! – Cięcie! – krzy knął reży ser, niecierpliwie rozglądając się po sali. W corps de ballet panowało poruszenie. Zniecierpliwieni tancerze z niechęcią patrzy li na solistów, którzy marnowali ich czas. – Marquet! – zawołał reży ser, znany wśród tancerzy z arogancji. – Co, do cholery, się z tobą dzieje? Nie umiesz tańczy ć? Wy dawało mi się, że znasz ten balet! Od trzech dni marnujemy czas... – Ja? – zdziwił się Julian. – To ona za wcześnie skacze! – W porządku – odparł sarkasty cznie reży ser. – To zawsze jej wina, nigdy twoja. Starał się powściągać gniew, wiedząc, że kry ty kowany Julian może w każdej chwili zejść ze sceny. – Kiedy pańska żona będzie mogła tańczy ć? – Chwileczkę! – wtrąciła się Yolanda. – Przy leciałam tu aż z Los Angeles, a pan teraz mówi, że to Catherine powinna by ć obsadzona w tej roli! Nie pozwolę na to! Podpisałam przecież kontrakt! Podam was do sądu! – Panno Lang – odparł spokojnie reży ser. – Proszę nie zapominać, że pani jedy nie zastępuje
Catherine Dahl. Proszę jeszcze raz spróbować. Marquet, niech pan dobrze liczy. Uwaga! Więc tańczy ła jedy nie w moim zastępstwie, a ja my ślałam, że już wy kluczono mnie z tego przedstawienia. Z sady sty czną wręcz radością przy glądałam się, jak Julian robił z siebie i swojej partnerki niezdarę. Ze sceny dochodziły pomruki niezadowolenia. Ze współczuciem przy glądałam się Julianowi, który z niesły chaną determinacją próbował utrzy mać Yolandę. W każdej chwili reży ser może krzy knąć: „Ujęcie numer dziesięć” i wtedy ja wejdę na scenę. – Hej, Catherine! – Usły szałam nagle głos madame Zolty. Siedziała w pierwszy m rzędzie i gesty kulując, dawała mi znaki, aby m usiadła obok niej. – Przepraszam na chwilę, Chris – szepnęłam. – Muszę iść, by uratować swoją karierę, zanim on wszy stko zniszczy. Gdy usadowiłam się obok madame Zolty, nie patrząc na mnie, sy knęła: – Taaak. Więc nie jesteś bardzo chora. Spójrz na swojego męża. Kompromituje nas wszy stkich. Powinnam by ła o ty m wiedzieć i zmieniać mu częściej partnerki. Teraz jesteś jedy ną tancerką, z którą potrafi tańczy ć. – Madame – spy tałam. – Kto zaproponował Yolandzie moją rolę? – Twój mąż – szepnęła z saty sfakcją. – Pozwoliłaś, aby przejął kontrolę. Popełniłaś błąd. Julian jest nieodpowiedzialny m człowiekiem. A teraz biegnij szy bko się przebrać. Kilka minut starczy ło mi na nałożenie kostiumu, spięcie włosów i włożenie pointów. Szy bko rozgrzałam się przy drążku w garderobie. Po chwili czekałam gotowa za kulisami. Stojąc przed lustrem, zawahałam się przez chwilę. Zastanawiałam się, jak Julian zareaguje na mój widok. Nagle ktoś pchnął mnie mocno do ty łu. – Ja tańczę w tej roli! – krzy knęła Yolanda. – Wy noś się stąd! Sły szy sz? Nie skorzy stałaś ze swojej szansy, więc odejdź. Julian należy do mnie! Spałam w twoim łóżku, uży wałam twoich kosmety ków. Zapamiętaj sobie: zajęłam twoje miejsce! Zignorowałam jej słowa. Gdy przy szła kolej na Giselle, Yolanda złapała mnie mocno za rękę i starała się przeszkodzić w wy jściu na scenę. Odwróciłam się i kopnęłam ją w ły dkę. Zawy ła z bólu. Sunęłam lekko po scenie, tańcząc pointę, przemieniłam się w nieśmiałą wiejską dziewczy nę, zakochaną w Loy s. Tancerze odetchnęli na mój widok, a w oczach Juliana ujrzałam przez chwilę ulgę. – Cześć – szepnął oschle. – Dlaczego wróciłaś? Twój doktorek cię wy rzucił? – Ty wstrętny brutalu! Jak mogłeś zastąpić mnie Yolandą? Wiesz przecież, że jej nienawidzę! – Tak, wiem o ty m – odparł, tańcząc obok mnie. – Dlatego ją o to prosiłem! Posłuchaj mnie, tańcząca laleczko: nikt nie wy stawia mnie do wiatru, a szczególnie własna żona. Nie potrzebuję już ciebie. Wracaj, do kogo chcesz, i wy noś się z mojego ży cia! – Chy ba żartujesz? – spy tałam zdumiona. – Nie kochasz mnie – odrzekł gorzko. – I nigdy mnie nie kochałaś! Cokolwiek robię i mówię, zawsze wolisz kogoś, kto mówi lepiej ode mnie. Ofiarowałem ci wszy stko, co miałem, ale to ci nie wy starczy ło. Więc to jest mój prezent na pożegnanie, moja droga Catherine! To mówiąc, cały m ciężarem ciała przy gniótł moje palce u nóg. Krzy knęłam z bólu, a Julian poklepał mnie lekko po policzku i szy derczy m głosem zapy tał:
– No i co, kochanie, kto zatańczy ze mną Giselle! Na pewno nie ty, prawda? – Ujęcie numer dziesięć! – wy krzy knął reży ser. Julian złapał mnie za ramiona i potrząsnął niczy m szmacianą lalką. Nagle rozluźnił uścisk i położy ł mnie obolałą na środku sceny, a sam taneczny m krokiem wy cofał się za kulisy. Obok mnie pojawił się Chris, który szy bko zdjął mi pointy i zaczął uważnie oglądać nabrzmiałe stopy. Każdy, nawet najbardziej delikatny doty k powodował, że nie mogłam opanować okrzy ków bólu. – Niech to diabli! – sy knął wzburzony Chris. – Jak mógł ci to zrobić?! Obawiam się, że złamał ci palce. Zawiozę cię do ortopedy. Wszy stko będzie dobrze.
Trzynasty tancerz Rentgen wy kazał złamanie trzech palców lewej nogi i jednego prawej. Dzięki Bogu, duże palce nie zostały uszkodzone, w przeciwny m razie by łby to koniec kariery. Godzinę później moja lewa noga pokry ta by ła gipsem, sięgający m do kolana. W uszach brzmiały mi jeszcze ostatnie słowa ortopedy : – Nie mogę pani zagwarantować powrotu na scenę. Zaniepokojona tą diagnozą spy tałam Chrisa o szanse na całkowite odzy skanie sprawności. – Nie martw się – rzekł z przekonaniem. – Na pewno wrócisz na scenę. Lekarze lubią rozwijać przed pacjentami pesy misty czne wizje ty lko po to, aby później chełpić się przed nimi swoim doświadczeniem i umiejętnościami medy czny mi. Dotarliśmy do domu. Po dłuższy m mocowaniu się z zamkiem drzwi wreszcie puściły i naszy m oczom ukazał się straszliwy widok. Och, mój Boże! Co mogło się tu wy darzy ć? Przez nasze mieszkanie przeszedł huragan. Obrazy, które Julian tak pieczołowicie dobierał, leżały podarte na podłodze! Nawet dwie akwarele namalowane przez Chrisa, przedstawiające mnie w kostiumie! Wszy stko uległo zniszczeniu! Po drogich, marmurowy ch figurkach zostały jedy nie szczątki porozrzucane wokół kominka. Ktoś zdeptał abażury, potłukł żarówki i poprzecinał kable. Poduszki pocięto na drobne kawałki. Dy wan pokry ty by ł ziemią z doniczek i rozdeptany mi kwiatami. Wszy stkie drogocenne przedmioty stanowiące dla mnie bezcenne pamiątki zniknęły bądź zostały zniszczone. – Wandale – szepnął Chris, całując mnie w czoło. Nie potrafiłam opanować łez. – Uspokój się – rzekł łagodnie, po czy m pomógł mi położy ć się na kanapie, podkładając poduszki pod obolałe nogi. Poszedł obejrzeć inne pokoje. Po krótkiej chwili wrócił zaniepokojony, usiadł obok mnie i powiedział: – Cathy, nie wiem, co o ty m my śleć. Wszy stkie twoje ubrania i buty zostały zniszczone. Biżuteria porozrzucana po cały m pokoju, łańcuszki poszarpane, a bransoletki pokrzy wione. Wy gląda na to, że ktoś celowo zniszczy ł twój doby tek, rzeczy Juliana pozostawiając nietknięte. Spojrzał zmieszany, otarł spły wające mi po policzkach łzy i wy ciągnął dłoń, na której leżał pierścionek zaręczy nowy od Paula. Mój piękny pierścionek miał teraz owalny kształt, a bry lant zniknął. W szpitalu zaaplikowano mi środki uspokajające, czułam więc lekki zawrót głowy i dziwną obojętność. Jednak w środku coś we mnie krzy czało, na twarzy poczułam silny podmuch wiatru. Zamknęłam oczy i znalazłam się w głębokim kanionie, otoczony m tak wy sokimi górami, że przesłoniły mi słońce! Wokół panował półmrok, zupełnie jak na poddaszu w Foxworth Hall. – To Julian – szepnęłam słaby m głosem. – To on to wszy stko zrobił. Wrócił do domu i wy ładował swoją złość na moich rzeczach. Ocalił ty lko przedmioty, które sam wy brał i kupił.
– Niech go diabli wezmą! – wy krzy knął Chris. – Powiedz, ile razy mścił się na tobie? Ile razy miałaś podbite oczy ? – Przestań – przerwałam. – Gdy mnie uderzy ł, zawsze potem przepraszał. Tak, mówił, że jest mu bardzo przy kro. Przecież by łam jego jedy ną miłością. Nie wiem, dlaczego tak postępuję, przecież kochamcię z całego serca. – Cathy – szepnął nieśmiało Chris. – Wszy stko w porządku? Sprawiasz wrażenie, jakby ś miała zemdleć. Pościelę ci łóżko w sy pialni. Środki uspokajające zaczy nają już działać, więc wkrótce zaśniesz. Ale gdy się obudzisz, wy jedziemy razem. Nie przejmuj się zniszczoną garderobą, kupię ci nową. A jeśli chodzi o pierścionek od Paula, to poszukam bry lantu w sy pialni, na pewno leży gdzieś na podłodze. Nie znalazł bry lantu. Wkrótce zasnęłam. Brat przeniósł mnie do sy pialni, a gdy otworzy łam oczy, siedział przy mnie na łóżku i przy glądał mi się uważnie. W pokoju panował półmrok. Julian wróci wkrótce do domu i zastanie nas oboje. – Chris... Czy to ty mnie rozebrałeś i nałoży łeś koszulę nocną? – spy tałam obojętnie, zerkając na rękaw swej ulubionej niebieskiej koszuli. – Tak – odparł krótko. – Sądziłem, że będzie ci o wiele wy godniej, a poza ty m nie zapominaj, że jestem lekarzem. – Osiągnąłeś już swój ży ciowy cel. A ja? Nie jestem primabaleriną i chy ba nigdy nią nie zostanę. – Cathy, nie bądź taką pesy mistką. Czeka cię pasmo sukcesów, świat dopiero pozna najwspanialszą primabalerinę, Catherine Dahl. Zostałaby ś nią już dawno temu, gdy by ś ty lko nie spotkała na swojej drodze Juliana. Pozwoliłaś, aby przejął rolę menedżera. Dy rektorzy teatrów boją się podpisać z wami kontrakt, bo nie ufają twojemu mężowi, który kieruje się emocjami. Jego niekontrolowane wy buchy złości zrażają wpły wowy ch ludzi. Powinnaś odejść od niego. By ło mi przy kro, że to powiedział, ale by ła to naga prawda. Brak opanowania i częste wy buchy gniewu Juliana zniechęcały prestiżowe agencje. – Musisz już iść, Chris. Nie chcę, żeby cię zobaczy ł. Nie mogę go zostawić. Wiem, że kocha mnie na swój sposób. Ty lko ja potrafię złagodzić jego złość. Kocham go. – Czy ty jesteś ślepa? Przemawia przez ciebie litość, a nie miłość. Spójrz wokół siebie, Cathy. Ty lko szaleniec mógł tego dokonać. Nie! Nie zostawię cię samej! Może wróci do domu pijany albo pod wpły wem narkoty ków! – Julian nie uży wa narkoty ków! – broniłam męża. Bardzo chciałam zapomnieć o jego wadach. – Chciał pozbawić cię tego, co jest dla ciebie najważniejsze. Więc nie wmawiaj mi, że jest poczy talny m człowiekiem. Kiedy przebierałaś się w teatrze, podsłuchałem rozmowę, z której dowiedziałem się, że odkąd Julian zaczął uganiać się za Yolandą, zachowuje się bardzo dziwnie. Wszy scy podejrzewają, że zaży wa narkoty ki. Obserwowałem go przez kilka godzin; jestem pewien, że tak jest naprawdę. Czułam się zmęczona i senna. Zamknęłam oczy. Powoli ogarniała mnie senność, która niosła z sobą ukojenie. – Cathy, pozwól, że się przy tobie położę. Będę czuwać u twojego boku, a gdy wróci Julian, ulotnię się. Chris uśmiechnął się tak promiennie, że skinęłam ty lko głową, pozwalając objąć się silny m,
ciepły m ramionom. Drzemiąc, czułam na twarzy czy jeś delikatne usta, które już wkrótce muskały moje wargi. – Tak bardzo cię kocham, Cathy. O Boże, jak ja cię kocham. Przez moment pomy ślałam, że to Julian wrócił do domu i przepraszał mnie za to, że zranił mnie i upokorzy ł. Tak zawsze postępował – najpierw zadawał ból, a później kochał mnie namiętnie, szepcząc czułe słowa. Odwróciłam się więc w jego stronę i oplótłszy go rękoma, oddawałam pocałunki. Pogłaskałam włosy i zrozumiałam swoją pomy łkę! Włosy, które trzy małam między palcami, by ły miękkie i jedwabiste, zupełnie jak moje. – Chris! – wy krzy knęłam. – Przestań! Ale Chris nie reagował na protesty. Podniecony obsy py wał moją twarz, szy ję i piersi gorący mi pocałunkami. – Nie zabraniaj mi – szepnął. – Ży ję w ciągły m stresie. Chciałem pokochać kogoś innego, ale zawsze widzę ty lko ciebie, sły szę ty lko twoje imię. Cathy, zostaw Juliana! Zamieszkajmy razem! Pojedziemy gdzieś daleko, gdzie nikt nas nie zna. Będziemy ży ć jak mąż i żona. Zobaczy sz, nie będziemy mieć żadny ch dzieci. Jeśli zechcesz, zaadoptujemy je, wiesz, że potrafimy by ć dobry mi rodzicami... Przecież bardzo się kochamy. Zawsze tak będzie, nawet jeżeli uciekniesz z dwunastoma mężczy znami, to twoje serce i tak będzie należało do mnie. Przy glądając się jego jasnej głowie, opartej o moje piersi, oznajmiłam: – Christopher, spodziewam się dziecka Juliana. W Clairmont poszłam do ginekologa, to dlatego zostałam w domu o kilka dni dłużej. Usiadł na łóżku i chowając twarz w dłoniach, rozpłakał się jak mały chłopiec. – Cathy, dlaczego ja zawsze przegry wam? Najpierw by ł Paul, potem Julian... a teraz dziecko. Wy jedźmy razem i jeśli pozwolisz, adoptuję to dziecko! Julian nie nadaje się na ojca! Jeśli nie chcesz, aby m cię doty kał, pozwól mi ży ć obok siebie, pozwól widy wać cię codziennie i sły szeć twój głos. Czasami żałuję, że uciekliśmy z Foxworth Hall... Tam by łaś ty lko ze mną. Zapadła cisza. Oboje wiedzieliśmy, że nadejdzie dzień zapłaty za nasze grzechy. – Chris, będę miała z Julianem dziecko – powtórzy łam dobitnie. – Pragnę tego dziecka, ponieważ kocham swojego męża cały m sercem. Ty le razy zwodziłam go ty lko dlatego, że nie potrafiłam go docenić. Gdy by m by ła lepszą żoną, nie potrzebowałby ty ch wszy stkich dziewcząt. Kocham cię, Chris, ale wiem, że muszę zapomnieć o tej miłości, i tobie radzę to samo. Zapomnij o przeszłości i o Catherine Doll, która już nie istnieje. – Przebaczy łaś mu to, że połamał ci palce? – spy tał z niedowierzaniem. – Pamiętam, jak godzinami błagał mnie, żeby m wy znała mu miłość. Z moich ust nigdy jednak nie padło słowo „kocham”. Stworzy łam wokół siebie niewidzialny mur, którego Julian nie potrafił przeskoczy ć. Widziałam w nim jedy nie wspaniałego tancerza, a nie mężczy znę! Pozwól mi odejść, Chris, nawet jeśli miałaby m cię już nigdy nie zobaczy ć. Urodzę dziecko... A on znajdzie się na szczy tach kariery, ale już beze mnie. Chris wstał z łóżka i nie odzy wając się, wy szedł z pokoju, trzasnąwszy mocno drzwiami. Wkrótce zapadłam w sen. Śnił mi się Bart Winslow, mąż mamy. Ubrana w zieloną aksamitną suknię tańczy łam walca z przy stojny m Bartem. Nagle mój partner zatrzy mał się, wziął mnie na ręce i zaniósł na górę do sy pialni. Moja twarz i szy ja zostały obsy pane pocałunkami, a gdzieś w oddali rozległ się dźwięk do złudzenia przy pominający dzwonek telefonu. Zerwałam się jak rażona prądem. Dlaczego ktoś dzwoni w środku nocy ?
– Halo? – spy tałam pełna niepokoju. – Pani Marquet? – Tak, słucham. Kobiecy głos poinformował mnie, że dzwoni szpital. – Pani Marquet, proszę naty chmiast przy jechać. Pani mąż uległ wy padkowi i jest teraz na chirurgii. Proszę przy wieźć ze sobą książeczkę ubezpieczeniową i dowód osobisty... Pani Marquet... czy pani mnie sły szy ? Nie, nie sły szałam. Wróciłam pamięcią do Gladstone, kiedy jako dwunastoletnia dziewczy nka czekałam na powrót taty. Dwa białe wozy policy jne zajechały pod dom, a policjanci z obojętnością poinformowali nas o wy padku taty. – Chris! Chris! – krzy knęłam w obawie, że zostałam sama. – Jestem! Już idę! Wiedziałem, że będziesz mnie potrzebować. * Wkrótce dotarliśmy do szpitala. Czekając w stery lnej, pomalowanej na biało poczekalni, wpatry wałam się w panującą za oknem ciemność. Jakiś lekarz poinformował nas, że Julian uległ wy padkowi i został poddany operacji. Będzie ży ć! Około południa przeniesiono go z sali pooperacy jnej do pokoju. Ułożono Juliana na specjalny m łóżku dla pacjentów ze złamaniami kończy n. Lewą nogę, pokry tą od stopy do biodra gipsem, podtrzy my wały specjalne pasy. Poraniona i posiniaczona twarz budziła litość. Zazwy czaj pełne i czerwone usta by ły teraz blade jak jego skóra. Do wy golonej skóry głowy przy twierdzono zaczepy, odciągające głowę do ty łu! Na szy i miał umocowany skórzany kołnierz, wy słany od wewnątrz białą flanelką. Złamany kark! Poza ty m wielokrotne złamanie ręki, nie wspominając już o liczny ch obrażeniach wewnętrzny ch. – Czy będzie ży ł?! – wy krzy knęłam wstrząśnięta widokiem męża. – Pani Marquet, jego stan jest bardzo ciężki – odparł spokojnie lekarz. – Radziłby m powiadomić rodzinę. Chris zatelefonował naty chmiast do madame Marishy, podczas gdy ja czuwałam u boku Juliana. Mijały dni. Julian kilkakrotnie odzy skiwał świadomość, po czy m znów ją tracił. Czasami rozglądał się po pokoju nieobecny mi oczami, nie potrafiąc skoncentrować wzroku na jedny m punkcie. Wy dawał niearty kułowane dźwięki, który ch znaczenia nie rozumiałam. Wy baczy łam mu krzy wdy, jakie mi wy rządził, wszy stkie małe grzechy i przewinienia. – Julian – szeptałam mu do ucha. – Proszę, nie umieraj. Madame Marisha przy leciała z Karoliny Południowej i ubrana w czarną, żałobną suknię weszła pewny m krokiem do pokoju. Z niewiary godną obojętnością spojrzała na twarz swego nieprzy tomnego sy na i rzekła: – Lepiej, żeby umarł, niż miałby się obudzić i dowiedzieć, że zostanie kaleką. – Jak pani może tak mówić! – krzy knęłam wzburzona. – On ży je! Ma szansę! Rdzeń nerwowy nie został uszkodzony, więc będzie mógł normalnie chodzić i tańczy ć! Madame Marisha, która nigdy nie okazy wała uczuć, rozpłakała się w moich ramionach jak dziecko. – Powiedz to jeszcze raz... Że będzie mógł tańczy ć, nie okłamuj mnie, on przecież musi
tańczy ć. Po pięciu upiorny ch dniach niepewności Julian zdołał skoncentrować wzrok i po raz pierwszy spojrzał na mnie. Nie mogąc poruszy ć głową, wodził za mną oczami. – Cześć – szepnął. – Cześć, śpiochu. Bałam się, że się już nigdy nie obudzisz. – To by łoby zby t dużo szczęścia, Cathy – odparł, uśmiechając się ironicznie. – Wolałby m umrzeć. – Julian, nie jesteś sparaliżowany. Rdzeń nie został uszkodzony. Lekarze mówią, że to rodzaj szoku, który wkrótce minie. – Kłamiesz, od pasa w dół nic nie czuję, twojej ręki na piersi też nie. Wy noś się stąd! Nie kochasz mnie! Dlaczego tak długo czekałaś? Teraz, gdy umieram, nie potrzebuję ty ch słodkich słówek ani litości! Wy jdź stąd i trzy maj się ode mnie z daleka! Nie potrafiłam opanować łez. Sięgnęłam po torebkę i gotowa do wy jścia krzy knęłam: – Jak mogłeś tak zdemolować nasze mieszkanie! Podarłeś moje ubrania! Potłukłeś lampy, zniszczy łeś obrazy – dobrze wiesz, ile nas kosztowały ! Przecież chcieliśmy zostawić je naszy m dzieciom. A teraz nic nam nie zostało! – Tak, nie mamy nic – stwierdził z saty sfakcją. Ziewnął, dając do zrozumienia, że chce odpocząć. – Dzięki Bogu, nie mamy dzieci i nigdy nie będziemy ich mieć. Uzy skasz rozwód i unieszczęśliwisz kogoś innego. – Julian, czy by łeś ze mną aż tak nieszczęśliwy ? Odwrócił głowę na bok i ocierając łzy, odparł: – Nie, przeży liśmy kilka wspaniały ch chwil. – Ty lko kilka? – No, może trochę więcej. Ale to nie znaczy, że musisz siedzieć przy mnie i opiekować się inwalidą. Wy jdź stąd! Jestem już do niczego. Zdradziłem cię. – Jeśli zrobisz to jeszcze raz, wy pruję ci serce. – Zostaw mnie w spokoju, Cathy. Jestem bardzo zmęczony. Środki uspokajające zaczy nały działać. – Tacy ludzie jak my nie powinni mieć dzieci. – Tacy jak my ?... – Tak, podobni do nas. – A czy m różnimy się od inny ch? Roześmiał się złośliwie, lecz na jego twarzy malował się smutek. – My nie jesteśmy realni. – A jacy jesteśmy ? – spy tałam zdziwiona. – Tańczące kukły, to wszy stko. Tańczący głupcy, bojący się zwy kłego ży cia i odpowiedzialności, jaką z sobą niesie. Kry jemy się w fantazjach i marzeniach. Nie wiedziałaś o ty m? – Nie, nie wiedziałam. – Cathy, to nie ja zniszczy łem twoje rzeczy. To sprawka Yolandy. Ja się ty lko przy glądałem. Bałam się, że mówi prawdę. Czy rzeczy wiście by łam ty lko tańczącą kukłą, nie potrafiącą ży ć w realny m świecie? – Julian... Naprawdę cię kocham. Kiedy ś zdawało mi się, że kocham kogoś innego. Rzeczą
nienaturalną wy dawała mi się miłość do dwóch mężczy zn. Będąc małą dziewczy nką, my ślałam, że kocha się ty lko raz w ży ciu. My liłam się. – Zostaw mnie w spokoju. Nie chcę tego słuchać! Pochy liłam się nad mężem. Spły wające po policzkach łzy padały na jego twarz. Julian zamknął oczy, odwrócił głowę. Pocałowałam jego zaciśnięte usta. – Przestań! Brzy dzę się tobą! – Kocham cię, Julian – łkałam. – Żałuję, że tak późno zdałam sobie z tego sprawę. Spodziewam się dziecka. Twojego dziecka. Zobaczy sz, ono przy wróci sens naszemu ży ciu, nawet jeśli mnie nie kochasz. Proszę, nie odwracaj ode mnie twarzy ; wkrótce zostaniesz ojcem. Nasze dziecko będzie czternasty m tancerzem w twojej rodzinie... Julian spojrzał na mnie załzawiony mi oczami. By ły to łzy żalu i litości nad samy m sobą. – Dobrze ci radzę: usuń to dziecko! Czternastka jest tak samo feralna jak trzy nastka. Zajmowałam sąsiedni pokój. Trzy mając mnie w ramionach, Chris spał obok. Zbudziłam się wcześnie rano. Tego dnia miał odby ć się pogrzeb Yolandy, która nie przeży ła wy padku. Nie budząc brata, wstałam i pokuśty kałam do pokoju Juliana. Obok łóżka siedziała pielęgniarka. Spała ze spuszczoną głową. Spojrzałam na pogrążonego w głębokim śnie męża. Podłączony by ł do kroplówki. Sama nie wiem, dlaczego skoncentrowałam wzrok na butelce z jasnożółty m pły nem. Ogarnął mnie niepokój. Pobiegłam z powrotem do Chrisa i szarpiąc go za ramię, krzy knęłam: – Chris! Chy ba coś się stało! Chris! Zerwał się i chwilę potem stał przy łóżku Juliana, krzy cząc na smacznie śpiącą pielęgniarkę: – Dlaczego pani śpi na dy żurze! Miała go pani obserwować! Odkry ł ramię Juliana, w który m wciąż tkwiła igła. Przewód by ł przecięty ! – O mój Boże – westchnął Chris. – Pęcherzy ki powietrza musiały dotrzeć już do serca. W prawej dłoni Julian trzy mał małe, bły szczące noży czki. – Sam przeciął przewód – szepnęłam. – Popełnił samobójstwo. Odszedł ode mnie... – Skąd wziął noży czki? – spy tał zdenerwowany Chris. Pielęgniarka mamrotała niewy raźnie, tłumacząc, że to jej noży czki, uży wała ich przy wy szy waniu. – Musiały wy paść mi z kieszeni – wy jaśniała. – Przy sięgam, nie pamiętam, jak to się stało. Może wy jął mi je z kieszeni, kiedy poprawiałam pościel? – Już dobrze – przerwałam jej. – Gdy by nie znalazł noży czek, wy my śliłby inny sposób, aby odebrać sobie ży cie. Powinnam by ła to przewidzieć. Ży cie bez tańca nie miało dla niego sensu. Julian został pochowany obok swojego ojca. Na pły cie nagrobkowej kazałam wy ry ć napis: Tu leży Julian Marquet Ukochany mąż Catherine Trzynaste pokolenie rosyjskich tancerzy. Opuszczając cmentarz, zatrzy maliśmy się przy grobie Georgesa. Rozejrzałam się dokoła. Otaczały mnie nagrobki z marmurowy mi posążkami święty ch i aniołów, które uśmiechały się słodko do przechodniów. O Boże, jak ja ich nienawidziłam! Od wieków stały nieruchomo
w jedny m miejscu i obserwowały stworzone z krwi i kości istoty. Obce im by ły płacz i smutek, ich kamienny ch serc nie wzruszy łoby żadne ludzkie cierpienie. I znów znalazłam się w punkcie wy jścia. – Catherine – rzekł Paul. – Twój pokój jest wciąż pusty. Wróć do domu, zamieszkaj z nami, przy najmniej do czasu urodzenia dziecka. Będziesz miała przy sobie Chrisa i Carrie. Twój brat odby wa prakty kę w pobliskim szpitalu w Clairmont. Dobrze wiesz, Cathy, że nie lubię przeby wać z dala od domu, więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałby m by ć w pobliżu, gdy urodzi się mój siostrzeniec. Madame Marisha aż podskoczy ła z wrażenia na dźwięk słowa „siostrzeniec”. – Jesteś w ciąży ? – wy krzy knęła. – Dlaczego mówisz o ty m dopiero teraz! Ależ to wspaniała wiadomość! Jej smutna twarz przy brała nagle radosny wy raz. – Tak naprawdę to Julian nie umarł. Będzie miał sy na! – A jeśli to dziewczy nka? – przerwał Paul, biorąc mnie za rękę. – Domy ślam się, że chciałaby pani mieć wnuka, ale prawdę mówiąc, wolałby m dziewczy nkę, taką jak Carrie i Cathy. – Dziewczy nkę! – wy krzy knęła oburzona. – Bóg wy słucha moich próśb i podaruje nam chłopca, małego Juliana, który będzie tańczy ć o wiele lepiej od swojego ojca i dziadka. Siedziałam o północy na werandzie, bujając się w ulubiony m fotelu Paula. Cicho trzeszczały klepki podłogi. Świecił księży c i gwiazdy, kilka świetlików błąkało się w ciemnościach ogrodu. Ktoś za moimi plecami cichutko otworzy ł i po chwili równie bezszelestnie zamknął drzwi. Nie odwróciłam się, wiedziałam, kto to, rozpoznawałam ludzi nawet w mroku. Usiadł tuż obok mnie w bujany m fotelu, koły sząc się w ty m samy m ry tmie co ja. – Cathy – szepnął. – Przy kro mi, że widzę cię taką zgnębioną i ponurą. Nie my śl, że już nic dobrego cię nie spotka, że wszy stko, co by ło dobre, minęło. Wciąż jesteś bardzo młoda i piękna, a kiedy twoje dziecko już się urodzi, szy bko dojdziesz do siebie i będziesz tańczy ć tak długo, aż poczujesz, że pora zakończy ć karierę i zająć się uczeniem inny ch. Nawet nie spojrzałam na niego. Znów tańczy ć? Jak mogłaby m tańczy ć, jeśli Julian leży pod ziemią? Wszy stko, co mi zostało, to dziecko. Ono będzie dla mnie sensem ży cia. Będę je uczy ć tańca i może kiedy ś osiągnie sławę, która miała by ć udziałem moim i Juliana. Wszy stko, czego mamie nie udało się dać nam, dam mojemu dziecku. Nigdy nie będę go zaniedby wać; jeśli będzie mnie potrzebować, zawsze będę na miejscu. Jeśli będzie krzy czeć „mamo”, nie będzie miało do czy nienia ty lko ze starszą siostrą. Nie chcę stać się taka jak mama, zanim jeszcze straciła męża. To właśnie bolało mnie najbardziej, to, że zmieniła się z kogoś łagodnego i kochanego w prawdziwego potwora. Nie, nigdy nie będę traktować swojego dziecka tak jak ona nas. – Dobranoc, Paul – powiedziałam, wstając. – Nie siedź tu zby t długo. Przy obiedzie wy glądałeś na zmęczonego, a przecież musisz wstać wcześnie. – Catherine? – Nie teraz, później. Potrzebuję czasu. Wchodząc powoli po schodach, my ślałam o dziecku w moim łonie, o ty m, że muszę na siebie uważać, nie jeść by le jakich posiłków, pić dużo mleka, ły kać witaminy i my śleć ty lko o przy jemny ch rzeczach, unikać przy kry ch. Od dzisiaj będę grała muzy kę baletową, moje
dziecko będzie słuchać, nawet przed urodzeniem zacznę je przy uczać do tańca. Uśmiechałam się na my śl o piękny ch baletowy ch spódniczkach, jakie kupię mojej małej dziewczy nce. Na my śl o chłopcu z ciemną, kręconą jak u jego ojca czupry ną uśmiechałam się jeszcze promienniej. Nazy wałby się Julian Janus Marquet. Janus, gdy ż będzie spoglądał równocześnie przed siebie i wstecz. Minęłam Chrisa, który przy gotowy wał się do zejścia po schodach. Musnął mnie dłonią; zadrżałam, wiedziałam, czego pragnie. Nie musiał mówić ani słowa, doskonale wiedziałam, co ma do powiedzenia, znałam jego słowa od początku do końca i na wy ry wki... Znałam go. Choć usilnie próbowałam skupić się na rozwijającej się we mnie niewinnej istocie, my śli wciąż wracały do mamy, napełniając mnie nienawiścią. Matka w jakiś sposób przy czy niła się też do śmierci Juliana. Gdy by śmy kiedy ś nie by li uwięzieni, nigdy nie pokochałaby m ani Chrisa, ani Paula, by ć może nawet nie spotkałaby m w Nowy m Jorku Juliana. A gdy by już do tego doszło, spotkałaby m go „dziewiczo czy sta, całkiem nowa”. Czy by łaby to jakaś różnica? – zadawałam sobie wciąż to samo py tanie. – Tak! Tak! – próbowałam wmówić sobie samej, że by łoby zupełnie inaczej.
Interludium W miarę jak rosło we mnie dziecko, odzy skiwałam dawno utraconą tożsamość. Stąpałam teraz pewnie po ziemi, porzucając niespełnione marzenie o sławie i wy stawny m ży ciu. Och, oczy wiście, miałam chwile zwątpienia, ale szy bko znalazłam sposób, aby nie poddawać się ty m nastrojom. Całą swoją nienawiść przelałam na mamę. Mamo, jeszcze jedna śmierć na twoim koncie! Szanowna pani Winslow! Czy wciąż pani przede mną ucieka? Czy nie wie pani, że przede mną nie można uciec? Pewnego dnia do ciebie dotrę i znów się spotkamy. Może wtedy będziesz cierpiała, tak jak ja cierpiałam z twojego powodu. Mam nadzieję, że trzy razy bardziej niż ja. Mój mąż niedawno zginął w wypadku samochodowym, podobnie jak twój mąż wiele lat temu. Oczekuję dziecka, lecz nie powtórzę twoich błędów. Znajdę sposób na zapewnienie mu bezpieczeństwa, nawet jeśli urodzę trojaczki albo czworaczki! Wy słałam ten list do jej posiadłości w Greenglennie, lecz z gazet dowiedziałam się, że przeby wa w Japonii. W Japonii! No cóż, kiedy ś wróci. Stawałam się kimś inny m, jakąś obcą kobietą. W lustrach widziałam, że nie jestem tak szczupła i zgrabna jak kiedy ś. Przerażało mnie to. Widziałam, jak moje piersi stają się okrąglejsze i większe, w miarę powiększania się brzucha. Nie mogłam znieść moich niezgrabny ch ruchów, lecz cieszy łam się, wy czuwając dłonią tę małą istotę, będącą moim dzieckiem. Pewnego dnia pomy ślałam, że jestem szczęśliwsza od większości inny ch wdów, mając aż dwu konkurentów do mojej ręki, mężczy zn, którzy w delikatny sposób dawali mi do zrozumienia, że chętnie zajęliby u mojego boku miejsce Juliana. Miałam także Carrie, siostrę pragnącą kształtować swoje ży cie na obraz i podobieństwo mojego. Kochana mała Carrie miała już szesnaście lat, a nigdy jeszcze nie by ła na randce z chłopcem, nikt się do niej nie zalecał. Gdy by na chwilę zapomniała o swoich kompleksach, pewnie szy bko znalazłaby adoratora. Chris namawiał swoich kolegów, by zaprosili na randkę jego siostrzy czkę, usy chającą z tęsknoty za młodzieńczy m romansem. Carrie skarży ła mi się: „Chris nie musi umawiać ciebie na randki! Ci studenci nie przy chodziliby do mnie, chcieliby ty lko by ć bliżej ciebie”. Śmiałam się z ty ch podejrzeń. W moim stanie nikt nie mógłby mnie pożądać. By łam wdową w ciąży i na dodatek o wiele za starą dla chłopca z college’u. Carrie słuchała moich słów, stojąc zgarbiona przy oknie. – Odkąd wróciłaś, doktor Paul nie zabiera mnie już do kina i na obiad. Wy obrażałam sobie, że nie jest moim opiekunem, ale ukochany m. Robiło mi się od tego lżej, bo wszy stkie panie na niego patrzą. Jest przy stojny, choć taki stary.
Westchnęłam, bo w moich oczach Paul nie by ł stary. Jak na swoje czterdzieści osiem lat, wy glądał niewiary godnie młodo. Pocieszałam Carrie, biorąc ją w ramiona i mówiąc, że miłość czeka na nią tuż za rogiem. – Carrie, on będzie młody jak ty lub w podobny m wieku. Kiedy ciebie zobaczy, będzie wiedział, że jesteś właśnie tą dziewczy ną. Nie będzie zmuszał się, by ciebie pokochać. Wstała bez słowa i poszła do swojego pokoju. Nie udało mi się jej przekonać. Madame Marisha udzielała mi wielu poży teczny ch rad. – Możesz nadal ćwiczy ć. Graj muzy kę baletową, żeby wpoić dziecku Juliana miłość do piękna jeszcze przed urodzeniem, będzie wiedziało, że w przy szłości ma poświęcić się tańcowi. Spojrzała na moje stopy : – Jak z twoimi palcami? Henny pomagała mi, gdy Carrie nie by ło w pobliżu. Martwiłam się o nią, gdy ż starzała się w zastraszający m tempie. Próbowała zmusić się do ścisłej diety polecanej jej przez „sy nówdoktorów”, jak ich określała, lecz mimo to jadła wszy stko, na co miała ochotę, nie pamiętając o kaloriach i poziomie cholesterolu. Dni żałoby mijały szy bko, zbliżały się święta i dzień rozwiązania. Chris i Paul zaproponowali wy prawę na przedświąteczne zakupy. Dla madame Zolty kupiłam anty czny medalionik ze złota, do którego włoży łam dwa maleńkie zdjęcia, przedstawiające mnie i Juliana w Romeo i Julii. Wkrótce otrzy małam krótki list: Droga Catherine! Sprawiłaś mi ogromną niespodziankę. Wciąż opłakuję Twojego męża. Mam nadzieję, że nie zapomnisz o tańcu i już wkrótce wrócisz na scenę. Gdyby nie humory Juliana, byłabyś primabaleriną! Nie trać formy, ćwicz i przyjedź z dzieckiem do Nowego Jorku! Wracaj szybko. – Widzę, że się uśmiechasz – powiedział Paul. – Co to takiego? Niezdarnie pochy liłam się nad Paulem i wręczy łam mu list. Przeczy tawszy go, Paul wy ciągnął ręce i dał znak, by m usiadła mu na kolanach, na co z chęcią przy stałam. Brakowało mi czułości i pieszczot bliskiej osoby. – Nie zapominaj o karierze, Cathy... Choć przy znam, że nie chciałby m, aby ś wróciła do Nowego Jorku i zostawiła mnie samego. Dawno temu, za siedmioma górami – zaczęłam – ży ło sobie szczęśliwe małżeństwo z czwórką uroczy ch dzieci, które nigdy nie powinny by ły się urodzić. Ale rodzice uwielbiali maleństwa. Pewnego razu ich tata zginął w wy padku samochodowy m, a mama zmieniła się nie do poznania. Zapomniała o miłości i przy jaźni, którą powinna je obdarzy ć. A teraz odszedł mój mąż. Ale ja nie zostawię swojego dziecka na pastwę losu, nigdy nie zostanie sierotą. Będę czuwać przy jego łóżeczku, a gdy zapłacze, zawsze znajdzie kochającą dłoń matki. Będzie uwielbiany m dzieckiem. Nigdy go nie zdradzę, tak jak matka zdradziła Chrisa i mnie. – Chrisa? Skąd o ty m wiesz? Czy chcesz by ć dla swojego dziecka i matką, i ojcem? Czy odtrącisz kochającego cię mężczy znę? Catherine, nie chcę, żeby ś stała się zgorzkniałą kobietą pokonaną przez ży cie, ty lko dlatego że nie zostały spełnione twoje najskry tsze marzenia. – Wciąż mnie kochasz?
– Jak sądzisz? – To nie jest odpowiedź. – Nie muszę ci odpowiadać. Dobrze wiesz, co czuję. Kocham cię, Catherine, od dnia, gdy po raz pierwszy pojawiłaś się na schodach tej werandy. Kocham twoje słowa, uśmiech, twoje ruchy, szczególnie zanim zaszłaś w ciążę. Wtedy nie odchy lałaś się tak do ty łu. – Och – odparłam. – Jesteś okropny. My ślisz, że jest mi lekko, dźwigając przed sobą taki ciężar? Nie mogę się jakoś do tego przy zwy czaić. Powiedz mi jeszcze coś miłego. Powoli zbliży ł twarz i delikatnie musnął moje wargi. Zarzuciłam ręce na ramiona Paula i oddałam pocałunek. Frontowe drzwi otworzy ły się nagle, lecz za chwilę ktoś je energicznie zamknął. Próbowałam spręży ście wstać z kolan Paula, ale zrobiłam to zby t wolno i ociężale. Do pokoju wszedł Chris. Wy mknął się na chwilę ze szpitala po to, aby kupić dla mnie lody pistacjowe, na które ciągle miałam ochotę. – My ślałam, że masz dy żur? – spy tałam z wy rzutem. Chris zmierzy ł mnie wzrokiem i bez wahania podał paczkę z lodami. – Mam teraz dy żur, ale skoro nic się nie dzieje, pomy ślałem, że sprawię ci przy jemność. Wy mknąłem się więc ze szpitala i kupiłem ci porcję lodów. Przy kro mi, że wy brałem nieodpowiedni moment. Już idę, nie przeszkadzajcie sobie. Odwrócił się na pięcie i szy bkim krokiem opuścił pokój. Po chwili usły szeliśmy ponowne trzaśnięcie drzwiami, ty m razem o wiele głośniejsze. – Cathy – odezwał się Paul, biorąc z moich rąk paczkę z lodami – musimy porozmawiać z Chrisem. Czy on nie zdaje sobie sprawy, że nie może ży ć z własną siostrą? Starałem się kiedy ś wy tłumaczy ć mu to, ale nie chciał mnie słuchać. Paul wstał i poszedł do kuchni. Po kilku minutach wrócił, niosąc dwa puchary zielony ch lodów, na które już straciłam ochotę. Miał rację. Trzeba by ło coś zrobić z Chrisem – ale co? Nie chciałam go zranić, nie chciałam też skrzy wdzić Paula. Pragnęłam, aby otaczali mnie ty lko zwy cięzcy, a nie zwy ciężeni. – Catherine – przerwał moje rozmy ślania Paul. – Jeśli mnie nie kochasz, nie będę się narzucał. Powiedz ty lko słowo. Ale musisz wy tłumaczy ć Chrisowi raz na zawsze, że wasz związek jest bezsensowny. – Trudno mi będzie o ty m mówić – szepnęłam. Ale jak mogłam go odtrącić, skoro obecność Chrisa dodawała mi otuchy i pewności siebie. Dzieliłam równo swój czas między nich obu. Z saty sfakcją obserwowałam, jak w oby dwu budziła się zazdrość. Ale czy to moja wina? Nie, to wszy stko przez mamę! By ła przy czy ną wszelkiego zła! Pewnej mroźnej sty czniowej nocy obudziły mnie silne skurcze. Gdy stały się coraz częstsze i silniejsze, krzy knęłam z bólu. Wiedziałam, że będzie boleć, ale że aż tak! Spojrzałam na zegarek. Dochodziła druga w nocy. – Julian! – wy krzy knęłam. – Wkrótce zostaniesz ojcem! Ubrałam się niezdarnie i poszłam do pokoju Paula. Pukając energicznie w drzwi, krzy knęłam: – Paul! Czuję pierwsze skurcze! – No wreszcie! Czy jesteś gotowa? – Oczy wiście! Jestem gotowa od miesiąca! – Zaraz wezwę lekarza i obudzę Chrisa. Zejdź na dół i usiądź w fotelu!
– Czy mogę wejść, Paul? Otworzy ł szeroko drzwi. Miał na sobie ty lko spodnie. – Nigdy nie widziałem, aby przy szła matka zachowy wała się aż tak spokojnie – rzekł, pomagając mi usiąść. Pobiegł do łazienki, umy ł się i ogolił. – Czy masz silne skurcze? Miałam odpowiedzieć, że nie, ale właśnie chwy cił mnie następny skurcz, ty m razem o wiele boleśniejszy. – Mam je co piętnaście minut – szepnęłam. – Dobrze. Wsadzę cię w samochód i odwiozę do szpitala. Zachowaj spokój, pamiętaj, że to dziecko będzie pod opieką trzech najlepszy ch lekarzy. – A nie będziecie sobie przeszkadzać? – spy tałam ironicznie. – Henny, zabieram Catherine do szpitala – krzy knął w stronę kuchni. – Powiedz o ty m Carrie, gdy się obudzi! Powiadom też madame Marishę! Podróż do szpitala ciągnęła się w nieskończoność. Przy wejściu czekał już Chris. – No, jesteście. My ślałem, że coś się stało. Posadzono mnie na specjalny m fotelu i bez żadny ch formalności, jakim poddawano inne pacjentki, zostałam przewieziona do pokoju. Położy łam się na łóżku, gdzie czekałam na następne skurcze. W trzy godziny później na świat przy szedł mój sy n. Przy porodzie asy stowali Paul i Chris, którzy ze łzami w oczach obserwowali narodziny dziecka. Chris pierwszy wziął na ręce niemowlę, wciąż jeszcze połączone ze mną pępowiną, i położy ł mi je na brzuchu. – Cathy... widzisz go? – Jest piękny – szepnęłam oczarowana, głaszcząc czarne loki i małe, czerwone ciałko. Nagle, wy rzucając przed siebie nóżki i rączki, krzy knął przeraźliwie, skarżąc się na trudy, przez jakie musiał przejść. – Będzie się nazy wać Julian Janus Marquet, a ja będę na niego mówić Jory. – Dlaczego Jory ? – spy tał ze zdziwieniem Paul. – Jeśli by łby blondy nkiem, nazwałaby m go Cory. „J” sy mbolizuje Juliana, a „ory ” naszego zmarłego brata, Cory ’ego. Zapadając w sen, uśmiechnęłam się. Jakie to wspaniałe, że istnieje ktoś, kto potrafi mnie zrozumieć bez słów.
Część czwarta
Mały książę Nie wiem, czy
istniało dziecko, które by łoby bardziej kochane i podziwiane niż mój czarnooki sy nek. Z jasną cerą i czarnogranatowy mi lokami łudząco przy pominał swojego ojca. Od chwili narodzin wiedział, że jestem jego matką. Znał mój głos, doty k, a nawet rozpoznawał odgłos moich kroków. Uwielbiał też Carrie, która wszy stkie wolne chwile spędzała w jego pokoju. – Powinniśmy pomy śleć o własny m mieszkaniu – napomknął Chris, który bardzo chciał przejąć rolę ojca Jory ’ego. W domu Paula by ło to raczej niemożliwe. Nie chciałam wy prowadzać się z domu i ży ć z dala od Paula i Henny. Pragnęłam, aby Jory bawił się we wspaniały m ogrodzie, pełny m kwiatów i bujnej zieleni. Opuszczając dom Paula, nie mogliby śmy zapewnić mu właściwego poziomu ży cia. Ponadto Chris nie wiedział jeszcze o moich długach. Na górze Paul urządził pokoik dziecinny. Znajdowało się tam łóżeczko, kojec, szafki z ubrankami i przy borami kąpielowy mi oraz mnóstwo pluszowy ch zwierzaczków, wszy stko w pastelowy ch kolorach. Niekiedy zdarzały się zabawne sy tuacje. Czasem Paul i Chris wracali do domu z taką samą zabawką. Uśmiechając się nieśmiało, patrzy li na siebie z zakłopotaniem. Biegłam wtedy do nich rozbawiona, krzy cząc: – Jak to się dzieje, że macie takie same pomy sły ? Jeden z prezentów zwracałam do sklepu, ale nigdy nie dowiedzieli się, czy j. W wieku siedemnastu lat Carrie ukończy ła szkołę średnią. Nie zamierzała konty nuować nauki w college’u, jej marzeniem by ła praca sekretarki w biurze Paula. Z niesły chaną wręcz wprawą pisała na maszy nie, dobrze opanowała też stenografię. Brakowało jedy nie kogoś, kto mimo jej małego wzrostu pokochałby ją cały m sercem. Widok nieszczęśliwej Carrie doprowadzał mnie do rozpaczy. Dlaczego musiała płacić za niegodziwość matki? Każdego dnia Carrie widziała, jak Paul i Chris walczą o moje względy. Musiałam wreszcie ustalić pewne sprawy, które powinny by ć uzgodnione dawno temu. Gdy by Julian nie pojawił się w moim ży ciu, wy szłaby m za Paula, a Jory by łby jego sy nem, choć z drugiej strony kochałam swoje dziecko za to, że by ło również częścią Juliana. Ze słodkiej, naiwnej dziewczy nki przemieniłam się w dojrzałą kobietę. Miałam wy starczająco dużo doświadczenia, by odebrać mamie męża. Poza ty m by łam o kilkanaście lat młodsza. Czy mógł mi się oprzeć? Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Dziesięciomiesięczny Jory siedział zdezorientowany wśród sterty prezentów. Doty kając ich mały mi rączkami, nie mógł zdecy dować, który z nich wy brać i otworzy ć. – Luli, luli, laj – śpiewała w noc wigilijną Carrie, tuląc Jory ’ ego w ramionach. – Lulaj, mój maleńki...
Rozpłakałam się na widok Carrie, która sama by ła jeszcze dzieckiem tęskniący m za rodziną. Chris podszedł do mnie i objął w pasie. – Powinniśmy im zrobić zdjęcie – szepnął. – Stanowią piękną parę. Ale lepiej nie przeszkadzajmy. Zauważy łaś, że Carrie staje się coraz bardziej podobna do ciebie? Z kory tarza doszedł mnie odgłos kroków, wy rwałam się szy bko z objęć Chrisa i podeszłam do łóżeczka Jory ’ego. Chris wrócił do swojego pokoju. Mimo że stałam ty łem do drzwi, wy czułam obecność Paula. – Cathy – szepnęła Carrie. – Czy ja kiedy ś urodzę dziecko? – Oczy wiście, że tak. – Nie wierzę w to – odparła z rezy gnacją i wy szła. Paul podszedł pewny m krokiem do łóżeczka, pocałował lory ’ego i rozkładając ręce, zwrócił się w moją stronę. – Nie – odparłam zdecy dowanie. – Chris jest obok w pokoju. Skinął głową i wy cofał się z sy pialni. Jory by ł pogodny m dzieckiem. Mimo że otaczało go ty le kochający ch osób, nie by ł rozpieszczony. Potrafił obserwować nas, wy chwy tując każdy szczegół zachowania. Po Chrisie odziedziczy ł cierpliwość i wy trwałość, po Cory m urok osobisty, a po rodzicach śmiałość. Jory zupełnie nie przy pominał Carrie, która w przeciwieństwie do siostrzeńca uśmiechała się bardzo rzadko. Mimo to godzinami spacerowali po ogrodzie, gdzie Carrie opisy wała mu dokładnie każdy kwiat i drzewo. Dziecko wy pełniło całe moje ży cie. Rodzina oszalała na punkcie Jory ’ego. Album ze zdjęciami pęczniał z ty godnia na ty dzień. Pierwszy uśmiech, pierwsze ząbki, nawet pierwsze kroki zostały uwiecznione na fotografii. Paul ponownie zaczął ubiegać się o moją rękę, jego zaloty miały trwać dwa lata. W ty m samy m czasie Chris odby wał prakty kę na oddziale interny szpitala w Clairmont. Kochali się i szanowali jak ojciec z sy nem. Jedy ną osobą, która mogła ich poróżnić, by łam ja... – To atmosfera tego miasta – rzekł Chris. – Sądzę, że gdzie indziej Carrie czułaby się o wiele lepiej. My chy ba też. Nadszedł zmierzch, nasza ulubiona pora. Paul składał wizy ty pacjentom, a Carrie bawiła się z Jory m. Z kuchni dochodziły odgłosy my cia naczy ń, znak, że Henny wciąż pracowała. Chris ukończy ł dwuletnią prakty kę. My ślał teraz o jakimś większy m, bardziej renomowany m szpitalu, gdzie mógłby podjąć pracę i rozpocząć specjalizację. Przeraziłam się, gdy ż chciał zostawić mnie samą! – Przy kro mi, Cathy, ale klinika May o zaproponowała mi współpracę, co dla początkującego lekarza jest duży m zaszczy tem. Będę tam ty lko dziewięć miesięcy, a potem może tu powrócę. Chciałby m, żeby śmy pojechali razem. Carrie może mieszkać z Paulem. – Chris! Dobrze wiesz, że nie mogłaby m tak postąpić! – Więc gdy wy jadę, zostaniesz tutaj? – spy tał z gory czą. – Jeśli otrzy mam ubezpieczenie Juliana, będzie mnie stać na własny domek i założenie szkoły tańca. Ale ubezpieczalnia sugeruje, że popełnił samobójstwo. – Potrzebujesz dobrego prawnika. – Tak, potrzebuję. – Zamarło we mnie serce. – Chris, jedź beze mnie. Poradzę sobie sama
i obiecuję, że nie wy jdę za mąż bez twojego błogosławieństwa. I proszę cię, znajdź sobie dziewczy nę. Przecież nie jestem jedy ną kobietą na świecie podobną do mamy ! – Jak możesz tak mówić! – wy krzy knął urażony. – Kocham ciebie, a nie ją. Jest w tobie coś, czego ona nigdy nie miała, dlatego cię pragnę! – Chris, potrzebuję mężczy zny, z który m mogłaby m pójść do łóżka, który będzie mnie tulił, pieścił i przekona mnie, że jestem normalny m człowiekiem. – Łzy napły nęły mi do oczu. – Chciałam udowodnić mamie, że odtrąciła najlepszą primabalerinę świata, ale teraz, gdy już nie ma Juliana, chce mi się płakać. Tęsknię za nim, Chris. Opierając głowę na piersi brata, otarłam łzy. – Wiem, że mogłam by ć dla niego lepsza, bardziej wy rozumiała. Potrzebował mnie, a ja go zawiodłam. Ty tego nie rozumiesz. Jesteś od niego silniejszy. Paul też mnie nie potrzebuje, gdy ż w przeciwny m razie już dawno by się oświadczy ł. – Mogliby śmy razem mieszkać i... – zająknął się i oblał rumieńcem. – Nie! Czy nie widzisz, że nic by z tego nie wy szło! – Nie – odparł smutno. – Widzę, że tobie to by nie odpowiadało. Ale ja jestem głupcem, zawsze nim by łem, bo pragnąłem gwiazdki z nieba. Wiesz, czasami żałuję, że uciekliśmy z Foxworth Hall. Na poddaszu by łby m twoim jedy ny m mężczy zną! – Chy ba żartujesz! – Żartuję? Przy sięgam na wszy stko, co święte, że nie! Należałaś wtedy do mnie! Ty lko do mnie! Ty też mnie pragnęłaś! Rozkochałaś mnie w sobie, a teraz mówisz, że to niemożliwe. Przecząco potrząsnęłam głową. Przecież ja ty lko naśladowałam mamę. Poty kając się, pobiegłam do domu. Nagle jakby spod ziemi wy rósł przede mną Paul. Och, więc wszy stko sły szał! Spojrzał na mnie z wy rzutem, obrócił się na pięcie i odszedł. Zła wróciłam do Chrisa i krzy knęłam: – Widzisz, co narobiłeś! Zapomnij o mnie, Chris! Nie jestem jedy ną kobietą na świecie! Nie poruszy ł go wcale wy buch gniewu, odwrócił powoli twarz w moją stronę i odparł: – Dla mnie jesteś jedy ną kobietą. Nadszedł październik i Chris zaczął przy gotowy wać się do wy jazdu. My śl o rozstaniu przerażała mnie, choć z drugiej strony cieszy łam się, że nie będę już skrępowana jego obecnością. Chciałam w końcu jakoś ułoży ć sobie ży cie z Paulem – ale coś zaprzątnęło moją uwagę. W lokalnej prasie ujrzałam zdjęcie mamy wy siadającej z samolotu. Tuż za nią stał Bart Winslow. Więc wróciła do Greenglenny ! Wy cięłam zdjęcie i dokleiłam je do obszernej już kolekcji. Gdy by nie wróciła, na pewno by m wy szła za Paula, ale jak to czasem by wa w ży ciu, moje losy potoczy ły się inaczej. * Madame Marisha wciąż prowadziła szkołę tańca. Pewnego dnia odwiedziłam ją i przekonawszy się, że potrzebuje asy stenta, zaproponowałam swoją pomoc. – Dobrze, ale nie próbuj zająć mojego miejsca. Pamiętaj, że ja tu rządzę i do mojej śmierci nie pozwolę na żadne zmiany ! W listopadzie wiedziałam już, że współpraca z madame stała się niemożliwa. Jej despoty czny charakter i szty wne poglądy odbierały ochotę do wspólny ch przedsięwzięć. Chciałam stać się samodzielną i niezależną kobietą. Nie czułam się jeszcze gotowa, by
poślubić Paula. I choć oponował, przekony wałam go, że powinnam odejść na jakiś czas, żeby odnaleźć samą siebie. Ale najpierw musiałam zająć się panem mecenasem. Paul zerknął na mnie nieco zdziwiony. – W porządku. Zrób to, co uważasz za stosowne. – Paul, to ty lko dlatego że Chris nalega, aby m nie wy chodziła za mąż do jego powrotu, poza ty m chciałaby m dać szansę Carrie. – Rozumiem – odparł gorzko. – Od śmierci Juliana ry walizowałem z Chrisem o twoje względy. Niejednokrotnie próbowałem mu wy tłumaczy ć pomy łkę, ale nie chciał mnie słuchać. Ty też nie słuchałaś, więc poszukaj sobie własnego miejsca, stań się wreszcie samodzielną kobietą. A gdy już dorośniesz, wróć do mnie.
Pierwszy ruch Kiedy zadomowiłam się już w mały m wy najęty m domku, usy tuowany m pomiędzy Clairmont i Greenglenną, zaczęłam planować zemstę. By łam samotną matką i na dodatek miałam długi. Rozrzutny Julian w ogóle nie liczy ł się z pieniędzmi, kupował wszy stko, co wpadło mu w oko. Po jego śmierci wszy stkie długi i nieuregulowane rachunki znacznie obciąży ły mój skromny budżet. By ły także nieopłacone rachunki za jego szpital oraz za mój poby t na oddziale położniczy m. Choć Paul ofiarował swoją pomoc, nie mogłam się na to zgodzić. Chciałam udowodnić światu i sobie samej, że jestem spry tniejsza i bardziej obrotna niż mama. Istniało ty lko jedno wy jście. Napiszę do niej list. Przecież ona też pisała do dziadka po śmierci mojego taty ! A może by zażądać miliona dolarów? Dlaczego nie! W końcu majątek, który odziedziczy ła, należał po części również do nas! Za te pieniądze mogłaby m pospłacać długi, odwdzięczy ć się Paulowi, zrobić coś dla Carrie, która mieszkała ze mną i Jory m. Czy czułam wsty d? Nie, to ona popchnęła mnie do tego kroku. Nie pozwolę, aby Jory ży ł w ubóstwie, podczas gdy jego babcia wy daje miliony. W końcu napisałam list, w który m bez skrupułów szantażowałam matkę: Droga Pani Winslow! Dawno temu żyła sobie w Gladstone rodzina z czwórką wspaniałych dzieci. Niestety, jedno z nich zmarło, a drugie żyje ośmieszane i poniżane przez rówieśników, tylko dlatego że dzieciństwie odebrano mu miłość, dom rodzinny, świeże powietrze i słońce oraz zatruto organizm arszenikiem. Druga córka, niegdyś primabalerina, ma teraz małego synka i niewiele pieniędzy. Wiem, że nie kocha Pani dzieci, więc nie będę o nich pisać i przejdę do sedna sprawy. Ta oto primabalerina żąda od pani miliona dolarów. Jeśli ich nie dostanie, straci Pani pozostałe miliony. Proszę przesłać pieniądze pod numerem skrytki pocztowej, który Pani podam. Jeśli nie otrzymam tych pieniędzy, Pani mąż, mecenas Bartholomew Winslow, dowie się o pani zbrodniach. Z poważaniem, Catherine Dollanganger Marquet Każdego dnia z niecierpliwością czekałam na czek, który nigdy nie nadszedł. Napisałam więc kolejne listy, ale bez skutku. Cóż znaczy ł dla niej milion dolarów, skoro by ła aż tak bogata? Po miesiącach bezowocny ch prób zdecy dowałam, że należy działać. Najwy raźniej ignorowała mnie i Jory ’ego. W książce telefonicznej wy szukałam numer telefonu mecenasa Barta Winslowa. W luty m Jory skończy ł trzy lata. Wy słałam go z Carrie do Henny, ja natomiast, elegancko
ubrana, wy brałam się do ekskluzy wnego biura adwokackiego. W końcu stanęłam z nim twarzą w twarz. Na mój widok powstał powoli zza imponującego biurka z dziwny m, nieco zakłopotany m wy razem twarzy, jak gdy by mój wy gląd nie by ł mu obcy, choć nie potrafił przy pomnieć sobie okoliczności, w jakich mnie uprzednio spotkał. Jego twarz przy pomniała mi pewną noc w Foxworth Hall, kiedy ukradkiem przekradłam się do sy pialni mamy i znalazłam go śpiącego w fotelu. Miał wtedy bujne czarne wąsy, a ja by łam na ty le śmiała, że odważy łam się pocałować go w policzek. A on, choć nie spał, wziął mnie za postać ze snu. Przy stojny mąż mamy uśmiechnął się, ukazując piękne białe zęby. – Nie mogę uwierzy ć własny m oczom – rzekł na powitanie. – Czy pani nie jest tą śliczną tancerką, Catheriną Dahl? Bardzo mi schlebia fakt, że wy brała mnie pani na swojego prawnika. Choć nie wiem, w czy m mógłby m pani pomóc? – Widział mnie pan na scenie? – spy tałam zdumiona. Skoro on oglądał przedstawienia, to na pewno mama też! – Moja żona kocha balet – odparł. – Prawdę mówiąc, nigdy nie interesowałem się baletem, ale ona ciągnęła mnie na każdy pani wy stęp. Teraz jestem pani zagorzały m wielbicielem. Właściwie to zanim pojawiliście się na scenie, pani i pani mąż, żona nigdy nie chodziła na przedstawienia baletowe. Z początku podejrzewałem ją, że podkochuje się w pani mężu, istnieje między nami pewne podobieństwo – uśmiechnął się. – Jest pani o wiele piękniejsza niż na scenie – szepnął, całując moją dłoń. – Co panią sprowadza do Greenglenny ? – Ja tutaj mieszkam. Podsunął mi krzesło i poprosił, aby m usiadła. Zaproponował papierosa. – Nie, dziękuję. Z jego py tań wy wnioskowałam, że nic nie wie o śmierci Juliana. – Panie Winslow, mój mąż zginął w wy padku samochodowy m trzy lata temu. – Przy kro mi. Proszę przy jąć spóźnione kondolencje. Westchnął ciężko i skruszy ł w popielniczce niedopałek papierosa. – By liście wspaniali na scenie. Moja żona podziwiała was ze łzami w oczach. Nie chciałam rozmawiać o mamie, więc przeszłam do omówienia przy czy ny wizy ty. – Wkrótce po ślubie mąż wy kupił polisę ubezpieczeniową, a teraz nie chcą wy płacić mi odszkodowania, gdy ż podejrzewają, że Julian popełnił samobójstwo. Podałam mu dokument, który uważnie przeczy tał. – Zobaczę, co mógłby m dla pani zrobić. Jaka jest pani sy tuacja materialna? – Nie najlepsza – odparłam speszona. – Panie Winslow, wy chowuję sama sy nka i mam sporo długów. Zadał mi wiele py tań, w końcu powiedział, że postara się pomóc. – Jestem dosy ć dobry m prawnikiem, tak przy najmniej twierdzi żona. – Sły szałam, że jest bardzo bogata. – Można tak powiedzieć – odparł wy raźnie zakłopotany, dając do zrozumienia, że nie chce o ty m mówić. Wstałam i kierując się w stronę drzwi, dodałam: – Pewna jestem, że pańska bogata żona owinęła sobie pana wokół palca. Tak to by wa z ty mi bogaty mi damami. Nigdy nie musiały pracować na własne utrzy manie. – Tego już za wiele! – wy krzy knął, wstając z krzesła. – Chy ba nie po to pani przy szła, żeby
mnie obrażać! Niech pani sobie znajdzie innego prawnika. Nie będę pracować dla klienta, który nie szanuje mojej pracy. – Nie, panie Winslow. Wy brałam pana i żądam, by zajął się pan tą sprawą. Przy okazji okaże się, czy jest pan kompetentny m prawnikiem, czy też ty lko maskotką bogatej kobiety. – Panno Dahl, ma pani twarz anioła, lecz języ k wiedźmy. Ale zajmę się pani sprawą. – Dobrze – odparłam zadowolona. – Jeśli będzie pan coś wiedział, proszę się ze mną skontaktować. Mam zamiar niedługo się wy prowadzić. – Dokąd? – spy tał, ujmując moją rękę. – Kiedy będę wy jeżdżać, nie omieszkam powiadomić pana o ty m. Roześmiałam się i kokietery jnie zajrzałam mu w oczy. Dziesięć dni później Bart Winslow odwiedził mnie w szkole tańca i wręczy ł czek na sto ty sięcy dolarów. – Jakie jest pańskie honorarium? – spy tałam. – Kolacja w przy szły wtorek, wtedy porozmawiamy o honorarium. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i wy szedł. Dzieci rozgrzewały się przy drążkach. Podziwiałam ich niewinność, którą utaciłam dawno temu, gdzieś na zakrętach ży cia. – Kim by ł ten mężczy zna? – spy tała madame Marisha po lekcji. – Prawnik, którego wy najęłam, aby zajął się wy płaceniem odszkodowania z polisy ubezpieczeniowej Juliana. Zapłacili mi! – Więc masz pieniądze na spłacenie długów. Teraz na pewno nie będziesz chciała już ze mną pracować. – Jeszcze nie wiem, co zrobię. Ale musi pani przy znać, madame, że współpraca nie układa nam się najlepiej. – Nie podobają mi się twoje pomy sły ! Wy daje ci się, że wiesz więcej ode mnie. Założy sz teraz własną szkołę? Uśmiechnęła się złośliwie, domy ślając się czegoś. – Więc... bierzesz mnie za głupią? Czy tam w twoich my ślach, Catherine. Nie lubisz mnie i nigdy nie lubiłaś! Zapamiętaj sobie, dziewczy no, że twoja szkoła nigdy nie będzie w stanie konkurować ze szkołą baletową Rosencoff! Kiedy ś planowałam, że zostawię ją Julianowi, a po jego śmierci my ślałam o tobie, ale skoro odbierasz mi Jory ’ego, nie dostaniesz nic! – Madame, to jest pani wy bór; Jory pojedzie ze mną. – Dlaczego? – Ponieważ mój sy n nie musi zostać tancerzem – ciągnęłam, ignorując jej surowe spojrzenie. – A jaki ma wy bór? Przecież to jest sy n Juliana! On musi tańczy ć! Albo zostanie tancerzem, albo niech go diabli wezmą! By łam gotowa do wy jścia. Zniszczy łaby mojego sy na, tak jak zniszczy ła Juliana. – Zmusza mnie pani do wy znania czegoś, co na pewno panią zrani. Wmówiła pani sy nowi, że oprócz tańca nie ma dla niego innego ży cia. Nie umarłby, gdy by w szpitalu nie usły szał od pani, że nie będzie już nigdy tańczy ł. On wtedy nie spał! Wy brał więc śmierć! Nie pozwolę, madame, skrzy wdzić Jory ’ego! – Głupia! – sy knęła. – Nie istnieje nic wspanialszego niż owacja publiczności, kwiaty rzucane
pod nogi, autografy, wielbiciele. Jory musi tańczy ć! Dobrze cię znam, Catherine! Niszczy sz każdego, kto stanie ci na drodze, więc niech Bóg ma w opiece mężczy znę, który dostanie się w twoje ręce! – Dziękuję, madame, za słowa szczerości. Ży czę pani dużo szczęścia. Już pani nie zobaczy ani mnie, ani Jory ’ego. We wtorek wieczorem Bart Winslow zapukał do moich drzwi. Miał na sobie elegancki garnitur wieczorowy, a ja niebieską sukienkę. Pojechaliśmy do chińskiej restauracji. – Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedy kolwiek spotkałem, oprócz, naturalnie, mojej żony. – Mężczy źni na ogół nie mówią o żonach, kiedy przeby wają w obecności innej kobiety... – Nie jestem przeciętny m mężczy zną – przerwał mi. – Po prostu chcę, żeby ś wiedziała, że oprócz ciebie znam też inne piękne kobiety. Uśmiechałam się zalotnie i zauważy łam, że zaczęłam go intry gować. – Powiedz mi, czy m jest uroda bez rozumu? Cóż warta jest uroda, skoro na twarzy pojawiają się zmarszczki, a ciało przy biera na wadze? – Jesteś niesamowita! Jak śmiesz sugerować, że moja żona przemieniła się w głupią, starą i grubą kobietę? Jak na swój wiek, trzy ma się bardzo dobrze. – Ty też – dodałam złośliwie. – Nie mam zamiaru konkurować z pańską żoną, nie potrzebuję maskotki. – Tego już za wiele. Jak ty lko ureguluje pani honorarium, pożegnamy się. – A ile pan żąda? – Jeszcze nie zdecy dowałem! Wiedziałam już, gdzie zamieszkam. W Wirginii, gdzieś w pobliżu Foxworth Hall. Nadszedł czas zemsty ! Zrozpaczona Carrie płakała, że będzie musiała opuścić dom Paula i Henny. – Nie chcę jechać! Kocham doktora i Henny. Ty jedź sobie, gdzie chcesz, a mnie zostaw w spokoju. Czy nie widzisz, że doktor Paul chce, żeby śmy zostały ? Krzy wdzisz go, Cathy ! – Kocham doktora Paula i nie chcę go skrzy wdzić – odparłam. – Ale muszę coś zrobić, muszę załatwić pewne sprawy. Carrie, twoje miejsce jest przy mnie i przy Jory m. Paul musi znaleźć sobie żonę i nie możemy mu w ty m przeszkadzać. Jesteśmy dla niego ciężarem! – Cathy, on chce, żeby ś to ty została jego żoną! – Nie prosił mnie o rękę – odparłam. – Nie prosił, ponieważ wie, że masz jakieś plany, i nie chce ci przeszkadzać. On cię bardzo kocha. Gdy by m by ła na jego miejscu, nie pozwoliłaby m ci odejść! – Rozpłakała się i wy biegła z pokoju, trzaskając drzwiami. Poszłam do Paula i poinformowałam go o moich planach. Na jego twarzy pojawił się smutek. – Spodziewałem się, że będziesz chciała wrócić i stanąć twarzą w twarz z matką. Widziałem, jak to wszy stko planujesz. Zabierzesz mnie z sobą? – Nie mogę, Paul. Muszę to zrobić sama. Proszę, zrozum. Nigdy nie przestanę cię kochać! – Rozumiem – odparł. – Ży czę ci powodzenia i szczęścia. Jeśli będziesz mnie kiedy kolwiek potrzebować, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Będę na ciebie czekać. Pamiętaj, kocham cię. Możesz
zawsze na mnie liczy ć. Pewnego majowego dnia ja, Carrie i Jory opuściliśmy dom Paula. We wsteczny m lusterku samochodu ujrzałam Paula, machającego nam na pożegnanie i ukradkiem ocierającego łzy. Obok niego stała Henny. Zdawało mi się, że na jej twarzy wy czy tałam następujące słowa: Jesteś głupia, że zostawiasz takiegowspaniałego człowieka! Tak, popełniałam błąd, ale pragnienie zemsty by ło silniejsze.
Powrót w góry W końcu uznałam, że powinnam zapłacić honorarium Bartowi Winslowowi, więc wy pisałam czek na dwieście dolarów i wy słałam go pocztą. Jechaliśmy samochodem do Blue Ridge Mountains. Carrie siedziała obok mnie i szczęśliwa paplała bez przerwy. – Och, Cathy. Jak ja lubię podróżować! Monotonny krajobraz znuży ł wkrótce Jory ’ego, który zasnął na ty lny m siedzeniu, gdzie Carrie przy gotowała mu „łóżeczko” z poduszek i koców. – On jest taki śliczny. Wiesz, będę miała przy najmniej sześcioro dzieci, a może nawet więcej. Chcę, żeby by ły podobne do ciebie, Chrisa i Paula. – Jesteś kochana, Carrie, ale współczuję ci. Przecież ty marzy sz o cały m przedszkolu! – Nie martw się – odparła. – I tak nikt mnie nie zechce, więc nie będę mieć dzieci. – To nieprawda. Mam przeczucie, że gdy zadomowimy się w nowy m domu, panna Carrie Dollanganger Sheffield znajdzie swoją miłość. Możemy się założy ć! Co powiesz na pięć dolarów, zgoda? Roześmiała się rozbawiona, ale zakładu nie przy jęła. Następnego dnia z samego rana skontaktowałam się z agencją pośredniczącą przy sprzedaży i zakupie domów. Postawna, gruba kobieta zawiozła mnie do pięciopokojowego domku z mały m ogródkiem od frontu. By ł to dom dość tani, w miarę elegancki i jednocześnie przy tulny. Na twarzy Carrie malował się zachwy t. Nie potrafiła ukry ć radości, mimo iż uprzedzałam ją, aby nie okazy wała uczuć przy załatwianiu spraw urzędowy ch. Wy py tałam pośredniczkę o szczegóły. – Komin jest chy ba trochę uszkodzony. – Nie! Jest w bardzo dobry m stanie. – A kuchnia? Jest na węgiel czy na gaz? – Gaz został podłączony pięć lat temu – odparła. – Mieszkało tu przedtem małżeństwo, które pracowało w Foxworth Hall, ale wy prowadzili się na Flory dę. By li bardzo przy wiązani do tego domu. Podpisałam wszy stkie dokumenty bez porady prawnika. – Wiesz, Carrie, same pomalujemy pokoje i w ten sposób zaoszczędzimy trochę. Dość szy bko przekonałam się, że sto ty sięcy dolarów nie jest zby t dużą sumą, szczególnie gdy trzeba uregulować długi i zapłacić za dom. Ale miałam pewien plan. Carrie została z Jory m w motelu, a ja udałam się z wizy tą do tutejszej nauczy cielki tańca, która chciała sprzedać szkołę. By ła drobną, siedemdziesięcioletnią kobietą o piękny ch dłoniach. – Widziałam panią i pani męża na scenie i choć schlebia mi, że interesuje się pani tą szkołą, będzie to wielka strata dla baletu, jeśli zrezy gnuje pani z kariery w tak młody m wieku. Ja by m nigdy nie zrezy gnowała! Nie w wieku dwudziestu siedmiu lat! Co ona mogła wiedzieć? Nie wy chowała się na poddaszu! Widząc moją determinację,
wręczy ła mi listę uczniów uczęszczający ch na lekcje tańca. – Większość z nich to dzieci z zamożny ch rodzin, które uczą się tańczy ć ty lko dla zabawy lub po to, by sprawić przy jemność rodzicom. Żadne z nich nie my śli poważnie o tańcu. W trzy ty godnie urządziły śmy z Carrie nasze pokoje i zabrały śmy się do pracy. Ja rozpoczęłam zajęcia w szkole baletowej usy tuowanej nad miejscową apteką, a Carrie zajęła się domem i Jory m. W pewien sobotni poranek wy glądałam przez okno, podziwiając góry otulone mgłą. Czas by ł łaskawy dla Foxworth Hall. Wróciłam pamięcią do pewnej nocy ty siąc dziewięćset sześćdziesiątego roku, gdy mama przy wiozła tu czworo mały ch dzieci. Ponownie ujrzałam mały pokoik na poddaszu, dorobiony drewniany klucz, banknoty skradzione z pokoju mamy i tę noc, kiedy znaleźliśmy poradnik sztuki miłosnej. Może gdy by śmy go nie znaleźli... Może by łoby inaczej... – O czy m my ślisz? – spy tała Carrie. – Czy o Paulu? Chciałaby m odwiedzić jego i Henny. – Carrie, dobrze wiesz, że na razie nie możemy jechać. Zbliżają się przedstawienia, więc chłopcy i dziewczęta muszą codziennie ćwiczy ć. Rodzice marzą o ty m, aby zobaczy ć swoje pociechy na scenie. Mam lepszy pomy sł. Zaprosimy Paula i Henny do nas, co ty na to? Jakby nie sły sząc moich słów, Carrie zagadnęła: – Wiesz, ten mężczy zna, który instalował nam kuchenkę, bardzo mi się podobał. By ł taki przy stojny. Gdy zobaczy ł Jory ’ego, my ślał, że to mój sy n. Nazy wa się Theodore Alexander Rockingham, prosił, aby m mówiła do niego Alex. – Przerwała na chwilę, a na jej twarzy malowało się zakłopotanie. – Cathy, on poprosił mnie o spotkanie. – Zgodziłaś się? – Nie. – Dlaczego? – Nie znam go. Powiedział, że wkrótce rozpocznie naukę w college’u, teraz pracuje jako elektry k, żeby zarobić na czesne. Ma zamiar zostać inży nierem albo pastorem. Cathy, on w ogóle nie zwracał uwagi na mój wzrost. – Carrie, ty się rumienisz! Najpierw mówisz, że prawie go nie znasz, później opowiadasz o nim, jakby by ł twoim dobry m znajomy m. Zaprośmy go na obiad! Ale, ale... – zająknęła się. – Alex zaprosił mnie na weekend do Mery land. Opowiedział o mnie swoim rodzicom. Cathy, nie jestem gotowa na to spotkanie. Domy śliłam się, że Carrie widy wała się z nim, gdy ja pracowałam w szkole. – Zaproś go najpierw na obiad, a do Mery land niech na razie pojedzie sam. Powinnaś poznać go trochę lepiej. – A czy ty zjesz z nami obiad? – Oczy wiście – krzy knęłam i wtedy zrozumiałam: Carrie by ła o mnie zazdrosna. – Posłuchaj, zaproszę też Paula. Gdy Alex go zobaczy, zrozumie, że interesują mnie ty lko starsi mężczy źni! Poza ty m na pewno nie zechciałby kobiety starszej od siebie, w dodatku z dzieckiem. Rozpromieniła się i zarzuciła mi ręce na szy ję. – Cathy, kocham cię! Alex potrafi naprawiać żelazka i tostery. Umie naprawić prawie wszy stko! W ty dzień później Alex i Paul siedzieli za uroczy ście nakry ty m stołem. Alex by ł miły m,
dwudziestotrzy letnim młodzieńcem, który zachwy cał się moją kuchnią. Jako dobra siostra, poinformowałam go, że to Carrie przy gotowała większość potraw. – Nie – zaprzeczy ła skromnie. – To Cathy tak dobrze gotuje. Ja ty lko nafaszerowałam kurczaka, przy gotowałam ziemniaki i warzy wa, przy rządziłam sos i upiekłam bułeczki. Nagle zdałam sobie sprawę, że ja jedy nie nakry łam do stołu. Po obiedzie Alex zabrał Carrie do kina. Jory spał smacznie w towarzy stwie pluszowy ch zwierzątek. Korzy stając z chwili ciszy, siedzieliśmy z Paulem przy kominku, niczy m stare małżeństwo. – Czy widziałaś się już z mamą? – spy tał Paul. – Nie, ale dowiedziałam się, że mieszkają tutaj. Przeby wają w Foxworth Hall. Są główny mi bohaterami kolumny towarzy skiej w lokalnej gazecie. – Ładnie urządziłaś ten dom. Bardzo tu przy jemnie. – Usiadł obok mnie, objął czule i patrząc w oczy, spy tał: – Czy znajdzie się tu dla mnie miejsce? Tak naprawdę to nigdy nie przestałam go kochać, nawet gdy by łam żoną Juliana. – Cathy, chciałby m się z tobą kochać, zanim wróci Carrie. Szy bko zdjęliśmy z siebie ubrania! Nasze pożądanie by ło tak samo silne jak tego dnia, kiedy po raz pierwszy doszło między nami do zbliżenia. – Och, Catherine, cały czas marzę o tobie. Niczego tak nie pragnę, jak spędzić z tobą resztę ży cia. Chcę budzić się rano w twoich objęciach, czuć twój oddech na twarzy. – Jesteś bardzo romanty czny – szepnęłam. – We wrześniu skończy sz dopiero pięćdziesiąt dwa lata i wiem, że doży jesz do osiemdziesiątki. Przecząco potrząsnął głową. – Nie chcę doży ć tak późnego wieku. Chy ba że będziesz ze mną. Jeśli mnie nie kochasz, to wolę umrzeć. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przy tuliłam go mocniej do piersi i pocałowałam w usta. Zadzwonił telefon. Powoli podniosłam słuchawkę i aż podskoczy łam z wrażenia. – Cześć, moja pani Cath-er-ine! – To by ł Chris. – Dostałem twoją wiadomość. Cathy, co, u diabła, robisz w Wirginii? Wiem, że Paul jest z tobą, i mam nadzieję, że wy bije ci z głowy te dziecinne fanaberie! – Paul jest bardziej wy rozumiały od ciebie. Poza ty m powinieneś wiedzieć, dlaczego tu jestem! – Rozumiem. Ale zostaniesz znowu skrzy wdzona. A mama? Nie chcę, żeby ś ją skrzy wdziła. Ona już swoje wy cierpiała! Ciągle ode mnie uciekasz, Cathy, ale ja nie pozwolę ci odejść, zawsze będę przy tobie. Kocham cię i nie obchodzi mnie, czy to jest grzech. Wpadłam w panikę i odłoży łam słuchawkę. Zbudziłam się nagle w środku nocy. Zdawało mi się, że ktoś w górach krzy knął: Diabelskie nasienie! Za oknem szalała burza, a silny wiatr szeptał coś za szy bami. Jesteś zła, grzeszna, przeklęta. Wstałam i podeszłam do okna. W mroku ujrzałam kontury ciemny ch i ponury ch szczy tów, które przez tak wiele miesięcy by ły jedy ny m widokiem z mojego okienka na poddaszu.
Romans Carrie
skończy ła dwadzieścia lat, ja miałam dwadzieścia siedem, a Chris trzy dzieści. Nie mogłam w to uwierzy ć, trzy dzieści lat! Czas pły nął nieubłaganie, a nasza Carrie zakochała się w Aleksie! Na jej twarzy malowało się szczęście i ufność wobec przy szłości. Podekscy towana krzątała się bezustannie po pokoju, sprzątając, ścierając kurze i układając jadłospis na następny dzień. – Powiedz, Cathy, czy ż on nie jest przy stojny ?! – py tała w kółko. I choć Alex by ł przeciętny m, miły m chłopcem średniego wzrostu, ze wzburzoną jasną czupry ną, przy takiwałam siostrze, chwaląc jego turkusowe oczy i spokojną, opanowaną twarz. Gdy dzwonił telefon, rzucała wszy stko i biegła do aparatu. Potrafiła godzinami szczebiotać w słuchawkę lub ślęczeć wieczorami nad długim wierszem miłosny m adresowany m do Alexa, choć nigdy żaden z nich nie został wy słany. By łam naprawdę szczęśliwa. Chris miał wkrótce wrócić do domu. – Carrie, czy wiesz, że już wkrótce wraca do nas Chris? Carrie roześmiała się serdecznie i rzuciła się w moje ramiona. – Wiem! – wy krzy knęła. – Wkrótce znów będziemy razem! Cała rodzina! Cathy, gdy by m miała małego, ślicznego sy nka z niebieskimi oczkami i jasny mi włosami, dałaby m mu jego imię. Nie musiałam zgady wać. Wiedziałam. Jej pierworodny nosiłby imię po swoim przedwcześnie zmarły m wujku. Carrie przestała skarży ć się na mały wzrost, czuła, że stała się normalny m, wartościowy m człowiekiem. Po raz pierwszy w ży ciu zrobiła sobie makijaż. Jej piękne, falujące włosy sięgały teraz do ramion. – Zobacz, Cathy ! – krzy knęła podniecona, gdy wróciła od fry zjera. – Teraz moja głowa jest trochę mniejsza, wszy stko przez te długie włosy ! Ja chy ba urosłam! Rozbawiona zerknęłam na jej buty. Miały grube koturny i bardzo wy sokie obcasy. Ale miała rację. Emanowała energią i szczęściem. My śl, że coś mogłoby zburzy ć marzenia siostry, napawała mnie przerażeniem. – Och, Cathy – zagadnęła Carrie. – Chy baby m umarła, gdy by m nie spotkała Alexa. Chciałaby m by ć najlepszą żoną, dbać o dom, gotować najsmaczniejsze posiłki, szy ć ubrania, kochać nasze dzieci. Będę bardzo oszczędna. Wiesz, Alex nie lubi dużo mówić, czasami siedzi obok i patrzy na mnie łagodnie. W jego oczach widzę miłość. – Mężczy źni nie mówią o miłości tak otwarcie, jak czy nią to kobiety – szepnęłam, przy tulając ją. – Czasami udają obojętność, ale w ich oczach widać miłość. Oczy nigdy nie kłamią. Alex zakochał się w Carrie. Wciąż pracował na pół etatu jako elektry k, a podczas wakacji studiował na uniwersy tecie. Każdą wolną chwilę spędzał z Carrie. Domy ślałam się, że wkrótce poprosi ją o rękę.
Ty dzień później obudziłam się w środku nocy i ku mojemu zdumieniu ujrzałam pogrążoną w my ślach Carrie. Siedziała przy oknie i wpatry wała się w zasnute mgłą góry. – Co się stało? Dlaczego nie śpisz? – Nie chciałam by ć sama, więc pomy ślałam, że posiedzę trochę w twoim pokoju – szepnęła z twarzą zwróconą ku oknu. – Alex poprosił mnie o rękę – dodała obojętny m głosem. – To wspaniale! – wy krzy knęłam uradowana. – Powiedział mi, że chce zostać pastorem – dodała, a po jej przy gnębionej twarzy czce spły wały łzy. – Nie chcesz zostać żoną pastora? – spy tałam zdziwiona. – Żona pastora musi by ć kobietą bez skazy – odparła. – Pamiętam, co mówiła babcia. No wiesz, że jesteśmy diabelskim nasieniem. Mówiła, że nigdy nie powinniśmy by li się narodzić. Cathy, czy to dobrze, że jeszcze ży jemy ? Czy mamy prawo oczekiwać szczęścia? Czułam, że zaschło mi w gardle. Przełknęłam ślinę i odparłam: – Carrie, gdy by Bóg nie chciał, aby śmy przy szli na świat, na pewno by na to nie pozwolił. – Ale... Cathy, Alex chce, żeby jego żona by ła kobietą bez skazy. A ja taką nie jestem. – Nie ma ludzi bez skazy, Carrie. Nie ma ideału wśród ży jący ch. Ty lko umarli i święci są bez grzechu. – I Alex. On nigdy nie uczy nił niczego złego. – A skąd o ty m wiesz? – Znamy się od dłuższego czasu, lecz dopiero niedawno opowiedział mi o swoim ży ciu. Ja też mówiłam mu o nas, o doktorze Paulu, o śmierci taty. Ale nigdy nie wspomniałam o mamie i Foxworth Hall. Cathy, przecież my nie jesteśmy sierotami! Nasza mama ży je! – Carrie, kłamstwa nie są grzechem śmiertelny m. Większość ludzi kłamie, choćby w dobry ch intencjach. – Alex nie kłamie. Już od dzieciństwa czuł powołanie, marzy ł o Bogu i religii. Gdy by ł jeszcze dzieckiem, chciał zostać katolikiem, ale kiedy się dowiedział, że księży obowiązuje celibat, zrezy gnował. Pragnie mieć żonę i dzieci. Zwierzy ł mi się, że nigdy nie miał dziewczy ny, bo czekał, aż dorośnie i znajdzie kogoś bez skazy. Cathy, ja nie jestem jego ideałem! Jestem zła! Pamiętasz Sissy Towers?! Nienawidziłam jej z całego serca za to, że ukradła moje laleczki. Chciałam, żeby umarła! Cathy ! Ona nie ży je! Utonęła, gdy miała dwanaście lat! To moja wina! Nienawidziłam też Juliana, bo odebrał mi ciebie. Julian też nie ży je! Jak mogę powiedzieć o ty m Alexowi! Przecież nasza mama wy szła za swojego wujka! On mnie znienawidzi! Nie będzie mnie chciał! Uklękłam przy niej i przy tuliłam ją mocno do siebie, tak jak uczy niłaby to matka. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Może Chris albo Paul wiedzieliby, jak pomóc Carrie. Przy pomniały mi się słowa Paula, który dawno temu powiedział, że to, co wmawiała nam babka, by ło złe i krzy wdzące. – Kochanie, chcę, aby ś zrozumiała, że to, co dla jednej osoby jest czarne, dla innej może by ć białe. Nic nie jest ty lko białe lub czarne. Jak sama dobrze wiesz, istnieje cała gama pośrednich kolorów. Każde z nas ma swoje jasne, dobre strony, ale mamy też wady. Ja także miałam kiedy ś podobne wątpliwości. Doktor Paul wy jaśnił mi, że jeśli nasi rodzice popełnili grzech, żeniąc się i mając dzieci, to jest to ich grzech, a nie nasz. Bóg nie wy maga, aby dzieci płaciły za grzechy swoich rodziców. A poza ty m nie łączy ło ich zby t bliskie pokrewieństwo. Czy
wiesz, że w staroży tny m Egipcie istniały związki pomiędzy rodzeństwem? Nasi rodzice mieli czworo dzieci i każde z nas jest normalne, więc jak widzisz, Bóg nas nie ukarał. Patrzy ła na mnie szeroko otwarty mi oczami i chy ba bardzo pragnęła wierzy ć moim słowom. – Cathy, a może Bóg mnie ukarał. Jestem mała; może to jest właśnie jego kara? Roześmiałam się i przy tuliłam ją jeszcze mocniej. – Rozejrzy j się wokół siebie. Przecież po ty m świecie chodzi wielu niskich ludzi, nawet niższy ch od ciebie. Czy oni też zostali ukarani przez Boga? Musisz pogodzić się ze swoim wzrostem, tak jak inni muszą pogodzić się z ty m, że są grubi, chudzi, zby t wy socy. Masz piękną twarz, wspaniałe włosy, zgrabną sy lwetkę, a poza ty m jesteś by strą, inteligentną dziewczy ną. Potrafisz pisać na maszy nie, stenoty pować, jesteś wspaniałą gospody nią. Nie znam też lepszej krawcowej! Więc pomy śl o swoich zaletach i odpowiedz szczerze, czy w dalszy m ciągu sądzisz, że nie nadajesz się na żonę Alexa czy każdego innego mężczy zny ? – Ale – przerwała Carrie – ty go nie znasz. Alex uważa, że te rzeczy, no wiesz, są złe i perwersy jne. A ty i doktor Paul mówiliście, że seks jest rzeczą naturalną i piękną. Cathy, kiedy ś popełniłam straszny grzech. Zaskoczona zajrzałam w oczy siostry. Z kim Carrie mogła popełnić ten „straszny grzech”? – To by ł Julian – dodała zawsty dzona. – Kiedy odwiedziłam cię w Nowy m Jorku, by łam sama, gdy on przy szedł i chciał coś... coś ze mną zrobić. Powiedział, że to mi się na pewno spodoba i że nie ma w ty m nic złego. Więc zrobiłam to, co chciał, wtedy mnie pocałował i powiedział, że mnie bardzo lubi. Cathy, nie wiedziałam, że to jest złe. Zaniemówiłam. Pogłaskałam jej miękkie włosy i otarłam łzy. – Nie płacz, Carrie. Nic się nie stało. Można kochać ludzi na wiele sposobów. Kochasz doktora Paula, Jory ’ego i Chrisa na trzy różne sposoby. Jeśli Julian namówił cię do czegoś, co według ciebie by ło złe, to on zawinił, a nie ty. Ja też jestem winna, bo powinnam by ła cię nieco uświadomić, ale Julian obiecał mi, że nigdy cię nie dotknie. Uwierzy łam mu. Nie wsty dź się i zapomnij o ty m. Alex nie musi o ty m wiedzieć. Nikt mu nie powie. Powoli podniosła głowę i łkając histery cznie, wy mamrotała: – Ale ja o ty m wiem! To nie wszy stko! Bardzo mi się to podobało! Chciałam, żeby to robił. Nawet go za to polubiłam. Więc sama widzisz, że Alex nie zrozumiałby tego! Znienawidzi mnie! Ja też nienawidzę się za to, że sprawiało mi to przy jemność! – Przestań płakać! To nie jest grzech! Zapomnij wreszcie o babci i o ty m, co mówiła. Jest zarozumiałą, pury tańską hipokry tką, która nie odróżnia dobra od zła! W imię dobra i miłości krzy wdziła niewinny ch ludzi. Nie ma w tobie zła, Carrie. Pragnęłaś jedy nie ciepła i miłości. Skoro to, co oboje zrobiliście, sprawiło wam przy jemność, to w takim razie by ła to naturalna, ludzka rzecz. Seks jest sprawą ludzką i nie ma w ty m nic grzesznego. Pewnego dnia, kiedy będziecie już po ślubie, Alex na pewno zmieni zdanie. Zobaczy sz, że odkry je szczęście, jakie niesie obcowanie z ukochaną osobą. Carrie wy zwoliła się z uścisku i podeszła do okna. Obserwowała pełny, jasny księży c. – Alex się nie zmieni – szepnęła. – Zobaczy sz, na pewno zostanie duchowny m. Gdy powiadomił mnie o swojej decy zji, miałam przeczucie, że to już koniec. – Wszy scy się zmieniają! Rozejrzy j się wokół siebie! Popatrz na ludzi, poczy taj czasopisma, przy pomnij sobie filmy ! Nagość i miłość już dawno przestały szokować nawet najzacniejszy ch ludzi! Może za dwadzieścia lat nasze dzieci będą nas wspominały z ironiczny m uśmiechem na
twarzy ! Ży cie to ciągły ruch! – Alex się nie zmieni. Jest oburzony dzisiejszy mi zwy czajami, brakiem wrażliwości. Kry ty kuje filmy i czasopisma przedstawiające nagość. Sądzę, że sposób, w jaki oboje z Julianem tańczy liście na scenie, nie przy padłby mu do gustu. Miałam ochotę wy krzy knąć: Do diabla z Alexem i jego pruderyjnym spojrzeniem na rzeczywistość! Ale nie miałam prawa obrażać mężczy zny, którego Carrie obdarzy ła miłością. – Carrie, idź spać. Zapomnij o ty m, pomy śl o przy jemniejszy ch rzeczach. Na świecie ży je wielu mężczy zn, którzy chcieliby mieć żonę taką jak ty. I jeśli nie ułoży ci się z Alexem, poznasz kogoś innego. – A dlaczego Cory umarł? A tatuś? – Nie pamiętasz tego dnia – odparłam. – Pamiętam. Mam dobrą pamięć. – Carrie, nie ma ludzi bez skazy. Ani ja, ani Chris, ani nikt inny. Nie jesteśmy ideałami. Nawet Alex! – Wiem – szepnęła, kładąc się do łóżka niczy m mała, posłuszna dziewczy nka. – Bóg patrzy na nas i ocenia nasze postępowanie. Jeśli ktoś bardzo zgrzeszy, zostanie ukarany, albo na ziemi, albo w piekle. Cathy, nie my śl, że jestem ślepa, zauważy łam, że ty i Chris patrzy cie na siebie jakoś inaczej. Z doktorem Paulem też by liście kochankami – i może dlatego Julian umarł. Jeśli powiem o wszy stkim Alexowi, odtrąci mnie. – Nic mu nie powiesz! Leżała na wznak, wpatrując się w sufit. Wkrótce zasnęła. Nienawidziłam mamy z całego serca. Jak mogła zabrać dzieci do Foxworth Hall? Przecież znała swoich rodziców? Pogrąży łam się w my ślach o zemście. Wy obraziłam sobie, jak matka cierpi w samotności, pozbawiona przy jaciół i miłości. Oko za oko, ząb za ząb. – Carrie, czy wciąż my ślisz o babci? – spy tałam ją kilka dni później. – Straciłaś apety t. Jesteś taka osowiała. – Nie, wszy stko w porządku – odparła obojętnie. – Nie mam po prostu apety tu. Nie zabieraj dzisiaj Jory ’ego z sobą do szkoły. Zostaw go ze mną, bardzo za nim tęsknię. – Bądź ze mną szczera. Jeśli źle się czujesz, wezwę lekarza. – Nie, to po prostu te trudne dni. Zawsze przed miesiączką czuję ssanie w środku. Pożegnałam się z sy nkiem, który wy krzy wił twarzy czkę w gry masie protestu. – Mamo, chcę posłuchać muzy ki! Chcę do tancerzy ! – Nie, Jory. Pójdziesz na spacer do parku. Będziesz się huśtał i zrobisz parę babek w piaskownicy – nalegała Carrie. – Zostań ze mną, Jory. Tak bardzo tęsknię za tobą. Już nie kochasz swojej cioci Carrie? Uśmiechając się, zarzucił jej ręce na szy ję. Tak, Jory bardzo ją kochał. * By ł to długi, męczący dzień. W przerwie między zajęciami wróciłam do domu, żeby sprawdzić, co sły chać u Carrie. – Wszy stko w porządku, Cathy. Właśnie wróciliśmy z parku. Trochę się zmęczy łam, więc chy ba chwilę odpocznę. Punktualnie o czwartej wróciłam z powrotem do studia.
Grupa sześcio- i siedmiolatków wy biegła z garderoby i stanęła w podstawowej pozy cji. Zabrzmiały pierwsze takty muzy ki, gdy nagle dziwny dreszcz przeszy ł moje ciało. Miałam wrażenie, że ktoś uparcie wpatruje się we mnie. Szy bko odwróciłam się na pięcie i ku mojemu zdziwieniu ujrzałam Barta Winslowa! Podszedł powoli. – Wspaniale pani wy gląda w czerwony m kostiumie, panno Dahl. Czy mogłaby pani poświęcić mi trochę czasu? – Jestem bardzo zajęta – ucięłam zła, że nie zaczekał do końca lekcji. – Zajęcia kończą się o piątej, więc proszę usiąść i poczekać. – Panno Dahl, poruszy łem niebo i ziemię, żeby panią znaleźć, a ty mczasem mieszka pani obok mnie. – Panie Winslow – odparłam surowo. – Jeśli nie usaty sfakcjonowała pana suma, którą panu przesłałam, mógł pan napisać list, który by m z całą pewnością otrzy mała. – Celem mojej wizy ty nie są pieniądze, bo nie o takiej zapłacie my ślałem. Uśmiechając się, wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni mary narki, skąd wy ciągnął list, na który m rozpoznałam swój charakter pisma. Oblałam się rumieńcem. – Widzę, że poznaje pani swój list – dodał, marszcząc brwi. – Proszę pana – odparłam zakłopotana. – Siostra bardzo źle się czuje i została sama z moim dzieckiem. Widzi pan, że jestem bardzo zajęta. Czy możemy porozmawiać o ty m kiedy indziej? – Jestem do usług, panno Dahl. – Ukłonił się i wręczy ł mi wizy tówkę. – Proszę podać termin. Chciałby m pani zadać kilka py tań. Do widzenia. Podenerwowana skróciłam zajęcia. Usiadłam w szatni, rozmy ślając o sy tuacji, w jakiej się znalazłam. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła szósta. Przebrałam się i pobiegłam do domu. Carrie krząta się pewnie w kuchni, a Jory bawi się w ogródku. Gdy dobiegłam do furtki, nie dostrzegłam ani Carrie, ani Jory ’ego. – Carrie! – krzy knęłam. – Już wróciłam! Dlaczego chowasz się przede mną? – Cathy... – Doszedł mnie słaby szept. Pobiegłam do jej sy pialni. Carrie wciąż leżała w łóżku. Wy jaśniła, że Jory jest u sąsiadów. – Cathy, coś mi dolega. Wy miotowałam już cztery razy. Dziwnie się czuję. Dotknęłam jej czoła. Pomimo ciepłego dnia czoło Carrie by ło chłodne i wilgotne. – Wezwę lekarza – zdecy dowałam. Po chwili zdałam sobie sprawę, że w tej mieścinie nie ma żadnego lekarza! – Carrie, pójdę po Jory ’ego, a później zawiozę cię do szpitala. Kiwnęła głową i zasnęła. Pobiegłam do sąsiadki, u której Jory bawił się ze starszą koleżanką. – Pani Marquet – powiedziała pani Rownsend, babcia dziewczy nki. – Jeśli Carrie jest bardzo chora, proszę zostawić Jory ’ego u mnie. Mam nadzieję, że to nic poważnego. Carrie jest taką słodką dziewczy ną. Od dwóch dni dziwnie wy glądała. By ła taka blada i cicha. Proszę zawieźć ją do szpitala i nie martwić się o sy nka. Też to zauważy łam, ale sądziłam, że to z powodu Alexa. Boże, jak mogłam się tak my lić! Z samego rana zadzwoniłam do Paula. – Co się stało, Catherine? – spy tał zaniepokojony. Szy bko opisałam sy tuację. Carrie leżała w szpitalu i chociaż zrobiono jej kilka badań, lekarze nie stwierdzili, co jej dolega.
– Paul, ona tak okropnie wy gląda. Straciła na wadze i cały czas ma biegunkę. Ciągle woła ciebie i Chrisa. – Dobrze, przy jadę naty chmiast. Ale nie niepokój Chrisa, może to nic poważnego. Nie powiadomiłam Chrisa, który właśnie spędzał wakacje na Zachodnim Wy brzeżu. Trzy godziny później Paul klęczał przy łóżku Carrie, która uśmiechała się szczęśliwa z jego obecności. – Cześć – szepnęła. – Na pewno nie spodziewałeś się, że ujrzy sz mnie w szpitalu? Paul wy py tał ją o sy mptomy choroby. – To wszy stko zaczęło się ty dzień temu – odparła Carrie. – Nie mówiłam nic Cathy, bo nie chciałam jej martwić. Potem zaczęła mnie boleć głowa i bardzo chciało mi się spać. Gdy wieczorem czesałam się, zauważy łam, że włosy wy chodzą mi garściami. – Zamilkła na chwilę. – Szkoda, że nie ma tu Chrisa. Zamknęła oczy i zasnęła. Po rozmowie z lekarzami Paul zaproponował, by m jednak skontaktowała się z Chrisem. – Paul! Co dolega Carrie? – spy tałam zaniepokojona. Lekarze wy prosili mnie z pokoju. Chodziłam niespokojnie wzdłuż kory tarza, przy glądając się pielęgniarkom, gdy w drzwiach ujrzałam brata. Przez moment zdawało mi się, że to tata, ubrany w jasne spodnie i biały podkoszulek, kroczy pewny m krokiem w moją stronę. Zaniemówiłam. Chris ujął mnie za rękę i ujrzał potok łez na mojej twarzy. – Cathy – szepnął. – Co się stało z Carrie? Przecież powinien się domy ślić. – Zgadnij? To ten cholerny arszenik. Cóż innego mogłoby jej zaszkodzić! – Wy buchnęłam płaczem. – Py tała o ciebie. Zanim jednak wszedł do sali, wsunęłam mu do ręki kartkę, którą znalazłam w jej pamiętniku. – Chris, Carrie czuła, że coś się z nią dzieje, ale trzy mała to w tajemnicy. Proszę, przeczy taj ten list. Kochani Cathy i Chris! Nieraz wydaje mi się, że jesteście moimi prawdziwymi rodzicami. Ale czasami, jak przez mgłę, widzę nasz rodzinny dom, mamę, tatę i Cory’ego. Ukrywałam coś przed wami, więc muszę o tym napisać, bo możecie obwiniać siebie. Od dłuższego czasu miałam przeczucie, że umrę, i prawdę mówiąc, jest mi to obojętne. Nie mogę przecież zostać żoną pastora. Gdybyście mnie tak nie kochali i gdyby nie Jory, Paul i Henny, umarłabym dawno temu i byłabym już z Corym. Każdy ma kogoś specjalnego do kochania, tylko ja nie mam nikogo. Zawsze wiedziałam, że nigdy nie wyjdę za mąż. Łudziłam się, że może będę mieć dzieci, ale przecież jestem za mała, aby zostać matką. Cathy jest tancerką, Chris lekarzem, a ja nikim. Więc proszę, pozwólcie mi umrzeć. Nie płaczcie. Od śmierci Cory’ego życie straciło dla mnie sens. Żałuję jedynie, że nie będę widzieć, jak Jory rośnie i tańczy. Muszę wam coś wyznać. Kochałam Juliana tak samo, jak kocham Alexa. Julian nigdy nie uważał, że jestem zbyt mała, był jedynym mężczyzną, który dostrzegł we mnie kobietę. W zeszłym tygodniu zaczęłam myśleć o babci i o tym, co o nas mówiła. Wiem, że miała rację. Jesteśmy diabelskim nasieniem! Nie powinniśmy byli się nigdy urodzić! Powinnam była
umrzeć razem z Corym. Przecież ja też jadłam pączki z arszenikiem. Od początku wiedziałam o arszeniku, choć wam wydawało się, że nic nie rozumiałam. Rozumiałam, ale nie wierzyłam, teraz wierzę. Dziękuję Ci, Cathy, za to, że zastąpiłaś mi matkę, a Tobie, Chris, że zastąpiłeś mi ojca. A Tobie, doktorze Paul, dziękuję, że kochałeś mnie całym sercem pomimo mojego niskiego wzrostu. Powiedzcie też Henny, że ją bardzo kocham. – Co to ma znaczy ć?! – krzy knął Chris. Otworzy łam torebkę i wy ciągnęłam coś, co znalazłam w pokoju Carrie, schowane głęboko w dolnej szufladzie. Chris otworzy ł szeroko oczy, jakby nie dowierzał temu, co zobaczy ł. W ręku trzy małam buteleczkę, na której widniał napis „Trucizna na szczury ”, i nadgry ziony kawałek pączka. W torebce został ty lko jeden pączek. – O Boże... Sama posy pała ciastka trucizną, żeby umrzeć w taki sam sposób jak Cory. – Chris! Przeczy taj ten list jeszcze raz! Napisała, że choć rozumiała, co się wy darzy ło, to jednak nie wierzy ła. Potem dopisała: „Teraz wierzę”. Dlaczego dopiero teraz uwierzy ła? Coś musiało się wy darzy ć. Coś, co przekonało ją, że mama chciała nas otruć! Chris potrząsnął głową, nie potrafiąc odpowiedzieć na moje py tanie. – Ale co mogło ją przekonać? – Nie wiem! – krzy knęłam zdesperowana. – Ale pączki by ły suto posy pane arszenikiem. Zjadła je, zdając sobie sprawę, że popełnia samobójstwo. Czy nie rozumiesz, że nasza matka popełniła właśnie drugie morderstwo? – Carrie jeszcze nie umarła! – odparł. – Uratujemy ją! Nie pozwolę jej umrzeć. Musi odzy skać chęć do ży cia! Podbiegłam do Chrisa i przy tuliłam się z całej siły. Paul wy szedł z pokoju Carrie. Na jego twarzy malowały się rozpacz i bezsilność. – Dobrze, że przy jechałeś – szepnął. – Przy kro mi, że tak się stało. – Nie ma już żadnej nadziei? – spy tał Chris. – Nadzieja jest zawsze. Robimy wszy stko, co w naszej mocy. Idź teraz do siostry i porozmawiaj z nią. Z Catherine błagaliśmy ją, żeby nie poddawała się śmierci, ale Carrie nie chce nas słuchać. Załamała się. Jest przy niej Alex, klęczy przy łóżku i prosi Boga, aby raz jeszcze obdarzy ł ją łaską i pozwolił ży ć. Ale Carrie odwróciła od niego twarz. Sądzę, że nie bardzo wie, co się wokół niej dzieje. My ślami jest gdzieś daleko stąd. Chris wszedł do pokoju i na widok siostry zamarł, szepcząc cicho: „Mój Boże, mój Boże”. W ciągu ty ch kilku dni Carrie bardzo schudła, jej śliczna różowa cera stała się szara i niesamowicie napięta. Piękne niegdy ś oczy by ły obwiedzione cieniami. Zapadnięte policzki uwy datniały kości policzkowe. Chris podszedł do łóżka, wziął ją w ramiona i szepcząc jej imię, pogłaskał po matowy ch włosach. W jego dłoni pozostał kosmy k jasny ch włosów. Spojrzał na nas z przerażeniem. – Czy jest dla niej jakaś szansa? Zabrałam z ręki Chrisa pukiel włosów i starannie schowałam do plastikowej torebki. Może to śmieszne, ale nie mogłam pogodzić się z my ślą, że piękne włosy siostry mogły by by ć porozrzucane po podłodze, a później zmiecione i wy rzucone do kubła na śmieci. – Paul, odpowiedz mi! Czy jest szansa, że przeży je? – Robimy wszy stko, żeby jej pomóc – odparł Paul. – Przez całą dobę czuwa nad nią grupa
najlepszy ch specjalistów. Ale jej krwinki ulegają rozkładowi tak szy bko, że nie nadążamy z transfuzją. Czuwałam u boku Carrie przez trzy doby. Przedzwoniłam do Henny, żeby pomodliła się w kościele za moją małą siostrę. Pokój chorej zapełnił się kwiatami. Siedziałam z Chrisem i Paulem przy łóżku, trzy mając ją za ręce, modliliśmy się żarliwie. Patrzy łam z niechęcią na Alexa. W duży m stopniu obwiniałam go za to, co się wy darzy ło. W końcu nie wy trzy małam, wy ciągnęłam go na kory tarz i spy tałam: – Alex, dlaczego Carrie chce umrzeć w najszczęśliwszy m okresie swojego ży cia? Czy rozmawiała z tobą na ten temat? Może ty jej coś powiedziałeś? Spojrzał na mnie zaskoczony. Nieogolona, zmęczona twarz wy rażała żal i smutek. – Co ja powiedziałem? – spy tał, powtarzając py tanie, jakby nie rozumiejąc jego sensu. – Cathy, wierz mi, że zrobiłem, co mogłem, żeby przekonać ją o swojej miłości. Ale ona nawet nie chce mnie słuchać! Odwraca ode mnie twarz. Raz powiedziała: „Och, Alex, nie będę dla ciebie odpowiednią żoną”. Roześmiałem się i odparłem, że będzie dla mnie idealną żoną, taką, o jakiej zawsze marzy łem. Cathy, czy powiedziałem coś nie tak? Ujęłam go za dłoń. Tak, kochał Carrie z całego serca. – Alex, przepraszam, jeśli cię uraziłam, ale czy Carrie mówiła ci o czy mś, co mogłoby skłonić ją do samobójstwa? – W zeszły m ty godniu zadzwoniłem do niej i odniosłem wrażenie, że by ła bardzo zdenerwowana, ale nie chciała o ty m ze mną rozmawiać. Gdy odłoży ła słuchawkę, wsiadłem w samochód i przy jechałem do niej, ale nie chciała mnie wpuścić do środka. Cathy, kocham ją! Skarży ła się, że jest zby t niska, a jej głowa zby t duża, ale w moich oczach jest najpiękniejszą kobietą na świecie. – Ukry ł twarz w dłoniach i wy buchnął płaczem. W czwartą noc po przy jeździe Chrisa drzemałam przy łóżku Carrie, gdy nagle usły szałam swoje imię. Podbiegłam do łóżka, uklękłam i chwy ciłam chudą dłoń. – Kochanie, czekam, aż się obudzisz. Alex jest na kory tarzu z Paulem i Chrisem. Czy chciałaby ś go zobaczy ć? – Nie – szepnęła. – Chcę porozmawiać z tobą. Cathy, umieram – powiedziała to spokojny m, opanowany m głosem, jak gdy by by ło jej to zupełnie obojętne. – Nie! Nie pozwolę ci umrzeć! Nigdy ! Carrie, nie poddawaj się! Wszy scy cię kochamy ! Alex cię potrzebuje, chce, żeby ś została jego żoną. Powiedział, że jeśli sobie tego nie ży czy sz, to nie zostanie pastorem. Tak naprawdę, to zależy mu na tobie, a nie na karierze duchownego. Carrie, zawołam go... – Nieee – przerwała mi. – Muszę wy znać ci pewien sekret. Kilka dni temu zobaczy łam na ulicy pewną panią. Bardzo przy pominała mamę, więc złapałam ją za rękę. Ale ona wy rwała ją, odwróciła się ze złością i krzy knęła: – Nie znam cię! – Cathy, to by ła nasza mama! Prawie wcale się nie zmieniła! Miała na sobie ten naszy jnik z pereł z mały m bry lantem. Dobrze go pamiętam. Cathy, jeśli odtrąca cię własna matka, to cóż warte jest ży cie? Czy ma ono jakiś sens? Wiedziałam, że mnie rozpoznała. Wy czy tałam to z jej oczu. Ale ona mnie nie chce, bo jestem zła i podła. Powiedziała, że nie ma żadny ch dzieci. Nie chce ani mnie, ani ciebie, nawet Chrisa! Cathy, gdy by śmy by li dobrzy, na pewno by nas nie odtrąciła! – Och, Carrie, nie pozwól, żeby cię znów skrzy wdziła! Czy ty tego nie rozumiesz? Ona kocha ty lko pieniądze! Nie potrzebujemy jej! Masz przecież Alexa, Paula, Chrisa i... Jory ’ego. Nie
poddawaj się. Jory bardzo za tobą tęskni. Py ta, gdzie jesteś. Czy mam mu powiedzieć, że nie zależy ci na nim? – Jory mnie nie potrzebuje. Jest kochany przez wszy stkich. Ale... ale czeka na mnie Cory. Cathy, widzę go. Zobacz tam, stoi koło tatusia... machają do mnie, wołają mnie... wołają mnie... – Carrie, nie! – Och, jak tam jest ładnie. Wokół rosną kolorowe kwiaty, sły szę śpiew ptaków, zobacz, chy ba rosnę... Jestem taka wy soka jak mama. Tam nikt nie powie mi, że mam duże, sowie oczy. Nikt nie nazwie „karlicą”, nie powie o maszy nie do rozciągania... Zamilkła. Zerknęła na sufit i zamarła w bezruchu. Patrząc na rozchy lone usta siostry, odniosłam wrażenie, że chciała coś jeszcze powiedzieć. O Boże, Carrie umarła! Mama ją zabiła. Zabiła własne dzieci! Wciąż ży ła, ciesząc się ży ciem i majątkiem. Zaczęłam przeraźliwie krzy czeć. Płakałam i wy ry wałam sobie włosy, drapałam twarz. W gorący, sierpniowy dzień pochowaliśmy Carrie w grobowcu rodziny Sheffieldów. Ty m razem nie padał deszcz. Grób Carrie pokry liśmy czerwony mi kwiatami. Moje my śli przy pominały rozwiane przez wiatr suche liście. Siedziałam przy grobie na marmurowej pły cie. Zbierałam garściami liście, gniotłam je w dłoni, a gdy rozluźniałam uścisk, wiatr unosił żółty py ł. Zostałam teraz ja i Chris. Chris zapomniał o przeszłości. Ży ł przy szłością, przebaczając winy ty m, którzy nie zasłuży li na to, by ży ć. Pierwszą noc po pogrzebie spędziłam przy grobie Carrie. Nie chciałam zostawiać jej samej. Gdy by Alex nie pojawił się w jej ży ciu, czy Carrie by łaby wśród ży wy ch? Czy gdy by nie spotkała przy padkowo mamy, czy jej losy potoczy ły by się inaczej? Przecież to właśnie po spotkaniu z mamą kupiła truciznę i podjęła decy zję o samobójstwie! Ktoś wy mówił moje imię i dotknął ramienia. Ktoś pomógł mi wstać i wy prowadził z cmentarza. – Choć, Cathy – szepnął Chris. – Carrie już cię nie potrzebuje. Cathy, zapomnij o przeszłości. Zapomnij o zemście. Czy tam w twoich my ślach. Zrób tak jak ja. Zapomnij o bólu, o upokorzeniu. My śl o przy szłości, o ży ciu. Pamiętaj ty lko o szczęśliwy ch chwilach. Sekret szczęścia polega na przebaczaniu i zapominaniu. Spojrzałam na niego z pogardą i rzekłam: – Tak, ty jesteś dobry w przebaczaniu, ale jeśli chodzi o zapominanie, to mam odmienne zdanie. Oblał się rumieńcem. – Cathy, proszę! Wy starczy, że wy baczy sz! – Nigdy ! Nie by łam pewna, ale chy ba dostrzegłam kobietę w czerni. Jej twarz zasłonięta by ła czarną woalką. Gdy nasze oczy się spotkały, skry ła się za drzewem. Ale zdąży łam zauważy ć, że na szy i miała sznur z pereł. Szczupła dłoń ujęła nerwowo perły i bezwiednie zawiązała w supeł. Znałam kobietę, która miała ten zwy czaj wiązania i rozwiązy wania supła! Tak, ona powinna nosić żałobę do końca swoich dni! Żałobę czarniejszą od jej oczu i duszy. Czarniejszą niż smoła na moich włosach. Czarniejszą niż ży cie w pokoiku na poddaszu. Czarniejszą niż strach, który osaczał nas zewsząd. Czarniejszą od moich my śli o zemście.
Część piąta
Zemsta Przedwczesna
śmierć Carrie okry ła nas smutkiem i żałobą. Siostra pozostawiła mi swoje ukochane porcelanowe laleczki. Chris wrócił na uniwersy tet w Wirginii. – Zostań ze mną – błagał Paul, gdy dowiedział się o moim zamiarze powrotu do małego domku w górach i do szkoły baletowej. – Nie zostawiaj mnie znowu samego. Jory potrzebuje ojca, a ja żony. – Wkrótce wrócę – odparłam z determinacją. – Wrócę i pobierzemy się, ale najpierw muszę coś załatwić. Wróciłam do codziennej pracy, nie porzucając my śli o zemście. Jedy ny m problemem by ł Jory. Balet zaczął go nuży ć, a poza ty m ciągnęło go do inny ch dzieci, z który mi mógłby się bawić. Posłałam go do przedszkola i zatrudniłam opiekunkę, która przy prowadzała go do domu i zostawała z nim do mojego powrotu. W lokalnej prasie ukazał się obszerny arty kuł o Barcie Winslowie i jego drugiej kancelarii adwokackiej w Hillendale. Dwie kancelarie. Oto potęga pieniądza! Z gazet dowiedziałam się, że codziennie po śniadaniu Bart biegał kilka kilometrów w otaczający m Foxworth Hall lesie. Zaczęłam więc biegać. Carrie nie ży ła już od miesiąca. Biegnąc wąskimi ścieżkami, rozmy ślałam o zmarłej siostrze. Carrie, zobaczy sz, pomszczę twoją śmierć. Zapłacą za to, co uczy nili. Nieważne, że Bart Winslow nie miał z ty m nic wspólnego, że to ona jest wszy stkiemu winna! Rozejrzałam się dokoła. Gdzież on mógł by ć? Nie mogłam przecież bez końca biegać po parku. Gdy go w końcu spotkam, z całą pewnością spy ta mnie, co sły chać, lub powie, że ładnie wy glądam. Tak, to będzie początek. A koniec? Miałam go przed oczy ma od dnia, gdy po raz pierwszy ujrzałam go tańczącego z mamą w Foxworth Hall. Jak to zwy kle w ży ciu by wa, natknęłam się na Barta w okolicznościach zupełnie inny ch, niż się spodziewałam. Pewnego sobotniego popołudnia siedziałam w kawiarni, popijając herbatę, gdy w drzwiach ujrzałam Barta Winslowa. Rozejrzał się, dostrzegł mnie i przy siadł się do stolika. – Czy mnie oczy nie my lą – rozpoczął – czy to panna Dahl, kobieta, którą tak bardzo chciałem spotkać? Gdzie się pani, do diabła, ukry wała? – Nie ukry wałam się – odparłam lekko zdenerwowana. – Tak, czy tałem o śmierci siostry. Proszę przy jąć ode mnie wy razy współczucia. Co by ło powodem jej przedwczesnej śmierci? Choroba? Wy padek? – Co ją zabiło? Och, mogłaby m napisać o ty m książkę. Proszę zapy tać o to żonę. – A skąd ona ma znać odpowiedź, skoro nawet jej nie znała? Chociaż widziałem, że płakała, czy tając jej nekrolog. Nie chciała powiedzieć, dlaczego. – Proszę ją o to zapy tać. – Nie lubię, gdy ludzie nie odpowiadają na py tania – uciął, przy wołując ruchem ręki
rudowłosą kelnerkę, by zamówić herbatę. – Kilka miesięcy temu odwiedziłem panią w szkole i pokazałem list, który m szantażowała pani moją żonę. – Sięgnął ręką do kieszeni i wy ciągnął plik listów. – Są też inne, właściwie, kim pani jest? – Powinien się pan domy ślić. – Proszę nie wodzić mnie za nos! Co panią łączy z moją żoną? Istnieje między wami duże podobieństwo, te same oczy, te same włosy, nawet gesty. Jest pani jej kuzy nką? – Tak, można to tak właśnie nazwać. – Dlaczego więc nie spotkałem pani wcześniej? Nie, proszę usiąść – rzekł, chwy tając mnie za łokieć, gdy chciałam wstać. – Proszę nie udawać przestraszonej dziewczy nki. Niech pani nie odwraca wzroku. Pięć czy sześć listów przy szło do Foxworth Hall, gdy podróżowaliśmy po Europie. Na ich widok żona zbladła i zaszy ła się w swoim pokoju. Dwukrotnie napisała na kopercie „Adresat nieznany ”. Pewnego dnia, gdy odbierałem pocztę, znalazłem list i postanowiłem go przeczy tać. Jakim prawem szantażuje pani moją żonę? Oniemiałam. By łam zła na siebie. Chciałam stąd uciec, ale coś mnie powstrzy my wało. Zdawało mi się, że sły szę głos Chrisa: „Zapomnij o przeszłości. Niech Bóg ukarze winny ch”. Nadeszła nareszcie okazja, żeby powiedzieć całą prawdę. Niech Winslow się dowie, z kim się ożenił! Dlaczego nie mogłam wy powiedzieć ani jednego słowa? – Niech pan spy ta żonę. Odpowie na każde pańskie py tanie. Odchy lił się do ty łu. Z kieszeni wy jął srebrną papierośnicę z wy grawerowany m monogramem. Prezent od mamy ! Zaproponował mi papierosa, ale odmówiłam. Zapalił sam i przy mruży ł lekko oczy. – W każdy m liście pisze pani, że potrzebuje naty chmiast miliona dolarów. Po co pani te pieniądze? Uważnie obserwowałam dy m, który unosił się początkowo pionowo, po czy m przesuwał w moim kierunku. – Wie pan o śmierci Juliana. W ty m czasie by łam w ciąży, miałam mnóstwo długów. Z pańską pomocą spłaciłam je, ale wciąż mam poważne kłopoty finansowe. Szkoła nie przy nosi duży ch zy sków. Mam na utrzy maniu dziecko, które wkrótce pójdzie do szkoły. Pańska żona ma ty le milionów, więc pomy ślałam, że jeden milion nie sprawiłby jej różnicy. Bart Winslow uśmiechnął się cy nicznie. – Skąd pani przy szło do głowy, że żona okaże się hojna w stosunku do osoby, której nie traktuje jak członka rodziny ? – Proszę ją o to zapy tać. – Py tałem! Pokazałem jej listy i zażądałem wy jaśnień. Ona twierdzi, że nie zna pani. Podziwiała panią jedy nie na scenie! Zawsze, gdy otrzy muje te listy, biegnie do sy pialni i ogląda album ze zdjęciami. Kiedy wchodzę do pokoju, pośpiesznie chowa go w szufladzie. – Taki niebieski album ze złoty m orłem na skórzanej okładce? – Tak, towarzy szy jej w każdej podróży. Czasami ogląda fotografie i płacze. Podejrzewam, że są tam zdjęcia jej pierwszego męża. Westchnęłam ciężko. – Cathy, powiedz, kim jesteś? Musiałam coś wy my ślić, w przeciwny m razie nie dałby mi spokoju. – Henrietta Beech jest przy rodnią siostrą twojej żony. Widzisz, Malcolm Foxworth by ł dość
kochliwy m mężczy zną. Miał romans, którego owocem by ło troje dzieci. Ja jestem jedny m z nich. Twoja żona jest moją ciotką. – Ach – westchnął usaty sfakcjonowany odpowiedzią. – Więc Malcolm miał romans z Henriettą Beech i troje dzieci z nieprawego łoża. Aż trudno w to uwierzy ć. – Roześmiał się głośno. – Nigdy by m go o to nie posądził. Stary diabeł! Szczególnie po ty m ataku serca na wieść o pierwszy m małżeństwie mojej żony. À propos, gdzie mieszka twoja matka? Chciałby m się z nią spotkać. – Umarła – odparłam wy mijająco, czując, że grzęznę coraz bardziej. – Dawno temu. – Dobrze. Rozumiem. Więc troje nieślubny ch bachorów chce wy łudzić trochę pieniędzy od bogatej ciotki, czy tak? – Nie, nie tak. Ty lko ja chcę pieniędzy ! Rodzeństwo nie ma o ty m pojęcia. Chcę tego, co mi się prawnie należy ! Pieniądze, które otrzy małam z ubezpieczenia, zostały dawno wy dane. Mówiłam panu, że szkoła nie przy nosi oczekiwany ch dochodów. Uczęszczają do niej dzieci, które traktują taniec jak zabawę. Dwa lub trzy razy do roku wy jeżdżają na wakacje, a ja wtedy też potrzebuję pieniędzy. Bart Winslow zapalił drugiego papierosa, zaciągnął się mocno i spojrzał mi w oczy. – Będę szczery. Po pierwsze, pani słowa nie brzmią zby t przekony wająco, ale jest pani bardzo podobna do rodziny Foxworthów. Po drugie, nie podoba mi się to, że szantażuje pani moją żonę. Po trzecie, nie chcę, aby ktokolwiek ją niepokoił. Co więcej, bardzo ją kocham. Choć przy znaję, że by wają chwile, kiedy mam ochotę siłą wy doby ć z niej prawdę o przeszłości. Nigdy o ty m nie mówi, ma jakieś sekrety, o który ch nigdy się nie dowiem. – Uśmiechnął się i dodał: – Ale dowiedziałem się o Malcolmie Nealu Foxworth, bogobojny m staruszku, który po zawale wciąż oglądał się za spódniczkami! Bart Winslow rozejrzał się po kawiarni, do której przy by wało coraz więcej gości. Bał się zapewne, że zostanie rozpoznany. – Chodźmy stąd, Cathy – zaproponował. – Zaproś mnie na drinka do swojego domu. Wy szliśmy na ulicę. Zapadł zmierzch. – Gdzie mieszkasz? Gdy podałam mu adres, zdawał się zakłopotany. – Nie, może pojedziemy gdzie indziej. Mógłby mnie ktoś zobaczy ć. Czy mogłaby ś zadzwonić do niańki i powiedzieć, że się trochę spóźnisz? – Gdzie chce mnie pan zabrać? – spy tałam, gdy mknęliśmy ulicami Clairmont czarny m mercedesem. – Do miejsca, w który m będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Obserwujesz mnie? Co o mnie sądzisz? – Pana wy gląd mówi mi, żeby m uciekała co sił w nogach i dobrze zamknęła za sobą drzwi. Roześmiał się, a na jego twarzy malowało się zadowolenie. – Więc uważasz, że wy glądam na pociągającego i niebezpiecznego mężczy znę? Bardzo mi to pochlebia. Nie chciałby m by ć przy stojny m nudziarzem, wolę już uchodzić za inteligentnego brzy dala. – Panie Winslow... – Bart. – Bart, jeśli towarzy szy mi inteligentny i czarujący mężczy zna, to zapominam o jego
urodzie. Mam zwy czaj stawiania mężczy zn na piedestale, ale jeśli się na nich zawiodę, z hukiem z niego spadają, odkochuję się i pozostaje ty lko obojętność. Nagle zatrzy mał samochód i spojrzał na mnie. W ciemnościach dostrzegłam płomienne i zby t namiętne oczy, jak na mężczy znę w jego wieku. By ł o osiem lat młodszy od mamy. Miał czterdzieści lat, to najpiękniejszy wiek dla mężczy zny. Zapewne zmęczy ł się już żoną, którą znał tak dobrze. Dlaczego w jego oczach dojrzałam pożądanie? Gdziekolwiek jesteś, mamo, powinnaś uklęknąć i modlić się. Nie okażę ci litości, tak jak ty nie miałaś litości dla swoich bezbronny ch dzieci. Siedząc obok przy stojnego mężczy zny, pomy ślałam o spokojny m i wielkoduszny m Paulu. Nie musiałam uwodzić Barta. To on grał rolę my śliwego, który niczy m czarna pantera, bezlitośnie tropił zwierzy nę. A gdy już zaspokoił pragnienie, odchodził. Tak stanie się ze mną. Nie zrezy gnuje z milionowej fortuny i władzy, jaką z sobą niesie, dla przy godnie spotkanej dziewczy ny. Bart przy glądał mi się z uwagą. Czy przy pominałam mu żonę? – Piękna noc – szepnął. – Kocham jesień. Chodźmy na spacer. Jest tak pięknie i cicho. Noc, las, szum drzew wprawiają mnie w melancholijny nastrój. W takich chwilach zdaję sobie sprawę, że ży cie przemija bardzo szy bko, przepły wając jak woda między palcami. Muszę się spieszy ć, jeśli chcę z niego skorzy stać. – Jesteś bardzo romanty czny. Trzy mając się za ręce, szliśmy wzdłuż torów kolejowy ch. Rozejrzałam się dokoła. Czy żby to by ły te same tory, wzdłuż który ch piętnaście lat temu okrutna matka prowadziła cztery maluchy ?! Miałam wtedy dwanaście lat! – Bart, mam wrażenie, że oboje kiedy ś szliśmy tą ścieżką. – Tak. Odniosłem to samo wrażenie. By liśmy w sobie zakochani i spacerowaliśmy skrajem lasu, a potem siedzieliśmy na ławeczce przy torach kolejowy ch. Dlatego cię tu przy prowadziłem. – Czasami rozmy ślam o nierealny ch rzeczach. Lubię, gdy otaczają mnie tajemnice. – Romanty czka? – spy tał Bart. – A ty nie? – Nie wiem. Kiedy by łem mały m chłopcem, lubiłem marzy ć. – A teraz już nie marzy sz? – Nie można by ć mały m romanty czny m chłopcem i jednocześnie studiować prawo, na każdy m kroku napoty kając okrutną, często niesprawiedliwą rzeczy wistość. Morderstwa, gwałty, oszustwa – oto mój codzienny chleb. Kończąc studia, człowiek staje się twardy m, bezwzględny m prawnikiem, którego postępowanie podporządkowane jest nie uczuciom, lecz przepisom. – Uśmiechnął się, po czy m konty nuował: – Sądzę, że łączy nas wiele wspólnego, Catherine Dahl. Też tęsknię za tajemniczością i przy godą, potrzebuję kogoś, kogo mógłby m podziwiać i uwielbiać. Więc zakochałem się w pięknej kobiecie, która miała odziedziczy ć miliony. Wszy scy my śleli, że poślubiłem ją dla pieniędzy, ale wkrótce przekonałem ją, że nie zależy mi na jej majątku. Na początku znajomości by ła podobna do ciebie. – Podobna do mnie? – Tak. Zanim odziedziczy ła majątek, by ła taka jak ty, Cathy. Po śmierci ojca kupowała co dusza zapragnie, ale już wkrótce nie miała żadny ch marzeń – wszy stko mogła kupić. Nie, miała ty lko jedno niezaspokojone marzenie – dziecko. Nie mogła mieć dzieci. Każde zakupy kończy ły
się w sklepie z garderobą dziecięcą. Żeniąc się z nią, wiedziałem, że nie może mieć dzieci, i prawdę mówiąc, nie zależało mi na ty m. Jednak z upły wem czasu zmieniłem zdanie. Bart zapalił papierosa i zaciągnął się mocno. Najwy raźniej przy niosło mu to ulgę. – Ty mi torami pędziły kiedy ś wagony pocztowe, ale zamożni ludzie, mieszkający w pobliżu, przekonali miejscowe władze o bezsensowności przejazdu pociągów, które w nocy gwizdały, budząc całą okolicę. Uwielbiałem ten hałas pędzącego w ciemności pociągu. Do późna w nocy leżałem obok żony, która brała środki nasenne. Spała zby t mocno, by sły szeć piękną muzy kę, która dochodziła gdzieś z góry. Często zastanawiałem się, skąd ona pły nie, ale żona mówiła, że mam wy bujałą wy obraźnię. Pewnego dnia muzy ka ucichła i już nigdy jej nie usły szałem. Bardzo za nią tęskniłem. Wiesz, kiedy zasy piałem, śniłem o pięknej, młodej dziewczy nie, tańczącej gdzieś na poddaszu. Żona wy jaśniała, że gdy by ła małą dziewczy nką, rodzice zamy kali ją za karę w pokoiku na poddaszu. Siedziała tam latem przy trzy dziestostopniowy ch upałach i zimą, ze zdrętwiały mi od mrozu palcami. – Czy wy brałeś się kiedy ś na poddasze? – Nie. Chciałem tam pójść, ale drzwi prowadzące na stry ch by ły zawsze zamknięte na klucz. A poza ty m wszy stkie stry chy są do siebie podobne. Teraz powiedz mi coś o sobie. Gdzie się urodziłaś? Do jakiej szkoły chodziłaś? Kto nauczy ł cię tańca? Dlaczego nigdy nie spotkaliśmy się w Foxworth Hall na balu w Boże Narodzenie? – Dlaczego miałaby m mówić o sobie? Ty lko dlatego, że ty uchy liłeś rąbka tajemnicy o swojej przeszłości? A ty gdzie się urodziłeś? Gdzie spotkałeś swoją żonę? Czy wiedziałeś, że by ła wdową? – Ach, ty wścibska kobieto! Wojna domowa by ła punktem zwrotny m w historii mojej rodziny. Urodziłem się w Karolinie Południowej. Tak jak wiele inny ch rodzin straciliśmy majątek i status społeczny. Ale to stare dzieje. Potem poślubiłem damę z Foxworth Hall. Powróciły dawne, świetne czasy starego Południa. Żona wy remontowała mój rodzinny dom. A co ja osiągnąłem w ty m czasie? Ukończy łem Harvard. W sądzie broniłem paru spraw i nic poza ty m. Aha, nie zapłaciłaś ceny, jaką miałem na my śli. – Przesłałam ci przecież czek na dwieście dolarów! – wy krzy knęłam. – Jeśli to za mało, to już za późno. Nie mam więcej pieniędzy ! – Czy ja mówiłem o pieniądzach? Pieniądze nie mają dla mnie znaczenia. W twoim przy padku miałem na my śli inną formę zapłaty. – Jak śmiesz! Więc po to przy wiozłeś mnie do lasu? Chcesz się kochać na trawie? Czy twoją ambicją jest uwiedzenie tancerki? Nie kocham się z pierwszy m lepszy m mężczy zną i nie reguluję rachunków w ten sposób! A cóż jest w tobie takiego pociągającego? Jesteś maskotką bogatej, rozkapry szonej kobiety, która kupiła sobie młodego męża! Złapał mnie mocno za rękę, przy ciągnął do siebie i pocałował. Walczy łam co sił, bijąc go pięściami po głowie i twarzy, ale bez skutku. Im silniejszy stawiałam opór, ty m silniej przy ciskał usta, zmuszając mnie do rozwarcia warg! Zdałam sobie sprawę, że nie mam szans. Powoli objęłam jego szy ję i gładziłam ciemne włosy. Nagle odepchnął mnie tak silnie, że niemalże spadłam z ławki. – No i co? Czy nadal uważasz mnie za maskotkę? A może jesteś Czerwony m Kapturkiem, który właśnie spotkał wilka! – Zabierz mnie do domu!
– Odwiozę cię do domu, ale jeszcze nie teraz. Muszę się jeszcze tobą nacieszy ć! Zerwałam się z ławki i co sił pobiegłam do samochodu. Złapałam torebkę i wy jęłam z niej noży czki. Bart uśmiechnął się i wy rwał mi je z rąk. – Ojej, mogłaby ś zrobić komuś krzy wdę. Jeśli chodzi o mnie, to nie mam nic przeciwko zadrapaniom na plecach. Zatrzy mał samochód niedaleko mojego domu i oddał mi noży czki. – Proszę, wy drap mi oczy, pchnij w serce. Pamiętaj, to jeszcze nie koniec. To by ł tylko pocałunek.
Igranie z ogniem Kilka dni później, w niedzielny poranek, rozgrzewałam się przy drążku w sy pialni. Jory wy trwale starał się naśladować moje ruchy. – Mamo, czy ja tańczę? – spy tał. – Tak, Jory. Ty tańczy sz. – Czy ja dobrze tańczę? – Tak, Jory. Jesteś wspaniały ! Roześmiał się serdecznie i uradowany objął mnie za kolana. W oczach sy nka ujrzałam dziecięcą radość i zadowolenie z faktu, że poznaje nowe rzeczy. – Kocham cię, mamo! Wiesz, Mary ma tatusia. Dlaczego ja nie mam taty ? – Jory, masz tatusia, ale twój tatuś jest bardzo daleko stąd. Mieszka w niebie. Może pewnego dnia mamusia znajdzie ci nowego tatę. Uśmiechnął się, zadowolony z odpowiedzi. Brak ojca by ł jego jedy ny m problemem. Wszy stkie dzieci w przedszkolu miały ojców, wszy stkie z wy jątkiem Jory ’ego. Ktoś zapukał do drzwi i znajomy głos wy krzy knął moje imię. Chris! Pewny m krokiem wszedł do pokoju, stanął w drzwiach i wy ciągnął ramiona. Szczęśliwa z wizy ty, uścisnęłam mocno brata. Jory niezdarnie wciągnął flanelowe spodenki i rzucił się na Chrisa, uradowany z obecności mężczy zny w domu. – Cześć, Jory ! – krzy knął Chris, całując malucha w okrągłe, różowe policzki. – Wujku, czy ty jesteś moim tatą? – Nie – odparł zaskoczony Chris. – Ale chciałby m mieć takiego sy nka jak ty. Zakłopotana odwróciłam wzrok i spy tałam, dlaczego nie jest ze swoimi pacjentami. – Mam wolny weekend, więc pomy ślałem, że mogliby śmy spędzić go razem. Oczy wiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Nie, dobrze, że przy jechałeś – odparłam bez przekonania, my śląc o innej osobie, której spodziewałam się w ten weekend. – Co sły chać u Paula? – spy tałam. – Bardzo rzadko mnie odwiedza, przestał też pisać. – Wy jechał na jakąś konferencję, ale sądziłem, że jesteście w kontakcie. – Chris, bardzo martwię się o Paula. On zawsze odpisy wał na moje listy. Chris roześmiał się, wziął Jory ’ego na ręce i usiadł razem z nim w fotelu. – Moja droga siostrzy czko, możliwe, że odkochał się wreszcie i znalazł sobie kogoś innego. Przeraziłam się. Czując na sobie uważny wzrok Chrisa, nie wiedziałam, co począć z rękami. – Cathy, co ty właściwie tutaj robisz? Co ty knujesz? Mam wrażenie, że zamierzasz odbić mamie Barta Winslowa. – Nie wy py tuj mnie, jakby m by ła dziesięcioletnią dziewczy nką bez rozumu! Wiem, co robię – odparłam oburzona. – Nie wątpię. Właściwie nie musiałem nawet py tać. Wy starczy spojrzeć ci w oczy, aby
wy czy tać z nich wszy stkie zamiary. Ale ostrzegam cię. Zostaw Barta Winslowa w spokoju! On jej nigdy nie opuści. Nie dla ciebie! Ona ma miliony, a ty jedy nie młodość. To o wiele za mało. – Chris, nie kłóćmy się. Zostańmy znowu przy jaciółmi. Teraz, gdy Carrie odeszła, mamy ty lko siebie. – Próbuję ty lko odwieść cię od zemsty. – Rozejrzał się wokół. – Mieszkam z kolegą, ale chciałby m by ć znów blisko ciebie i Jory ’ego. Wróciły by dawne czasy. – Mieszkałby ś bardzo daleko od szpitala, a przecież w nagły ch wy padkach musisz tam by ć na każde wezwanie. – Wiem – westchnął. – A może w weekendy ? Mógłby m przy jeżdżać na sobotę i niedzielę. Czy miałaby ś coś przeciwko temu? – Owszem. Chris, ja mam własne ży cie. Zagry zł dolną wargę, po czy m na jego ustach pojawił się wy muszony uśmiech. – Dobrze, jak chcesz. Ale mam nadzieję, że nie będziesz tego żałować. – Chris, czy możemy zmienić temat? – Uśmiechając się, podeszłam do brata i przy tuliłam go. – Proszę, zrozum mnie. Taka już jestem i nic na to nie poradzę. Chcę, żeby ś mnie taką kochał. Powiedz, co chciałby ś zjeść na obiad? – Nie jadłem jeszcze śniadania! – Dobrze. Połączy my więc śniadanie z obiadem. W niedzielę po południu poszliśmy w trójkę na spacer do lasu. Jory siedział okrakiem na ramionach Chrisa. Podziwialiśmy świat otaczający Foxworth Hall, miejsca, który ch nigdy by śmy nie ujrzeli, mieszkając na poddaszu. Na skraju lasu przy stanęliśmy na chwilę i wpatry waliśmy się w olbrzy mi dom. – Czy jest tam mama? – spy tał Chris. – Nie. Sły szałam, że wy jechała do Teksasu, do luksusowego sanatorium. Chce zrzucić kilka kilogramów. – A ty skąd o ty m wiesz? – A jak my ślisz? Chris potrząsnął głową i postawił Jory ’ego na ziemi. – Cathy, jak możesz się z nim zadawać! Widziałem go! To niebezpieczny mężczy zna! Proszę cię, zostaw go w spokoju. Wróć do Paula i wy jdź za niego za mąż. Zapomnij o przeszłości i o mamie! Czy my ślisz, że ona nie cierpi? Pamiętaj, pieniądze nie mogą wszy stkiego zastąpić. Nie zastąpią nas! Niech to będzie naszą zemstą! – To mi nie wy starcza. Chcę stanąć przed nią twarzą w twarz i wy jawić prawdę. Chcę, żeby Bart dowiedział się o jej zbrodni. Więc nie proś mnie więcej, bo i tak zrobię to, co muszę! Chris spał w pokoju Carrie. Nie rozmawialiśmy zby t wiele, choć przez cały czas uważnie śledził każdy mój ruch. Sprawiał wrażenie zagubionego, samotnego człowieka. Pragnęłam powiedzieć mu, że gdy rozprawię się z mamą, wrócę do Paula i bezpiecznego ży cia u jego boku. Jory będzie miał wspaniałego ojca. Ale nie powiedziałam nic. W górach wrześniowe noce są dość chłodne. Siedząc przy kominku, wracaliśmy pamięcią do ty ch ponury ch dni na poddaszu w Foxworth Hall. Zbliżała się jedenasta. Przeciągnęłam się, ujęłam brata za rękę i szepnęłam: – Czas spać, Chris. Jutro musisz wcześnie wstać, żeby zdąży ć do szpitala. Bez słowa poszedł za mną do pokoju Jory ’ego. Mój czarnowłosy sy nek spał smacznie na boku,
do rumianego policzka przy lepił się niesforny, wilgotny loczek. W ramionach trzy mał pluszowego źrebaczka. – Kiedy śpi, jest do ciebie bardzo podobny – szepnął Chris, gładząc go po główce. – Paul powiedział to samo. Dobranoc, Chris, śpij smacznie i uważaj na pluskwy. Chris spojrzał na mnie urażony, odwrócił się i wszedł do pokoju. Zanim trzasnął drzwiami, odparł: – W ten sposób mówiliśmy sobie „dobranoc”, gdy spaliśmy w jedny m pokoju. * Gdy następnego dnia zbudziłam się, Chrisa już nie by ło. Płakałam. Jory patrzy ł na mnie zdziwiony. – Mamo?... – zagadnął bojaźliwie. – Wszy stko w porządku, sy nku. Mamusia tęskni za wujkiem. Wiesz, mama nie pójdzie dzisiaj do pracy. Spodziewałam się zaledwie trzech uczennic. Reszta wy jechała na wakacje. Zadzwoniłam do Emmy i poprosiłam, żeby na godzinę przy szła do Jory ’ego. – Ja niedługo wrócę. Niech pobawi się w ogródku. Później zabiorę go na lunch. Ubrana w niebieskobiały dres, wy ruszy łam lekkim truchtem do lasu. Biegłam wąską ścieżką, porośniętą po obu stronach bujny mi krzakami. Co chwila zerkałam pod nogi, chcąc uniknąć wy stający ch spod ziemi korzeni. Drzewa pokry te by ły wielokolorowy m listowiem. Ktoś biegł za mną. Nie odwracając się, biegłam coraz szy bciej przed siebie. – Cathy, zaczekaj! – Doszedł mnie męski głos. – Za szy bko biegniesz! By ł to Bart Winslow. Zerkając przez ramię do ty łu, uśmiechnęłam się, widząc go zdy szanego i najwy raźniej zmęczonego moim tempem. Bart miał na sobie zielony dres z pomarańczowożółty mi paskami na rękawach, kołnierzy ku i w talii. – Dzień dobry, panie Winslow. Cóż z pana za mężczy zna, skoro nie może mnie pan dogonić?! Przy jął moje wy zwanie i przy spieszy ł. – Cathy, zatrzy maj się! Nie mam już siły ! Znam lepszy sposób, aby udowodnić męskość! Nie miałam litości. Biegłam coraz szy bciej, wy ciągając długie nogi tancerki, moje mięśnie wciąż by ły sprawne i silne. Nagle poczułam przenikliwy ból w kolanie, krzy knęłam i upadłam twarzą na ziemię pokry tą warstwą zeschły ch liści. Złamałam nogę? Zwichnęłam ją? Zady szany Bart uklęknął u mojego boku i przerażony spy tał: – Co się stało? Zbladłaś! Gdzie cię boli? – To ty lko kolano. Chy ba je stłukłam. Uśmiechnął się i uważnie obejrzał nogę. – Wy gląda dość dobrze. – Znasz się na ty m? – Znam się trochę na kolanach – odparł. – Mógłby m powiedzieć coś więcej, gdy by ś je odsłoniła. – Niech pan ogląda kolana swojej żony ! – Dlaczego mnie nie lubisz? Tak bardzo się cieszę z naszego spotkania. – To z powodu bólu – odparłam. – Gdy mnie coś boli, jestem potulny jak baranek. Proszę, przestańmy się kłócić i zostańmy
przy jaciółmi. Powiedz, czy wy przy stojniałem od ostatniego spotkania? Czy nie jestem bardziej ekscy tujący niż poprzednio? À propos, moja żona nie wróciła jeszcze z sanatorium i czuję się bardzo samotny. Wiesz, jedy ną moją towarzy szką jest staruszka, która nie może ani chodzić, ani mówić, a gdy mnie widzi, na jej twarzy pojawia się gry mas niezadowolenia. Nie uwierzy sz, ale pewnego wieczoru marzy łem o ty m, żeby ktoś w ty m domu popełnił jakąś zbrodnię. Wreszcie znalazłby m sobie zajęcie. Straszne jest ży cie adwokata, kiedy otaczają go zwy kli, uczciwi ludzie, który ch wy buchy namiętności nie prowadzą do zbrodni, czy choćby do zwy kłego przestępstwa. – Kto wie, może już wkrótce odkry jesz jakieś tajemnicze morderstwo w Foxworth Hall. Bart zerknął na mnie zdziwiony, najwidoczniej przekonany, że żartuję. Zamy ślił się i zmienił temat. – Dlaczego mieszkasz tak blisko mnie? – spy tał. – No wiesz! Przy jechałam tutaj, ponieważ nadarzy ła się okazja kupna szkoły. Niestety, ta praca nie przy nosi mi spodziewany ch dochodów. – Dlaczego nie pojechałaś do Nowego Jorku albo do swojego rodzinnego miasteczka? A może uprawiasz sporty zimowe? – Tak, uprawiam. Powiedz mi, czy ta starsza dama w Foxworth Hall może chodzić? – Nie bardzo. Jest tak bezradna, że nie potrafi nawet samodzielnie wstać z krzesła. To matka mojej żony. Mówi tak niewy raźnie, że oprócz żony nikt nie rozumie jej bełkotu. – Czy ma kogoś do towarzy stwa? – Tak. Opiekuje się nią pielęgniarka, no i oczy wiście służba. – Zmarszczy ł brwi, zamy ślił się, po czy m dodał: – Nigdy jej nie lubiłem, choć muszę przy znać, że wzbudza we mnie litość. Nie ufa służbie ani wy najęty m pielęgniarkom. Zawsze musi by ć w pobliżu jakaś bliska osoba, członek rodziny. Więc gdy moja żona wy jeżdża, ja muszę często zaglądać do pani Foxworth. Ogarnęła mnie ciekawość. Chciałam wiedzieć, jak brzmiało jej prawdziwe imię, którego nigdy nie sły szałam. – A jak ty się do niej zwracasz? Pani Foxworth? Bart chciał zmienić temat, ale nie dawałam za wy graną. – Olivia! Nazy wa się Olivia! – odparł szorstko. – Na początku mojego małżeństwa całkowicie ją ignorowałem, nawet z nią nie rozmawiałem. Teraz mówię do niej po imieniu. Chy ba jej się to podoba. By łam usaty sfakcjonowana. Mogłam teraz zrealizować pierwszy akt mojej zemsty. – A kiedy wraca twoja żona? – Dlaczego py tasz? – By wają momenty, kiedy też czuję się samotna. Moim jedy ny m towarzy szem jest mały sy nek. Więc... pomy ślałam sobie, że może chciałby ś zjeść ze mną kolację? – Dobrze. Dziś wieczorem – odparł stanowczo. – Jemy o piątej. – Świetnie. Nakarm sy na o piątej i połóż go spać. Ja przy jdę o wpół do ósmej. Spojrzeliśmy na siebie i równocześnie wy buchnęliśmy śmiechem. – Panie Winslow, jeśli nie chce by ć pan zauważony przez sąsiadów, proszę iść lasem. Bart przy łoży ł palec do ust, dając do zrozumienia, żeby m mówiła trochę ciszej, po czy m rozejrzał się wokół siebie i uśmiechając się figlarnie, szepnął: – Trzeba zachować dy skrecję, panno Dahl.
Zabawa w kotka i myszkę Punktualnie
o siódmej trzy dzieści czy jaś niecierpliwa ręka przy cisnęła dzwonek u drzwi. Elegancki Bart wszedł pewny m krokiem do mieszkania, jak gdy by m należała już do niego. Przy niósł z sobą zapach sosnowego lasu. By ł starannie uczesany i przez moment odniosłam wrażenie, że zaczy na ły sieć, teraz jednak nie zaprzątałam ty m sobie głowy – wcześniej czy później i tak miałam się o ty m przekonać. Bart zdjął płaszcz i usiadł przy kominku (pamiętałam o wszy stkim, nastawiłam nawet pły tę z romanty czną muzy ką). Dobrze wiedziałam, jak dogodzić mężczy źnie. Nikt nie oparłby się młodej, czarującej kobiecie, która krzątała się po pokoju, gotowa spełnić wszy stkie zachcianki. – Czego się napijesz? – spy tałam. – Szkocką, proszę. – Z lodem? – Nie, czy stą. Uważnie śledził każdy mój ruch, a ja robiłam wszy stko, aby oględziny wy padły jak najlepiej. Dla siebie przy gotowałam napój owocowy zakrapiany wódką. Postawiłam drinki na srebrnej tacy i koły sząc biodrami, podeszłam do Barta. Podałam szklankę i usiadłam naprzeciw niego. Powoli podniosłam szklankę do ust, zamoczy łam wargi w cierpkim napoju i założy łam nogę na nogę. Rozcięcie czerwonej wieczorowej sukni odsłoniło prawie całe udo. Na moich stopach poły skiwały srebrne sandałki. Bart by ł jak zahipnoty zowany. – Przepraszam za kieliszki – szepnęłam, uśmiechając się uwodzicielsko. – Większość szkła i porcelany przechowuję w skrzy niach. Jeszcze ich nie rozpakowałam, bo nie ma dla nich miejsca. Uży wam wy łącznie kieliszków do wina i szklanek do wody. – Nie szkodzi. Szkocka jest szkocką, nawet w filiżankach do kawy. A ty co pijesz? – Ach, to moja specjalność. Nazy wam to „Dziewczęcy urok”. Składa się ze świeżo wy ciśniętego soku pomarańczowego, plasterka cy try ny, niewielkiej ilości wódki, olejku kokosowego i oczy wiście czereśni. Po krótkiej rozmowie usiedliśmy do kolacji. Na stole paliła się świeca. – Wspaniały kurczak – zachwalał Bart. – Nie przepadam za kurczakami, ale ten jest wy śmienity. Gdzie nauczy łaś się go przy rządzać? – Nauczy ła mnie tego pewna rosy jska tancerka, która przy jechała wraz z mężem na wy stępy do Stanów. By li naszy mi gośćmi. W wolny ch chwilach wspólnie gotowały śmy, na ogół dania z drobiu. Wiesz, żeby nakarmić czwórkę tancerzy, potrzeba aż czterech kurczaków! Teraz poznałeś prawdę o tancerzach. Kiedy nie wy stępują, przemieniają się w okropny ch żarłoków. Bart uśmiechnął się tajemniczo, pochy lił lekko do przodu. Płomień świecy odbijał się w jego oczach. – Cathy, powiedz szczerze, dlaczego przy jechałaś do tej dziury ? Dlaczego chcesz, żeby m został twoim kochankiem?
– Schlebiasz sobie – oparłam wy niośle, mając nadzieję, że sprawiam wrażenie osoby chłodnej i opanowanej. W środku by łam kłębkiem nerwów. Ogarnęła mnie trema, zupełnie jak gdy by m miała wy stąpić przed najbardziej wy magającą i wy bredną widownią. Tak, by ło to moje najważniejsze w ży ciu przedstawienie. Nagle znów znalazłam się na scenie. Nie musiałam już my śleć o ty m, co mam powiedzieć lub zrobić. Znałam tę rolę na pamięć! Scenariusz powstał piętnaście lat temu w mały m pokoiku na poddaszu. Tak, mamo, nadszedł pierwszy akt! Po kolacji zaproponowałam szachy. Bart skinął głową z zadowoleniem i podczas gdy ja układałam talerze w kuchni, on ustawiał figury na szachownicy. – Czy tasz w moich my ślach. Właśnie po to przy szedłem, żeby pograć w szachy. Wziąłem pry sznic, ogoliłem się i nawet założy łem najlepszy garnitur! – Zadumał się chwilę, po czy m spy tał: – A jeśli wy gram – jaka będzie nagroda? – Rewanż. – A jeśli wy gram po raz drugi? – Jeśli wy grasz po raz drugi, pójdziesz do domu i położy sz się spać. Odłoży ł szachy na lodówkę, chwy cił mnie za rękę i zaprowadził do salonu. – Włącz jakąś muzy kę. Zatańczy my ? Muzy ki młodzieżowej słuchałam wy łącznie w samochodzie, a jeśli miałam już wy dać pieniądze, wolałam kupić coś z klasy ki. Dzisiaj zrobiłam wy jątek i specjalnie na tę okazję kupiłam pły tę z piosenkami o miłości – Noc miłości. W świetle przy gasającego kominka tańczy liśmy przy tuleni w takt romanty cznej melodii. I znów znalazłam się na poddaszu. – Dlaczego płaczesz, Cathy ? – spy tał łagodnie i otarł swoim policzkiem łzy spły wające po mojej twarzy. – Sama nie wiem – odparłam, łkając. – Ja... – Oczy wiście, że nie wiesz – przerwał Bart, wciąż ocierając się o mnie szorstkim policzkiem. – Jesteś intry gującą kombinacją dziecka, uwodzicielki i anioła. – To ty lko wy my sł mężczy zn – rzekłam, śmiejąc się gorzko. – Chcą widzieć w kobiecie bezbronne dziewczy nki, który mi mogliby się zaopiekować. Ale z tego, co wiem, to raczej mężczy źni są duży mi chłopcami. – Po raz pierwszy w ży ciu tańczy sz więc z dorosły m chłopcem. – Tańczy łam już z aroganckimi, zarozumiały mi mężczy znami! – Będę ostatnim! Ty m najważniejszy m, którego nigdy nie zapomnisz. Och! Dlaczego tak mówił? Czy żby Chris miał rację? Straciłam głowę dla Barta Winslowa? – Cathy, czy ty naprawdę wierzy łaś, że uda ci się szantażować moją żonę? – Nie, ale pomy ślałam, że warto spróbować. Jestem głupia. Oczekuję od ży cia zby t wiele, a gdy nic mi nie wy chodzi, złoszczę się na siebie i cały świat. Kiedy by łam pełną marzeń i nadziei dziewczy nką, nie sądziłam, że ży cie okaże się dla mnie tak okrutne. Czasami my ślę, że po każdej porażce staję się silniejsza, bardziej odporna, ale już przy następny m niepowodzeniu moja krucha skorupa pęka i ponownie ronię łzy. Biorę się w garść, ży ję dalej, wierząc, że wszy stko w ży ciu ma sens i przy czy nę i że pewnego dnia poznam je. Gdy coś osiągnę, proszę gorąco Boga, aby mi tego nie odbierał, żeby m mogła się ty m do woli nacieszy ć. Kiedy znów to utracę, bo wiem, że utracę, nie będę już płakać. Moje ży cie to nieustanna gonitwa za czy mś, co powinno by ć moją częścią, należeć do mnie...
– Nie jesteś z sobą szczera – przerwał Bart. – Dobrze wiesz, że znalazłaś już tę brakującą część, inaczej nie tańczy łaby ś dzisiaj ze mną. Cichy, uwodzicielski głos Barta sprawił, że oparłam głowę na jego ramieniu. – My lisz się, Bart. Nie wiem, dlaczego tu przy szedłeś. Nie potrafię wy pełnić sobie dni, znaleźć sensu. Kiedy uczę dzieci lub bawię się z sy nkiem, to wiem, że ży ję. Lecz gdy Jory kładzie się spać, jestem sama. Wiem, że Jory potrzebuje ojca, i kiedy pomy ślę o Julianie, zdaję sobie sprawę, że popełniłam wiele błędów. Przestałam tańczy ć, pociągnęłam głośno nosem i ukry łam załzawioną twarz na jego ramieniu. Bart uniósł delikatnie moją brodę, otarł mi chusteczką łzy i wy tarł nos. Nastąpiła długa cisza. Patrzy liśmy sobie głęboko w oczy, serce biło mi coraz mocniej. – Twoje problemy są bardzo proste, Cathy. Potrzebujesz kogoś takiego jak ja. Jeśli Jory potrzebuje ojca, to ja potrzebuję sy na. Widzisz, jakie to proste. Zby t proste, zważy wszy, że on miał żonę, a ja by łam na ty le cy niczna, aby zdawać sobie sprawę, że nic dla niego nie znaczę. – Masz przecież żonę, którą bardzo kochasz – rzekłam z wy rzutem i odepchnęłam go. – Wiesz, mężczy źni to okropne kłamczuchy. Tak, mam żonę, z którą kocham się od czasu do czasu. Prawdę mówiąc, wcale jej nie znam. Ma jakieś swoje tajemnice, który ch pieczołowicie strzeże. Właściwie to już mi na ty m nie zależy, by je poznać. Nie obchodzą mnie jej łzy i koszmary, które budzą ją w środku nocy i sprawiają, że otwiera ten cholerny niebieski album! Ma sporą nadwagę. Napisała, że podda się operacji plasty cznej i nie wie, kiedy wróci. Nie obchodzi mnie to. Ogarnęła mnie panika. On musi ją kochać! Jak mogę zniszczy ć małżeństwo, którego dni są policzone? Nie! To ja miałam je zniszczy ć! – Wracaj do domu! – powiedziałam stanowczo. – Wy noś się! Nie mam ochoty wy słuchiwać twoich problemów! Sły szy sz! Nie ufam ci! Wy buchnął gromkim śmiechem. Sprowokowałam go, podnieciłam. Poznałam to po jego rozpalony ch oczach. Chwy cił mnie i przy ciągnął do siebie. – Daj spokój! Spójrz na siebie, na tę sukienkę! Nie zapraszałaby ś mnie bez powodu! Jestem więc. Proszę, uwiedź mnie. Wiesz, mam wrażenie, że znam cię od bardzo dawna. Nikt nie będzie wodzić mnie za nos! Na razie jest remis. Jak my ślisz, kto wy gra ten pojedy nek? – Zastanowił się przez chwilę i dodał: – Jeśli pójdziemy razem do łóżka, to może jutro rano zbudzimy się z przekonaniem, że nie ma zwy cięzcy ani zwy ciężonego. Powinnam by ła krzy czeć, wołać o pomoc, ale milczałam. Z całej siły biłam go pięściami w pierś, ale Bart roześmiał się szy derczo, chwy cił mnie mocno i zarzucił sobie na ramię. Jedną ręką przy trzy my wał moje nogi, a drugą zgasił światło. Zaniósł mnie do sy pialni i rzucił na łóżko. Zerwałam się, ale Bart by ł szy bszy. Chciałam kopnąć go w krocze, ale domy ślił się tego i zrzucił mnie na podłogę. Zanim zdąży łam krzy knąć, zakry ł mi ręką usta. – Cathy, ty kochany wampie, doceniam twoje wy siłki, ale uwiodłaś mnie bardzo dawno temu. Będziesz moja, a po powrocie żony nie spotkamy się już więcej. Zdjął rękę z moich ust, a ja zamiast krzy knąć, sy knęłam: – Przy najmniej nie musiałam cię kupić za miliony tatusia. Trafiłam w dziesiątkę. Zanim się zorientowałam, objął mnie mocno i brutalnie pocałował. Nie, nie tak planowałam ten wieczór! Chciałam go kusić, wabić, podniecić. Bart brał mnie
w brutalny, bezwzględny sposób, by ł bardziej bezwzględny niż Julian! Jedny m silny m szarpnięciem rozdarł mi sukienkę, ściągnął rajstopy i bieliznę. Chwy cił moją dłoń i przy cisnął do swojego krocza. W mgnieniu oka zrzucił ubranie i przy gniótł mnie swoim ciężarem. Kopałam, gry złam, szczy pałam, ale to go ty lko podniecało. Chciałam go zepchnąć, ale nagle wszedł we mnie, jęknął i wy cofał się. – Wy noś się! – krzy knęłam. – Zadzwonię po policję! Skończy sz w więzieniu! Oskarżę cię o gwałt! Bart roześmiał się pogardliwie, poklepał mnie po pośladku i wstał. Ubierając się, rzekł: – Och, tak bardzo się boję. Nie spodobało ci się? Inaczej to zaplanowałaś, prawda? Ale nie martw się, jutro tu wrócę i może wtedy zdołam cię zadowolić. – Mam pistolet! – blefowałam. – Jeśli przekroczy sz próg tego domu, zabiję cię jak psa! – Przy gotuj na kolację pieczeń wołową; jakąś sałatkę i deser czekoladowy. Jeśli kolacja okaże się zby t kalory czna, to spalę nadwy żkę kalorii w bardzo przy jemny sposób, na pewno nie będzie to bieganie! Uśmiechnął się, zasalutował i wy szedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Niech go diabli wezmą! Płakałam gorzko, pokrzy żował mi wszy stkie plany ! Pieczeń wołowa! Przy prawię ją arszenikiem! Z kory tarza doszedł mnie szmer. – Mamusiu... Boję się. Dlaczego płaczesz? Pośpiesznie założy łam szlafrok, zawołałam Jory ’ego i przy tuliłam go do siebie. – To nic, kochanie. Mamusi nic nie jest. Miałeś po prostu zły sen. Mama nie płacze. – Szy bko otarłam mokre oczy. Jedliśmy z Jory m śniadanie, gdy goniec przy niósł dwanaście czerwony ch róż. Do bukietu przy pięta by ła mała karteczka: „Każda róża sy mbolizuje wspólnie spędzoną noc”. Żadnego nazwiska. I cóż miałam z nimi zrobić? Posłałaby m je do szpitala, ale najbliższy znajdował się dziesiątki kilometrów stąd. Jednak to Jory zdecy dował o ich losie. – Och mamo! Przecież to róże wujka Paula! Po śniadaniu zawiozłam sy na do przedszkola. Nauczy ł się tam wielu poży teczny ch rzeczy, na przy kład już jako trzy letni brzdąc potrafił napisać drukowany mi literami swoje imię i nazwisko. By ł podobny do Chrisa – inteligentny, bły skotliwy, przy stojny. Brakowało mu jedy nie ojca. – Jory, kocham cię. – Wiem o ty m, mamo. – Na pożegnanie podał mi swoją małą rączkę. O trzeciej po południu wróciłam po sy nka, który ze wzburzoną miną wy biegł z budy nku. – Mamo, Johnny Stoneman powiedział, że jego mama uderzy ła go, gdy on dotknął ją tam. – Nieśmiało wskazał moje piersi. – Mamo, czy mogę cię tam dotknąć? – Jory, doty kałeś mnie tam, gdy by łeś malutki, karmiłam cię wtedy piersią. – A czy biłaś mnie za to? – Oczy wiście, że nie. Małe dzieci zawsze ssą pierś matki. Nigdy by m cię za to nie uderzy ła. Jeśli chcesz, to możesz mnie dotknąć. Nieśmiało dotknął moich piersi. – Mamo, one są takie miękkie – szepnął zaskoczony i zarzucił mi ręce na ramiona. – Tak bardzo cię kocham. Mamo, czy ty też mnie kochasz, kiedy jestem niegrzeczny ? – Zawsze cię kocham, Jory.
Tak, nie chcę upodobnić się do babci czy mamy. Wielokrotnie obiecy wałam sobie, że będę dobrą matką i pewnego dnia znajdę dla niego ojca. Jak to się działo, że małe, niewinne dzieci karcono za to, że chciały dotknąć matki! A może tu, w górach, ży liśmy zby t wy soko, za blisko Boga? Czcij ojca swego i matkęswoją. Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.Oko za oko... Tak, oko za oko – po to przecież tutaj przy jechałam. W drodze do domu zatrzy małam się przy poczcie, Jory drzemał na ty lny m siedzeniu. On tam by ł. Kupował znaczki. Gdy stanęłam przy okienku, uśmiechnął się czarująco, jak gdy by poprzedniej nocy nic się nie stało. By ł na ty le bezczelny, że odprowadził mnie do samochodu i spy tał o róże. – Kocham inne róże – odparłam, zatrzasnęłam drzwiczki i odjechałam, zostawiając go samego na chodniku. O piątej trzy dzieści otrzy małam przesy łkę. W duży m pudełku znalazłam inne, o wiele mniejsze, pokry te welwetem pudełeczko. W środku by ła wy sadzana bry lantami róża. Obok leżała mała karteczka: „A może wolisz takie róże?”. Bez entuzjazmu patrzy łam na to świecidełko kupione za, jej pieniądze. Punktualnie o siódmej trzy dzieści Bart zapukał do drzwi. Uśmiechając się serdecznie, zaprosiłam go do środka. Na stole ustawiłam najlepszą zastawę, wy jęłam kry ształowe kieliszki i srebrne sztućce. Przy talerzy kach leżały haftowane, jedwabne chusteczki. Siedzieliśmy w milczeniu. Na jego pusty m talerzu leżała bry lantowa róża. Uważnie obserwowałam, jak odłoży ł ją na bok, po czy m z wewnętrznej kieszeni mary narki wy jął zwiniętą kartkę papieru. Kocham cię, choć nie wiem, dlaczego, Kochałem, zanim cię spotkałem, Jeśli tylko zechcesz, odejdę, ale wiedz, że jeśli mnie odtrącisz, nigdy nie zapomnę niespełnionej miłości! – Sam to napisałeś? – spy tałam rozbawiona. – Tak, kilka minut temu. Jestem prawnikiem, a nie poetą. Nigdy nie przepadałem za poezją. – Uśmiechając się, zerknął na stół. Na salaterce leżał jeden hot-dog i groszek konserwowy. Zdumienie i oburzenie, jakie malowały się na twarzy Barta, wprawiły mnie w niesły chanie pogodny nastrój. W tej chwili nawet lubiłam Barta Winslowa. – Masz przed sobą ulubione danie Jory ’ego. Jedliśmy dzisiaj dokładnie to samo, więc pomy ślałam, że może i ty chciałby ś tego skosztować. To wszy stko dla ciebie. Rozwścieczony gry zł zimnego hot-doga i popijał mlekiem. Na deser podałam mu krakersy dla psów! Bart popatrzy ł na mnie z niedowierzaniem, po czy m włoży ł garść herbatników do ust. Gdy zjadł „deser” i pozbierał z talerzy ka okruchy, zagadnął dziwnie spokojny m głosem: – Widzę, że jesteś wy zwoloną kobietą, która za nic w świecie nie sprawiłaby mężczy źnie przy jemności. – My lisz się. Jestem wy zwoloną kobietą ty lko w towarzy stwie niektóry ch mężczy zn. Ale są
też i tacy, który ch uwielbiam i podziwiam. Zrobiłaby m wszy stko, aby im dogodzić. – Cathy, zmusiłaś mnie, aby m wziął cię siłą! – zaoponował. – Nie zaplanowałem tego. Chciałem, żeby śmy się zaprzy jaźnili. Dlaczego założy łaś tę wy zy wającą sukienkę? – Bo mężczy źni szowiniści uwielbiają takie sukienki! – Nie jestem szowinistą! Po prostu nie lubię takich kreacji! – A czy mój dzisiejszy strój podoba ci się? – Wstałam i niczy m modelka przeszłam się po pokoju. Miałam na sobie stary, wy ciągnięty sweter, wy tarte dżinsy i przy brudzone tenisówki. Włosy upięłam niedbale w kok. Na mojej twarzy nie by ło śladu makijażu. Bart za to wy glądał dziś wy jątkowo elegancko. – Przy najmniej wy glądasz naturalnie. Nie znoszę wy uzdany ch, przebiegły ch kobiet, szczególnie w sukienkach, które odsłaniają niemalże wszy stkie tajemnice ciała. – Zmarszczy ł brwi i dodał: – Dość ciekawa kombinacja. Jednego wieczoru masz na sobie czerwoną sukienkę dziwki, a następnego dżinsy nastolatki. – To nie by ła zwy kła czerwień! To kolor róży ! A poza ty m sądziłam, że mężczy źni lubują się w głupiutkich, bierny ch kobietkach. Przecież tak bardzo boicie się agresy wny ch kobiet! – Nie jestem słaby m mężczy zną, ale nie lubię, gdy ktoś chce mnie wy korzy stać. Jeśli chodzi o kobiety, to nie przepadam ani za kobietą agresy wną, ani za bezmy ślną. Odniosłem wrażenie, że ty jesteś my śliwy m, a ja ofiarą. Powiedz szczerze, o co ci chodzi? Dlaczego ty mnie tak nie lubisz? Przesy łam ci róże, bry lanty, piszę wiersze, a ty nawet nie przy pudrowałaś nosa! – Po prostu tak wy glądam. A teraz możesz już iść. – Wstałam od stołu i podeszłam do drzwi. – Nie pasujemy do siebie. Wracaj do żony. Podszedł do mnie, objął i kopnięciem zatrzasnął drzwi. – Kochanie, Bóg mi świadkiem. Zdaje mi się, że kocham cię już od wielu lat. Z niedowierzaniem patrzy łam mu w oczy. Powoli wy jął szpilki z moich włosów. – Czy mogę pocałować te naturalne usta? Nie czekając na potwierdzenie, lekko musnął moje wargi... Dlaczego większość mężczy zn nie wie, że takim pocałunkiem można zdoby ć każdą kobietę? Która kobieta chciałaby by ć pożarta ży wcem? Nie ja! Wolałam, gdy mężczy zna doty kał mnie delikatnie, czule, niczy m wirtuoz swój delikatny instrument. Chciałam sięgnąć szczy tów ekstazy. Ty m razem Bart głaskał całe moje ciało, całował i pieścił każdy jego zakamarek. Sięgnęłam gwiazd, eksplodowałam... Trwając w uścisku, zrobiliśmy to jeszcze wiele razy. Julian nigdy nie całował moich stóp. Bart robił to, pieszcząc każdy paluszek, całując każdą ży łkę. Moje ciało pachniało wodą różaną, którą wlałam do kąpieli. Czułam, że gdzieś z góry obserwuje nas babcia. Ale Bart nie kochał mnie. Dobrze o ty m wiedziałam. Zastępowałam mu żonę, a kiedy ona wróci, już nigdy go nie zobaczę. Wiedziałam o ty m, ale mimo to dawałam mu siebie. Wy czerpana usnęłam w jego ramionach. Śnił mi się Julian. By ł w małej pozy ty wce, którą otrzy małam od ojca. Kręcił się w kółko, a jego twarz zwracała się do mnie, jakby oskarżając o zdradę, po czy m Julian przemienił się w Paula, na którego twarzy malował się smutek. Podbiegłam do pozy ty wki, ale zanim zdąży łam ją dotknąć, przemieniła się w trumnę z Chrisem w środku. Nie ży je? Chris! Gdy obudziłam się, Barta już nie by ło. Policzki miałam mokre od łez. Mamo, dlaczego nas skrzywdziłaś?! Zdawało mi się, że ktoś wy krzy knął moje imię. Poczułam zapach róż. Paul,
dlaczego nie przy jeżdżasz? Proszę, ocal mnie. Dlaczego wołasz mnie ty lko w my ślach? Zrealizowałam pierwszą część planu zemsty. Teraz mama dowie się, że noszę w sobie dziecko Barta. Wkrótce spotkam babcię, która także musi zapłacić za wy rządzone mi krzy wdy.
Babcia Foxworth Hall wy budowano na zboczu wy sokiej góry, tak by wznosił się ponad inne domostwa. Niemalże codziennie wpatry wałam się w jego liczne okna, planując dalsze etapy zemsty. Bart odwiedzał mnie dosy ć sy stematy cznie. Nie obawiał się wścibskich sąsiadów, gdy ż domy by ły oddalone od siebie o kilkadziesiąt metrów i na ogół otoczone wy sokimi ży wopłotami. Czasami spoty kaliśmy się w jakiejś innej miejscowości, kochaliśmy w mały ch przy drożny ch hotelach. Pewnego dnia, jedząc lunch, Bart rzekł: – Dziś rano dzwoniła Corrine. Wraca na Boże Narodzenie. – To dobrze – odparłam obojętnie, nie przery wając posiłku. Bart zmarszczy ł brwi i dziobiąc widelcem sałatkę, dodał: – Wiesz, co to oznacza? Nie będziemy mogli się tak często spoty kać. Nie zależy ci na mnie? – Zależy, znajdziemy jakieś wy jście. – Ale z ciebie jędza! – Nie przejmuj się ty m, wszy stkie kobiety są takie. Jesteśmy surowe dla mężczy zn, ale przede wszy stkim dla siebie. Nie musisz się z nią rozwodzić i tracić szansę odziedziczenia jej majątku. Chociaż możliwe, że umrzesz przed nią, a wtedy kupi sobie nowego męża! – Wiesz, jesteście do siebie podobne! Ona mnie nie kupiła! Kochaliśmy się! Szalałem za nią, tak samo jak teraz szaleję za tobą! Ale zmieniła się. Kiedy spotkałem ją po raz pierwszy, by ła dobrą, czarującą kobietą, o takiej kobiecie marzy łem przez całe ży cie. Ale ona się zmieniła! Stała się taka tajemnicza jak ty ! – Bart, kochany, już wkrótce poznasz wszy stkie tajemnice. Jak gdy by nie usły szał moich słów. – Jej ojciec też by ł dziwny m człowiekiem. Miał wy gląd poczciwego staruszka, a biło w nim serce z kamienia. Sądziłem, że jestem jego prawnikiem, ale wkrótce odkry łem, że by łem ty lko jedny m z ty ch, który ch wy korzy sty wał do różny ch zadań. Ja musiałem napisać jego testament. Zmieniał go chy ba ze dwanaście razy, dopisując i wy kreślając krewny ch, zachowy wał się wtedy jak szaleniec. Ale on nie postradał zmy słów, do końca wiedział, co robi. Najstraszniejsza by ła ostatnia klauzula! Oczy wiście, żadny ch dzieci! – Więc pracowałeś zawodowo? – spy tałam zaciekawiona. – Tak – odparł, uśmiechając się gorzko. – Znów jestem czy nny zawodowo. Mężczy zna musi pracować, aby mieć jakiś cel w ży ciu. Nawet podróże po Europie mogą się w końcu znudzić. Spoty kasz te same twarze, robisz te same rzeczy, sły szy sz te same dowcipy. Za pieniądze można kupić wszy stko z wy jątkiem zdrowia. – Dlaczego się z nią nie rozwiedziesz i nie znajdziesz czegoś, co nada sens twojemu ży ciu? – Ona mnie kocha. Czy ż nie by ło to słodkie? Ży ł z nią, ponieważ go kochała.
– Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedziałeś, że ją kochasz, a teraz mówisz coś wręcz przeciwnego. – Mówiąc szczerze, czasami ją kocham, czasami zaś nienawidzę. Sądziłem, że jest podobna do ciebie. Proszę, nie bądź arogancką, bezwzględną kobietą, bo wtedy upodabniasz się do niej. Ale istnieje coś, co nas dzieli, coś, o czy m nie chcesz mi powiedzieć. Nie jestem kochliwy i nie żałuję, że się w tobie zakochałem. Przy pominał małego bezbronnego chłopca, który obawiał się, że jego ulubiony piesek opuści go i nigdy nie powróci. – Bart, obiecuję ci, że nadejdzie dzień, kiedy poznasz wszy stkie tajemnice, moje i jej. A na razie powiedz, że mnie kochasz. Tak mi dobrze z tobą. – Kocham cię od dawna. Kiedy cię po raz pierwszy pocałowałem, zdawało mi się, że kiedy ś już to robiliśmy. *** Pewnego dnia, gdy Jory poszedł do przedszkola, udałam się w kierunku Foxworth Hall. Za pomocą drewnianego klucza, który Chris dorobił wiele lat temu, weszłam ty lny mi drzwiami do domu. By ł czwartek. Z opowiadań Barta znałam plan zajęć domowników i służby. W czwartki służba udawała się do miasteczka. Wiedziałam także, że o tej porze pielęgniarka zazwy czaj drzemała, a babcia odpoczy wała w mały m saloniku nad biblioteką, ty m samy m, w który m dziadek spędzał swoje ostatnie ty godnie ży cia, podczas gdy czwórka mały ch dzieci ży ła na poddaszu, czekając na jego ry chłą śmierć. Powoli przemierzałam bogate i luksusowo wy posażone pokoje, z uwagą przy glądając się wspaniały m meblom. Moim oczom ukazały się szerokie schody, wiodące z obszernego holu, który służy ł jako sala balowa, do balkonu na drugim piętrze. By ły tam też inne schody, prowadzące prosto na poddasze. Ujrzałam olbrzy mie biurko, z którego wiele lat temu obserwowałam z Chrisem gwiazdkowe przy jęcie. Pamięcią wróciłam do tamty ch chwil. Znów przemieniłam się w dwunastoletnią dziewczy nkę. Trzy ogromne ży randole, zawieszone kilka metrów nad podłogą, ponownie wzbudziły we mnie grozę. Nie spiesząc się, podziwiałam obrazy, marmurowe popiersia, ory ginalne lampy i wspaniałe kilimy, na które mogli sobie pozwolić jedy nie bardzo bogaci ludzie. Babcia kupowała kupony szarej tafty, by zaoszczędzić kilka dolarów, a pokoje urządzono z największy m przepy chem. Bez większy ch trudności odnalazłam bibliotekę. Nawet biblioteka w Clairmont nie miała ty lu wspaniały ch książek! Na okazały m biurku dziadka stało zdjęcie Barta. Musiał często korzy stać z biblioteki, dotrzy mując towarzy stwa babci, gdy ż obok dużego, wy godnego krzesła stały jego domowe pantofle. Szerokie drzwi wiodły na przestronny taras, otoczony wspaniały m ogrodem z małą fontanną. By ło to słoneczne, spokojne miejsce, idealne dla inwalidy. W końcu zaspokoiłam ciekawość i skierowałam się do potężny ch drzwi w rogu pokoju, za który mi znajdę znienawidzoną babcię. Pamiętam dzień, kiedy przy jechaliśmy do Foxworth Hall. Ta okrutna, bezwzględna kobieta patrzy ła na nas z pogardą, a w jej szary ch oczach nie znalazłam śladu współczucia dla losu osierocony ch dzieci. Surowej twarzy nie rozjaśnił nawet przelotny uśmiech, nie przy szło jej na my śl, by nas dotknąć czy też pogłaskać. Nawet różowe, okrągłe policzki bliźniąt nie zmiękczy ły jej okrutnego serca.
Pamiętam dzień, kiedy babcia rozkazała mamie, aby pokazała nam swoje poranione plecy. Chwilę później podniosła Carrie za włosy i rzuciła ją w kąt pokoju, a Cory ’ego, który ruszy ł na ratunek siostrze, uderzy ła mocno w twarz. Mały chłopczy k usiłował ty lko pomóc siostrze. Pamiętam, że chciała odebrać mi to, co miałam najpiękniejsze – włosy. Cały dzień Chris usuwał smołę z moich włosów! Potem dwa ty godnie nie otrzy maliśmy ani mleka, ani jedzenia! Tak! Zemszczę się! Obiecałam to sobie w dniu, kiedy zostałam przez nią wy chłostana. Zdjęłam futro, buty i włoży łam białe saty nowe pointy. Miałam na sobie biały, niemalże przezroczy sty kostium do ćwiczeń baletowy ch. Rozpuściłam włosy, które opadając na ramiona, tworzy ły kaskadę złoty ch loków. Drży j, babciu, nadchodzę! Ostrożnie otworzy łam drzwi. Babcia leżała na wy sokim szpitalny m łóżku. Promienie słońca padały na różową, ły siejącą głowę. Miała lekko przy mknięte oczy. By ła tak stara, że wzbudzała odrazę. Co się stało z tą potężną, silną kobietą? Dlaczego nie nosiła już szarej sukni? Dlaczego przedstawiała sobą tak żałosny widok? Nie miałam litości. Prawdopodobnie właśnie zasy piała, ale odgłos otwierany ch drzwi przeszkodził jej. Otworzy ła szeroko oczy i spojrzała w moim kierunku. Rozpoznała mnie! Wąskie usta zadrżały. Bała się! Boże! Nadszedł ten długo oczekiwany dzień! Jednak – zawahałam się. Choć przy szłam, aby się zemścić, nie potrafiłam by ć tak okrutna, jak ona kiedy ś. Dlaczego tak się zmieniła? Chciałam mścić się na kobiecie, którą pamiętałam z przeszłości, a nie na bezbronnej, chorej staruszce. Kiedy ś by ła wy soką, dobrze zbudowaną matroną, z duży mi, twardy mi piersiami, które teraz zwisały niczy m dwa puste worki. Ramiona przy pominały stare, wy schnięte paty ki, a dłonie – poskręcane korzenie. Milcząc, patrzy ły śmy na siebie, a w jej oczach dostrzegłam nienawiść. Zdawało mi się, że za chwilę usły szę donośny, szorstki głos: – Diabelskie nasienie! Wy noś się z tego domu! Ty szatanie! Ale babcia milczała. Uśmiechając się, rzekłam grzecznie: – Dzień dobry, babciu. Tak się cieszę z naszego spotkania. Pamiętasz mnie? Jestem Cathy, twoja wnuczka. Pamiętasz swoje wnuki, które więziłaś na poddaszu? Codziennie o szóstej trzy dzieści rano przy nosiłaś nam koszy czek z jedzeniem, ciepłe mleko i chłodną zupę. Dlaczego choć raz nie by ła gorąca? Zamknęłam za sobą drzwi. Dostrzegła wtedy brzozową witkę, którą ukry łam za plecami. – Babciu... – powiedziałam łagodnie. – Pamiętasz ten dzień, kiedy wy chłostałaś mamę? Kazałaś się jej rozebrać przed dziadkiem, potem wy chłostałaś ją, dorosłą kobietę. Przerażona patrzy ła na witkę. Przez chwilę w jasny ch, szklisty ch oczach, otoczony ch gęstą siecią zmarszczek, ujrzałam strach. Jej cienkie usta by ły wy krzy wione. Ku mojemu zdumieniu zauważy łam, że wy soki kołnierzy k żółtej bluzy spięty by ł bry lantową broszką! Nigdy przedtem nie widziałam jej bez broszki. Nosiła ją zawsze, podobnie jak szarą suknię z tafty, z biały m ażurowy m kołnierzy kiem. – Babciu – zagadnęłam. – Pamiętasz bliźnięta? Te urocze pięcioletnie brzdące, które pewnej okropnej nocy przy jechały do tego domu, a ty, ich rodzona babka, ani razu nie zawołałaś ich po imieniu? Cory nie ży je. Ciekawa jestem, czy wiesz o śmierci Carrie? Ona też odeszła. By ła bardzo niska, gdy ż pozbawiono ją promieni słoneczny ch i świeżego powietrza. Odebrano jej miłość, dzieciństwo, poczucie bezpieczeństwa. My z Chrisem często opalaliśmy się na dachu, lecz
maluchy bardzo się bały wy sokości. Czy wiedziałaś o ty m, że potrafiliśmy godzinami przesiady wać na dachu? Nie... Babcia poruszy ła się niespokojnie, jak gdy by chciała ukry ć się w łóżku. Z okrutną saty sfakcją przy glądałam się tej wy straszonej staruszce. By łam zadowolona, że wciąż może się choć trochę poruszać. Co więcej, nie mogła wezwać pomocy. – A czy przy pominasz sobie, kochana babciu, naszą drugą noc w ty m domu? Podniosłaś Carrie za włosy. Czy zdawałaś sobie sprawę, że zadajesz jej ból? Gdy Cory przy szedł siostrze z pomocą, uderzy łaś go tak mocno w twarz, że upadł na podłogę. Biedna Carrie, tak bardzo go opłakiwała. Nigdy nie pogodziła się z jego śmiercią, zawsze by ł obecny w jej my ślach. Pewnego dnia poznała chłopca o imieniu Alex. Pokochali się i mieli zamiar wkrótce się pobrać. Jednak Carrie dowiedziała się, że chłopiec chciał zostać pastorem. Załamała się. Carrie zapamiętała twoje słowa. Wmówiłaś nam, że jesteśmy zły mi ludźmi, którzy nigdy nie zaskarbią sobie łaski Boga. To przez ciebie Carrie straciła wiarę w siebie i w sens ży cia. Uwierzy ła ci! Cory umarł! Wiedziała, że przy czy ną śmierci brata by ły pączki z arszenikiem... Więc kiedy straciła wiarę we własne siły, kupiła truciznę na szczury. Kupiła także dwanaście pączków i posy pała je arszenikiem. Zjadła te dwanaście pączków! Ty i matka zabiły ście ją i jej brata. Czy możesz temu zaprzeczy ć! Nienawidzę cię, stara kobieto! Nie powiedziałam, że o wiele bardziej nienawidzę mamy. Babcia nigdy nas nie kochała, więc poniekąd krzy wdy, jakie nam wy rządzała, nie sprawiały aż tak wielkiego bólu. Natomiast kobieta, która nas urodziła, wy chowała i kiedy ś tak bardzo kochała... to by ło okrutne! Już wkrótce zemszczę się! – Tak, babciu. Carrie nie ży je, ponieważ chciała umrzeć, tak jak Cory, i spotkać go w niebie. Z kieszeni wy jęłam długi pukiel jasny ch włosów przewiązany czerwoną i fioletową wstążką. – Spójrz, starucho, to są włosy Carrie. Zatrzy małam je po to, aby pokazać je tobie i mamie... Obie jesteście winne śmierci bliźniąt! Trzy mając w ręku włosy ukochanej siostry, wpadłam w szał. Pragnęłam jedy nie zemsty ! Pamiętałam ją leżącą w szpitalu, gdy z pięknej, młodej kobiety przemieniła się w pokry ty pomarszczoną skórą szkielet. By ła tak przeraźliwie blada, że na jej ciele można by ło dostrzec wszy stkie ży ły. Zbliży łam się do łóżka babci. – Zobacz, czy ż nie miała piękny ch włosów? A czy twoje włosy kiedy kolwiek mogły się z nimi równać? Nigdy ! Zawsze by łaś brzy dką, odpy chającą kobietą! Nawet gdy by łaś młodą dziewczy ną! To dlatego nienawidziłaś macochy swojego męża! – Roześmiałam się złośliwie. – Tak, babciu, wiem o tobie wszy stko. Twój zięć zdradził mi wszy stkie rodzinne sekrety, o który ch opowiedziała mu mama. Twój mąż, Malcolm, zakochał się w swojej macosze, młodej i urodziwej kobiecie. Gdy Alicja urodziła sy na, podejrzewałaś, że Malcolm jest jego ojcem. Znienawidziłaś więc naszego ojca i chcąc się zemścić, zwabiłaś go do Foxworth Hall. Wy kształciłaś go i nauczy łaś dobry ch manier oraz smaku. Zamierzałaś go wy rzucić z domu i pozbawić majątku. Ale tata przechy trzy ł cię, nieprawdaż? Skradł ci jedy ną córkę, którą również darzy łaś nienawiścią ty lko dlatego, że twój mąż ubóstwiał ją. Ale my liłaś się co do Malcolma i Alicji. Ona nie znosiła twojego męża i walczy ła z nim przez całe ży cie. Jej sy n nie by ł sy nem Malcolma. Babcia patrzy ła obojętnie, jak gdy by przeszłość nie miała dla niej żadnego znaczenia. W tej
chwili liczy ła się ty lko brzozowa witka w mojej dłoni. – Powiem ci coś jeszcze, stara kobieto. Nigdy w ży ciu nie spotkałam wspanialszego mężczy zny niż mój ojciec i uczciwszej kobiety niż jego matka. Ale nie my śl sobie, że odziedziczy łam coś po ty ch zacny ch ludziach, nie! Jestem podobna do ciebie! Bezwzględna! Nigdy nie zapominam i nie przebaczam! Nienawidzę cię za to, że zabiłaś Cory ’ego i Carrie. Nienawidzę cię też za to, że skrzy wdziłaś mnie i Chrisa! Zaczęłam krzy czeć, zapominając o śpiącej w inny m pokoju pielęgniarce. Miałam ochotę nakarmić babcię arszenikiem, po czy m usiąść i patrzeć, jak umiera. Śmiejąc się złowieszczo, zatańczy łam wokół łóżka, po czy m krzy knęłam jej w twarz: – Przez te lata, gdy by liśmy zamknięci, ani razu nie wy mówiłaś naszy ch imion, nie spojrzałaś nawet na Chrisa, gdy ż do złudzenia przy pominał tatę i dziadka, gdy by ł jeszcze młody. W każdy m widzisz ty lko zło, ale zapominasz o prawdzie. W ty m domu rządzi pieniądz! Dziadek ożenił się z tobą dla pieniędzy ! Wiedziałaś o ty m. Przez chciwość zostaliśmy sprowadzeni do tego domu i uwięzieni na poddaszu. Wskoczy łam na łóżko i lekko uderzy łam babcię włosami Carrie. Wzdry gnęła się. – Pamiętasz, jak karałaś naszą matkę? Wtedy ją jeszcze kochaliśmy ! – Stanęłam okrakiem nad babcią. – A pamiętasz, jak biłaś mnie i Chrisa? Nadszedł czas zemsty, teraz twoja kolej. Przepełnione nienawiścią szare oczy patrzy ły na mnie pogardliwie, rzucając wy zwanie. – Od czego zaczniemy, babciu? Co wolisz najpierw, brzozowy bicz czy gorącą smołę na włosy ? Skąd wzięłaś smołę? Zawsze zadawałam sobie to py tanie. Muszę ci coś wy znać. Chris nie obciął mi wszy stkich włosów, ty lko przód, po to, by ś my ślała, że jestem ły sa! Tak, to miłość ocaliła włosy. Godzinami wy czesy wał smołę. Ciebie nikt nigdy nie kochał! Babcia poruszy ła ustami, po czy m rozległy się niearty kułowane dźwięki. – Kochana babciu, a może poradziłaby ś mi, skąd mam wziąć smołę? Szukałam, ale nie znalazłam. Wiesz, zastąpię ją chy ba woskiem! Dlaczego nie pomy ślałam o wosku? Och, babciu, zaraz się zabawimy ! I nikt się o ty m nie dowie! Nie możesz już ani mówić, ani pisać. Nie by łam dumna z tego, co robię i mówię. Miałam wrażenie, że moje sumienie unosi się nad łóżkiem i patrzy na mnie z dezaprobatą. Przez chwilę poczułam litość dla tej starej, bezbronnej kobiety, która przeszła już dwa zawały serca. Lecz nienawiść i chęć zemsty zwy cięży ły. Energicznie ściągnęłam z niej kołdrę i zdjęłam piżamę. Leżała naga. Z obrzy dzeniem patrzy łam na jej stare, pomarszczone ciało. Pamiętam nienawiść, jaką ujrzałam w jej oczach, gdy jako czternastoletnia dziewczy nka po raz pierwszy oglądałam swoje nagie ciało przed lustrem. Wtedy niespodziewanie weszła ona. Młodość to piękno, urok, powab! Jej niegdy ś obfite, twarde piersi zwisały niczy m dwa puste worki. Biała pomarszczona skóra pokry ta by ła gdzieniegdzie brązowy mi brodawkami i rozstępami. Poniżej pępka dostrzegłam długą szramę, prawdopodobnie znak po cesarskim cięciu. Chude, długie nogi przy pominały powy ginane, stare drzewo. Westchnęłam. Czy ja też będę kiedy ś tak wy glądać? Delikatnie przewróciłam ją na brzuch. Przez cały czas opowiadałam o ty m, jak z Chrisem często z niej żartowaliśmy, zastanawiając się, czy kiedy kolwiek zdejmuje na noc bieliznę i czy rozbiera się przy zgaszony m świetle. – Babciu, a teraz cię wy chłoszczę – powiedziałam obojętnie. – Obiecałam to sobie dawno temu.
Zamknęłam oczy i prosząc Boga o przebaczenie, z całej siły uderzałam ją witką w gołe pośladki! Wzdry gnęła się. Z zaciśnięty ch ust wy doby ł się jakiś dźwięk, po czy m chy ba zemdlała i oddała mocz. Rozpłakałam się. Pobiegłam do łazienki, skąd przy niosłam gąbkę i my dło, żeby ją umy ć. Mocne uderzenie przecięło skórę. Przewróciłam ją na plecy, założy łam piżamę, by w końcu sprawdzić, czy ży je. Gdy ujrzała moje łzy, spojrzała na mnie triumfalnie. „Tchórz! – zdawała się mówić. – Wiedziałam, że nie jesteś nic warta! Zabij mnie! No, spróbuj! Zabij, jeśli masz odwagę!” Zeskoczy łam z łóżka i pobiegłam do biblioteki, skąd przy niosłam świecznik. Nie miałam przy sobie zapałek! Wróciłam do biblioteki i zaczęłam grzebać w biurku Barta. Na dnie szuflady znalazłam zapałki. W oczach babci ujrzałam strach. Najwidoczniej bała się utraty tego małego kosmy ka włosów, przewiązanego różową wstążką. Zapaliłam świecę i pochy lając ją nieco na bok, trzy małam nad głową starej kobiety. Duży płomień szy bko rozpuszczał wosk. Na białą głowę spadło sześć lub siedem kropel gorącego wosku. Nie wy trzy małam. Miała rację, by łam tchórzem, nie potrafiłam zadawać bólu. Zdmuchnęłam płomień, odłoży łam świecznik na swoje miejsce i wy szłam. W holu zorientowałam się, że zostawiłam na łóżku kosmy k włosów Carrie. Gdy wróciłam do pokoju, staruszka wpatry wała się bacznie w piękny pukiel. W jej oczach dostrzegłam łzy. To by ła moja zemsta. Bart by ł coraz częstszy m gościem w moim domu. Obsy py wał mnie i Jory ’ego prezentami. Stałam się jego utrzy manką. – Czy ty jesteś moim tatusiem? – spy tał kiedy ś Jory. – Nie, ale bardzo chciałby m mieć takiego sy nka jak ty. Gdy Jory wy szedł na dwór, Bart usiadł obok mnie i uśmiechając się tajemniczo, zagadnął: – Nigdy nie zgadniesz, co się wy darzy ło w Foxworth Hall. Jakiś sady sta wy lał niewielką ilość wosku na głowę mojej teściowej! Ale to nie wszy stko! Na pośladkach ma głęboką szramę, która nie chce się goić. Pielęgniarka nie potrafi tego wy tłumaczy ć. Py tałem Olivię, czy to by ł ktoś z domowników, ale ona mrugnęła dwa razy, co oznacza, że nie. Bardzo się zdenerwowałem. Pewien jestem, że zrobił to ktoś ze służby ! Nie potrafię tego wy tłumaczy ć. Jak można by ć tak bezwzględny m człowiekiem, by znęcać się nad bezbronną staruszką? Obiecałem żonie, że się zaopiekuję Olivią. Jej pośladki są tak poranione, że nie może ani siedzieć, ani leżeć. – Och – szepnęłam ze współczuciem. – Jakie to straszne. – Ma bardzo słabe krążenie. Ale nie przejmuj się ty m. To jest mój problem. Bart wy ciągnął do mnie ramiona i przy tulił mocno do siebie. Kilkakrotnie musnęłam go ustami. Wstał i zaniósł mnie do sy pialni. Leżeliśmy przy tuleni i przy słuchiwaliśmy się głośny m podmuchom wiatru. Dochodził nas wesoły śmiech Jory ’ego, który bawił się w ogródku z malutkim pudelkiem, prezentem od Barta. Pocałowałam Barta i niechętnie uwolniłam się z jego ramion. Powoli zaczęłam się ubierać. – Masz ładną pupę – powiedział Bart. – Ty lko pupę? – Niezła jesteś – odparł rozbawiony. – Cathy, powiedz, że mnie kochasz.
– A ty ? Czy naprawdę mnie kochasz? – spy tałam, zaskoczona jego prośbą. – Dlaczego sądzisz, że cię nie kocham? – Dobrze, wy jaśnię ci to. Jeśli się kogoś bardzo kocha, to pragnie się by ć z tą osobą przez cały czas, a ty nawet nie chcesz rozmawiać o rozwodzie! Domy ślam się więc, jak wiele dla ciebie znaczę! – Cathy, ktoś cię zranił w przeszłości, prawda? Nie chcę cię skrzy wdzić, ale ty bawisz się ze mną w kotka i my szkę. Czy to musi by ć miłość? Sam seks nie wy starczy ? Nie wiem, jak to się stało, ale straciłam dla niego głowę. Bart powiadomił mnie o powrocie żony, która ze starzejącej się już kobiety przemieniła się w pięknego moty la. – Nie uwierzy sz, ale schudła z dziesięć kilo! Nie ma żadnej zmarszczki! Wy gląda wspaniale, cholera, nigdy by m nie przy puszczał, że może się aż tak zmienić! Wiesz, jesteście do siebie bardzo podobne! Niewątpliwie Bart by ł pod wrażeniem urody swojej małżonki. – Cathy, ona się bardzo zmieniła. Znów przy pomina tę słodką, kochającą kobietę, którą poślubiłem kilkanaście lat temu. Mężczy źni! Jak łatwo można ich oszukać! Oczy wiście, że mama ponownie stała się kochającą żoną! Przecież domy ślała się, że Bart ma kochankę. Nie wiedziała ty lko, że jest nią jej córka. Ale już wkrótce się dowie, takie wiadomości szy bko się rozchodzą. – Dlaczego więc jesteś ze mną, skoro twoja piękna żona czeka na ciebie w domu? Ubieraj się i nie przy chodź tu więcej! Zapomnij o mnie, to już koniec. – No, no... – rzekł, chwy tając mnie w ramiona. – Nie mówiłem, że jest ładniejsza od ciebie. Wiesz, masz w sobie coś, czego nie potrafię nazwać. Nie wiem, co to jest. Nie jestem pewien, czy potrafiłby m ży ć bez ciebie. Mówi prawdę. Wy grałam, wy grałam! Pewnego dnia natknęłam się na mamę na poczcie. Gdy mnie dostrzegła, zbladła. Odwróciła głowę, udając, że mnie nie widzi. Ja także nie zwracałam na nią uwagi. Zauważy łam jednak, że ukradkiem spogląda na bawiącego się beztrosko Jory ’ego. By ł ładny m, wdzięczny m chłopcem, którego wszy scy podziwiali. Śmiało przy glądał się stojący m w kolejce interesantom, aż wreszcie napotkał wzrok żony Barta Winslowa. – Dzień dobry – przy witał się przy jaźnie. – Jest pani bardzo ładna, jak moja mamusia. Och, te dzieciaki! Jory podszedł bliżej i dotknął jej futra. – Mama też ma takie futro. Moja mama jest tancerką. Czy pani umie tańczy ć? Widzisz, mamo! To jest twój wnuk, którego nigdy nie przytulisz!Nigdy! – Nie – szepnęła. – Nie jestem tancerką. – W jej oczach ujrzałam łzy. – Mama może panią nauczy ć. – Nie, jestem na to za stara. – Nie! – krzy knął Jory i chwy cił ją za rękę. – A czy masz małego chłopczy ka, z który m mógłby m się pobawić? – Nie – szepnęła bliska płaczu. – Nie mam dzieci.
– Niektóre kobiety nie zasługują na to, by mieć dzieci – wtrąciłam ostro. Zapłaciła za znaczki i skierowała się do wy jścia. – Kobiety takie jak pani wolą pieniądze niż dzieci. Wkrótce przekona się pani, czy podjęła słuszną decy zję. Odwróciła się i pośpiesznie opuściła pocztę. Na ulicy czekała na nią czarna limuzy na. Zdziwiony Jory chwy cił mnie za rękę i spy tał naiwnie: – Mamo, dlaczego nie lubisz tej pani? Ona jest ładna i taka podobna do ciebie. Siedząc w fotelu przy oknie, przy patry wałam się zachodowi słońca. Zastanawiałam się, co robi Bart. Położy łam dłonie na płaskim brzuchu, który już niedługo wy pełni się dzieckiem. Nie miałam jeszcze pewności, ale już pragnęłam tego dziecka. Nie łudziłam się. Na pewno nie zostawi żony i pieniędzy. To nienarodzone dziecko także nie będzie mieć ojca. Naiwna, głupia dziewczy no! Nagle dostrzegłam skradającego się Barta. Roześmiałam się, odzy skując pewność siebie. Kochał mnie! Kiedy się upewnię, powiem mu o dziecku.
Wkraczam do akcji Cathy, mówiłaś, że nie musimy uważać! – Tak. Pragnę tego dziecka. – Pragniesz mojego dziecka? Czy my ślisz, że się z tobą ożenię? – Nie, wiem, że nie zostawisz żony. Ale pomy ślałam sobie, że wkrótce znudzisz się mną i wrócisz do niej, a po jakimś czasie znajdziesz sobie inną maskotkę. Będę miała twoje dziecko, zaplanowałam to. A teraz mogę już odejść. Pocałuj mnie więc na pożegnanie i pamiętaj o mnie. Siedzieliśmy w pokoju stołowy m, za oknem sy pał gęsty śnieg. Siedząc przy kominku, robiłam na drutach wy prawkę. Nagle Bart chwy cił mnie mocno za rękę, wy rwał robótkę i rzucił ją w kąt. – Rozprujesz! – krzy knęłam zdezorientowana. – O co ci chodzi, Cathy ? Dobrze wiesz, że nie mogę się z tobą ożenić! Nigdy ci tego nie obiecy wałem! – Zamilkł na chwilę i zakry ł twarz dłońmi. – Kocham cię. Bóg mi świadkiem, chcę, żeby ś zawsze by ła blisko mnie, i tak samo jak ty pragnę tego dziecka. Powiedz szczerze, o co ci chodzi? Czy prowadzisz jakąś grę? – Tak, to taka kobieca gra. – Wy jaśnij mi to – poprosił, starając się panować nad sobą. – Przecież powrót mojej żony nie musi niczego zmienić. Zawsze znajdziesz miejsce w moim ży ciu... – W twoim ży ciu? Jak długo masz zamiar wy my kać się potajemnie z domu? Bart by ł upokorzony. – Cathy, bądź rozsądna. Kocham cię, ale kocham też moją żonę. Czasami my ślę o was jak o jednej kobiecie. Tak jak mówiłem, zmieniła się. Odmłodniała, zeszczuplała, stała się pogodniejsza, prawdopodobnie wy gląd dodał jej pewności siebie. Wiesz, czasami nienawidziłem jej z całego serca. Kiedy stawała się złoś liwa, szukałem pocieszenia u inny ch kobiet, lecz wciąż ją kochałem. Jedy ny m punktem sporny m by ła kwestia dzieci. Nie chciała nawet zgodzić się na adopcję, a teraz jest już na to za stara. Cathy, proszę, zostań! Nie odchodź! Nie odbieraj mi dziecka... jeśli wy jedziesz, nie będę wiedział, co się z wami dzieje. – Dobrze, zostanę, ale pod jedny m warunkiem. Będziesz mieć dziecko, jeśli się z nią rozwiedziesz i ożenisz ze mną. W przeciwny m razie wy jeżdżam. Możliwe, że napiszę kilka słów, żeby poinformować cię, czy masz sy na czy córkę. Albo nie, nie napiszę do ciebie... – Popatrzy łam na Barta z pogardą. Przecież sam pisał testament i kody cy l. Ochraniał ją! Tak jak Chris! Oparł głowę o poręcz i wpatry wał się w ogień. Po chwili zadumy zerknął na mnie. – O Boże! Więc ty to wszy stko zaplanowałaś?! – wy krzy knął zaszokowany odkry ciem. – Dlaczego chcesz mnie skrzy wdzić? Przecież kocham cię z całego serca. To prawda, że nasz związek zaczął się od seksu, przy znaję, że wtedy ty lko o to mi chodziło. Lubię by ć z tobą, lubię nasze spacery, lubię też z tobą rozmawiać. Odpoczy wam w twoim towarzy stwie. Uwielbiam sposób, w jaki mnie doty kasz, gładzisz włosy, całujesz, a przede wszy stkim kocham twoją
niewinną, słodką twarz. Kiedy się budzisz rano i znajdujesz mnie u swojego boku, jesteś tak czarująco nieśmiała. Trzy masz mnie w niepewności, wciąż zaskakujesz nowy mi pomy słami. Czasami wy daje mi się, że ży ję nie z jedną, lecz z dziesięcioma kobietami jednocześnie. Nie potrafię ży ć bez ciebie, ale nie mogę też zostawić żony. Ona mnie potrzebuje! – Bart, wzruszasz mnie do łez. Powinieneś zostać aktorem. – Niech cię diabli, Cathy ! – krzy knął. – Owinęłaś mnie sobie dokoła palca i robisz ze mną, co chcesz! Jeśli nie zmienisz swojego postępowania, znienawidzę cię! Wy biegł, trzaskając drzwiami. Zostałam sama. Czy już nigdy nie nauczę się milczeć? Zostanę przy nim tak długo, jak tego będzie chciał. Emma, Jory i ja postanowiliśmy wy brać się do Richmond na świąteczne zakupy. Mój sy nek widział świętego Mikołaja, gdy by ł jeszcze mały m chłopcem, więc z pewnością nie pamiętał, jak wy gląda. Nieśmiało podszedł do ubranego w czerwony strój mężczy zny z długą, białą brodą. Usiadł ostrożnie na jego kolanie i z zaciekawieniem spojrzał w wesołe niebieskie oczy. Następnie wstąpiliśmy do ekskluzy wnego sklepu z sukniami. Ekspedientce pokazałam nary sowany z pamięci szkic sukni, którą chciałam zamówić. Wy brałam ciemnozielony welwet i o ton jaśniejszy szy fon. Podczas gdy Jory i Emma oglądali w kinie film Walta Disney a, udałam się do fry zjera, aby obciąć i wy modelować włosy. Ty m razem nie by ła to kwestia podcięcia zniszczony ch końcówek – po raz pierwszy w ży ciu zdecy dowałam się na obcięcie włosów na krótko. Muszę przy znać, że z nową fry zurą wy glądałam fantasty cznie. Czy jednak mogło by ć inaczej, skoro piętnaście lat temu mama wspaniale wy glądała w takim samy m uczesaniu? – Och, mamo! – krzy knął zaskoczony Jory. – Zgubiłaś włosy ! – Rozpłakał się. – Proszę cię, włóż z powrotem długie włosy ! Nie jesteś już podobna do mojej mamy ! Osiągnęłam sukces. W nadchodzące święta Bożego Narodzenia chciałam by ć inna, chciałam stać się sobowtórem matki, kobietą, którą piętnaście lat temu ujrzałam, gdy tańczy ła z Bartem. W końcu nadeszła godzina zemsty – ubrana w identy czną suknię, identy cznie uczesana, młoda i piękna – stanę przed nią twarzą w twarz. Ty m razem ja będę panią sy tuacji. Kobieta przeciw kobiecie, niech wy gra lepsza! Matka ma czterdzieści osiem lat, ale po operacji plasty cznej musi wy glądać dość młodo. Zachowała urodę. Ale czy miała szansę wy grać z dwudziestoczteroletnią córką? Kiedy włoży łam nową zieloną suknię i spojrzałam w lustro, roześmiałam się z saty sfakcją. Tak, w cudowny sposób przemieniłam się w kobietę, której nie oprze się żaden mężczy zna. Miałam jej siłę, urodę i o wiele więcej spry tu. Kilka dni przed Boży m Narodzeniem zadzwoniłam do Chrisa i spy tałam, czy nie chciałby pojechać ze mną do Richmond. Chciałam kupić kilka niezbędny ch drobiazgów, który ch nie mogłam dostać w miejscowy ch sklepach. – Cathy – odparł surowo. – Spotkamy się, jeśli rozstaniesz się z Bartem. Do tego czasu nie chcę cię widzieć! – Dobrze! – odparłam wzburzona. – Nie przy jeżdżaj! Nie musisz się mścić, ale ja zby t długo czekałam na tę chwilę! Zajęcia w szkole prowadziłam o wiele rzadziej niż poprzednio, za to uczęszczałam na wszy stkie przedstawienia mały ch tancerzy. Dzieci uwielbiały przebierać się i popisy wać przed
rodzicami, dziadkami i przy jaciółmi. Wy stawiliśmy Dziadka do orzechów. Maluchy prezentowały się wspaniale. Nawet Jory zagrał dwie małe role – Płatka Śniegu i Cukierka. Mimo iż kazałam obiecać Bartowi, że nigdy nie przy jedzie z żoną na przedstawienie, zobaczy łam ich razem na widowni. Państwo Bartholomew Winslow siedzieli w pierwszy m rzędzie. Bart sprawiał wrażenie szczęśliwego, natomiast mama wy glądała bardzo posępnie. Po przedstawieniu otrzy małam od Barta olbrzy mi bukiet róż, a tańczący solo Płatek Śniegu – duże pudełko czekoladek. – Co to może by ć, mamo? – spy tał zaskoczony Jory. Na jego małej szczęśliwej buzi pojawił się rumieniec. – Czy mogę to teraz otworzy ć? – Otworzy sz w domu, a jutro święty Mikołaj przy niesie ci inne prezenty. – Dlaczego? – Ponieważ cię kocha. – Dlaczego? – nalegał Jory. – A czy ma inne wy jście? Musi cię kochać. – Och. O piątej rano Jory by ł już na nogach, bawiąc się pociągiem elektry czny m, który przy słał mu Bart. Podłogę w pokoju stołowy m pokry ły niezliczone wstążki, kolorowe papiery, które mój sy n zdarł z liczny ch prezentów, otrzy many ch od Paula, Henny, Chrisa, Barta i oczy wiście świętego Mikołaja. Emma podarowała mu pudełko domowy ch ciasteczek, które spałaszował, otwierając prezenty. – O rany, mamo! – wy krzy knął. – My ślałem, że będę się nudził bez wujków, ale wcale nie jest mi smutno. Wiesz, nawet dobrze się bawię. W przeciwieństwie do Jory ’ego czułam się samotna. Chciałam mieć Barta przy sobie. Czekałam, mając nadzieję, że pod jakimś pretekstem wy mknie się z domu i wpadnie choć na chwilę, by mnie odwiedzić. Bart nie pojawił się, choć przesłał grubą bry lantową bransoletkę i bukiet czerwony ch róż. Dołączy ł też kartkę: „Kocham cię, tancerko!”. Chy ba nie istniała kobieta, która ubierałaby się z większą starannością niż ja tego wieczoru, kiedy szy kowałam się na spotkanie z mamą. Nawet Emma narzekała, że się guzdrzę. Starannie nałoży łam makijaż, a Emma wy modelowała mi włosy. – Emmo, musisz wy winąć je na zewnątrz, odsłaniając nieco twarz, a na końcu zakręć loczki. Aha, kilka pasemek powinno opadać na ramiona. Kiedy skończy łam, przejrzałam się w lustrze, ze zdumieniem wpatrując się w swoje odbicie. By łam sobowtórem mamy sprzed dwunastu lat! Właśnie tak wy glądała tamtego wieczoru, gdy ujrzałam ją jako dwunastoletnia dziewczy nka. Fry zura doskonale podkreślała wy sokie kości policzkowe. Powoli założy łam zieloną suknię. Spódnicę uszy to z zielonego szy fonu, a stanik z ciemniejszego o ton welwetu. Zakręciłam się w kółko, chcąc przeistoczy ć się w matkę, posiąść jej siłę, która pomagała jej kontrolować mężczy zn. Kupiłam nawet identy czne perfumy o orientalny m zapachu. Na stopach miałam srebrne sandały na wy sokich obcasach, do który ch dokupiłam srebrną torebkę. Potrzebowałam jeszcze biżuterii, wiedziałam, skąd ją wziąć. Miałam jedy nie nadzieję, że los nie będzie tak okrutny i nie pozwoli, aby na ten wieczór mama wy brała bry lantowo-szmaragdowy naszy jnik. W końcu szczęście musiało się do mnie uśmiechnąć.
Nadeszła chwila zemsty. W końcu matka pozna gory cz przegranej! Jaka szkoda, że nie będzie Chrisa, który mógłby obejrzeć zakończenie bardzo długiego przedstawienia, które rozpoczęło się z chwilą śmierci naszego taty. Po raz ostatni spojrzałam w lustro, założy łam etolę z lisa, prezent od Barta, i poszłam pożegnać się z Jory m. Pocałowałam sy nka czule w okrągły, różowy policzek. – Kocham cię, Jory – szepnęłam. Obudził się na chwilę, popatrzy ł na mnie, my śląc z pewnością, że śni. – Och, mamo. Tak ładnie wy glądasz! Czy idziesz na bal, aby znaleźć dla mnie nowego tatusia? Uśmiechnęłam się, ponownie go pocałowałam i przy taknęłam. – Dziękuję ci. Mówiąc, że pięknie wy glądam, sprawiłeś mi dużą przy jemność. A teraz połóż się spać i śnij o wspaniały ch rzeczach. Jutro ulepimy bałwana. – Przy prowadź do pomocy tatusia. Na stoliku przy drzwiach znalazłam list od Paula. „Henny jest ciężko chora. Szkoda, że nie możesz przy jechać, zanim będzie za późno”. Odłoży łam kartkę i z koperty wy jęłam list od Henny. Kochana Cathy, Henny jest stara, Henny jest zmęczona. Henny jest zadowolona, że syn jest z nią, i zmartwiona, że was z nią nie ma. Zanim pójdę do nieba, zdradzę Ci sposób na szczęście. Trzeba zapomnieć o przeszłości i patrzeć w przyszłość. Rozejrzyj się, może ktoś Cię potrzebuje. Pisałaś, że nosisz w sobie dziecko męża swojej matki. Ciesz się dzieckiem, kochaj je, nawet jeśli on się z Tobą nie ożeni. Przebacz matce, zapomnij o krzywdach. Pamiętaj, jesteś jej córką, niektóre dobre cechy otrzymałaś po matce. Jeśli przebaczysz i zapomnisz o przeszłości, odnajdziesz szczęście i miłość. Jeśli się już nigdy nie spotkamy, pamiętaj, że bardzo Cię kochałam. Byłaś dla mnie jak córka. Wkrótce spotkam się z Twoją siostrą, moim kochanym aniołkiem. Henny Odłoży łam list. Ogarnął mnie smutek, ale przecież takie by ło prawo natury. Nie mogłam zmienić swoich planów. Dziwne, ale gdy otworzy łam drzwi, gotowa do wy jścia, ogarnęła mnie cisza. Wiatr przestał wiać. Pomachałam Emmie, która zostawała z Jory m na noc, i szy bko pobiegłam do samochodu. Zaczął sy pać śnieg. Zerknęłam na szare, ołowiane niebo, które swą barwą przy pominało kolor oczu babci. Przekręciłam kluczy k w stacy jce i ruszy łam w stronę Foxworth Hall, choć nie zaproszono mnie na to przy jęcie. By łam bardzo zła na Barta, że nie otrzy małam zaproszenia, robiłam mu nawet z tego powodu wy rzuty : – Dlaczego nie nalegałeś i nie zmusiłeś jej, żeby mnie zaprosiła?
– Cathy, czy nie żądasz za wiele? Nie mogę publicznie obrażać żony, zapraszając swoją kochankę. Może jestem głupcem, ale nie potworem!
Czas prawdy Minęła dziesiąta. Za pomocą drewnianego klucza, który
Chris dorobił wiele lat temu, ty lny mi drzwiami dostałam się niezauważona do Foxworth Hall. Goście rozmawiali ściszony mi głosami, raz po raz zerkając na orkiestrę, która grała kolędy. Przemknęłam się schodami na górę i skierowałam ku głównej rotundzie, aby skry ć się za biurkiem, skąd wiele lat temu obserwowałam z Chrisem inne gwiazdkowe przy jęcie. W tłumie dostrzegłam stojącego u boku żony Barta Winslowa. Oboje witali napły wający ch gości. Miły, donośny głos Barta wy różniał się ze szmeru inny ch głosów. Każdego nowo przy by łego gościa pan domu witał serdecznie, ściskał dłonie i całował policzki. Mama stała u jego boku, sprawiając wrażenie zagubionej w ty m olbrzy mim domu, który wkrótce stanie się jej własnością. Uśmiechając się z gory czą, przedostałam się do sy pialni mamy. Powróciła przeszłość. „Ojej!” – wy krzy knęłam w my ślach. Rozejrzałam się po pokoju. Wspaniałe łabędzie łoże wciąż stało na swoim miejscu. Zmieniła się jedy nie tapeta. By ła teraz w delikatny m śliwkowy m kolorze. W rogu pokoju stał mosiężny manekin ubrany w odświeżony, wy prasowany garnitur. By ł to nowy element sy pialni. Pobiegłam do garderoby mamy. Uklękłam, otworzy łam dolną szufladę i bez większy ch problemów odnalazłam przy cisk uruchamiający zamek do sejfu z biżuterią. Zamek otwierał się jedy nie po uży ciu szy fru. Niesamowite. Szy frem wciąż by ła data jej urodzin! Na dużej, wy łożonej aksamitem tacy leżała biżuteria mamy. Wy brałam naszy jnik z bry lantów i szmaragdów, ten sam, który nosiła na przy jęciu gwiazdkowy m, kiedy z Chrisem po raz pierwszy ujrzeliśmy Barta Winslowa. Kochaliśmy ją wtedy z całego serca, a on uosabiał dla nas wszelkie zło. Wciąż nosiliśmy w sercach żałobę po ojcu i nie wy obrażaliśmy sobie, że mama mogłaby związać się z inny m mężczy zną. Powoli założy łam naszy jnik, który wy śmienicie pasował do zielonej aksamitnej sukni. Zerknęłam w lustro, aby sprawdzić, czy przy pominałam mamę z tamtego przy jęcia. By łam wprawdzie o kilka lat młodsza, istniało między nami duże podobieństwo, ale nawet dwa listki tej samej rośliny nie są identy czne. Odłoży łam na miejsce tacę z biżuterią, zamknęłam szufladę i wy cofałam się z pokoju, mając na sobie kamienie o wartości kilku ty sięcy dolarów. Spojrzałam na zegarek. Minęła dziesiąta trzy dzieści. Za wcześnie. Punktualnie o północy dołączę do gości! Ostrożnie skradałam się kory tarzem w kierunku północnego skrzy dła. Drzwi prowadzące na poddasze by ły zamknięte. Drewniany klucz jednak wciąż pasował do zamka! Moje serce biło coraz szy bciej, zby t szy bko, by opanować emocje i drżenie rąk. Musiałam panować nad sobą, nie mogłam pozwolić, żeby ten wzbudzający grozę dom ponownie mnie zastraszy ł. Gdy weszłam do pokoju, znalazłam się w inny m świecie. Duże, podwójne łóżko by ło starannie przy kry te pikowaną kapą. Mały, dziesięciocalowy telewizor wciąż stał w rogu pokoju. Dom lalek z miniaturowy mi porcelanowy mi ludzikami czekał na Carrie. Nawet stary, bujany
fotel, który Chris znalazł gdzieś pomiędzy starociami, stał obok okna. Odniosłam wrażenie, że czas stanął w miejscu i tak naprawdę nigdy stąd nie uciekliśmy. Nawet obrazy przedstawiające piekło wisiały na ścianach! O Boże! Nie mogłam płakać, gdy ż zniszczy łaby m makijaż. Łzy napły nęły mi jednak do oczu. Czułam obecność duchów Cory ’ego i Carrie, dwojga roześmiany ch, a czasami też zapłakany ch, pięcioletnich brzdąców, które chciały pobiegać na świeży m powietrzu i słońcu. Nie mogąc wy jść na zewnątrz, przeniosły się w świat wy obraźni i podróżowały miniaturowy mi samochodzikami z Los Angeles do San Francisco. Kiedy ś na podłodze rozstawione by ły szy ny kolejowe, które biegły pod niemalże wszy stkimi meblami. Gdzie się podziały wagoniki, lokomoty wa, parowóz? Chusteczką otarłam oczy. Schy liłam się i zajrzałam do domu lalek. Maleńkie służące wciąż gotowały coś w kuchni, lokaj stał przy frontowy ch drzwiach, by powitać nadjeżdżający ch dwukonny m zaprzęgiem gości. Zajrzałam do sy pialni, koły ska czekała na maleńką Klarę! My śleliśmy, że zaginęła! Szukaliśmy jej przez wiele ty godni, obawiając się, że babcia odkry je brak i ukarze za to Carrie. W domku brakowało ty lko państwa Parkinsów i ich dzidziusia, Klary. Należały teraz do mnie. Przecież babcia mogła sama zabrać koły skę, a później domagać się jej od Carrie. Brak zabawki by łby wy śmienity m powodem, aby ją ukarać. Dostałoby się też Cory ’emu, który na pewno wy stąpiłby w obronie siostry. Dlaczego więc nie uciekła się do takiego podstępu? Roześmiałam się gorzko w duchu. Babcia znalazła o wiele lepszy sposób zemsty. Gorszy od psy chiczny ch i fizy czny ch tortur. Trucizna. Pączki posy pane arszenikiem! Wzdry gnęłam się. Zdawało mi się, że usły szałam dziecięcy śmiech, ale to by ła ty lko moja wy obraźnia. Choć nie powinnam, skierowałam się ku szafie, wewnątrz której znajdowały się drzwi, prowadzące na wąskie, strome schody. Ileż to razy wbiegałam po ty ch schodach na poddasze?! Po omacku odnalazłam skry tkę, gdzie schowałam z Chrisem zapałki i świecę. Leżały nietknięte na swoim miejscu. Tak, tutaj czas stanął w miejscu. Sięgnęłam po cy nowy świecznik, który znaleźliśmy wraz ze świecami i inny mi drobiazgami w stary ch skrzy niach. Ze względu na specy ficzny zapach podejrzewaliśmy, że świece zostały zrobione w domu. Wstrzy małam oddech. Nic się nie zmieniło. Pokry te warstwą kurzu papierowe kwiaty zwisały z sufitu, a niektóre umocowane by ły na ścianach. Czas sprawił, że wy blakły i przy brały jednakowy, szary odcień. Fioletowa dżdżownica Carrie wciąż uczepiona by ła łody gi kwiatu, choć i jej czas nie oszczędził, pozbawiając koloru. Epilepty czny, bły szczący ślimak Cory ’ego przemienił się w spleśniałą pomarańczkę. Huśtawki wciąż przy mocowane by ły do krokwi. Obok gramofonu znajdowały się drążki do ćwiczeń, przy twierdzone do ściany przez Chrisa. Na mały m wieszaku wisiały wy blakłe kostiumy, zdarte pointy i rajtuzy. Jak we śnie skierowałam się do miejsca, które nazy waliśmy szkołą. Każdy przedmiot, najmniejszy szmer przy pominały przeszłość. W ciemności dostrzegłam konia na biegunach. Nagle ogarnęło mnie przerażenie, zakry łam usta ręką. Zdawało mi się, że zardzewiały czerwony wagonik poruszy ł się, zupełnie jakby niewidzialne dziecięce ręce popchnęły go w zabawie. Na tablicy wciąż widniał napis: Mieszkaliśmy na poddaszu, Christopher, Cory, Carrie i ja –
A teraz zostaliśmy tylko w trójkę. Z trudem usiadłam za mały m biurkiem Cory ’ego. Chciałam przy wołać jego ducha, poczuć obecność i bliskość zmarłego brata. Może wy jawiłby miejsce, gdzie został pochowany ? Czekając na Cory ’ego, wsłuchiwałam się w pomruki silnego wiatru. Sy pał obfity śnieg. Nagle poczułam na twarzy zimny prąd powietrza i zapanowała ciemność. Zgasła świeca. Miałam wrażenie, że ciemność przy tłacza mnie, osacza, poczułam duszność. Nie, muszę uciekać! Uciekać... uciekać, uciekać, zanim upodobnię się do mamy i babki! Zemstę zaplanowałam bardzo szczegółowo. Kiedy stary zegar dziadka wy bił dwunastą, stanęłam pośrodku balkonu na drugim piętrze. Nie uczy niłam nic, aby zwrócić na siebie uwagę. Moja postać i klejnoty odbijające światło przy ciągnęły wzrok gości. Mama miała na sobie szkarłatną, przety kaną srebrną nitką suknię, śmiało odsłaniającą plecy. Jej szy ja ozdobiona by ła wspaniały mi diamentami. Jasne, krótsze niż zazwy czaj włosy sprawiały, że z daleka wy glądała na młodą, piękną dziewczy nę. Mama odwróciła powoli głowę i spojrzała na mnie. Zaczęłam schodzić szerokimi schodami. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Duże oczy pociemniały, a drżąca ręka nie zdołała utrzy mać kieliszka. Na mój widok Bart zamarł w bezruchu, jakby ujrzał ducha. Wpatry wali się we mnie jak zahipnoty zowani. Goście patrzy li na mnie ze zdziwieniem, gdy ż niewątpliwie spodziewali się raczej świętego Mikołaja niż młodej, pięknej dziewczy ny. Ubrana by łam dokładnie tak samo jak mama tego pamiętnego wieczoru piętnaście lat temu, gdy po raz pierwszy ujrzałam Barta. W tłumie rozpoznałam nawet ty ch samy ch, co wtedy, gości. Nareszcie triumfowałam! Poruszając się w ry tm spokojnej muzy ki, grałam chy ba największą rolę dramaty czną swojego ży cia. Twarz mamy stała się biała jak kreda. Z saty sfakcją dostrzegłam szeroko otwarte ze zdziwienia oczy Barta, który spoglądał to na mnie, to na mamę. Muzy ka przestała grać. W zupełnej ciszy zeszłam na dół i przez moment by łam Caraboose, złą wróżką, która rzuciła klątwę na Aurorę, chwilę później przemieniłam się w Liliową Wróżkę, która odebrała śpiącej Aurorze księcia. Nie my ślałam o sobie jako o córce mamy ani o chwili, gdy ją zniszczę. Prawdę mówiąc, moje ży cie i zemsta stanowiły by interesującą fabułę filmu grozy, lecz to nie by ł film, to by ła smutna, straszna rzeczy wistość. Zbliży łam się do mamy i Barta. Choć starała się opanować, drżała na cały m ciele. W niebieskich oczach dostrzegłam panikę i strach. Uśmiechnęłam się serdecznie i zatrzy małam na najniższy m stopniu schodów. Chciałam by ć odrobinę wy ższa, by górować nad moimi widzami. Na nogach miałam wy sokie szpilki, takie jakie nosiła Carrie. – Wesoły ch Świąt! – krzy knęłam głośno. – Panie Winslow, czy zechciałby pan ze mną zatańczy ć, tak jak tańczy ł pan z moją matką piętnaście lat temu, kiedy ja by łam małą, przerażoną dziewczy nką ukry tą, o tam, za biurkiem? Miała wtedy na sobie tę samą suknię, poznaje pan? Bart by ł wy raźnie wstrząśnięty. Milcząc, stał nieruchomo u boku mamy. – Chciałaby m się przedstawić – zaczęłam donośny m głosem. – Nazy wam się Catherine Leigh Foxworth i jestem najstarszą córką pani Winslow, wdowy po moim ojcu, który nazy wał się Christopher Foxworth. Jeśli pamiętacie, by ł on wujem mamy i młodszy m bratem Malcolma Neala Foxwortha, który wy dziedziczy ł swoją jedy ną córkę, a zarazem jedy ną spadkobierczy nię
za to, że odważy ła się poślubić jego przy rodniego brata. Co więcej, mam też starszego brata, który nosi imię po ojcu, Christopher. Jest lekarzem. Kiedy ś miałam młodsze o siedem lat rodzeństwo – brata i siostrę – ale Cory i Carrie nie ży ją, ponieważ zostali... – Przerwałam na chwilę, po czy m konty nuowałam swą opowieść. – W czasie balu gwiazdkowego piętnaście lat temu ukry łam się z Chrisem w biurku na balkonie, a bliźnięta spały smacznie na poddaszu. Poddasze przemieniło się w nasz dom, szkołę, miejsce zabaw. Nigdy nie schodziliśmy na dół. By liśmy jak niechciane, niekochane my szy. Pokonały nas pieniądze. Chciałam wy krzy czeć wszy stko, każdy szczegół, każdą krzy wdę, ale podszedł do mnie Bart. – Brawo, Cathy ! – wy krzy knął. – Świetnie grasz swoją rolę! Gratuluję ci! – Ujął mnie za ramiona i uśmiechając się, zwrócił się do zakłopotany ch gości. – Szanowni państwo – rozpoczął. – Pozwólcie, że przedstawię Catherine Dahl, którą z pewnością podziwialiście wielokrotnie na scenie, kiedy tańczy ła ze swoim mężem, Julianem Marquetem. Jak państwo sami widzicie, posiada ona także uzdolnienia aktorskie. Cathy jest daleką krewną mojej żony, jest do niej bardzo podobna. Pani Julianowa Marquet mieszka w sąsiedztwie. Skoro tak bardzo przy pomina moją żonę, postanowiliśmy odegrać przed wami tę niewinną farsę. Mamy nadzieję, że bawiliście się wy śmienicie. Uszczy pnął mnie mocno w ramię, złapał za rękę i objął w pasie. – Zatańczy my, Cathy ? – rzekł głośno. – Pokaż, jak należy tańczy ć. Gdy rozległy się pierwsze takty muzy ki, Bart zmusił mnie do tańca! Odszukałam wzrokiem mamę, która oparta o ramię przy jaciela nie potrafiła opanować drżenia rąk i ust. Uparcie wpatry wała się we mnie i Barta. – Ty mała suko! – sy knął Bart. – Jak śmiesz tu przy chodzić i odgry wać takie komedie! Sądziłem, że cię kocham, ale nienawidzę wścibskich kobiet i nie pozwolę ci zniszczy ć ży cia mojej żony ! Ty idiotko, skąd ci to przy szło do głowy ? – To ty jesteś idiotą, Bart – odparłam spokojnie, chociaż zaczęłam się lekko denerwować, bo co zrobię, jeśli mi nie uwierzy ? – Spójrz na mnie. Skąd by m wiedziała, że piętnaście lat temu matka by ła ubrana w tę sukienkę? Skąd by m wiedziała, że tego wieczoru pokazała ci swoje łabędzie łoże, jeśli mój brat nie podsłuchałby waszej rozmowy na drugim piętrze? Spojrzał na mnie zaskoczony. – Tak, kochany Barcie. Rozmawiasz z córką swojej żony. Gdy twoja firma dowie się o naszy m istnieniu, stracicie cały majątek, nawet rzeczy, które kupiliście za pieniądze Foxworthów. Bardzo ci współczuję. Tańczy liśmy przy tuleni do siebie, na twarzy czułam jego szorstki policzek. Uśmiechając się, zagadnął: – A skąd, do diabła, wiedziałaś, że miała na sobie identy czną suknię? – Ale ty jesteś głupi, Bart! Nie domy ślasz się, skąd o ty m wiem? Widziałam ją w tej sukni! Przed balem przy szła do naszego pokoiku, aby się pochwalić swoim piękny m wy glądem. Chris patrzy ł na nią z podziwem, a ja zazdrościłam jej urody i figury. Spójrz na moje włosy, by ła wtedy uczesana dokładnie tak jak ja, a biżuterię wzięłam z sejfu w jej sy pialni. – Kłamiesz – szepnął bez przekonania. – Znam szy fr. Jest nim data jej urodzin. Powiedziała mi o ty m, kiedy by łam dwunastoletnią dziewczy nką. Ona jest moją matką, która uwięziła czwórkę dzieci ty lko po to, żeby odziedziczy ć pieniądze po ojcu. Zresztą sam dobrze wiesz, dlaczego nie mogła zdradzić naszego istnienia,
pisałeś przecież testament dziadka. Przy pomnij sobie pewną noc, kiedy zasnąłeś w jej sy pialni i śniłeś o młodej dziewczy nie ubranej w krótką niebieską koszulkę nocną, która pocałowała cię. To nie sen, Bart. Tą dziewczy ną by łam ja. Miałam wtedy piętnaście lat i przekradałam się do jej pokoju, aby ukraść pieniądze. Pamiętasz chy ba, jak ktoś podkradał wam drobne? Sądziliście, że to nieuczciwa służba, ale to by ła sprawka Chrisa. Ty lko jeden raz chciałam ukraść pieniądze, ale niestety nie udało mi się, ponieważ spotkałam ciebie. – Nie – westchnął. – Nie! Nie skrzy wdziłaby dzieci! – A jednak skrzy wdziła. Spójrz, to olbrzy mie biurko przy balustradzie balkonu ma z ty łu małe okienko, osłonięte kratką z cienkiego drutu. Ukry ci tam, mogliśmy spokojnie obserwować ży cie domu. Pamiętam krzątający ch się kelnerów ubrany ch w czerwono-czarne stroje, fontannę z szampana i dwie olbrzy mie srebrne czary ponczu. Zapach wy śmienity ch potraw bezlitośnie drażnił nasze nozdrza. Chcieliśmy wy kraść choć jedną porcję, bo mieliśmy już dość mdłego, niesmacznego jedzenia, przy noszonego nam na poddasze. Bliźnięta nie chciały jeść. Czy zaproszono cię na obiad z okazji Święta Dziękczy nienia? Pamiętasz, jak twoja żona wstawała co chwila od stołu? Wiesz dlaczego? Przy gotowy wała dla nas posiłek i czekała, aż lokaj John wy jdzie ze spiżarni. Patrzy ł na mnie z niedowierzaniem. – Tak, Bart. Kobieta, która została twoją żoną, by ła matką czworga dzieci. Ukry wała je przez trzy lata i prawie pięć miesięcy. Naszy m placem zabaw by ł stry ch. Czy bawiłeś się kiedy ś na stry chu w upalne lato? A w zimie? Czy możesz sobie wy obrazić, co czuły małe dzieci, czekając przez ty le lat na śmierć dziadka? Czy sądzisz, że można zapomnieć o ty m, że własna matka kochała bardziej pieniądze niż dzieci? Bliźnięta nie mogły rosnąć. Stały się mały mi upiorny mi istotami o duży ch głowach i wielkich przerażony ch oczach. Nie chciała nawet na nie patrzeć! Udawała, że nic im nie jest. – Proszę, Cathy. Jeśli kłamiesz, przestań! Nie chcę jej znienawidzić! – Dlaczego nie? Zasługuje na nienawiść. Pamiętam, kiedy ś położy łam się na jej olbrzy mim łożu. W szufladzie twojej szafki nocnej znalazłam książkę o seksie. By ła owinięta w okładkę pod inny m ty tułem. Nie pamiętam już, ale chy ba by ło to coś o szy ciu i wy szy waniu. – Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. To wszy stko, co powiedziałaś, jest wy my słem chorej wy obraźni. Nienawidzisz jej, bo pragniesz zająć jej miejsce. Chcesz ją zniszczy ć. Uśmiechając się, musnęłam ustami policzek Barta. – Potrafię cię przekonać. Babcia nosiła szare suknie z ręcznie wy szy wany mi kołnierzy kami, spięty mi dużą bry lantową broszką z siedemnastoma cenny mi kamieniami. Codziennie o szóstej rano przy nosiła nam śniadanie w wiklinowy m koszy ku. Na początku jedzenie by ło dość smaczne, lecz już wkrótce jedliśmy ty lko kanapki z masłem orzechowy m i marmoladą, a czasami pieczonego kurczaka z fry tkami. Wy my śliła dla nas regulamin, którego musieliśmy bezwzględnie przestrzegać. Na przy kład nie wolno nam by ło otwierać okiennic. Przez kilka lat ży liśmy pogrążeni w półmroku. Czy wiesz, co czuje niekochane dziecko? Aha, zapomniałam o jeszcze jedny m zakazie – pod żadny m pozorem nie mogliśmy patrzeć na siebie, szczególnie na rodzeństwo innej płci. – O Boże! – wy krzy knął, po czy m westchnął ciężko: – Tak, to jest do niej podobne. Powiedziałaś, że więziono was przez ponad trzy lata? – Trzy lata i pięć miesięcy. Dla czwórki mały ch dzieciaków by ła to wieczność! Na poddaszu
minuty zamieniały się w godziny, a dni – w miesiące. Z jego twarzy domy śliłam się, że niepewność i wątpliwości walczą z logiką i doświadczeniem adwokata. – Cathy, bądź ze mną zupełnie szczera. Miałaś dwóch braci i jedną siostrę, i przez cały czas mieszkaliście w ty m domu? – Tak. Na początku wierzy liśmy jej, kochaliśmy ją i ufaliśmy każdemu słowu. By ła naszą jedy ną nadzieją i zbawieniem. Chcieliśmy, żeby odziedziczy ła pieniądze dziadka, ale przed przy jazdem do Foxworth Hall nie uprzedziła nas o ty m, że będziemy musieli się ukry wać. Na początku sądziliśmy, że to ty lko taka zabawa na dwa-trzy dni, ale niestety, ciągnęło się to w nieskończoność. Czas upły wał nam na zabawach, modlitwach i śnie. Straciliśmy na wadze, staliśmy się anemiczny mi dziećmi. Czy wiesz, że gdy wy jechaliście w podróż poślubną do Europy, nie jedliśmy nic przez dwa ty godnie?! Potem wy jechaliście do Vermont w odwiedziny do twojej siostry, skąd nasza mama przy wiozła czterokilowe pudło z cukierkami i lizakami. Mniej więcej od tego momentu karmiono nas pączkami z arszenikiem. Bart spojrzał na mnie z przerażeniem. – Tak, rzeczy wiście kupiła pudełko cukierków w Vermont. Ale nie uwierzę, aby Corrine mogła otruć własne dzieci! Chociaż jesteś do niej bardzo podobna! Mogłaby ś by ć jej córką. Odepchnęłam go na bok i krzy knęłam: – Drodzy państwo! Jestem córką Corrine Winslow Foxworth! Uwięziła czwórkę swoich dzieci na stry chu! Babcia pomagała jej w ty m! Przy stroiliśmy więc poddasze papierowy mi kwiatami, tak aby małe bliźnięta miały namiastkę dzieciństwa, i czekaliśmy na śmierć dziadka. Mama powiedziała nam, że będziemy musieli się ukry wać, w przeciwny m razie dziadek wy dziedziczy łby ją za to, że wy szła za mąż za swojego wujka. Ży liśmy więc uwięzieni w ty m olbrzy mim domu, ufni, że już wkrótce odzy skamy wolność. Ale ona nas oszukała! O śmierci dziadka dowiedzieliśmy się dziewięć miesięcy po jego pogrzebie. – Przestań! – krzy knęła mama. – Kłamiesz! Nigdy cię przedtem nie widziałam! Wy noś się z mojego domu! Zawołam policję! Goście przy glądali się mamie uważnie. Ta wy niosła, zimnokrwista kobieta straciła panowanie nad sobą. Jej biała twarz drżała. Chy ba nikt jej nie wierzy ł. By łam do niej bardzo podobna i jak na obcą osobę, znałam zby t wiele faktów doty czący ch tego domu i jego mieszkańców. Bart podszedł do żony, objął ją i pocałował w policzek. – Dziękuję ci, Cathy, za wspaniałe przedstawienie. Chodźmy do biblioteki, chcę ci zapłacić za wy stęp. – Zerknął na stojący ch w grupie gości i dodał spokojnie: – Bardzo mi przy kro, ale żona nie czuje się dobrze. Zdaje się, że ten żart by ł nie na miejscu. To moja wina. Proszę nam wy baczy ć i zapomnieć o ty m incy dencie. Bawcie się, częstujcie i czujcie jak u siebie w domu. Możliwe, że panna Dahl zaskoczy nas jeszcze raz tego wieczoru. O Boże, jak ja go nienawidziłam! Zdezorientowani goście, szepcząc między sobą, zerkali w naszą stronę. Bart wziął mamę na ręce i zaniósł do biblioteki. By ła o wiele cięższa niż przed laty, ale w ramionach męża sprawiała wrażenie małej i lekkiej jak piórko. Bart spojrzał na mnie i skinięciem głowy dał do zrozumienia, aby m poszła za nimi. Gdzie by ł Chris? Przecież powinien stać u mojego boku! Czułam się zagubiona, samotna, bałam się, że cokolwiek by m powiedziała, uwierzy jej, a nie mnie. A mogłam przecież wszy stko
udowodnić. Potrafiłam opisać kwiaty na poddaszu, ślimaka, dżdżownicę, a przede wszy stkim pokazać drewniany klucz. Bart ostrożnie posadził mamę na skórzany m krześle i rzekł oschle: – Cathy, czy mogłaby ś zamknąć za sobą drzwi? Weszłam do środka i spostrzegłam siedzącą w fotelu na kółkach babcię! Miała na sobie niebieskoszary szlafrok, który narzuciła na białą piżamę. Gruby koc przy kry wał jej kolana. Fotel przy sunięto do kominka, w który m paliły się drwa. Babcia by ła zupełnie ły sa! U jej boku stała pielęgniarka, której nie zdąży łam się przy jrzeć. – Pani Mallory – zapy tał łagodny m głosem Bart. – Czy mogłaby pani zostawić nas samy ch? Pani Foxworth będzie obecna przy naszej rozmowie. – Tak, proszę pana – odparła posłusznie pielęgniarka i skierowała się do drzwi. – Jeśli pani Foxworth będzie chciała udać się na spoczy nek, proszę po mnie zadzwonić. Bart szy bkim krokiem przemierzał pokój, a z jego skupionej twarzy wy czy tałam, że w każdej chwili może wy buchnąć niepohamowaną złością, która by by ła skierowana nie ty lko przeciwko mnie, ale także jego żonie. – Dobrze! – wy buchnął w chwilę potem, gdy pielęgniarka zatrzasnęła za sobą drzwi. – Chcę to wszy stko wy jaśnić. Corrine, zawsze podejrzewałem, że ukry wasz coś przede mną. Czasami sądziłem, że mnie po prostu nie kochasz, ale nigdy by m nie przy puścił, że na poddaszu więzisz czwórkę dzieci. Dlaczego? Dlaczego nie wy znałaś mi prawdy ? – Powoli tracił panowanie nad sobą. – Jak mogłaś by ć tak bezwzględna i truć dzieci arszenikiem? Mama przy mknęła oczy i spy tała słaby m głosem: – Więc jednak jej uwierzy łeś? Znasz mnie i wiesz, że nie potrafiłaby m nikogo skrzy wdzić. A poza ty m nie mam żadny ch dzieci! Pomy ślałam, że Bart wątpił w moją prawdomówność, lecz w chwilę później domy śliłam się, że uciekł się do wy próbowanej adwokackiej sztuczki. Próbował uśpić jej czujność i wy doby ć prawdę. Ale mama nie da się na to nabrać! Przez wiele lat skrzętnie skry wała sekret i trudno będzie ją zaskoczy ć. Podeszłam do niej i spy tałam ostro: – Opowiedz Bartowi, co zrobiłaś z Cory m! No, powiedz, jak pewnej nocy przy szłaś z babcią na górę i zawinęłaś go w zielony koc, tłumacząc nam, że zabierasz go do szpitala. Następnego dnia poinformowałaś nas, że umarł na zapalenie płuc. Kłamstwo! Chris podsłuchał rozmowę lokaja Johna Amosa Jacksona, który opowiadał, jak babcia karmiła nas arszenikiem. Tak, jedliśmy te pączki i mamy dowody, że zawierały arszenik. Pamiętasz małą my szkę, którą bawił się Cory ? Ugry zła pączek i zdechła! Więc płacz teraz i spróbuj zaprzeczy ć, że Chris, ja, Cory i Carrie jesteśmy twoimi dziećmi! – Widzę cię po raz pierwszy w ży ciu! – powiedziała dobitnie, unosząc wy żej głowę. – Choć nie, podziwiałam cię kilkakrotnie na scenie w Nowy m Jorku. Bart zmruży ł oczy, przy jrzał się żonie z uwagą, po czy m zwrócił się do mnie: – Cathy, oskarżasz moją żonę o ciężką zbrodnię. O morderstwo z premedy tacją. Czy zdajesz sobie sprawę, że jeśli twoje zarzuty okażą się prawdziwe, twoja matka może zostać oskarżona o zamordowanie dzieci? Czy o to ci chodzi? – Chcę sprawiedliwości, to wszy stko. Nie zależy mi na ty m, żeby została skazana na doży wocie czy też krzesło elektry czne.
– Ona kłamie – szepnęła mama. – Kłamie, kłamie, kłamie. Z małej wizy towej torebki wy jęłam cztery duplikaty aktów urodzenia i wręczy łam je Bartowi. Podszedł do lampy i przeczy tał dokumenty. Uśmiechnęłam się triumfalnie do mamy. – Kochana mamusiu, postąpiłaś bardzo niemądrze, zaszy wając te dokumenty w podszewkę walizki. Nie mogłaby m bez nich udowodnić, że jesteś naszą matką, a twój mąż na pewno by mi nie uwierzy ł. Jestem przecież aktorką. Nie wiedział jednak, że ty jesteś o wiele lepszą aktorką! Tak, mamo, mogę wszy stko udowodnić! – Roześmiałam się złowieszczo, ale gdy w jej oczach pojawiły się łzy, żal ścisnął mi serce. Przecież kiedy ś kochałam mamę tak bardzo, że nawet dzisiaj, pomimo nienawiści i niechęci, jaką do niej czułam, znalazłaby m dla niej odrobinę sy mpatii. Cierpiałam. – Powiem ci coś jeszcze. Carrie opowiedziała mi o waszy m spotkaniu na ulicy, o ty m, jak się jej wy parłaś. Wkrótce zachorowała i zmarła. Zabiłaś ją! Bez ty ch dokumentów uniknęłaby ś kary, zwłaszcza że archiwum w Gladstone zostało doszczętnie spalone dziesięć lat temu. Widzisz więc, że los by łby dla ciebie łaskawy. Dlaczego ty ch metry k nie spaliłaś? To bardzo nierozsądne, moja kochana mamo, ale ty zawsze by łaś roztrzepana i nierozważna. Sądziłaś, że jeśli zabijesz swoje dzieci z pierwszego małżeństwa, będziesz mogła mieć inne. Dziadek cię przechy trzy ł. – Cathy, usiądź i pozwól, że ja się ty m zajmę! – rozkazał Bart. – Moja żona przeszła niedawno operację i nie pozwolę, aby ś się nad nią znęcała. Usiądź! Usiadłam. Spojrzał na mamę i babcię. – Corrine, w imię naszej miłości, błagam cię, powiedz prawdę! Czy ta kobieta nie kłamie? Czy ona jest twoją córką? – Tak... – szepnęła cicho moja matka. Westchnęłam i odniosłam wrażenie, jakby westchnął cały dom. Spojrzałam na babcię, która patrzy ła na mnie dziwnie. – Tak – konty nuowała mama. – Nie mogłam ci o ty m powiedzieć. Bardzo chciałam, ale bałam się, że nie zechcesz kobiety z czworgiem dzieci i w dodatku bez grosza przy duszy. Tak bardzo cię kochałam. Próbowałam znaleźć jakieś wy jście z tej sy tuacji. Chciałam mieć ciebie, dzieci i pieniądze. W końcu znalazłam rozwiązanie. Znalazłam! – Corrine! – przerwał jej Bart. – Morderstwo nie może by ć rozwiązaniem żadnej sy tuacji! Trzeba by ło mi powiedzieć, a ja na pewno wy my śliłby m sposób, aby uratować twoje dzieci i spadek. – Ależ ty nic nie rozumiesz! – krzy knęła. – Ja to wszy stko wy my śliłam sama! Chciałam mieć ciebie, dzieci i pieniądze. – Roześmiała się histery cznie, tracąc nad sobą kontrolę, zupełnie jak gdy by stała u wrót piekła i chciała zdąży ć wszy stko powiedzieć, zanim przekroczy próg. – Wszy scy uważali mnie za głupią blondy nkę z ładną buzią, niemającą za grosz rozumu. Ale przechy trzy łam cię, mamo! – krzy knęła do siedzącej nieruchomo na krześle starej kobiety, po czy m spojrzała triumfalnie na wiszący na ścianie portret. – Ciebie też przechy trzy łam, Malcolmie Foxworth! Ciebie też, Catherine. My ślałaś, że jesteś nieszczęśliwy m dzieckiem, bo zostałaś zamknięta na poddaszu, ale nie masz pojęcia, jak wy glądało moje ży cie! Mój okrutny ojciec skrzy wdził mnie bardziej, niż przy puszczasz! Nie mogłam was uwolnić! Ojciec rozkazy wał mi, pomiatał mną, grożąc, że jeśli nie podporządkuję mu się, nie zapisze mi ani centa i wy jawi Bartowi, że mam już czworo dzieci.
– To on wiedział, że istniejemy ?! – krzy knęłam zaskoczona. – Wiedział?! – Tak, wiedział, ale to nie ja mu powiedziałam. W dniu, w który m wraz z Chrisem opuściliśmy ten okropny dom, ojciec wy słał za nami detekty wów, którzy śledzili każdy nasz krok i informowali go o naszy m losie. Kiedy mój pierwszy mąż zginął w wy padku samochodowy m, prawnik namówił mnie, żeby m szukała pomocy u rodziców. Ojciec szalał z radości. Czy ty tego nie rozumiesz, Cathy ? On chciał, aby m zamieszkała wraz z dziećmi w jego domu ty lko po to, aby kontrolować nasze ży cie. Zaplanował to z moją matką. Oszukali nas, udając, że nie wiedzą o waszy m istnieniu. Ale on wiedział od początku! On to zaplanował! Chciał was więzić do końca ży cia! Zaparło mi dech w piersi. Czy mogłam jej wierzy ć? Przecież tak bardzo nas skrzy wdziła. – A czy babcia brała udział w ty m okrutny m spisku? – spy tałam, czując drętwienie stóp. Ona? – odparła pogardliwie mama. – Robiła wszy stko, co rozkazał jej dziadek, ponieważ nienawidzi mnie z całego serca. Nigdy mnie nie kochała. Widzisz, dziadek uwielbiał mnie, gdy by łam jeszcze małą dziewczy nką, i nie zwracał w ogóle uwagi na moich braci, który ch z kolei ona kochała ponad wszy stko. Gdy znaleźliśmy się w pułapce, chełpił się, że udało mu się uwięzić jak zwierzęta w klatce dzieci swojego przy rodniego brata. Mieliście umrzeć w niewoli. Często powtarzał: „Nie powinni się by li nigdy urodzić!”, sugerując, że śmierć by łaby dla was wy bawieniem. Na początku nie wierzy łam, że naprawdę chce was unicestwić. Uważałam to za rodzaj kary, jaką mi wy znaczy ł. Niemalże codziennie powtarzał, że jesteście diabelskim nasieniem, złem, którego trzeba się pozby ć. Błagałam, prosiłam na kolanach o litość nad niewinny mi istotami, ale w odpowiedzi sły szałam jedy nie szy derczy śmiech. „Ty, głupia – mawiał. – Czy sądzisz, że mógłby m ci wy baczy ć śmiertelny grzech przeciw Bogu? Spałaś ze swoim wujkiem, rodziłaś jego dzieci!” Czasami bił mnie laską. Matka przy glądała się temu z zadowoleniem i saty sfakcją. Na początku sądziłam, że nie wie o waszy m istnieniu, ale gdy się zorientowałam, że chce mnie oszukać, by ło już za późno. Znalazłam się w pułapce. Cathy, czy ty tego nie rozumiesz? Nie wiedziałam, gdzie szukać pomocy ! Nie miałam ani centa, więc pomy ślałam sobie, że te częste wy buchy złości zabiją go. Czasami prowokowałam go po to, aby przy śpieszy ć jego śmierć. Ale on ży ł, znęcając się nade mną i moimi dziećmi. Kiedy odwiedzałam was na poddaszu, błagaliście mnie, żeby m was wy puściła. Szczególnie ty, Cathy. – W jaki jeszcze sposób zmuszał cię, aby ś uwięziła swoje dzieci? – spy tałam sarkasty cznie. – Mówiłaś, że bił cię laską. Ale chy ba niezby t mocno, skoro by ł niedołężny m, schorowany m staruszkiem. Nie zauważy łam żadny ch śladów, z wy jątkiem tego pierwszego razu. By łaś wolna, mogłaś wy chodzić i wracać, kiedy miałaś na to ochotę. Powinnaś by ła obmy ślić jakiś plan, żeby umożliwić nam przeby wanie na świeży m powietrzu i słońcu. Aby otrzy mać jego pieniądze, zgodziłaś się na wszy stko, nawet za cenę ży cia twoich dzieci. Piękna, delikatna twarz mamy upodobniła się do twarzy babci. Smukłe plecy przy garbiły się, jak gdy by poczucie winy i wy rzuty sumienia by ły dla niej zby t duży m obciążeniem. Wy straszone oczy szukały schronienia przede mną i złością męża. – Cathy – prosiła. – Wiem, że mnie nienawidzisz, ale... – Tak, nienawidzę cię. – Zmieniłaby ś zdanie, gdy by ś zrozumiała... – Kochana mamo... – przerwałam, śmiejąc się gorzko. – Nic mnie nie zdoła przekonać. – Corrine! – rzekł ostro Bart. – Twoja córka ma rację. Płacz, jeśli chcesz, opowiadaj, jak
zmuszono cię, aby ś uwięziła i otruła swoje dzieci, ale nie przy pominam sobie, żeby ojciec traktował cię w okrutny sposób. Gdy na ciebie patrzy ł, w jego oczach widziałem dumę i miłość. By łaś wolna. Ojciec nie żałował ci pieniędzy, kupowałaś, co ty lko chciałaś. A teraz opowiadasz nam tę niewiary godną historię o ty m, że cię torturowano i zmuszano do morderstwa. O Boże, niedobrze mi się robi, gdy na ciebie patrzę! W oczach matki pojawiły się łzy. Drżący mi, zadbany mi rękoma doty kała bry lantowego naszy jnika. – Bart, uwierz mi, mówię prawdę... Przy znaję, że okłamałam cię w przeszłości, zatajając istnienie dzieci, ale teraz wy znałam całą prawdę. Dlaczego nie chcesz mi uwierzy ć? Bart stał na szeroko rozstawiony ch nogach, niczy m mary narz starający się utrzy mać równowagę na pokładzie statku, miotanego przez wzburzone morze. Założone do ty lu dłonie zacisnął w pięści. – Za kogo ty mnie uważasz, a raczej uważałaś? – spy tał z gory czą. – Mogłaś wy znać mi całą prawdę, zrozumiałby m. Kochałem cię, Corrine. Jestem prawnikiem, więc znalazłby m sposób, aby powstrzy mać twojego ojca, pomóc ci odziedziczy ć jego majątek i jednocześnie zapewnić dzieciom normalne dzieciństwo. Nie jestem potworem, Corrine, i nie poślubiłem cię dla pieniędzy. Ożeniłby m się z tobą, nawet gdy by ś nie miała grosza przy duszy. – Nie przechy trzy łby ś mojego ojca! – krzy knęła i zaczęła nerwowo przemierzać pokój. W bły szczącej, szkarłatnej sukni przy pominała jasny płomień. Przerażona spoglądała to na mnie, to na Barta, w końcu skupiła wzrok na starej kobiecie, skulonej w krześle inwalidzkim. Jej słabe, niemalże sparaliżowane palce poruszały się bezwiednie, ale szare oczy płonęły nienawiścią. Nigdy się nie zmieniły, nawet na starość. Obojętny m głosem mama zaczęła ponownie opowiadać, zupełnie jak gdy by mówiła o jakiejś obcej osobie. Sprawiała wrażenie kobiety, która każdy m słowem pogrąża siebie, a jednak nie dbała już o to. To ja zwy cięży łam i to do mnie zwróciła się ty m razem. – Dobrze, Cathy. Wiedziałam, że wcześniej czy później staniemy twarzą w twarz. Wiedziałam, że to właśnie ty zmusisz mnie do wy znania prawdy. By łaś zby t przebiegła, żeby dać się oszukać. Christopher kochał mnie i bezgranicznie mi ufał. Na początku, zaraz po śmierci waszego taty, by łam z tobą szczera. Wy znałam wam prawdę, kiedy poprosiłam, żeby ście zamieszkali ze mną w Foxworth Hall i ukry li się do momentu, gdy odzy skam zaufanie ojca. Przy sięgam! Sądziłam, że nie potrwa to dłużej niż dwa, trzy dni. Siedziałam nieruchomo i wpatry wałam się w jej oczy, które błagały o litość: Cathy, uwierz mi! Mówię prawdę! Zwróciła się do Barta i zaczęła opowiadać o ich pierwszy m spotkaniu: – Nie chciałam się w tobie zakochać, Bart. Nie chciałam pogrążać cię w bagnie, w który m tkwiłam. Miałam zamiar powiedzieć ci prawdę o moich dzieciach, groźbach ojca, ale niespodziewanie jego stan zdrowia znacznie się pogorszy ł, więc odłoży łam to wy znanie na później. Wiem, że źle postąpiłam. Poprosiłeś mnie o rękę, ale ojciec powiedział „nie”. Dzieci błagały, żeby je wy puścić. Choć wiedziałam, że miały do tego prawo, zaczęły mnie denerwować, uświadamiały mi moją winę i niemoc. Wsty dziłam się! Najbardziej nalegała Cathy. Przerwała na chwilę, spojrzała na mnie, po czy m dodała: – Cathy, naprawdę chciałam was uwolnić. Powiedziałam rodzicom, że każde z was jest
w pewien sposób upośledzone, a szczególnie Cory. Oni chcieli wierzy ć, że Bóg ukarał moje dzieci. Cory by ł chorowity m dzieckiem. Czy nie rozumiesz, że chciałam znaleźć pretekst, żeby zabrać was do szpitala? Później okłamałaby m rodziców i powiedziała, że umarliście. Podawałam wam arszenik, ale nie po to, żeby was zamordować! Chciałam was wy dostać z tego domu! Zaskoczy ła mnie swoją głupotą i naiwnością. Zrozumiałam, że kłamała. Uśmiechając się, spy tałam: – Mamo, zapomniałaś, że kiedy karmiłaś nas pączkami z arszenikiem, dziadek już nie ży ł? Czy w grobie też chciałaś go przechy trzy ć? – Tak! – wy krzy knęła. – Gdy by nie kody cy l, nigdy nie pomy ślałaby m o arszeniku. Ojciec włączy ł do spisku naszego lokaja Johna, który miał dopilnować, by ście pozostali w niewoli aż do śmierci! Jeśliby tego nie zrobił, nie odziedziczy łby pięćdziesięciu ty sięcy dolarów, które dziadek zapisał mu w testamencie. Mama chciała, żeby John odziedziczy ł cały majątek! Zapadła cisza. Czy dziadek wiedział o naszy m istnieniu? Pragnął naszej śmierci? Musiał by ć bardziej okrutny, niż przy puszczałam. Spojrzałam na mamę, na jej piękne dłonie, które z przy zwy czajenia szukały sznura pereł. Kłamała. Przeniosłam wzrok na babcię, na starą, wzburzoną twarz. Czułam, że gdy by mogła przemówić, zaprzeczy łaby słowom córki. Babcia nienawidziła mamy. Czy kiedy kolwiek odkry je prawdę? Bart stał przy kominku i ze skupieniem przy glądał się żonie. – Mamo, co właściwie zrobiłaś z ciałem Cory ’ego? Szukaliśmy jego grobu na okoliczny ch cmentarzach, sprawdzaliśmy w szpitalach, niestety, bez rezultatów. Wszędzie twierdzono, że w drugiej połowie października ty siąc dziewięćset sześćdziesiątego roku nie odnotowano śmierci ośmioletniego chłopca. – Nie wiedziałam, co z nim zrobić! – szepnęła. – Zmarł, zanim dotarłam do szpitala. Nagle przestał oddy chać. Spojrzałam na niego i wiedziałam, że nie ży je. Nie chciałam go otruć! Chciałam, żeby by ł ty lko chory, nic więcej! Ukry łam ciało w głębokim rowie i przy kry łam suchy mi liśćmi, paty kami i kamieniami... – Patrzy ła na mnie błagalny m wzrokiem. My śl o Cory m, leżący m gdzieś w rowie, przy prawiła mnie o mdłości. – Nie, mamo, kłamiesz! – krzy knęłam, tracąc nad sobą kontrolę. – Zanim zeszłam na dół, zajrzałam do małego pokoiku na stry chu, znajdującego się w najbardziej oddalonej części północnego skrzy dła. – Przerwałam na chwilę, aby to, co zamierzałam powiedzieć, zabrzmiało dramaty czniej. – Weszłam na górę wąskimi, ukry ty mi schodami, które wiodą do tego pokoju. Zawsze podejrzewaliśmy z Chrisem, że istnieje inna droga na poddasze, i mieliśmy rację. Mamo... znalazłam pokój, którego nigdy przedtem nie widziałam. Zdawało mi się, że unosił się tam dziwny zapach, jakby coś się zepsuło lub zgniło. Mama zamarła w bezruchu. Bladą jak kreda twarz zwróciła w moją stronę, a jej białe, drżące wargi nie mogły wy mówić ani słowa. Bart wy mamrotał coś, ale mama szy bko zakry ła dłońmi uszy. Nagle ktoś otworzy ł drzwi. W progu stał Chris. Mama krzy knęła. Czy żby pomy liła sy na z duchem swojego męża? – Chris...? – spy tała. – Chris, nie chciałam ich skrzy wdzić! Nie patrz tak na mnie! Kochałam nasze dzieci! Nie chciałam ich otruć, ale ojciec zmusił mnie! Wciąż przekony wał mnie, że są diabelskim nasieniem i powinny umrzeć! Ty lko w ten sposób mogłam odpokutować za grzech, który popełniłam, wy chodząc za ciebie za mąż! – Łzy spły wały jej po policzkach. – Kochałam
dzieci! Nasze dzieci! Ale co mogłam zrobić! Chciałam, żeby się rozchorowały, tak aby m mogła je wy wieźć w bezpieczne miejsce, to wszy stko... Chris, nie patrz tak na mnie! Dobrze wiesz, że nigdy nie odważy łaby m się zabić naszy ch dzieci! – Więc celowo karmiłaś nas arszenikiem? – spy tał Chris. – Nigdy w to nie wierzy łem, ale ty to naprawdę zrobiłaś! Mama krzy knęła przeraźliwie. Nigdy w ży ciu nie sły szałam tak przejmującego krzy ku, przy pominającego wy cie osoby psy chicznie chorej. Zerwała się z krzesła i wciąż krzy cząc, pobiegła w kierunku ukry ty ch drzwi. W chwilę później rozległo się głuche trzaśnięcie. – Cathy... – szepnął Chris, rozglądając się po bibliotece. – Przy jechałem, żeby zabrać cię do domu. Mam złe wiadomości, musimy naty chmiast wracać do Clairmont! Zanim zdąży łam odpowiedzieć, Bart zwrócił się do Chrisa: – Czy ty jesteś starszy m bratem Cathy ? – Tak. Przy jechałem po nią. – Chris wy ciągnął do mnie ramiona. – Chwileczkę – powstrzy mał go Bart. – Chciałby m zadać wam kilka py tań. Muszę poznać całą prawdę. Czy ta kobieta w czerwonej sukni jest twoją matką? Chris spojrzał na mnie py tająco. Skinęłam głową, dając mu do zrozumienia, że Bart poznał prawdę. – Tak – odparł brat. – Ta kobieta jest naszą matką, a kiedy ś by ła także matką bliźniąt, Carrie i Cory ’ego. – I trzy mała was zamknięty ch na poddaszu przez ponad trzy lata? – spy tał, jak gdy by wciąż nie mógł w to uwierzy ć. – Tak, trzy lata, cztery miesiące i szesnaście dni. Kiedy pewnej nocy zabrała Cory ’ego, wróciła kilka godzin później i powiedziała, że umarł na zapalenie płuc. Jeśli chce pan poznać więcej szczegółów, będzie pan musiał poczekać, gdy ż teraz nie mogę o ty m opowiedzieć. Chodź, Cathy, musimy się spieszy ć! – Spojrzał na babcię i dodał: – Wesoły ch Świąt, babciu. Miałem nadzieję, że się już nigdy nie spotkamy. Widzę, że czas i starość zemściły się na tobie. Pośpiesz się, Cathy. Gdzie jest twój płaszcz? Jory i pani Lindstrom czekają w samochodzie. – Co się stało? – spy tałam. – Nie! – zaprotestował Bart. – Cathy nie może teraz wy jechać! Nosi moje dziecko i potrzebuję jej. Bart podszedł i wziął mnie w ramiona. – Cathy, dzięki tobie poznałem prawdę. Miałaś rację, jestem stworzony do lepszy ch rzeczy i chciałby m dla odmiany zrobić coś poży tecznego. Spojrzałam triumfalnie na babcię. Opuściłam bibliotekę w ramionach Barta, po czy m skierowaliśmy się do głównego holu. Nagle doszły nas krzy ki i odgłos szy bkich kroków. Świąteczni goście w panice opuszczali Foxworth Hall. „Dy m!” Wszędzie unosił się gry zący dy m. – Dom się pali! – krzy knął Bart. – Wy prowadź ją na zewnątrz! – rozkazał Chrisowi. – Muszę znaleźć żonę! Corrine! Corrine! Gdzie jesteś? Tłum gości kierował się ku drzwiom. Czarny dy m buchnął schodami z pierwszego piętra. Jakaś kobieta upadła i została stratowana przez szukający ch schronienia przerażony ch ludzi. Rozejrzałam się, chcąc odnaleźć Barta. Podniósł słuchawkę i prawdopodobnie telefonował po straż pożarną, w chwilę później wbiegł główny mi schodami na górę, skąd wy doby wał się dy m.
– Nie! – krzy knęłam. – Bart! Wróć! Spłoniesz! Bart, wróć do mnie! Chy ba usły szał, gdy ż zatrzy mał się na moment, odwrócił i machając, powiedział coś, co z układu warg odczy tałam jako „kocham cię”. Palcem wskazał w kierunku zachodnim. Nie zrozumiałam, co miał znaczy ć ten gest, lecz Chris domy ślił się, że wskazał nam inną drogę ucieczki. Kaszląc, przedostaliśmy się do przepełnionej dy mem jadalni. – Zobacz! – wy krzy knął Chris. – Tutaj musi by ć z tuzin drzwi, a wszy scy pchają się do głównego wy jścia! Opuściliśmy dom i wkrótce znaleźliśmy się w samochodzie, gdzie Emma trzy mała w ramionach Jory ’ego. Wy jrzałam przez okno – gdzie by ł Bart? Z oddali doszedł mnie ry k sy ren straży pożarnej. Przerażony Jory wy ciągnął do mnie rączki. Objęłam go mocno. Chris przy tulił się do nas i szepnął: – Nie martw się, Cathy. Bart zna ten dom jak własną kieszeń i znajdzie jakieś wy jście. Wtem ujrzałam mamę, która krzy czała coś i wy ry wała się w kierunku płonącego domu. – Moja mama! – krzy knęła. – Została w środku! Nie może chodzić! Gdy wy krzy knęła te słowa, Bart pojawił się na schodach domu. Musiał usły szeć jej krzy k, gdy ż zawrócił i ponownie wbiegł do domu. O mój Boże! Wrócił po babcię! Ry zy kował ży cie dla tej okrutnej kobiety, która nie zasługiwała na to, aby ży ć. By ł to ogień, o który m wielokrotnie śniłam. Gdy więziono nas na poddaszu, panicznie bałam się pożaru! Z tego powodu przekonałam Chrisa, żeby zrobił linę z prześcieradeł, tak na wszelki wy padek, aby śmy w razie nieszczęścia mogli opuścić się na dół. Płonący dom przedstawiał okropny widok. Silny wiatr roznosił płomienie na inne części domu. Jakże szy bko paliło się stare drewno, anty czne meble i bezcenne przedmioty, który ch już nigdy nie można będzie odzy skać. Ktoś krzy knął: – W domu są ludzie! Pomóżcie im! Strażacy pracowali bez chwili wy tchnienia. – Bart! – krzy knęłam jak szalona. – Nie chciałam cię zabić! Kocham cię! Nie umieraj! Proszę. Mama usły szała mój krzy k i podbiegła do mnie. – Ach ty ! – wrzasnęła z obłąkaną twarzą. – My ślisz, że Bart cię kocha? Że się z tobą ożeni? Jesteś głupia! Zdradziłaś własną matkę! Zawsze mnie zdradzałaś, a teraz Bart umrze przez ciebie! – Nie, mamo – odparł Chris, trzy mając mnie w ramionach. – To nie Cathy krzy knęła, że babcia została w domu. To ty spowodowałaś, że Bart wrócił do domu! Wiedziałaś, że jeśli ponownie tam wejdzie, zginie w płomieniach. Wolisz, żeby umarł, niż miałby złączy ć się z twoją córką! Patrzy ła na sy na jasny mi, szklany mi oczami, z który ch spły wał rozpuszczony tusz. Nagle coś pękło w ty ch piękny ch oczach, coś, co na zawsze odebrało im przejrzy stość i inteligencję. – Christopher, kochany sy nku. Jestem twoją matką. Czy już mnie nie kochasz? Dlaczego? Czy nie kupowałam ci prezentów? Miałeś wszy stko, co ty lko chciałeś. Najnowsze wy dania ency klopedii, gry, ubrania. Brakowało ci czegoś? Powiedz? Pójdę i kupię ci wszy stko, o czy m ty lko zamarzy sz! Gdy mój ojciec umrze, wszy stko ci wy nagrodzę. Zobaczy sz, on wkrótce umrze. Nie będziesz już mieszkać na poddaszu, obiecuję ci! Nie mogłam tego dłużej słuchać. Zakry łam uszy i wtuliłam twarz w pierś Chrisa, który ręką
dał sy gnał sanitariuszom, aby się nią zajęli. Gdy ich dostrzegła, zawy ła i poty kając się o długą czerwoną suknię, próbowała uciekać. Przewróciła się i broniąc się przed sanitariuszami, tarzała się w śniegu, kopiąc, krzy cząc i bijąc na oślep pięściami. Wreszcie założy li jej kaftan bezpieczeństwa i odprowadzili do karetki. Czuliśmy się jak małe, bezbronne dzieci, przepełnione wsty dem i smutkiem. Chris udzielał pomocy poparzony m. Szłam krok w krok za bratem, obawiając się, że mogę go ponownie zgubić. Ciało Barta Winslowa zostało znalezione w bibliotece. W ramionach trzy mał babcię. Oboje zmarli uduszeni dy mem. Przy kry łam go zielony m kocem i spojrzałam po raz ostatni na jego twarz. Śmierć znów dotknęła moich najbliższy ch. Pocałowałam martwe usta i opierając głowę na twardej już piersi, rzewnie płakałam. Jego wciąż otwarte oczy patrzy ły na mnie, a raczej jakby przeze mnie. By ł gdzieś daleko i już nie wy znam mu, że pokochałam go piętnaście lat temu. – Cathy, musimy już iść – szepnął Chris, odciągając mnie od Barta. – Już po wszy stkim. To już koniec. Koniec, to już koniec. Karetka z ciałami Barta i babci odjechała w stronę miasteczka. Nie bolałam nad śmiercią babci. Otrzy mała to, na co zasłuży ła. Mijały godziny, a ja wciąż nie mogłam opuścić miejsca, które przy niosło nam jedy nie smutek i nieszczęście. Dlaczego nie pamiętałam już o ty m? Pochy liłam się, aby podnieść skrawki niegdy ś pomarańczowy ch i fioletowy ch ozdób, które wiatr roznosił po ogrodzie. O świcie stłumiono w końcu ogień. Potężny niegdy ś dom przemienił się w ruinę. Osiem kominów sterczało wśród zgliszczy i o dziwo, ty lko potężne schody wiodące donikąd pozostały nietknięte. Usiadłam i wpatry wałam się w dogasające płomienie i unoszący się dy m. My ślałam o Barcie Winslowie, którego po raz pierwszy ujrzałam jako nastolatka. By ła to miłość od pierwszego wejrzenia. Kochałam go tak bardzo, że kazałam Paulowi zapuścić wąsy, żeby upodobnił się do Barta. Wy szłam za Juliana, ponieważ jego oczy przy pominały mi oczy Barta... O Boże, czy mogłam ży ć ze świadomością, że zabiłam jedy nego mężczy znę, którego kochałam? – Proszę cię, Cathy, pośpiesz się. Babcia już nie ży je i wcale nie jest mi przy kro z tego powodu. Szkoda mi Barta. To chy ba mama spowodowała pożar. Policja twierdzi, że ogień został podłożony na poddaszu. Jego głos dochodził z oddali. Potrząsnęłam głową. Kim by łam? Kim by ł ten mężczy zna obok mnie? Kim by ło to dziecko śpiące na ty lny m siedzeniu? – Cathy, co się z tobą dzieje? – powiedział niecierpliwie Chris. – Słuchaj, wczoraj wieczorem Henny miała ciężki atak serca. Paul udzielił jej pomocy, ale jego serce też nie wy trzy mało. Potrzebuje nas! Jak długo jeszcze masz zamiar tu siedzieć i opłakiwać mężczy znę, którego powinnaś by ła zostawić w spokoju, podczas gdy jedy ny człowiek, który nam pomógł, umiera!? Jednak babcia nie my liła się. By łam zła. To ja by łam winna wszy stkiemu. Gdy by m się nigdy nie urodziła, gdy by m się nie urodziła...
Żniwo Nadeszła
jesień. Drzewa pokry ło bordowozłote listowie. Siedziałam na werandzie i łuskając groszek, obserwowałam, jak malutki sy n Barta gonił swojego starszego przy rodniego brata, Jory ’ego. Mój młodszy sy n nosił imię po ojcu, lecz jego nazwisko brzmiało Sheffield, a nie Winslow. By łam żoną Paula. Za kilka miesięcy Jory skończy siedem lat i choć na początku by ł trochę zazdrosny, wkrótce przekonał się, że posiadanie młodszego brata ma wiele zalet. Jako starszy brat, mógł jednocześnie rozkazy wać i opiekować się Bartem. Jednak Bart nie należał do osób, które pozwoliły sobą pomiatać. Od chwili narodzin by ł panem samego siebie. – Catherine – zawołał słaby m głosem Paul. Odłoży łam miseczkę z groszkiem i pobiegłam do sy pialni. Mógł już siedzieć na krześle przez kilka godzin, choć w dniu naszego ślubu nie mógł nawet wstać z łóżka. W noc poślubną usnął w moich ramionach. Paul bardzo schudł, młodość i witalność zniknęły w przeciągu nocy. Często wołał mnie i wy ciągając ramiona, mówił: – Chciałem ty lko sprawdzić, czy już wróciłaś. Ale chciałby m też, żeby ś częściej wy chodziła. – Za dużo mówisz – ostrzegłam go. – Wiesz, że powinieneś się oszczędzać. Bolało go, że nie mógł włączy ć się do konwersacji, ale wkrótce pogodził się z ty m faktem. Jego ostatnie słowa zaskoczy ły mnie. – Paul, chy ba żartujesz! – Catherine – rzekł, kiwając głową. – Wkrótce upły ną trzy lata, jak mnie poślubiłaś i stałaś się niewolnicą, starając się rozjaśnić ostatnie lata ży cia choremu człowiekowi. Ale ja już nigdy nie wy zdrowieję. Mógłby m ży ć jeszcze wiele lat, tak jak twój dziadek, i odebrać ci najpiękniejsze lata. – Paul, jestem bardzo szczęśliwa i niczego mi nie brakuje! Uśmiechając się łagodnie, wy ciągnął do mnie ręce. Przy tuliłam się do męża, chociaż jego ramiona nie by ły już tak silne jak niegdy ś. Pocałował mnie, a ja wstrzy małam oddech. Och, tak bardzo chciałam się znów kochać... ale nie wolno nam! – Pomy śl o ty m, kochanie. Twoje dzieci potrzebują ojca, na którego ja już się nie nadaję. – To wszy stko moja wina! – krzy knęłam. – Gdy by m wy szła za ciebie zamiast za Juliana, opiekowałaby m się tobą, nie pozwoliłaby m, żeby ś się przepracowy wał. Gdy by ś nas nie spotkał, nie musiałby ś ty le zarabiać. Ale ty chciałeś zapłacić za studia Chrisa, za lekcje tańca... Położy ł dłoń na moich ustach i szepnął, że gdy by nie my, umarłby z przepracowania wiele lat temu. – Trzy lata – powtórzy ł. – Pomy śl o ty m, a sama dojdziesz do wniosku, że ży jesz w ty m domu jak więzień, zupełnie jak w Foxworth Hall. Nie chcę, żeby ście mnie znienawidzili... Porozmawiajcie o ty m...
– Paul, Chris jest lekarzem! Nigdy by się na to nie zgodził! – Czas ucieka, Catherine. Wkrótce Jory skończy siedem lat i będzie wszy stko dobrze pamiętać. Dowie się, że Chris jest jego wujkiem, ale jeśli wy jedziecie teraz i zapomnicie o mnie, zaakceptuje Chrisa jako ojczy ma! – Nie! – łkałam. – Chris nie zgodzi się na to! – Catherine, posłuchaj mnie uważnie. To nie grzech! Nie możesz już mieć dzieci. Przy kro mi, że miałaś trudny poród, choć możliwe, że by ł to też rodzaj błogosławieństwa. Nie mogę by ć ojcem, więc cóż ze mnie za mąż? Wkrótce ponownie zostaniesz wdową. Chris czekał tak długo. Pomy śl o ty m i zapomnij o grzechu. Mama resztę ży cia spędzi w zakładzie dla psy chicznie chory ch. Majątek, jaki odziedziczy ła po ojcu, został jej prawnie odebrany i przeszedł na babcię, która w testamencie zapisała go swojej córce! Cóż za ironia losu! Miliony dolarów należały do kobiety, która przeby wała w zakładzie i godzinami wpatry wała się w białe ściany. Mamo, gdy by ś przewidziała przy szłość, nie musiałaby ś zabierać nas do Foxworth Hall. Po jej śmierci nie otrzy mamy ani centa. Majątek zostanie podzielony i ofiarowany insty tucjom chary taty wny m. Wiosną siedzieliśmy nad rzeką w miejscu, gdzie zginęli Julia i Scotty. Bart i Jory stali w pły tkiej, sięgającej do kostek zielonkawej wodzie i puszczali łódki. – Chris – zagadnęłam nieśmiało. – Zeszłej nocy po raz pierwszy od dnia ślubu kochałam się z Paulem. Leżeliśmy później szczęśliwi i płakaliśmy. Chy ba mu to nie zaszkodzi, prawda? – Cieszę się, że jesteście szczęśliwi – rzekł, spuszczając głowę. – Sądzę, że seks nie powinien mu zaszkodzić, oczy wiście, jeżeli zachowacie umiar. – Tak, po czterech ciężkich zawałach musieliśmy zachować ostrożność. – To dobrze. Jory krzy knął i triumfalnie podniósł rękę, w której trzy mał ry bkę. Czy by ła za mała? Czy będzie musiał ją wy rzucić? – Tak – odparł Chris. – To jest dziecko. Jemy ty lko dorosłe osobniki. – Chodźcie! – zawołałam. – Czas wracać do domu. Przy biegli roześmiani, podobni do siebie jak dwie krople wody, niczy m rodzeni bracia. Nie wy prowadzaliśmy ich z błędu. Jory nie py tał, skąd się wziął jego młodszy brat, a Bart by ł zby t mały, aby zadawać takie py tania. W przy szłości powiem im prawdę. – Mamy dwóch tatusiów – krzy knął Jory, rzucając się w ramiona Chrisa. – Żaden z moich kolegów nie ma dwóch tatusiów, ty lko ja! Ale oni nie rozumieją... A może coś poplątałem? – Chy ba coś poplątałeś – roześmiał się Chris. Wracaliśmy do domu samochodem Chrisa. Pamiętam dzień, kiedy przy jechaliśmy do tego domu i po raz pierwszy ujrzeliśmy mężczy znę śpiącego na werandzie. Chris zabrał chłopców do pokoju, ja natomiast podeszłam do Paula. Spał. Miał pogodną, uśmiechniętą twarz. Na podłodze, obok fotela, leżały gazety. – Wy kąpię chłopców – szepnął Chris. – Pozbieraj gazety, zanim wiatr poniesie je do ogródka sąsiadów. Zbierałam porozrzucane gazety, ich szelest musiał obudzić Paula, bo otworzy ł powoli oczy, uśmiechnął się i rzekł: – Cześć. Dobrze się bawiliście? Złapaliście coś?
– Jory złowił dwie małe ry bki, ale Chris kazał je uwolnić. O czy m śniłeś? Wy glądasz na szczęśliwego człowieka, czy to by ł eroty czny sen? – Śniła mi się Julia – odparł powoli. – Obok niej stał Scotty i oboje uśmiechali się. Wiesz, po ślubie bardzo rzadko się uśmiechała. – Biedna Julia – szepnęłam, całując go w policzek. – Ty le straciła. Obiecuję, że będę się uśmiechać za nas obie. – Dobrze, że cię spotkałem w tę jesienną piękną niedzielę. – Tę cholerną niedzielę – poprawiłam go. – Wiesz, chciałby m spotkać kiedy ś tego kierowcę. Powiedziałby m mu, że to nieprawda. Poszłam pomóc Chrisowi przebrać chłopców w piżamy. Jedliśmy dość wcześnie, więc dzieci mogły nam towarzy szy ć. Po dziesięciu minutach wróciłam do Paula, który wciąż spał. Kilkakrotnie zawołałam go po imieniu, dotknęłam policzka i dmuchnęłam w ucho. Wciąż spał. Ponownie wy mówiłam jego imię, ty m razem o wiele głośniej. Wy dał jakiś niearty kułowany dźwięk, który brzmiał jak moje imię. Przeraziłam się. – Chris! – wy krzy knęłam. – Chodź szy bko, z Paulem dzieje się coś złego. Chris naty chmiast pojawił się w drzwiach i w mgnieniu oka znalazł się u jego boku. Zmierzy ł puls, potem odciągnął jego głowę do ty łu i rozpoczął sztuczne oddy chanie, po czy m kilkakrotnie uderzy ł silnie w pierś. Gdy to nie pomogło, wbiegł do domu i zadzwonił po karetkę pogotowia. Ale by ło już za późno. Nasz dobroczy ńca, nasz wy bawiciel, najlepszy przy jaciel, mój kochanek i mąż umarł. Chris objął mnie ramieniem. – On odszedł, Cathy. Też chciałby m umrzeć w ten sposób. By ł dobry m, szlachetny m człowiekiem i miał lekką, bezbolesną śmierć. Nie patrz tak, to nie twoja wina! Teorety cznie nie by łam niczemu winna. Ale czy nie spowodowałam śmierci przy najmniej jednego z moich bliskich? Nie, oczy wiście, że nie. Z podziwem patrzy łam na Chrisa, który siedział obok mnie w samochodzie. Niczy m pionierzy kierowaliśmy się na zachód, w poszukiwaniu nowego ży cia i lepszej przy szłości. Paul zapisał mi cały majątek, łącznie z domem rodzinny m. W testamencie zaznaczy ł jednak, że gdy by m chciała go sprzedać, ży czy sobie, aby kupiła go Amanda. W końcu siostra Paula otrzy mała dom, o który tak zaciekle walczy ła. Ja też postawiłam na swoim. Upewniłam się, że cena, którą miała zapłacić, by ła dość wy soka. Wy najęliśmy dom w Kalifornii, lecz naszy m marzeniem by ł obszerny dom na rancho, z czterema sy pialniami i trzema łazienkami. Potrzebowaliśmy także dodatkowej sy pialni i łazienki dla naszej gosposi, Emmy Lindstrom. Moi sy nowie nazy wali Chrisa tatą. Obaj chłopcy wiedzieli, że ich ojcowie poszli do nieba, zanim oni sami przy szli na świat. Nie zdawali sobie jeszcze sprawy, że Chris by ł ich wujkiem. Jory zapomniał o ty m fakcie dawno temu. Możliwe, że chciał zapomnieć, nie chcąc zadawać kłopotliwy ch py tań. Raz do roku podróżujemy na wschód, aby odwiedzić przy jaciół, a także madame Marishę i madame Zoltę. Obie damy nalegały, aby m zachęciła Jory ’ego do tańca, próbowały też wy wrzeć wpły w na Barta. Na razie jednak Bart chce pójść w ślady Chrisa i zostać lekarzem. Odwiedzamy też groby najbliższy ch. Składamy kwiaty na ich grobach. Czerwono-fioletową wiązankę dla Carrie i kolorowe bukiety róż dla Paula i Henny. Znaleźliśmy grób ojca
w Gladstone. Nie zapominamy też o Julianie ani o Georgesie. W końcu odwiedzamy mamę. Mieszka w obszerny m domu, który w niczy m nie przy pomina domu rodzinnego. Na mój widok krzy czy przeraźliwie, po czy m biegnie z uniesiony mi rękoma, jak gdy by chciała wy rwać mi włosy. Kiedy nie może wy ładować złości, krzy wdzi samą siebie, kalecząc paznokciami swoją twarz ty lko dlatego, że jest do mnie łudząco podobna. Gdy by jednak zerknęła w lustro, dostrzegłaby, że podobieństwo gdzieś znikło. Żal, smutek, wy rzuty sumienia zmieniły ją nie do poznania. Doktorzy nie pozwalali mi odwiedzać matki, jedy nie Chris widy wał ją przez godzinę, podczas gdy ja czekałam na zewnątrz wraz z sy nami. Gdy by nawet odzy skała zdrowie, nie oskarżono by jej o morderstwo, gdy ż wraz z Chrisem złoży liśmy przy sięgę, że Cory nigdy nie istniał. Mama nie ufa jednak Chrisowi, ponieważ doskonale wie, że wy wieram na niego duży wpły w. Ciągle obawia się, że gdy by wy zdrowiała, mogłaby zostać skazana na karę śmierci. Mijają lata, a mama wciąż świadomie zachowuje się jak psy chicznie chory człowiek i w ten sposób chce uniknąć odpowiedzialności, a także, na swój sposób, przechy trzy ć przy szłość. A może pragnie się na mnie zemścić? Chris bardzo jej współczuje i prawdę mówiąc, gdy by nie ona, nasze ży cie by łoby pozbawione jakichkolwiek spięć i nieporozumień. Przestałam już marzy ć o czy stej, wiecznej miłości. Marzenia przy pominające mi o przeszłości odłoży łam na bok jak zabawki. Patrząc na Chrisa, zastanawiam się, co on we mnie widzi? Dlaczego przez wiele lat nalegał tak uparcie, żeby śmy ży li razem? Dlaczego nie boi się przy szłości? Miałam w ży ciu kilku mężczy zn i wszy scy już nie ży ją. Gdy Chris wracał do domu, rozpromieniony i uśmiechnięty, zawsze witał mnie słowami: – Jeśli mnie wciąż kochasz, pocałuj! Pracuje jako lekarz, ale znajduje też czas, aby pracować w czteroakrowy m ogrodzie. Z ogrodu Paula zabraliśmy marmurowe posążki. Emma Lindstrom, nasza gospody ni, mieszka z nami, tak jak niegdy ś Henny mieszkała z Paulem. Nie zadaje żadny ch py tań. Jest wierny m i lojalny m przy jacielem. Chris, który pozostał niepoprawny m opty mistą, śpiewa, pracując w ogrodzie. Zapomniał o przeszłości, o pokoiku na poddaszu, o tancerzu, który nigdy nie pozwolił, aby m ujrzała jego twarz. A może od samego początku wiedział, że nigdy się nie rozstaniemy ? Dlaczego ja o ty m nie wiedziałam? Kto przesłonił mi oczy ? Pamiętam słowa mamy. Pewnego dnia powiedziała: „Cathy, wy jdź ty lko za mężczy znę z czarny mi oczami. Czarne oczy są bardzo zmy słowe”. Też coś! Przecież niebieskie oczy to sy mbol wierności. Tak, powinnam by ła o ty m wiedzieć. Wczoraj zajrzałam na poddasze naszego domu. W ciemny m kącie znalazłam dwa dziecinne łóżeczka. O Boże! Kto je tam postawił? Nigdy nie zamknęłaby m swoich sy nów, nawet jeśli Jory pamiętałby, że Chris jest jego wujem. Zniosłaby m wsty d, zniewagi, koniec kariery Chrisa. Chociaż... dzisiaj kupiłam wiklinowy koszy czek, taki sam jak ten, w który m babcia przy nosiła nam jedzenie. Co wieczór kładę się spać i z przerażeniem my ślę o moich zły ch cechach. Otrząsam się i przy tulam do leżącego obok mnie ukochanego mężczy zny. Za oknem wieje silny wiatr. Czasami
wy daje mi się, że widzę ciemne kształty gór. Nie potrafię zapomnieć o przeszłości – osacza mnie, pochłania. Chciałaby m upodobnić się do Chrisa, stać się opty mistką, zapomnieć o krzy wdzie i bólu. – Ale... ja nie jestem podobna do matki. To ty lko podobieństwo fizy czne. Jestem dobra, silna, wy trwała. W końcu dobro zwy cięża. Musi czasami zwy ciężać... prawda?
Ty tuł ory ginału Petals on the Wind Wy dawca Paulina Martela Redakcja Iwona Dentkiewicz Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Irena Kulczy cka Wszy stkie postacie w tej książce są fikcy jne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczy wisty ch – ży wy ch czy martwy ch – jest całkowicie przy padkowe. Copy right 1980 by Virginia Andrews Originally published by Pocket Books, a Division of Simon & Schuster Inc. 1230 Avenue of the Americas, New York, NY 10020, USA. © Copy right for the Polish translation by Elżbieta Podolska, 1993 Copy right © for the e-book edition by Weltbild Polska Sp. z o.o., Warszawa 2012 Świat Książki Warszawa 2012 Weltbild Polska Sp. z o.o. ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa Księgarnia internetowa: Weltbild.pl Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzy skany dostęp upoważnia wy łącznie do pry watnego uży tku osobę, która wy kupiła prawo dostępu. Wy dawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślony m adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cy frowy ch lub podobny ch – jest nielegalne i podlega właściwy m sankcjom. ISBN 978-83-7799-921-9 Nr 90452319
Plik mobi opracowany przez firmę eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl