Kelley Armstrong Na Emeryturze Exit strategy Tłumaczył Jerzy Łoziński Jeffowi PODZIĘKOWANIA Wielkie dzięki należą się mojej agentce Helen Heller za wy...
3 downloads
21 Views
2MB Size
Kelley Armstrong
Na Emeryturze Exit strategy Tłumaczył Jerzy Łoziński
Jeffowi
PODZIĘKOWANIA Wielkie dzięki należą się mojej agentce Helen Heller za wyrazy otuchy, którymi mnie wspierała, kiedy powiedziałam, że chciałabym spróbować czegoś nowego. Wdzięczna też jestem moim wydawcom: Anne Groell z Bantama, Anne Collins z Random House Canada i Antonii Hodgson z Little Brown za ich zgodę na to, bym spróbowała czegoś nowego. Dziękuję także Alicii Hilton za nieocenioną pomoc w kwestiach związanych z FBI i ochroną prawa. Za wszystkie błędy i przeoczenia odpowiadam ja sama.
MARY Mary Lee otworzyła drzwi sklepu, a do środka wtoczyło się wilgotne i ciepłe powietrze. Kolejny gorący wieczór w Atlancie, gdy jesień ani myślała stać się odrobinę chłodniejsza. Ogarnęła wzrokiem ciemną ulicę, na tyle wolno, aby zdradzało to uwagę, ale nie zaniepokojenie. Dalej niż kilkanaście stóp widziała już tylko rozmazane kształty. Dzieci wręczyły jej na gwiazdkę czek na operację katarakty. Nie przyjęła. Zostawcie na coś ważniejszego, powiedziała. Na wnuki, studia, wesele. Jak długo była w stanie przeczytać poranną gazetę i poznać klientów po drugiej stronie lady, taka operacja to tylko strata pieniędzy. Co do reszty świata, wystarczało jej to, co zobaczyła. Nie zmieniał się. Jak dziś wieczorem widok od drzwi sklepu. Nie potrafiła rozpoznać twarzy nastolatków stojących na rogu, ale znała ich sylwetki, nazwiska, znała rodziców, gdyby były jakieś kłopoty. A tych nie będzie; jak psy, nie będą brudzić na swoim terytorium. Kiedy kładła przy krawężniku torbę ze śmieciami, jedna z rozmazanych postaci podniosła rękę; Mary też pomachała. Zanim zdążyła wycofać się do sklepu, ze spożywczaka wyszedł pan Emery. Na twarzy miał charakterystyczny uśmiech świętego Mikołaja, który sprawiał, że wielu klientów rezygnowało ze skarg na czerstwy chleb albo śmietanę kupioną kilka dni po okresie przydatności do spożycia. – Wcześniej dzisiaj pani kończy, pani Lee? – spytał. – Nie, nie. Wielkie brzuszysko uniosło się w głębokim westchnieniu. – Kiedyś w końcu trzeba przestać się tak przejmować, pani Lee. Już nie jesteśmy młodzieniaszkami. Kiedy ostatni raz zamknęła pani i wróciła do domu, jak się należy? Uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami... i zanotowała w pamięci, żeby jutro wcześniej wynieść śmieci, dzięki czemu uniknie ciągle tych samych pogawędek. Mruknęła panu Emery’emu „Dobranoc” i umknęła do wnętrza. To był jej czas. Wreszcie bez klientów, za zamkniętymi drzwiami mogła trochę się odprężyć i coś jeszcze zrobić. Pogłośniła radio. Poszukała za ladą miotły, podczas gdy Johnny B. Goode ustąpił miejsca Love Me Tender. Pomrukując do wtóru Elvisowi, przeciągnęła czystą ścieżkę między niewyraźnymi śladami stóp. Coś błysnęło z lewej i pomknęło ku skroni niczym atakujący komar. Kiedy podniosła rękę, by go rozgnieść, poczuła chłodne, niemal mroźne ukłucie w krtań. Raptowny ból, po nim chlust ciepła. Zrazu tylko fala zdziwienia; mózg
podpowiedział, że to kolejna dolegliwość wieku, zasilająca i tak spory już repertuar. Potem straciła dech. Krztusząc się, poderwała ręce do gardła. Lepka, ciepła struga. Krew? Czemu miałaby z szyi... Gdy nachyliła się, w szklanej pokrywie chłodziarki z lodami, nad swoim odbiciem zobaczyła męską twarz. Bez wyrazu. A raczej: cierpliwą. Otworzyła usta, żeby krzyknąć. Ciemność. Powoli opuścił ciało kobiety na podłogę. Zewnętrznemu obserwatorowi mogło się to wydać delikatnym gestem, w istocie było już tylko nawykiem. Lepiej by ciało nie padało z łomotem. Nie, żeby ktoś mógł usłyszeć. Nawyk, nic więcej. Podobnie jak wyłączenie kamery, chociaż oglądając wcześniej sklep, dostrzegł, że nie ma taśmy w nagrywarce. Zostawił drut na szyi kobiety. Normalny drut, do nabycia w każdym sklepie metalowym, obcięty najnormalniejszymi cęgami. Dwa, a nawet trzy razy sprawdził papierowe osłony na butach, czy czasem nie wdepnął w kałużę krwi i nie zostawił odcisku. Butów rano już nie będzie, ale tak czy owak sprawdził. Nawyk. Trzydzieści sekund zabrało mu upewnienie się, że nie ma żadnych śladów. Potem dłoń w rękawiczce wydobyła z kieszeni plastikowe opakowanie, z którego po rozerwaniu wyciągnęła złożoną kartkę papieru. Teraz mężczyzna nachylił się, wyciągnął połę koszuli ofiary i wsunął papier za pasek. Raz jeszcze obrzucił wzrokiem całą scenę, a potem mijając kasę, pękatą torbę z wieczornym utargiem, kartony papierosów i pudła z alkoholem, poszedł do drzwi.
JEDEN Zanurzyłam widelec w placku jagodowym, marząc, by była to szarlotka. Nigdy nie przepadałam za jagodami, nawet świeżymi i prosto z lasu. Te były prosto z puszki. W karcie Barry’s Diner reklamował się jako „miejsce z najlepszym w Nowym Jorku plackiem jagodowym”, ale na zewnątrz informował jedynie: „Nagroda za najlepsze ciasto domowe”, dlatego weszłam w nadziei na kawałek świeżej szarlotki. Tymczasem znalazłam się między pożeraczami jagód. Jabłecznik był rzecz jasna także w karcie, ale nie mogłam się wyróżniać, zamawiając coś innego od reszty. Do tego musiałam zamówić kawę bezkofeinową, po czym odniosłam wrażenie, że z rana zaparza się jeden dzban, a potem trzyma się go na małym ogniu. Skoro oszczędzona miała mi być dziś kofeina, zadowoliłam się zapachem kawy, dziobiąc widelcem w placku. Dobrze, że przynajmniej domowy. Poruszyłam się w pokrytym winylem fotelu, który energicznie pode mną zaskrzypiał. Odgłos zaginął w zgiełku lokalu: brzęku sztućców i naczyń, nieprzerwanym szmerze rozmów przerywanych śmiechem i okrzykami. Drzwi za mną otworzyły się z dźwiękiem dzwonka, do środka ze strugą październikowego powietrza wdarł się zapach spalin, zabijając aromat kawy. Facet w zakurzonej czapce baseballowej z trzaskiem ułożył na ladzie obok mojego talerzyka pudełko śniadaniowe. – Dopadł wczoraj następną. Czwartą. Policja właśnie potwierdziła. Zerknęłam na wypadek, gdyby zwracał się do mnie. Oczywiście nie. Byłam niewidzialna... przynajmniej na tyle, na ile niewidzialna jest antybohaterka, zwłaszcza że występowałam w najlepszym kobiecym przebraniu: żadnego agresywnego makijażu i trzydzieści pięć funtów nadmiarowych sztucznych fałd. – Kogo tym razem? – spytał barman, stawiając kawę przed nowo przybyłym. – Małą chińską staruszkę. Udusił ją drutem. – Garota – odezwał się mężczyzna siedzący dalej. – Garo... co? Tamten z szelestem złożył gazetę. – Garota. Kiedy dusisz kogoś nie rękami, lecz czymś innym. Kiedyś Hiszpanie tak wykonywali egzekucję. Przyjrzałam się mówiącemu. Szpakowaty, w garniturze, manikiurowane palce spoczywały na „Wall Street Journal”. Nie wyglądał na kogoś, kto wie, skąd się wzięła „garota”. Potem widzisz w telewizji sąsiada, jak mówi: „A to był taki miły facet”. Zaczęli rozmawiać, co starałam się ignorować. Nie miałam innego wyjścia,
bo przecież miałam robotę do wykonania i nie mogłam się rozpraszać. Nie było łatwo. Nacierały na mnie słowa i frazy. Morderca. Ofiara. Policja. Śledztwo. Żadnych śladów. Wysiliwszy się, mogłam blokować słowa, upominając siebie, że to wszystko bez związku ze mną, ale trudniej było z głosami. Pełne podniecenia, jak gdyby wszystko zobaczyli w kinie, a ofiary były jedynie aktorami, którzy po skończeniu sceny powstaną, zmyją fałszywą krew i zapalą papierosa przed powrotem do domu. Helter Skelter. [Ang. Na łapu-capu, bałagan, chaos] Nawet ksywa chwytliwa, jakby żartobliwa. Założę się, że był z niej dumny. Wynurzył się z bezimiennego tłumu i teraz był już kimś. Morderca Helter Skelter. Wyobraziłam sobie, jak siedzi w podobnym barze, słucha podobnych rozmów, a serce mu przyspiesza, ilekroć słyszy swoje nowe imię. Zacisnęłam rękę na widelcu, krawędź wbiła się w skórę; nie puszczałam, aż ból przywołał myśli do porządku. Nic mnie to nie obchodzi. Jak kraj długi i szeroki dziesiątki morderców planują zbrodnie równie bezwzględne. Nic na to nie można poradzić, szczególnie że nie mogłam już nawet próbować. Łyk kawy. Gorzka, przepalona, ostra na języku, kwaśna w żołądku. Następny łyk jeszcze głębszy, niemal do końca opróżniłam filiżankę, którą odsunęłam wraz z niedojedzonym plackiem, zsunęłam się z fotela i wyszłam. Stałam na stacji metra i czekałam na Deana Morettiego. Moretti był fanfaronem mafijnym, małym złodziejaszkiem z nieważnymi kontaktami w rodzinie Tomassini. Trzy miesiące temu uznał, że czas najwyższy iść na swoje i poszedł na układ z siostrzeńcem lokalnego barona narkotykowego. Rozkręcili interes w sąsiedniej dzielnicy, jak dotąd nieruszanej, może dlatego, iż chroniła ją rodzina Riccio. Gdy ci się zorientowali, poszli do Tomassinich, a potem wspólnie udali się do barona, który uznał, że nie może pozwolić na takie poczynania. Jego siostrzeniec wsiadł do pierwszego samolotu lecącego do Ameryki Południowej i teraz najprawdopodobniej żywi się rybkami i korzonkami w lesie tropikalnym. Moretti jeszcze się nie zaszył, co bardziej świadczyło o niedostatkach inteligencji niż o silnych nerwach. Czekając na niego, chodziłam po peronie, rejestrując każdy afisz, każdą śmietniczkę, każde drzwi. Zajęcie dla zajęcia, tyle już razy badałam tę stację, że mogłabym się po niej poruszać na ślepo, nigdy jednak za dużo sprawdzania. Ściskanie w żołądku. Nie strach, oczekiwanie. Ciągle się ruszałam, żeby mieć zajęcie. Gdy nie było czego się bać, nie było też czego oczekiwać. Normalna robota; ważna jest chłodna, beznamiętna skuteczność. Nie wolno się nią cieszyć, bo jeśli zaczniesz, to szybko znajdziesz się w miejscu bez odwrotu, stając się kimś, kim, jak się zarzekałam, nigdy nie zostanę.
Ostatni przegląd. Jedna kamera bezpieczeństwa, ale przestarzała, łatwa do uniknięcia. Podobno po jedenastym września wprowadzili nowsze, ale jak dotąd nie na tej stacji. Nigdzie nie widziałam umundurowanego gliny, ale mogli być w cywilu, wypatrywałam więc możliwych, aby schodzić im z drogi, chociaż nie było to bardzo istotne, gdyż oprócz fałd na biodrach, miałam jeszcze perukę, kolorowe szkła kontaktowe, okulary i krem, który przyciemnił mi cerę. Przez trzy dni śledziłam Morettiego, dostatecznie długo, aby się przekonać, że lubi rutynę. Dokładnie o czasie pojawił się na schodach, wracając do domu po całym dniu spędzonym na miażdżeniu kolan dla lokalnego bukmachera. W połowie zatrzymał się i rozejrzał po peronie. Szukał kogoś o włoskich rysach, w trenczu, z wypchaną torbą, każdego, kto wyglądał niebezpiecznie. Nie dość mądry, by uciec, dość jednak, by wiedzieć, że zalazł Tomassinim głęboko za skórę. W robocie zawsze miał partnera. Stąd pojedzie metrem do domu, gdzie mieszkał z przyjaciółmi, których sama liczba dawała ochronę. Tylko na tym krótkim odcinku był sam, najwyraźniej uznawszy, że w środkach transportu publicznego jest dostatecznie bezpieczny. Kiedy tak stał, ludzie go obchodzili ze złością, ale na utyskiwania odpowiadał warknięciem, które wszystko uspokajało. Po chwili znowu zaczął schodzić, na dole przecisnął się przez grupę młodych biznesmenów i zatrzymał przy kilku podstarzałych kobietach, które plotkowały po hiszpańsku. Nadal się rozglądał, ale na mnie nie zatrzymał wzroku. Niewidzialna kobieta. Przeszłam peronem ze wzrokiem wbitym w tunel, jakbym wypatrywała pociągu. Ścisnęłam dłonie, pozwalając sobie na ostatnią chwilę antycypacji. Zamknęłam oczy i wsłuchałam się w rytm nadjeżdżającego pociągu; na twarzy czułam podmuch powietrza w tunelu. Zupełnie jak w drzwiach samolotu, na chwilę przed skokiem. Wszystko zaplanowane, kilkakrotnie sprawdzone, obmyślony każdy ruch na najbliższe kilka minut, przewidziana reakcja na każde zagrożenie. Jak przy skoku, rozpatrzyłam nawet najmniejszy szczegół, a ta perfekcja napawała mnie spokojem. Wiedziałam jednak, że kiedy za kilka sekund wykonam ruch, będzie margines pozostawiony przypadkowi. Głęboki oddech i koncentracja: zwolnić oddech, zwolnić puls. Skupienie. Nie ma już czasu na namysł; żadnej możliwości odwrotu. Słysząc szczęk pociągu, otworzyłam oczy, rozprostowałam ręce i obróciłam się do Morettiego. Szybkim krokiem podeszłam do niego. Biło od niego napięcie. Prawa ręka w kieszeni, z pewnością zaciśnięta na spluwie. W ciemności zajaśniały reflektory pierwszego wagonu. Moretti zrobił krok do przodu. Nastąpiłam na piętę kobiecie przede mną; potknęła się, ścisk był tak wielki, że tłum poruszył się jak jedno ciało. Oparłam się
o Morettiego, a ręka wsunęła się za połę jego rozpiętej marynarki. Zręczne ukłucie i natychmiast pchnięcie, gdy „łapałam” równowagę. Moretti tylko burknął i przepchnął się z innymi do wagonu. Zajęłam miejsce z tyłu, wysiadłam na następnej stacji, znowu roztapiając się w tłumie. Robota wykonana, zapłata podjęta, sprzęt wyrzucony. Czas do domu. Prawie. Siedziałam za miastem w wynajętym samochodzie i chłonęłam pierwszą od trzech dni luźną chwilę. Chociaż dominował odór miasta, przysięgłabym, że czuję delikatny zapach butwiejących liści i świeży aromat wiatru. Zamknęłam oczy i pogrążyłam się w marzeniach, z chłodnym powiewem na twarzy. Pierwsza robota bez gnata. Moją specjalnością było strzelanie z dystansu, ale mój mentor, Jack, nastawał, żebym spróbowała czegoś innego. Teraz chodzenie ze spluwą nie było tak proste jak jeszcze pięć lat temu, a często zdarzało się, że po prostu nie można jej było użyć. Zaczął mnie więc wprowadzać w trucizny: jak wybierać, jak zastosować, jak przenosić strzykawkę z zawartością zamaskowaną jako insulina. Potem zachęcał mnie, by znaleźć pretekst do jej użycia. Z Morettim była to bardziej konieczność niż pretekst. Tomassini potwierdzili, że Moretti dostał nagłego ataku serca w metrze. Zrobiło się małe zamieszanie, wezwano policję, najpewniej dlatego, że Moretti w ostatniej chwili zorientował się, że został otruty. To zawsze możliwe, powiedział Jack, kiedy w publicznym miejscu używa się stężonego chlorku potasu wobec osoby, która podejrzewa atak. Nie miało to znaczenia, gdyż przez Morettiego Tomassini chcieli wysłać wiadomość, która stawała się jaśniejsza, jeśli śmierć nie była naturalna. Co czułam po zabiciu Morettiego? Jest wiele myśli i uczuć, które mogą nawiedzić po odebraniu komuś życia. Dean Moretti prosił się o śmierć. Śmierć jednak dotyka kogoś, kto nie zasłużył sobie na ból: brata, dziewczynę, kogoś, kto się martwi i czeka. Wiedziałam o tym. Byłam tam, pukałam do drzwi rodziców, żon, kochanek, widziałam, jak kurczą się pod ciężarem wiadomości. Ojciec dostał nożem od ćpuna. Córkę zastrzelili ludzie z konkurencyjnego gangu. Męża zabił spłoszony rabuś. Widziałam ich cierpienie, tym dotkliwsze, że wiedzieli, iż taki koniec się zbliża... i nic na to nie mogli poradzić. W tym przypadku jednak widziałam inne ofiary: nastolatków, którym Moretti sprzedawał dragi, życia, które on wypaczył. Zabicie go nie rozwiązywało żadnych problemów; to tak jak ulać łyżkę wody z oceanu. Kiedy jednak Tomassini znowu się zgłoszą, a robota będzie do przyjęcia, wejdę w to. Muszę. Tylko to trzymało mnie przy zdrowych zmysłach.
Kiedy ruszyłam i światła Nowego Jorku zaczęły za mną blednąc, spiker przerwał na chwilę paplaninę. Wiadomość specjalna, oznajmił; podejrzewa się, że Helter Skelter znowu uderzył, tym razem w Nowym Jorku. „Nie wyklucza się, że to on odpowiada za śmierć Deana Morettiego w godzinach szczytu w metro…” Mój spokój rozleciał się na kawałki i mało nie zjechałam samochodem z drogi.
DWA Spokój w warunkach stresu. Gdyby rozwieszono plakaty werbujące zawodowych morderców, byłaby to druga w kolejności z wymaganych cech. Pierwsza to dostrzeganie szczegółów. Dobry zabójca musi łączyć osobowość typu A z osobowością typu B; świr na punkcie obserwacji, rejestrujący deseń każdej tkaniny, jednocześnie zachowujący się jak kompletny flegmatyk. Chwilę po morderstwie mogę przejść obok policjantów bez najmniejszego drgnięcia serca. Jasne, nerwy ze stali i tak dalej, ale prawda jest taka, że po prostu nie panikuję. Kiedy jednak tego ranka jechałam w kierunku granicy z Kanadą, byłam tak roztrzęsiona, że niemal słyszałam klekot w środku. Jak można było śmierć Morettiego przypisać jakiemuś psycholowi? Każdy gliniarz na pierwszy rzut oka odróżni profesjonalistę od seryjnego mordercy. Czyżbym niechcący skopiowała jakieś elementy działania HS? O sprawie paplano już w eterze i gazetach od tygodnia, ale ja miałam się na baczności. Ilekroć w radio pojawiały się jakieś nowe szczegóły, zmieniałam stację, omijałam artykuły w prasie. Co nie było łatwe. Mało aspektów kultury amerykańskiej jest tak popularnych w Kanadzie jak zbrodnia. Rzucamy się na informacje z fascynacją, a zarazem poczuciem wyższości: „Co za okropna sprawa! Dzięki Bogu u nas takie rzeczy prawie nigdy się nie zdarzają”. Nie pozwalałam już sobie na takie fascynacje. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że ten wybór zajmował szczególne miejsce na długiej liście „Żałosnych decyzji życiowych Nadii Stafford”. Jak zwykle jechałam całą noc, chcąc jak najszybciej po wykonanej robocie znaleźć się w domu. Teraz było już po siódmej; na granicy króciutka kolejka porannych podróżników. Pojazdy przesuwały się w żółwim tempie; opuściłam szybę, w nadziei, iż chłodny powiew wysuszy pot, zanim dotrę do budki. Z lewej motocyklista podkręcił silnik i poderwałam głowę. Przekraczanie granicy zazwyczaj nie powodowało żadnych napięć. Nawet po 11 września jest to proste, jeśli tylko ma się jakiś dowód z fotografią. Mój był najlepszy z możliwych do nabycia. W połowie przypadków strażnicy tylko ślizgali się po mnie wzrokiem. Trzydziestodwuletnia, biała kobieta ze średniej klasy. Typowy nadgraniczny handel. W związku z wyczynami Helter Skeltera będą się pewnie każdemu przyglądać uważniej, ale ja nic nie miałam do ukrycia. Zamieniłam tabliczkę nowojorską na rejestrację Ontario. Jeszcze w Nowym Jorku pozbyłam się przebrania. Tomassini zapłacili mi w nieciętych brylantach, dostatecznie małych, aby ukryć je w miejscach, do których normalnie żaden pogranicznik nie zagląda. Posunęłam się do przodu. Już druga. Będzie OK. Powiedzmy sobie szczerze, ilu terrorystów wjeżdża do Kanady
ze Stanów Zjednoczonych? Nawet nielegalni imigranci przemieszczają się w przeciwną stronę. Właśnie kiedy to sobie powtarzałam, facet z mojej budki kazał pojazdowi przede mną zjechać do kontroli. Minivan kierowany przez siwowłosą kobietę, którą ledwie było widać zza kierownicy. Zastanawiałam się, jakie mam szanse przeskoczenia do sąsiedniej kolejki, gdzie kontroler jest może w lepszym nastroju, ale czy takie przeskoki nie są zwracaniem na siebie uwagi? Zdjęłam ciemne okulary i podjechałam do okienka. Facet spoglądał na mnie z góry. – Dokąd? – Do domu. Hamilton. Uniosłam prawo jazdy, ale mu go nie podałam. Przygotowana, ale bez entuzjazmu. – Skąd? – Buffalo. – Cel wyjazdu? – Zakupy. – Jak długo? – Od środy. Trzy dni. Oczywiście, wszystkie te informacje dałoby się przekazać w jednym zdaniu, ale nigdy nie lubiłam się popisywać znajomością rutyn. – Wiezie coś pani z sobą? Pokazałam plik autentycznych paragonów. – Kilka bluzek, dwie płyty CD i książka. Aha, jeszcze butelka rumu. Kontroler gestem kazał mi schować kwity, ale wziął prawo jazdy. Spojrzał na nie, na mnie, znowu na zdjęcie. Moja fotografia. Dobrze, sprzed kilku lat, ale ostatni raz zmieniałam fryzurę na zakończenie szkoły. – Paszport? – Nigdy mi nie był potrzebny. Nie ruszam się daleko od domu. – Poszperałam w torebce i wyjęłam trzy inne fałszywe dokumenty. – Legitymacja biblioteczna, książeczka zdrowia, numer ubezpieczenia. Podniosłam dłoń, a on chciał już machnąć ręką, ale znieruchomiał. Niewyraźny głos spikera nagle przemówił w czystej angielszczyźnie: – ... piąta ofiara Helter Skeltera. – Przepraszam – mruknęłam i sięgnęłam do radia, to jednak było wyłączone. Tamten mnie nie słyszał, gdyż skupił się na radiu grającym w ciężarówce po drugiej stronie budki. Miałam wrażenie, że wszyscy kontrolerzy, wszyscy kierowcy i wszyscy pasażerowie umilkli zasłuchani. – Policja szuka podejrzanego, białego mężczyzny... Odetchnęłam tak głęboko, że nie dosłyszałam dalszej części rysopisu.
– Policja traktuje wprawdzie śmierć Deana Morettiego jak każde inne zabójstwo i dementuje pogłoski, że był piątą ofiarą Helter Skeltera, te jednak nie ustają, szczególnie, iż jeden ze świadków twierdzi, że widział podpis mordercy... Głos spikera ucichł, gdyż ciężarówka ruszyła. Byłam ciekawa dalszego ciągu, ale funkcjonariusz znowu obrócił się do mnie. Zaciskałam palce na papierach, żeby powstrzymać drżenie ręki. – Chce pan obejrzeć? Pokręcił głową. – Nie, wszystko w porządku, ale powinna się pani zatroszczyć o paszport. Czasy teraz takie, że będziemy się ich domagać. – Jasne. Dzięki. Wychylił się z okna, żeby zerknąć na tylne siedzenie; wzrok przesunął się po zmiętoszonej torbie podróżnej. Normalna przykrywka; samochód całkiem pusty wzbudza nie mniej podejrzeń niż wypełniony po dach. Szczególnie, gdy się wyskakuje na zakupy. Wstrzymałam oddech, oczekując, że każe zjechać. – Miłego dnia – powiedział i oddał mi prawo jazdy. W Fort Erie przesiadłam się z wynajętego wozu do własnego, wjechałam na Queen Elizabeth Way, minęłam Hamilton i podążałam dalej. Mój prawdziwy cel znajdował się cztery godziny dalej: za Toronto, za przedmieściami, za okolicznymi miasteczkami. Znalazłam w radio CBC i czekałam na wiadomości o Morettim albo Helter Skelterze. Przy końcu każdej wiadomości serce mi zamierało, gdyż byłam pewna, że następna będzie właśnie ta. Od niemal dwóch tygodni nawet w Kanadzie nic tylko gadali o tym mordercy, ale mnie to wcale nie obchodziło. Zatrzaskiwałam drzwi, zamykałam oczy i uszy na wszystkie informacje o jakichś okrutnych, występnych zbrodniach, na wszystko, co mogło dolać oliwy do ognia stłumiony w moich trzewiach. Teraz miałam jednak pretekst, by poznać szczegóły tych morderstw; zupełnie jakby komuś po odwyku wręczono kieliszek szampana w oczekiwaniu, że wzniesie toast weselny. Więc słuchałam. Słuchałam narzekań na eksport miękkiego drewna, na Protokół z Kioto, na finansowanie szkolnictwa, na władze lokalne, na władze federalne... Nic dziwnego, że imigranci, wylądowawszy tutaj, wracali do Stanów. Wypłaszały ich nasze radiostacje. Zatrzymałam się w Oshawa i kupiłam wielkie opakowanie Skittles, żeby czymś słodkim zająć ręce i usta. Kiedy wróciłam za kierownicę, o dziesiątej było w wiadomościach o Morettim. – Oczekuje się, że policja przedstawi dokładny rysopis mężczyzny
poszukiwanego w związku z wczorajszym zabójstwem w metrze. Podkreśla się, że na razie chodzi tylko o uzyskanie informacji. Nie jest podejrzany, policja przypuszcza jedynie, że mógł być świadkiem... Ciekawe, jak działa to „uzyskiwanie informacji”. Znałam sprawców, którzy zjawiali się na komendzie, sądząc, że są bardzo sprytni, a doznawali szoku, gdy okazywało się, że to najnormalniejsze przesłuchanie. Chyba że istotnie chodziło im o świadków... A jeśli ktoś mnie zauważył? Nie, to była dobra, czysta robota. Spiker ciągnął: – Krążą sugestie, że wczorajsze zabójstwo było piątym z serii morderstw, która zaczęła się ponad tydzień temu... – Właśnie, rekapitulacja; jeszcze odrobinę podkręciłam radio. – Ostatnią niewątpliwą ofiarą była sześćdziesięcioośmioletnia Mary Lee, którą wczoraj rano znaleziono uduszoną w jej sklepiku w Atlancie. Za chwilę panelowa dyskusja o problemach ochrony zdrowia w naszym kraju... Tak walnęłam w pokrętło głosu, że odskoczyło i poleciało mi na kolana. Cztery zabójstwa w mniej niż dwa tygodnie, w różnych stanach, to raczej wyglądało na podróżującego maniaka niż na seryjnego mordercę. Jak je policja połączyła? Dlaczego myśleli, że Moretti należał do serii? Staruszka uduszona w sklepie i mały gangster uśmiercony chlorkiem potasu w metrze? Co jedno ma wspólnego z drugim? Przelatywałam po stacjach, ale nic nie znalazłam. W Peterborough zatrzymałam się przy swoim garażu i wysiadłam z wozu roboczego, żeby przesiąść się do codziennego forda pickupa. Potem opuściłam miasteczko i jechałam na północ tak długo, aż wreszcie urzekająco piękne jesienne listowie stało się tylko monotonne. Ontario, prowincja rezydencka. Mój całoroczny dom. Zwolniłam koło niewyszukanego szyldu „Pensjonat Pod Czerwonym Dębem”, na którym przyklejono kartkę: „Nie ma wolnych miejsc”. Zastanawiające, gdyż o tej porze roku nawet w weekendy był zapełniony najwyżej do połowy. Nie było mowy, żebym rychło wzbogaciła się na hoteliku, jeszcze nawet nie zdążył się spłacić. Mówiąc szczerze, mógł funkcjonować tylko dzięki takim zamówieniom jak Tomassinich. Trzy lata temu byłam o krok od ogłoszenia bankructwa; przez kilka miesięcy karmiłam się tylko irracjonalną desperacją. Raz już zniszczyłam sobie życie, teraz je odbudowałam tylko po to, by znowu stracić? Kiedy pojawiło się pierwsze zlecenie od Tomassinich, mogłam tylko podziękować losowi i przyjąć je, co uratowało mnie i Czerwony Dąb. Daleki odgłos wystrzałów poderwał w powietrze kilka bażantów. Czerwony
Dąb był kiedyś ostoją myśliwych, ponieważ jednak zabijanie dla sportu naruszało mój skądinąd dość nadwyrężony kodeks moralny, więc za moich czasów stał się ustronnym schronieniem i swego rodzaju klubem strzelectwa sportowego. Ciągle zatrzymywali się tutaj myśliwi, bez czego w ogóle nie utrzymałabym się na powierzchni, ale na łowy musieli się wypuszczać gdzieś indziej. Włączyłam kierunkowskaz, ale w tej samej chwili usłyszałam za sobą chrzęst kół przyspieszających na piaszczystej dróżce. We wstecznym lusterku zauważyłam, że wyprzedza mnie nieduży samochód, który w tych okolicach oznaczał turystów. Skrzywiłam się; przyjeżdżać dla jesiennych kolorów, ale nie zwalniać, by je obejrzeć? Śmignął obok mnie, kamyki zastukotały o zderzak. Podniosłam rękę, całą, a nie tylko środkowy palec. Gdy jest się na pół zależną, jeśli chodzi o środki utrzymania, od turystów, nie można wobec nich wykonywać obraźliwych gestów, nawet jeśli są jak najbardziej uzasadnione. W przelocie zobaczyłam kierowcę. Ciemnowłosy, cała niemal twarz skryta za ciemnymi okularami, ale jej obrys znajomy. Przejeżdżając, nachylił się w kierunku okna, abym mogła lepiej zobaczyć. – Jack? – bezgłośnie poruszyłam wargami. Kiwnął głową i już go nie było. Chciał ze mną porozmawiać, ale to możliwe dopiero po zmroku. Jack. Większość zawodowych morderców woli pikantniejsze ksywy. Mogłabym przysiąc, że każdy drapieżnik, który przetrwał potop, dał swoje imię profesjonalnemu zabójcy. Kilka lat temu grasował niejaki Szerszeń. Niezbyt długo. W tej branży to zła wróżba, kiedy bierze się przydomek od czegoś niezbyt długowiecznego. Wiele osób przypuszcza, że Jack to skrót od czegoś, na przykład od Jackal, [ang. szakal] ja jednak sądzę, że po prostu jest Jackiem, najnudniejszy pseudonim na świecie. Świat zawodowych morderców skrzy się od milionowych tajemnic. Moją troskę o przykrywki mógłby ktoś uznać za paranoidalną, ale w porównaniu z Jackiem moje zachowanie przypominało zamieszczenie na żółtych stronach zdjęcia z fotografią. W ciągu ostatnich dwóch lat odwiedził mnie kilka razy, nigdy za dnia. Kiedy chciał się zjawić, dzwonił jako mój brat Brad, co dobrze funkcjonowało, gdyż prawdziwy Brad odezwał się ostatni raz w 2002. Wizyta Jacka oznaczała, że coś poszło nie tak i z pewnością wiązało się z zamachem na Morettiego.
TRZY Zaparkowałam na tyłach obok minivana, który należał do mieszkających w pensjonacie gospodarzy, Waldenów. Zanim wysiadłam, opuściłam szybę i zaciągnęłam się świeżym powietrzem, przesyconym zapachem sosny i dymu drzewnego. Między drzewami połyskiwało po prawej Crescent Lake. Mignęło przesuwające się po nim czółno. Na drugiej stronie jeziora zaszczekał pies. Ktoś na mojej przystani cumował wiosłową łódkę. Sądząc po zgarbieniu pleców, Owen Walden, mój gospodarz. Wracał z ryb, może przewoził kogoś z turystów. Kiedy obróciłam głowę, królik śmignął przez jedną z dróżek, które porobiliśmy z Owenem w lesie, aby goście mogli biegać i jeździć na rowerze. Ostry podmuch wiatru poderwał zeschłe liście i królik gdzieś znikł. Raz jeszcze ogarnęłam wszystko wzrokiem; znowu byłam u siebie. Zapomnieć o Helter Skelterze. Zapomnieć o Nowym Jorku. Zapomnieć, kim byłam w Nowym Jorku. To dom, a w domu jestem inną Nadią. Nadią, którą powinnam być. Sięgnęłam do klamki i usłyszałam chrzęst żwiru. Cisza. Znowu kroki, teraz ostrożniejsze, ale szmer kamyków niewątpliwy. Otworzyłam drzwiczki i wysiadłam. Coś dźgnęło mnie w krzyż. – Policja – warknął męski głos. – Przodem do samochodu, ręce na karoserii. Machnęłam nogą do tyłu, zaczepiłam za jego łydkę i pociągnęłam. Zwalił się na ziemię. Zanim zdążył się ruszyć, postawiłam mu stopę na piersi. – Ciągle w formie – powiedział. – W przeciwieństwie do ciebie. Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam rękę, żeby pomóc mu wstać. Postawny przystojniak, faliste włosy blond leciutko zaczynające się cofać, uśmiech, od którego miękną kolana. Mitch Dylan zjawiał się tutaj od pierwszego mojego lata w Czerwonym Dębie, od lata, gdy był w trakcie nieprzyjemnego rozwodu i tak samo jak ja potrzebował jakiegoś ustronnego miejsca. – Widziałam, że nie ma miejsc. Musiałeś przywieźć całą komendę. – Mniej więcej. Otworzył tylne drzwiczki, wziął torbę z siedzenia i zaczął wyliczać. Same gliny. Pracował w Toronto w Wydziale Zabójstw. Był dobrym gliną, co mówię zupełnie szczerze. Lubię gliniarzy; kiedyś sama do nich należałam. Po drodze gawędziliśmy. Po pięciu latach nie powiedziałabym, że nie było to kuszące, ale nigdy nie wyszłam poza flirtowanie z ideą flirtowania. Zresztą nie mogło być inaczej. Obecnie w moim życiu nie było miejsca na nic poważniejszego
niż letnie incydenty, szczególnie że ostatnio więcej się z nimi wiązało kłopotów, niż były warte. Pensjonat był wymarzonym miejscem dla facetów: prostokątna konstrukcja z drewna bez żadnych architektonicznych upiększeń. Nie bardzo mi to przeszkadzało, chociaż dodałam z trzech stron ganek z huśtawkami, tak bym w letnie popołudnia mogła się kołysać, popijać mrożoną herbatę, włosy rozpuszczać na wietrze i czuć się dziewczęco... do chwili, gdy trzeba było zerwać się do rąbania drewna na ognisko z piwem i hot dogami. Drzwi frontowe prowadziły do głównej sali, w której centralne miejsce zajmował kominek. Wokoło znajdowały się meble do siedzenia i do ustawienia piwa czy kawy, niepasujące do siebie i nieźle zużyte. Nikt się tym nie przejmował, jak długo było wygodnie, bo właśnie po wygodę ludzie tutaj przyjeżdżali. Kiedy weszliśmy razem z Mitchem, w środku pełno było facetów, zalegli na sofach i fotelach z nogami opartymi o wszystko, co się nie ruszało, a także o kilka rzeczy, które poruszyć się mogły. Były z nimi dwie kobiety. Z radością zobaczyłam Lucy Schmidt, jedną z nielicznych policjantek, która nie zachowywała się tak, jakby moja zawodowa hańba była chorobą zakaźną, szczególnie groźną dla naszej płci. Podeszła i chwyciła mnie w objęcia, a jej krzepkie sześć stóp zdominowało moje pięć stóp sześć cali. – No, wreszcie jesteś! – zawołał z kanapy koleś, który był tu na wiosnę, ale w żaden sposób nie mogłam z jego twarzą powiązać imienia. – Mitch powiedział, że po obiedzie pozjeżdżamy z tobą na linie. – Tak powiedział? Wchodząc na schody, zauważyłam trzech jegomości, którzy bardziej wyglądali na urzędników niż gliniarzy. Może zresztą nimi byli. Goście często mieszali się z grupą Mitcha. Musimy z Emmą sprawdzić, czy z ubezpieczeniem wszystko w porządku. Zeszłym razem wizyta paki Mitcha zbiegła się z doroczną imprezą integracyjną pewnej firmy. Czterech biuralistów skończyło z niegroźnymi ranami. Nikt na szczęście nie wystąpił do sądu, a dwóch chciało, żebym zrobiła im zdjęcie, poranionym i pokrwawionym, bo będą mieli co pokazać kolegom po powrocie. Młody, krótko ostrzyżony chłopak zbiegł po schodach, ale przede mną się zatrzymał. – Na pewno jesteś Nadia – powiedział, a uśmiech sprawił, że wyglądał na dwunastolatka. Wyciągnął rękę. – Pete Moore. Etobicoke. Pierwszy rok. Uścisnęłam mu dłoń. – W szkole jesteś znana. Mieliśmy specjalne zajęcia o tobie. Kątem oka zobaczyłam, że Mitch niezbyt subtelnie daje Mooreowi znaki, żeby się zamknął, ale ten nie zauważył.
– Parę miesięcy temu pracowaliśmy nad tym gównianym pedofilem-gwałcicielem. Powiedziałem wtedy do naszego sierżanta: „Chciałoby się mieć teraz w drużynie kogoś takiego jak Nadia Stafford, nie?” Mitch wziął ode mnie torbę i pchnął mnie w górę schodów, zarazem wchodząc w Moorea bodiczkiem tak mocno, że tamten aż stęknął. – Chłopak ma kiepski zwyczaj, by najpierw mówić, a dopiero potem myśleć – powiedział Mitch, gdy znaleźliśmy się w korytarzu na piętrze. – Jasne. – Pogadam z nim. – Nie, nie rób tego. Naprawdę, nie ma sprawy. Miał wrażenie, że to komplement. Wzięłam torbę od Mitcha i zatrzymałam się w progu. – Daj mi godzinę na prysznic i rozpakowanie się. Potem schodzę na dół. Skłamałam z prysznicem. W łazience była tylko wanna. Gdybym zainstalowała prysznic, to bym z niego korzystała, a moje życie potrzebowało jednak odrobiny czegoś mniej nastawionego na efektywność i szybkość, a także gorącej kąpieli z pianką kwiatu pomarańczy. Jeśli nie liczyć łazienki, to całe moje mieszkanie stanowiło wzór efektywności. Na pierwszym piętrze był wprawdzie specjalny apartament dla właściciela, ale ten oddałam Waldenom, a sama korzystałam z jednego z tuzina pokojów gościnnych, posiłki razem ze wszystkimi spożywając w jadalni. Skoro i tak większość czasu spędzałam na zewnątrz, a do dyspozycji miałam 120 akrów, przestrzeni życiowej mi nie brakowało. Tym, czego teraz potrzebowałam przede wszystkim, była nie kąpiel, lecz informacja. Wiedziałam, że od Jacka dowiem się więcej na temat Helter Skeltera, a także, co mi grozi w związku z połączeniem go z Morettim, ale nie mogłam czekać aż do wieczora. Z sejfu pod łóżkiem wyciągnęłam laptopa. Nie jestem fanatyczką zamykania na klucz wartościowych rzeczy tylko dlatego, że są wartościowe. Mówiąc szczerze, niewiele w ogóle rzeczy uznaję za wartościowe. Mam sejf tylko po to, by schować w nim dwa fanty, na które nie powinien się natknąć żaden z moich gości: rewolwer i podręczny laptop. Uruchomiłam komputer i zaczęłam wstukiwać w okienko wyszukiwarki: Helter Skelter Nowy Jork Dean Moretti. W połowie Morettiego się zatrzymałam. Mój Internet był zabezpieczony. Jack polecił mi kogoś i sporo zapłaciłam za to, żeby nikt nie był w stanie śledzić moich wirtualnych tropów. Odnawianie wersji co pół roku sprawiało, że wyprzedzałam najnowsze techniki łamania zabezpieczeń. Czy to jednak dość? Sprawą Helter Skeltera zajmowało się FBI, a Federalni wiedzieli znacznie więcej o nowinkach technicznych niż jakakolwiek komenda policji. Gdyby
ktokolwiek śladem Morettiego dotarł do mnie, nie chciałam, by w moim komputerze zachowały się informacje, że interesowałam się tymi morderstwami. Wprawdzie w tejże chwili pewnie tysiące ludzi zajmowały się tym tematem, ale musiałam być ostrożna. Trzeba poczekać na informacje od Jacka. Przemęczyłam się całą resztę dnia. Uwielbiam prowadzić swój hotelik w głuszy, tego jednak dnia nic by mnie bardziej nie ucieszyło niż to, gdyby wszyscy goście spakowali się i wynieśli, a ja wskoczyłabym do pickupa i pognała do Peterborough, aby nabyć każde czasopismo, które choćby się zająknęło o Helter Skelterze. Mogłabym spytać. Do cholery, przecież dookoła miałam samych gliniarzy, z których co najmniej połowa znała każdy szczegół tej sprawy, nawet jeśli rozgrywała się za granicą. Nie mogłam jednak ryzykować. Robota była czysta, nie zostawiłam żadnych śladów. Na pewno? Jeśli gliniarze przypuszczali, że Morettiego załatwił Helter Skelter, to najlepsi z nich przeczesują miejsce zbrodni, wykorzystując najlepsze narzędzia, jakie mają do dyspozycji. Byłam dobra, ale czy tak dalece, aby pokrzyżować szyki najwybitniejszym detektywom w Ameryce? Zjazdy trochę pomogły. Gdyby dziesięć lat temu ktoś mi powiedział, że będę zjeżdżała po urwiskach, skakała z samolotu i obijała się po kataraktach, odpowiedziałabym, że musiał mnie pomylić z inną osobą. Nadia Stafford nie ryzykowała. Nigdy. Zawsze robiła to, co jej polecono, a zanim przeszła przez ulicę, rozglądała się w obie strony. W naszej rodzinie ryzykantką była moja kuzynka Amy. Nie sądzę, by Amy kiedykolwiek w życiu rozejrzała się, przechodząc przez ulicę. Nie musiała, od tego miała mnie. To dlatego byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami: znakomicie się uzupełniałyśmy. Wprawdzie była o rok starsza, ale w naszej parze to ja wykazywałam się odpowiedzialnością i troszczyłam o bezpieczeństwo. Jej rola polegała na tym, aby nie dać mi zaszyć się w bezpiecznej sferze, aby wypychać mnie w świat. Każda sprawa kończyła się słowami: „Daj spokój, przestań się martwić, będzie ekstra”. Na samym dnie, kiedy już mnie wywalili, a jeszcze nie kupiłam pensjonatu, odkryłam sporty ekstremalne. Otworzyłam gazetę, zobaczyłam artykuł o podniebnym nurkowaniu, wskoczyłam do samochodu i się zgłosiłam. Dobrze pamiętam, jak pierwszy raz stanęłam we włazie samolotu, do czego intensywnie się przygotowywałam fizycznie i psychicznie. A przecież kiedy tak spoglądałam w dół, dobrze wiedziałam, że kaprys losu może sprawić, iż cała moja zapobiegliwość okaże się daremna. Więc skoczyłam.
Nie chodziło o to, że chciałam umrzeć czy że nie miałam już dla czego żyć, lecz o to, by to zrobić. Żyjesz, robiąc to, co powinnaś robić, przestrzegając reguł, słuchając sumienia, niezależnie od tego, co podszeptują ci uczucia, i najczęściej to dobre rozwiązanie, gdyż dobrze jest panować nad sobą. Dzięki temu możesz liczyć na pewność i doskonałość, jak chociażby wyśmienity strzał. Jeśli jednak trzymasz się w ryzach tak długo i tak mocno, to kiedyś w końcu trzeba zamknąć oczy i skoczyć. Po kolacji pomogłam chłopakom zorganizować pokera, ale sama się wymówiłam, wspomniałam o zmęczeniu po długiej podróży. Odpocznę trochę u siebie, a potem zejdę na wieczorne ognisko. Ledwie znalazłam się w pokoju, zamknęłam drzwi na zatrzask, otworzyłam okno i wymknęłam się na zewnątrz. Nogi automatycznie odszukały występy w belkach; w kilka sekund byłam na ziemi. Następną godzinę spędziłam w lesie, czekając na Jacka. Wyszłam za wcześnie, ale chciałam posiedzieć trochę w lesie w samotności, posłuchać szelestu liści i odległych głosów nurów oraz sów. Minęła godzina, zanim w zapachach lasu wyczułam delikatną nutę dymu. Dymu nie drzewnego, lecz tytoniowego. Jakaś zagraniczna marka o woni tak charakterystycznej, że rozpoznałabym ją w najbardziej zadymionym barze jazzowym. Odwróciłam się. W światłach z pensjonatu o kilka stóp za mną pojawiła się między drzewami ciemna sylwetka. – Nie mógłbyś chociaż się przywitać? – spytałam. Uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Z budynku doleciał czyjś stłumiony śmiech. Jack zmarszczył brwi, kciukiem wskazał południe i poszedł w tamtym kierunku. Ruszyłam za nim.
CZTERY Skierowaliśmy się w stronę jeziora. Szliśmy bez słowa. Obiektywnie rzecz biorąc, wiedziałam, że idę przez las z zawodowym mordercą, człowiekiem tym groźniejszym, że znał moją tajemnicę. Problem polegał na tym, że wiedzę tę trudno było powiązać z Jackiem. Nie miał wyglądu kogoś niebezpiecznego i cały pierwszy rok musiałam walczyć z pokusą, by mu ufać. Pokusą u mnie dość... zaskakującą. Był wprawdzie taki czas, kiedy instynktownie ufałam ludziom, ale doświadczenie jest najlepszym nauczycielem, więc także najufniejsze dziecko może jako dorosła osoba nieustannie mieć się na baczności, nawet jeśli maskuje to szerokim uśmiechem i przyjacielskim zachowaniem. Skąd więc ta nagła ufność właśnie wobec Jacka? Może bardziej potrzeba niż pokusa. Przez sześć lat musiałam nieustannie być ostrożna... Spośród wszystkich ludzi w moim życiu, Jack byłby najpewniej na samym końcu listy tych, których można darzyć zaufaniem. Może właśnie dlatego? Jak skok z samolotu: wiem, że jest niebezpieczny, wiem, że mogę zginąć, ale co tam. Zamykam oczy, odbijam się i lecę. Zatrzymaliśmy się przy zwalonym dębie nad jeziorem. Kiedy się już na nim usadowiliśmy, Jack zerknął w kierunku pensjonatu. – Tłok – powiedział. – Gliny? – Czy to ważne? – Dla mnie tak. Miał delikatny irlandzki akcent; czy to znaczyło, że był Irlandczykiem? Raczej nie. W związku z Jackiem niczego nie należało brać takim, jakim się wydawało. Może z wyjątkiem figury, bo to trudno sfałszować. Miał kilka cali poniżej sześciu stóp, silną budowę ciała. Poza tym wszystko – akcent, czarne włosy, ciemne oczy, nawet twarz zbyt nieregularna, by można ją było nazwać przystojną – mogło być podróbką. Z tego, co wiedziałam, nie był nawet palaczem. Otworzył usta, chciał jakoś kąśliwie skomentować mój dobór gości. – Jeśli chodzi o problemy – odezwałam się szybko – to chyba mam spory kłopot. – Tak. Byłem ciekaw, czy słyszałaś. OK? – Trochę niespokojna. Nie trochę, bardzo. Kiwnął głową, wyjął papierosa i przypalił. W blasku zapałki zalśniły wypukłości i cienie jego twarzy. Podsunął mi papierosa. Rzuciłam sześć lat temu, ale od czasu do czasu zapalam sobie z Jackiem. Nigdy mu nie powiedziałam, że paliłam; może zdradziła mnie ślina. Wzięłam kilka głębokich sztachów i
zwróciłam. Raz się zaciągnął i znowu mi podał; pewnie się zorientował, że nikotyna mnie potrzebna jest bardziej niż jemu. – Byłem za granicą. Jak wróciłem, usłyszałem. Chciałem cię ostrzec. I tyle. – Ostrzec przed czym? – Gliny myślą, że to pro.[ Skrót od ang. professional – zawodowiec.] – Ten Helter Skelter? Federalni myślą, że to profesjonalista? Cholera jasna! – Strząsnęłam popiół z papierosa, wpatrzyłam się w rozżarzony koniec, a potem zgniotłam go na pniu. – I dlatego ludzie mówią, że Moretti może być częścią serii? Musi być jeszcze coś więcej. Wzruszył ramieniem. – Nieistotne. Dobra robota. Gliniarze powiążą to z mafią i machną ręką. Ale jeśli Tomassini znowu się odezwą... – Nawet jeśli coś od nich usłyszę, to najprędzej w przyszłym roku. – Dobrze. Gliniarze ostro się wzięli za zawodowców. Wyciągają każdego, kiedykolwiek podejrzanego. Parę osób już wpadło. Stare zarzuty. Nowe dowody. O wiele łatwiej teraz to załatwić. Zerknęłam na niego. – Masz kłopoty? – Nie. Szkodzi biznesowi. Wszystkim, którzy w tym siedzą. Wieść poszła. Zamówienia wysychają. – Rozejdzie się w mediach? Że to najemny? Pokręcił głową. – Trzeba z tym skończyć. Ktoś z nas musi. – Znaleźć go? Jack kiwnął głową. – Wchodzisz? – Ja? – Masz legalne zajęcie. Opracujemy szczegóły. Jest kasa. Wydatki i premia. Płaci zleceniodawca. Opuściłam ręce po bokach, jak gdybym chciała się podtrzymać, bo ziemia się poruszyła. Twarz pozostała nieruchoma, wzrok spuszczony, jakbym się zastanawiała. Obok mnie Jack wyciągnął papierosa, spokojny i cierpliwy, nieświadom, co mi przed chwilą zaproponował. Możliwość zapolowania na tego mordercę. Usprawiedliwienie, że to po prostu zlecenie. Odetchnęłam głęboko. – To mi pochlebia, ale w porównaniu z tobą jestem szczawikiem. Nie wiem, co ja mogłabym tutaj zrobić lepiej. – Byłaś gliną. Jesteś dobra. Ostrożna. – Wyjął nowego papierosa. – Można cię wykorzystać.
Spojrzał na mnie; kiedy nic nie mówiłam, zapalił papierosa, łokieć oparł na kolanie i zaciągnął się, zapatrzony w las. Minęło kilka minut. Potem popatrzył na mnie, przekrzywiając głowę; najwyraźniej czekał na odpowiedź. – Raczej nie – powiedziałam. – Kurwa mać – zaklął pod nosem. – W czym problem? – To tylko dorywcza rzecz, żeby mieć z czego płacić rachunki do czasu, aż pensjonat zacznie zarabiać. Po prostu... Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Potrząsnął głową, usta znowu się wygięły, ale tym razem spomiędzy nich wydobył się kłąb dymu. Skończył papierosa i raz jeszcze popatrzył na mnie. Kiedy dalej milczałam, wstał, butem zgniótł niedopałek i schował go do kieszeni, z której wyciągnął białą kopertę. Podał mi. Otworzyłam. W środku był bilet lotniczy i fałszywy paszport. – Na jutro wieczór – powiedział. – Będziesz miała czas na namysł. Kiwnęłam głową. Zaciągnął zamek kurtki. – Będę na lotnisku. Jak będziesz, to będziesz. Jeśli nie... – Wzruszył ramieniem. – Jeśli nie, to zobaczymy się później. Wiedziałam, że nie mogę się podjąć tej roboty i to nie miało nic wspólnego z propozycją, którą wysunął. Po prostu nie mogłam dać się napuścić na innego zawodowca. Dostatecznie złe było już to, że Jack wiedział tak dużo. Tylko dwóch ludzi od Tomassinich wiedziało, że jestem kobietą. Ojciec rodziny i jego siostrzeniec, który był moim kontaktem. Jak więc Jack dowiedział się o mnie? Usłyszałam od niego tylko tyle, że moje zabezpieczenia są w porządku, nie doszło do żadnej demaskacji, nie mam się czym martwić. Bardzo uspokajające, nie ma co! Przed dwoma laty wyszłam, żeby nazbierać drewna do pieca i wpadłam na Jacka. Czemu mnie wyśledził? Chciał może ocenić konkurenta, ale wydaje mi się, że to „natura” konkurenta uruchomiła jego radar, a nie instynkt współzawodnictwa. Nazwisko i dość pobieżny wywiad wystarczyły, by ustalić moje korzenie. Może sądził, że jestem gliną, która chce się wśliznąć. Może zjawił się, żeby mnie zabić. Bardzo prawdopodobne. Dlaczego zmienił zamiar? Pozostaje się tylko domyślać, iż uznał, że nie jestem zagrożeniem. Mogłam się nawet okazać cennym kontaktem. Albo zabawnym. Z Jackiem nigdy nie miało się pewności. Cokolwiek jednak sprowadziło go do mnie, znajomość była korzystna. Zasugerował, żebym wynagrodzenie brała w klejnotach – trudnych do wykrycia i łatwych w transporcie. Sprzedawał je potem, biorąc swoją działkę, a także tworząc następną warstwę oddzielającą moją forsę od Tomassinich. Poza tym zaproponował nieocenione szkolenie i jeszcze bardziej nieocenioną radę. Za co? Parę butelek piwa, kawałek ciasta Emmy i kilka zabawnych historii z życia pensjonatu. Dziwny układ, ale lepszego nawet nie mogłabym sobie wymyślić.
Z pewnością współpraca jeszcze umocniłaby naszą więź, ale... na ten krok nie byłam gotowa. Zaufanie do Jacka jako mentora to jedna rzecz, zaufanie do niego jako partnera – rzecz zupełnie inna. Poza tym absolutnie nie odpowiadała mi perspektywa współpracy z jakimś innym płatnym zabójcą. Niemniej propozycja Jacka zaczęła mnie nękać już w chwili, kiedy odwrócił się i odszedł. Może tego właśnie potrzebowałam. To, co robiłam dla Tomassinich, miało swój sens, było czymś w rodzaju przydeptania na chwilę ognia. Między robotami miałam lotnię, skałki i kajakarstwo górskie. Przypominało to jednak lekarstwo na grypę, które tłumi objawy, ale nie sięga źródła choroby. Jeśli istniało w ogóle jakieś lekarstwo, to może właśnie takie? Zrobić coś, czego dwadzieścia lat temu nie udało mi się uczynić dla Amy. A jeśli to tylko wymówka? Może przekonuję siebie, że zależy mi na lekarstwie, a w istocie chciałabym rozdrapać ranę? Kiedy zaczęłam zbierać gałęzie na wieczorne ognisko, zastanawiałam się, czy przy nim nie rozstrzygnąć problemu i na podpałkę zużyć bilet i paszport. Nie zrobiłam tego jednak. Ułożyłam drewno, a rozpalenie zostawiłam Mitchowi. Poszłam do pokoju i schowałam bilet z paszportem do sejfu. Potem ogłosiłam początek ogniska i zebrałam chętnych, aby pomogli mi przenosić wszystko z kuchni. Za sprawą urzędniczej trójki rozmowa przy ognisku szybko zeszła na opowieści policyjne. Tego można się było spodziewać. Jeśli tylko w swobodnych warunkach strażnicy prawa spotkają się z laikami, to nie trzeba długo czekać, aż padnie pytanie „Jaka była twoja największa sprawa?”. Trójka przez cały dzień powstrzymywała się od niego, ciekawość walczyła o lepsze z uprzejmością – w końcu gliniarze byli tu na urlopie – wystarczyło jednak kilka butelek piwa, by zaczęły się indagacje i posypały historie. Zwykle bardziej jeszcze niż moi goście lubię te pogwarki wiarusów. Są dla mnie jak filiżanka gorącej czekolady i ciepły koc. Wracam wtedy w czasy dzieciństwa, siedzę między ojcem a jednym z wujów lub kuzynów podczas jakiegoś rodzinnego spotkania i słucham ich opowieści o życiu w policji, bardziej dla mnie heroicznych i pasjonujących niż wszystkie historie o rycerzach i smokach. Dzisiaj jednak było tak, jakbym usiadła z kakao i kocem, ale... mleko okazało się skwaśniałe, a wełna szorstka i drapiąca. Teraz ich opowieści przypominały mi tylko, że nie należę już do ich życia i nigdy nie będę należeć. Nauczyłam się radzić sobie ze swoim bólem i przez większość czasu naprawdę kochałam nowe życie. Ale tego wieczoru odżył we mnie stary impuls i nie mogłam uciec od myśli o bilecie w sypialni. Jack miał rację; to my byliśmy najlepsi do znalezienia zawodowca, który stał się seryjnym mordercą.
– Nadio, ciebie już nie było, kiedy to się wydarzyło? Oderwałam wzrok od przypalonej pianki cukrowej. Potrwało chwilę, zanim sobie przypomniałam, o czym teraz traktowała opowieść. – Gwałciciel z Don Valley? Byłam, ale w innym wydziale. Tamtych trzech gwałtownie odwróciło się do mnie. – Byłaś w policji? – spytał jeden, Bruce. Kiwnęłam głową, a Mitch dorzucił: – Teraz na emeryturze. – Już na emeryturze? – zaśmiał się Bruce. – Przecież masz nie więcej niż trzydziestkę. Poczekaj, sam zgadnę. Dorobiłaś się na bańce internetowej, a wycofałaś, zanim tąpnęło? Roześmiałam się razem z nim. – Przyjeżdżamy tutaj, żeby posiedzieć, pogadać, wyspać się – powiedział Mitch. – Jeszcze siedem lat, Stafford, a sam kupię działkę niedaleko stąd, zbuduję własny pensjonat i wypchnę cię z interesu. Zobaczysz. Do rozmowy o planach emerytalnych włączyli się inni, po części na serio, po części, żeby nie mówić o mnie. Doceniałam ten gest, ale jedną z pierwszych lekcji, jakie pobrałam po otwarciu pensjonatu, była ta, że jeśli ktoś chce poznać moją przeszłość, to pozna. Jeśli moje nazwisko i twarz nie poruszą pamięci jednej osoby, to poruszą pamięć innej, a nawet jeśli nie, to wystarczy, że zajdą do sklepu Mullinsów i wspomną, że są u mnie. Od czasu, gdy jej mąż zasugerował zapłatę za remont w innych dobrach niż pieniądze, Lisa Mullins uznała za swój święty obowiązek informowanie wszystkich gości Czerwonego Dębu o mojej przeszłości. „Zatrzymaliście się u Nadii Stafford? Wspaniała dziewczyna, prawda? Aż trudno uwierzyć, że to... ”. Nachyliłam się do ogniska i niemal poczułam na szyi oddech Lisy, szepczącej: „Morderczyni”. Nie mogłam zasnąć. Zbyt wiele myśli kłębiło się w głowie, wyszłam więc, żeby pospacerować wokół pensjonatu. Powietrze było chłodne, rześkie, takie, o jakim myślałam zeszłego wieczoru na obrzeżach Nowego Jorku. Tutaj było prawdziwe życie, a jednak w niczym nie oczyściło mi głowy ani nie rozplątało myśli. Jeśli mogę pomóc w schwytaniu tego faceta, to chciałam tego. Ale czy się ośmielę? Taka robota byłaby spełnionym marzeniem, okazją do wyciszenia mojej ciemnej strony, wygaszenia żaru na dobre. Czy jednak na pewno? To, co mnie się przydarzyło, spotkało bezlik innych osób, ale ile z nich zostało płatnymi zawodowymi mordercami? Jesteśmy sumą naszych doświadczeń życiowych, a
chociaż mogą być zdarzenia, które zmieniają całkowicie nasze życie, to przecież są tonowane i kształtowane przez całą resztę. Jeśli pójdę za swym marzeniem i pomogę schwytać mordercę – jeśli nawet nie dla Amy, to dla innych jej podobnych – czy to mnie odmieni? Czy tak jak inni będę czytała o straszliwych zbrodniach, myślała „Co się dzieje z tym światem?”, ale nie będę czuła przymusu, by zareagować na to czynem? Czy chciałabym być kimś takim? Trzasnęła gałązka i zamarłam. Pierwsza myśl to „Jack” i była w niej nadzieja. Chętnie bym z nim porozmawiała, dowiedziała się czegoś więcej, zaczęła coś z nim obmyślać... – Nadia? – rozległ się męski szept. – To ja, Mitch. Zawahałam się na moment, a potem odrzekłam: – Tak, tutaj. – Nie chciałem się przestraszyć. – Księżyc oświetlał jego chytrze uśmiechniętą twarz. – To ryzykowne z kimś, kto zna aikido. Spróbowałam odpowiedzieć uśmiechem. Chyba z powodzeniem. – Wszystko w porządku? Słyszałem, jak wychodzisz z domu. – Chciałam zaczerpnąć trochę powietrza. Nie mogłam zasnąć. Czasem tak jest po długiej jeździe. Przysunął się. – Byłaś dzisiaj trochę nieobecna. Z powodu tego, co powiedział ten chłopak? – Chłopak? – Trwało chwilę, zanim się zorientowałam, że chodzi mu o tego szczeniaka ze szkoły. – Nie, nie, mówię ci, podróż. Rano już wszystko będzie dobrze, zobaczysz, że na strzelnicy znowu ci skopię tyłek. – U nas nic nowego. – Teraz to on zmusił się do uśmiechu. – Wiem, jakie to musi być dla ciebie trudne, słuchać tego wszystkiego, po tylu tamtych latach, ale... – Urwał i pochylił głowę, jakby się zastanawiał, czy ciągnąć dalej. – Ja tylko... Przez pięć lat nic nie mówiłem, Nadio, ale dzisiaj, kiedy zobaczyłem, jak cię ruszył durny żarcik tego młodziaka, muszę to wreszcie powiedzieć. To samo mogło się przytrafić mnie czy dziesiątkom innych gliniarzy. Różne rzeczy nakładają się na siebie i... – machnął dłonią. – Zdarza się. Może pękłaś. Może się pomyliłaś. Rzecz w tym, że takie rzeczy się zdarzają, a my wszyscy wiemy, jak mogło do tego dojść. Potaknęłam. Usiłowałam zrobić minę wyrażającą wdzięczność. Wiedziałam, o co mu chodzi, ale widział tylko to jedno zdarzenie. To nie była pomyłka, to był proces, eskalacja, która zakończyła się wybuchem, posunięciem, które kończy karierę. Coś powiedziałam, nie pamiętam co. Chciałam go upewnić, że mi dodał otuchy. Przysunął się bliżej, udając, że chce mnie osłonić od zimnego nocnego powietrza, czułam jego oddech, ciepło na policzku. Wiedziałam, że chce powiedzieć coś innego, coś bardziej osobistego, ale udawałam, że tego nie
dostrzegam. Tak było łatwiej. Mnie. Jemu. Może pięć lat temu byłby odpowiedzią na moje modły. Dzisiaj jednak lepiej już znałam siebie i wiedziałam, że niczego nie mogę dzielić z takim facetem jak Mitch Dylan. Odczekałam, aż uzna, że nie jest to dobre miejsce czy pora, potem rzuciłam jakiś żart – nie pamiętam jaki, ale to bez znaczenia – i wróciłam z nim do domu. Podsunęłam Mitchowi talerz z zimną wędliną. Obiad. Mój pierwszy posiłek, gdyż podczas śniadania potrafiłam tylko rysować widelcem po talerzu. Potem zajęłam się gośćmi w nadziei, że węzeł w żołądku sam się rozsupła, jeśli nie będę na niego zwracać uwagi. – Grudzień będzie za wcześnie? – spytał Mitch, nałożywszy sobie na talerz plaster pieczeni wołowej. – Raczej tak. Przy tak ciepłej jesieni nie spodziewałabym się śniegu przed styczniem. Poza tym na święta straszny tutaj ścisk. Nie przypuszczam, żebyście chcieli się mieszać ze zwolennikami „romantycznego Bożego Narodzenia w lesie”. Do jadalni wszedł Pete Moore. – Wreszcie – powiedział Mitch. – Zabłądziłeś w drodze do miasta? Moore rzucił na stół dzisiejszy numer „Toronto Star”. – To nie był on. Mitch pokręcił głową. – Daj z tym spokój i siadaj, póki jest jeszcze coś do zjedzenia. – To nie był kto? – Ten od metra w Nowym Jorku. Stwierdzili, że to nie Helter Skelter. Świadek miał widzieć jakąś kartkę na ciele, ale to był tylko papier. – Kartkę? – spytałam. – Z książki. Aż mnie kusiło, aby spytać, z jakiej, ale się nie odważyłam. Właściwie byłoby to normalne pytanie, jednak powtarzałam sobie, że lepiej nie pokazywać zainteresowania. Mogę sprawdzić później. – Więc tylko cztery ofiary – powiedział jeden z biznesmenów. – Jak na razie – zauważył Moore i przysunął sobie krzesło. – Cztery morderstwa, najlepsi ludzie do tej jednej sprawy, pewnie już są blisko rozwiązania – odezwałam się. Odpowiedzią było milczenie. Rozejrzałam się po twarzach najbardziej doświadczonych gliniarzy; siedzieli wpatrzeni w talerze, jakby chcieli uczcić pamięć ofiar. – Nadia ma rację – poparł mnie Bruce. – Pewnie szybko złapią tego sukinsyna, co? Mitch przeżuł kęs wołowiny, przełknął i odrzekł: – To nie takie łatwe. Nie zostawia niczego, czego można by się uczepić.
Nadziałam na widelec ogórek konserwowy. – Słyszałam, że to może być zawodowiec. To prawda? – Płatny zabójca, który staje się seryjnym mordercą?! – zawołała Lucy. – Boże, mam nadzieję, że nie. – Na tych czterech na pewno się nie skończy – mruknął ktoś. Kiedy po południu odjechał ostatni gość, porozmawiałam z Emmą. Coś mi wyskoczyło i muszę zniknąć na kilka dni. W tygodniu jest zawsze mało gości, więc nie będzie trudno. Nie pytała, dlaczego wyjeżdżam, bo i tak jej zdaniem za dużo czasu poświęcałam na pensjonat. Powinnam bardziej korzystać z tego, kiedy jest luźniej, trochę pojeździć, spotkać się z przyjaciółmi. W domyśle: męskimi. Więc kiedy od czasu do czasu wymykałam się ukradkiem, tylko się uśmiechała i życzyła mi dobrej zabawy. Pomogłam jej jeszcze w sprzątaniu i wieczorem pojechałam do Toronto. Musiałam zdążyć na samolot.
PIĘĆ Przewróciłam stronę magazynu pokładowego, żałując, że jednak nie wzięłam dziennika, bo wtedy mogłabym się zapoznać ze sprawą. Nie chciałam okazywać przesadnego zainteresowania, teraz jednak bardziej rzucał się w oczy jego brak. Kobieta po drugiej stronie przejścia nachyliła się i ściszywszy głos, aby nie zbudzić tych szczęśliwców, którym udało się zasnąć, zaczęła: – Chodzi mi tylko o to... – Że się boisz – zahuczał głos jej męża. – Na litość boską, Anne! Nikt się nie włamie do pokoju hotelowego, żeby cię zamordować, kiedy ja będę na konferencji. – W gazetach piszą, że nie można zostawać samej. Jedyna rzecz, którą łączy wszystkie cztery ofiary. Były same. Mężowi udało się podnieść głos jeszcze o ton wyżej, na wypadek, gdyby nie dosłyszeli go piloci i pasażerowie pierwszej klasy. – I co, właśnie ciebie wybierze? Z trzystu milionów ludzi w tym kraju? – Tylko myślałam... – Więc lepiej przestań. Odwróciłam się do okna, ale zdążyła zobaczyć mój uśmiech i skuliła się w fotelu. Nałożyłam słuchawki, ale zanim zrobiłam głośniej, jej mąż znowu się odezwał. – Naprawdę sądzisz, że to przypadkowe morderstwa? – W gazetach... – Bzdury. Nie ma czegoś takiego jak przypadkowe morderstwo. Musieli coś zrobić, że ich zabito. Policja to wykryje. Na pewno narkotyki. – Nie, George. To nie tak. Przecież nie ta biedna staruszka z Atlanty. – Prowadziła sklepik, tak? A kto wie, co ona tam naprawdę sprzedawała? Kto był trzeci? Jakiś Rusek. Policja przyznała, że był karany. A przedtem ta studentka, a wszyscy wiemy, jak teraz jest ze studentami. – A księgowy? – Nie księgowy, tylko makler. I na dodatek czarny. Te wszy... – Miał dość rozsądku, by urwać i rozejrzeć się dokoła. – Znaczy, wszyscy ci maklerzy. Skąd oni mają te swoje majątki? – Nie wiem, George... – I nie musisz wiedzieć. A ja dość naczytałem się kryminałów, żebym teraz tylko rzucił okiem na ich fotografie w gazecie i od razu wiedział, że te niby ofiary były na bakier z prawem. Brzęczący szkłem wózek prowadzony przez stewardesę zatrzymał się przy nas. – Dwie kawy – zażądał mąż. – Jedna ze śmietanką, obie z cukrem.
Spojrzała na mnie. Zdjęłam słuchawki i się uśmiechnęłam. – Poproszę kawę. Biała, bez cukru. Podczas gdy nalewała, mąż nachylił się ku żonie i odrobinę ciszej ją uspokoił. – Naprawdę, nie masz się czym przejmować, Anne. Jeśli znajdziesz się w odległości pięćdziesięciu stóp od mordercy, to wyczytasz to na jego twarzy. Stewardesa wyciągnęła rękę z kawą; mąż wziął filiżankę i mi podał. Nasze oczy się spotkały. – Dzięki – powiedziałam. Kiwnął głową, odpowiedział mi uśmiechem i wziął swoją kawę. Wysiadłam z samolotu i poszłam rękawem w tłumie pasażerów. W terminalu rozejrzałam się i aż jęknęłam. Zatłoczone lotnisko, największe w USA, a on nie ustalił miejsca spotkania. A na dodatek będzie w przebraniu. Ekstra. Czy Jack oczekiwał, że będę incognito? Wszystkie rzeczy trzymałam w Nowym Jorku, nie mając ani chęci, ani potrzeby maskowania się w domu. Wyjęłam paszport i raz jeszcze przyjrzałam się zdjęciu. Brązowe włosy, faliste, do ramion. Orzechowe oczy. Bez uśmiechu, ale kąciki warg leciutko uniesione do góry. Bez wątpienia ja, więc nie chciał, żebym się maskowała. Swoją drogą, skąd miał moje zdjęcie? Pokręciłam głową. Lepiej nie wiedzieć. Raz jeszcze spojrzałam ku wyjściu i w połowie drogi do niego zobaczyłam Jacka. Nie wiem, co zwróciło moją uwagę, sylwetka czy może ułożenie głowy. Przyzwyczaiłam się do jego wyglądu czterdziestolatka. Teraz dodał sobie jakieś dziesięć lat, głębsze zmarszczki wokół oczu i ust, skóra mniej gładka. Zebrane w kucyk włosy ciemnoblond. Dół twarzy podkreślała szpicbródka. Miał na sobie dżinsy i pulower z podwiniętymi rękawami, tak by widoczny był bogaty tatuaż na przedramionach. Wyglądał na podstarzałego członka bandy motocyklowej, który wycofał się z roboty, osiadł i kupił sobie oraz swojej żonce bar z grającą szafą. Miałam nadzieję, że nie będę musiała odgrywać żonki. Stał na uboczu i popijał kawę ze styropianowego kubka. Przez dobrą minutę stałam również i się przypatrywałam. To wielki krok od sytuacji, gdy udzielał mi w lesie lekcji. Czy mogę mu zaufać i pracować razem z nim? Czy się odważę? Przymknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i poszłam w jego kierunku. Odprowadził wzrokiem ostatnich pasażerów, potem mocniej zacisnął wargi. Podszedł do kosza i zmiażdżył w dłoni kubek. Nie był pusty i kawa polała mu się po ręce. Popatrzył na to zdegustowany, wyrzucił kubek i otarł dłoń o dżinsy. Potem ruszył w kierunku wyjścia. Przemknęłam przez małą grupkę i zagrodziłam mu drogę. Przewróciłby mnie, gdyby gwałtownie nie wyhamował. – Nad... Otarł wargi wierzchem dłoni, jakby chciał zetrzeć pomyłkę.
– Zaskoczenie. – Tak. – Pauza. – A bagaż? Podniosłam torbę. – To wszystko. Rozejrzał się, jakby nie był pewien, co robić dalej. – Nie spodziewałeś się, że przylecę? – Po sobotnim spojrzeniu? Dla mnie: „Nie lecę”. – Mogłam się spóźnić na samolot. Ćwierć uśmiechu. – Musisz zarobić na powrót do domu. – Taki mam plan. Co najpierw? – Śniadanie. Jack powiedział, że kupi coś do jedzenia, ja skorzystałam z toalety. Kiedy wyszłam, ciągle stał w kolejce. Podchwyciłam jego spojrzenie i wskazałam miejsce, gdzie będę czekała. Kiwnął głową, więc zarzuciłam torbę na ramię i poszłam do blatu między grupką młodziaków i kioskiem z okularami przeciwsłonecznymi. – ... więc mówię psom, kurwa, to wypadek – kończył jeden z chłopaków. – Jasne! – powiedział drugi. – Nie wiadomo skąd wzięła się ręka tej laski, patrzysz, a ona złamana. Ups! Chichoty. Obejrzałam się, żeby zobaczyć ich w szybie kiosku. Trzech dwudziestolatków, biali, obwisłe, zużyte ciuchy, ciemne okulary. Pozują na gangsta, przekleństwa na cały głos, liczy się jest złamać rękę dziewczynie. Dopiero wtedy dostrzegłam z boku ledwie widocznego dzieciaka, nie więcej niż jedenaście lat, może mniej, ubrany jak tamci, brat któregoś czy kuzyn. Patrzył w nich jak w obraz i chłonął każde słowo. – ... zakaz zbliżania się. Kumasz? Nie dadzą mi, kurwa, zobaczyć dzieciaka, bo ta dziwka ma wonty o złamaną grabę! Ale jeśli myśli, kurwa, że mnie to powstrzyma, to niech się, kurwa, zastanowi, bo taki zakaz to nie jest żaden pieprzony system alarmowy. Wejdę, kiedy będę chciał, a jak jej się to nie spodoba, to złamana, kurwa, graba to będzie pierdolona pieszczota. – Sam jej to powiedz. I tak nawijali, ignorując spojrzenia przechodniów. Nie, nie ignorując, rozkoszując się nimi, bo przecież o to właśnie chodziło, żeby ściągnąć na siebie uwagę, przestraszyć. Znowu zerknęłam w szybę, wpatrując się w młodego szpanera, i poczułam znajomy skurcz w żołądku. Gdyby to o niego chodziło? Po pierwsze, trzeba by go dopaść bez całej reszty. Zawsze coś się zdarzy.
Fizjologia ma swoje wymagania. Albo zachce mu się coli. Może papierosa. Wyciągnie komórkę i wyjdzie, żeby mieć lepszy zasięg. Dobra, już jest osobno. Wtedy muszę być w stanie rozpoznać go z daleka albo wyszukać w tłumie, nawet gdyby tu było dwudziestu facetów jeden w drugiego jak jego bracia. Znaki szczególne? Blizna na płatku lewego ucha, jakby chciał je przekłuć, a potem zmienił zdanie. Ścięte zewnętrzne krawędzie obcasów w marynarskich butach, jakby miał trochę pałąkowate nogi. Ciuchy zawsze można zmienić, ale nawet jeśli boi się ogona, to butów raczej się nie zmienia. Butów ani biżuterii. Zawsze na nie zwracać uwagę. Słowom towarzyszyło lekkie podzwanianie, ustaliłam, że to łańcuszek przy jego pasku. Przymknęłam oczy, żeby zapamiętać ten dźwięk, a potem utrwaliłam sobie akcent i intonację głosu. Mój obiekt coś powiedział do swoich kumpli, odwrócił się i ruszył do wyjścia. – Gotowa? – zaskoczył mnie głos Jacka. Raz jeszcze popatrzyłam za swym celem, kiwnęłam głową i za Jackiem wyszłam z terminalu. Czerstwe bajgle popijaliśmy letnią kawą, otoczeni hukiem silników i zapachem spalin. – Jaki zatem plan? – spytałam oparta o maskę samochodu wynajętego przez Jacka. – Spotkałeś się z innymi? Usłyszałeś jakieś nowe teorie? – Nie. Lepiej ty. Zastygłam z przytkniętym do ust palcem, z którego zlizywałam śmietankę. – Zobaczyć się z innymi? Jeśli tylko można tego uniknąć, to wolałabym... – Nie spotkać. Jasne. Nie rzucasz się w oczy. Pracujesz ze mną. Wszystko. – To znaczy, że... będziemy pracować razem? Popatrzył na mnie. – Nie było jasne? Jedno kryje drugie. Jakiś problem? – Nie, tylko... Zawsze pracujesz sam, więc przypuszczałam, że podsuniesz mi jakiś trop, poszlakę. Do pracy z partnerem jestem przyzwyczajona, a przynajmniej byłam, jako gliniarz, więc to dla mnie żaden problem. A jak będziemy koordynować to z resztą? Zrobimy zebranie, porównamy teorie, ustalimy plan, rozdzielimy zadania... – Urwałam i zerknęłam na Jacka, który beznamiętnie patrzył gdzieś w dal. – Nie będzie zebrania? Za duża odległość i tak dalej? Pokręcił głową. – Ci faceci. Nie zespołowcy. Ja też nie. – Całkiem to rozumiem, ale w tym wypadku musimy skoordynować nasze działania, chociażby po to, żeby wiedzieć, że pokrywamy wszystko i... – napotkałam jego wzrok. – Tak nie będzie, co?
Znowu pokręcił głową. – Próbowałem jednego. Siedzi. Lepiej tylko my. – W takim razie jaki my mamy plan? – Wprowadź mnie. Kto zabija? Gdzie? Jak? Metody? – Nic nie wiem o tych cholernych morderstwach, Jack. Mówiłam ci przecież, że próbuję zerwać ze swoim poprzednim życiem, nie śledzę spraw. – Aha. – „Aha”! Pomyślałeś, że tak tylko sobie mówię. Wiem tyle, że w ciągu ostatniego tygodnia zabił cztery osoby, a ostatnia została uduszona. – Cztery stany. Cztery metody. Tyle wiem. – Cholera, to się nazywa zaczynać od zera, prawda? Kiedy znaleźliśmy się już na autostradzie, Jack podał mi torbę. Sięgnęłam do środka, wyciągnęłam perukę i sapnęłam. – Jasne. Każ facetowi kupić perukę, a na pewno weźmie blond. – Mały sklep. Do wyboru blond i ruda. – Wolałabym rudą. – Ognistoruda. – I dobrze. – Ciesz się, że nie ubranie. Też chciałem. – A co to miało być? Mini i siatkowe pończochy? Nałożyłam perukę i przyjrzałam się reszcie. Miałam na sobie dżinsy, biały podkoszulek i dżinsową kurtkę; strój na wszystkie okazje, który z odpowiednimi dodatkami mógł sugerować każdego – od uczennicy po laskę harleyowca. Zwykle zatrzymywałam się w połowie drogi: normalna dziewczyna, włosy z pazurkami, blednącą opalenizna i szminka na wargach. Przy wyborze Jacka potrzebowałam więcej makijażu. Otworzyłam kosmetyczkę, nałożyłam tyle, że samą siebie bym wystraszyła, trochę usunęłam chusteczką. – Jak? Zerknął spod oka i mruknął. Żadnej entuzjastycznej pochwały, ale przynajmniej nie powiedział, że o wiele lepiej by mi było w platynowej peruce i półfuntem makijażu na twarzy. – Czegoś jeszcze brak – powiedział. – Sztyletu? Bicza? Wydął usta, przekazując ciężki pakunek. Odwinęłam i w środku znalazłam Glocka 33. – Niezły początek. – Kabura biodrowa. Schowa się pod kurtką. Zawsze przy sobie. Wydobyłam kaburę, schowałam broń, potem sprawdziłam w lusterku makijaż, aby się upewnić, że nie widać cienkiej blizny na szyi.
– Ujdzie. Muszę jednak popracować nad technikami postarzania się, bo niezbyt mi wychodzi. Musisz mnie kiedyś nauczyć. Chrząknął w sposób, który uznałam za zgodę, a potem wykręcił w kierunku centrum handlowego, abyśmy zaopatrzyli się w źródła informacji.
JOYCE – Mogę spróbować, ale... Pracownica pralni chemicznej wzruszyła ramionami i z trudem powstrzymała ziewnięcie. Było dopiero wpół do siódmej rano, więc ziewnięcie i opuchnięte powieki można by wybaczyć, gdyby Joyce nie wiedziała, że to nie brak snu nie pozwala dziewczynie się skupić. Po prostu guzik ją to wszystko obchodziło. – Proszę posłuchać – upierała się Joyce. – Otworzyła pani pięć minut temu, więc niewiele rzeczy mogła pani przyjąć. Na zewnątrz piszecie, że pranie robicie tego samego dnia. I tego właśnie mi potrzeba. – A właśnie, że mamy wiele zleceń. Od stałych klientów. Gdyby pani była stałą klientką... – Jestem. Od trzech miesięcy oddaję do was pranie co piątek. Oczy zwęziły się za wąskimi okularami. – Ja obsługuję w piątki i jakoś pani nie pamiętam. – Musi pani pamiętać. Co tydzień rozmawiamy. Wyraz twarzy dziewczyny nie zmienił się ani odrobinę. – Nigdy pani nie widziałam. Joyce cofnęła się i wcisnęła ręce do kieszeni, nie wiedząc, czy ma się rozpłakać czy krzyczeć. Może i jedno i drugie. Zrobić scenę, żeby łatwiej ją było zapamiętać na przyszłość. Przyglądała się dziewczynie, myśląc, czynie zdać się na jej współczucie i nie powiedzieć prawdy. Więc tak, mam za sobą najobrzydliwszy rozwód na świecie, dziś wieczór pierwszą od lat randkę i chociaż ta stara czarna sukienka pani wydaje się niewiele warta, w nic innego nie mogę się ubrać. Wyobraziła sobie, jak padają te słowa. Wyobraziła sobie reakcję. Uśmieszek, mina pełna politowania. Wyobraziła sobie odpowiedź: „Och, tak strasznie mi przykro, ale niestety, nie dam rady”. I znowu uśmieszek. A teraz spadaj, stara krowo. Żadna dwudziestolatka nie wyobraża sobie, że można upaść tak nisko, szacunek do siebie mieć na wysokości kostek, zapuszczone mieszkanie i wyrok rozwodowy jako dowód porażki w roli żony i kobiety. – To ty spadaj – mruknęła pod nosem, zabierając z lady sukienkę i wychodząc z całą godnością, na jaką ją było stać. Kiedy drzwi z trzaskiem zamknęły się za nią, rozejrzała się po ulicy w nadziei, że jakoś cudownie pojawi się kolejny szyld z napisem „Pranie do odbioru tego samego dnia”. Musiały być w mieście jeszcze inne takie punkty, ale nie miała pojęcia gdzie. Przeprowadziła się tutaj trzy miesiące temu, aby pracować u współczującej przyjaciółki. Odetchnęła gwałtownie. W porządku, nawet jeśli nie wie, gdzie jest inna
pralnia, to przecież może ją znaleźć. Skierowała się do najbliższej budki telefonicznej, otworzyła, sięgnęła po książkę, ale... był tylko pusty łańcuch. – Do jasnej cholery! Zachichotała. Tak lepiej, czyż nie? Zerknęła na przewieszoną przez ramię sukienkę. Ma już dziesięć lat. Modna dziesięć lat temu, zrobiona dla kobiety dziesięć lat młodszej. Pieprzyć to. Skoro ma randki, nie jest jeszcze tak źle. Obrobić bank i kupić nową. Coś od Barneysa. Spojrzała na zegarek. Nie było jeszcze siódmej. Jeśli zacznie wcześniej pracę, to może wydłużyć przerwę obiadową, więc będzie mieć czas na zakupy. Uśmiechnęła się. Problem rozwiązany. Joyce wjechała do podziemnego garażu biura. Parking był niemal zupełnie pusty. Wzdrygnęła się, idąc do windy. Przyspieszyła kroku. Wcisnęła kluczyk od samochodu między palec wskazujący i środkowy, jak nauczyła ją córka po kursie samoobrony. Facet na ciebie wyskakuje, mamo, a ty mu wtedy w oczy. Sięgnęła do guzika windy, ale się zawahała. Czy to na pewno dobry pomysł, tak wcześnie rano jechać windą? A jeśli zatrzyma się między piętrami, z nią samotną w środku? Na pewno samotną? Tak, to idiotyczne, ale... Spojrzała w kierunku schodów. Wspinaczka na piąte piętro. Trochę wysiłku nie zaszkodzi. Na podeście drugiego piętra zobaczyła coś na pierwszym schodku. Złożony zielony papierek. Zatrzymała się, nachyliła. Dwadzieścia dolarów. Roześmiała się, a pusta klatka schodowa odpowiedziała echem. Dwadzieścia dolarów na nową sukienkę. Dobry omen? Kiedy palce chwyciły za banknot, poczuła za sobą jakiś powiew. Spojrzała w górę; coś niebieskiego leciało ku jej głowie. Na głowę. Świat stał się bielą. Otworzyła usta, coś się między nie dostało. Ugryzła; smak plastiku. Ma plastikową torbę na głowie. Na usta naciskała dłoń lub przedramię, aby stłumić krzyk. Wyrzuciła ręce w górę. Za późno poczuła, jak kluczyki wysuwają jej się z ręki, a potem z brzękiem uderzają o beton. Ogarnięta paniką chwytała, kopała, ale natrafiała tylko na powietrze. Pochyliła się do przodu. Ręka między jej łopatkami. Pchnięcie. Głowa uderzyła o ostry kant schodów. Błysk światła i bólu. Twarz córki. W oczy, mamo! Ciemność. *** Mężczyzna patrzył na jej ciało, skręcone na schodach; zadarta spódniczka odsłaniała nad pończochą pokryte cellulitisem udo. Ręka wyrzucona nad głowę, palce zaciśnięte na dwudziestce, jakby nawet po śmierci nadal jej pożądały. Omal się nie roześmiał.
Dwudziestka na wysokości oczu. Ludzka pułapka, zastawiona na pierwszą osobę, która pójdzie schodami. Był w tym element ryzyka, na które nigdy dotąd sobie nie pozwalał. Gdyby nie była sama, musiałby zrezygnować z próby. Pokusa jednak brała się stąd, że nawet gdyby ten element się nie powiódł, nie miałoby to wpływu na cały plan. Zabij tę osobę lub inną. Tutaj lub tam. Teraz lub potem. Jak na razie, nie miało to znaczenia. Nie było zlecenia, nie było zobowiązań. Mógł ryzykować i nawet bawić się tym, a ku swemu zdziwieniu istotnie się bawił. Patrzył na kobietę. Przedostatnie uderzenie, może nawet ostatnie. Tak przynajmniej zakładał plan. Uderzy ostatni raz, a jeśli wszystko pójdzie dobrze i policja dalej będzie w kropce, na tym koniec. Gdyby nie poszło – a zawsze trzeba mieć w zanadrzu plan zapasowy – miał na oku jeszcze jedną ofiarę, na którą można by zrzucić winę. Teraz jednak nie był już taki pewien, że powinien kończyć. Upewniał siebie, że nie chodzi o satysfakcję z nowo zyskanej władzy; to byłoby nieprofesjonalne. Zastanawiał się natomiast, czy nie był zbyt krótkowzroczny. Pięć to może za mało. Zaszedł już tak daleko, a Federalni dalej gonili swój własny ogon. Czemu nie dorzucić jeszcze kilku ciał? Zawsze miał w zapasie, na wypadek komplikacji, kozła ofiarnego. Najprawdopodobniej jeszcze jedne zwłoki, może dwoje zwiększą tylko galimatias. I wtedy będzie mógł przestać, wolny i spokojny. Odszedł uśmiechnięty, zostawiając jej torbę na głowie. Przechodząc nad wyciągniętą ręką, zerknął na zaciśniętą w niej dwudziestkę. Niech ściągną ekipę daktyloskopijną, a potem przeszukują swoje bazy danych. Nie znajdą jego odcisków: ani na banknocie, ani w bazach. Wyjął z kieszeni złożoną stronę z książki, rozwinął i umieścił pod głową kobiety, obok dwudziestodolarówki. Ostatnie spojrzenie. Wszystko w porządku. Poprawił rękawiczki, podniósł walizeczkę, uchylił drzwi na piętro i wyjrzał. Zamknięte drzwi, zasłonięte okna, biurowiec jeszcze spał. Wygładził krawat i wyszedł.
SZEŚĆ Wpadłam do kiosku i kupiłam „Time”, „Newsweek” i „Cosmopolitan”. „Cosmo” nie prezentował jednak dogłębnej analizy morderstw Helter Skeltera. Byłam wprawdzie pewna, że będzie inaczej, ale najwyraźniej pierwszeństwo zdobył sobie hit „Dziesięć sposobów na doprowadzenie faceta do szaleństwa w łóżku”. Kiedy wsiadłam do auta, Jack wyciągnął mi czasopisma spod pachy. – „Time”, „Newsweek”... a to co? Patrzył na pół odzianą supermodelkę na okładce. Większość mężczyzn przyjrzałaby się dokładniej, a przynajmniej zainteresowała, ale Jack tylko zmarszczył brwi. – Pełny przegląd artykułów o kolesiu – powiedziałam. – Sądziłam, że może być pomocne. – Pokręcił głową. – Hej, czy w tym przebraniu wyglądam na dziewczynę, która nic tylko czyta „Timea” i „Newsweeka”?. Tak czy siak, bierz to, co cię interesuje. Kolejny ruch głową. Przekręcił kluczyk i silnik zaskoczył. – Ja prowadzę, ty czytasz. Wszystkie artykuły zawierały tylko jednolinijkowe informacje o każdej ofierze, także nawet Jackowi trudno by było jeszcze bardziej je skondensować. Z czego nie należy wnosić, że artykuły były krótkie. W każdym czasopiśmie co najmniej trzy były poświęcone temu tematowi, każdy liczący sobie kilka stron. O czym więc były? O mordercy. Teorie, motywy, opinie ekspertów, komentarze redakcyjne. Lista ofiar wyglądała niemal identycznie w obu gazetach. Alicia Sanchez, 21 lat, Latynoska, studentka, uduszona w akademiku we własnym pokoju, 5 października, Beaumont w stanie Teksas. Carson Morrow, 36 lat, Afroamerykanin, makler giełdowy, zasztyletowany na parkingu, 8 października, St. Louis w stanie Missouri. Leon Kozlov, lat 53, rasa kaukaska, [Termin na określenie białego występujący w tradycji anglosaskiej.] emeryt, zastrzelony w swoim mieszkaniu 12 października, Norfolk w stanie Ohio. Mary Lee, lat 68, Azjatoamerykanka, właścicielka sklepu, w którym zabito ją garotą 14 października, Atlanta w stanie Georgia. Cztery życia i cztery tragedie zredukowane do elementarnych faktów. Wpatrywałam się w cztery miniaturowe fotografie i zastanawiałam, co ci ludzie robili w dniach swojej śmierci, o czym myśleli, marzyli, co planowali. W niewiele ponad tydzień cztery osoby utraciły życie, a mnóstwo innych –
małżonkowie, kochankowie, dzieci, rodzice, rodzeństwo, przyjaciele – biło się z myślami, co się stało, jak mogli temu zapobiec, czy ich naprawdę kochali i czemu nie powiedzieli czegoś ważniejszego, gdy się ostatni raz widzieli. I przede wszystkim: dlaczego? Dlaczego?! Cztery osoby nie żyją, mnóstwo innych czeka na wymierzenie sprawiedliwości. Czytając artykuły, widziałam nie ów kres, sprawiedliwość, lecz następne śmierci, kolejne ofiary, nowych żałobników i mnożące się pytania. Nigdzie nie wspominano, że może to być zawodowiec, ale taką teorią śledczy na pewno nie podzielą się z mediami. Niemniej jednak same morderstwa sugerowały zawodowca: czyste uderzenia, wymierzone z zimną krwią. – Cztery morderstwa w czterech częściach kraju, różne ofiary, odmienne metody – powiedziałam. – I tylko jeden wspólny element: wizytówka. Strona z Helter Skelter. [Książka, której autorami byli V. Bugliosi, C. Gentry, ukazała się w 1974 roku; polskie wydanie – Helter Skelter. Sprawa Mansona – w roku 2000, w tłumaczeniu Mirosława P. Jabłońskiego.]
– Tyle słyszałem. – To jakaś książka? – O Mansonie. – Charlesie Mansonie? Tym, co pozował na guru? Zabił jakąś aktorkę, tak? – Nie było cię na świecie. – Lata sześćdziesiąte. Pokój, miłość, mordercze ataki szału po narkotykach. Hippisi. – Teraz ja czuję się staro. – Jasne, jakbyś sam wtedy nie był szczeniakiem. Z tego co pamiętam, sprawa Mansona to podręcznikowy przykład morderstwa bez żadnego planu, bez żadnego profesjonalizmu. Jaki zatem związek? – Żaden, ale ilu się boi? O to mu chodzi. Spojrzałam badawczo na Jacka. – Zdaniem „Newsweeka” – albo przynajmniej ich informatora – Federalni mają tropy sugerujące jakiś istotny związek ze sprawą Mansona. – Trzeba zbadać. Ale bez przesady. – Dobrze, od czego zatem mamy zacząć? Lekkie zmarszczenie brwi. – Nie moja działka, twoja. OK, nie byłaś detektywem, ale myślisz jak gliniarz. To wystarczy. Coś ułożymy. No więc zaczęliśmy snuć teorie. Zawodowiec uderzający na los szczęścia. Wariant pierwszy: przemęczenie. Kiedy zawodowy szachista dostaje świra, zaczyna mieć obsesję na punkcie gry. A kiedy świruje zawodowy morderca? Dość oczywiste, jaką może mieć obsesję. Wariant drugi, bardziej prawdopodobny. Czemu wynajęty morderca zabija? Bo go wynajęto. – Facet, który siedział koło mnie w samolocie mówił, że na Leona Kozlova
coś było – powiedziałam. – To niezły punkt wyjścia, czy notowani, aresztowani i tak dalej. Mam swoje kontakty, ci, którzy regularnie odwiedzają pensjonat, ale raczej wolałabym z nich nie... – Zgoda – wpadł mi w słowo. – Deska ratunku. – Dobrze. Są legalne sposoby, żeby sprawdzić ewentualną kryminalną przeszłość, ale to wymaga czasu i zachodu. Zapatrzył się przed siebie, bębniąc palcami o kierownicę. – Inny sposób – powiedział w końcu. – Kontakt. Kilka godzin jazdy. Będzie coś więcej o Mansonie. Zatrzymaliśmy się po drodze na kawę. Musieliśmy już mieć niedaleko do kontaktu Jacka, a ja nie czułam głodu, ale on nalegał. , Siedziałam nad nietkniętą kawą i przysięgłabym, że słyszę, jak cyka mój zegarek. Dla kogoś w świecie zegarek bez wątpienia cykał. Ile jeszcze czasu, zanim morderca odbierze znowu życie? Sądząc wedle dotychczasowego rytmu, może dzień. Czas płynął, mój obiekt planował następne zabójstwo, a ja siedziałam w barze naprzeciwko „partnera”, który wydawał się tak skory do pracy, jak w poniedziałkowy poranek ktoś, kto skazany jest na podbijanie karty godzinowej. Spróbowałam rozładować napięcie, wsłuchując się w rozmowę obok. – ... godzina, dwie, żadnego brania, dupa mi lodowacieje. Więc patrzę na ich haczyki, a tu nigdzie żadnej przynęty. „Przynęta?” mówi jeden. „A po co? Nic nie chcemy łapać, chcemy tylko trochę pozarzucać”. Jack otworzył usta, ale przerwał mu jazgot radia. Barman ustawił przenośne na ladzie. Trzej klienci nadstawili uszu, jakby byli kibicami czekającymi na wynik ostatniej zmiany w baseballu. Doleciały mnie słowa: „numer pięć” i „Boston”. Mecz tak wcześnie? – Zrób głośniej! – krzyknął ktoś. Barman posłuchał, ja się skrzywiłam, ale pierwsze słowa spikera sprawiły, że ręka z filiżanką kawy zamarła w powietrzu. – ... potwierdzenie, że to istotnie morderstwo numer pięć. Tak więc wszystko wskazuje na to, że piątą ofiarę Helter Skelter... – Kurwa mać – mruknął Jack. – ... w Bostonie. Policja jak na razie ujawniła niewiele informacji. Wiadomo tylko, że niezidentyfikowana kobieta została uduszona na schodach budynku, w którym pracowała. Klienci skupili się wokół lady, aby lepiej słyszeć. Brzęknął widelec o talerzyk, poza tym cisza. – ... około siódmej rano. Policja potwierdza, że przy ciele znaleziono stronicę z książki Helter Skelter. Jeszcze dzisiaj spodziewana jest następna konferencja prasowa, podczas której poznamy dalsze szczegóły. Teraz wracamy... Jack cofnął krzesło, którego nogi zaskrzypiały po linoleum. Ruchem głowy
wskazał drzwi. Ledwie wsiedliśmy do samochodu, natychmiast ruszył. Ani słowa o tym, co się stało. Informacja najwyraźniej go poruszyła. Po półgodzinnej jeździe zatrzymał się w Fort Wayne w stanie Indiana. Zajechał pod centrum handlowe, zatrzymując się na parkingu dostatecznie daleko od wejścia, żeby nikt nie zauważył, że nic nie kupujemy. Wysiadł, ja także. Spojrzał na mnie ponad dachem. – Dobra, niech zgadnę – powiedziałam. – Nic o tym nie wspomniałeś, ale rozumiem, że to wizyta dla jednej osoby, którą w tym przypadku nie jestem ja. – Chcesz iść? – No wiesz, nie zamierzam przez cały czas wysiadywać w samochodzie i zbierać drugorzędnych informacji. Z drugiej strony, nie palę się tak strasznie, żeby poznać wszystkie twoje kontakty w podziemiu. Ty znasz faceta, twój wybór. – Powinnaś iść. – Zamknął samochód. – W drogę. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, już szedł przez parking, tak że musiałam podbiec, aby go dogonić. Staliśmy przed małym piętrowym budynkiem przy uliczce, gdzie większość stanowiły ceglane piętrowe pawilony. Na oko stara okolica, masywne dęby widziały chyba jeszcze pierwszych kolonistów, frontowe werandy z rozklekotanymi fotelami bujanymi, wózkami inwalidzkimi, rampami podjazdowymi. Kawałek od nas grupa młodych mężczyzn przechodziła od trawnika do trawnika z kosiarkami i mechanicznymi przycinakami do żywopłotów. Z wozu patrolowego taksującym spojrzeniem oceniła nas dwójka agentów ochrony i pojechali dalej. Wyglądało to na dzielnicę emerytów z wyższej klasy średniej, którzy wolą mieszkać mniej wystawnie, żeby mieć pieniądze na wyprawy na Alaskę i wakacje w Europie. Dziwne miejsce na kogoś z półświatka. – Powinienem ci powiedzieć. – Jack wpatrywał się w domek. – Nie wspomniałem przedtem. Może powinienem... – urwał i potrząsnął głową. – Za późno. Może zrozumiesz, może nie. Zaczął wchodzić po schodkach.
SIEDEM Białe firanki w oknach; świeża zielona farba na framugach, kontrastująca z żółtymi cegłami. Skrzynka pocztowa z czarnego metalu. Miejsce na wizytówkę pod mosiężną kołatką zostało puste. Jack kiwnął na mnie, żebym zastukała. – Ten kontakt to cywil czy... – Pro. Poprawiłam kurtkę, upewniając się, że glock jest na miejscu, potem zastukałam kołatką. Z wnętrza zaszczekał pies, chwilę później przyłączył się drugi. Wydawały się duże. Gdzieś daleko drzwi się otworzyły, potem zamknęły. Szczekanie się powtórzyło, tym razem z tylnego podwórka. – Jak się przedstawić? – spytałam Jacka. – Muszę mieć jakieś imię czy nazwisko? Zanim zdążył odpowiedzieć, szczęknęła zasuwa. W otwartych drzwiach stanęła niska, siwowłosa kobieta w jedwabnej bluzce, wełnianych spodniach i skórzanych czółenkach. Ze mnie przeniosła wzrok na Jacka, znowu na mnie, wreszcie wymierzyła palcem w Jacka. – Musisz siedzieć w niezłym gównie, Jacko. Cofnęła się, a Jack popchnął mnie do środka. Uśmiechnęła się do mnie. – Proszę o kurtkę, powieszę ją. Broń na wierzchu czy schowana, i tak najważniejsza wygoda gościa. – Skierka zamigotała w niebieskich oczach. – Chociaż pochlebiłoby mi, gdyby pani czuła, że może być potrzebna. Podałam kurtkę; pistolet zachowałam w kaburze. – Zaraz do was przyjdę do salonu – powiedziała. – Jack może sam sobie powiesić kurtkę, chociaż rozsądniej byłoby ją zostawić, na wypadek, gdybym zdecydowała się kopniakiem w dupę wysłać go do psów na podwórku. Spojrzałam na Jacka, dał mi znak, żebym szła. Z hallu wykręciłam do saloniku. Głęboki granatowy dywan, ciemnoszare ściany, żółta skórzana sofa, wysokiej klasy stereo, komputer Apollo, wbudowane szafki biblioteczki. Gdybym miała własny salon, pragnęłabym, by tak właśnie wyglądał, rzecz jednak w tym, iż on po prostu taki był: nieskazitelny i uporządkowany niemal maniakalnie. Komputer wyłączony, półka z klawiaturą wsunięta, wszystkie przewody ukryte. Na półkach grzbiety wszystkich książek idealnie wyrównane, one zaś same pogrupowane tematycznie, a w obrębie każdej sekcji – alfabetycznie. Nie mogłam wprawdzie odczytać tytułów na płytach CD za szklanymi drzwiczkami, byłam jednak pewna, że są uporządkowane w ten sam sposób. W pierwszej chwili pomyślałam, że ta kobieta mieszka z naszym kontaktem, w tym pokoju zrozumiałam, że sama nim była.
Jack wskazał kozetkę i usiadł obok mnie. Chciałam szeptem zadać pytanie, gdy weszła nasza gospodyni. Siadła naprzeciw nas i czekała. I czekała. – Jak długo będziemy tak ślęczeć, zanim z łaski swojej nas przedstawisz? – powiedziała w końcu. – Dee, Evelyn. Evelyn – Dee. – Jasne, od razu lepiej. Pieprzona irlandzka ogłada. Dee? Co to za imię? – Wpatrzyła się we mnie. – Na pewno on wymyślił, tak? Mam tylko nadzieję, że to nie skrót od Dianę? Zmarszczyłam brwi. – „Jack i Diane”? – podrzuciła. – A, piosenka. Johna Cougara. Czy jak się on tam teraz nazywa. – Melonhead [Mellencamp.] czy jakoś tak. Świetny przykład na to, jak ważne są nazwiska. Cougara od razu zapamiętujesz, ale jak ktoś się nazwie Melon-bla-bla... – Pokręciła głową. – Nazwiska się kojarzą. Jak słyszę „Dee”, zaraz myślę o Sandrze Dee, co źle do ciebie usposabia. Dianę nie byłaby taka zła, ale w wersji Diana. Bogini łowów. To dobre skojarzenie. – Jack prychnął. – Zamknij się albo wynocha – powiedziała Evelyn. – Oszukałeś mnie. Nieźle się teraz trzeba będzie namęczyć, żeby to naprawić. – Znowu wpatrywała się we mnie. – To ja cię namierzyłam. Spojrzałam na Jacka; nie uciekając ze wzrokiem, lekko spuścił głowę, a w jego oczach pojawiło się coś na kształt przeprosin. Z bijącym sercem obróciłam się do Evelyn. – Jak... – Jeśli chodzi o znajdowanie ludzi, jestem najlepsza. Mogę ci powiedzieć, gdzie jest Jimmy Hoffa, [Przywódca amerykańskich związków zawodowych, zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach 30 lipca 1975 roku.] ale... to kosztuje. – To nie ona cię wymyśliła – wtrącił Jack. – Wspomniał o tobie Frank Tomassini. – Ale dalej to już moja robota, prawda? Przecież Frank nie dał mi nazwiska i adresu. – Powiedział pani o mnie? – Wyjątkowa sytuacja. Nikomu innemu by nie powiedział. – Ale skąd pani zna Franka? – Jak powiedziałam, namierzyłam cię. Kobiety w tym interesie zawsze mnie interesowały, a twoja historia jest... intrygująca. Niestety z podróżą do Kanady mam pewne kłopoty. Coś tam się wydarzyło w Quebecu w latach siedemdziesiątych, wasze władze na pewno już o tym zapomniały, ale wolę tego nie sprawdzać. Postanowiłam więc posłać mojego ulubionego protegowanego... – Ulubionego? – mruknął Jack. – Jedynego, który jeszcze z tobą rozmawia. – Wysłałam Jacka, żeby jako mój protegowany rozejrzał się, sprawdził twoją
przydatność. Wraca i mówi: „Zapomnij o niej”. Co najwyraźniej znaczyło – znowu uraczyła Jacka wzrokiem bazyliszka – że zapomnieć mam ja, ale nie on. Ile razy przeprawiłeś się przez granicę, żeby wykorzystać mój kontakt? – Wzruszył ramionami. – Rozumiem, że często. A zamierzałeś mi kiedyś o tym wspomnieć? – W końcu jest tutaj, nie? Potrzebne nam informacje. Roześmiała się. – Jak tu go nie kochać, prawda? Okłamuje mnie, podkrada ciebie, ale ma czelność przyjechać tu z tobą i prosić o pomoc. – Nie wyglądała na zdradzoną czy chociażby zaskoczoną. Patrzyła na Jacka wzrokiem skarżącej się na zbuntowanego nastolatka matki, która gniewną dumę kryje pod maską oburzenia. – W kuchni jest świeżo zaparzona kawa. Nalej nam wszystkim, a ja się zastanowię, czy z wami gadać. Jack podniósł się z kozetki i poszedł do kuchni; kobieta zerknęła przez ramię, a potem znowu obróciła się do mnie. – Nic jej nie mów – doleciał nas głos Jacka. – Wie tyle, ile trzeba. Evelyn bezgłośnie zaklęła. Nasłuchiwała poruszeń Jacka w kuchni, jakby sprawdzając, czy może nas posłyszeć. – To porozmawiajmy o dobrym pseudonimie. Więc jak, Diana? To trochę lepsze od Dee, nie? – Szczerze? Mnie się raczej kojarzy z nieżywą księżniczką niż z boginią łowów. Nie jestem pewna, czy „księżniczka” dobrze brzmi w tym kontekście, a „nieżywa” to z pewnością nie jest dobry omen. – Punkt dla ciebie. Zawodowi mordercy nie słyną z klasycznego wykształcenia. Pozostańmy przy Dee, aż przyjdzie mi do głowy coś lepszego. – Charles Manson – zawołał z kuchni Jack. – Szczegóły. – A, więc chodzi o Helter Skeltera. – Patrzyła na mnie. – O, to coś dobrego. Tylko powiesz „Helter Skelter”, a każdy, kto jest w odpowiednim wieku, natychmiast myśli o Mansonie i całej reszcie. Dla mordercy... – Tak – powiedział Jack, wchodząc z kawą. – O niego chodzi. – Chcesz go dopaść? Podał mi kubek. – Ktoś musi. FBI nic nie ma, zaczną wyłapywać wszystkich pro... z wyjątkiem sprawcy. – Z tego, co słyszę, już zaczęli i to dlatego usiłuję się z tobą skontaktować od tygodnia. Ale ty mnie ignorujesz. – Nie ignoruję. Zajęty. Musiałem to ustawić. Nachyliła się. – Kto w tym jest? Nie, sama zgadnę. Felix, Angel, Quinn, ale ten tylko ze względu na kontakty. Nie zwracałeś się do Sida i Shadowa, co? – Kiedy Jack nic nie odrzekł, przewróciła oczyma. – Zwróciłeś się. Nie rozumiem, jak możesz się z
kimś takim zadawać. Przecież to tłumoki. – Są dobrzy. To się liczy. Angel wpadł. – Policja? Za co? – Przechodził na czerwonym świetle. – Nie bądź taki dowcipny. Wiesz, o co mi chodzi. Angel jest jednym z najostrożniejszych, a jeśli wzięli go za jakieś dawne sprawki... – Wszyscy siedzimy w gównie. Jasne. Manson? – Ode mnie z pewnością możesz dowiedzieć się o Mansonie wszystkiego, czego możesz potrzebować. Ale jeśli chcesz iść tym tropem tylko dlatego, że koleś robi durne aluzje... – „Newsweek” sugeruje, że chodzi o coś więcej – wtrąciłam się. – Wedle ich źródła, Federalni wpadli na możliwe powiązanie między mordercą a Charlesem Mansonem. Popatrzyła na Jacka. – Co Quinn na to? – Kiedy i teraz nie odpowiedział, zaklęła pod nosem. – Zajmujesz się sprawą, w której FBI ma jakiś ważny trop, i nawet jeszcze nie spytałeś o to Quinna? – Kto to... ? – Urwałam, gdyż przypomniałam sobie listę jej przypuszczeń. – Jeden z zawodowców, którzy nad tym pracują, tak? I co on... – Manson, Evelyn – wpadł mi w słowo Jack. – Co wiesz?
OSIEM Charles Manson był marniutkim zawodowym przestępcą. W tych rzadkich okresach, gdy jako nastolatek i dwudziestokilkulatek nie był na państwowym chlebie, zajmował się stręczycielstwem i narkotykami. Zdaje się, że odsiedział każdy swój wyskok. Ktoś mógłby myśleć, że taki niefart skłoni faceta do refleksji: „Cholera, może jednak nie jestem takim arcyprzestępcą?”. Ale nie. Manson był klasycznym sępem. Świetnie wyczuwał ludzkie słabości, mówił ofiarom to, co chciały usłyszeć. W roku 1969 miał kilkudziesięcioosobową grupę wyznawców, w większości nastolatek. Testem lojalności były dwa pytania. Najpierw: „Czy umarłabyś dla mnie?”, potem: „Czy zabiłabyś dla mnie?”. W sierpniu 1969 roku przyszedł czas na czyny. Najpierw czwórka z „Rodziny” Mansona zabiła Abigail Folger, Wojciecha Frykowskiego, Stevena Parenta, Sharon Tate i Jay Sebring. Następnego dnia trójka zamordowała Leno LaBiance i jego żonę Rosemary. 17 kwietnia 1971 roku Manson powrócił do więzienia, gdzie zostaje po dziś dzień. Skończywszy wyjaśnienia, Evelyn zabrała się do ostygłej już kawy, a potem rzekła: – Gdybym szukała jakiegoś tropu, powiedziałabym: „kult bohatera”. – Mam nadzieję, że przez „bohatera” nie rozumie pani Mansona? – powiedziałam. – Po tylu latach Manson dostaje więcej listów niż jakikolwiek inny więzień w USA. Jeszcze gorzej było w chwili morderstwa. Niektóre podziemne czasopisma sławiły go jako rewolucjonistę, męczennika za sprawę ludu. Bez trudu można dziś znaleźć kult Mansona, jeśli tylko wie się, gdzie szukać. – Myśli pani, że to jeden z nich? – Nie, nie. To nieudacznicy i popaprańcy. – Wstała, podeszła do biblioteczki, wyjęła książkę i rzuciła ją między mnie i Jacka. Obejrzałam okładkę. Helter Skelter Vincenta Bugliosiego. – Ci wyznawcy Mansona niczego nie starali się ukryć. Nawet gliny nie były w stanie spieprzyć tej sprawy, a możecie mi wierzyć, dokładali wszelkich starań. Tamte morderstwa nie mają nic wspólnego z obecnym Helter Skelterem. To drugi kraniec spektrum. – Dobrze – powiedział Jack. – Coś mamy. Dalej: haki. Coś było na trzecią ofiarę. Kto jeszcze? – I mam to dla ciebie sprawdzić z czystej dobroci serca? Na pewno nie będzie tak, że zjawiasz się z najlepszą sprawą od dekady, wyciągasz ze mnie łakocie, a potem się zmywasz. Ja też wchodzę. – Grupa gotowa. – I żaden z nich nie zaprotestowałby, gdybyś spytał o mnie. Zróbcie coś do
zjedzenia, bo mam robotę. Jack spytał, czy jestem głodna, a kiedy odpowiedziałam, że nie, zignorował skargi Evelyn, że kiszki grają jej marsza, i zaproponował, żebyśmy się przeszli. Na tyłach domu słyszałam psy, ale nie widziałam ich za parkanem. Wiał zimny wiatr, więc zapięłam kurtkę, ale się nie użalałam, gdyż wiedziałam, że chce porozmawiać na osobności. Podeszliśmy do samochodu, który chyba należał do Evelyn, i usiedliśmy na masce. Poklepał się po kieszeni jakby w poszukiwaniu papierosów, potem się skrzywił. – Źle rozegrałem. Przepraszam. – Trafna ocena. – Spojrzałam na niego przeciągle. – Wolałabym dowiedzieć się o niej wcześniej. Przywozisz mnie tutaj przekonaną, że tylko ty jeden wiesz o mnie... – Żałujesz, że przyjechałaś? Przez jakiś czas wpatrywałam się w płot. – Nie. Gdybym wiedziała, chciałabym ją zobaczyć, żeby stanąć oko w oko z zagrożeniem. Tak czy siak poczułam się... nieswojo. – Jasne. Widać nie było. Dobrze ukrywasz. – Więc zobaczyłeś się ze mną i powiedziałeś jej, że się nie nadaję? – Nigdy czegoś takiego nie powiedziałem. – Powiedziałeś, żeby dała sobie ze mną spokój, wiedząc, że pomyśli, iż się nie nadaję. A ona potem, żeś mnie jej „podkradł”... Tylko, że ja nie bardzo pasuję do roli kontaktu, który się podkrada. Nie chciałeś, żebym zadawała się z Evelyn. Dlaczego? – Szybko staje się nudna. Ciągle coś montuje. Ty byłaś nowa. Te wszystkie jej sztuczki. Po co? A teraz? – Wzruszył ramieniem. – Twoja decyzja. Jack robił kanapki, a ja mu pomagałam. Nie spytał Evelyn, czego chce, po prostu wszedł do kuchni i zaczął przygotowywać. Kuchnia była równie nieskazitelna i uporządkowana jak salonik. Rzeczy do jedzenia było sporo, ale mało łatwo się psujących, co sugerowało, że Evelyn rzadko gotowała i raczej jadała na mieście. Chleb, owoce, zapakowane wędliny i sery: surowce do sandwiczów i przekąsek. Podczas jedzenia opowiedziała nam, co udało się jej ustalić. Pierwsze zapisy na Kozlova to kilka aresztowań, ale żadnych oskarżeń. Kiedyś jednak dwudziestojednoletni sprzedawca nie chciał dać mu wódki w alkoholowym. Nieźle już pijany Kozlov rozbił butelkę i zranił chłopaka w szyję. Uciekł, a tamten zmarł z upływu krwi. Prokurator oskarżył go o morderstwo, ale adwokatowi udało się stargować na dziesięć lat za zabójstwo. Odsiedział wyrok i następnym razem
pojawił się w aktach policyjnych już jako zabity w swoim domu. Z innymi nie poszło już tak dobrze. Przy pierwszej ofierze, Alicii Sanchez, jedna z gazet sugerowała jakieś związki z narkotykami, miano ją często widywać w ulubionych miejscach ćpunów. Ostatecznie jednak okazało się, że tylko raz uczestniczyła w imprezie na kampusie, z której zgarnięto kilkoro studentów za posiadanie marihuany, ale pośród nich Sanchez nie było. Druga ofiara, Carson Morrow, w czasach studenckich był aresztowany za udział w marszu protestu, a potem strajku siedzącym. Zarzuty potem wycofano. W obu przypadkach żadne wykroczenie prowadzące na krzesło elektryczne. – Zatem najprostsze powiązanie znika – powiedziałam. – Ale skoro to tak oczywiste, Federalni już by w tym siedzieli. Może trzeba rozejrzeć się szerzej, może ich śledzono, podejrzewano... – Raz jeszcze spojrzałam na listę. – Nie wyglądają na przestępców, więc może chodzi o coś mniej bezpośredniego. – Ostrzeżenia – mruknął Jack. Kiwnęłam głową. – Czy sami byli celami czy tylko znakami dla kogoś innego, ciągle jakoś nie wygląda to na jednego sprawcę. – Bo może to nie jeden. – A te stronice? – Reklama. – Jest kilka łatwych sposobów, żeby zawodowiec szybko zwrócił na siebie uwagę – włączyła się Evelyn. – Jedna to zostawienie wizytówki, najlepiej takiej, którą znajdą i rozpoznają tylko bliscy ofiary. Kiedy Jack zaczynał, radziłam mu waleta pik. – Nie mój styl. – W ogóle nie masz stylu i dlatego nie posłuchałeś. W moim wydaniu byłoby to subtelniejsze. I o to chodzi. Nie jak z tym Helter Skelterem. To idiotyczne. Bezsensowne. To dużo za wiele, gdyby chodziło mu tylko o listę zleceń. – Może właśnie to – podsunął Jack. – Reklama na całego. Przejrzałam wydruki komputerowe o Joyce Scranton. Chociaż konferencja prasowa odbyła się raptem godzinę wcześniej, ludzie sporo już wydobyli i zaczęli rozsyłać. Spojrzałam znad papierów. – Jak daleko stąd do Pittsburgha? – Ja wiem... – Jack zmrużył oczy i spojrzał na Evelyn. – Pięć, sześć godzin? – A po drodze mamy Ohio. Świetnie. Możemy obejrzeć miasto Kozlova, potem pojechać do Pittsburgha i zobaczyć, co uda nam się ustalić w związku z Joyce Scranton. – Podniosłam jeden z wydruków. – Mieszkała w Bostonie, ale od niedawna. Cała jej rodzina jest w Pittsburghu; możemy się rozpytać, dowiedzieć się czegoś o niej, o tym, jak żyła. Evelyn rozparła się na sofie.
– Strata czasu. Jack spojrzał na mnie, odpowiedziałam mu beznamiętnym spojrzeniem. Przez chwilę wpatrywał się badawczo, potem wstał. – Od czegoś trzeba – powiedział. – Dee? Kurtka.
DZIEWIĘĆ Norfolk było mniej więcej trzydziestotysięcznym miasteczkiem nieopodal Cleveland, dostatecznie małym, aby każdy gliniarz znał wszystkie szczegóły morderstwa Kozlova, i także dostatecznie małym, aby na pytanie obcej osoby, o której kończy się dyżur w komendzie, padła odpowiedź co najwyżej: „A kto pyta?”. Są dwa rodzaje panien, które mogą się zjawić w barze policyjnym i nakłonić facetów do mówienia. Po pierwsze, fanki spod znaku „kajdanki i spluwa”, które zaczynają od pytania: „Ej, zastrzeliłeś kiedyś kogoś?” Niebyt dobrze je rozumiem, więc trudno się pod taką podszyć. Poza tym faceci nie biorą ich poważnie – w każdym razie poza sypialnią – a jeśli coś w nich widzą, to powiedzą wszystko, aby je tam zaciągnąć. W sumie niewiele to warte. Mnie zatem zostawał rodzaj drugi. Glina. Evelyn miała kasetkę z soczewkami kontaktowymi, ale ja zostałam przy tych, które kupił mi Jack. Żadne na świecie płukanie nie skłoni mnie do korzystania z czyichś soczewek kontaktowych, natomiast przyjęłam jej perukę. Także i za tym nie przepadam, by korzystać z czyichś fryzur, ale z tą blond platyną lepiej się było rozstać, więc wzięłam jej długą, ciemnobrązową. Jeśli chodzi o przebieranie się, to znam wszystkie triki. Wiem, jaki jest dla mnie dobry odcień włosów czy soczewek kontaktowych. Jak nosić perukę, żeby się nie zsunęła. Gdzie umieścić watowanie, żeby nie rzucało się w oczy. Znam wszystkie kosmetyczne chwyty, jak zmienić karnację skóry, dodać piegi, ukryć zmarszczki. Gwarowa wymowa, różne sposoby chodu i gestykulacji. Wszystko, czego potrzeba, by stać się inną osobą. W dużej mierze zawdzięczam to starszemu bratu. W dzieciństwie Brad bardzo chciał zostać aktorem. Ilekroć przychodzili do nas goście, szykował jakieś przedstawienie. Ponieważ oprócz mnie nie miał nikogo innego z rodzeństwa, więc dostawałam różne role, aby miał tło dla swoich popisów. Zmusił mnie nawet, żebym chodziła na lekcje aktorstwa i wstąpiła do szkolnego kółka teatralnego, gdyż w ten sposób miał nadzieję uniknąć jakichś dramatycznych wpadek. Wszystko to skończyło się w dziewiątej klasie, gdy ja dostałam rolę w szkolnym przedstawieniu na końcu roku, a jego zesłano do chóru. Brad oznajmił, że jest już za duży na domowe występy, a mama stwierdziła, że szkoda pieniędzy na moje lekcje. Bar znalazłam całkiem łatwo. Był taki, jak się spodziewałam: ciemny, zapuszczony pub. Mogło do niego zachęcić tylko to, iż nader nieprawdopodobne wydawało się, iż zwalą się tu klienci salonów BMW i Prądy i zaczną zamawiać martini. W przypadku baru policyjnego to naprawdę najważniejsza cecha.
Przekroczywszy próg, zatrzymałam się, aby oczy nawykły do półmroku. Zażywny blondyn, oczywisty nowicjusz, opowiadał coś na tyle głośno, aby zagłuszyć telewizję, ale zaskarbiło mu to tylko kilka ironicznych spojrzeń ze strony tych, którzy dobrze jeszcze pamiętali, jak z tego samego miejsca chełpili się swoją pierwszą dużą akcją. Unosił się zapach potu, płynu po goleniu i smażeniny z delikatną domieszką dymu papierosowego, który napływał gdzieś z boku, z toalety, a może kuchni. Podeszłam do lady i zamówiłam piwo u wąsatego barmana o popielatej cerze. Kilka osób powiodło za mną wzrokiem z niejakim zaciekawieniem. Brak nieodzownego niebieskiego cienia na powiekach i włosów wyżelowanych na sztywno nie pozwalał mnie uznać za fankę, aby jednak uniknąć jakichkolwiek pomyłek, odpowiedziałam uprzejmym, profesjonalnym kiwnięciem głową i zajęłam miejsce w jednym z pobliskich boksów. Potem wyjęłam na stół jedno z policyjnych czasopism i zaczęłam przeglądać. Od czasu do czasu podnosiłam wzrok i zdawkowo się rozglądałam; osoba przystępna, ale nie usiłująca ze wszelką cenę ściągać na siebie uwagi. Przy ladzie stała trójka mężczyzn w okolicach czterdziestki. Detektywi, sądząc z cywilnych marynarek zwieszających się z oparć stołków. Kiedy podchwyciłam ich spojrzenia, uśmiechnęłam się przyjaźnie. Minęło kilka minut i stanęli koło mnie. Pierwszy, zwalisty rudzielec, wskazał palcem gazetę. – Skąd jesteś? Pytanie było całkiem przyjazne, ale dobrze wiedziałam, że to bardziej sprawdzian niż ciekawość. – OPP – odrzekłam, składając magazyn. – Ontario Provincial Police. [Siły policyjne kanadyjskiej prowincji Ontario.]
Kiwnął głową; miałam gotowe szczegóły, ale nie spytał. Kanada była na północ o kilka godzin jazdy, ale dla niego równie dobrze mogła to być Islandia. – Mark Waters – powiedział i wyciągnął dłoń. Uścisnęłam ją z uśmiechem. – Jenna Andrews. Dwaj pozostali przedstawili się jako Chris Doyle i Brad Cox. Właściwe nazwiska dla gliniarzy z małego miasteczka, nijakie jak oni: WASP, [White Anglo-Saxon Protestant – biali Anglosasi wyznania protestanckiego; pierwotny trzon społeczeństwa amerykańskiego.] barczyści, bez żadnych wyraźnych cech, obaj z krótko przystrzyżonymi brązowymi włosami i niebieskimi oczyma, przekrwionymi od przepracowania albo przepicia. W przypadku Coxa stawiałabym na to drugie. Szybko pojawiły się u niego wodniste oczy i wydatny brzuch kolesia, który zawsze ma jedną butelkę w szafce, a drugą w wozie w skrytce na rękawiczki. Przekrwione oczy Doylea wydawały się czymś, z czym łatwo poradziłaby sobie porcja zdrowego snu, ale zmarszczki wokół ust nasuwały podejrzenie, że
nieszybko będzie mógł sobie na taki pozwolić. To na niego patrzyłam, gdy machnęłam na przeciwległą ławkę, zapraszając, by się przysiedli. Waters, przywódca, koło mnie, pozostali dwaj naprzeciw. – Przejazdem? – spytał Waters. – Mam krewnych w Cleveland – odrzekłam. – Kiedy rodzina odrobinkę mi się sprzykrzyła, pomyślałam, że ucieknę tu na chwilę. Waters się roześmiał. – Tu cię nie dopadną, nie ma obaw. Całkiem dzisiaj spokojnie, chociaż w zeszłym tygodniu... Zawiesił głos z uśmiechem na ustach, sugerującym, że najnowsza zła sława miasteczka jest w jakimś stopniu jego zasługą. – Helter Skelter. – Pokręciłam głową. – Okropna sprawa. – Rozchylił usta, czekając tylko na słowo zachęty. – Idę o zakład, że telewizja zwaliła się tu jak sępy na ścierwo. My także mieliśmy u siebie na północy seryjnego mordercę, dopadł dziewczynę u nas w miasteczku. Gdziekolwiek człowiek się ruszył, zaraz ktoś mu podstawiał mikrofon pod nos. Cox nachylił się nad stołem. – A myślałem, że u Kanuków [Ang. Canucks – określenie Kanadyjczyków.] nie ma seryjnych morderców. – Wszędzie teraz są – rzucił półgłosem Doyle. Podchwycił mój wzrok. – Także i wy macie u siebie sporą sprawę. Na zachodzie, tak? Pokiwałam głową. – Hodowca świń. Robił wielkie imprezy, ściągał na nie dziwki, nie wszystkie wróciły do domu. [Sprawa Roberta Picktona, oskarżonego o morderstwo prawie trzydziestu kobiet, w 2007 skazanego za siedem morderstw.]
– O co chodzi? – zainteresował się Waters. Na szczęście tę akurat sprawę rzeczywiście znałam. Był wprawdzie zakaz udzielania informacji, ale z wieczora porozmawiałyśmy o tym z Lucy. Miała znajomego w Port Coquitlam, który zapoznał ją ze szczegółami, a ponieważ ona z kolei przekazała je mnie, mogłam się teraz popisać przed facetami, wzmacniając swoją wiarygodność. Doyle zadał kilka pytań i na nim skupiłam uwagę, nachylając się w jego kierunku i szukając kontaktu wzrokowego. Po części zadecydowała o tym obrączka na palcu – dobra wymówka, gdyby chciał czegoś więcej ponad przyjacielską pogawędkę. Po części, to był najlepszy wybór; nie twardziel w rodzaju Watersa, który najpewniej brał spluwę do łóżka, ani Cox, facet z wyraźną skłonnością do butelki. Bardzo odpowiadał mi ktoś, komu sprawa przeszkadzała w spokojnym śnie. Po kilku minutach Waters zorientował się, jak wieją wiatry, klepnął Doylea w ramię i kiwnąwszy głową na Coxa, powiedział:
– Będziemy w barze. Doyle odprowadził ich wzrokiem, a następnie popatrzył na mnie. Był niepewny, ale nie obojętny, trochę jak ktoś, kto dawno już nie został w barze sam na sam z dziewczyną i niezbyt dobrze pamięta, jak to idzie dalej. Zanim coś powiedziałam, chwycił moja pustą szklankę. – Co ci przynieść? – Millera, dzięki. – Słabszy? – Mocniejszy. Uśmiechnął się, a zmarszczki wokół ust się poruszyły. Kiedy wrócił, był pewniejszy siebie. Przez chwilę rozmawialiśmy o tym i owym, a potem zupełnie naturalnie rozmowa powróciła do najważniejszego w miasteczku tematu. – Kiedy patrol zameldował, ani przez chwilę nie myślałem, że może to być Helter Skelter. Znałem Kozlova. Zabił tego chłopaka zaraz po tym, jak mnie tutaj przenieśli. Słyszałaś? – Nie. Jak to było? – W Cleveland Kozlov napadł na sklep alkoholowy. Chłopak za ladą chwycił kij baseballowy, a wtedy Kozlov walnął go roztłuczoną butelką i zostawił, a tamten się wykrwawił. – Doyle pokręcił głową. – Szczeniak kończył studia, dorabiał, żeby je opłacić. Na pogrzebie tysiąc ludzi, koledzy ze szkoły, wszyscy płaczą. Przy trumnie Kozlova zjawili się tylko fotografowie. – A kogo ludzie zapamiętają? Spojrzał mi w oczy i pokiwał głową. – Otóż to. Żadnej, kurwa, sprawiedliwości! – Przynajmniej nie umarł spokojnie w łóżku. Więc jakaś mała sprawiedliwość jest. – Może i tak. – Doyle pociągnął piwa. – Jak zadzwonili, że go zastrzelili, pomyślałem: „No a czego innego się spodziewać?”. Taki koleś jak on, już lata temu zasłużył sobie na dwudziestkę dwójkę w skroń. – Dwudziestkę dwójkę? Czytałam, że to była trzydziestka ósemka. Czy mówiłeś tak przenośnie? – Nie, dwudziestka dwójka. Dziennikarze pokręcili parę rzeczy. Pierwszy był na miejscu lokalny, jeszcze dzieciak. Potem inni przepisywali od niego. Później chyba było kilku dobrych, ale... Dwudziestka dwójka. Ulubiona przez zawodowców. – Zawodowców? – uśmiechnęłam się niepewnie, jakbym sprawdzała, czy się ze mnie nie nabija. – Tak. Federalni chcą to zataić, ale się nie uda. Zdaje się, że już wcześniej podejrzewali, a ta sprawa ostatecznie ich upewniła. – Wynajęty morderca? Na takiego kolesia jak Kozlov? Jest w tym coś
więcej? – Coś, co by tłumaczyło, dlaczego ktoś chciałby wyłożyć chociaż pięć centów, żeby go załatwić? Może trzeba się cofnąć do czasu, jak był w rosyjskiej mafii. – Mafii? Tym razem całkiem długi łyk. – Takie chodzą plotki. Może rasistowskie gówno, ale kto wie? Wygląda na małego złodziejaszka z rosyjskimi korzeniami. Nawet jeśli to rasizm, to on w każdym razie go podsycał. Jak sobie popił, lubił się przechwalać, jaki to był dobry w mafii. – Federalni to sprawdzają? – Nie wiem, może. Nawet jeśli to prawda, historia jest stara i nie bardzo tłumaczy, dlaczego dużo później skończył z kulką w głowie. Chciałem trochę przy tym powęszyć, ale... – Wzruszył ramionami. – Nie ma czasu na ciekawość. Siedzę teraz nad sprawą, która zabiera mi cały czas. Zresztą, tak być powinno. – Wziął kufel w obie ręce. – Dziecięca pornografia. Wstrętne gówno. – Tak. Trudno o coś gorszego. – Wiesz, ci z wielkich miast może się już przyzwyczaili, ale ja? Coś tam widziałem już przedtem, ale... Nie coś takiego. Moja żona... Urwał i znowu wzruszył ramieniem. – Nie możesz z nią o tym mówić. – Zgodnie z przepisami, wszystko powinienem zostawiać na komendzie, nie pozwalać, żeby za mną chodziło, ale, cholera, strasznie chodzi. Wracam do domu, jestem w kiepskim nastroju, ciskam się, ona dostaje świra, a ja... ja nic nie mogę wytłumaczyć, nic. Więc żeśmy się rozeszli. – Cholera! – Było tam więcej, ale... Znowu ruch ramienia i łyk piwa. Doyle pokiwał głową i chwilę rozmawialiśmy o sprawie i jego żonie. Nie było nadziei na powrót do Kozlova, ale nie spieszyło mi się. Skończywszy trzecie piwo, odsunął kufel i uśmiechnął się ponuro. – Pierwsza randka, a ja gadam o swoim małżeństwie. Pokazałam obrączkę. – Jak długo to nosisz, nie jesteś jeszcze gotowy. – Popatrzyłam na zegarek. – Muszę się zaraz zbierać, bo moi kuzyni będą się martwić. – Ja też chyba pójdę. Spod oka zerknęłam na jego dwóch kolegów przy barze. – Chcesz jeszcze pogadać na zewnątrz? Leciutki uśmiech. – Pewnie.
DZIESIĘĆ Doyle odprowadził mnie na parking, gdzie jeszcze rozmawialiśmy z dziesięć minut, zanim odszedł. Otworzyłam wynajęty wóz. – Nareszcie – odezwał się głos z lewej. – Przyciskasz świadka, czy nowa przyjaźń? – Z glinami jakoś łatwiej mi się zaprzyjaźnić. – Odwróciłam się, a Jack wyłonił się z cienia pickupa. – Miałam cię zabrać z kawiarni, jak skończę. – Kawa wylewa mi się uszami. Ruszył do miejsca dla pasażera, ale pociągnęłam go, by stanął i oddałam kluczyki. – Za dużo piwa. Przekazałam mu, czego się dowiedziałam. – Idę o zakład, że to żadne plotki – dorzuciłam. – Może nie całkiem rosyjska mafia, ale z daleka pachnie jakąś organizacją. Sporadyczne aresztowania, zawsze brak dowodów, aż jeszcze jeden wyskok i tym razem leci. – Umyli ręce – powiedział Jack. – Pewnie mogli mu wynająć adwokata, gdyby chcieli. W każdym razie, nie powinnam się już kręcić po Norfolk i zaczepiać innych, więc może teraz ty... – Evelyn. My mamy spotkanie. – Z kim? – Dzwoniłem do Quinna. Nie gada. Głos i twarz Jacka pozostały beznamiętne, ale kiedy robił skręt, ręce zacisnęły się na kierownicy. – Nie... A! Chodzi o związek z Mansonem? – Potwierdził. Nic więcej. Chroni dojścia. Zapatrzyłam się na mijane latarnie. – Quinn, on także był gliniarzem, tak? Musiał. Skoro to on daje ci dojścia policyjne. – Nie: był. Jest. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. – Jack, nie mów mi, że pracuję z... – Nie. To dlatego. – Po chwili dorzucił: – Przynajmniej jedna z przyczyn. – Że nie spotykamy się z resztą? – Tak. Zawodowy. Nie tajniak. Żebyście się spotykali? – Wzruszył ramionami. – Ten facet z baru? Nie ma sprawy. Więcej takich? Jeśli można, to nie. – Mógłby mnie rozpoznać? – Jack kiwnął głową. Potrwało to chwilę, zanim
odetkało mi gardło i mogłam odpowiedzieć. – W kraju to była spora sprawa. – Mój głos brzmiał dziwnie; zupełnie jak u spikerki opowiadającej letnią już historię. – Była też o tym mowa w Stanach, ale to, co w Kanadzie idzie na pierwszych stronach, tutaj nie wzbudza wielkiej pasji. Nie sądzę, by jakiś amerykański gliniarz poznał mnie miesiąc później, a teraz to już sześć lat. – Może. Znowu odwróciłam się do okna i zapatrzyłem w noc. Przez warkot motoru przebiła się syrena policyjna. Wsłuchałam się w nią, czy się zbliża czy oddala. W przeciwieństwie do wszystkich kierowców na szosie, nie patrzyłam w tylne lusterko, ani nie sprawdzałam szybkościomierza. Mnie dźwięk syreny przywodził na myśl dom i dzieciństwo, najlepsze chwile z tamtych czasów. Miałam trzy lata, gdy po raz pierwszy usłyszałam syrenę. W mieście była parada Świętego Mikołaja; siedziałam między dziadkiem i ojcem. Dziadek był szefem policji, ojciec właśnie został detektywem. Wuj i jego najstarszy syn, sztywni w swoich uniformach, szli zaraz za samochodem i usiłowali powstrzymać uśmiechy. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek podejmowała decyzję, że zostanę policjantką, nie bardziej niż moje koleżanki świadomie postanawiały, że wyjdą za mąż i będą mieć dzieci. Po prostu przyjmowałyśmy, że robimy to, co trzeba, bez czego nie ma pełni życia. Zaraz po maturze wstąpiłam do szkoły policyjnej. Mój brat wyniósł się już do Nowego Jorku, żeby tu szukać szczęścia aktorskiego, kompletnie obojętny na naszą rodzinną profesję. Kiedy dostałam dyplom, ojciec był tak zadowolony, że przez cały miesiąc uśmiech nie schodził mu z ust. Matka powtarza: dobrze, że umarł trzy lata później – to, co się stało, na pewno by go zabiło. Pewnie ma rację, ale nigdy nie zapomnę jej tych słów. A „to” się zaczęło, gdy razem z partnerem przyjechałam na miejsce zbrodni. Piętnastoletnia Dawn Collins została brutalnie zgwałcona i zamordowana. Widziałam już wcześniej zamordowane osoby, kiedy jednak weszłam do pokoju Dawn i zobaczyłam, jak leży w rogu naga i skulona, z twarzą zasłoniętą włosami, i tylko sznur na szyi informował, że nie zasnęła, coś we mnie pękło. Nie bardzo głośno, nie bardzo mocno, ot, jakby ktoś przekręcił we mnie kontakt i... się wyłączyłam. Nie mogłam, myśleć, działać, reagować. Mój partner, solidny konstabl bliski emerytury, wziął wszystko w swoje ręce, rozumiejąc, że jestem w szoku, i po prostu pozwolił mi asystować przy kolejnych działaniach, które cierpliwie tłumaczył, jakbym była uczącą się praktykantką. Kiedy pojawili się inni, na tyle się otrząsnęłam, że mogłam się wziąć do roboty. W nocy miałam zmory. Towarzyszyły mi już od dobrej dekady i najczęściej były to ciągle te same obrazy: biegnę przez las, żeby znaleźć dla Amy pomoc, która
nigdy nie nadejdzie. W noc po tym, jak zobaczyłam Dawn Collins, nie biegłam. Znowu byłam w chatce, nade mną wisiała męska, wykrzywiona śmiechem twarz, a ja krzyczałam. Krzyczałam z przerażenia, z bólu, wołałam Amy, ojca, kogokolwiek. Zbudziłam się z krzykiem, cała zlana potem. Dygotałam tak bardzo, że trudno było mi złapać oddech. Dwadzieścia minut później do drzwi zastukali wezwani przez sąsiadów dwaj policjanci z mojej dzielnicy. Zdążyłam uspokoić się na tyle, żeby ich przekonać, że to nie ja, może ktoś inny, może za głośny telewizor. Kupili to, co potem w komendzie stało się przedmiotem żartów, koledzy zastanawiali się, z kim też baraszkowałam, że darłam się tak głośno. A ja śmiałam się razem z nimi, gdyż tego ode mnie oczekiwali i wiedziałam, że nikt mi nie uwierzy. Nadia Stafford nie jest dziewczyną, która budzi się z krzykiem, cokolwiek by się jej przyśniło. Tej nocy zawiązałam sobie usta, zanim się położyłam. Wiedziałam, że zmory powrócą i istotnie wróciły. Ta zbrodnia nazbyt mi przypominała śmierć Amy. Ledwie zapadłam w sen, natychmiast dopadały mnie jej panika, przerażenie, ból. Dobrze wiedziałam, jak to jest być ofiarą. Kiedy kilka dni później złapali sprawcę, wiedziałam, co mam zrobić, żeby skończyć z koszmarami. Musiałam zobaczyć, jak Dawn zyskuje sprawiedliwość, która została odmówiona Amy. Dostałam pozwolenie, żeby uczestniczyć w aresztowaniu. Chciałam zobaczyć jego twarz w momencie, gdy rozumie, że wszystko skończone, że dopadła go sprawiedliwość i to nieuchronnie. Tyle że wszystko ułożyło się inaczej. Kiedy ujęliśmy Waynea Franco, był bardzo uradowany czekającą go teraz sławą. Żadnej sprawiedliwości, żadnego wyrównania win. Aresztowanie wcale jeszcze nie oznacza, że sprawca zapłaci za swoją zbrodnię. Tego nauczyła mnie Amy. Stałam tam więc i patrzyłam, jak Franco śmieje się od ucha do ucha. Wiedziałam, że wcale nie przyszłam obejrzeć aresztowania Waynea Franco, przyszłam zobaczyć, jak wymierzona zostaje sprawiedliwość Dawn Collins. Więc czekałam. A kiedy popełnił błąd i sięgnął do kieszeni, władowałam mu kulkę między oczy. Czekając na pretekst do swojego czynu, dałam też szefom wymówkę, której potrzebowali i na którą się rzucili niczym rozbitkowie na szalupę ratunkową. Stwierdzili, że działałam w obronie własnej; kto mógł wiedzieć, co takiego wyciągnie z kieszeni? Nikt nawet mnie nie spytał, czy poczułam się zagrożona, gdyż, jak sądzę, znali odpowiedź. Przedstawiwszy więc tę wersję, zadbali o odpowiednią opinię psychologa o posttraumatycznym stresie, I pozwolili mi na wcześniejszą emeryturę. Media nie były aż tak wielkoduszne, daleko do tego. Po sześciu miesiącach piekła, przeliczyłam swoją odprawę, wzięłam od
nowego męża matki dziesięć tysięcy, „żeby wreszcie zniknąć z ich życia”, i wszystko wyłożyłam na Pensjonat Pod Czerwonym Dębem. Zanim dojechaliśmy do motelu, refleksyjny nastrój rozwiał się i pozostały tylko kłaczki chmur. Zaduma nie jest moją silną stroną. Wydaje mi się, że po „incydencie” rozczarowałam niektórych, bo nie popadłam w skrajną depresję wzorem wiktoriańskiej bohaterki. Nie zległam w łóżku, czekając, aż wszystko zakończy melancholijny nagrobek. Byli też tacy, którzy woleli zobaczyć, jak zawzięcie ruszam do boju z establishmentem, pokazując światu wyprostowany środkowy palec. Kiedy tylko wzruszyłam ramionami i zaczęłam coś nowego, obie grupy pozbawiłam klasycznego widowiska z serii kobieta fatalna. Ja tymczasem nie zważałam na żaden fatalizm; dokonałam wyboru i zapłaciłam za to. Gdybym miała możliwość wybierać raz jeszcze, czy postąpiłabym inaczej? Najpewniej nie. Wzięliśmy w motelu wspólny pokój. Muszę przyznać, że kiedy spytał: „Jeden czy dwa?”, odruchowo chciałam odpowiedzieć „Dwa, rzecz jasna”. I to nie dlatego, żebym podejrzewała Jacka, iż chodzi mu o coś więcej niż zawodowe partnerstwo. Przez dwa lata nigdy w jego wzroku nie spostrzegłam niczego, co sugerowałoby, iż dostrzegł, że jesteśmy różnych płci. Dzielenie pokoju wymagało jednak nowego poziomu zaufania, tyle że skoro mieliśmy teraz być partnerami, nie czas było na demonstracje w stylu: „Przepraszam, ale nie ufam ci na tyle, abyśmy spali w jednym pokoju”. Wzięłam więc głęboki oddech, myśląc: „Trzeba iść na całość”, i spytałam, co jemu wydaje się lepsze. Jeden jest bezpieczniejszy, odparł. W przyszłości trzeba będzie szukać hoteli mających apartamenty z oddzielnymi sypialniami, abym czuła się lepiej, ale dzisiaj było już na to za późno. Jeden pokój, ale za to dwa łóżka. Następnego ranka zadzwoniłam po śniadaniu do Emmy, aby się dowiedzieć, co z pensjonatem. Potem pierwszy punkt dzisiejszego programu: spotkanie z kontaktem Jacka w dzielnicy handlowej, gdzie interesy nie szły chyba najlepiej. Liczba napisów „Do wynajęcia” była niewiele mniejsza od liczby lombardów. Minęliśmy kilka przecznic, odkaszlnęłam i spytałam: – Dowiem się jakichś szczegółów o tym facecie? Kto to taki i dlaczego właśnie z nim mamy rozmawiać? Przed nami szła wolniutko trójka staruszków; Jack odczekał, aż wyprzedziliśmy ich o dobre dwadzieścia stóp, i dopiero wtedy powiedział: – Saul. Na emeryturze, jak Evelyn. Dawny pro, ale bardziej... – Na chwilę urwał. – Zaangażowany. Ucho przy ziemi, łapie plotki, historyjki. Teraz? Co mu więcej zostało?
– Zatem ufasz mu? – Nie jestem nieufny. Zatrzymał się pod marną kawiarnią, sprawdził adres – a przynajmniej to, co się z niego nad oknem zachowało – a potem otworzył drzwi. Ku memu zaskoczeniu połowa miejsc była zajęta. Przez chwilę pomyślałam: „Muszą mieć dobrą kawę”. Kiedy jednak rozejrzałam się po klienteli, zobaczyłam, że większość stanowili faceci wyglądający na lokatorów. Zatem kawa nie tyle dobra, ile tania, zimny dzień, właściciel nieczepiający się, że ktoś siedzi godzinami nad jedną filiżanką. Knajpka w środku wyglądała lepiej niż z zewnątrz. Owszem, marna, ale czysta. Ciężarna kelnerka krążyła po sali z dzbankiem kawy w jednej ręce, a ścierką w drugiej, wyglądając pustych filiżanek i brudnych stołów. Z kuchni na tyłach dobiegał zapach pieczenia ciasteczek bananowych, który brał górę nad wonią niemytych ciał. Jack wskazał brodą siedzącego w kącie mężczyznę w dobrze średnim wieku. Zapewne Saul. Na stoliku leżała rozpostarta gazeta; przy czarnej kawie rozwiązywał krzyżówkę. Skąpe szpakowate włosy, zapięta pod szyją koszula, która już o kilka razy za wiele odwiedziła pralnię. Może ubierał się tak, aby nie odbiegać od reszty, ale tani zegarek i znoszone buty sugerowały, że to nie przebranie. Także szarawa cera i zmarszczki wokół ust nie kojarzyły się ze słonecznymi kurortami. Kiedy Jack powiedział, że Saul jest na emeryturze, nie wiedziałam, czego oczekiwać, ale z pewnością nie tego. W tej robocie zarabiało się lepiej niż w gabinecie lekarskim. Podeszliśmy do stolika i Saul oderwał wzrok od gazety. Najpierw spojrzał na Jacka i zmarszczki ułożyły się w uśmiech. Wstał i wyciągnął rękę. Potem dostrzegł mnie i kilka razy przenosił wzrok z jednego na drugie, jakby oceniając stopień naszej zażyłości. Potem odrobinę się odchylił i zerknął za moje plecy. Jack pochwycił jego rękę, zastygłą w geście zapomnianego powitania. – Część, Saul. Poznaj Dee. Saul raz jeszcze spojrzał mi przez ramię; można by sądzić, iż upewnia się, czy to na pewno mnie Jack mu przedstawia. Zmarszczki przegrupowały się i teraz wyrażały niezadowolenie. – Czyś ty zgłupiał? – syknął Saul. – Co ty wyrabiasz? Ściągasz jakąś... Niech cię cholera, Jack. Nie mogę w to uwierzyć. – Przecież mówiłem, że przyjdę z kimś. – Z partnerem. Do roboty. A nie partnerką do figlowania. – Figlowania? – Jack spojrzał na mnie, a potem znów na Saula. – Myślisz, że mógłbym... Dee to... Pracujemy razem. Saul przyjrzał mi się i pokręcił głową.
– Starzejesz się, Jack. I to właśnie ty, szkoda. Klepnął w blat i wyszedł. – Poczekaj tu – rzucił do mnie Jack. – Zaraz go przyprowadzę z powrotem. Pokręciłam głową. – To nic nie da. Daj mi kluczyki, poczekam na ciebie w samochodzie. Jack obejrzał się za Saulem, potem rzucił mi kluczyki. Kiedy wybiegł, rozejrzałam się po stoliku, czy Saul w gniewie czegoś nie zapomniał, wytarłam krążek po kawie, poprawiłam cukierniczkę i pojemnik na serwetki, potem odniosłam szklankę do lady. Kątem oka dostrzegłam w drzwiach Jacka. Podszedł do mnie. – Uważaj – powiedział ściszonym głosem. – Niebezpieczna okolica. U kogoś innego uznałabym to za żart. Jack był diablo poważny. – Będę uważać. Dzięki. Po trzydziestu minutach Jack dołączył do mnie. Wyłączyłam radio. – Udobruchałeś go? – spytałam. Jack zapiął pas. – Nic nie wie.
JEDENAŚCIE Kiedy zbliżyliśmy się do Pittsburgha wystarczająco, aby odbierać lokalne stacje, dowiedzieliśmy się, że na popołudnie przygotowano ceremonię pożegnania Joyce Scranton. Dziwnie wcześnie, z pewnością nie wydali jeszcze ciała, ale telefon do domu pogrzebowego potwierdził informację. Wydawało się, że to będzie najlepszy sposób, żeby się dowiedzieć czegoś o Joyce. Ponieważ i w radiu, i w domu pogrzebowym podkreślali, że uroczystość jest przeznaczona dla rodziny i przyjaciół, więc myślałam, że Jack będzie się sprzeciwiał, on jednak przypomniał tylko, że potrzebna dobra legenda i przebranie, ale poza tym się zgodził. Wszystko przygotowano w pośpiechu. Jakieś mniej czy bardziej przypadkowe kwiaty, pudełka z przekąskami i napojami, księga pamiątkowa i jedno jedyne zdjęcie zamiast ciała, które nadal znajdowało się w Bostonie. Wystarczyło jedno spojrzenie, by się zorientować, że ktoś musiał powiedzieć: „No dobra, zróbmy to i będziemy mieli wreszcie spokój”. Jeszcze dwa spojrzenia i już się wiedziało kto. W pierwszej kolejności wyszukałam Rona, żyjącego w separacji męża, aby złożyć mu kondolencje. Najłatwiej zdobyć informacje, niezbyt klucząc; miałam gotową mglistą opowieść o znajomości z Joyce, ale Scranton patrzył już na kogoś innego, ledwie się przedstawiłam. Podeszłam do fotografii, na chwilę zastygłam z pochyloną głową, potem podniosłam chusteczkę, którą ktoś rzucił obok i skierowałam się do stołu z przekąskami. Przesunęłam wzrokiem po wczorajszych babeczkach i ciasteczkach, żałując świeżych łakoci z kawiarni. Udałam, że się zastanawiam, obserwując jednocześnie, jak Scranton przesuwa się po pokoju od jednej osoby do drugiej, tu chwytając czyjeś ramię, tam klepiąc po plecach i co jakiś czas spoglądając na wiszący na ścianie zegar. Ładna brunetka, dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat, szła za nim ostrożnie, jakby się bała nadepnąć mu na piętę. Córka w studenckim wieku, pomyślałam, ale chwilę potem podszedł do siedzącej w towarzystwie starszej pary młodej kobiety o zaczerwienionych oczach, I kiedy próbował ją objąć, wyszarpnęła się i pobiegła do łazienki. Para najpierw spiorunowała Scrantona wzrokiem, a potem ruszyła w ślad za kobietą. Obok siebie usłyszałam pomruk. Obejrzałam się; czterdziestolatka z siwymi włosami, patrzyła na Scrantona z podobnym gniewem w oczach. – To pewnie Bethany – mruknęłam, kiwnąwszy głową w kierunku łazienki. – Córka Joyce. Widziałam zdjęcia, ale stare, więc... – Tak, to Beth, biedaczka. A z nią rodzice Joyce. Wskazałam brunetkę.
– A to... ? Myślałam, że była tylko jedna córka. Siwowłosa tylko prychnęła. – Rozumiem. Wcale nie córka. Do stołu podeszła jakaś grupka i tamta pociągnęła mnie w kąt pokoju. – Jak mógł ją tutaj przyprowadzić? Rozwód jeszcze niezałatwiony. Joyce Scranton: nieszczęśliwa za życia i po śmierci. Odarta z godności nawet na uroczystości pożegnalnej, niemal pogrzebowej. Teraz z kolei ja spiorunowałam Scrantona wzrokiem, wbijając paznokcie w dłonie; potem upomniałam siebie, po co się tu zjawiłam: po informacje. – Było już niedaleko, prawda? Niestety... – przywołałam na twarz rumieniec – ... od jakiegoś czasu nie rozmawiałam z Joyce. Ciągle miałam zamiar, ale... – Zawsze się wydaje, że jeszcze zdążymy, prawda? Jak się okazało, na rozwód czasu zabrakło, chociaż wreszcie Joyce zaczęła się stawiać i walczyć o swoje. Nie bardzo w to wierzyła, ale przynajmniej podjęła rękawicę. Spędziłam jeszcze kilka minut z – jak się okazało – koleżanką szkolną Joyce, potem zaczęłam się przemieszczać, żeby zdobyć dalsze informacje o ofierze. Z różnym skutkiem. Odniosłam wrażenie, że była dość łubiana, ale atmosfera tego spotkania była taka sama jak w mediach: okoliczności śmierci dominowały nad kwestią jej życia. Po godzinie wysłuchiwania najróżniejszych: „Co za szaleniec robi to wszystko?” czy „Mój Boże, jeśli padło na Joyce, to kto może czuć się spokojny?”, opuściłam dom pogrzebowy i odszukałam Jacka. – Dobry ten Scranton. Postawiłam kołnierz, żeby chronić się przed wiatrem i nachyliłam nad kubkiem kawy na wynos, więc w obłoku pary Jack nie mógł zobaczyć, jak bardzo podoba mi się „ten Scranton”. Na świecie były miliony osób jak Joyce zdradzonych przez tych, którym ufały. Wiedziałam wprawdzie, że emocje nie mogą mi zaciemniać jasności osądu, nie mogłam jednak nie zaciskać zębów, gdy patrzyłam, jak kawałek od nas rodzina opuszcza dom pogrzebowy. – Jedna sprawa – ciągnęłam – to zmiana układu sił na rozprawie rozwodowej, druga to problem ubezpieczenia; trzeba sprawdzić, czy to dalej on miał dostać odszkodowanie. I nie ograniczyłabym się do Scrantona. Także tej jego pannie mogło się nie spodobać, że z rozwodem robi się nie tak. Wylał kawę na ziemię, przez chwilę wpatrywał się w kałużę, a potem wyrzucił kubek. – Może ubezpieczenie. Saul kiedyś to robił. – To jakaś osobna specjalność: robota ubezpieczeniowa? Spojrzał na mnie, a w jego wzroku wyczułam delikatną przyganę. Nie, coś mniej niż przygana. Jego wzrok przypomniał mi, że mam do
czynienia z zawodowymi zabójcami, którzy nie działają od przypadku do przypadku, bo tak się zachciało jakiemuś mafioso, lecz utrzymują się z przyjmowania zamówień. A chociaż z pewnością mu o to nie chodziło, jego oczy przypomniały mi, że nie mam prawa stawiać się nad takimi Saulami, bo i ja zabijałam za pieniądze. Po dłuższej chwili Jack spojrzał w bok. – Gówniana robota. Nie ona jedna. – Zatem to jedna z możliwości. Kilka niezależnych zadań ubezpieczeniowych, tak połączonych, żeby wyglądały na zawodowego mordercę. Wtedy można by uniknąć śledztwa towarzystw ubezpieczeniowych. Czy to mógłby być Saul? Pokręcił głową. – Nie. Artretyzm, ręce nie te, dlatego emerytura. Wcześniej? – Znowu pokręcił głową. – Był już po drugiej stronie zbocza. Nie dałby rady. – A ktoś inny? Mógłby otrzymać dość zadań ubezpieczeniowych, żeby zaczął myśleć o ich powiązaniu? – Jeden? Obmyślił to? Wątpliwe. Pośrednik? Niewykluczone. Też się specjalizują. Dopiłam kawę i także wyrzuciłam kubek. – Dobre, trzeba do tego posadzić Evelyn, żeby sprawdziła, kto mógł skorzystać na śmierci innych ofiar. Dostaliśmy od niej coś jeszcze? – Tak. Makler, druga ofiara. Nie akcje. Coś z narkotykami. Kozlova też sprawdza. Kontakty z mafią. Nic już więcej nie było do zrobienia, ale Jack stał zapatrzony gdzieś w przestrzeń. Od chwili spotkania z Saulem był spokojniejszy niż zwykle. Można by pomyśleć, iż z równowagi wyprowadziło go samo podejrzenie, że mógłby się zniżyć do romansowania z „uczennicą”, ale niepodobne było do niego, by się przejmował tym, co ktoś o nim myśli. – Saul podsunął ci jakiś trop, tak? – Tak. – Poklepał się po kieszeni na piersi i skrzywił, przypomniawszy sobie, że nie ma papierosów. – Pogłoska. Najpierw Evelyn. – No i co? – Opowiem ci po drodze. Prowadząc, Jack opowiedział mi historię Barona, dawnego płatnego zabójcy. Nie przyjaciel, znajomy, ale mówił o nim z szacunkiem. Przed dziesięciu laty Baron z własnej inicjatywy się wycofał. Rzadkie zdarzenie, ocenił Jack. Podobnie jak aktor czy polityk, także zabójca mówi sobie, że odejdzie, jak coś już tam osiągnie, na przykład kasę, albo poczuje
się zmęczony, ale w istocie, jak ktoś to już robi, to z musu. Zbyt duża kasa i zbyt wielkie uzależnienie od adrenaliny. Rozsądek podpowiada, by zrezygnować, kiedy jesteś na szczycie, ale myślisz: jeszcze dwa, trzy razy. Potem pojawiają się skazy: zawalisz coś, robisz się wolniejszy, zamówienia się przerzedzają, wtedy powiadasz: wrócę na szczyt i kończę. Do tego nie dochodzi i wreszcie rezygnujesz, bo jesteś na dnie, jak Saul. Baron powiedział „pas”. Spotkał kobietę, samotną matkę, która pracowała w klubie striptizowym, jednocześnie ucząc się w collegeu. Może patrząc na nią, pomyślał, że oto ktoś, kto usiłuje zerwać z dawnym życiem, więc i on może spróbować. Zakochali się w sobie, pobrali się, odkupił warsztat naprawy samochodów, założyli rodzinę. – Dobre, nie? Z beznamiętną twarzą wpatrywał się w szybę, ale w jego głosie zabrzmiało coś jak gorycz. – Rozumiem, że nie będzie: „A potem żyli długo i szczęśliwie”? – Powinno. Wiesz... – Wzruszył ramieniem. – Cynik we mnie: mowy nie ma. Pro i striptizerka? Marny film, nie w życiu. Ale optymista... – Znowu ruch barkiem. – Zerwał? Jest szczęśliwy? OK. – Wszyscy lubią happy endy. Ktoś na przekór wszystkiemu rezygnuje, kiedy jest na szczycie. Ładnie brzmi. – Tak. I o to kurwa chodzi. Ładna historia. – I co, nie wytrwał? – Myślałem. Ale Saul, że nie. Kilka miesięcy temu. Baron znowu jest. Szukał roboty. Żona odeszła. Z dziećmi. Co pierwsze, co drugie? Kto wie? – Czy wynieśli się, bo zaczął mówić, że wraca, czy wrócił, bo się wynieśli? – Tak. Obojętne. Nie szło się załapać. Za długo poza. Żadnej roboty. Nowy pośrednik? Nie wiedział, kto to taki. Starzy kumple? Powoli, mówią, powoli. Byłeś na aucie? Zaczynasz od początku. Pokaż się. Przypomniałam sobie, co Evelyn i Jack mówili o „reklamie”. – I dlatego Saul ci o tym powiedział. Bo to może być Baron, który chce się wykazać? – Tak. Jest więcej. Wjechał na autostradę międzystanową. Niecierpliwie czekałam na dalszy ciąg, ale musiałam odczekać, aż włączy się do ruchu i wyreguluje szybkość. – Kilka miesięcy temu Baron idzie do faceta. Pośrednik, zna go Saul, znam ja. Cooper. Dał mu coś na odczepnego. Pokaż się. Baron – OK. Wychodzą na ulicę. Baron, wybierz obiekt. Trzydzieści minut i się pokażę. Poczułam skurcz żołądka. – Chciał zabić na ulicy przypadkową osobę? I co? – Nic. Wal się, mówi Cooper. Znajdź jakiś inny sposób.
Całą minutę czekałam, aż serce się uspokoi. – Gdzie znajdziemy Barona? – Nie wiem. Ale wiem, jak Coopera. – Zróbmy to. Gdzie mieszka? – Właśnie tam jedziemy.
DWANAŚCIE Muzyka z pobliskiego lokalu wylewała się na ulicę. Stare country, które niezmiennie przypomina mi wycie kojotów. Gdyby ktoś mnie spytał, gdzie znaleźć jakiegoś pośrednika czy dealera, wybrałabym bar w stylu New Age, z tancerkami go-go i zlewami w łazience pokrytymi proszkiem, którym nie jest Javex. Rozmowa z Cooperem nie miała być tak gładka, jak się spodziewałam. Tak, znał Jacka. Tak, rozmawiał z Jackiem. W przeciwieństwie jednak do Saula, nie można było liczyć na to, że będzie trzymał język za zębami. Właśnie dlatego Jack zwracał się do niego tylko po informacje. Był biznesmenem w każdym calu; kupował i sprzedawał wszystko, co znaczyło, że z ochotą da Jackowi to, o co poprosi, aby zaraz potem zhandlować informacje, że Jack szuka Helter Skeltera. Bardzo nie lubił przemocy, więc Jack mógł mu czymś zagrozić, gdyby gadał, ale, jak powiedział, to tylko psuło kontakty. Kiedy zaproponowałam, żeby Jack został w drugim planie, oczekiwałam, że się sprzeciwi, tymczasem on powiedział: – Hm. Dobry pomysł. Lepiej, że w cieniu. Niedobre dla biznesu, gdybym musiał go potem zabić. Teraz więc czekałam pod barem w Kentucky, podczas gdy Jack oglądał go od środka. Wrócił po dziesięciu minutach. – Jest – powiedział. – Jak zwykle. Teraz trzeba... – Znaleźć miłe miejsce na przyjacielską pogawędkę. Już wyśledziłam dwa potencjalne. – Podeszłam do końca alejki i gestem modelki reklamującej samochód wskazałam południe. – Tam mamy porzucony magazyn. Duży, ale zawsze jest ryzyko nieproszonych gości, szczególnie o tej porze. – Wskazałam północ. – W tym kierunku jest mój faworyt, pusty sklep. Ciasny, ale wygodny. – Zobaczmy. Podprowadziłam go do stalowych drzwi. – Wejście jest od ulicy; zajrzałam przez okno, kilka pomieszczeń. Sądząc ze stanu napisu „Do wynajęcia”, stoi tak już jakiś czas. Jedyne zabezpieczenie to zakratowane frontowe okno. Jack obejrzał zamek i pokręcił głową. – Nie pójdzie. – Podniósł woreczek z narzędziami, który wziął z samochodu. – Nie ten sprzęt. – W porządku. Na pewno pójdzie gładko od wewnątrz. Trzymaj, wymienimy się. – Dałam mu swoją torebkę, a wzięłam woreczek i zajrzałam do środka. – Świetnie. Ściągnęłam kowbojki i stanęłam na palcach. Dziesięć stóp nad nami było
przeszklone okno bez krat. Wspięłam się na stojący o jard kontener i świecąc latarką z woreczka, zbadałam dokładnie ścianę, lokalizując miejsca na nogi i stopy tam, gdzie cegły były nadkruszone. Latarka do woreczka, woreczek na ramię, a ja na mur. Dotarłszy do okna, wpełzłam biodrem na szeroki parapet. Jedną ręką rozsunęłam zamek woreczka. Wyszła piłka do szkła. Wyszła przyssawka. Szczęśliwie wyszła też szyba. Przechyliłam się przez framugę i ułożyłam ją na podłodze. Potem przeczołgałam się, zeskoczyłam i zbiegłam na dół. Od tej strony zasuwa na tylnych drzwiach była banalna. Leciutko się uśmiechnęłam, ale dopiero po chwili otworzyłam z poważną miną. Jack pokręcił głową. – Czuję się stary. – Kiedy za długo wpatrujesz się w lustro, szukając starości, w końcu ją znajdujesz. Po uszy już miałam gadania. Siedzieliśmy nad drinkami dobrą godzinę, a ja nic, tylko nawijałam i nawijałam. Co innego robić w barze? Tańczyć? Jack prędzej odstrzeliłby wszystkie światła. Nie mogliśmy też pić; spostrzegawczość i refleks musiały pozostać nietknięte. Pozostawała więc tylko rozmowa, co nie byłoby takie złe, gdyby Jack też chciał w niej uczestniczyć. W normalnych warunkach nie byłoby z tym żadnego kłopotu. Gadanie jest niezłe. Wypełnia ciszę, nie pozwala myślom zabłąkać się w miejsca, gdzie nie powinny przebywać. Tyle że warunki nie były normalne. Byłam na tropie, a obiekt znajdował się raptem o dwadzieścia stóp. OK, Cooper był kontaktem, nie robotą. Dealer, ale z tego, co widziałam, klienci sami się napraszali. Był też pośrednikiem, ale skoro odrzucił ofertę Barona, coś tam jeszcze w nim tkwiło. Tyle że nic z tego się nie liczyło, gdy tym, co mnie odurzało niczym dym pejotlu, był zapach ofiary. – Więc w Peterborough miałaś... – podsunął Jack. Jego ostry głos gwałtownie wyrwał mnie z zatopienia się w sobie, co dla umysłu było nieprzyjemnym zaskoczeniem. Usiłowałam znowu się wycofać, ale to się nie udało. Nie spuszczał ze mnie wzroku. – Na co chodziłaś, Dee? – Socjologia, angielski, łacina, z której nigdy nie miałam żadnego... – Urwałam. – Chyba nowy klient. Jack zerknął w lustro obok naszego stolika. Jemu pozwalało wcisnąć się w kąt boksu, mnie siedzieć tyłem do baru, a jednocześnie obserwować wszystkich, a przede wszystkim ciemnowłosego, brodatego czterdziestolatka, który miał na
głowie kowbojski kapelusz z czarnego zamszu i pasującą do niego koszulę. Cooper. Patrzyłam dostatecznie długo, aby zorientować się w schemacie jego działań. Klient podchodzi, dwie minuty pogawędki, klient wychodzi, dwie minuty później Cooper idzie do toalety ulokowanej obok tylnego wyjścia. Pięć minut później Cooper jest znowu na swoim stołku, z lżejszą saszetką i cięższym portfelem. Czekaliśmy na odpowiedniego klienta i ten właśnie się nadawał: mężczyzna w średnim wieku, wyprasowane niebieskie dżinsy, kowbojski kapelusz, który najwidoczniej tylko z rzadka opuszczał szafę. Nawiązała się obowiązkowa rozmówka, w czasie której Jack skierował się do frontowego wyjścia. Przysięgłabym, że słyszałam jakiś radosny szczebiot, gdy mijał ucieleśnienie lalki Chatty Cathy. Minutę później także i klient poszedł do wyjścia, co zrobiłam i ja, tyle że moim celem była toaleta. Minęłam ją jednak i znalazłam się na tylnym podwórku. Klient stał na skraju parkingu i wpatrywał się podejrzliwie w ciemną alejkę, obawiając się wejść w nią bez opiekuńczego towarzystwa Coopera. Pochyliwszy głowę, aby ukryć twarz, ruszyłam w jego kierunku, nucąc jakąś melodię Cowboy Junkies. Może nie bardzo przypominała country, ale w końcu nie byłam na scenie. Mężczyzna poruszył się niespokojnie; uniosłam głowę, uśmiechnęłam się do niego i odchyliłam połę kurtki, żeby dojrzał sterczącego z kabury glocka. Rzucił się do ucieczki, a ja zajęłam jego miejsce, powoli wycofując się w cień. Każdy zeschnięty listek przesuwający się po chodniku brzmiał jak gnieciona gazeta. Woda głośno skapywała do jakiejś kałuży. Nie, nie woda, płyn odmrażający z zaparkowanego samochodu, wiatr przyniósł słodkawy zapach. Gdzieś z lewej buczała i migotała latarnia. Żaden z tych dźwięków mnie nie rozpraszał, a tylko wyostrzał obraz. Tylne drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Głos Coopera. Nie byłam w stanie rozróżnić słów, ale zapamiętałam jego brzmienie. Kobiecy śmiech. Odrobinę się wychyliłam, wpatrzona w ciemny prostokąt drzwi. Cooper wyszedł na parking i się rozejrzał. Kiedy spojrzał w alejkę, pomachałam ręką, ciągle trzymając się cienia. Przechylił głowę, jakby się zastanawiał, że jakoś nie jestem podobna do faceta, któremu wyznaczył to miejsce. Dyskretnie pomachałam plikiem banknotów, więc uznał, że nie ma co się certolić. Kiedy ruszył, ja zaczęłam się powolutku wycofywać w głąb alejki. Poszedł za mną; na końcu alejki wskazałam wnękę, weszłam w nią, otworzyłam drzwi i zrobiłam kilka kroków do tyłu. Stanął w progu i zmarszczył brwi. – Co to... Wykręciłam mu rękę tak, że padł na kolana. – Jezu!
Ochrypły, nosowy głos. Zmieniłam trochę uchwyt, podniosłam go i wprowadziłam do pokoju, kopniakiem zamykając drzwi. Próbował się uwolnić, ale ostrzegawczo zwiększyłam skręt przegubu i kopnęłam w zgięcie kolana. Gdy się zatoczył, wykorzystując impet ruchu, rzuciłam go twarzą na ziemię. Nadal trzymałam jego wykręconą rękę. – Krzyknij, a złamię ci nadgarstek – ostrzegłam. Jack wśliznął się przez uchylone drzwi, które zamknęły się za nim z lekkim kliknięciem. Spojrzał na Coopera, potem przesunął się pod ścianą, broń trzymając lufą w dół. Zajął miejsce, gdzie Cooper nie mógł go zobaczyć, on zaś był w stanie obserwować nas i drzwi. – Forsa jest w tylnej kieszeni – warknął Cooper. – Także trochę stuffu. – Nic mnie nie obchodzi twój towar ani forsa, którą masz z niego. – Nachyliłam się tak, by poczuł mój ciężar na plecach. – Zgłosił się do ciebie facet, który szukał... Nie dał mi dokończyć. – Przychodzi do mnie wielu ludzi i pyta o wiele rzeczy. Lekkie przekręcenie ramienia wystarczyło, by syknął. – Jeszcze nie skończyłam pytania. Jak będziesz mi przerywał, wszystko potrwa o wiele dłużej. Facet ma ksywę Baron. Chciał się wykazać, więc zaproponował, że zabije wskazaną przez ciebie ofiarę. Cooper głęboko westchnął. – Chcę adwokata. Skłoniłam się tak, by dalej nie mógł mnie zobaczyć i teatralnym szeptem oznajmiłam: – Tak zwykle dopadają cię gliniarze, Cooper? Gdybym była jedną z nich, miałbyś kłopoty, jeśli masz kieszenie pełne gówna. Widzisz, sprawa jest odrobinę bardziej skomplikowana. Ja nie jestem gliniarzem, ty nie jesteś dealerem, który przy okazji przekazuje zlecenia na ofiary. Jestem zaniepokojoną obywatelką, a ty sumiennym obywatelem. Chcemy porozmawiać o tym niebezpiecznym Baronie. Jest twoim klientem? – Dał dupy. Ja się od takich rzeczy trzymam z daleka. – Bardzo dobre postanowienie. Jako sumienny obywatel, chcesz być pewny, że Baron istotnie nikomu nie zagraża, więc, chociaż nie masz z nim żadnych związków, powiesz mi, jak mogę się z nim skontaktować. Milczenie. Cooper rozważał możliwości. Mógł powiedzieć, że nie wie, jak dotrzeć do Barona. Albo udzielić fałszywej informacji. Niemniej jednak po dwudziestu sekundach odrzekł: – Dał mi swój numer. Mam go w komórce.
Powiedział, gdzie trzyma aparat. Wyjęłam go i przekazałam Jackowi. Podczas, kiedy szukał, ja trzymałam lufę przy głowie Coopera. Wiedział, że ktoś jest ze mną, ale to go chyba nie zaskoczyło. Gliniarze zawsze funkcjonują w parach, a on niezależnie od tego, co mówiłam, uważał mnie za policjantkę. Gra była fair: gliniarze występują po cywilnemu, aby nie musieli trzymać się reguł, ale za to on nie musiał bać się aresztowania. Jack kiwnął głową, że numer jest. Wklepał go do książki adresowej swojego łatwego do pozbycia się, z góry opłaconego aparatu, wykasował w komórce Coopera i pchnął ją w moim kierunku. Umieściłam telefon na powrót w kieszeni Coopera, a potem wyciągnęłam pieniądze, które Jack dał mi na zapłacenie za informację. Nie widziałam w tym sensu, ale Jack się upierał, a skoro forsa była jego, to czemu nie. Kiedy jednak teraz stałam z banknotami w ręku, zawahałam się. Myślałam, że Jack coś mruknie czy ponagli mnie gestem, ale gdy się nie odzywał, spojrzałam na niego. Z beznamiętną twarzą stał i czekał. Nasze spojrzenia się spotkały. Odwróciłam wzrok i rozrzuciłam banknoty wokół Coopera.
TRZYNAŚCIE Po drodze do Evelyn Jack zatrzymał się przy automacie na jakimś odludnym rogu ulicy, aby sprawdzić numer, jaki dał nam Cooper. Siedziałam w samochodzie, popijałam kawę i przypatrywałam mu się w budce. Pochylony odwrócił się do mnie plecami, a w zimnym powietrzu para przypominała dymne sygnały. Opuściłam szybę, ale nic nie mogłam usłyszeć. Zaskrzeczał jakiś nocny ptak. Rozejrzałam się po otaczającym osiedle lasku i pomyślałam o domu. Wrócił ze zmarszczonymi brwiami i nieobecnym wzrokiem, co, jak już się nauczyłam, znaczyło, iż mam się uzbroić w cierpliwość. Odezwał się, dopiero gdy byliśmy na autostradzie. – Ktoś odpowiedział. Nie on. – Dał nam zły numer? – Natychmiast, zanim odpowiedział, pokręciłam głową. – Nie, to nie tak. Po co miałby trzymać fałszywy numer, a gdyby chodziło o jakiś kod, powiedziałby. Nie wydawało się, żeby coś ukrywał. Więc albo sam Baron dał mu zły numer, albo go zmienił. – Spojrzałam na Jacka, żeby coś zgadnąć z jego wyrazu twarzy. – Czy ani jedno, ani drugie? – Numer Barona. Nie on. Chciałam powiedzieć coś o irytacji, w jaką wprawia mnie konieczność łamania kodów Jacka, ale nie był chyba w nastroju do żartów. Znowu milczał, najpewniej myśląc o Baronie. – Czy ten, kto odebrał, zna Barona? Lekko wstrząsnął głową, jakby odganiał myśli. – Trudno powiedzieć. Zaraz pytania. Kto mówi? O co chodzi? Skąd mam numer? – W każdym razie nie Baron? – Jack pokręcił głową. – Jest jakiś sposób, żeby namierzyć ten numer? – Evelyn. *** – Co, Jack tak oszczędza? Nie mógł ci na noc kupić motelu? – spytała Evelyn, cofając się, aby zrobić mi miejsce. Jej dłoń spoczywała na barku masywnego owczarka niemieckiego. Widząc moje wahanie, ponagliła mnie gestem. – Są tresowane. Bez mojego znaku nie zaatakują. Zerknęłam na drugiego, jeszcze większego owczarka, który gapił się na mnie z drugiego kąta hallu. – Mogłabym ja przypadkiem dać taki znak?
– Wejdźcie. – Gdy znalazłam się w środku, puściła obrożę. – To jest Ginger. A tam Scotch. Przywitajcie się. Wyciągnęłam przed siebie dłoń z rozczapierzonymi palcami; psy ją obwąchały. – A teraz do siebie – zakomenderowała. Jeden za drugim wspięły się po schodach. Weszłam do saloniku, ale zaraz za progiem zachwiałam się, gdyż po długiej jeździe złapał mnie kurcz łydki. Jack chwycił mnie za ramię, ale się wyrwałam. Na jednej nodze doskoczyłam do sofy i klapnęłam na nią. – Kawa ma być bardzo mocna? – spytała Evelyn. – Czy może przez kroplówkę? – Zrobię – powiedział Jack. – Dee? Opowiedz. – Nareszcie zrozumiałeś korzyści z partnerstwa – zakpiła Evelyn. – Chociażby to, że zdejmuje z ciebie ciężar gadania. Jack ruszył do kuchni. Podciągnęłam nogę i zaczęłam rozcierać mięsień. – Jeśli chcesz coś na to, tylko powiedz. Mam całą szafkę paskudztwa. Tyle jest dzisiaj maści i płynów. – Rozsiadła się w fotelu. – Więc co się stało z Baronem? Zerknęłam na Jacka, ale już znikał w kuchni. Opowiedziałam, jak było. – Najważniejsze teraz to go znaleźć. – Wydawało się, że chce się zaraz wziąć do roboty, ale teraz ona zerknęła w kierunku kuchni. – Dowiedziałam się czegoś więcej o Kozlovie. Był dawniej związany z rodziną Nikolaevów. Nieduża, ale jedna z pierwszych w Ameryce, – Znasz ich? – Znam ich znajomych; tak dowiemy się więcej o Kozlovie. – Miał ubezpieczenie? – zawołał z kuchni Jack. Przedstawiłam Evelyn naszą teorię. – To znaczy, trudno to nawet nazwać teorią – dodałam, kiedy Jack wrócił z kawami. – W tej chwili to jedno z nasuwających się wyjaśnień. – Akurat niezłe. Ludzie umierają, ktoś na tym korzysta i najczęściej są to pieniądze. Zobaczę, co uda się wygrzebać. Najpierw jednak poszukam Barona. Biedny kutas. Ktoś inny powiedziałby to ze smutkiem, może nawet ze współczuciem. Nie Evelyn. Plecy Jacka lekko zesztywniały; wstał, jakby chciał ukryć tę reakcję. – Mówiłam ci, że tak będzie. Nie mówiłam? – Mówiłaś. – Jack podszedł do komputera i włączył monitor. – Zacznijmy. Evelyn spojrzała na mnie. – Kiedy Baron się wycofał, powiedziałam Jackowi, że to nie wyjdzie. Nigdy nie wychodzi. – Bez kłótni – przypomniał Jack. – Ale mówiłeś, że trzeba dać mu szansę.
– Żaden błąd. Mam zacząć? – Nie znasz hasła. – Nie? Wpatrzyli się w siebie, ale Evelyn tylko pokręciła głową. – Jest w tobie coś sentymentalnego, Jack. – Optymistycznego. Też nie błąd. Dee nie musi słuchać tego gówna. Koniecznie? Dobrze, miałaś rację. Albo dawaj hasło, albo... – Wstań od klawiatury, zanim coś zepsujesz. Numer Barona nic nam nie dał, a w każdym razie nie natychmiast. Evelyn przeprowadziła kilka rozmów internetowych, żeby namierzyć numer telefonu i odszukać Barona przez kontakty kryminalne. – To nie da skutków od razu, więc ty możesz się zająć tropem narkotykowym, podczas gdy ja razem z Dee sprawdzę Kozlova i teorię ubezpieczeń. – Niepotrzebna ci. – Tobie też nie. Nie ma co jej brać na taką robotę. – Evelyn ma rację – poparłam ją. – Niewiele ci pomogę, gdy chodzi o narkotyki, a sądząc po reakcji Saula, nawet nie powinnam. Zostanę i pomogę Evelyn. Stojący plecami do Evelyn Jack popatrzył mi w oczy i lekko pokręcił głową. Zrozumiałam: Evelyn nie potrzebowała mojego wsparcia, chodziło tylko o pretekst, żebym z nim nie jechała. *** Jack wyjechał przed świtem, Ja zostałem z Evelyn, żeby prowadzić poszukiwania. W szkole byłam uczennicą co najwyżej średnią, w policji nigdy nie myślałam o karierze detektywa, przede wszystkim z powodu roboty papierkowej. Co prawda, teraz jako trzydziestolatka podjęłam kursy w college’u, ale tylko z tej przyczyny, że wiele czasu spędzałam aktywnie w terenie, więc mogłam jakąś odrobinę poświęcić na ćwiczenia mózgu. Jednak w pracy nad tą sprawą nie bardzo mnie pociągało surfowanie po Internecie i odwiedzanie starych kumpli emerytowanej płatnej morderczyni. Upływały ostatnie godziny życia kolejnej ofiary i dlatego wolałam być z Jackiem, wypytując czy zmuszając do odpowiedzi kolejny kontakt. Gdyby spytać, czy ufałam Evelyn, odpowiedziałabym: nie. Nie czułam zagrożenia – nie w jej wieku – ale przecież jej nie znałam. Specjalnie mi to nie przeszkadzało. Kiedy jeszcze służyłam, miałam różnych partnerów. Do niektórych, nawet kiedy minął już pierwszy okres pewnej sztywności, bo oto pojawiał się ktoś
nowy, nadal nie miałam zaufania. Kiedyś pracował ze mną w parze facet, od którego prędzej oczekiwałabym strzału w plecy niż obrony, ale nigdy nie dałam mu tego odczuć. Parę razy wręcz podsłuchałam, jak nabija się z kumplami z mojej naiwności. Jednak kiedy pewnego razu usiłował mi podłożyć świnię, tak wszystko odkręciłam, że nie potrafił się zorientować, co poszło nie tak. Skoro udało się z nim, nie widziałam powodu, dla którego nie miałoby się udać z Evelyn. Na początek wzięłyśmy się za kwestię ubezpieczeń. Można było się tego dowiedzieć w sposób legalny, ale ten zawsze jest powolny i zostawia tropy, tymczasem Evelyn znała drogi na skróty po krainie informacji. Do śniadania miałyśmy listę ofiar, informacje o polisach i beneficjentach. Nic nie sugerowało morderstwa dla pieniędzy Odszkodowanie za Carsona Morrowa dostawała jego żona, ale było tego ledwie piętnaście tysięcy, prawie nic, jeśli pamiętać, że był jedynym żywicielem, a mieli dwójkę dzieci. Rodzina Mary Lee dostawała ćwierć miliona, niezłą sumkę... tyle że trzeba ją było podzielić między pięcioro dzieci i jedenaścioro wnucząt. Z dziesięciu tysięcy dolarów z polisy Leona Kozlova niewiele zostawało po uregulowaniu kosztów pogrzebu. Nic więc nie przemawiało za teorią ubezpieczeń. Może na przykład żona Morrowa miała inny powód, aby go zabić, a pieniądze stanowiły dodatkową okrasę. Może rozgałęziona rodzina Lee spiskowała przeciwko niej. Może Kozlov miał jeszcze jedną, poważniejszą polisę. Światełka zamigotały przy Alicii Sanchez. Nie byłam tego pewna, ale miałam wrażenie, że ubezpieczenie na życie u niezamężnej studentki collegeu to rzadkie zdarzenie. A ćwierć miliona dolarów to znacznie więcej niż koszty pochówku. Trudno mi było wyobrazić sobie rodziców, zabijających dla pieniędzy dziecko, ale Sanchez miała dwóch braci, z których jeden popadł już w konflikt z prawem. Do mamy i taty można się było zwrócić o pożyczkę, wiedząc, że dysponują forsą, a bolejącym nad stratą jednego dziecka, trudno byłoby pewnie odmówić prośbie drugiego. Dość zawiła teoria, ale zawsze jakaś. Wczesnym przedpołudniem pojechałyśmy spotkać się ze znajomym Evelyn, który miał wiadomości o rodzinie Nikolaevów. Po niecałej godzinie jazdy zatrzymałyśmy przy kompleksie bloków kwaterunkowych. – Niedaleko – zauważyłam. – W twoim wieku bardzo się dba o jak największy dystans między sobą a kolegami, żeby nikt nic nie wyniuchał. W naszym nie ma się już czym przejmować, a o wiele łatwiej wpaść na kawę, jeśli nie trzeba jechać przez pięć stanów. Kluczyła wąskimi uliczkami, kierując się na tył osiedla. – Maggie i Frances to dziewczyny, które znam od lat. Może już nie bardzo dziewczyny. Jeszcze bardziej są emerytkami ode mnie, ale ciągle wiele wiedzą, bo
kołysanie się w fotelu je nudzi. Nie, nie były do wynajęcia, takich było nas raptem kilka. Maggie i Frances... – Przez jej wargi przemknął uśmiech. – Lepiej niech same ci powiedzą. Bardzo lubią to robić. Przyjrzałam się budynkom. Tablica na froncie informowała, że mieszkania są własnościowe, ale wszędzie widziałam oznaki zaniedbania, które zawsze wiązałam z mieszkaniem na cudzym. Niemniej dom przed którym zatrzymała się Evelyn wyglądał inaczej: zamiast zdeptanego trawniczka ogródek w angielskim stylu, zamiast popękanych płyt chodnikowych równo ułożony bruk, dobrze utrzymana, dziesięcioletnia honda pod daszkiem na podniszczonym, ale świeżo wyremontowanym podjeździe. – Razem tu mieszkają? – Są partnerkami. – Przez tyle lat? Małżeństwa tyle nie trwają, a co dopiero pary zawodowe. Teraz pewnie to już bardziej przyjaźń niż biznes. – Więcej niż przyjaźń i biznes. – Takie partnerki... Evelyn otworzył swoje drzwiczki. – Durny wyraz prawda? Wszyscy niby wiedzą, o co chodzi, ale używamy eufemizmów. – I tak lepiej niż pięćdziesiąt lat temu. – E, tam. Także i ja wysiadłam z auta. – Więc Maggie i Frances pracują dla Nikolaevów? – Nie, trzymają z takimi, którzy pracowali. Geje. Mafia i dawniej, i teraz niechętnie patrzy na gejów, więc mieli dziewczyny, z którymi mogli się pokazywać. W zamian rosyjska mafia dawała im ochronę i informacje.
RUSS Papier toaletowy. Zanim Russ Belding wyszedł z domu, żona spytała, czy coś jeszcze potrzebne ze sklepu. Nie, odrzekł Russ, ale kiedy teraz zobaczył Champa, teriera, który przycupnął w krzakach, przypomniał sobie, że wczoraj umieścił na uchwycie ostatnią rolkę i nie powiedział o tym. Wyjął z kieszeni komórkę; 7:57. Za późno. Brenda lubiła być w sklepie zaraz po otwarciu, bo wtedy tłok był najmniejszy. A nie miała komórki. Może sam kupi, wracając do domu? Nienawidził zostawiać Champa w samochodzie. Dzień był chłodny, ale na Florydzie znaczyło to coś innego niż w Detroit. Nawet przy otwartym oknie rozpalone słońce zamieniało wnętrze samochodu w piec. Czy starczy papieru do jutra? Pełna rolka, założona wczoraj, powinna się zużyć... Russ zachichotał pod nosem. Trzydzieści lat w marynarce i wykształcenie techniczne owocowały oto w wyliczaniu trwałości papieru toaletowego. Przyjemności emerytury. Na odgłos śmiechu pana, Champ wyskoczył z krzaków i obiegłszy Russa, owinął mu smycz wokół nóg. Wyplątując się z niej, Russ myślał, że może powinien zużyć wolny czas na coś tak pożytecznego jak tresura psa. W krzakach śmignęła wiewiórka; Champ szarpnął się za nią tak gwałtownie, że mało nie przewrócił Russa. Ciekawe, ile też jest siły w takim piesku. Można by się tym zainteresować od strony naukowej. Russ zszedł ze ścieżki i zbliżył się do miejsca, gdzie Champ wcześniej kucał. Zanim cokolwiek zobaczył, doleciał go smród psiego gówna. Sięgnął do kieszeni po torebkę, ale nic nie znalazł. Starzejemy się, kapitanie, powiedziałaby Brenda. A pierwsza zaczyna odchodzić pamięć. Rzut oka w lewo i prawo. Ścieżka była pusta, jak niemal zawsze w tym niedawno otwartym parku. Biegacze mieli swoje dróżki, rodzice z dziećmi trzymali się terenu zabaw, więc ten zaciemniony skraj zostawiony był tym, którzy lubili odludzie. Russ raz jeszcze spojrzał na brązową kupkę, parującą w rannym powietrzu, i podniósł duży dębowy liść. Zostawisz brud na pokładzie i zaraz ktoś się pośliźnie. Kiedy nachylał się nad psimi odchodami, Champ warknął. – Takiś schludny, marynarzu? Proszę! Coś uderzyło w podstawę czaszki. Błysk bólu w ułamku sekundy, który nawet nie pozwolił na uformowanie się myśli. Potem ciemność.
Mężczyzna schował broń do kabury i zasłonił ją koszulą. Jednocześnie rozejrzał się, by upewnić się, że ścieżka nadal jest pusta. Mały pies, ujadając histerycznie, biegał między nim a ciałem, które leżało tak jak padło, o kilka stóp od dróżki. Z plastikowej koperty wyjął złożoną stronicę. Jeszcze jedno spojrzenie, nachylił się i wsunął papier do tylnej kieszeni spodni mężczyzny, a potem ruszył na północ, trzymając się trawy, w której jego adidasy nie zostawiały wyraźnych śladów.
CZTERNAŚCIE Poszłyśmy brukowaną dróżką. Przygotowany na Halloween kot z czarnego kartonu zwisał z haka przy drzwiach. Z ogona zwieszał mu się napis: „Pociągnij mnie”. Posłuchałam. Kot zamiauczał, przewracając w przerażeniu ślepiami. Evelyn pokręciła głową i przycisnęła dzwonek. Chwilę później otworzyła nam przystojna kobieta na wózku inwalidzkim. Kiedy Evelyn nachyliła się, aby ja ucałować, z wnętrza domu nadbiegła druga. Była niższa, bardziej krągła, miała kitkę siwych włosów i wyblakłe niebieskie oczy. – Frances! – skarciła pierwszą. – Ile razy mam ci powtarzać, żebyś drzwi zostawiła mnie. Zamek jest za wysoko. Pierwsza podała mi rękę. – Dee, prawda? Nazywam się Frances, a ta opiekuńcza kwoka to Maggie. – Żadna ze mnie kwoka. Chodzi o to, że lekarz zabronił ci się podnosić. A to musiałaś zrobić, żeby sięgnąć do klamki. – Mam sześć stóp wzrostu i nie muszę się podnosić. – Frances znowu popatrzyła na mnie. – Nie przejmuj się. Wózek pojawił się niedawno i Maggie jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić. – Ja? – obruszyła się Maggie, przesunęła się obok Frances, objęła Frances i chwyciła moją rękę w obie dłonie. – A więc to ty jesteś nowa! Wspaniale. Bardzo się cieszymy, że możemy ciebie poznać. Frances przewróciła oczyma. – Idę o zakład, że takiego powitania jeszcze nigdy nie słyszałaś. Maggie zaprowadziła nas do saloniku. Na pierwszy rzut oka widać było, że podobnie jak przed domem, także w jego środku wiele zrobiono, by nadać mu miły, przytulny wygląd. Orientalny dywan, kiedyś może wart tysiące, teraz wyblakły i miejscami postrzępiony. Na sofie poduszki z błyszczącymi paciorkami, pasujące do nich fotele o wytartej tapicerce. Wszystkie blaty wypolerowane. W przeciwieństwie do domu Evelyn, na ścianach żadnych obrazów, natomiast dużo fotografii, także na stołach, stolikach, kominku, najróżniejsze ramki, od plastikowych ze sklepu po wysmakowane z rzeźbionego drewna. Wspomnienia z całego życia. – Dla Evie kawa – powiedziała Maggie. – A dla ciebie, kochanie? Kawa, herbata, coś zimnego? – Kawa, proszę. Z mlekiem albo śmietanką, co tam macie pod ręką. – Proszę, co to znaczy dobre wychowanie. Evie, robisz sobie notatki? Evelyn otworzyła usta, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Maggie już nie było. Rozglądałam się po fotografiach, aż wreszcie zatrzymałam wzrok na
jakiejś starej, ustawionej obok telefonu. Dwie uśmiechnięte dziewczyny, za nimi Mount Rushmore. [Góra w Dakocie Południowej z wykutym wizerunkiem czterech prezydentów USA.] Maggie i Frances. Poznałam je po uśmiechach, które nie zmieniły się przez czterdzieści lat, od chwili, gdy zrobiono zdjęcie. Czas lepiej obszedł się z Frances. Na starej fotografii miała rysy zbyt ostre na swój wiek. A Maggie? Była olśniewająca, blond loki, piegi, gładka skóra i figura, która mogła rywalizować z Marylin Monroe. – Piękna była, prawda? – usłyszałam Frances. – No i dalej jest. – Miła jesteś – powiedziała Maggie od drzwi kuchennych. – Czas nie był dla mnie łaskawy, ale dał mi to, o co mi chodziło. – Wczesną i wygodną emeryturę – zaśmiała się Frances. – Nie dorobiłyśmy się może fortuny, ale jest całkiem nieźle. Maggie uśmiechnęła się ironicznie i przeciągnęła palcem po ramieniu Frances. – Nie o to mi chodziło. Frances spłoniła się i spuściła oczy jak szesnastolatka, a potem chwyciła dwie filiżanki z tacy, którą Maggie postawiła na stoliku, i nachyliła się, ofiarując mi jedną. – Evelyn już ci mówiła, czym dawniej się zajmowałyśmy? – spytała Frances. Pokręciłam głową. Maggie podniosła rękę, żeby Frances jej pozwoliła wyjaśnić. – Podręcznikowy wzór babskiej sztuczki z zaufaniem. Najpierw znajdujesz samotnego, bogatego mężczyznę, a wierz mi, wszyscy bogaci są samotni. Potem nasyłasz na niego kogoś, kto tak wygląda. – Machnęła ręką w kierunku starej fotografii. – Kiedy zostaje zaproszona do domu, zadba już o to, żeby drzwi nie zostały zamknięte. Gawędzą sobie przy koktajlach, a w tym czasie jej partnerka dokładnie wszystko sprząta. Frances potrafiła się uwinąć w trzydzieści minut. – A ponieważ Maggie potrafiła ich kokietować trzydzieści pięć minut, więc był margines bezpieczeństwa – dorzuciła z uśmiechem Frances. – Trzydzieści pięć? Kochana, mogłam bawić się z nimi całą godzinę, a dochodzili najwyżej do pocałunku w policzek. Frances znowu przewróciła oczyma. – Godzinę? Pamiętasz tego Szweda? W Atlancie. Gdyby nie ja... – Dobrze, dobrze, Dee i Evie nie przyjechały wysłuchiwać naszych wspomnień – powiedziała Maggie. – W czym wam możemy pomóc? – Chcemy porozmawiać z kimś, kto trzymał z rodziną Nikolaevów w latach siedemdziesiątych. Ciągle kontaktujecie się z Peterem, prawda? – W przyszłym miesiącu jedziemy na Florydę do niego i Chance. – Zmarszczyła brwi i spojrzała na Frances. – Chance czy Enrico? – A jakie to ma znaczenie? – wzruszyła ramionami tamta. – Od czasu śmierci Ivana, gdy się z nim spotykamy, zawsze jest jakiś Chance czy jakiś Enrico. Osiemnastoletni ratownik. Niektórzy mężczyźni w pewnym
wieku – obojętne, hetero czy homo – wywalą cały portfel na pierwszy płaski brzuch, który się napatoczy. – Ale niepotrzebny nam Peter, abyście miały dojście do Nikolaevów – zauważyła Maggie. – Mały Joe jest w domu starców pod Detroit. – W domu starców? – powtórzyła Evelyn. – To chyba brat Borisa Nikolaeva, prawda? – No cóż, może nieładnie wobec własnego brata, ale Boris niewielki miał pożytek z Joego. Nie mam mu tego za złe. Kilka lat temu Joe zaczął paplać, kiedy powinien był trzymać język za zębami, więc Boris wysłał go do domu opieki. Joe nigdy nie był najostrzejszą kosą w rodzinnej szopie, ale jeśli chcecie kogoś pociągnąć za język, ten pasuje jak ulał. Największy problem był zawsze z tym, żeby się zamknął. – Będzie jakiś problem, żeby się tam z nim skontaktować? – spytałam. – Mają go tam na oku? Frances zaprzeczyła. – Ten, kogo rodzina odstawia na bok, to persona non grata. Owszem, odwiedzają go, pamiętają o rocznicach, ale jest już poza biznesem. Nic mu nie mówią, więc nic nie może wypaplać. O obecnych sprawach, ale o przeszłości... Dziś mało kto przejmuje się przeszłością. Frances przeszukała w Internecie prywatne domy spokojnej starości w okolicach Detroit, aż wreszcie trafiła na jeden, który wydał jej się znajomy. Potem trochę odpoczęłyśmy i zaczęłyśmy szykować się na wyjazd do Michigan. – To stary facet – powiedziała Evelyn, zatrzymując się na parkingu pod centrum handlowym. – Pokaż mu dekolt i kawałek uda, a powie, co zechcemy. – Świetnie – powiedziałam. – Znajdziemy ci jakiś push up i minispódniczkę. Przygwoździła mnie wzrokiem. – Kiedyś sama się dowiesz, że od pewnego wieku żaden stanik już ci nie pomoże. Z kimś takim jak Mały Joe to musi być młoda laska. – Czyżbym nie mówiła, że żadna ze mnie Mata Hari? – Dee... – Nie chodzi mi o żadne feministyczne bzdury. Po prostu nie nadaję się do uwodzenia. Kiedy jeszcze byłam w policji, szef kiedyś kazał mi stanąć na rogu ulicy w mini i topie z wielkim dekoltem. Wyglądałam jak ostatnia ćpunka. – OK, może być bez mini. – A co z topem? Westchnęła. – Zobaczymy, co one tutaj mają.
Zmięłam opakowanie sandwicza, umieściłam je w torebce, tę złożyłam w kostkę i nachyliłam się, by strząsnąć z biustu okruszki. Niewiarygodne, co oni teraz wyprawiają ze stanikami. Trochę taśmy elastycznej, parę drucików, żelowe wkładki „konturowe” i można by pomyśleć, że piersi same chcą wyskakiwać. Evelyn wybrała mi sweter – do połowy uda, pięćdziesiąt procent lycry i dwadzieścia procent angory, sto procent wyuzdania. Do tego obcisłe dżinsy, buty do kostek, czerwone nakładane paznokcie i biżuteria dzwoniąca przy każdym kroku. Kiedy wróciłyśmy do niej, zajęłam się włosami i makijażem. Nawet przez chwilę się zastanawiałam nad Jackową blond peruką, ale wtedy już naprawdę wyglądałabym jak ostatnia dziwka. Zdecydowałam się więc na długą, brązową od Evelyn; wzięłam lokówki oraz spray do włosów i tak długo nad nią pracowałam aż przypominała coś, co nałożyłabym na zbiorowe zdjęcie w ósmej klasie: szelakowe wspomnienie czasów długich włosów i heavy metalu. Mafijna przynęta. Teraz była mi jeszcze potrzebna guma balonówka i akcent z Jersey. Prowadziłyśmy na zmianę, zjadłyśmy po drodze obiad i do Glory Acres zajechałyśmy zaraz po wpół do czwartej. Dwupiętrowy wiktoriański budynek, kiedyś prawdziwa rodzinna siedziba, potem stopniowo poszerzana, tu przybudówka, tam nowe skrzydło, bez żadnej dbałości o zachowanie stylu. O ścianę stały oparte rusztowania dwóch huśtawek, ale już bez siedzeń. Na krzewach jutowe worki, poidła dla ptaków odwrócone do góry dnem. Dom w stanie hibernacji. – Najpierw sama z nim porozmawiam – oznajmiła Evelyn, kiedy wchodziłyśmy frontowymi schodami. – Przypomnę mu... kilka moich starych numerów. Żeby wiedział, że go nie nabieram. – Jak zacznie mówić, może w ogóle nie będę potrzebna. Nic nie odrzekła i poczułam, że nawet jeśli uda jej się nakłonić Małego Joego do rozmowy, i tak mnie wprowadzi. Żeby mnie wypróbować. Albo pokazać, kto tu jest górą. Pewnie i jedno, i drugie. Typowe głupoty z nowym partnerem. Między innymi dlatego lubiłam pracować z Jackiem, że nigdy tego nie odstawiał. – To może zabrać dziesięć, piętnaście minut, więc odśwież się w łazience. – Przyjrzała mi się badawczo. – Nałóż trochę szminki. I obciągnij sweter. – Jeszcze trochę obciągnę i zostanę bez niego. – Tym lepiej. – Jaką mamy legendę? – spytałam, otwierając drzwiczki. – Jestem twoją siostrzenicą? Pielęgniarką? Księgową? – Tutaj powiemy prawdę. Zatrzymałam się z jedną nogą na zewnątrz. – Mówisz serio? W tym stroju? – Będzie zachwycony.
PIĘTNAŚCIE Poczekałam w atrium. Pielęgniarka pokazała mi drogę do świetlicy, ale wolałam być w miejscu, skąd wyjście było w zasięgu wzroku. Dobijał mnie zapach: mieszanina środków dezynfekujących, gotowanych warzyw i śmierci, która powoduje skurcz jelit i krzyczy: „Uciekaj, póki możesz!” Ostatni raz byłam w domu śmierci – przepraszam: pogodnej starości – kiedy jako trzynastolatka odwiedziłam siostrę mojej babki, Anne. Tę samą ciocię Anne, która powiedziała, że natychmiast umrze, jeśli dzieci oddadzą ją do przytułku. Nie nadawała się do domu dla emerytów. Po pierwsze – nigdy nie poszła na emeryturę; dekorowała torty jeszcze wtedy, gdy dzieci ustawiały tabliczkę „Na sprzedaż” na trawniku przed jej domem. Po drugie – nawet w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat miała umysł jak brzytwa. Potrzebowała tylko stałej opieki i czasami bywała trudna. Kiedy zrezygnowała trzecia z rzędu pielęgniarka, dzieci Anny poddały się i oddały ją do domu starców. Dwa dni później spełniły się jej przepowiednie: umarła. Jest w tym jakiś morał. Moim zdaniem: „Lepiej nie mieć dzieci”. Dziesięć minut później przyszła po mnie Evelyn. – Wie, kim jesteś – szeptała mi po drodze – ale nie powiedziałam mu, jak się nazywasz. Żadnej Dee. To będzie twoje oficjalne imię, więc lepiej, żeby go nie znał. – Zatrzymała się przed drzwiami pokoju. – Na przykład... – Już mam – powiedziałam i otworzyłam drzwi. Pokój w rodzaju hotelowego saloniku. Kanapa, fotel, stolik do kawy, reprodukcje na ścianach, wszystko jak w Holiday Inn, nowe, ale marnej jakości. Dobre miejsce na nocleg, ale... na całe życie? Opanowałam dreszcz. W fotelu tyłem do drzwi siedział mężczyzna; widziałam tylko łysinę z plamkami wątrobowymi. Wstał, kiedy weszłyśmy, a ja zamrugałam powiekami ze zdumienia. Był dobre trzy cale niższy ode mnie, a miałam ledwie jednocalowy obcas. Może należało się tego spodziewać, jeśli ktoś się nazywa Mały Joe, ale przestępcy mieli zwykle przekorne przydomki. „Małymi” czy „Drobnymi” najczęściej nazywano facetów mających ponad sześć stóp wzrostu. Najwyraźniej Nikolaevowie mieli inne poczucie humoru. Jak wielu niskich przestępców, Mały Joe szukał rekompensaty na siłowni. Tyle lat ćwiczył ze sztangami, że nawet teraz, w domu starców, bicepsów pozazdrościłby mu facet cztery razy młodszy. Zaniedbał jednak dolne partia ciała, wyglądał więc jak ściśnięty od dołu balon: masywny tors na pajęczych nogach. Odwrócił się, a małe brązowe oczka zalśniły na mój widok. Uśmiechnęłam się, odsłaniając fałszywą biel zębów. – To ona? – spytał, a wzrok zatrzymał się na biuście i tam pozostał. – Jess – powiedziałam i podeszłam z wyciągniętą ręką. – Przyjaciele mówią
na mnie Jezebel. Zachichotał. – I dobrze robią. – Ścisnął mi dłoń jak w imadle, pisnęłam. Z zadowoleniem oblizał wargi, nie podnosząc oczu ponad podstawę mej szyi. – Na pewno jesteś dobra w robocie, co? – Najlepsza. Żadnych reklamacji. Potrząsając dłonią, podeszłam do kanapy. Evelyn chciała usiąść koło mnie, ale Mały Joe uprzedził ją z szybkością dwudziestolatka. – Tak właśnie, Evelyn, powinna wyglądać specjalistka – powiedział, wyciągając ku niej palec. – Żadnych spodni, marynarek. Musi być subtelna. I wykorzystywać swoje skarby. – Dokładnie się im przyjrzał. – Jest jak trzeba. Poruszyłam biodrami, a Joe przysunął się odrobinę bliżej. – Evelyn mówi, że jesteś ważny. Czas teraźniejszy nie pozostał niezauważony. Joe rozpromienił się i łaskawie zaczął mi opowiadać o swym dawnym życiu. Kiedy mówił, byłam świadoma upływu czasu, zarazem jednak wiedziałam, że nie mogę go ponaglać. Wzięłam przykład z Evelyn, która rozsiadła się w fotelu w sposób sugerujący, że nie oczekuje, iż rychło z niego wstanie. Mały Joe był starszym bratem Borisa Nikolaeva, długoletniego szefa rodziny mafijnej. Jeśli wierzyć Joemu, to dobrowolnie ustąpił pierwszeństwa, gdyż nie chciał brać na siebie związanej z tym odpowiedzialności. Moim zdaniem, został potraktowany jak nieudany syn szefa jednej z firm z pięćsetki, którą co roku podaje „Fortune”: dostał duży gabinet, uczestniczył we wszystkich naradach, ale w istocie nigdy nie powierzano mu żadnych znaczących zadań. Po kilku zadziwiająco nudnych historyjkach gangsterskich, Joe sam zmienił temat. – Zdaje się, że macie, dziewczyny, jakiś problem i dlatego przychodzicie do Małego Joego. I dobrze robicie. Może i jestem stary, ale pomóc ciągle mogę. Chodzi, zdaje się, o kogoś z rodziny? – Leon Kozlov. Pracował dla was. – Kozlov? – Joe zmarszczył czoło, ale kiedy przypuszczałam, że skojarzy go z innymi ofiarami Helter Skeltera, spytał: – W siedemdziesiątych? – Koniec siedemdziesiątych, może początek osiemdziesiątych. Odszedł z rodziny, pewnie został wylany. Potem marnie mu się wiodło. – Kozlov. Leon Kozlov. Joe zapatrzył się przed siebie, jakby przeglądał jakiś film. Potem odwrócił głowę i splunął. Niczego nie udawał, naprawdę splunął. Na szczęście nie w naszym kierunku. Mruknął coś po rosyjsku; nie musiałam znać języka, żeby wiedzieć, że nie był to żaden komplement. – Fomin – mruknął. – Sasha Fomin. Załatwiony.
– Przez Kozlova? – spytała zdziwiona Evelyn. – Nie sądziłam, że dostawał zlecenia... – Nie, nie, nie był cynglem. Gorylem. Nie w rodzinie, ale dla ludzi, którzy prosili nas o ochronę. I zawalił sprawę. – Fomina zabili, kiedy Kozlov miał go chronić? – spytałam. Joe ścisnął moje udo. Dokładniej rzecz biorąc, jego górną wewnętrzną część. Przygryzłam wargi, żeby nie odskoczyć albo nie połamać mu palców. – Mądra dziewczynka – powiedział, ugniatając moją nogę. – Bardzo mądra. – Jak to się stało? – włączyła się Evelyn. – Przejechali go. Wyglądało na wypadek i ten Kozlov przekonywał, że tak właśnie było, no ale na wypadkach to my już się znamy. Pamiętacie tego senatora z Texasu? To była genialna robota. Po pierwsze... – Kozlov – ucięła Evelyn. – Co jeszcze pamiętasz? Joe wydął wargi, najwyraźniej niezadowolony, że mu przerwano. Obróciłam się w jego kierunku, odciągając do tyłu łokcie, żeby piersi znalazły się bliżej jego twarzy. Wzrok natychmiast skupił się na bliskim celu, a ja odrobinę się cofnęłam, żeby uniknąć ściekającej śliny. – Dobrze znałeś Kozlova? – ponagliłam. Prychnął z lekceważeniem. – Nie był nikim ważnym. Za mało ważny, żebym go znał. – Zawahał się. – Jeśli koniecznie chcecie się czegoś o nim dowiedzieć, to pracował dla nas facet, który się przyjaźnił z Kozlovem. Volkov. Nicky Volkov. – Wiesz, gdzie go znaleźć? – Wiem. Pan Volkov na koszt państwa odsiaduje dożywocie za morderstwo. Podobnie jak Kozlovowi, marnie mu się wiodło, jak się z nami rozstał. Evelyn spytała o nazwę więzienia, potem wstała i podziękowała. – Bardzo nam pomogłeś. Jeśli mogę ci się jakoś odwdzięczyć... Mały Joe wpatrzył się we mnie. I tylko we mnie. Uśmiechnął się i otworzył usta, ale zakryłam mu je palcem. – Jeszcze na to nie jesteś gotów – powiedziałam. – Masz chyba przed sobą jeszcze dobrych kilka lat życia. Parsknął śmiechem. – To może za jakiś czas. Dam ci znać, a ty wypraw mnie na tamtą stronę w dobrym stylu. Przytuliłam się do niego i ucałowałam w policzek. – Z przyjemnością. Gdy znalazłyśmy się na zewnątrz, Evelyn mruknęła: – Ktoś tutaj ma wyraźne talenty aktorskie. Brałaś lekcje u Jacka?
– U Jacka? – Nie wygląda na swój zawód, prawda? Z tobą jest podobnie. – Zerknęła na mnie spod oka, jakby czekała na reakcję, kiedy jednak nic nie odrzekłam, ciągnęła: – A ja? Też pewnie myślisz, że niezła ze mnie aktorka. – Powiedzmy. Wyjęła kluczyki i otworzyła drzwiczki samochodu. – Nie jestem. Nie nadaję się do tego i żadne ćwiczenia nic tu nie pomogą. – Wśliznęła się za kierownicę, poczekała, aż zajmę miejsce obok niej, i dopiero teraz dokończyła: – Nie wiem, jak udawać kogoś innego. Kiedyś z tego powodu omal nie zawaliłam roboty. Uruchomiła silnik i wyjechała z parkingu. Sądziłam, że nie będzie dalej rozwijać historii, ale na autostradzie znowu się odezwała. – Obiekt miał być na wielkim przyjęciu. Miałam mniej więcej tyle lat, co ty teraz. Nigdy nie byłam pięknością, ale są sposoby na to, żeby facet o tym zapomniał. Jak w takich warunkach najłatwiej załatwić sprawę? – Na przynętę. – Otóż to. Troszkę pomruczeć, jak ty przed chwilą, odciągnąć kolesia na bok, a potem zastrzelić, korzystając z tego, że rozsądek ma chwilowo w spodniach. Więc ubrałam się odpowiednio, odpowiedni makijaż, włosy, ale jak tylko zobaczyłam dziadygę, dobrze wiedziałam, że nic tego. – Brzydki? – Joe to przy nim Mister Uniwersum. – To co zrobiłaś? – Poczekałam, aż znajdzie jakiś smakołyczek, ona odwaliła czarną robotę, a ja go zastrzeliłam, gdy w toalecie doprowadzała się do porządku. Improwizacja, Dee. W tym jestem naprawdę dobra, ale nie w odgrywaniu ról. Każdy ma swoje mocne strony. Jack może cię nauczyć jednych rzeczy, ja innych. Trzeba umieć korzystać ze wszystkiego. – Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem. – Pamiętaj, że to ja mam doświadczenie nauczycielskie. Jack jak dotąd zawsze był tylko uczniem. W milczeniu przytaknęłam. Zanim dotarłybyśmy do więzienia, gdzie trzymali Volkova, byłoby już na pewno po godzinach odwiedzin, a poza tym akcja wymagała wcześniejszego przygotowania. Zamieniłyśmy się miejscami i gdy ja prowadziłam do domu Evelyn, ona bawiła mnie historyjkami o Małym Joem, niezbyt dla niego pochlebnymi i właściwie mało śmiesznymi, jeśli się go nie zobaczyło na własne oczy. – ... i w ten sposób omal nie zawalił roboty, którą szykowano od prawie roku. I dlaczego? Żeby tylko nie musiał płacić ze zrobienie mu cholernego loda. – To ta sama historia, którą nam opowiadał? O skoku na wypłaty? – Teraz już sama rozumiesz, dlaczego w jego wydaniu wszystko wydaje się
takie nudne. Opuszcza wszystkie elementy, które pokazują, jaki z niego fiut, więc zostaje tylko sieczka. Tymczasem... Volkov! Mam! Jej nagły wybuch sprawił, że omal nie zjechałam na sąsiedni pas. Pomachała ręką w przepraszającym geście i ciągnęła: – Przez całą ostatnią godzinę usiłowałam sobie przypomnieć, skąd ja znam to nazwisko, Nicky Volkov. I teraz te numery Joego naprowadziły mnie na trop. Volkov rozstał się z Nickolaevami i usiłował zostać zawodowcem. Pierwsze zadanie i wielka wtopa. Podłożył bombę nie pod ten samochód, w powietrze wyleciała młoda para. – Wygląda na to, że pasowali do siebie z Kozlovem. Dwóch nieudaczników. – W mafii kompetencja to gen recesyjny. Dlatego jest zapotrzebowanie na takich jak my. Tym razem świadomie zjechałam na sąsiedni pas, wymijając autobus szkolny. – Pracowałaś dla ferajny? Machnęła ręką. – Pół na pół. Dla zawodowego mordercy robota dla mafii to jak praca biurowa: pewne zatrudnienie, dobra płaca i... cholerna nuda. Jest wiele bardziej interesujących zajęć. – Popatrzyła na mnie. – Także dla kogoś, kto trzyma się swoich reguł. Kartele narkotykowe, usuwanie niewygodnych polityków... Nie odezwałam się. W każdym razie na głos. W duchu uznałam, że brzmi to sensownie. Skoro mogę usuwać rzezimieszków, czemu nie zabrać się za kogoś większego? Tyle że wtedy znalazłabym się na drodze, której nie chciałam. Nie chciałam czy jeszcze nie byłam gotowa? Odegnałam do siebie tę myśl i skoncentrowałam się na drodze. Evelyn pociągnęła łyk kawy. – Lubisz pracować dla Tomassinich, Dee? – Dobrze mnie traktują. Kiedy wskazują obiekt, sprawdzam i zawsze wszystko się pokrywa z ich informacjami. Żadnych sztuczek. Evelyn wolno pokiwała głową. – Tak, Tomassini są w porządku. Mała rodzina w dawnym stylu. Niewiele już takich zostało. Mało się zmienili od czasu, gdy ja dla nich pracowałam. – To stąd znasz Franka Tomassiniego! Oczy jej błysnęły. – Nie zdziwiło cię, że mafia bez problemów najmuje kobiety? Mnie musisz podziękować za jego światłą politykę zatrudniania, a możesz mi wierzyć, że trochę to potrwało, zanim się do mnie przekonał. Przez cały rok udawałam faceta, zanim mu powiedziałam. Wtedy natychmiast ze mną zerwał, aż wreszcie miał zadanie, którego nikt inny nie mógł wykonać. – I wtedy wrócił do ciebie.
– Frank zawsze powtarzał, zresztą słusznie, że nigdy nie miał lepszego od mnie cyngla, więc pewnie dlatego zaryzykował po raz drugi i sięgnął po kobietę. – Rozumiem, że powinnam ci być wdzięczna. Prychnęła pogardliwie. – Wdzięczność możesz zachować dla siebie. Masz u mnie dług, a jestem pamiętliwa. – Miałabym dług, gdybyś mi załatwiła robotę. Dałaś możliwość, ale to ja ją wykorzystałam. – Zgoda, ale to rodzi pytanie. Jak mafijny don z Nowego Jorku trafia na Kanadyjkę mieszkającą w środku puszczy i zleca jej zabójstwo? Uśmiechnęłam się lekko. – Zrządzenie losu. – Tym się nie wykręcisz. Mamy jeszcze godzinę jazdy, więc czekam na jakąś naprawdę dobrą historię. Szczególnie jeśli zważyć, co otrzymasz w zamian. Nadal wpatrując się w szybę, uniosła kawę do ust, ale zanim dotknęła kubkiem warg, przemknął po nich enigmatyczny uśmiech. – Pytanie, odpowiedź. Ale musi być zasada: pytanie za pytanie. Uczciwa wymiana informacji to dziś najbardziej pożądany towar. – A jaką dostanę? Kąciki ust drgnęły w hamowanym uśmiechu. – To zależy od ciebie. Od tego, co chcesz wiedzieć. Najpierw twoja historia. Zawahałam się, ale właściwie w opowieści nie było nic szczególnego, poza tym, że była zajmująca. Zresztą, zawsze mogłaby się dowiedzieć sama u Tomassinich. Nic mi nie szkodziło, zwłaszcza, że w zamian mogłam dostać coś interesującego. Wiadomość, może umiejętność. – Z ofertą wystąpił bratanek Franka – Paul...
SZESNAŚCIE To, że Paul trafił do mojego pensjonatu, skłonna byłam przypisać losowi. Zjawił się z dwoma kuzynami – także kolesiami od Tomassinich – na początek sezonu na jelenie. Chcieli zatrzymać się w hoteliku o pięćdziesiąt kilometrów od Czerwonego Dębu, ale nie bardzo mu odpowiadał, więc ktoś polecił mnie. Przyjechał, spodobało mu się, został... nawet jeśli trzeba było trochę podjechać na polowanie. Szybko się zorientowałam, że to mafiosi, ale byli spokojni, zachowywali się grzecznie – o wiele lepiej od facetów z firmy, która zorganizowała wyjazd integracyjny – więc nic mi to nie przeszkadzało. Sezon się kończył, Paul zarezerwował tydzień, kiedy będzie pora na kaczki, a także na przyszły rok na jelenie. Jego kuzyni trzymali się na dystans od dawnej policjantki, ale z Paulem układało się nam naprawdę całkiem dobrze. Kiedy zjawił się czwarty raz, widziałam już chmury na horyzoncie. Starałam się nie patrzyć w ich kierunku, ale to, rzecz jasna, niczego nie załatwia. Moje drugie życie sunęło w kierunku katastrofy, może mniej spektakularnej niż w przypadku pierwszego, ale cóż, katastrofa to katastrofa. Wszystko dusiłam w sobie, ale kiedy Paul chciał zrobić kolejną rezerwację, musiałam przyznać, że pensjonatu może już nie być. Nazajutrz rąbałam drewno na tylnym podwórku, kiedy się zjawił, schludny i elegancki nawet w krótkiej kurtce i dżinsach. – Masz drugą siekierę? – spytał. Otarłam pot z czoła i pokręciłam głową. – Tylko tę jedną. Tak jest bezpieczniej. – Daj, zastąpię cię – powiedział i się uśmiechnął. – Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać taka umiejętność. Pokazałam mu, jak używać siekiery i oddałam mu ją. – Ja pozbieram szczapy, tylko bądź łaskaw uważać na moje ręce. Przez kilka minut usiłował rąbać, to klnąc, to wybuchając śmiechem. Takim facetom jak on nastroje zmieniają się tak zdecydowanie jak ciosy siekiery: śmieją się równie szczerze, jak złoszczą. – To co, oddasz mi? – spytałam. Kiwnął głową i wbił ostrze w pieniek. – Przykra sprawa, Nadio, z tym pensjonatem – powiedział. – Harujesz ze wszystkich sił, miejsce jest świetne, ale cholerna ekonomia ma swoje prawa. Potrzeba ci trochę forsy, żeby przetrwać trudny okres. Kiwnęłam głową i znowu pochyliłam się nad szczapami. Usłyszałam, jak wyciąga siekierę z pieńka i mówi:
– Może moglibyśmy pomóc sobie nawzajem. Mam problem, który muszę rozwiązać, a wydaje mi się, że ty dałabyś radę. Czułam jego wzrok na plecach. Poczekał, aż się odwrócę i spojrzę mu w oczy. – Kilka lat temu zaczął dla nas pracować taki młodziak. Pasierb brata szwagra. Niby dziesiąta woda po kisielu, ale... – Wzruszył ramieniem. – Ciągle rodzina. Ułożył polano na pieńku. – Nie potrwało to pół roku, a zaczęły się kłopoty. Ludzie mówią nam, że pomiata dziwkami, bije je. Wuj był niezadowolony, ale myślał: „Kto wie, jak go wychowywali? Może trzeba go tylko trochę naprostować”. No to naprostowaliśmy i wydawało się, że wszystko będzie dobrze. Zamachnął się, ale odciął tylko grubszy wiór. – Tylko się wydawało. Aresztowali go za skatowanie dziewczyny; nie tylko ręce poszły w ruch. Mało jej nie zabił. Wuj wściekł się, ale... Rodzina to rodzina, trzeba mu tylko dobrze pomóc. Znowu cios i znowu tylko cieniutka szczapa. – Przyda się na rozpałkę – powiedziałam, kiedy siarczyście zaklął. – Wiesz, co było dalej? – spytał. – Domyślam się. – Jesteśmy wściekli na siebie, że byliśmy tacy ślepi. Pewnie dla gliniarza czy łapiducha to oczywiste. Ale dla nas? Zawsze optymiści, chcemy zobaczyć dobrą stronę człowieka, to, że może się zmienić. – Komentarz zostawiłam dla siebie. – „Eskalacja przemocy”, tak to brzmi w waszym języku, w każdym razie mamy martwą dziewczynę i szczeniaka, który nie widzi, że zrobił coś złego. Przecież to tylko kurwa, powtarza. – Palce zacisnęły mi się na polanie. – Oboje dobrze wiemy, że na tym się nie skończy. Wuj także wie i chce, żeby to załatwić. – Paul oparł się na rękojeści siekiery. – I pomyślałem, że może byś nam w tym pomogła. Pewnie o stanie mojej desperacji świadczy już to, że w ogóle się zastanawiałam. Podejrzewałam, że wystawia mnie na próbę, ale po raz kolejny znalazłszy się na skraju przepaści, postanowiłam skorzystać z szansy, skoro się pojawiła. *** Skończywszy, jechałam dobre pięć minut, aż wreszcie Evelyn mi przypomniała, że mogę jej zadać pytanie. – Odłożę na później – powiedziałam. – Na razie nie wiem, czego możesz mnie nauczyć, więc poczekam, aż mi przyjdzie coś do głowy. – Profesjonalistka w każdym calu, tak? – Umieściła pusty kubek w
uchwycie. – Nie bądź taka sztywna. Miałam naprawdę na myśli wymianę coś za coś. Coś bardziej osobistego. – Osobistego? – Nie mam na myśli siebie. Jestem starą kobietą, której jedyna wartość polega na tym, że mogę wam pomóc w tej sprawie i to w profesjonalny sposób. Wiem, że tak jest i nie mam pretensji do nikogo. Ale jestem pewna, że jest ktoś, o kim chciałabyś się dowiedzieć trochę więcej. – Leciutki uśmiech. – Jack. Skupiłam się na wykonaniu skrętu i dopiero potem powiedziałam: – Proponujesz mi osobiste informacje o Jacku? – Oczywiście, nie nazbyt osobiste. Jeśli mnie spytasz, jak się naprawdę nazywa, gdzie mieszka, jak go znaleźć, kiedy nie chce być znaleziony, to powiem ci, żebyś się odwaliła. Ale ponieważ nie wyobrażam sobie, żebyś spytała o coś takiego, więc nie ma sprawy. Natomiast jest dużo różnych... drobiazgów. – Nie, dzięki. Zachichotała. – Naprawdę jesteś bardzo grzeczna. To daj mi trochę pozgadywać. Nie chcesz węszyć. Będzie chciał ci coś powiedzieć, sam powie. Jeśli na to czekasz, to jesteś głupia. Sam nic ci nie powie. – Pewnie nie chce, żebym wiedziała. – Tego wcale nie byłabym taka pewna. Jack raczej zakłada, że coś nie będzie cię interesować. Gdyby jednak interesowało... – Nic nie odrzekłam, ale czułam, jak wpija we mnie wzrok. – Bo przecież interesuje, czyż nie? Odwróciłam się ku niej. – Jak coś takiego się pojawi, będę wiedziała, do kogo się zwrócić. – Tak czy owak oferta pozostaje aktualna, Dee. – Powiedziałaś, że Jack nie mówi o swoich sprawach, bo uważa, że mnie nie interesują. Więc jeśli coś mnie zainteresuje, to najprościej będzie spytać jego samego. Wiesz jakiej rzeczy Jack nauczył mnie w pierwszej kolejności? Unikaj pośredników. Nawet jeśli cena wydaje się kusząca, to zawsze w końcu zapłacisz więcej, niż sądziłaś. Evelyn poszła na przód domu, żeby sprawdzić skrzynkę pocztową, a ja skierowałam się na tył. Ledwie odrobinę uchyliłam furtkę, gdy z drugiej strony czarno-brązowy tajfun wyrżnął w nią z taką siłą, że cudem uniknęłam zmiażdżenia palców. Ciemny nos przesunął się między sztachetami i zaczął węszyć niczym Świnia poszukująca trufli. – Cześć, panienki – powiedziałam, napierając na furtkę. – No, posuńcie się trochę i dajcie mi wejść. W otworze pojawił się łeb Scotch, podczas gdy Ginger, skacząc, popiskiwała za nią. Odwróciłam się do nadchodzącej Evelyn.
– Myślałam, że zostawiłaś psy w środku. – Bo zostawiłam. Wydaje się, że ktoś nadzwyczaj się pospieszył. Tylnymi drzwiami weszłyśmy do kuchni; Jack spojrzał na nas znad gazety. – Widzisz, ciągle jest w jednym kawałku – powiedziała Evelyn. – Jeszcze jej nie pożarłam. Jack zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem. – Co za wygląd? – Inaczej się nie dało – zapewniłam. – Tak czy owak, idę na górę, żeby spalić ten sweter, bo inaczej ktoś znowu wpadnie na pomysł, żebym go nałożyła. – Spojrzałam na Jacka. – Chyba że masz jakieś nowiny. – Mogą poczekać. Po wyjściu spod prysznica przebrałam się w dżinsy i pulower. Kiedy chciałam palcami rozplątać włosy, z lustra spojrzało na mnie odbicie rozmazane w kłębach pary. Na ślepo poszukałam na ścianie przycisku wentylatora, ale trafiłam na światło i w łazience zrobiło się ciemno. Otworzyłam drzwi, żeby napuścić trochę świeżego powietrza, kiedy na szczycie schodów stanął Jack. – Trochę jak w saunie – powiedziałam. – Jest tu wentylator? – Nie. Cofnęłam się w głąb łazienki, czekając, aż ruszy tam, dokąd zmierzał, on tymczasem postawił torbę na podłodze. – Suszarkę? – spytał. – Żeby mi się zrobiło afro? – Przesunęłam palcami po lokach. – Same wyschną. Miałam trochę rzeczy do normalnego makijażu, ale postanowiłam z niego zrezygnować. Jeśli Evelyn nie spodoba się moja twarz au naturel, to trudno. Co do Jacka, to i tak widział ją teraz, więc nie było już czym się przejmować. – Evelyn powiedziała ci, czego się dowiedziałyśmy? – spytałam, naciągając skarpetkę. – Jeszcze nie. Coś w jego głosie kazało mi podnieść wzrok. Twarz beznamiętna, ale... – Następna? Następna ofiara? – Tak. – Kiedy? Gdzie? Ruchem głowy wskazał schody. – Idzie właśnie w CNN. Szarpnęłam skarpetkę, nie chciała wejść, więc cisnęłam ją w bok i się poderwałam. Wyciągnął rękę, jakby chciał mnie podtrzymać, ale pokręciłam
głową, przemknęłam obok niego i zbiegłam po schodach.
SIEDEMNAŚCIE Tego ranka emerytowany kapitan marynarki Russ Belding i jego pies wyszli jak co dzień na poranny spacer po parku nieopodal domu. Ostatni widział ich mniej więcej za kwadrans ósma mężczyzna, który wybrał się na przebieżkę. Godzinę później dwóch nastolatków, którzy na skróty szli do domu przez park, zobaczyło biegającego w kółko psa, za którym ciągnęła się smycz, a chwilę później natknęło się na samego Beldinga, któremu strzelono w podstawę czaszki. Pocisk przerwał centralny układ nerwowy; kapitan był martwy, zanim dotknął ziemi. W południe listonosz doręczył jednej z głównych stacji telewizyjnych list polecony. W kopercie znajdowały się dwie kartki papieru. Jedną była kolejna stronica Helter Skelter. Drugą – list, w którym morderca informował, że jest synem Charlesa Mansona. W ciągu następnych kilku godzin, każdy tak zwany ekspert, którego udało się przyciągnąć do studia, miał swoje piętnaście sekund sławy. Wystarczyło nam kilku, żeby Evelyn zaczęła ściszać fonię, ale Jack powstrzymał ją gestem ręki. Uniosła brwi. – Chyba mi nie powiesz, że kupujesz to gówno z synem Mansona?! – Jest więcej – mruknął Jack, kucnął przed telewizorem i nacisnął selektor kanałów. Na ekranie pojawił się śnieg. – To satelita – powiedziała Evelyn i pomachała pilotem. – W dwudziestym pierwszym wieku używamy tego. Który chcesz kanał? – Wiadomości. – Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi. – Czemu nie ma? Przeciek dwie godziny temu. – Jaki przeciek? – spytałam. – Nie wiem. Słyszę o liście, dzwonię do Feliksa. Quinn coś bąknął... – Zaczekaj! – zawołałam, gdyż coś przyciągnęło moją uwagę na pasku informacji przesuwających się w dole obrazu. – Cofnij! Jeszcze jeden. Dwóch posępnych spikerów w średnim wieku. Zawsze zła zapowiedź. Kiedy chodzi o nieprzyjemne informacje, stacje stawiają na ponurość i brylantynę. – FBI odmawia komentarzy, ale nasze źródło w departamencie potwierdza, iż badania włosa znalezionego na miejscu drugiego morderstwa... – Jakiego znowu włosa? – zawołała Evelyn. Jack uciszył ją machnięciem ręki. Spiker starannie powtórzył szczegóły drugiego morderstwa dla wszystkich tych eremitów, którzy raz do roku zjeżdżają do miasta, aby załapać się na nowinki. – Wyniki testów sugerują, że morderca pod pseudonimem Helter Skelter istotnie, jak twierdzi w liście, jest bliskim krewnym słynnego mordercy Charlesa
Mansona, który obecnie odsiaduje... Jack pokręcił głową. – Cholera. Myślałem, że to ścierna. – Co z tym włosem? – nastawała Evelyn, podkręcając głos. – Gdzie znaleźli włos? Spiker zignorował ją, gdyż czuł się w obowiązku poinformować najpierw wszystkich eremitów, kim takim był Manson. – Nasza reporterka, Angela Fry, przeprowadzi teraz rozmowę z doktorem Frederickiem P. Myersem, czołowym ekspertem w sprawie Mansona. – Do diabła z tym – fuknęła Evelyn, wyłączyła telewizor i poszła do komputera. – Trzeba się czegoś dowiedzieć o tym włosie. Włos znaleziono na taśmie klejącej, której morderca użył przy drugiej ofierze. Pochodził z ręki, do której najpewniej taśma na chwilę musiała przylgnąć. Co do jego wartości informacyjnej, na pewno nieźle się musieli namęczyć. Włosów z kończyn nie traktuje się jako dobrego źródła informacji. Jeśli był tylko jeden, to sprawa komplikowała się tym bardziej. Można było stwierdzić czy jest ludzki czy zwierzęcy, z jakiej części ciała, czy sam odpadł czy został wyrwany. Najwyraźniej można też było na tej podstawie zbadać DNA, o czym nie wiedziałam. Kiedy już rozwiązaliśmy tajemnicę włosa, zasugerowałam, żebyśmy obejrzeli list. Najpewniej same bzdury, ale czemu nie zobaczyć, co morderca ma do powiedzenia. Szybko znaleźliśmy tekst w internetowym wydaniu gazety. Zaczynał się od pozdrowień. Nazywają mnie „Helter Skelter", gdyż zostawiam kartki z tak zatytułowanej książki. Wybrałem ją jednak nie dla samego tytułu, lecz z głębszych, bardziej osobistych przyczyn. Mój ojciec, Charles Manson, miał wizję, którą ja postanowiłem przenieść na wyższy poziom. Myślę, że to mi się udało. Zamierzam teraz skończyć z mordowaniem w zamian za małą przysługę. Tak kończył się list. Evelyn poszukała innych wersji, ale wszystkie wyglądały tak samo: bez informacji, na czym miała polegać „mała przysługa”. – Bawi się z nami wszystkimi – powiedziałam. – Że jest synem Mansona, że jakiś nowy poziom, że ma jakieś niesprecyzowane żądanie. Wystarczy, żeby zaczęła się panika. – Co ustaliłyście? – spytał Jack. – Słucham? – Jak wam się dzisiaj udało. – Ruchem głowy wskazał telewizor. – Chce spowodować panikę? Dobrze. Przynajmniej na nas niech to nie działa. Miał rację. Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam, czego dowiedziałyśmy
się z Evelyn, potem spytałam, jak jemu poszło. Okazało się, że jakieś sprawki narkotykowe miał krewniak Carsona Morrowa, który wszedł później na dobrą drogę i od lat był poza biznesem. Martwy trop. Jack spytał, czy Evelyn ma coś na Barona. Kilka szczegółów, które trzeba sprawdzić. – To sprawdź. My z Dee wychodzimy. – Spojrzał na mnie.. – Kolacja? – Co? Ach tak, jasne. – Za wcześnie na martini – zauważyła Evelyn. – Tutaj nigdy nie jadam przed ósmą, więc... – Nie z tobą. Dee musi się odprężyć. Machnął ręką, żebym wyszła tylnymi drzwiami, podczas gdy ona warknęła jakąś obsceniczną odpowiedź.
JAXSON – Jaxson – powiedział. – Przez „x”. Nawet po dziesięciu latach od chwili, gdy agent nadał mu ten pseudonim, zawsze czuł się głupio, gdy do tego dochodziło. Ludzie marszczyli brwi, nie rozumiejąc. To nie tak jak brandy przez „i” . Kto do diabła wstawia „x” do Jacksona? – J-A-X-S-O-N – przeliterował. – A jak pan ma na imię, panie Jaxson? – spytała hostessa, zapisując nazwisko na liście rezerwacji. Zanim zdążył odpowiedzieć, oczy zrobiły jej się wielkie jak spodki. – O, Boże! Ten Jaxson. Przepraszam, powinnam się była zorientować... – Nic nie szkodzi. Muszę wyznać, że ostatnio anonimowość bardzo mnie cieszy. Zwłaszcza po No Holds Barred. Greps, który wykorzystał już chyba z tysiąc razy; niewart nawet pięciu centów, a tym bardziej chichotu hostessy. Tak to jest ze sławą. Cokolwiek powiesz, jest zabawne, czarujące, głębokie. – Czy pana gość zjawi się później? – spytała hostessa, prowadząc go przez przyciemnioną restaurację. – Godzinę temu wezwali ją na plan. Może się trochę spóźnić. Hostessa kiwnęła głową, powiedziała, że dopilnuje, przez cały czas niewątpliwie zgadując, z jaką gwiazdką obecnie baraszkuje. Niemal czuł się winny, że nie uraczy jej żadną wiadomością, którą mogłaby przehandlować na rynku plotek. Dziś nikt się do niego nie przysiądzie. Nie było żadnej gwiazdki, była Melanie, studentka medycyny, harująca, żeby nie zawalić egzaminów. Zjadł obiad w towarzystwie „Washington Post”. Pochłonął czosnkowe fettuccine – pieprzyć węglowodany – a na deser wziął porcję tortu czekoladowego – podwójnie pieprzyć węglowodany. Nie był w L. A. , więc nie musiał się dziś trzymać jego reguł. Kiedy skończył, dał autograf kelnerowi i zostawił dwadzieścia dolarów napiwku, więcej niż kosztował cały obiad, ale nie tak dawno sam podawał do stołu. Po rehabilitacji na niewiele już mógł wydawać pieniądze, czemu więc nie dać odrobiny komuś, kto zrobi z nich użytek. Na ulicy mniej był narażony na prośby o autograf. Miasteczko było może niewielkie, ponieważ jednak cieszyło się niejaką popularnością w kręgach Hollywood, więc codziennie widział gwiazdy cztery razy jaśniejsze od niego. Kiedy wcześniej krążył w poszukiwaniu miejsca na zaparkowanie, zauważył teren rekreacyjny. Mógł tam w samotności poćwiczyć trochę po posiłku.
Spojrzał dokoła, próbując się zorientować, aż na wschodzie zobaczył szczyty drzew i ruszył w tym kierunku. Rozglądał się przez cały dzień. Był czas na uderzenie na Zachodnim Wybrzeżu, a to miejsce nie było gorsze od innych. Całymi godzinami wędrował po sklepach, rzucał datki ulicznym grajkom, bawił się przebieraniem między różnymi opcjami. Turysta, miejscowy, celebryta... turysta, miejscowy, celebryta. Za każdą możliwością coś przemawiało. A bardzo wiele za tym, żeby w ogóle się nie zastanawiać, lecz w pewnej chwili wybrać osobę, która właśnie się nawinie. Ta kobieta w Bostonie pierwsza dała posmak prawdziwego przypadku. Ustawiasz pułapkę i tylko czekasz, kto w nią wpadnie. Ciągle jeszcze czuł ten dreszcz biegnący po krzyżu. Niesłychana moc tej sytuacji. Obojętne, kto znajdzie się na schodach – nastoletni goniec, ciężarna kobieta, starzec – musi umrzeć, gdyż on tak postanowił i nie zamierza tego zmieniać. Przechadzał się główną ulicą, gdy jego uwagę zwrócił młody mężczyzna. Nie był pierwszym aktorem, którego tu zobaczył, nie był największym, ale przywołał wspomnienie poczekalni gabinetu dentystycznego i wyłożonych tam magazynów. Chłopięcy aktor z cudacznym pseudonimem. I znowu rozkoszny dreszcz: deja vu. Jaxson, model, który stał się trudnym do zapamiętania aktorem. Sharon Tate, modelka, która stała się trudną do zapamiętania aktorką. Znakomicie. Szedł za nim i się przyglądał. Dżinsy, bluza, gładko ogolony i uprzejmy, ustępujący drogi, przepraszający, jeśli kogoś potrącił, nigdy nie rozczarowany, jeśli tamten nie podskoczył z radości i nie poprosił o autograf. Coraz lepiej. Helter Skelter przedstawił Sharon Tate jako dobrą, słodką dziewczynę, antytezę zepsutej gwiazdeczki. Może to prawda, może nie, to jednak bez znaczenia, gdyż najważniejsze, jak kogoś zapamiętano. Pomyślał o kartce w kieszeni. Scena z sądu, ani słowa o Tate. Szkoda... a może nie. Warto pamiętać o tych przemądrzałych ekspertach, którzy nie zarobią na chleb, jeśli wszystko będzie zbyt oczywiste. Mógł sobie łatwo wyobrazić bladolicych profesorów, jak siedzą zagrzebani w książkach. Nareszcie jakaś podniecająca chwila w ich monotonnym życiu. Kimże był, by im to odbierać? Za grupką rozgadanych emerytów doszedł w ślad za Jaxsonem na skraj terenu rekreacyjnego. Kiedy staruszkowie zatrzymali się, aby zrobić kilka fotografii, jasnoszara bluza Jaxsona oddaliła się wyłożoną belkami dróżką. Musiał przygryźć wargi, aby nie parsknąć śmiechem. Gdyby wierzył w telepatię, uznałby, że udało mu się wysłać Jaxsonowi sygnał, jakie miejsce najlepiej nadaje się na morderstwo. Z uśmieszkiem igrającym na wargach wyminął emerytów i ruszył w głąb lasku.
Na początku był plan. I to dobry plan. To mało interesujące, bo interesujące wcale być nie miało. Natomiast zaskoczyło go, że po wszystkich tych latach zabójstwo dawało poczucie mocy, przypływ adrenaliny, podniecenie niemal seksualne, zupełnie jakby pewnego ranka dostać erekcji podczas czyszczenia zębów. Bluza Jaxsona migała między drzewami, pojawiając się i znikając, niczym światło latarni morskiej podczas burzy. Kiedy ofiara znikała z oczu, nadstawiał uszu, aby nie stracić tropu. Chrzęst stóp, ptaki podrywające się z gałęzi. Czas podejść bliżej. Mógł nawet wyczuć wodę toaletową aktora, ostry zapach kontrastujący z naturalnymi woniami. Mógł nawet usłyszeć oddech. Wdech, wydech, rytm życia. Teraz, tuż koło ofiary, poczuł drgnięcie w kroczu, iskra podniecenia, która miała pozostać tylko iskrą. Opanowanie przede wszystkim. Przesunął palcem po szpikulcu do lodu i wydobył go z kieszeni. Dzieliła ich tylko zasłona gałęzi drzew, gdy znieruchomiał. Nagle przyszło mu do głowy, że ma o wiele więcej możliwości, niż tylko kogo zabić, jak i gdzie. Może też decydować, czy zabić. Dojść nad samą krawędź i się zatrzymać. Oczekiwał, że męskość skurczy się pod wpływem rozczarowania, a tymczasem rozwinęła się w pełny, gwałtowny wzwód. Stał ze szpikulcem w jednej ręce, podczas gdy druga powędrowała do krocza. Jeden uścisk, tak stanowczy, że powieki zamrugały. Potem schował szpikulec, odwrócił się i odszedł. Może się opanować. Może wybrać.
OSIEMNAŚCIE Dopiero jak wyszliśmy od Evelyn, zorientowałam się, że nie bardzo jestem ubrana na kolację. Już same dżinsy i pulower były dostatecznie kiepskie, a do tego jeszcze ledwie podeschnięte włosy i brak makijażu... Jack nadal był w stylu podstarzałego harleyowca, z rozbudowanym tatuażem na bicepsie, więc w grę nie wchodził żaden lokal, gdzie zwracano uwagę na stroje, niemniej i tak zaraz po wejściu chciałam się udać do toalety. Zapasy kosmetyków w torebce okazały się bardzo na miejscu, mimo że Jack wybrał restaurację ze stekami. Nie ciskano tutaj bowiem mięsa prosto na patelnię, ale najpierw pokazywano je klientowi i konsultowano z nim technikę obróbki termicznej. Musieliśmy poczekać, aż kierowniczka sali usadzi do stołu pokaźną rodzinę, miałam więc czas, by w łazience nieco poprawić swój wygląd. Kiedy wróciłam, Jack ciągle jeszcze czekał. – Evelyn nie będzie obrażona – spytałam szeptem, kiedy prowadzono nas do stolika – że nie zabraliśmy jej ze sobą? – Tutaj? Nie. Nie znosi takich. Jedzenie musi być wyszukane. – Zerknął na mnie z lekko zmarszczonymi brwiami. – A ty jak? Mogłem spytać wcześniej. – Jest świetne. Lubię, kiedy jedzenie zakrywa talerz, a nie go dekoruje. Uśmiechnął się lekko. – Fajnie. Kierowniczka chciała nas usadzić koło drzwi do kuchni, ale Jack zaprotestował, więc wylądowaliśmy w małej salce, w której byliśmy pierwszymi gośćmi. Stolik niewielki, ale wygodny, z dużej sali dolatywał do nas tylko stłumiony pomruk rozmów. Światła przytłumione. Trochę za bardzo. Atmosfera przyjemna, ale trudno było czytać menu. Kiedy zobaczyłam, jak Jack mruży oczy, pożyczyłam od niego zapałki i zapaliłam lampkę oliwną. Chwilę mrugała, zakręciła się smużka gryzącego dymu, a potem migotliwa żółta poświata zalała stół. Jack zaczął przeglądać kartę win, ale wydawał się zadowolony, gdy powiedziałam, że wolałabym jakiegoś drinka. Zamówiłam Caesara, [Także Bloody Caesar – kanadyjski odpowiednik Krwawej Mary.] ale widząc puste spojrzenie kelnera, zmieniłam na Krwawą Mary. Jack wziął beczkowe piwo. Do steków oboje zdecydowaliśmy się na grillowane warzywa i pieczone ziemniaki. Jeśli dodać do tego przekąskę, a także chleb, który przyjechał razem z drinkami, to kalorii starczyłoby do końca tygodnia. Niemniej po kilku dniach fast foodów uważałam, że to całkiem zdrowe. Przynajmniej zobaczę jakąś zieleninę na talerzu. – Poszło dobrze? – spytał Jack, kiedy kelner się oddalił.
– Z Evelyn? Chyba tak. Zawahał się, przez chwilę wpatrywał we mnie uważnie, potem odwrócił wzrok i pokiwał głową. – Na wszelki wypadek: nie było więcej mowy o żadnych protegowanych. Wspomniała tylko, że są lepsze zlecenia, ale dalej tego nie rozwijała. Chyba zmieniła zdanie o mojej wartości. Kolejna pauza, w górę uniesiony nóż do masła, potem znowu kiwnięcie głową. Posmarował jedną kromkę, zaoferował mi, przyjęłam. Kelner przyniósł przystawki; spytałam jak poszło w Illinois. Sącząc Krwawą Mary, zastanawiałam się, kiedy to ostatnio zaproszono mnie na kolację. Oczywiście, dzisiaj to nie była randka, od dawna jednak nie byłam w przyciemnionej restauracji, popijając drinka i niespiesznie konwersując z mężczyzną nad talerzem pełnym smakołyków. Trzy lata od ostatniego romansu. I tak dość przypadkowego. Ostatni poważny zdarzył się sześć lat temu, kiedy to prawie się zaręczyłam. Erie żartował, że to przedzaręczyny. Kupił mi nawet pierścionek przedzaręczynowy, a wszystko to robiliśmy ze względu na jego matkę, która wodziła za mną oczyma, najwyraźniej widząc już wnuki. Dla nas nic to nie znaczyło, ale po jakimś czasie i on, i chyba ja zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie mogłoby to być naprawdę. Nie chciałam wychodzić za mąż, ale mogłabym, gdybym trafiła na odpowiedniego faceta. A Erie był całkiem w porządku. Strażak. Mój pierwszy strażak, jak lubiłam podkreślać. Umawiałam się tylko z mundurowymi, co nie miało nic wspólnego z symbolami autorytetu i ich wpływem na moje libido. Wzrastałam pośród mundurów, kochałam je, żyłam nimi. Urodzona w policyjnej rodzinie, niemal mieszkałam na komendzie. Wychowana przez policję, żartowano. Umawiałam się więc z gliniarzami, czasami dla odmiany sięgając po jakiegoś wojskowego. Rozumiałam takich facetów, dobrze się z nimi czułam. Strażak to nie była wielka odmiana. Byłam w dobrej fazie życia, dobry czas na kogoś takiego jak Erie. Miałam, rzecz jasna, problemy, ale wiedziałam, jak sobie z nimi radzić. I potem zdarzył się Wayne Franco. Kiedy go zastrzeliłam, Erie usiłował maskować swój szok; przekonywał mnie – a pewnie i siebie – że to wyjątkowe zdarzenie spowodowane przepracowaniem, stresem i wrażeniem, jakie na mnie zrobiła śmierć Dawn Collins. Był przy mnie, chociaż jego zwierzchnicy zaczęli sugerować, iż lepiej, aby wziął sobie urlop i zniknął na czas, aż się „wszystko” uciszy. Wiedząc o tych naciskach, zrobiłam to, co powinnam. Powiedziałam mu, że dam sobie sama radę i poradziłam, żeby odsunął się na bok. Ku memu zdziwieniu i – co tu dużo mówić –
rozczarowaniu, to właśnie zrobił. Wtedy zrozumiałam, że wspierał mnie nie dlatego, że we mnie wierzył, lecz dlatego, iż sądził, że tak należy, tak jest „honorowo”. Nigdy więcej się nie spotkaliśmy. Danie główne nadjechało, gdy wyjadaliśmy resztkę sałatki krabowej. Mój stek miał godziwą wielkość – odrzuciłam propozycję kelnera, że da mi mniejszą porcję – ale mięso Jacka zajmowało na talerzu tyle miejsca, iż ziemniaki trzeba było podać osobno. Zaczęliśmy jeść w milczeniu, przez kilka minut delektując się smakiem. Po jakimś czasie Jack spojrzał na mnie pytająco, jakby czekał na opinię. – Świetne – powiedziałam, stukając nożem w stek. – Już od dawna czegoś takiego nie jadłam. – Cieszę się. – Zrobił ruch widelcem w kierunku okna. – Według Evelyn? Dobre dla roboli. Ja? Jak byłem mały, jedzenie bogaczy. Tylko mogliśmy o nim pomarzyć. – Odkroił solidny kęs. – Jako dzieciak strasznie się chełpiłem. Że będę bogaty. Że będę mieszkał w Ameryce. Że steki będę jadł codziennie. Uśmiechnęłam się. – Udało się? – Ze stekami? Po pierwszej dużej robocie. W takich miejscach. Dzień w dzień. Przez dwa tygodnie. W końcu mdłości na sam widok. Zachichotałam. – Wyobrażam sobie. Mogłam wyciągnąć od niego trochę więcej osobistych szczegółów, na przykład, czy znał wtedy Evelyn i jak go traktowała. Pewnie by odpowiedział, ale wydawało mi się to manipulacją. Czy interesowały mnie takie rzeczy? Jasne. Jack był ważną postacią w moim życiu, a ja niemal nic o nim nie wiedziałam. Ciekawość była więc naturalna. Kiedy Evelyn kusiła mnie szczegółami o Jacku, dopytując, czemu nie jestem zainteresowana, jestem pewna, że nie chodziło jej o banalną ciekawość. Czy Jack mnie interesował? Fizycznie? Może dla Evelyn odpowiedź była łatwa i oczywista? Mężczyzna, całkiem atrakcyjny, dostępny, przynajmniej w tym sensie, że nie widać pod bokiem żadnej konkurencji. Może dla niej sprawa była prosta: „Tak, interesuje mnie”, „Nie, nie w moim typie”. Jack nie był w moim typie. Zdecydowanie. Kiedy jednak patrzyłam na niego nad stołem, samą siebie pytając, „czy mnie interesuje”, pojawiły się uczucia niejasne i sprzeczne... A nade wszystko poczucie, że dłubanie w tych uczuciach to strata czasu, gdyż najwyraźniej ja nie byłam dla niego interesująca. Dość się napracowałam z mężczyznami, żeby niemal natychmiast wyczuwać, który może zacząć się dobierać do mnie w ciemnej alejce podczas
patrolu, a który pod koniec zmiany spyta: „Robisz coś dziś wieczorem?”. Przy Jacku radar nawet nie drgnął. Gdy kelner spytał, czy chcemy kartę deserów, Jack bez pytania mnie o zdanie, powiedział: „Tak, dwie poproszę”. – Co bierzesz? – spytał, gdy odłożyłam swoją. – Nie wiem, czy dam radę... – Najwyżej nie skończysz. To sens deseru. Niekonieczny dodatek. Uśmiechnęłam się. – A ty coś weźmiesz? – Jasne! Po takim jedzeniu? Deser to mus. Bogacze tak robią. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i zamówiłam jabłko w karmelu i kawę. Kiedy desery nadjechały, spytał: – Co zrobisz z forsą? Pensjonat? Coś innego? Dopiero po chwili zorientowałam się, że ma na myśli wynagrodzenie za tę robotę. – Najpierw musimy go złapać. – Złapiemy. Więc? – Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Pieniądze od Morettiego wystarczą na naprawę dachu i zabezpieczenie przed zimą. Zawsze coś się znajdzie. – Przystań nad jeziorem. Coś mówiłaś latem. – Tak. – Sięgnęłam po kawę. – Chciałabym jeszcze coś dodać, żeby to było dobre miejsce na romantyczne letnie wypady. Zima jest łatwa; przyjeżdżają pary, chcą się czulić w ciepłym pokoju i dostawać jedzenie podstawione pod nos. W lecie trzeba czegoś więcej. Razem z Owenem myślimy, żeby urządzić na łące miejsce piknikowe. Mam nadzieję, że na jesieni stać mnie już będzie na altankę, tak żeby była gotowa na następne lato. – Postawić już na wiosnę. I jedną na pomoście. – Masz rację. Duży pomost. Na końcu altana, może ze spuszczanymi roletami, na wieczór czy zimną pogodę. Zakochane pary będą tam mogły usiąść, patrzeć na jezioro i popijać drinki... Albo kawę z ciastem Emmy. Świetne zdjęcie do broszury reklamowej. Także na łące, kiedy kwitną kwiaty. I jeszcze jedno przy zachodzie słońca. Zapaliłam się do tych planów, całe wcześniejsze napięcie spowodowane listem mordercy gdzieś uleciało. Może to drink, może dobre jedzenie, może chwila relaksu i odprężenia. Ważne, że przestało mnie piec w żołądku i nareszcie potrafiłam spojrzeć dalej, poza obecną sprawę, ku chwili, gdy będę zbierać nagrodę: nie pieniądze, ale to coś głębszego, co one umożliwiają. Popatrzyłam na Jacka. – Najpierw musimy złapać tego faceta. – Forsa i tak będzie. Różnica? Dwie altany albo cztery. Obstawiam cztery.
Znowu się uśmiechnęłam. – Dużo w tobie optymizmu. – Kawa była już letnia. – Nie mam nic przeciw przerwie w pracy, ale może porozmawiamy o jutrze? – Tak. Ja biorę Barona. – Nie wierzysz, że Evelyn coś znajdzie? Wzruszył ramieniem. – Dam radę. Trochę pochodzę. – Evelyn chce jutro porozmawiać z Volkovem, ale mnie bardziej odpowiada trop Barona. A ty gdzie chcesz mnie posłać? W zamyśleniu zeskrobał z talerzyka resztkę czekolady. – Nie musisz być od jednej rzeczy. Chcę cię ze sobą? Jasne. Koniecznie? Trudno powiedzieć. Evelyn cię potrzebuje? Raczej tak. – Dobrze, pojadę z nią. Jak znajdziesz Barona... Nie trzeba cię będzie osłaniać? – Znajdę? Zadzwonię.
DZIEWIĘTNAŚCIE Evelyn czekała na nas w drzwiach. – Nareszcie. Powoli zaczynam mieć was dosyć. Znajduję wszystkie wasze tropy, a potem muszę tu ślęczeć i czekać, aż się raczycie zjawić. – Wszystkie? – z niedowierzaniem spytał Jack od wieszaka. – Większość. – Barona? Machnęła ręką. – To potem, bo mam coś lepszego. Nowy ślad. Jęknęłam. – Co jest gorsze od braku pomysłów? Ich nadmiar. Poprowadziła nas do saloniku i niecierpliwie czekała, aż się usadowimy, a potem powiedziała: – Kazaliście mi sprawdzić wszystkie wyroki innych ofiar, ale słowem nie wspomnieliście o aresztach. – Ja o tym mówiłam. A ty obiecałaś, że sprawdzisz. – I coś znalazłam. – Rozsiadła się z uśmiechem satysfakcji na ustach. – Morderstwo. – Kto? – Mary Lee. – Chcesz powiedzieć, że... – Stara dama? To ci dopiero pomysł, prawda? Jack odebrał jej satysfakcję z wyjaśnień, podszedł do komputera, przejrzał wydruki, wziął odpowiedni i usiadł koło mnie na sofie tak, byśmy mogli czytać razem. Mary Lee była podejrzana o morderstwo ponad dwadzieścia lat temu. Do procesu nie doszło. Ofiara? Mąż. Uduszony poduszką. Mary Lee nawet się przyznała, ale kiedy wszyscy członkowie rodziny zgodnie opowiedzieli o rosnącej przemocy, co potwierdzały wyniki obdukcji lekarskiej, prokurator uznał, że miała prawo lękać się o swoje życie i działała w obronie własnej. Miała szczęście. W takich sytuacjach nie zawsze tak się działo, zwłaszcza przed dwudziestu laty, niemniej została zwolniona i wróciła do normalnego życia jako praworządna obywatelka. – Mamy zatem jak dotąd sześć ofiar i dwa potwierdzone zabójstwa. – Nie wsadzałabym Mary Lee do tej samej kategorii co Kozlov. Evelyn machnęła niecierpliwie ręką. – Drobiazgi. Oboje byli zabójcami. Dwoje na sześcioro. Trudno oczekiwać czegoś takiego w losowej próbce.
Jack wzruszył ramieniem. – Może tak, może nie, zależy. Jak mówi Dee... – Jest jeszcze coś. Co te dwie sprawy mają wspólnego? – Nie czekała na odpowiedź. – W przypadku Lee, nie postawiono oskarżenia, u Kozlova bardzo je zredukowano. Tak czy siak, nie odsiedzieli tego, na co zasłużyli. Jack chrząknął. – Nie rozumiem. – Ty nie, ale Dee na pewno. Jeszcze mówiła, kiedy się zorientowałam, o co jej chodzi. – Samosąd. Jack pokręcił głową. – Ile lat? Dziesięć? U Lee dłużej. Specjalnie mi się to nie podobało, ale sprawę trzeba było zbadać. – Jeśli to prawda, to facet łatwo będzie mógł się bronić. Że był oburzony bezsilnością prawa. Evelyn się skrzywiła. – Morderca, który szuka usprawiedliwienia? Wytrzymałam jej wzrok. – Jedno z możliwych wyjaśnień. Są ludzie, którzy tworzą komitety samoobrony i dużo mówią o potrzebie wspólnoty, a naprawdę szukają tylko pretekstu, żeby komuś przywalić w głowę. A tutaj jeszcze bardziej wyrafinowane: silne poczucie sprawiedliwości. – Bez sensu – powiedział Jack. – To pro. Nic mu po usprawiedliwieniach. – A pieniądze? Nie są usprawiedliwieniem? – spytała Evelyn. – A jeśli na przykład mamy zawodowca, który polubił samą robotę i teraz musi mieć jakieś usprawiedliwienie, kiedy nie ma zamówień? – Mogło coś się wydarzyć – zasugerowałam. – Na przykład ktoś z jego bliskich został zabity, sprawca uniknął kary i to stało się bodźcem. Evelyn znowu się we mnie wpatrzyła. – Tak sądzisz? Znowu nie uciekłam z oczyma. – Jedna z możliwości. – Nie kupuję – odezwał się Jack. – Dwie osoby na sześć. Co dalej? Te cztery też? I na to wpadł... – Istotnie, tu jest kłopot – przyznała Evelyn. – Na nic nie wpadłam, ale na różne sposoby można być winnym czyjejś śmierci. To nie musi być czyn, równie dobrze zaniechanie. Czułam jak serce mi łomocze, oddychałam z najwyższym trudem. Kpiła ze mnie? Poczułam straszny ból za uszami, ale zmusiłam się, żeby obdarzyć ją
najspokojniejszym, najbardziej niewinnym spojrzeniem... Jednak ona nie patrzyła na mnie. Wzrok utkwiła w Jacku. Coś między nimi zamigotało, ale zaraz Jack wzruszył ramionami i powiedział. – Może. Trzeba sprawdzić. Jack szybko zmył się do łóżka. Za sobą miał niewiele snu, a przed sobą następny długi dzień. Nową koncepcję musiałyśmy sprawdzić bez niego. Zostałam zatem sam na sam z Evelyn. Oczywiście, mogłam poszukać jakiegoś wykrętu i pójść w ślady Jacka. Ale jeśli Evelyn chciała mi coś powiedzieć, to lepiej było tego wysłuchać teraz. Siadła do komputera i zaczęła przeglądać strony, czekając, czy Jack nie zmieni zdania. Potem obróciła się do mnie. – Nie obraziłaś się za ten samosąd. Poprawiłam się na sofie. – Nie jestem tak obrażalska, ale... – uśmiechnęłam się, aby podkreślić wagę słów – ... fakt, na tym punkcie jestem trochę uczulona. Tak jeszcze było w czasach policyjnych, bo często samosąd oznaczał, że zawaliliśmy robotę i ktoś musiał wykonać ją za nas. – Chodziło mi o to, że wzięcie wymierzania kary w swoje ręce to nie jest coś, co byłoby ci obce, prawda? Starannie dobierałam słowa, czując na sobie ciężar jej wzroku. Mogłam uciec się do śpiewki: „Robię to tylko dla pieniędzy”. Jednak jeśli zważyć na całą moją historię, obecną pracę... Nawet Jack wiedział, dlaczego w tym jestem i to dlatego nigdy mi nie zasugerował, bym zajęła się czymś bardziej lukratywnym. Usunąć kilku szubrawców na rok? Proszę bardzo. Zabić czyjąś żonę, aby w ten sposób przekazać ostrzeżenie? Nigdy. Nawet gdybym dostała za jedną robotę tyle, ile u Tomassinich przez rok. W końcu spojrzałam jej w oczy i spytałam: – To ci przeszkadza? – Ani trochę, jak długo mi nie grozi, że zginę w łóżku. Nie rozumiem tego, ale ma to swoje zalety. – Zalety? – Pasja. Emocje. W tej pracy to czasami ważniejsze od zimnej krwi. A na pewno bardziej interesujące. – Odwróciła się do komputera. – No, zobaczmy, co da się znaleźć. Następne dwie godziny spędziłam z Evelyn, która szalała po informatycznych autostradach, mnie ciągnąc na holu. Co chwila zbaczała z głównego traktu w odgałęzienia i uliczki. Kiedy wykonała jakiś szczególnie sprytny manewr, objaśniała mi szczegóły, ale najczęściej tak się ustawiała, żebym nie widziała klawiatury, obiecując, że pokaże mi to innym razem. Krótko mówiąc,
demonstrowała mi różne fikuśne kroki, ale najważniejsze ukrywała, jak mistrzyni tańca chcąca nakłonić uczennicę, by zapłaciła za cały kurs. Wreszcie trafiła na artykuł sprzed ponad piętnastu lat. Carson Morrow, ofiara numer dwa, był jednym z czterech nastolatków, jadących samochodem, w którego wypadku jeden z nich zginął. Nic więcej się nie dowiedziałyśmy, gdyż reporter skupił się przede wszystkim na ofierze. Czy Morrow prowadził? Był w jakiś sposób odpowiedzialny, przeszkadzał kierowcy albo może częstował alkoholem? Artykuł wymieniał tylko pasażerów i kończył się stwierdzeniem, że „nikt nie został oskarżony”. Evelyn szukała dalej, ale to było wszystko. Wydrukowałyśmy artykuł i Evelyn wysłała pytanie do swego źródła z okolic St. Louis, czy nie wie czegoś więcej. Potem wróciła do Internetu, tropiąc innych. Udało się jeszcze zyskać tyle, że Russ Belding dowodził okrętem, którego marynarz zginął podczas wyjścia na ląd. Ustalenie czy był za to odpowiedzialny, wymagałoby bardzo szczegółowych badań. Tym trudniejszych, że chodziło o siły zbrojne, ale Evelyn przysięgała, że ma dojścia. Nic nie wyszło z ubezpieczeniami. Nie wydawało się, by bracia Sanchez cierpieli na brak pieniędzy; obaj żonaci, obaj na dobrych posadach. Ten, który poszedł za kratki, potem – jak się zdaje – wrócił na dobrą drogę. Żadnego śladu innej polisy Kozlova. Russ Belding od kilkudziesięciu lat miał polisę na sto tysięcy dolarów. Nie potrafiłam sobie wyobrazić kobiety, która żyła w małżeństwie przez trzydzieści pięć lat, by zabić męża dla stu tysięcy dolarów, zaraz po tym, jak przeszedł na emeryturę i odsłaniała się przed nimi perspektywa pogodnej, wspólnej starości. Evelyn jednak sądziła, że to mógłby być dobry powód. – Sama wykonałam taką robotę. Małżeństwo od trzydziestu lat. Rodzina... – zrobiła niejasny ruch ręką – ... bankierska. Nie chodziło o pieniądze. O tyle były istotne, że mogła mi zapłacić. On miał przejść na emeryturę, a ona nie mogła znieść myśli, że będzie siedział w domu przez cały czas, komentował jej zachowania, kontrolował, z kim się spotyka. – I wynajęła ciebie. – Miałam to zrobić, jak będzie wychodził z przyjęcia pożegnalnego. Myślałam, że chodzi jej o jakiś symbol czy podobne bzdury, ale nie, dopuszczała jeszcze możliwość, że w ostatniej chwili się rozmyśli, wiesz, dobro banku i różne takie. Więc zaproponowałam, że będę zaczajona z lunetą. Jeśli wyjdzie bez kapelusza, to się wycofam. Miała go na głowie, więc... – Evelyn pociągnęła wyimaginowany cyngiel – ... wieczna emerytura. Przez chwilę milczałam z przygryzioną wargą, a następnie powiedziałam: – Idę o zakład, że cieszył się na wolny czas po tylu latach pracy.
– Jeśli tak, to nie powinien trwać w małżeństwie z kobietą, która wolała go pochować, niż więcej czasu spędzać w jego towarzystwie. Miał coś z tego małżeństwa, więc wolał zostać, co kosztowało go życie. Zimne fakty w zimnym świecie, Dee. Małżonek, dzieci, przyjaciele, kochankowie: w odpowiednich okolicznościach każdy z nich może cię zabić. Popatrzyłam jej w oczy, chcąc sprawdzić, czy mówi poważnie czy tylko tak sobie, ale już zdążyła się odwrócić do komputera. – Skoro już mowa o morderczych rodzinach, czas zająć się synami Charlesa Mansona. Kiedy my byliśmy na kolacji, Evelyn ustaliła, że było ich trochę. Pokazała mi listę i powiedziała, że skontaktowała się z kimś, kogo określiła jako fanatyka Mansona. Nie pozostawało nam już nic innego jak ogłosić fajrant i podobnie jak Jack iść odpocząć przed czekającym nas dniem. *** Leżałam w łóżku i wpatrywałam się w sufit. Mówiąc ściślej, w miejsce, gdzie byłby sufit, gdybym mogła go zobaczyć. Evelyn miała pierwszorzędne zasłony, a ja zaciągnęłam je zupełnie w nadziei, że ciemność przekona mój umysł, iż czas najwyższy na sen, ale skłoniła go tylko do wędrówek i – oczywiście – posterował w okolicę, od której starałam się trzymać z daleka. Sprawiedliwość. Kiedy dorastałam, słowo to miało dla mnie jasne znaczenie. Uformowało się w tych wczesnych czasach, gdy wszystko było dla mnie czarne lub białe. Dobro musi triumfować. Zło musi być ukarane. Od czasu, gdy byłam dostatecznie duża, aby samej sobie otworzyć opakowanie chipsów ziemniaczanych, przesiadywałam przy comiesięcznych ojcowskich rozgrywkach pokera. Nie sądzę, by ktokolwiek zastanawiał się, czy na pewno dobrze, bym przysłuchiwała się toczonym w tym czasie rozmowom. Poważniejsze tematy i bardziej swarliwe rozmowy rezerwowali na później, gdy wykończyłam ostatnią misę orzeszków i zwijałam się w kłębek pod kocem. Udawałam, że śpię, bo tego zresztą ode mnie oczekiwano, tymczasem z przymkniętymi oczyma wsłuchiwałam się w cudowne opowieści o walce dobra ze złem i występujących w niej rycerzach. Lały się piwo, żytniówka i whisky, robiło się coraz później, gra schodziła na drugi plan, gdyż na pierwszy wysuwały się opowieści. Czasami nie miały dobrych zakończeń, ale wtedy zmieniał się też charakter rozmowy. Pojawiał się wątek porażek sprawiedliwości, co zawsze działo się gdzieś indziej, w dużym mieście. Niekiedy wszyscy kręcili głowami, powtarzali „Nie do wiary”, planowali, jak można było coś rozegrać lepiej. Czasem jednak nie wystarczało samo kręcenie
głowami. Kiedy prawo zawodziło w obliczu jakiejś ohydnej zbrodni – seryjny gwałciciel, morderca-sadysta, dziecięca pornografia – pojawiał się wątek biblijny: oko za oko, ząb za ząb. Przy takich okazjach ojciec najczęściej milczał. Pewnego razu rozgorzała dyskusja bardziej zaciekła niż kiedykolwiek. Została zamordowana dziesięcioletnia dziewczynka, którą wcześniej torturowano. Tym razem tylko pan Weekes – profesor prawa, który został księgarzem – bronił łagodności wyroku. Kiedy ojciec usiłował uciszyć rozgardiasz, wuj gniewnie zwrócił się do niego. – Na miłość boską, Bill. Gdyby jakiś szaleniec zrobił to twojej Nadii, nie chciałbyś go sam zastrzelić? Spokojnym jak zwykle głosem ojciec odpowiedział bez chwili namysłu: – Oczywiście, że chciałbym. Gdy zginęła Amy, chciałam być na procesie jej mordercy. Moja ciotka – matka Amy – usiłowała to wyperswadować ojcu, ale odpowiedział bez żadnej irytacji: – Niech zobaczy, jak się wymierza sprawiedliwość. Nie mogłam siedzieć na sali przez cały czas. Ojciec mnie wyprowadzał w momentach, które uważał za nieodpowiednie. Wystarczyło tego, co zobaczyłam, żebym wiedziała, że sprawy nie układają się dobrze. Nikt nie oczekiwał żadnych komplikacji. Policja zjawiła się na miejscu zbrodni bardzo szybko, sprawca zdążył uciec, ale nie miał czasu zatrzeć śladów czy zniszczyć dowodów. Był też naoczny świadek: ja. Tymczasem wszystko potoczyło się inaczej. Policjantami, którzy się zjawili, był ojciec i wuj ofiary; działali nie jak detektywi, którzy starają się zabezpieczyć miejsce zbrodni, próbowali bowiem ratować Amy, a potem łapać mordercę. Popełniono błędy, obrona wysuwała zarzuty, iż rodzina usiłowała wpływać na przebieg śledztwa. A mnie nie pozwolono zeznawać. Pamiętam tylko prowadzone szeptem narady: adwokata z ojcem, ojca z matką, moich rodziców z rodzicami Amy. Potem pojawili się psychologowie. Najpierw jeden, pytania takie, siakie, znowu szepty z rodzicami i prawnikami. Potem drugi, znowu pytania, jakieś testy, a potem szepty się skończyły i zapadła decyzja. Nie będę zeznawać. Mogę tylko przypuszczać, że bali się moich publicznych wystąpień. Miałam trzynaście lat, zostałam porwana, widziałam gwałt na kuzynce, uciekłam, ale nie zdążyłam w porę sprowadzić pomocy. W najlepszym razie powiedziano by, że jestem mało wiarygodnym świadkiem, gdyż zeznaję pod wpływem traumatycznych przeżyć. W najgorszym: że kłamię, przez ojca i wuja zmuszana do oskarżenia niewinnego człowieka. Drew Aldrich został uniewinniony. Z początku oskarżałam samą siebie. Najpierw zdradziłam Amy, gdyż
uciekłam, potem, gdyż nie udało mi się przekonać oskarżycieli i psychologów, że jestem dostatecznie silna, by zeznawać. Mieli jednak moje zeznania i one powinny były wystarczyć. Może wszystko byłoby inaczej, gdybym wsparła oskarżenie, ale to Amy była ofiarą, a nie ja. Mniejsza z tym. Cokolwiek zrobiłam czy czego nie zrobiłam, sprawiedliwość zostanie wymierzona. Dlatego tu się znalazłam, żeby zobaczyć stającą się sprawiedliwość. Ojciec mi to obiecał. Po wyjściu z sali patrzyłam, jak Aldrich skocznym krokiem zbiega po schodach i czekałam na strzał, który zmyje mu uśmiech z twarzy. Nie nastąpił. Ani wtedy, ani nigdy potem. Aldrich tego dnia na zawsze opuścił miasto jako wolny człowiek. Pozwolili mu na to. Amy zginęła, morderca żył, a żaden z tych mężczyzn, których kochałam i którym ufałam, a którzy z taką pasją rozprawiali o sprawiedliwości, nie kiwnął nawet palcem, by coś w tej sprawie zrobić.
DWADZIEŚCIA Wstałam z łóżka i zeszłam cicho po schodach, by nie zbudzić Jacka ani Evelyn. Wiedziałam, czego chcę, a byłam pewna, że Evelyn nie będzie mi miała za złe, że sama się obsłużę. W kuchni otworzyłam spiżarkę i przejrzałam zawartość. Nie czułam się uprawniona do grzebania we wszystkich szafkach kuchennych. W tej znalazłam herbatę i kawę bezkofeinową, ale marzyłam o gorącej czekoladzie. Ojciec zawsze mnie nią częstował, kiedy w nocy zeszłam na dół. Skarżyłam się na bezsenność, ale chodziło o gorącą czekoladę i... rozmowę z tatą. Nigdy nie kładł się przed pierwszą. Matka szła spać po wiadomościach o jedenastej, a wtedy tata siadał w kuchni z teczką wziętą z przedpokoju, rozkładał na stole papiery i zabierał się do pracy. W tamtych dziecięcych czasach zawsze podejrzewałam, że wcale nie pracował, a tylko chciał wykorzystać te godziny samotności, gdy matka oddalała się do sypialni. Dzisiaj wiem, że nie dawała mu zasnąć sprawa, nad którą pracował. Te dwie spokojne godziny spędzał na badaniu tropów, porównywaniu ich i uzgadnianiu, takim ustawianiu fragmentów, żeby do siebie pasowały. Kiedy mu przerywałam, uśmiechał się tylko, robił gorącą czekoladę i liczyliśmy, ile do niej zjem cukrowych pianek marshmallow. Siedemnaście było moim rekordem. Jeśli sprawa była taka, że mógł mi o niej opowiedzieć, to nie tylko pytał mnie o radę, ale także spisywał moje uwagi i obiecywał, że z nich skorzysta. A w każdym razie zawsze mi opowiadał, jak się wszystko skończyło. Stałam przed otwartą lodówką i zastanawiałam się nad mlekiem. – Całe zimno wyparuje. Aż podskoczyłam. Jack. – Co sądzisz o gorącym mleku? – Jak? – Rozglądałam się za gotową czekoladą, ale Evelyn chyba nie ma, więc pomyślałam, że może podgrzeję mleko, bo podobno pomaga zasnąć. Chociaż nie brzmi zbyt apetycznie. – Fakt. – Ominął mnie, otworzył drzwi szafki i wyjął pojemnik z kakao i cukrem. – Gorąca czekolada. Popatrzyłam z lekkim sceptycyzmem. – Wymaga umiejętności kucharskich, prawda? To może lepiej... – Siadaj. Wyjął z lodówki mleko. – Nie, naprawdę, starczy...
– Rondelek. Dałam mu duży miedziany garnek. – Ten mniejszy. Jack nachylił się nad kuchenką, żeby ją zapalić, a potem odwrócił się tak gwałtownie, że niemal wpadliśmy na siebie, kiedy podawałam mu rondelek. – Proszę. Och! Nie był upozowany na motocyklistę, czemu trudno było się dziwić, jeśli zważyć na godzinę, ale zauważyłam to dopiero teraz, w ostrym świetle kuchennym. Ciemnobrązowe oczy, sfalowane czarne włosy, widywałam to już w pensjonacie, niby niczego nowego w twarzy, ale... Kiedy wysiadłam z samolotu i po raz pierwszy zobaczyłam Jacka w jego nowej postaci, zaimponowało mi, jak umiejętnie dodał sobie lat: zmarszczki wokół oczu, bruzdy wokół ust, skóra spierzchnięta od wiatru, wszystko to wskazywało nie na trzydzieści kilka lat, lecz kogoś bliskiego pięćdziesiątki. No więc... to nie był makijaż. – Nie masz charakteryzacji – palnęłam, zanim pomyślałam. – Ty też – wzruszył barkami. – Bez upiększeń. Oboje. Jest fair. Oczekiwał zdaje się na jakąś odpowiedź, jakąkolwiek reakcję; otworzyłam usta, ale nic inteligentnego nie przychodziło mi do głowy i zaraz je zamknęłam. Wziął ode mnie rondelek, a ja w duchu przeklinałam siebie. Może dałoby się jakoś wycofać do łóżka? Pochylony nad kuchenką mieszał kakao, ja zaś wpatrywałam się w tył jego głowy, dopiero teraz dostrzegając pasma siwizny. Czemu mnie to zaszokowało? Przecież gdybym myślała logicznie, musiałabym już dawno dojść do wniosku, że nie możemy być w zbliżonym wieku, nie przy jego renomie. – Pójdę po spodnie – powiedziałam. Odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco, a potem zerknął w dół, na nogi wystające spod za dużego T-shirta służącego mi za piżamę. – Siadaj – mruknął. – Nie patrzę. Wśliznęłam się za stół i zajęłam gazetą. Kiedy Jack odstawił kakao i cukier do spiżarki, umieściłam je na powrót w szafce, etykietami do przodu. Ledwie usiadłam, do kuchni wpadły psy. Spojrzały na Jacka, a potem wśliznęły się pod stół; Scotch ułożyła mi się na nogach, Ginger trącała mnie nosem, dopraszając się pogłaskania. – Wymknęły się Evelyn – powiedział Jack, stawiając obok mnie kubek i biorąc sobie krzesło. – Jeden w pensjonacie? Przydałby się. Pokręciłam głową. – Chciałabym, ale muszę pamiętać o gościach. Łatwo o jakiegoś alergika, który nie znosi sierści. – Miałaś w domu?
Znowu zaprzeczyłam. – Moja mama uwielbiała koty, czego nie rozumiałam i dalej nie rozumiem. Karmisz je, pieścisz, sprzątasz po nich, a one zawsze wyglądają, jakby chciały prysnąć, jak tylko coś bardziej im się spodoba. Chciałabym zwierzątko, które na mnie czeka. Kiedyś nawet sprowadziłam szczeniaka, ale... Nie było dobrze, więc musieliśmy się rozstać. Brad twierdził, że matka odstawiła szczeniaka do schroniska, kiedy byłam w szkole, ona jednak upierała się, że uciekł. – A... – zaczęłam i się zawahałam. – Ze mną? Ze zwierzętami? – Nie chcę być wścibska. – Jak pytam, sam też odpowiem. – Wyprostował nogi, na co pomrukiem zareagowała Scotch, gdyż ją potrącił. – W stodole koty. Niezbyt domowe... Znalazłem psa, właściwie starsi bracia. Dali mnie. – Ładnie z ich strony. – Też tak myślałem. Ale to ja miałem odwalać robotę. Karmić go. Wyczesywać. Świecić oczyma, jak coś zbroi. On? Bawił się ze wszystkimi, co mu tam, kto jest właścicielem. – Spryciarze – roześmiałam się. Także się uśmiechnął. – Tak. – W zamyśleniu obwiódł palcem ślad, który kubek zostawił na stole, a potem kiwnął głową w kierunku ciągle łaszącej się Ginger. – Pies się przyda. Tylko dobry wybieg. Rzadko jesteś w domu. – Często. – Choćby jeden. Do obrony. Ten twój dozorca? Ile ma? Siedemdziesiąt? Kiepska pomoc. Żadnego systemu alarmowego. Cholera, sprawdziłem frontowe drzwi o drugiej w nocy. Nawet nie na klucz. No i to twoje bieganie. Zabierasz broń? – Tam, gdzie mieszkam... – Nieważne. Musisz być ostrożna. Puste drogi. Pamiętam... – Pokręcił głową. – Nie uwierzysz, co kolesie mogą wykręcić. – Na przykład? – Tylko uniósł brwi. – Nie wdzięcz się. Zacząłeś historię, to ją dokończ. – Zerknęłam do jego kubka. – Masz jeszcze czekoladę. A potem idziemy spać. Ku memu zdziwieniu posłuchał.
HS Stukał w klawiaturę wskazującymi palcami, wolno, ale nieustępliwie. Taką miał życiową filozofię. Jak to idzie? Starego psa nie nauczysz nowych sztuczek? Oczywiście, że można, jeśli tylko za zmianą będą przemawiały motywacja i pragnienie. Nigdy nie pisał w tempie sześćdziesięciu słów na minutę, ale ta dwupalcówka zupełnie mu wystarczała. Pięć lat temu nawet nie wiedział, jak włączyć komputer, potem jednak ktoś mu pokazał, jakie pożyteczne może to być narzędzie, mając więc motywację i pragnienie, nauczył się, jak go używać. Teraz nie rozumiał, jak mógł się kiedyś bez niego obejść. W sieci były nisze, którymi znający się na Internecie przestępcy gardzili i z których szydzili. Nisze, w których usadowili się ci, którzy tęsknie zezowali w kierunku świata przestępczego. Aspiranci, tak ich nazywano. Fanatycy komputerowi, którzy mieli nadzieję, że uda im się jakoś podłączyć do świata zbrodni i bezprawia. Łatwo mógł ich sobie wyobrazić: kofeinowi chudzielcy z niezdrową skórą, w grubych okularach, obłożeni pudełkami po pizzach i puszkami po coli, palce fruwają po klawiaturze, a oni zbierają wszystkie pół- i ćwierćplotki, w nadziei, że kiedyś wreszcie uda się zainteresować kogoś, kto widział zabójstwo prawdziwsze niż w grach wideo. Ta nadzieja nawet na chwilę nie wygasała, dlatego też nieustannie rozszerzali sieć swoich kontaktów i wzbogacali bazy danych. A natura ludzka taka już jest, że sukces liczy się naprawdę dopiero wtedy, gdy mogą go podziwiać i zazdrościć inni. Brak publiczności, na której im najbardziej zależało, nadrabiali chełpliwymi pogawędkami między sobą. Dzisiaj wieczorem, siedząc w kafejce internetowej, odwiedził trzy czaty, niby żeby dowiedzieć się czegoś o śledztwie, posłuchać plotek, zobaczyć spekulacje, ale w głębi duszy musiał przyznać, iż przede wszystkim chodziło o to radosne podniecenie, które go nawiedzało, gdy widział, jak ktoś wystukuje na ekranie „Helter Skelter”. W jednym z pokoi prowadzono dość ezoteryczną dyskusję na temat umowności dobra i zła. Najwyraźniej dojrzewała tu dysertacja doktorska. Skrzywił się pogardliwie i wycofał niepostrzeżenie. W czwartym pokoju trafił na dyskusję, która sprawiła, że palce znieruchomiały na klawiaturze. Czytał wolno, przebijając się przez ich skróty. DRAGNSLAYR: ... zebrać się i wspólnie dopaść kolesia. RIPPER: Dorwać HS? Te dwie litery przykuły jego wzrok. Jego akronim.
DRAGNSLAYR: A o kim, kurwa, mówimy? REDRUM: Że inni zawodowcy go dopadną? DRAGNSLAYR: Chyba się, kurwa, przeniosę gdzieś, gdzie potrafią czytać. RIPPER: Skąd wiesz? REDRUM: Ekstra film, MMM, mordercy mordują mordercę. RIPPER: Już było. REDRUM: Kiedy? DRAGNSLAYR: Od 22TANGO. Bliźniaki – Shadow i Sid – niuchają u pośredników, czy ktoś go wynajął. REDRUM: OKUR. Ale po co niuchają? DRAGNSLAYR: Czy to ważne? Zajebista sprawa. REDRUM: Na pewno wlazł komuś na odcisk i teraz jego załatwią. Mówię, ekstra film. Na pewno był taki? RIPPER: Sam możesz zrobić. REDRUM: Wal się. Zapatrzył się w bok. Koledzy mieliby się nim zająć? To jak kanibalizm, coś naprawdę nie fair. Dlaczego ktoś miałby się zasadzić na niego? Jak miał niby wejść komuś na odcisk? Nikomu nie podciągnął roboty, nikomu nie wszedł w drogę, zawsze odnosił się do innych najemnych z należnym szacunkiem. A jednak... Prawda, nieprawda, musi uwzględnić także tę możliwość. Może czas zmienić bieg, zastanowić się nad różnymi możliwościami, wykorzystać moc, jaką daje wybór. Pewne rozwiązanie szczególnie go intrygowało. W grze, którą stworzył, zachował dla siebie kilka specjalnych ruchów, miał w zanadrzu kilka atutów i może nadchodził czas, by jeden z nich wykorzystać. Tyle że gra się zmieniła i szkoda było karty. Chociaż... Jego ojciec był hazardzistą. Przegrał wszystko, co mieli. Zawsze złorzeczył, że Fortuna zawiodła go dokładnie w chwili, gdy przestał w nią wierzyć, zaczął się denerwować i przetrzymywać karty. Dobry gracz, mówił, zawsze będzie wiedział, kiedy wykorzystać element zaskoczenia. Zaskoczenie. Zachichotał, potem odruchowo wytarł rękawem klawiaturę, wziął ze stolika jednorazowy kubek i wyszedł. Jack wyjechał wcześnie rano. Zjadłyśmy z Evelyn śniadanie i zabrałyśmy się do roboty. Obiecywałam, że spalę swój kostium mafijnej uwodzicielki i teraz żałowałam, że tego nie zrobiłam. Znowu wystąpiłam jako panienka z Jersey z bujną fryzurą, obcisłymi dżinsami i wyeksponowanymi cyckami. Evelyn przekonywała, że skoro podziałało to na małego Joego, podziała też na Nickyego Volkova, ja jednak podejrzewałam, że po prostu sprawia jej satysfakcję zmuszanie
mnie do czegoś, czego nie lubię. Odstawiłam Evelyn pod wskazany adres, a sama zadzwoniłam do Emmy, aby dowiedzieć się, jak w pensjonacie. Czwartek, zaraz weekend, a ja na pewno nie wrócę na razie do domu. Emma zapewniła, że nie ma sprawy, tylko połowa miejsc wykupiona, w większości jesienni emeryci, nikt nie rezerwował moich ekstremalnych sportów ani strzelnicy. A gdyby ktoś się o nie dopytywał, powie, że w tym tygodniu te akurat usługi są niedostępne, a na ewentualne utyskiwania zaproponuje zniżkę. Ze wszystkimi innymi rzeczami – wycieczkami pieszymi i rowerowymi, kajakami, ogniskiem – ona i Owen dadzą sobie radę. Spokojnie mogę się odprężyć i bawić się przyjemnie... z kimkolwiek się bawię. Dotarłam zaraz po tym, jak zaczęły się godziny odwiedzin. Zaparkowałam, wzięłam torebkę z syntetycznej skóry i wysiadłam. Między parkingiem a budynkiem więzienia był trawnik wielkości znaczka pocztowego, na którym personel palił papierosy, a goście szykowali się psychicznie do odwiedzin. Nadchodząc, usiłowałam utrwalić w pamięci twarze. Jako zawodowa morderczyni, a dawniej policjantka, musiałam mieć wyrobioną zdolność rejestrowania tego, co się dzieje dookoła. Chociaż więc od trawnika dzieliło mnie jeszcze sto stóp, zorientowałam się, że dziewięcioosobowa grupa powiększyła się o jeszcze jedną osobę, która nie nadeszła ani od strony więzienia, ani parkingu, a po prostu się pojawiła. To zwróciło moją uwagę. Oceniłam faceta. Krzepki, z wątłą jasnobrązową bródką. Po czterdziestce. Uniósł do ust na poły wypalonego papierosa, ale było w tym geście coś nienaturalnego. Mało kto bierze się za palenie po czterdziestce. A żaden wytrawny palacz nie zdecydowałby się zapalić na tak przenikliwym wietrze jak dzisiaj. Jego wzrok zaczynał się zwracać w moim kierunku. Ciągle widziałam go z profilu, oczy wbite w ziemię, ale wędrujące w moim kierunku. Mierzył dystans. Zrobiłam jeszcze trzy kroki. Jego lewa noga obróciła się, palce ku mnie, kolano i biodro w zgodnym ruchu. Gwałtownie zatrzymałam się, zmarszczyłam brwi i wyprodukowałam najlepszą, na jaką mnie było stać bez uderzania się w czoło, minę „O, cholera, zapomniałam!”. Raptownie zawróciłam do samochodu. Patrzyłam w boczne lusterka mijanych wozów. Pierwsze trzy były źle ustawione i nic nie dojrzałam, w czwartym zobaczyłam, że facet niedbałym krokiem idzie za mną. Wyjęłam z torebki komórkę. – Larry, to ja – powiedziałam podniesionym głosem, jakbym miała słabe połączenie. – Nawet nie zgadniesz, czego nie wzięłam. – Pauza. – OK, zgadłeś. Taka za mnie gapa. – Pauza.
– Nie musisz się tak od razu do mnie przypieprzać. Mówiąc, nie przestawałam śledzić lusterek. Zwolnił kroku, a potem znikł, nie chcąc atakować w czasie, gdy z kimś rozmawiam. Obejrzałam parking dokładnie, by się upewnić, że nie obiegnie go od drugiej strony. Wiedziałam, co zamierzał, jakby intencje miał wydrukowane na kurtce. Gdybym nie zawróciła, poszedłby w kierunku parkingu, dotarł do niego, zanim bym wyszła spomiędzy samochodów, strzał w serce z bliska, a zbyt daleko od budynku, by ktoś natychmiast zwrócił uwagę. W samochodzie zablokowałam drzwi i wzięłam głęboki oddech, chociaż coś we mnie darło się „Co ty u diabła wyrabiasz?!”. Ucieczka, unikanie walki, to było zdecydowanie nie w moim stylu. Musiałam zacisnąć palce na kierownicy, żeby nie wyskoczyć i nie rzucić się za nim. W tym przypadku jednak instynktowna reakcja nie była najlepsza. Przywarowałam więc w samochodzie i ze wzrokiem wbitym w lusterko planowałam następny ruch. Czy spróbuje raz jeszcze? Ja bym tego nie robiła. Nawet jeśli obiekt wydawał się nieświadomy sytuacji, poszukałabym innego miejsca, innej okazji. Widząc, że stoi odwrócony w kierunku więzienia, zorientowałam się, że jeszcze nie zrezygnował. W takim razie zostanę i ja. Ruszyłam, dojechałam na koniec parkingu i upewniwszy się, że mojego samochodu nie widać od wejścia na dziedziniec więzienia, wcisnęłam się między minivana a SUV-a i czekałam. Czas na wielkie pytanie. Kto chciał mnie zabić? Kto wiedział, że tu jestem? Pierwsza myśl: Jack. Niechętnie wciągałam go na listę podejrzanych, ale musiałam zachować neutralny obiektywizm. Tyle że powiedziałyśmy mu tylko, iż mamy odwiedzić dawnego cyngla Nikolaevów, a on nie dopytywał się ani kto to, ani gdzie siedzi. Poza tym mógł przewidzieć, że przyjadę z Evelyn, więc wysłany człowiek musiałby zabić nas obie, co było bez sensu. Następna: Evelyn. Dobrze wiedziała, dokąd jadę i że jestem sama. Dlaczego? Przy Evelyn nie chciałam w ogóle spekulować na temat motywacji, gdyż za mało ją znałam. Z tą możliwością należało się jednak poważnie liczyć. Było jeszcze trzecie wyjście: o naszej wizycie u Nicky’ego Volkova wiedziała osoba, która nas tutaj wysłała. Może nie wiedząc o tym, trafiłyśmy na rozwiązanie zagadki Helter Skeltera: był facetem wynajętym przez Nikolaevów, aby załatwił jakieś niedokończone sprawy. Jeśli tak, to przymierzał się do mnie sam Helter Skelter. Zawodowi mordercy są drapieżcami w najściślejszym sensie tego słowa. Zabijając obiekt, mają wyrzuty nie większe od lwa, który uśmierca antylopę. To środek do celu, sposób na przeżycie. Jako ludzcy drapieżcy jesteśmy na szczycie. To my polujemy, a nie
odwrotnie. Kiedy pomyślałam, że czai się na mnie zawodowy morderca, w pierwszym odruchu chciałam odwrócić role: chciałam sama zapolować. Nie wiem, czy dobrze to zapamiętałam, ale w szkole była chyba mowa o tym, że materia zawsze usiłuje powrócić do swego pierwotnego stanu. To samo dotyczy ludzi. Polowałyśmy na drapieżcę. Jeśli Mały Joe powiedział mu o tym, to powinien zabrać się do nas. I jeśli miałam szczęście, to się zabrał. Chciałam poczekać, aż wyjedzie, a potem podążyć za nim. Po piętnastu minutach przekonałam siebie, że muszę się upewnić, że ciągle tutaj jest. Wysiadłam i najpierw ostrożnie się rozejrzałam. Stanęłam za vanem i poczekałam, aż jakiś samochód wyjedzie z parkingu, by zapisać w pamięci odgłos kół na progach ograniczających szybkość. Kiedy znowu go usłyszę, będę wiedzieć, że muszę sprawdzić, czy to nie mój obiekt. Musiałam wyszukać drogę, która pozwoli mi nie rzucać się w oczy. W duszy podziękowałam predylekcji Amerykanów do samochodów tak wielkich, by mogła się w nich zmieścić drużyna hokejowa. Od vana przemknęłam do SUV-a, a dalej do wielkiego pickupa, trzymając się blisko drzwi i ciągle zerkając przez ramię, czy widzę wyjazd. Przez szybę minivana mogłam wreszcie obserwować drzwi dla odwiedzających. Podskok samochodu na progach; skoczyłam sprawdzić: zatłoczony samochód, za kierownicą masywna kobieta. Kiedy puls się wyrównał, obrzuciła mnie wzrokiem przechodząca para. Oczy kobiety tylko się prześliznęły, ale mężczyzna patrzył dłużej, we wzroku więcej namysłu niż zainteresowania. Przesłałam mu swój firmowy miły uśmiech; niekiedy skłania, by spytać mnie o drogę, ale niekiedy zostaje uznany za zaproszenie. Tym razem mężczyzna tylko kiwnął głową i poszedł dalej. Wróciłam na swoje miejsce i zaklęłam w duchu. Przed chwilą spanikowałam, a powinnam być ponad to. Mój obiekt znowu był na swoim miejscu z papierosem; pewnie tylko na chwilę się oddalił. Pomyślałam o tamtej parze; przecież nawet tutaj pomiędzy samochodami byłam na widoku, znowu więc wyjęłam komórkę i przyłożyłam do ucha, żeby wyglądać, jakbym rozmawiała. Nie spuszczałam oka z obiektu. Teraz mogłam mu się przyjrzeć dokładniej. Był starszy, niż w pierwszej chwili oceniłam. Raczej pod pięćdziesiątkę. Normalne dżinsy, pulower, kurtka, granatowa, bez żadnych znaków czy napisów. Nic na dłużej nie zostawało w pamięci: brązowe włosy, bródka, obojętna mina. Kiedy odszedł, nikt nie zauważył. Kiedy wrócił, też pewnie nikt nie zauważył. Co najwyżej ktoś może pomyślał, „Czy to ten sam facet, który był tu przed godziną?”, ale to tylko taka przelotna myśl, raczej prowadząca do wniosku,
że pewnie ktoś podobny. To była jedna z podstawowych rzeczy w tej profesji: rozmywać się w ciżbie, nie zwracać na siebie uwagi. Patrzyłam więc na niego z uznaniem, ale to w niczym nie ułatwiało mojej sytuacji. Jak go potem wyszukać w tłumie, gdy przyjdzie taka potrzeba. Nawet buty miał zupełnie normalne i na pewno je zmieniał, jeśli podejrzewał, że może mieć ogon. Był za daleko, żebym mogła dostrzec jakieś szczególne znaki – blizna, tatuaż, garb na nosie, ułamany ząb – zresztą i tak nie należałoby im ufać, sama bowiem dodawałam sobie jakiegoś sztucznego piega lub nieprawdziwe znamię. Tego nauczył mnie Jack. Świadkowie uwielbiają znaki szczególne. Dobrze im coś podsunąć. Musiałam skupić się na czymś, co trudno będzie ukryć. Wzrost to jedna rzecz, obcasy mogą dodać cal, góra dwa. Także układ kostny. Był barczysty i krzepki. Niełatwo udać, że się jest chudzielcem. Następna kwestia to zarys twarzy. Można to wprawdzie zmienić, ale wymaga wiele pracy. Tak długo więc rejestrowałam wszystkie szczegóły, aż wreszcie byłam pewna, że go rozpoznam. Mogłam pójść jego tropem. Czy mogłam go zabić? Tutaj? Teraz? Wymacałam pod kurtką broń, którą wzięłam z samochodu. Wyciągnęłam ją, wyważając w dłoni, gdyż jeszcze jej nie znałam. Wpatrywałam się w obiekt, komórkę trzymałam wciąż przy uchu, więc nie mogłam poświęcić temu całej uwagi, niemniej na pół świadomie wyliczałam, na jaką odległość musiałabym się zbliżyć, zza jakiej osłony strzelać. Palce zręczne niczym nos kipera nawykały do broni, przypominając sobie wszystko, co wiedziałam o tym modelu. Niezły był pickup w pierwszym rzędzie, ale nie miał wozów po obu bokach. Następna dobra pozycja? SUV w następnym rzędzie, z minivanami po obu stronach. Przyciemnione okna znaczyły, że mogłabym przykucnąć za samochodem i strzelić nad maską. Wsunęłam telefon do kieszeni, a broń do kolby. Przemknęłam do SUV-a i z bliska oceniłam sytuację. Znakomicie. Cel na widoku i na muszce. Gdy wpatrywałam się w faceta, świat kurczył się do tego jednego miejsca, jakbym patrzyła przez lunetę. Wszystkie dźwięki przycichły, światło przygasło, znikło otoczenie, zapach dymu z papierosów, nawet zmęczenie; widziałam tylko i jedynie jego. Trwałam tak przez dłuższą chwilę, potem zamknęłam powieki, wzięłam oddech i wyrwałam się z tego stanu najwyższej koncentracji. Jakkolwiek był wspaniały, nie mogłam w nim trwać, gdyż nazbyt odrywał mnie od reszty świata. Palce dotykały kolby, ale broń pozostała w pochwie. Znalezienie odpowiedniego miejsca to krok pierwszy. Decyzja – krok zupełnie inny. Stanowił zagrożenie, to nie ulegało wątpliwości. Profesjonalista nie rezygnuje tylko dlatego, że pierwsze podejście się nie udało. Spróbuje jeszcze raz, co było dostatecznym powodem, by go zabić.
Było to jednak także ryzykowne. Nie widziałam wprawdzie kamer, co nie zmieniało faktu, że było to więzienie, niedaleko uzbrojeni strażnicy. Gdybym jednak zdecydowała się, byłyby to utrudnienia, nie bariery. Rzecz w tym, że jeśli go zabiję, nigdy się nie dowiem, kto to taki. Wynajęła go Evelyn? Nikolaevowie? Czy to Helter Skelter we własnej osobie? Musiałam znać odpowiedź i dlatego nie mogłam go zabić. Zapięłam więc kurtkę i wróciłam na pierwszy posterunek obserwacyjny, skąd przyglądałam się obiektowi jeszcze przez dwadzieścia minut, aż wreszcie popatrzył na zegarek, wyjął z kieszeni kluczyki i zaczął iść. Skoczyłam schować się w wozie. *** Wprawdzie szary samochód, którym odjechał, był wynajęty, ale na wszelki wypadek zapamiętałam numer rejestracyjny i inne szczegóły, a potem odczekałam, aż odjedzie dostatecznie daleko. Ruszyłam za nim autostradą, potem zjechaliśmy z niej i skierowaliśmy się do miasta. Trzymałam się dostatecznie z tyłu, aby mnie nie zauważył, a zarazem nie na tyle, abym go straciła z oczu. Zatrzymał się wreszcie na miejskim parkingu. Wykręciłam w następną uliczkę, która okazała się ślepa, ale nie było czasu, by coś zmieniać. Wyskoczyłam z samochodu i podkradłam się wzdłuż budynku, jednocześnie przeszukując torebkę. Otworzyłam kosmetyczkę, zatrzymałam się przy samym rogu i wystawiłam lusterko. Zobaczyłam tylko dwóch starszych mężczyzn, którzy szli w moim kierunku, a także trzech skejtów, którzy jechali w przeciwną stronę. Chciałam się już wycofać, gdy zobaczyłam jakieś poruszenie na parkingu. Urzędnik w średnim wieku, szpakowate włosy, gładko ogolona twarz, okulary na nosie, rytmicznie kolebiąca się teczka w ręku. Porównałam go z facetem spod więzienia i... wiedziałam, co go zatrzymało w samochodzie. W lusterku widziałam, jak przechodzi przez ulicę i odchodzi w przeciwnym kierunku. Przebył jakieś dwadzieścia stóp, skręcił w prawo, otworzył drzwi i wszedł. Bar kawowy. Gdyby chciał na wynos, zabrałoby mu to góra dwie minuty. Kiedy nie pokazał się po pięciu, uznałam, że teraz czas na mnie, by się przebrać. Bardzo szybko znalazłam sklepik z turystycznymi ubiorami na wystawie. Nada się. Trzy za duże bluzy, czapka baseballowa, demakijaż, opaska na włosy, torebka czekoladek i już byłam w drodze do samochodu. Wszystkie trzy bluzy poszły na mój obcisły sweter, robiąc mnie grubą, ociężałą, a na dodatek dając miejsce na schowanie pistoletu. Precz z peruką. Włosy zebrałam w kucyk, który schował się pod czapką baseballową. Chwila i nie było też makijażu.
Pamiętałam, by zdjąć zegarek i kolczyki. Z butami nic się nie dało zrobić poza tym, że spuściłam na nie mankiety dżinsów. Sprawdziwszy, że wszystko w porządku, wyszłam z uliczki i osłonięta przez dwie kobiety mniej więcej w moim wieku przeszłam przed witryną baru. Jedno przelotne zerknięcie; mój niedoszły morderca siedział przy oknie, popijał kawę i czytał gazetę. Skręciłam w pierwszą przecznicę, wyszłam na tyły i sprawdziłam, czy nie ma drugiego wyjścia. Było, alarmowe, ale nie sądziłam, by zamierzał z niego skorzystać. Wróciłam do samochodu, wyjęłam torebkę ze słodyczami i nastawiłam się na czekanie. Po trzydziestu minutach ciągle czekałam. Kilka razy przesunęłam się przed oknem kawiarni, ale mój człowiek, albo postanowił przestudiować gazetę od deski do deski albo na kogoś czekał. Miałam zabrać Evelyn dwadzieścia minut temu. Gdybym właśnie tropiła potencjalnego mordercę, usprawiedliwienie byłoby dobre, ale skoro teraz bezczynnie czekałam... Tyle że nie mogłam wykluczyć, że to ona go nasłała. Jeśli zadzwonię i powiem: „Przepraszam cię, ale właśnie czekam niedaleko kawiarni. Siedzi w niej facet, który chciał mnie zabić”, to da mu znać, żeby chyłkiem się wyśliznął i dokończył robotę. Albo zrobi to sama. Właśnie dlatego musiałam zadzwonić, żeby ewentualnie potwierdzić swoje podejrzenia. Odebrała po pierwszym dzwonku. – Lepiej żebyś miała jakąś dobrą wymówkę – powiedziała, zanim zdążyłam się odezwać – bo mi tutaj zaraz dupa z zimna odpadnie. – To lepiej wejdź gdzieś do środka, bo... – Co? Dee, co ty wyrabiasz, trzymasz telefon na odległość? – Szepczę. – Co? Spróbowałam odrobinę głośniej. – Muszę mówić cicho. – Aha. – Pauza. – Poczekaj, sprawdzę, czy to da się pogłośnić po mojej stronie. – Znowu pauza. – Dobra. Co się dzieje? Jakiś problem? Widziałaś tego Volkova? – Nie. – Nie, bo nie ma problemu, czy nie, bo nie widziałaś Volkova? Chciałam się rozłączyć, ale upewniłam się, co się dzieje na ulicy, i powiedziałam: – Ktoś usiłował mi przeszkodzić. Raz na zawsze. – Cholera jasna, Dee, za dużo przebywasz z Jackiem. Mów pełnymi zdaniami. Ktoś chciał... – Urwała. – Gdzie jesteś?
– Śledzę go. Jest na kawie. – Jasne. Ile tam siedzi? – Już prawie godzinę. – Musi kogoś poinformować, że się nie udało. Gdzie dokładnie jesteś? Podałam jej nazwę miasta i baru.
DWADZIEŚCIA DWA Dojazd zajął Evelyn dwadzieścia minut. – Ciągle jest? – szepnęła, kiedy znalazła się koło mnie. – Chyba tak. Trzy razy przechodziłam przed oknem, ale czwartego wolę nie ryzykować. – Moja kolej. Kogo mam wypatrywać? Opisałam. Kiwnęła głową i wyszła na ulicę. Kiedy dwie minuty później wracała, z drzwi kafejki wyszedł mój mężczyzna. Cofnęłam się i ledwie Evelyn pokazała się, przyzwałam ją gestami rąk. – To on... – Tak, wiem, spokojnie. Podskoczyłam do rogu i wystawiłam lusterko. Zobaczyłam, jak wchodzi do budki telefonicznej. Ustawił na ziemi teczkę, zdjął słuchawkę i wybrał numer. Poczułam Evelyn obok siebie. – Telefonuje? – spytała, nawet nie zerknąwszy w lusterko. Przytaknęłam. – Czy gwiazdka-sześćdziesiąt dziewięć działa w automatach? [W USA i Kanadzie *69 oznacza usługę Last Call Return, wywołującą ostatni wybierany numer.]
– Nie wiem. – Cholera! Ale pewnie i tak nie byłoby czasu. Gdzie zaparkował? – Najbliższy parking w tym kierunku, po naszej stronie. Wyjazd na równoległą ulicę. – Dobra, to nasz plan. Tutaj kończymy. Przedostaniesz się na drugą stronę i tam będziesz czekać na mój sygnał. Jeśli się nie zjawię, to niech jedzie. Będzie to znaczyło, że moim zdaniem nie jest bezpiecznie. Jest tylko jeden wyjazd z miasta, więc bez trudu powinnyśmy go złapać. Gdzie mój samochód? Zawahałam się. Oceniłam przedstawiony plan. – Na parkingu w przeciwnym kierunku. – Kluczyki? Udałam, że ich szukam, wiedząc, że dała mi komplet zapasowy. – Dobrze – powiedziała po chwili. – Daj już spokój, mam swoje. Podjechałam pod parking, po którym uwijała się Evelyn, klnąc pod nosem, gdyż nie mogła znaleźć samochodu. Nie miałam czasu. Każda chwila zwłoki zwiększała szanse obiektu, że mi umknie. Natychmiast się zorientowałam, że Evelyn chce mnie wystawić do wiatru i jechać za nim sama, teraz więc wszystko we mnie krzyczało, by wzruszyć ramieniem i zrobić z nią to, co szykowała dla mnie: zostawić na łaskę losu w tym bezimiennym miasteczku. Miałam prawo tak zrobić i Jack na pewno by się ze mną zgodził. Ale
stracenie jej z oczu nie byłoby mądrym posunięciem. Teraz ufałam jej jeszcze mniej niż kiedyś, dlatego najrozsądniej byłoby mieć ją pod kontrolą. Zmusiłam się, by wjechać na parking, zdusić w sobie rozczarowanie i zahamować obok niej, opuszczając szybę od strony pasażera. Pokręciła głową i sięgnęła do klamki. Nacisnęłam guzik blokujący zamki. – Nachyl się i rzuć spluwę na podłogę. Spojrzała na mnie wściekle. – Nie wygłupiaj się, nie mamy... – Nie wygłupiam się. Albo rzucasz broń, albo jadę za nim sama. Rozejrzała się i cisnęła rewolwer na siedzenie. Przechyliłam się i strąciłam go na podłogę. – Jeszcze drugi – ponagliłam. Zaklęła, ale mnie posłuchała. Odblokowałam drzwi i ruszyłam, zanim zdążyła zamknąć drzwiczki. – Niech leżą na podłodze. Możesz je podnieść, ale tylko za moją zgodą. Zapięła pas. – Ładnie rozegrane. Jestem pod wrażeniem. – A ja nie. Nie znoszę takich gierek, Evelyn. Może chciałaś mnie wypróbować. Może uznałaś, że nie mam odpowiednich kompetencji, żeby się z tobą zabrać. Może chciałaś być pewna, że za nim nie pojadę. Jeśli faktycznie chciałaś go chronić albo w ogóle na mnie nasłałaś... – Wtedy zastrzeliłabym cię tam na miejscu. – Może i tak. Mówię to, żebyś nie uznała, że biorę cię dlatego, że ci ufam. Uśmiechnęła się. – Sprytna dziewczynka. Widząc, że wykręca na zjeździe, po chwili sama też wrzuciłam kierunkowskaz. – Więc jak myślisz, kto to jest? Powiedziałam jej; wydęła wargi, ale nic nie odrzekła. – Nie brzmi sensownie? – To bardzo by nam ułatwiło sytuację, nieprawdaż? – Zanim cokolwiek powiedziałam, dodała: – Albo jest głodny, albo chce odpocząć. Nic tutaj nie ma. Zatrzymał się na parkingu przy Econo Lodge. – Stań za tamtą ciężarówką. – Tam dalej jest następny parking. Evelyn pokręciła głową. – Tutaj wysiadasz. Poprzedni zjazd był do centrum handlowego. Kupię najpotrzebniejsze rzeczy, podczas gdy ty zorientujesz się, który bierze pokój, i
będziesz mieć na niego oko. Pewnie pójdzie do restauracji, a zanim wyjdzie, będę z powrotem. – Rozumiem, że go przesłuchamy. – Wolę mówić o rozmowie, ale tak, to nasz plan. – Co chcesz kupić? – Najkonieczniejsze rzeczy. Rękawiczki, taśmę klejącą, sznurek... – Urwała, widząc mój wzrok. – Coś nie w porządku? – Także worki na śmiecie. Evelyn zapukała do drzwi pokoju motelowego. Nie zmieniła przebrania: podfarbowane włosy, binokle, poliestrowe spodnie, kardigan w kwiatowe wzorki i torba dostatecznie wielka, aby nie pozwolono jej wnieść na pokład samolotu. Kiedy nikt nie odpowiedział, zastukała raz jeszcze i zawołała zmienionym głosem: – Harold? Otwórz, nie mogę znaleźć klucza! Drzwi uchyliły się odrobinę, rozległ się brzęk łańcucha, potem szczęk, gdy postawił opór. Stojąc przy zawiasach, nie widziałam go, co znaczyło, że i on mnie nie widzi. – Nie ma tu żadnego Harolda, proszę pani. – Co takiego? – Evelyn nachyliła się i zamrugała powiekami. – A ty kto taki? Gdzie jest Harold? – Pomyliła pani pokój. Zaczął zamykać drzwi, ale zablokowała je stopa Evelyn, więc albo mógł ją zmiażdżyć, albo musiał przestać. Nawet zawodowi mordercy nie decydują się na wszystko. – Niech pani zechce posłuchać... – Czemu pan tak szepcze, młody człowieku. Nic nie rozumiem. Gdzie jest mój Harold? Niech pan natychmiast otworzy drzwi!!! – Pomyliła pani... Evelyn histerycznie zapiszczała: – Drzwi!!! W napięciu czekałam na ten jeden dźwięk... – Proszę pani... – Jak nie otworzysz... Szczęk. Zwolnił łańcuch. Z obrotu kopnęłam w drzwi.
DWADZIEŚCIA TRZY Pod impetem uderzenia facet poleciał do tyłu. Wskoczyłam z rewolwerem gotowym do strzału, Evelyn mnie ubezpieczała. – Ręce do góry i na kolana! – poleciłam, podczas gdy Evelyn zamykała drzwi. Zawahał się, a ja wiedziałam, co myśli. Dlaczego miałby się poddawać dwóm kobietom, zwłaszcza że jedna była najwyraźniej emerytką? Lepiej już zaryzykować i wyciągnąć spluwę w nadziei, że się uda. Udałam, że zerkam na Evelyn, czekając na jej opinię, i wtedy sięgnął po broń. Kopnęłam go w kolano i zwalił się ze stęknięciem. Kiedy zobaczył, że mierzę mu w twarz, a z drugiej strony stoi Evelyn, podniósł ręce. Kazałam mu położyć się na brzuchu, z rękami po bokach, dłońmi do góry. Evelyn zrobiła gest, że będzie go trzymać na muszce, podczas gdy będę go wiązała, ale pokręciłam głową. Musiałam zachować czujność wobec niej, szczególnie po numerze na parkingu. Tak więc to ona skrępowała go taśmą klejącą, a ja w tym czasie przyjrzałam mu się uważniej. Czy podobny do Mansona? Trudno powiedzieć, szczególnie, że on także dbał o zmienianie wyglądu. Z pewnością od niego roślejszy, ale to mógł mieć po matce. Wiek nie był nierozsądny. Evelyn go obszukała, zabierając pistolet 9 mm, ukryty nóż sprężynowy i portfel. Kiedy skończyła, ja sprawdziłam go jeszcze raz. Nawet jeśli poczuła się tym urażona, to nie dała po sobie znać. Zajrzałam do portfela: kilka dwudziestek, trochę monet, prawo jazdy Wirginii. Było podrobione, ale nie potrafiłam ocenić, na ile dobrze. Na tym polega urok korzystania z prawa jazdy z innego stanu. Duże prawdopodobieństwo, że zatrzymujący cię policjant nie będzie potrafił odróżnić oryginału od falsyfikatu. – Robert – powiedziałam. – Jak wolisz: Rob czy Bob? Obdarzył mnie wściekłym spojrzeniem. – Okay, Bert. Moim zdaniem to najlepiej do ciebie pasuje. Teraz opowieść bardziej szczera niż podczas spotkania weteranów przy piwie. – No cóż, wykiwałaś mnie – powiedział tak spokojnie, jakby istotnie przedstawiał kumplom jakąś historyjkę. – Załatwić kogoś na parkingu pod więzieniem? Przy świadkach? – zakpiła Evelyn. – Amatorska robota. – Dałbym radę. – Nie dałeś. Spieprzyłeś. Obiekt orientuje się, zanim znalazłeś się na odległość strzału? Nie do wiary. – Evelyn nie spuszczała z niego oczu. – Nie wiedziałeś wszystkiego, prawda? Na przykład, że jest płatna.
– Działa na zlecenie? – spojrzał na mnie zmrużonymi oczyma. – A skądże – odrzekła Evelyn. – Dałeś sobie skopać tyłek konsultantce Avonu. Jego oczy zamieniły się w dwie szczeliny. – Powiedział mi, że to naciągaczka. – Wykrzywił usta, ale zżuł przekleństwo między wargami. – Pięć patoli za zawodówkę? Powinien dać dwadzieścia razy więcej. – A za co niby? – spytała Evelyn. – Przecież nawet jej nie drasnąłeś. W milczeniu wzruszył ramieniem, jakby ciągle miał nadzieję, że forsę dostanie. – A za mnie? – spytała Evelyn. – Dwa. – Dwa tysiące? Cholerne... Zrobiłam krok do przodu i wpadłam jej w słowo. – Kto cię wynajął? Zrobiła gest, żebym się cofnęła. Przez chwilę mierzyłyśmy się wzrokiem, potem stanęłam z boku Berta, celując mu w skroń. Wzięłam na siebie robotę mięśniaka i teraz nie pora na zamianę ról. – Kto? – powtórzyła. – Dogadajmy się. – A co ja jestem, jakiś Monty Hall? [Kanadyjski aktor i konferansjer, który przez wiele lat prowadził program Lets Make a Deal (ang. dogadajmy się).] Twoja kwestia: albo powiesz mi, kto, albo nie wyjdziesz żywy z tego pokoju. Przeniósł wzrok z Evelyn na mnie. – Jeśli jesteście z branży, to wiecie, jak to jest. Zacznę paplać o pracodawcy i moje życie nie będzie warte funta kłaków. – Jeśli nie będziesz mówił, to warte jest tyle samo – mruknęłam. Znowu patrzył na Evelyn. – Zrozumcie mnie. To nie jest jakiś fiut... – Nie? – przerwała mu, siadając na łóżku. – Może kiedyś był kimś, ale teraz to wyliniały, bezzębny lew, który jeszcze chce trochę pożyć. To dlatego cię wynajął, tak? Spojrzałam na Evelyn, ale ona nie odrywała oczu od mężczyzny. – Jak wiesz, to po co pytasz? – Chcę potwierdzenia. – Tak, Mały Joe Nikolaev. Powiedział, że byłyście u niego wczoraj, a on coś niepotrzebnie chlapnął. Jakaś ważna sprawa. Nie mówił, o co poszło, tylko, że gdyby Boris się dowiedział, uciszyłby go na zawsze. – Tylko tyle? Jakiś gówniany szczegół? Evelyn maglowała go jeszcze dwadzieścia minut, usiłując znaleźć jakieś
powiązanie z Helter Skelterem. Wreszcie spytała wprost, czy coś o nim wie, ale odpowiedział, rzecz jasna, że nie. – Dobra – pokiwała głową. – Nie możesz powiedzieć tego, czego nie wiesz. – Ja dotrzymałem umowy. Teraz wasza kolej. – Umów się dotrzymuje. Dee? Stanęłam za nim, wymierzyłam w podstawę czaszki i pociągnęłam za spust.
DWADZIEŚCIA CZTERY Jechałyśmy już dobre trzydzieści minut, a Evelyn jeszcze nie odezwała się ani słowem. Wreszcie ja przerwałam milczenie. – Masz do mnie pretensje, że go zabiłam? – Jak nie ty, ja bym to zrobiła. Gdybyśmy go zostawiły przy życiu, usiłowałby dokończyć robotę. Upokorzyłyśmy go. W takiej sytuacji nie ma miejsca na litość. – Więc w czym problem? – Żaden problem. Tylko... interesujące. Natychmiast po powrocie poszłam pod prysznic. Gdy potem się ubierałam, usłyszałam skrzypnięcie podłogi. Jedno można było złożyć na wiekowość domu, drugie jednak świadczyło już o tym, że ktoś jest za drzwiami. Sprężyłam się. Byłam w domu tylko z Evelyn, więc tym bardziej musiałam uważać. Ciągle nie wiedziałam, jak rozumieć jej dzisiejszą sztuczkę. Narzuciłam koszulę, bezgłośnie przekręciłam klucz w drzwiach i je uchyliłam. Na szczycie schodów plecami do mnie stał Jack z rękami w kieszeniach. Odwrócił się na szczęk klamki. – Już wróciłeś? Chcesz może... – machnęłam ręką w głąb łazienki. – Nie. Zostawiając drzwi otwarte, cofnęłam się do zlewu i wzięłam grzebień. – Znalazłeś Barona? – Tak. – No to teraz potrzebny nam plan. Pokręcił głową. – Nic z tego. Lekko odchylił głowę do tyłu, jakby nadsłuchiwał, co robi Evelyn. Posłuchał, kiedy dałam mu znak, żeby wszedł. – Nie żyje. Zastrzelił się miesiąc temu. – O, cholera! Kondolencje. Już wymawiając ostatnie słowo, wiedziałam, jak głupio zabrzmiało. Kondolencje po śmierci znajomego, którego nie widział od lat i którego podejrzewał o seryjne mordowanie. Wtarłam w twarz krem nawilżający, potem natłuściłam ręce i spakowałam przybory toaletowe. – Z Baronem to na pewno? Wiem, że symulowanie własnej śmierci to jak z filmu, ale... – Małe szanse. Rozmawiałem z odpowiednią osobą. Sprawdziłem nekrologi,
zdjęcia, to on. Jak inaczej sprawdzić. – Wzruszył ramionami. – Nie wiem. – Jeśli nie liczyć rozkopania grobu... Mówiłeś Evelyn? – Pokręcił głową. – No to trzeba to zrobić teraz. Jeśli Jack oczekiwał, że Evelyn skwituje informację jakimś „A nie mówiłam, że to nieudacznik?”, to się zawiódł, gdyż powiedziała tylko: „Cóż, jedna mniej teoria dla Dee”. Źródło Evelyn odezwało się, wyliczając trzech możliwych synów Mansona: jeden z dawnych członków jego rodziny prowadził teraz burdel w Nevadzie, drugi, dealer narkotykowy, chwalił się, że stale koresponduje z Mansonem, trzeci, włamywacz, wszystkim dookoła powtarzał, że jest nieślubnym synem Mansona. – Drzwi numer trzy wydają się obiecujące. – Chyba traktuje to jako element reklamy – powiedziała Evelyn – ale sprawdzić można. – Wróciła do komputera i rzuciła: – Powiedz jeszcze raz, jak on się nazywa? – Benjamin Moreland – odczytałam. – Gdzie mieszka? – W Indianie. – Chwila. Jack pokręcił głową i rozwalił się na sofie. Po pięciu minutach stukania na klawiaturze Evelyn odwróciła się do nas. – Wygląda obiecująco. Popatrzyliśmy z Jackiem na widniejącą na monitorze fotografię. Wąska twarz, oczy uciekające w bok. – To niby? – spytał sceptycznie Jack. – Nie widzicie podobieństwa? Kiedy żadne z nas nie odpowiedziało, westchnęła, zdjęła z półki książkę Helter Skelter, odszukała stronę i pokazała nam. Facet istotnie był podobny do Mansona, z wyjątkiem oczu i linii włosów. – Mógł wykorzystywać przypadkowe podobieństwo – dodała Evelyn. – Ale ja bym sprawdziła. DNA to DNA. Po dwudziestu minutach znowu odwróciła się od komputera. – Znalazłam Morelanda. Korzysta obecnie z gościnności szpitala dla umysłowo chorych pod Indianapolis. – Więc rzeczywiście pewnie syn Mansona – powiedziałam. – Samo obnoszenie się z tym może zaprowadzić do czubków. Nieważne, to nie nasz człowiek. – A ja bym się tak nie spieszyła. Dobrze byłoby się zorientować, jak oni ich tam pilnują. Gdyby to był nasz morderca, miałby znakomite alibi. – Kiwnęła głową
w kierunku ekranu. – W osiemdziesiątych kilka aresztowań, ale potem nic. Może coś się w nim zmieniło. Pomimo wszystkich jego wtop, wydaje się, że Manson był inteligentny, więc może coś tam przeszło na syna. Spojrzałam na Jacka. – Mamy w tej chwili coś ciekawszego do roboty? – Pokręcił głową. – Jak daleko stąd do Indianapolis? – Dwie godziny? Ruszymy zaraz, będziemy jeszcze w porze odwiedzin. Na podjeździe Jack oznajmił: – Evelyn powiedziała mi, co się stało w motelu. – Aha. Wsiedliśmy, on za kierownicę; odezwał się dopiero po kilku minutach. – Coś się zdarzyło? – Chyba nie sądziła, że strzelę. – Nie, chodzi mi o Evelyn. Co zrobiła? – Nic takiego, żebym nie dała sobie rady. – O to jestem spokojny. Ale co konkretnie? – Kiedy się nie odzywałam, kiwnął głową w kierunku skrytki na rękawiczki. – Podasz mi? Omal nie wypadła mi na kolana paczka amerykańskich papierosów. Na jego gest otworzyłam i wyciągnęłam jednego, a nawet podałam mu zapałkę. Kiwnął głową, zaciągnął się, skrzywił i zaklął pod nosem. – Rozumiem, że nie twoja marka. – A pachnie jak moja? – Nie, ale zakładałam, że to, co palisz w pensjonacie, robisz dla zmyłki. – Popatrzył na mnie z ukosa. – Wcale bym się nie zdziwiła, jakbyś mi podsuwał fałszywy trop. – Nie robię z tobą takich pogrywek, Nadio. – Uniósł papierosa. – To tylko przy robocie. Inne są... – Zbyt charakterystyczne. – Jakbym miał trochę oleju w głowie? Rzuciłbym w ogóle. Fatalne dla zawodowca. Dziesięć lat temu próbowałem. Jeden dziennie. Wróciło. Jeszcze jeden sztach. Pokręcił głową, sięgnął do popielniczki, ale zatrzymał dłoń i wysunął pytająco w moim kierunku. Kiedy pokręciłam głową, zdusił papierosa. – Co było z Evelyn? Nie chciał odpuścić, więc mu opowiedziałam o Evelyn i parkingu, a na koniec spytałam: – O co w tym wszystkim chodziło? Chciała mnie wypróbować czy sama jechać za nim? – Jedno i drugie. Zorientujesz się? Zdałaś, jedziecie obie. Nie? Lepiej cię
zostawić. Wyprzedził ciężarówkę, wrócił na dawny pas i dopiero wtedy znowu się odezwał. – Strata czasu. Wściekła? Masz prawo. – Lubi takie gierki? – Przepada. Śledztwo? Ekstra gra. Tamten koleś? Trochę mniejsza. Wykiwać ciebie? Taka maciupka. Jakby chodziło o lalki. Zrobi jeszcze raz coś takiego? Olej ją.
DWADZIEŚCIA PIĘĆ Siedząca w recepcji pielęgniarka bawiła się metalową plakietką, która już od tego zmatowiała. Miała nie więcej niż dwadzieścia jeden lat. Sądząc po wzroku, jakim obrzucała pacjentów, tylko to miała tutaj do roboty i nie mogła się doczekać, kiedy skierują ją do czegoś innego. – Pan Moreland nie często ma gości – powiedziała. – Ale można go odwiedzać? Rozejrzała się niespokojnie dokoła. Nie wiedziałam, skąd to zdenerwowanie. Nie było żadnych obłąkańców szalejących z pianą na ustach, tylko po plakietkach mogłam odróżnić personel od pacjentów. – Można odwiedzać pana Morelanda? – powtórzyłam. – Hm, można. – A po południu czas wizyt od siódmej do dziewiątej? – Przytaknęła. – To ma pani tutaj moją wizytówkę – wskazałam na blat. – Chce pani oddzielne pomieszczenie? – Trochę prywatności nie zaszkodzi. Znowu przekręciła plakietkę w palcach i przygryzła wargi. – Coś nie w porządku? – Raczej nie. – Znowu się rozejrzała, jakby w poszukiwaniu siebie. – Wszyscy gdzieś poszli, ale... Ale chyba mogę panią zaprowadzić. Więc na tym polegał problem. Bała się opuścić swą klatkę ochronną. Miałam nadzieję, że szybko jej coś znajdą... z korzyścią dla pacjentów. Jeszcze raz tęsknie powiodła spojrzeniem, a potem z ociąganiem wyszła z recepcji. Siostra Nerwuska zostawiła mnie w małym, pozbawionym okien pokoju, który w korporacji mógłby służyć jako miejsce narad. Kilka plakatów na ścianach, meble stanowiące kompromis między wymogami jakości, wygody i oszczędności: skórzane fotele, solidny stół. W niczym nie przypominało to drzwi bez klamek i kaftanów bezpieczeństwa. Na zewnątrz jedynymi odgłosami były dźwięki otwieranych drzwi i stukot po posadzce obcasów pielęgniarek. Miałam nadzieje, że Jack bez problemu znajdzie pokój Morelanda. Czekając, przygotowałam sobie listę pytań do niego. Proste, łatwe, żadne z nich nie powinno zdradzić naszych podejrzeń, ale też moja rola polegała tylko na tym, by wywabić Morelanda z pokoju, gdzie Jack miał zdobyć to, o co nam naprawdę chodziło. Wsłuchałam się w odgłos kroków. Zbliżały się kobiece głosy, jeden z nich
należał do mojej pielęgniarki. – ... nikt nic mi nie powiedział. Autorytatywny głos starszej kobiety; pierwsze słowa zagłuszył dźwięk wózka. – ... ktokolwiek do Bena, w związku z tym okropnym Helter Skelterem. Musieliśmy uprzedzić dyrektora, lekarzy, ochronę, możesz mi więc wierzyć, Angelo, że młodsza pielęgniarka, zastępująca recepcjonistkę, była ostatnia na liście osób, które trzeba poinformować. – Wykręciły za róg. – To jak mówisz, kto chciał... Musiałam się powstrzymać, żeby jak strzała nie wyskoczyć z pokoju; leciutko uchyliłam drzwi, upewniłam się, że droga wolna, i dopiero potem wyszłam. Ruszyłam w kierunku przeciwnym niż pielęgniarki, ale nie uszłam pięciu kroków, gdy z poprzecznego korytarza wychylił się Jack i chwycił mnie za ramię. – Prawniczka? – wykrzyknęła starsza pielęgniarka. – Tylko tego nam było potrzeba. Gdzie... – Kurwa mać! – mruknął Jack, zagłuszając pielęgniarkę. Nie wypuszczając mego łokcia, uchylił najbliższe drzwi, zajrzał do środka, zamknął, to samo powtórzył z następnymi, ale te otworzył szerzej i pociągnął mnie do środka. Przez chwilkę mignęły szczotki i wiadra, ale zaraz wszystko znikło w ciemności. – FBI! – szepnął mi do ucha. – Ilu? – spytałam równie cicho. – Nie wiem. Podsłuchałem pielęgniarki. Po nacisku na biodro zorientowałam się, że nachyla się do drzwi. Przyłożyłam ucho do ściany. Tylko bulgotanie w rurach. Było nie tylko ciasno, ale i gorąco. Dłuższy pobyt tutaj będzie stanowił test dla naszych dezodorantów. – Poczekaj – szepnął Jack, jakbym się dokądś wybierała. Leciutki szczęk obracanej klamki; smuga światła na twarzy Jacka, który w następnej chwili cofnął się i znowu pogrążyliśmy się w mroku. – Nic. – Masz włos Morelanda? – szepnęłam. – Nie trzeba. Jest zgodność. – Co ta... – sama zdusiłam swój okrzyk. – Dlatego są tutaj. Włos zgadza się z DNA Morelanda. – Niech to diabli! Zatem podpucha. – No. Jack znowu się poruszył i nacisnął na mnie. Doleciał mnie zapach wcześniejszego papierosa i puls przyspieszył. Przekonywałam siebie, że to efekt nikotyny, ale nie byłam pewna, czy to nie bardziej obecność mężczyzny, dotyk
jego biodra, oddech na moich włosach. Jak mówiłam, już dość długo... Teraz jego ręka na moim biodrze, żeby nie stracić równowagi; czułam na skórze ciepło jego palców. Znowu woń papierosa, ale coś jeszcze... mydło, może krem do golenia. Zapach... bardzo męski. Kiedy dłoń lekko przemieściła się po moim biodrze, wyobraźnia dalej pociągnęła ten ruch: palce ześlizgujące się po spódnicy, chwytające za jej krawędź... Odsunęłam się. – Cicho. Chyba można wyjść. – Tak. – Chwila ciszy. – Najbliższe wyjście... – Dwoje drzwi za pokojem odwiedzin są schody na parter i zapasowe wyjście, ale pewnie uruchomi alarm. Dlatego chyba lepiej do drzwi wyjściowych. Inny wariant, to do piwnicy i tamtędy do drugiej klatki. Cichutki chichot. – Praca domowa odrobiona. Do piwnicy. Chwilkę. Znowu drzwi się uchyliły, po chwili cofnął się i szepnął mi do ucha: – Nikogo. Zaczekaj. Sięgnął za mnie, wziął miotłę i wymknął się ze schowka, zostawiając szczelinę, abym mogła widzieć. Kiedy nachyliłam się po teczkę, wzrok padł na buty. Ryzykować odgłos obcasów czy to, że ktoś zobaczy mnie na bosaka? Zdecydowałam się na drugie rozwiązanie i ściągnęłam szpilki. Udając zamiatanie, Jack szybko przemieszczał się po korytarzu tak skulony, aby jak najmniej było widać twarz. Jak na razie pusto. Przy końcu odwrócił się plecami do sali pielęgniarek i nachylił, jakby coś podnosił z podłogi. Pod pachą zerknął za siebie i dał mi znak, że teraz kolej na mnie. Zamknęłam za sobą drzwi schowka i szybko ruszyłam korytarzem. Przy końcu zerknęłam w kierunku stanowiska pielęgniarek; dwóch mężczyzn obróconych do mnie plecami rozmawiało z którąś z sióstr. Jack czekał na mnie przy schodach. Kiedy wykręcałam w jego kierunku, kątem oka zobaczyłam poruszenie jednego z mężczyzn. Był to tylko błysk, nie wiedziałam więc, czy obraca się za mną czy chce tylko podrapać się po plecach, ale na wszelki wypadek jeszcze przyspieszyłam kroku. Za mną odgłos stóp. Machnęłam przed sobą ręką w kierunku Jacka, żeby się schował. Zrobił tak, ale drzwi zostawił otwarte. Jeszcze sześć, siedem kroków i tam będę. Za mną skrzypnięcie linoleum, ktoś skręcił w prawo. Zaraz za drzwiami Jack chwycił mnie za łokieć i pociągnął w dół schodów. Zatrzymał się, pewnie żeby sprawdzić, co za nami, ja jednak nie czekałam i pognałam w dół. Kiedy na zakręcie schodów spojrzałam za siebie, zbiegający Jack kiwnął głową. Federalni byli za nami. Podniosłam palec wskazujący, a potem zrobiłam kciukiem ruch w dół,
jeszcze raz pytając, parter czy piwnica. Piwnica. Za nami drzwi się zamknęły, ale już w następnej chwili z trzaskiem otwarły. Zbiegałam jak najbliżej ściany, żeby z góry być najmniej widoczna. Tuż za mną Jack. Na parterze pokazałam mu na migi, żeby nie stawał. Chwycił mnie za łokieć, ale dałam znak, że za moment dołączę, otworzyłam drzwi tak szeroko, jak się dało, puściłam i skoczyłam za Jackiem. Zerknął przez ramię, a zobaczywszy wolno domykające się drzwi – co musieli zobaczyć tamci – kiwnął głową z aprobatą. Nad nami kilkoro zbiegających pędem osób. Przy drzwiach do piwnicy Jack lekko pchnął mnie na ścianę, a sam bezgłośnie je uchylił. Kiedy prześliznęliśmy przez nie, domknęły się bezszelestnie. Rozejrzeliśmy się. Typowa piwnica: wielka, ciemna, pełna jakiejś świszczącej i klekoczącej maszynerii. Na ścianach pomocne strzałki: kotłownia, pralnia, magazyn, dostawy. Jack wskazał na ostatnią. Znienacka doleciał nas jakiś mechaniczny, coraz głośniejszy pisk. Rozejrzeliśmy się. Nieopodal stały jakieś sprzęty biurowe, przykucnęliśmy za zakurzonym segregatorem. Pisk nienaoliwionych kółek narastał. Gdy zaczął się oddalać, wyjrzałam: mężczyzna z wózkiem wypranych rzeczy czekał na windę. Wyskoczyliśmy z ukrycia, kiedy zasunęły się za nim drzwi. Po latach tropienia dziwnie było teraz być tropioną – i to przez policję. Czułam jakiś dziwny wstyd, trochę jak wtedy, kiedy miałam dziewięć lat i Amy namówiła mnie, żebym ukradła w sklepie batonik. Nikt mnie nie złapał, a później zwróciłam go bez jej wiedzy. Jakieś podobne drgnięcie poczułam, uciekając teraz przed agentami, chociaż powtarzałam sobie, że tym razem nie popełniłam żadnego przestępstwa, a chciałam rozwikłać czyjeś. Mój fortel z drzwiami na parterze nie zatrzyma Federalnych na długo, ale da nam kilka minut. Do drzwi zaopatrzeniowych dotarliśmy bez przeszkód. Trzeba je było tylko otworzyć i wyjść spokojnie na zewnątrz. Byliśmy u stóp wąskich schodów. – Poczekaj, ja sprawdzę. Kiwnęłam głową. Zrobić mogłam to i ja, ale szukali prawniczki, a nie posługacza. Szybko wspiął się po stopniach; ledwie zdążyłam nałożyć buty, znowu zjawił się na szczycie i pomachał na mnie. Głowę miałam tylko odrobinę nad poziomem podłogi, gdy zza rogu wynurzyli się dwaj mężczyźni w kombinezonach. Cofnęłam się tak gwałtownie, że omal nie zleciałam ze stopni. Jack także zszedł trochę, nachylił się ku mnie i szepnął: – Czekaj. I znowu go nie było.
DWADZIEŚCIA SZEŚĆ Czyżby tamci, uznawszy Jacka za kogoś z personelu, przywołali go, żeby im pomógł? Podsunęłam się dwa stopnie w górę. – Dokąd? – spytał jeden. – Przed siebie – odpowiedział Jack. Cała trójka była o jakieś dwadzieścia stóp ode mnie, już na zewnątrz, po drugiej stronie komórki, do której wskoczyłam. – To do kitu. Powiedz mi dokąd, Jack, albo... Dalszej części nie dosłyszałam, gdyż uwagę skupiłam na imieniu Jacka. Pojawił się, wzruszył ramionami, jakby miał dość rozmowy. Cofnęłam się, żeby mnie nie zobaczył, ale nadepnęłam na jakąś deszczułkę. Spojrzał w moją stronę, nasze oczy się spotkały. Zaraz odwrócił wzrok, ale było już za późno. Obaj mężczyźni stali za nim i patrzyli na mnie. Jeden był mniej więcej w wieku Jacka, średniego wzrostu, kościsty, z rzadkimi rudawymi włosami, wątłą bródką i okularami na nosie. Drugi miał chyba tyle lat co ja, trochę ponad sześć stóp wzrostu, barczysty, jasnobrązowe włosy, twarz dość przystojna, ale nie, żeby się za nim obejrzeć. Niby nic w nim nie wskazywało na gliniarza, ale ja wiedziałam swoje, tak jak na jeden rzut oka odróżnię berettę od glocka. Przeniósł wzrok na Jacka. – To nowy partner, Jack? Albo ma świetny kamuflaż, albo czegoś nam nie powiedziałeś. – Jedźcie na północ – powtórzył Jack. – Pierwszy postój. Tamten otworzył usta, ale rudzielec go uprzedził. – Zaczekamy – powiedział, uśmiechnął się do mnie i pociągnął tamtego w kierunku parkingu. – To był Quinn? – spytałam, gdy znaleźliśmy się w samochodzie. – Tak. Zdusiłam w sobie atak paniki. – OK, może złapali się na tę samą przynętę. Trochę dziwne, że my i oni znaleźliśmy się tutaj w tym samym czasie. Na tym postoju mam zostać w aucie? Wyjechał z parkingu. – Jak chcesz. – Instynkt mi podpowiada, żeby się trzymać z daleka, ale miał czas obejrzeć sobie mnie i domyślić się, że jestem twoją tajemniczą partnerką. Gdybym została w
samochodzie, mogłoby to wyglądać podejrzanie. – Hm. Popatrzyłam na niego. – Nie mógłbyś mi czegoś doradzić? Przez pięć minut prowadził w milczeniu, aż wreszcie odezwał się jakby z wahaniem. – Bezpieczniej się spotkać. Mieć za sobą. Jesteś przebrana. Quinn to chwalipięta, ale... – Znowu długa przerwa. – Jest dobry. Wiarygodny. Będzie dobrze. Quinn z partnerem czekali na nas na postoju. Jack przejechał obok nich, zawrócił na końcu i zaparkował po przeciwnej stronie. Wysiadł, rozejrzał się i wskazał na stolik z ławkami. – Tutaj? – Może być. Budynki za daleko, żeby nas podsłuchać, ale trzeba uważać na język ciała. Quinn zmierzał ku nam z zaciśniętymi szczękami i dłońmi zwiniętymi w pięści. – Oto żywy komentarz do języka ciała – mruknęłam. Jack wstał i przyjął wojowniczą postawę. Partner Quinna zaczął biec, jakby zamierzał interweniować, ale widać było, że nie zdąży na czas. – Co to ma znaczyć? – warknął Quinn i machnął w moim kierunku. – Kiedy powiedziałeś, że masz partnera, myśleliśmy, że facet, no może Evelyn. – Dźgnął palcem w moim kierunku. – A to co? – Ręczę za nią. – Pięknie, ale dla nas to skrajne ryzyko. – Powiedziałem: ręczę. Stali naprzeciw siebie, wpatrzeni gniewnie jeden w drugiego. Ostatni raz widziałam coś podobnego, gdy dwa psy starły się o panowanie nad śmietnikiem pensjonatu. Dokładnie tak zastygły, zanim skierowałam na nie strumień wody z węża. Faceci... Niby już nie biegają na czterech, ale i tak liczy się ten, kto pierwszy obsika narożniki. Tym razem jednak nie miałam węża. – Ej – powiedziałam, wciskając się między nich i uśmiechając do Quinna. – Co to za klub bez ceremonii inicjacyjnej? Może uda mi się spełnić warunki. – Nie musisz... – zaczął Jack. Uciszyłam go gestem ręki, zarazem ciągle wpatrując się w oczy Quinna. – Sprawdź mnie. Kiepsko wypadam na egzaminach, ale co tam. Quinn zmrużył oczy. – Dobra jesteś w strzelaniu na dystans? – A masz jakiś karabin? Coś zamigotało w jego oczach, ale reszta twarzy się nie zmieniła.
– Nie przy sobie. Jaki jest najlepszy tłumik do Remingtona 700? – Żaden. Uniósł odrobinę brwi. – Nie da się wygłuszyć Remingtona. Zresztą strzelasz z niego z takiej odległości, że tłumik jest niepotrzebny. Dobry snajper używa go tylko w ostateczności, gdyż grozi utratą kąta. – Ma rację – odezwał się drugi, który stał już przy nas. – Mówiłem ci to wcześniej, ale nie chciałeś słuchać. – Gdybym już musiała skorzystać z tłumika – ciągnęłam – wolałabym McMillana M89 albo Steyra SSG, aczkolwiek... – Dobrze już dobrze – wyciągnął rękę. – Quinn. – Dee. Także rudzielec podał mi dłoń. – Felix. Quinn obrócił się do Jacka. – Skąd żeście się wzięli w tym szpitalu, do cholery? – Za tropem. Jak wy. – Jak byś się mnie kurwa słuchał, żebyśmy trochę współpracowali, nie doszłoby do tego. Jack zerknął na mnie, jakby chciał powiedzieć, „a nie mówiłem”. Ja tymczasem znowu podsunęłam się do nich i mruknęłam: – Mamy gości. Spojrzeli w kierunku, gdzie wcześniej patrzyłam. Na końcu postoju para w średnim wieku wysiadła z samochodu i przyglądała się nam. – Mogę coś zasugerować? – spytałam. Quinn kiwnął głową. – Może byśmy usiedli, przyniosę jakieś puszki i będziemy mieli piknik. – Dobry pomysł – włączył się Felix. – Ale to ja pójdę, bo ty bardziej się tu przydasz jako rozjemczym. Quinn poczekał, aż Jack usiądzie, i podjął swoją kwestię. – Mam już tego dosyć, Jack. Może nie mam za sobą takiej kariery jak ty czy Felix, ale w czymś takim jestem ekspertem. Bez sensu jest dochodzenie, w którym każdy goni za swoimi wyobrażeniami. Tu trzeba współpracować, a nie konkurować. Jack zerknął na mnie spod oka. – OK. Czas współdziałać. W strategii. Badamy oddzielnie, planujemy razem. Myślałam, że Quinn będzie się spierał, ale on się uśmiechnął i wyraźnie odprężył. – Dzięki Bogu – powiedział. – I tobie. Może teraz zaczniemy posuwać się naprzód, bo na razie ja i Felix kręcimy się tylko w kółko. Co z Sidem i Shadowem?
Dzwoniłem do nich wczoraj, zostawiłem wiadomość, nie odpowiadają. – Tak samo ja. Felix był już blisko, usłyszał. – Zatem albo ich aresztowano, albo się wyłączyli z tej sprawy. I jedno, i drugie jest równie prawdopodobne, i nic na to nie możemy poradzić. Trzeba dalej próbować, ale musimy założyć, że jest nas tylko czworo. – Pięcioro – sprostował Jack. – Jeszcze Evelyn. Felix rozdał nam puszki. – A, więc udało ci się ją wciągnąć. Świetnie. Możemy zwracać się do niej z pytaniami? Jack kiwnął głową. Kiedy rozmawiali, zorientowałam się, że głos Jacka brzmi... dziwnie. Właściwie brzmiał dziwnie od chwili, gdy natknęliśmy się w szpitalu na Quinna i Feliksa, ale teraz, gdy mówił więcej, stało się to oczywiste. Dopiero po chwili zorientowałam się, w czym rzecz. Akcent, czy raczej jego brak. Zawsze gdy byliśmy między ludźmi, irlandzka wymowa, której pozwalał wracać przy Evelyn, znikała na rzecz neutralnego amerykańskiego. Quinn otworzył swoją puszkę. – Wracając do sprawy, DNA się zgadza. To potwierdzone, więc teraz już tylko pytanie, jak Moreland to zrobił. Jack pokręcił głową. – Nie zrobił. Mogłabym przysiąc, że widzę, jak Quinnowi jeżą się włosy na karku, więc wkroczyłam. – Mało prawdopodobne. Ma zdiagnozowaną schizofrenię. Gdyby to on mordował, robiłby to bardziej w stylu Mansona. Dobrze, to jeszcze nie wyklucza go całkowicie, ale w połączeniu z tym, że musiałby się wymykać ze szpitala... – W porządku, faktycznie mało prawdopodobne – zgodził się Quinn. – Federalni też na to szybko wpadną. – Zatem włos był podpuchą – powiedział Felix. – Sprytną. A nawet bardzo sprytną. Wystarczyło tylko dostać się do szpitala i wyrwać włosek z ramienia, a potem zostawić go jako ślad. Muszę to zapamiętać. Ale to znaczy, że wracamy na linię startu. To co, porównamy podejrzenia? – Jeszcze nie – sprzeciwił się Jack. – Poczekamy, co dalej. W którą stronę. Długo nie potrwa. Wedle Jacka nie należało czekać w grupie. Chciał, żebyśmy się rozłączyli i telefonicznie wymienili pomysłami po tym, jak Quinn dowie się już, co FBI robi w związku z Morelandem. Felix był chyba skłonny się zgodzić, ale Quinn zaprotestował, gdyż uważał, że lepiej spotkać się na śniadaniu i porównać, co wiemy. Rozumiałam Jacka. Najlepiej jak najrzadziej trzymać się razem. Niemniej
jednak, po kilku minutach sporu, zgodził się, że śniadanie w naszym pokoju hotelowym będzie w miarę bezpieczne. Potem się z nimi skontaktuje i poda adres.
HS Stał w kępie drzew i obserwował przez lornetkę wejście do szpitala psychiatrycznego. Agenci weszli tędy, więc tędy powinni wyjść, ale po jakimś czasie zaczął też kontrolować drugie wyjście. Już kilka miesięcy temu zdobył włos Morelanda, a potem zostawił na miejscu zbrodni, aby wesprzeć oświadczenie, że jest synem Charlesa Mansona. Co miało się stać później zależało do tego, czy Moreland będzie mu potrzebny jako kozioł ofiarny. Gdyby był, wtedy popełniłby samobójstwo, wcześniej jednak przyznając się do winy. A Federalnym trzeba już było zostawić zbudowanie teorii, jak pacjent z zakładu dla obłąkanych mógł pomimo kontroli dokonać tego wszystkiego. Okazało się jednak, że teraz musi wykorzystać Morelanda w inny sposób, i czuł lekkie ukłucie żalu. Tamten pomysł bardzo mu się podobał. W 1969, gdy morderstwa Mansona pojawiły się na pierwszych stronach gazet, on dopiero zaczynał karierę, z zabierania własności przerzucając się na odbieranie życia. Jak większość ludzi, śledził tę historię jednocześnie z odrazą i fascynacją, ale w jego przypadku z odrazą myślał o błędach mordercy, z fascynacją – o jego sławie. Morderstwa były pomysłami geniusza wykonanymi przez idiotę. Często zastanawiał się nad nimi, rozważając, o ileż większą mogłyby spowodować panikę, gdyby zostawić mniej śladów, rodząc w ten sposób wrażenie, iż sprawcy nigdy nie uda się złapać. Kiedy zaczął układać swój plan, od samego początku myślał o Mansonie. Nawet zastanawiał się nad jego skopiowaniem, ale taka krwawa kąpiel nie była w jego guście, zresztą w jego wieku teatralność wydawała się już tanim sposobem zwracania na siebie uwagi. Robił więc wszystko po swojemu, a Mansonowskie aluzje dodawał, aby zaniepokoić i przestraszyć ludzi. Wszystko świetnie pracowało, ale teraz trzeba było zmienić reguły. Ślad Morelanda podrzucił FBI dostatecznie wcześnie, żeby się zorientowali, że to tylko fortel. Wtedy skoncentrować musieli się na teorii, że sprawcą jest zawodowiec. Nie przejmował się tym, mając doskonałe alibi, ale nacisk na całą branżę powinien spowodować, że koledzy dwa razy się zastanowią, zanim zaczną go tropić, natomiast zatroszczą się przede wszystkim o własne bezpieczeństwo, w czym zresztą byli naprawdę dobrzy. Poza tym zorientował się, że fałszywe poszlaki mogą się okazać bardziej pożyteczne, niż sądził. Wszystko zależało od tego, co z tym fantem zrobią Federalni. Kiedy zobaczył wychodzących agentów, poczuł rozczarowanie. Byli sami, a
liczył na to, że wezmą Benjamina Morelanda. Nie do więzienia, ale przynajmniej na przesłuchanie lub może, żeby wziąć go pod ochronę. To by uprościło sprawę. Odegnał od siebie rozczarowanie. Trudno, da się to jeszcze wykorzystać. Federalni się zjawili, personel może to potwierdzić. Nie tak źle. W liście zapowiedział żądanie, ale nie zamierzał tego robić. Po prostu część gry... Gra. Jeszcze tydzień temu był to tylko plan. Prosty plan z prostym, praktycznym celem. Teraz jednak chodziło o coś więcej. O wiele więcej. O wielką, skomplikowaną grę, która stopniowo odsłaniała przed nim różnorodne możliwości i warianty. A gdyby postawił jakieś żądanie? Nie będzie chciał wiele. Malutki datek od Amerykanów. Którego nigdy nie będą mogli ofiarować, niezależnie od jego znikomości. I nie o to chodziło. Liczyła się gra, którą przeniesie na nowy poziom.
DWADZIEŚCIA SIEDEM – Bardzo ładny – pochwaliłam, rozejrzawszy się po pokoju hotelowym. Salonik był większy od sypialni w moim pensjonacie. Także lepiej umeblowany. Były nawet kwiaty i to nie sztuczne. Ostatni raz byłam w hotelu z żywymi kwiatami... do diabła, nigdy! Zrobiło to na mnie spore wrażenie. – I ta kuchnia! Kuchenka, piecyk, mikrofala! Od razu muszę cię uprzedzić, że potrafię robić tylko popcorn w mikrofali, a i tak zawsze go przypalam. Otworzyłam drzwi do sypialni. Jedno łóżko. – Dla ciebie – usłyszałam Jacka. – Kanapa w saloniku się rozsuwa. Łazienka. – Wanna z jacuzzi! Ekstra! Wyjęłam z koszyka buteleczki z szamponem, odżywką, płyn . do kąpieli oraz płyn do ust i porządnie je ustawiłam, podczas gdy Jack ułożył moją torbę na łóżku, żebym się potem rozpakowała. – Podoba się? – spytał, wskazując wannę. – Też sobie spraw. – A na jak wielki czek mogę liczyć? – spytałam z uśmiechem. Wzruszył ramionami. – Całkiem spory. Zdjęłam ręcznik z półki i zaczęłam rozkładać. – Myślałam o wannie z gorącą wodą dla gości. Niby nic nadzwyczajnego, ale jakoś dodaje smaku romantycznej wycieczce. Jedyna wada to higiena. Wanny nie wydają mi się najbardziej higieniczne. – Środki czyszczące. Zmiana wody. Powinno wystarczyć. – Bieżącej wody jest pod dostatkiem. – Więc spraw sobie jedną dla gości, a jedną sobie. – Wszyscy będą myśleli, jaki też spadek dostałam. Ponownie wzruszył ramionami. – Praca to praca, inwestycja to inwestycja. Może być pizza? Odrzekłam, że tak i zaczęłam nalewać wodę. Przy pizzy kilka godzin rozważaliśmy różne scenariusze i koncepcje. Materiału do teorii namnożyło się, jakby go wcześniej brakowało. Po co ta fałszywa poszlaka? Ktoś chciał zmylić FBI? Robota mordercy czy kogoś innego? Siedzieliśmy aż do późnej nocy, a tak mi się to podobało, jak kiedyś rozmowy z ojcem. Jack pod żadnym względem go nie przypominał, ale dobrze było wrócić w to miejsce w pamięci i mieć kogoś do towarzystwa. Rano podeszłam do drzwi sypialni i zaczęłam nasłuchiwać, czy Jack jeszcze
śpi. Miałam nadzieję, że tak, bo nie chciałam go w tej chwili widzieć. Śniło mi się, że znowu jesteśmy w szpitalnym schowku. Ktoś nadchodził, Jack szeptał mi, żebym się nie ruszała, a ja z walącym sercem i adrenaliną we krwi wsłuchiwałam się w kroki. Tymczasem jego ręce przesunęły się po biodrze, sięgnęły pod spódnicę i... Sen na tym się nie skończył, ale dalszej części wolałam nie pamiętać. Wiedziałam, skąd się wziął ten sen... Ta wiedza nie czyniła sytuacji ani odrobinę lżejszą. Ubrałam się więc tak szybko, jak potrafiłam, i teraz miałam nadzieję, że się wyśliznę i skoczę gdzieś na kawę, zanim się zbudzi. Lekko otworzyłam drzwi, ale... Jacka nie było. Na stole leżała kartka. Otarłam z oczu resztkę snu i przeczytałam: „Idę na kawę. Zaraz wracam. Poczekaj”. Tyle że nie mogłam czekać. Ewentualnie mogłam wziąć zimny prysznic. Mogłam zrobić coś jeszcze, czego moje ciało domagało się tak, jak ja domagałam się tamtego snu. Przebrałam się w T-shirt i spodnie do biegania. Czy Jackowe „Poczekaj” znaczyło: „Nie wychodź” czy „Nie jedz śniadania beze mnie”? Taki już jest kłopot z równoważnikami zdania, że można je interpretować na wiele sposobów. Peruka, soczewki kontaktowe, tusz do rzęs i szminka. Więcej makijażu spłynie mi na koszulkę w trakcie biegu. Na kartce „Idę na kawę” zamieniłam na „Idę pobiegać”. Pięć minut później truchtałam ulicą, mijając matki z wózkami dziecięcymi i urzędników w garniturach. Wątpiłam, bym dała radę dziesięć kilometrów; nogi pewnie by wytrzymały, ale nie płuca. Dziesięć kilometrów w spalinach samochodowych, a będę wymagała maski tlenowej. Lubiłam biegać rano, ale musiałam przestać, kiedy zaczęła się ta sprawa. Nie chciałam tego robić u Evelyn, gdyż w jej okolicy zdaje się nikt tego nie uprawiał. Pierwszego dnia w motelu nie chciałam opóźniać wszystkiego, pytając Jacka, czy mogę na trochę się oddalić, więc teraz chętnie skorzystałam z okazji. Po minięciu kilku przecznic zastopowało mnie na skrzyżowaniu długo niezmieniające się światło; musiałam truchtać w miejscu. Ciężarówka diesel ścięła zakręt; zamknęłam oczy przed niebieskawym dymem i wyobraziłam sobie opadające żółte liście i pustą drogę. – Chyba ci dobrze – odezwał się za mną głos. Usztywniłam się, bo był to Quinn; czyżby mnie śledził? Zmusiłam się do uśmiechu. – O, cześć. Jaki ten świat mały. Światło się zmieniło. Zaczęłam przechodzić, ale machnął ręką.
– Biegnij, biegnij, nadążę. – Zaczęliśmy truchtać. – Zaszedłem do was, Jack powiedział, że wybrałaś się na przebieżkę, więc pomyślałem, że się przyłączę. Co ty na to? Spojrzałam na niego. – A co Jack na to? – Wymknąłem się, kiedy był w łazience. – Sprytnie. Przedzierałam się przez tłum, Quinn tuż za mną. Kiedy zrobiło się luźniej, zrównaliśmy się i biegliśmy bark w bark. – Pomyślałem, że to dobra okazja, żeby się przedstawić z trochę lepszej strony. Wczoraj wyszedłem na niezłego palanta. – Nie podobało ci się, że Jack bierze na pokład nieznaną osobę. Trudno mieć o to do ciebie pretensje. Myślę, że dlatego nie chciał, żebyśmy się spotkali. Chciał chronić tożsamość, twoją i innych. Wykręciliśmy na rogu. – Musisz być nową protegowaną Evelyn. – Czemu tak sądzisz? – Bo, bo... – Lekko się zaczerwienił. – OK, może jestem seksistowską świnią. Przepraszam. W każdym razie nie jesteś z Evelyn. – Nie, z Jackiem. – Widząc jego minę, znowu się roześmiałam. – Czysty biznes. Nawet protegowana to chyba za dużo. Kolejne światło. Przeczekaliśmy w milczeniu; potem znowu pobiegliśmy. – Ile zwykle biegasz? – Dzie... – urwałam, żeby nie powiedzieć „kilometrów”. – Pięć mil. Mniej więcej. – Codziennie tak? Wzrokiem pełnym aprobaty ocenił moją figurę. Fajne spojrzenie, żadnej lubieżności. Odpowiedziałam tym samym. Spodnie do biegania, stary T-shirt z oderwanymi rękawami, wyraźna muskulatura. Sportowa sylwetka, nie żeby samochody się zatrzymywały, ale przyjemnie popatrzeć. Klepnął w przepocony przód koszulki i się skrzywił. – Muszę sam zacząć ćwiczyć albo będę musiał zrezygnować z nart. – Biegówki czy... Przepraszam, nie chcę wyjść na wścibską. Zachichotał. – Tak się dzieje, jak za długo przebywasz z Jackiem. Zaczynasz myśleć, że pytanie „Co chcesz do kawy?” może być zbyt osobiste. – Znowu przecznica, po czym Quinn ciągnął. – Jasne, trzeba być ostrożnym, ale przecież jest wiele rzeczy, o których można porozmawiać. Co, powiem sobie „Hm, wiem, że Jack lubi filmy z Jamesem Deanem, nachos z kurczakiem i Boba Dylana”, wrzucę to do jakiejś ogólnokrajowej bazy danych i dowiem się, kim jest naprawdę? Przecież nawet
gdybym znał jego nazwisko i numer ubezpieczenia, co bym z tym zrobił? – Gdybyś się znalazł w potrzebie, mógłbyś z tego zrobić jakiś użytek. – Dobić jakiegoś targu? Jeśli zważyć na to, co wie o mnie, musiałbym być durniem. Tak czy siak, jeśli ci zdradzę, że lubię narty, nie czuję się bardzo zagrożony. Jeżdżę na zjazdówkach. Chciałem spróbować na biegówkach, ale jakoś nigdy się nie udało. – W zimie dobrze zastępują bieganie, chociaż jeśli chodzi o adrenalinę, z pewnością nie mogą się równać ze zjazdówkami. Dla mnie to dwie skrajności. Zjazdówki dają emocje, biegówki relaksują. Kiedy przebiegaliśmy przez ulicę, omal nie rozjechał nas samochód, który nagle wypadł zza rogu. – Tak sobie wyobrażam, że biegówki dają więcej spokoju. Na stokach zawsze są tłumy. – Jasne. Znajdujesz sobie fajną trasę w lesie, wyjeżdżasz w nocy, księżyc skrzy się w śniegu... Rewelacja. – Należę do klubu w Vermont. Mają taką świetną trasę nad rzeką. Każdego roku powtarzam sobie, że muszę spróbować, ale nie mogę odciągnąć kumpli od stoku... Albo od panienek na wyciągu. – Na biegówkach pozerek nie jest wiele. – I dobrze. W zeszłym roku była ich cała grupa. Mówię ci, na sprzęt musiały wywalić po kilka kafli każda, ale kiedy przyszło co do czego, nawet butów nie potrafiły zapiąć. My... – ... helikopter nadlatuje nad szczyt, wyskakujesz i zjeżdżasz – kończył Quinn, otwierając przede mną drzwi pokoju hotelowego. – Heli-narty – powiedziałam. Jack i Felix oglądali telewizję. – Słyszałam, że świetne. Felix się obejrzał. Dzisiaj wyglądał inaczej. Ten sam kolor włosów, ale razem z ubraniem zmieniło się jego zachowanie. Tweedowy blezer, spodnie, odrobinę za długie włosy, okulary na końcu nosa, lekko zapadnięte policzki: profesor, który rzadko odrywa się od swoich książek. – Wyskakujesz z helikoptera i dalej jedziesz na nartach? – spytał. – Wydaje się równie fajne jak pływanie z rekinami. Ale przypuszczam, że to też robicie. – Trzeba mieć dobry sprzęt – odparłam. – Jak nie masz na sobie zakrwawionego kostiumu, nie ma żadnej frajdy. – Dee? – odezwał się Jack. – Śniadanie. – Dobrze, zamawiamy? – Weźmiemy na dole. – Był już przy drzwiach. – Idziemy. – Ja muszę mieć coś specjalnego – oznajmił Quinn. – Na przykład jajka na bekonie. I grzanki.
– A co do kawy? – spytałam. Uśmiechnął się. – Jeśli ci powiem, będę musiał cię zabić. – Śmietanka i dwie łyżeczki cukru – powiedział Jack. – Idziemy.
DWADZIEŚCIA OSIEM Dopiero, kiedy byliśmy przy windach, Jack się odezwał. – Widziałaś kartkę? „Czekaj”? – Kartkę? Myślałam, że to haiku. – Nacisnęłam guzik. – Ja też ci zostawiłam informację. Trzymałam się głównych ulic, więc nie było chyba mniej bezpiecznie niż tam, dokąd się udałeś. – Nie o to... – Jeśli chodzi ci o Quinna, nie było wcale tak źle. Wiem, że to może wyglądać dziwnie, że najpierw w ogóle nie chcę się z nim spotkać, a potem paplam z nim i dowcipkuję. Jednym odpowiadają naburmuszenie i monosylaby, innym nie. Mnie w każdym razie nie. – Naburmuszenie? – Kiedy komuś nie ufam, lubię zachowywać się tak, jakby było dokładnie odwrotnie. On może przestać mieć się na baczności, ale nie ja. Nigdy. Kiedy wchodziłam do windy, czułam na sobie jego wzrok. – Jutro biegasz? Ja też. – Też biegasz? – Tylko jak ktoś mnie goni. Pojadę. Podczas śniadania Jack opowiedział nam, co udało mu się ustalić. Miał wiadomość od Shadowa. Faktycznie jego bliźniak, Sid, wylądował w więzieniu. Teraz Shadow zgodnie ze swym przydomkiem wolał się nie rzucać w oczy, w związku z czym wycofywał się z dochodzenia. Tak się spieszył, że Jack nawet nie zdążył go spytać, czy coś już udało im się ustalić i jakie mieli podejrzenia. Potem przyszła kolej na Quinna; FBI przesłuchało Benjamina Morelanda, ale nie w charakterze podejrzanego. Najbardziej ich interesowało, jak prawdziwy sprawca zdobył jego włos. Na koniec Jack mnie zostawił poinformowanie Quinna i Feliksa o naszych osiągnięciach. – Nie są wielkie – powiedziałam. – Czegokolwiek spróbowaliśmy, lądowaliśmy w ślepym zaułku. – No ale przynajmniej mieliście coś na początek – mruknął Quinn. – Teraz, jak odpadł nam Moreland, nie mamy niczego. Może pociągniemy jakiś z waszych tropów. Jack wzruszył ramionami. – Na przykład, sprawiedliwość wymierzana na własną rękę. Co ty na to? – Możemy obwąchać. Sprawdzę też śmierć Barona. Swoją drogą szkoda, w porządku był facet.
Jack pokiwał głową. Ponieważ wróciliśmy do strojów motocyklowych, więc Jack pewnie pomyślał, że powinniśmy wprawić się w odpowiedni nastrój. Po godzinie jazdy zatrzymał się przy lokalu, który dziwnie kojarzył się z nazwą „speluna”. Nie było jeszcze południa, a ktoś już leżał na podłodze. Najpewniej pijany w sztok, ale w takich miejscach nie można było wykluczyć jakiegoś przeoczonego trupa. Z kilku mężczyzn tylko jeden spojrzał w naszym kierunku, przede wszystkim po to, żeby dokładnie obejrzeć szczegóły mojej anatomii. Kiedy Jack popatrzył na niego wojowniczo, wpatrzył się w puste krzesło po drugiej stronie stolika, jednocześnie pociągając długi łyk z kubka, na którym było wprawdzie napisane „Java”, ale w lokalu jakoś nie wyczuwało się nawet najlżejszego aromatu kawy. Co więcej, nie odnotowałam również najdelikatniejszego zapachu pleśni, zupełnie jakby nawet najbardziej zaniedbani i rozchełstani klienci nie wydzielali z siebie żadnych woni. Nie rozglądając się, Jack stanowczym krokiem pomaszerował w najdalszy kąt. – Rozumiem, że byłeś tu już kiedyś. Powiedz, błagam, że tylko w interesach – rzuciłam półgłosem. – W interesach. Jakąś przekąskę? Szef stanie dla ciebie na uszach. W naszym kącie było zupełnie ciemno; jedyne światło pochodziło od światełka pod napisem „Wyjście awaryjne”. Kiedy oczy nawykły do mroku, zobaczyłam łańcuch na tylnych drzwiach. Najwyraźniej kierownictwo bardziej przejmowało się możliwością rejterady klientów niż przepisami przeciwpożarowymi, aczkolwiek ich widok najmniej kojarzył się z chyżą ucieczką. Jack podszedł do automatu, zdjął słuchawkę i przyłożył mi do ucha. Najpewniej chodziło o to, że to ja miałam rozmawiać, a chociaż przypuszczałam, że działał tak, a nie inaczej, gdyż on był w rękawiczkach, a ja nie, to i tak byłam mu wdzięczna, gdyż słuchawka była okropnie brudna i bardzo zważałam na to, aby przypadkiem nie musnąć jej wargami. Wykręcił numer, po trzecim dzwonku zgłosiła się Evelyn. – Cześć, ciociu Eve – zapiszczałam podniesionym głosem. – To ja! Ułamek sekundy zawahania, ale zaraz: – Och, Deedee, kochanie, jak to dobrze, że dzwonisz. A jak tam Jackie, mam nadzieję, że dobrze się tobą opiekuje. Rozejrzałam się po klejących się od brudu ścianach. – Oj, tak, opiekuje się. Zabiera mnie tylko w same pyszne miejsca. Pamiętasz, ciociu, że mieliśmy jechać do Willa? Zanim tamto wyskoczyło? No to ja i Jackie pomyśleliśmy, że moglibyśmy do niego wpaść, ale to był twój pomysł, więc może chciałabyś się z nami zabrać? – Ach, bardzo ci dziękuję, kochaniutka, ale szkoda, żebyście taki kawał
jechali po mnie. Pozdrówcie Willa ode mnie, a zajrzyjcie, jak będziecie wracać, bo strasznie chcę was zobaczyć. – No nie wiem... – Zerknęłam na Jacka, który się przysłuchiwał. – W takim razie muszę na to nastawać. – W jej radosnym głosie pojawił się stanowczy ton. – Musimy o czymś porozmawiać. Jack zawahał się, ale potem kiwnął głową. Obiecałam, że będziemy u niej wieczorem i pokazałam Jackowi, żeby odwiesił słuchawkę. – Jackie? – spytał. – Ona zaczęła. Pokręcił głową i wróciliśmy do stolika. W więzieniu Jack nie troszczył się o żadną historyjkę; pokazał tylko fałszywy dowód i powiedział, że chce się widzieć z Nickym Volkovem. Tamten się zgodził. Myślę, że po latach spędzonych w więzieniu każda wizyta była dla niego wielkim urozmaiceniem. Ledwie przestąpiliśmy próg, Jack się zmienił. Dopiero teraz zachowywał się jak rasowy motocyklista: głowa wysoko, barki odciągnięte do tyłu, lekko kołyszący się krok. Siedzieliśmy po przeznaczonej dla gości stronie bariery z pleksiglasu. Dopiero po pięciu minutach drzwi po drugiej stronie się otworzyły i strażnik wprowadził wysokiego mężczyznę z siwiejącymi ciemnymi włosami i bielmem na lewym oku. Zmrużonym prawym okiem wpatrywał się w Jacka. – Znam cię – powiedział. – Powinieneś. Chwila zawahania, potem Volkov usiadł. Ręce położył na blacie i spoglądał raz na Jacka, raz na mnie. Na mnie patrzył dość łakomie. – Leon Kozlov – rzucił Jack. Volkov niechętnie oderwał ode mnie oczy. – Znasz Leona? Co tam u tego skurwiela? Sądziliśmy, że będzie wiedział o śmierci Kozlova. Nawet w więzieniu nie mógł być tak odcięty od wiadomości z zewnątrz, ale jego uśmiech sugerował coś przeciwnego. – Nie żyje. Volkov zamrugał powiekami, pochylił się, oparł usta na splecionych dłoniach i dopiero po jakimś czasie znowu na nas spojrzał. – Jak? – Wynajęty zabójca. Myślałam, że Volkov się roześmieje albo przynajmniej każe Jackowi powtórzyć. Ktoś zapłacił za załatwienie małego oprycha, który już od dobrych dwudziestu lat był poza biznesem? Co za rozrzutność?
Tymczasem Volkov tylko wolno pokręcił głową. – Kurwa mać. Ostrzegałem go. Kiedy był tutaj ostatni raz, siedział na tym samym krześle, a ja mu mówiłem: „Leon, ty kutasie, to żadna odprawa emerytalna, to wyrok śmierci”. Z tymi kolesiami nie gra się w chujki, tak czy nie? – Jack w milczeniu pokiwał głową. Volkov nachylił się ku niemu. – OK, może nasze mamusie myślały dla nas o innej karierze, ale tamci? To jest zupełnie inna liga. A tam liga! Moim zdaniem to zupełnie inna rasa. Psychole jeden w drugiego. Z takimi nie ma co się bawić w szantaż. – Chyba że chcesz skończyć sześć stóp pod ziemią. Irlandzki akcent Jacka zamienił się w tym pełnym zdaniu w pomruk południowca, który stara się zamaskować swoją wymowę. Volkov dźgnął palcem w pleksiglas, zaskarbiając sobie surowe spojrzenie strażnika. Ściszył głos. – Tak właśnie powiedziałem Leonowi. Nie pograsz w chujki z zawodowcem. – W jego oczach zamigotał gniew. – Fajny miał przynajmniej pogrzeb? – Duży. Ciężko było się przepchnąć. – Serio? To co, te skurwysyny Nikolaevów przyszły, żeby oddać mu hołd, tak? Zawsze mu powtarzałem, że dobrze zrobił, nie mówiąc im, jak naprawdę było. Gdyby wiedzieli, sami by go załatwili, po prostu dla spokoju. Z nimi nie masz co liczyć na lojalność. Załatwiłem sobie to – kciukiem wskazał bielmo – przy robocie, ale nawet za lekarza mi nie zapłacili. Wypierdolili mnie na bruk, bo kiepsko widziałem. Mało nie przebierałam palcami nóg z niecierpliwości. Było trochę tak jak na karuzeli, gdy się wychylasz, bo widzisz mosiężne kółko, [Na amerykańskich karuzelach z konikami chwycenie jedynego czy jednego z nielicznych krążków mosiężnych umieszczonych pośród wielu żelaznych honorowano nagrodą (kiedyś było to
a wiesz, że muzyka za chwilę się skończy i będzie po wszystkim. Tymczasem Jack siedział spokojnie, ręce na cuglach, jakby sama cierpliwość miała sprawić, że kółko będzie jego. Przez następnych dziesięć minut gawędził z Volkovem o najróżniejszych rzeczach, pozostających bez najmniejszego związku z tym, co interesujące. Jeśli im nie przerywałam, to dlatego że zaciskałam zęby aż do bólu szczęk. – Rosjanie nie są źli – powiedział Jack, który siedział z ręką swobodnie przewieszoną przez oparcie krzesła. – Gdybym musiał kiedyś wybierać, to raczej z nimi poszedłbym przeciw yakuzie niż odwrotnie. Na tamtych spojrzysz krzywo, a już masz zapewnioną permanentną emeryturę. – Rozprostował nogi. – A skoro już mowa o emeryturze, to co, chyba pomysł Leona jest już spalony? Volkov zachichotał. – A, więc o to ci chodzi! Masz, koleś, jaja, to fakt. Poradzę ci to samo, co Leonowi: już lepiej kup los na loterię, masz sto razy większe szanse. – Nachylił się. – Ja niczym takim nie handluję. Nawet nie wypytywałem Leona o szczegóły; może bardzo popularne, ale i dziś gdzieniegdzie funkcjonuje).]
moje życie nie jest wiele warte, ale to wszystko, co mam. Wiem tyle, że zobaczył coś, czego nie powinien widzieć. Kogoś. Znowu wrócili do pogawędki. Pięć minut później strażnik oznajmił, że czas odwiedzin się kończy. Upust złości dałam dopiero na parkingu. – Cholera jasna! A byliśmy już tak blisko! Jeszcze tylko kilka minut... – Głęboko odetchnęłam, żeby się opanować. – Dobrze, pozbierajmy, co wiemy. W mafijnych czasach Kozlov zdobył coś na jakiegoś zawodowca. Co to było to... – Widział go – powiedział Jack i otworzył drzwiczki. Znieruchomiałam i popatrzyłam na niego nad dachem, ale on był już w środku i uruchamiał silnik. Kiedy wsiadłam i ja, ciągnął: – Kozlov widział rozwalenie. Pewnie tego, którego chronił. Za to wyleciał. Widział też sprawcę. Może nawet znał. Trzymał dla siebie przez wszystkie te lata. – I dopiero teraz się z tym ujawnił? – Może. Może nie tylko Kozlov szykował się na emeryturę. – Zmarszczyłam brwi. Jack wyjechał z parkingu. – Wszystko wyczyścić. Podwiązać luźne końce. Inaczej... – Wzruszył ramionami. – Żadnego spokoju, ciągle patrzysz przez ramię. Dopiero po chwili wszystko mi się poukładało. – Chodzi ci o to, że jeśli zawodowiec chce wrócić do normalnego życia, to musi mieć odpowiednią strategię abdykacji, aby być pewnym, że nie zostawia niczego, co można by przeciwko niemu wykorzystać? Myślisz, że on to właśnie robi? Nie chce zostawić żadnego świadka? – Może.
DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ Zastukałam do drzwi; stłumiony głos Evelyn zaprosił nas do środka. Była w saloniku; siedziała przy klawiaturze, ale wpatrywała się w ekran telewizora. Otwierałam już usta, żeby się przywitać, ale uciszyła mnie gestem i machnęła w kierunku odbiornika. – ... potwierdzili istnienie drugiego listu, którego autorem może być sprawca morderstw – mówił spiker. – Z lekceważeniem pisze w nim o pracy zajmujących się tą sprawą agentów. – „Z lekceważeniem” – prychnęła Evelyn. – To tak jakbym ja z lekceważeniem mówiła o miejscowych stawkach podatku od nieruchomości. – ... agenci podkreślają, że ani przez chwilę nie podejrzewali o morderstwa pacjenta szpitala psychiatrycznego. Tymczasem personel medyczny potwierdza, że FBI bardzo się interesowało Benjaminem Morelandem. Przyzwała nas ruchem ręki do monitora, na którym widniał list. Drodzy rodacy! Od dwóch tygodni zabijam kogo chcę i gdzie chcę, ale agenci federalni są równie blisko wykrycia mnie jak po pierwszej ofierze. Dla zabawy podrzucałem im przynęty: kartki z książki, list, w którym ogłaszałem się synem jej bohatera, włos z ramienia osoby faktycznie spokrewnionej z tym człowiekiem. Zabawne jest to, że facetem tym jest Benjamin Moreland, schizofrenik, który od pół roku siedzi w ośrodku dla umysłowo chorych. Naprowadzając FBI na pana Morelanda, sądziłem, że szybko zorientują się w fortelu; przecież znajdował się pod ścisłą obserwacją, a na dodatek rozpoznano u niego chorobę, która uniemożliwia mordowanie z taką metodycznością i ostrożnością, z jaką ja to robię. Tymczasem dzielni agenci rzucili się z pasją na trop i byli tuż, tuż od aresztowania biednego Morelanda. Macie zatem dowód, jak chroni was jedna z najpotężniejszych w kraju instytucja strzegąca prawa. Któż zatem was ochroni? Wy sami. Poproszę o niewielki datek, coś zupełnie znikomego, skoro chodzić będzie o bezpieczeństwo was samych i waszych bliskich. – Daj dalej – powiedziałam. – To wszystko. – Jak to wszystko? Nie ma żadnego żądania. Poszukaj kompletnej wersji. – Powtarzam: to wszystko. Nigdzie nie ma nic więcej. Pokazała nam kilka stron, na których ludzie już dyskutowali, dlaczego żądanie jest niekonkretne i jakie będzie. Dominowała opinia, że jakaś agencja rządowa tak nastraszyła wszystkie media, że nikt nie ośmiela się ujawnić, czego
domaga się morderca. Co za durnie! Celowo nie podał żadnych szczegółów, żeby ludzie się zastanawiali i trzęśli ze strachu. Niech panika rośnie i niech zwolennicy spiskowych teorii mają na czym żerować. A na dodatek zmusił FBI do tłumaczenia się przed obywatelami, którzy i tak dość już się naczytali opowieści o tym, jak nieporadni, nieefektywni i skorumpowani są gliniarze. – Bawi się, Dee – mruknął Jack. – Zapamiętaj, co mówię. Jesteśmy blisko. – Co ty powiesz? – bąknęłam, rozwierając zaciśnięte z gniewu szczęki, ale dalej wpatrując się w czubki butów. – Przecież to kompletnie podkopuje naszą teorię. Evelyn wyłączyła monitor. – Powiedzcie coś o niej. Opowiedziałam jej, czego dowiedzieliśmy się od Volkova. Kiedy skończyłam, pokiwała głową. – Jeśli nie z tego powodu zginął Leon Kozlov, byłby to naprawdę dziwny zbieg okoliczności. Ale jest pewien problem... – To – kiwnęłam głową w kierunku telewizora – rozwala całą teorię. Przecież to chyba nie jest pomysł na spokojną emeryturę. – Nie bądź taka pewna, Dee. Mnie chodzi o coś innego. Ilu świadków zostawiłeś, Jack? – O ile wiem, żadnego. – A ja jednego. Przy czwartej robocie. Kiedy powiedziałam o tym partnerowi, kazał mi wrócić i wyczyścić sprawę. To była mocna nauczka. Albo nie zostawiasz świadków, albo będziesz musiała robić coś, na co nie masz zupełnie ochoty. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. – Mówiąc inaczej, jeśli facet jest tak dobry, jak się wydaje, to nie ma mowy, żeby zostawił sześć ofiar czy nawet więcej. Zatem Kozlov to przypadek? Evelyn wstała, wzięła z półki książkę i cisnęła mi na kolana. Spojrzałam na okładkę. – Agatha Christie. A. B. C. Wiem, facet morduje kilka osób, aby ukryć, o którą mu naprawdę... – urwałam i spojrzałam na Evelyn. – Zabił innych, aby zamaskować Kozlova? – Ginie dawny rosyjski mafioso. Czym policja zajmie się przede wszystkim? – Zorganizowaną przestępczością. – Jeszcze parę posunięć, Kozlov zanika a maskarada gotowa. Na dodatek nasz bohater schodzi ze sceny przy akompaniamencie wielkich tytułów gazetowych. Zły koniec kariery? – Trudno nazwać maskaradą zabicie pięciu niewinnych osób.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Jeśli ktoś zabijał przez całe życie, to kilka osób więcej nie robi różnicy. Zresztą większość zawodowców myśli o obiektach, a nie osobach. Nie tak jak ty, Dee. – Pogroziła mi palcem. – To sprawia, że możesz sobie wyrobić naprawdę dobrą pozycję. Musisz tylko nauczyć się panować nad pasjami. Jeśli ci się uda, to możesz być lepsza nawet ode mnie. Przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy, aż wreszcie włączył się Jack. – Kozlov – powiedział. – Musimy wiedzieć więcej. Teraz wpatrzyła się w niego. Przez chwilę panowała cisza, a potem Evelyn wróciła do komputera. Evelyn szukała, a ja z Jackiem zaczęliśmy się zastanawiać nad możliwymi kandydatami. – Nikolaevowie wywalili Kozlova na początku osiemdziesiątych, jeśli wierzyć Małemu Joemu – powiedziałam. – A to znaczyłoby, że szukamy kogoś... – W moim wieku – podrzucił Jack. – Może trochę starszego. – Język listu sugeruje niezłe wykształcenie. – Niecałkiem – odezwała się Evelyn. – Dość napuszony. Powiedziałabym raczej, że pozuje na wykształconego. – W każdym razie sprzed epoki e-maili; przykłada większą wagę do doboru słów, kompozycji i tak dalej. – Raz jeszcze spojrzałam na wydruk. – Stara się; nie chce wyjść na bandytę, którego wylali ze szkoły. Zwraca uwagę na pozory. Może też chce coś udowodnić samemu sobie, także przez morderstwa. – Co z Wilkesem? – spytał Evelyn Jack. – Wycofał się już kilka lat temu. Poza tym to tłumok. A tu trzeba o wiele więcej wyobraźni. – Tak czy owak dodaj go – rzucił Jack do mnie, i znowu odwrócił się do Evelyn: – Mercury? – Niewykluczone. Spora wyobraźnia. Znał pozycje, o których nie miałam nawet pojęcia. – Hank? – O, ten był też dobry, ale wolał układy trójkowe, co nie jest w moim guście. Wszystko jedno, bo i tak nie żyje. Podobno kiedy lekarz powiedział, że zostało mu już bardzo niewiele, pojechał do Reno, cały fundusz emerytalny wydał, żeby wynająć burdel na tydzień i umarł całkiem szczęśliwy. – To może oszczędziłabyś nam trochę czasu i zrobiła listę swoich kochanków? – zasugerowałam. – Nie starczy ci papieru. – Riley nie żyje – wyliczał Jack. – Falcon od dawna na emeryturze. Niewiele zostało, w każdym razie w tym wieku. Teraz to zajęcie dla młodych. Siedział z zadartą głową, jakby przeszukiwał pamięć.
– A co z Feliksem? – spytałam. – Wiekowo chyba odpowiada. Evelyn pokręciła głową, nie odwracając wzroku od komputera. – Pracuje z Quinnem, więc gdyby zaczął się zrywać, Quinn nabrałby podejrzeń. Poza tym Phoenix to nie jest typ emeryta. – Phoenbc? – Felix. Phoenbc to ksywa robocza. Każdy zawodowiec z taką ksywą – ptak, zwierzę – ma jeszcze jakąś drugą. Wyobrażasz sobie, że przy piwie zwracasz się do kolesia „Phoenix”? – Rozumiem, że Feliksa/Phoeniksa wykreślam z listy. A Quinn jest zdecydowanie za młody, prawda? – Ach, Quinn – powiedziała. – Co o nim myślisz, Dee? Zerknęłam na Jacka. – Czy ja wiem? Wydaje się OK. – Jasne. – Oczy jej rozbłysły. – Idę o zakład, że będzie się wam dobrze układało. Macie bardzo dużo wspólnego, nie tylko wspólny czas w policji. Także Quinn ma drugą ksywę, której nie znosi. Może słyszałaś... – Scorpio – odezwał się Jack. – Scorpio? To ksywa Quinna? – Nie – sprostowała Evelyn. – Jack chce wrócić do listy. Wiekowo Scorpio pasuje, ale to ty znasz go lepiej, Jack. Mógłby wymyślić coś takiego? – Mniejsza z tym. Dodaj go. Ilu mamy? Trzech, czterech? Trzeba sprawdzić wszystkich.
TRZYDZIEŚCI Dwie godziny później nie byliśmy ani odrobinę bliżej zabójstwa, które widział Kozlov. Evelyn zaprzęgła do roboty Maggie i Frances, żeby spróbowały dowiedzieć się czegoś więcej przez swoje kontakty u Nikolaevów. – A co z Małym Joem? – spytał Jack. – Tym, który wystawił mnie na strzał? Jasne, trzeba z nim pogadać. – Będzie gadał. – I znowu kogoś napuści? Czy tym razem zmieni taktykę? – Nie, nie jest taki pomysłowy. – Kamień spadł mi z serca. – Damy sobie radę. – My? – Tak. Potrzebna mi twoja pomoc. Będzie OK. Bezpiecznie. Kiedy nic nie odpowiedziałam, dodał: – Żadnych mini. – Zastanowię się. Kartkę zauważyłam, jak tylko weszłam do pokoju. Nie rzucała się w oczy, niewielki papierek wetknięty pod lampkę nocną, ale zawsze odruchowo ogarniam miejsce wzrokiem. Natychmiast więc zauważyłam to, czego przedtem nie było. Rozłożyłam; przedrukowany z Internetu artykuł prasowy. Wiedziałam, że od Evelyn. Jeśli Jack chciał mi coś przekazać, mówił o tym. Mowa nie była może jego najmocniejszą stroną, ale w inny sposób się nie porozumiewał. Zatrzymałam wzrok na tytule: UNIEWINNIONY OD ZARZUTU PEDOFILII. Siadłam na krawędzi łóżka i przeczytałam cały artykuł. Gazeta z Wisconsin, przestępstwo, o którym rozpisują się lokalne czasopisma, ale nikt więcej, nie dlatego, by było nieważne, lecz po prostu zdarza się zbyt często. Mężczyznę w średnim wieku, kierującego jakąś organizacją młodzieżową, oskarżono o molestowanie chłopców na obozach, co trwało dekady, a spowodowało – zdaniem prokuratury – dwa samobójstwa. Miał też prowadzić często odwiedzaną stronę internetową z pornografią dziecięcą, a policja miała znaleźć w jego domu obciążające go dowody. Nie mogąc wykazać, że czerpał ze strony korzyści materialne, prokuratura skupiła się na posiadanej przez niego dziecięcej pornografii i samobójstwach. Obrońca twierdził, że zdjęcia zostały przejęte nielegalnie, z czym sędzia się zgodził, a więc żadne fotografie nie mogły w procesie posłużyć jako dowody. Kiedy okazało się, że podopieczni oskarżonego sami mają problemy z policją i
kłopoty psychiatryczne, sąd uznał, że porządny, prawy obywatel został fałszywie oskarżony przez niewdzięcznych wychowanków. Sprawa została zamknięta. Sprawa jak wiele innych i nie mogłam zrozumieć, czemu Evelyn zostawiła mi ten artykuł, ale nagle moją uwagę przykuła mała notka doklejona na dole strony. A na niej: 100000 dolarów. Natychmiast zrozumiałam: oferta. Moim pierwszym obiektem był pedofil. Nie ten morderca prostytutek, którego wskazali mi Tomassini, lecz pierwszy zbrodniarz, którego tropiłam. Miałam siedemnaście lat, za chwilę kończyłam szkołę i myślałam już o akademii policyjnej. Mężczyznę oskarżono o seksualne i fizyczne dręczenie w swoim mieszkaniu dwóch chłopców, sześcio- i siedmiolatka. Mieszkał w Kitchener, miejscowości odległej od naszej o pół godziny jazdy, co znaczy, że była omawiana w lokalnych gazetach, a także szczegółowo analizowana w naszym domu podczas pokera, którego dawniej tylko oglądałam, a w którym teraz uczestniczyłam, dostając nawet piwo, kiedy matka poszła już do łóżka, aczkolwiek ojciec zdecydowanie nie pozwalał na nic mocniejszego. Dzięki tym partyjkom, a także kręceniu się po komendzie, wiedziałam o tej sprawie więcej niż przeciętny obywatel. Jak każdy gliniarz w okolicy wiedziałam, że facet jest winny, ale sprawa nie układała się dobrze. Były tylko dwie ofiary: jeden chłopak był zbyt przerażony, by zeznawać, drugi w ostatniej chwili odwołał zeznania, niektórzy twierdzili, że rodzina została przekupiona przez bogatego sprawcę. Podzielałam oburzenie i gniew, uczestnicząc w dyskusjach, w których powtarzano, że w ten sposób na pewno nie odstraszy się pedofilów od ich wrednych czynów. Nie zastanawiałam się nawet, czy czuję coś więcej. Miesiąc później byłam na strzelnicy z kuzynem, posterunkowym w Kitchener. Po zabójstwie Amy, ojciec zaczął żądać, abym trenowała strzelanie. Nareszcie znalazłam miejsce, gdzie ostrożność i planowanie były nie tylko cenione, ale wręcz stanowiły klucz do sukcesu. Trzymaj się reguł, eliminuj przypadek, a sukces jest tak zagwarantowany, jak w żadnej innej sferze życia. Jako nastolatka uwielbiałam spędzać czas na strzelnicy, była moim schronieniem i miejscem wytchnienia. Byliśmy więc z kuzynem na strzelnicy, kiedy wszedł ten facet. – Przyjrzyj mu się, Nadio – powiedział kuzyn, wskazując sympatycznego trzydziestolatka. – Jakby trochę zdenerwowany, nie sądzisz? Może boi się, że ktoś się na niego zasadza? – Parsknął. – Dobrze by było. Gdyby ktoś mu władował kulkę w jaja, nie miałby już żadnych problemów. Nic nie powiedziałam, bo nigdy nic nie mówiłam. W debatach i dyskusjach uczestniczyłam zawsze na sposób filozoficzny. Trzymając się jednak ojcowskich
rad, nigdy nie pozwalałam, by frustracjom dawać wyraz w złorzeczeniach czy groźbach. Więc tylko kiwnęłam głową i skupiłam się na tarczy. Coś jednak się stało w tamtej chwili. Może to widok tego człowieka. Może słowa kuzyna. Może strach tamtego, kiedy ćwiczył, żeby poczuć się lepiej, a ja, sama z karabinem, dobrze wiedziałam, że gdybym w niego wymierzyła, byłby bez szans. Tak bezbronny jak ci chłopcy. Jakakolwiek była przyczyna, poczułam, że jestem w stanie coś zrobić. Nie byłam już bezradną trzynastolatką, która może tylko słuchać, jak jest gwałcona jej cioteczna siostra. Cztery lata później byłam już kimś innym. Czułam siłę. Potrafiłam walczyć, potrafiłam strzelać i byłam gotowa to zrobić. Kiedy facet wyszedł ze strzelnicy, podążyłam za nim. Jechałam autem rodziców. Kuzynowi powiedziałam, że źle się czuję, a fakt, iż mężczyzna wyszedł wcześniej, nie wzbudził w nim żadnych podejrzeń. Ostatecznie byłam tylko nastolatką, która w niedzielę zawoziła rodzinę do kościoła i dla każdego miała zawsze miłe słowo. Śledziłam go przez całą resztę dnia. Wszystko notowałam. Dowiedziałam się, gdzie mieszka, gdzie robi zakupy, gdzie parkuje samochód (w cichej alejce, skąd mógł podglądać chłopców bawiących się w berka). On podglądał ich, a ja jego. Śledziłam go trzy tygodnie. Nie codziennie, bo ciągle miałam szkołę, ale co kilka dni jechałam do Kitchener, odnajdywałam go, a skoro znałam już jego zwyczaje, zastanawiałam się, co mogłabym zrobić. Jaka byłaby właściwa kara za jego obrzydliwe występki. Czytałam o pedofilii, o terapii. Sam jej opis wyglądał wprawdzie obiecująco, ale chociażby od ojca i jego znajomych dość się nasłuchałam o tym, jak przestępcy wykorzystują zakłady psychiatryczne. O wiele skuteczniejsza wydawała się kastracja chemiczna, ale trudno by zrobiła ją nastolatka. Może zatem fizyczna. Poważnie się nad tym zastanawiałam, po pierwsze, gdyż byłaby to godziwa zapłata za zbrodnię, po drugie, gdyż zapobiegłaby w przyszłości czemuś podobnemu. Wtedy nawiedził mnie strach. Strach, że zostanę wykryta, że twarz zdradzi moje myśli. Wystarczyło, że wyobraziłam sobie, jak ojciec znajduje moje notatki, a byłam już prawie gotowa zrezygnować ze wszystkiego. Chociaż planowałam, jak wykastrować pedofila, świat kręcił się jak przedtem. Matka albo mnie ignorowała, albo piętnowała nieistniejące błędy. Brat mnie olewał. Chłopak obcałowywał mnie, spoglądał mi w oczy, recytował, myląc się, wykute erotyki, w nieudanych próbach dostania się do moich majtek. Przyjaciółki dzwoniły jak zawsze, żeby się spotkać i podzielić ze mną swoimi sekretami. A ojciec jak zwykle czekał na mnie w komendzie, gdzie szłam po szkole. Kiedy się zjawiałam, nalewał mi kawę i szliśmy do jego gabinetu.
Nawet jeśli się zmieniłam, to nikt tego nie zauważył. Dalej więc knułam; rozważałam różne metody, uzupełniałam informacje o zwyczajach mojego obiektu. W końcu ułożyłam plan; wszystko w najmniejszym szczególe. Potem spaliłam notatki, wyrzuciłam książki i zadzwoniłam anonimowo do policji w Kitchener, informując o jego podglądactwie. Trzy miesiące później posadzono go na podstawie nowego oskarżenia. Sprawiedliwość została wymierzona. I oto otwierała się przede mną nowa szansa. Raz jeszcze przeczytałam artykuł; obejrzałam zdjęcie faceta. Mogę to zrobić, ale gdzie wtedy się znajdę? Czy chciałam się tam znaleźć? Czy chciałam, by poprowadziła mnie Evelyn? Dla Evelyn byłam jeszcze jednym projektem. Czymś, co należało ulepszyć. Wykorzystać? Może, ale przede wszystkim zoptymalizować. Ja dostawałam do ręki ogromną pokusę. Schowałam artykuł do torebki. Było po drugiej. Do łóżka poszłam godzinę wcześniej. Teraz wychodziłam z łazienki, kiedy poruszył się jakiś cień. Przystanęłam; sylwetka Jacka w otwartych drzwiach jego sypialni. – Aha – mruknął. – Ty tylko... – Kiwnął głową w kierunku łazienki. – Myślałem, że może schodzisz na dół. Udało mi się uśmiechnąć. – Walczyłam ze sobą jak mogłam, ale... przegrałam. – Idziemy. *** Kiwnął brodą, żebym siadła za stołem, a sam wyjął pojemniki z kakao i cukrem. Kiedy napój był gotowy, postawił kubek przede mną i usiadł naprzeciw. – W porządku? – spytał. – Jasne. Wpatrywał się we mnie. – Ten list. Ważny. Jesteśmy coraz bliżej. – Jasne. Siedzieliśmy tak kilka minut, ciszę zakłócały tylko palce Jacka bębniące o stół. Kilka razy zerknął w wychodzące na podjazd okno. – Mam ci przynieść papierosy? – spytałam. Leciutko drgnęły mu kąciki warg. – To takie widoczne? – Intensywny dzień. – Podniosłam w górę kubek. – Mnie to odpręża. Obawiam się, że Evelyn byłaby niezadowolona z palenia w domu, ale jak chcesz,
możemy wyjść na zewnątrz. – Zimno, cholera... – Mnie nie przeszkadza. Odrobina świeżego powietrza nie zaszkodzi. Zapalił papierosa, zaciągnął się i skrzywił. Zaraz kolejny sztach. Zaśmiałam się. – Smakuje wstrętnie, ale swoje robi, co? – Tak. Opieraliśmy się o balustradę i patrzyliśmy w noc. Od północy wiał silny wiatr, ale Jack stanął tak, aby mnie osłaniać. Ręce trzymałam na ciepłym jeszcze kubku. Jack popalał, ja popijałam. Chciałam mu powiedzieć o Evelyn, o jej ofercie. Nie żeby nastawiać go przeciw niej, ale żeby usłyszeć jego opinię. Gdyby powiedział, że decyzja należy do mnie, wiedziałabym, że mówi szczerze. Wiedziałabym też, że jeśli przyjmę tę pracę, zaakceptuję pomoc Evelyn, nie będzie to oznaczało rezygnacji z Jacka. Nie kazałby mi wybierać między nim a nią. Czy ona kazałaby? Może. Dumna z niego, ale także zazdrosna o lojalność. Dwa lata temu nie chciał, bym stała się przedmiotem jej rozgrywki. Dlaczego? Co mogło być niebezpieczne w poddaniu się kierownictwu kobiety, która uczyła jego samego, której najwyraźniej ciągle ufał? Dla niego dobra, ale dwa lata temu niedobra dla mnie? I co się zmieniło przez te dwa lata? Tak wiele pytań i mogłam je postawić, teraz, w tym półmroku. Może powinnam. Nie mogłam jednak znaleźć odpowiednich słów. Staliśmy więc i wpatrywaliśmy się przed siebie. Smakowałam kakao, widziałam jak w ciemności rozżarza się koniec papierosa i... o nic nie spytałam. Nazajutrz rano Evelyn nawet słówkiem nie wspomniała o ofercie. Zjedliśmy śniadanie, potem razem z Jackiem zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Znowu Mały Joe. Zgodnie z obietnicą Jacka, nie musiałam nakładać mini. Ani wysokich obcasów, ani ciasnych staników. Miałam na sobie normalne dżinsy, golf, kurtkę pasującą do spodni. Elementem kamuflażu była długa brązowa peruka Evelyn i inne soczewki kontaktowe, do czego dorzuciłam jeszcze wąziutką bliznę pod lewym okiem. Niby nic istotnego, a przecież pierwsza rzecz, o której się opowiada, opisując osobę. Jack także miał dżinsy i gruby pulower, który nadawał mu misiowaty wygląd. Do tego jasnobrązową perukę i okulary; w sumie stanowiliśmy szacowną parę przedstawicieli klasy średniej odwiedzającą przyjaciela rodziny w domu starców. Stacja, której słuchaliśmy w drodze, zaczęła zanikać, ale szybko udało mi się dostroić radio.
– ... dostarczył swoje żądanie do ponad pięćdziesięciu redakcji o godzinie dziewiątej rano standardowego czasu wschodniego. FBI zabroniła upowszechnienia go do czasu, aż potwierdzi autentyczność informacji, ale nowa sieć TNC wyłamała się i o godzinie dziesiątej ma w specjalnej audycji przedstawić tekst żądania. Na samochodowym zegarze była 09:43. – Myślisz, że jakieś radio to puści? – spytałam. – Czy dzwonimy do Evelyn, żeby nagrała. Jack tymczasem robił już ostry skręt. – Dokąd... ? – Salon RTV. Mieliśmy przed sobą ścianę ekranów, wszystkie odbiorniki nastawiono na TNC. To znaczy, dokładnie przed sobą mieliśmy gruby na siedem, może osiem rzędów tłum ludzi. Na samym przedzie stał personel sklepu, który przepchał się, pokrzykując, że muszą pilnować poziomu głośności. W środku było już i tak gorąco, a ścisk pogarszał tylko sytuację. Jakiś młody facet po lewej spryskał się wodą toaletową, która najpewniej miała wyzwalać reakcje hormonalne i czynić go nieodpartym dla kobiet, mnie jednak przywodził na myśl gniazdo szopa pracza, które tego lata musiałam usuwać z mojej mieszkalnej łódki. – Zaczynamy program specjalny TNC... – zahuczał głos spikera. Gwar przycichł, a ja wspięłam się na palce i odchyliłam w prawo, wychylając zza barczystego faceta, który stał przede mną. Spiker wyjaśniał, w jaki sposób weszli w posiadanie listu, ale para obok mnie trajkotała tak, że docierały do mnie tylko pojedyncze słowa. Na dolnym pasku przewijał się tekst dla niesłyszących, ale wielgas też przesunął się w prawo, blokując mi widok. Jack chwycił mnie w biodrze i tak ustawił przed sobą, że widziałam, co trzeba. – Dzięki – szepnęłam. – Nie zasłaniam ci? – Nieważne. Wiedziałam, że mówi szczerze. Teraz chciał zobaczyć się z Małym Joem, a o Helter Skelterze dowie się wszystkiego potem. Tutaj zajechaliśmy ze względu na mnie. Pięć minut potrwało, zanim spiker dotarł do sedna sprawy, wystawiając przed kamerę kartkę papieru z takim namaszczeniem jakby to była Deklaracja Niepodległości. – Rodacy! – zaczął czytać. – Będę się streszczał. Wiecie już, że żadne agencje rządowe nie są w stanie was obronić, więc nie muszę rozwodzić się nad tym, jakie niebezpieczeństwo grozi każdemu z was i waszym bliskim. Moje
żądanie jest proste i łatwe do wykonania. W zamian za jednorazową opłatę, przestanę mordować. Nie domagam się wiele. Zapewne to najtańsza polisa ubezpieczeniowa, jaką wam kiedykolwiek zaoferowano. Kosztuje dolara. Chcę tylko tego, by dzisiaj jeszcze przed południem Prezydent USA wystąpił przed kamerami CNN i przyrzekł, że dostanę tyle dolarów, ilu jest dorosłych obywateli Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Jeśli minie południe, a obietnica się nie pojawi, to o godzinie 12:01 zginie jeden z dorosłych obywateli. A to będzie dopiero początek. Na tym list się kończył. Kiedy spiker umilkł, tłum dalej trwał nieruchomo, najwyraźniej czekając na jakiś dalszy ciąg. Jack szturchnął mnie w plecy; odezwałam się dopiero na parkingu. – Jeden dolar za każdego dorosłego? To będzie ze dwieście milionów! Jack przytaknął i sięgnął po kluczyki. – Gdzie on chce zmieścić tyle pieniędzy? W teczce? – Bez znaczenia. Dwieście dolarów. Dwieście milionów. Nie zapłacą. Dopiero po chwili zorientowałam się, o co mu chodzi. – Ponieważ rząd nie negocjuje z terrorystami? Musi o tym wiedzieć. Sądzi, że dla niego zrobią wyjątek? – Może. Albo to tylko gra. – Żąda pieniędzy, o których wie, że ich nie dostanie. Jaka to gra? – Helter Skelter – mruknął Jack, wsiadając do samochodu. W drodze do Małego Joego przypomniałam sobie, co Lucy powiedziała jeszcze w pensjonacie o zawodowcu, który zamienia się w seryjnego mordercę, i jaka to trudność dla śledczych. Tę możliwość pominęliśmy. Morderstwa przeprowadzane na chłodno, z wyrachowaniem, nic z przypadkowości seryjnego mordercy. Tymczasem realizując plan, który miał zamaskować zlikwidowanie Kozlova, zabójca mógł zacząć doświadczać czegoś nowego: strachu, ekscytacji paniką, fascynacji odgrywaniem Boga. Jack powiedział, iż to się zdarza. Najczęściej młodym, którzy się załamią, ale nawet wtedy nie wpisują się w podręcznikową definicję seryjnego mordercy, wybierając i dopadając ofiary według jakiejś wewnętrznej potrzeby. Wszystko im jedno, kto umiera. Jeśli już uśmierci się pięć niewinnych osób, aby wyeliminować potencjalny problem, to czemu nie zabić jeszcze kilkunastu, jeśli ma się taką ochotę? A jeśli pojawi się ochota na dwieście milionów, na to, by stać się wszechobecną Śmiercią? A może chodzi tylko o chwilę sławy, zanim Helter Skelter rozpocznie słoneczną starość? Nieistotne. W każdym wariancie przesuwa pionki po planszy, cierpliwie
zmierzając do końca rozgrywki, podczas gdy cała reszta świata z zapartym tchem czeka na następne posunięcie.
LYNDSAY – No więc przychodzi wczoraj wieczorem z zapakowanym pudełkiem – ciągnęła Moira, sięgając jednocześnie po trzecie już ciasteczko – i daje mi, a cały aż promienieje z dumy. – Przecież zawsze tak jest – wtrąciła Beth. – Jakby należał im się medal za to, że pamiętają. – A tam, medal – mruknęła Lyndsay. – Zrobienie laski. Wszystkie zgodnie pokiwały głowami. Moira poprawiła się na krześle i czekała na ciszę, najwyraźniej niezadowolona, że przerwano jej opowieść. To wystarczyło; reszta umilkła jak na komendę. W tym czasie Lyndsay wgryzła się w swoje ciastko i w ustach poczuła czekoladę, ale potem chemiczny smak proszku do pieczenia. „Tak wygląda zemsta”, pomyślała. Najpierw słodycz, potem gorycz. – ... za ciężkie na biżuterię – ciągnęła Moira. – Myślę, że był taki chytry, że coś tam dołożył, żeby bardziej ważyło. Otwieram i wiecie, co było w środku? Lyndsay wzięła następny kęs. „Po jaką cholerę jem to świństwo”, myślała. „Wstrętnie smakuje, zapcha mnie dodatkowymi kaloriami, a mimo to jem dalej. Zupełnie jak zemsta”. – Spluwa – oznajmiła Moira. Tina zmarszczyła nos. – Naprawdę? A po co? – Abym się broniła, kiedy rzuci się na mnie Helter Skelter. Wszystkie kobiety parsknęły śmiechem i chwilę jeszcze chichotały, kręcąc głowami. Nawet Lyndsay musiała się zgodzić z koleżankami; myśl o konieczności obrony wydawała się niedorzeczna. Tu były bezpieczne; małżonkowie wywalili dość pieniędzy na systemy alarmowe świetnie strzeżonego osiedla, na odległym od okropności wielkiego miasta przedmieściu Seattle. Niektórzy z mężów mieli, rzecz jasna, broń, ale żony jej nie potrzebowały. Tutaj, w złoconej klatce Oakland Hills, mieszkały, tutaj się spotykały, tutaj posyłały do szkół dzieci, a jeśli już wypuszczały się na zakupy, to zawsze w gromadce. Ted był idiotą, ale tego Lyndsay nie mogła powiedzieć Moirze, chociaż kiedyś bardzo o tym marzyła. Było to zaraz po tym, jak wprowadzili się z mężem, a Moira, wprawdzie jej nie ignorowała – zasady to zasady – ale za plecami strasznie ją obgadywała. Z jakąż rozkoszą oznajmiłaby jej wtedy: „Słuchaj, Moiro, ten twój mąż to kompletny idiota. Dobrze wiem, bo się z nim pieprzę”. Z kopulacyjną zemstą było jednak tak samo jak z ciasteczkami: o wiele mniej smakowita w rzeczywistości niż na talerzu.
Podczas gdy pozostałe kobiety paplały o Helter Skelterze, Lyndsay w milczeniu żuła już drugie ciastko, niemal słysząc zgrzytanie własnych zębów. Kończąc, czuła już mdłości; najchętniej by się wymówiła od oglądania CNN. Co ją to obchodzi, czy morderca spełni swoją groźbę? Miała ważniejsze zmartwienia; Ted zapowiedział, że powie o romansie jej mężowi, i musiała mu to wyperswadować. Wyprosić je podczas trwania programu? To w ogóle nie wchodziło w grę. Zbyt ciężko musiała walczyć o swoją obecną pozycję, żeby miała ją teraz w ten sposób ryzykować. Chciała jednak chwilę zostać sama, więc zaproponowała, że zaparzy kawę, podczas gdy one przeszły do gościnnego. Zebrała po nich filiżanki i talerzyki, zmyła i ustawiła na ladzie, zastanawiając się jednocześnie, czy nie pokazać, jaka to obosieczna broń, i nie zagrozić Tedowi, że opowie o wszystkim Moirze. Prychnęła pod nosem. Ani on się tym nie przejmie, ani ona. Pewnie byłaby nawet zadowolona: kolejna nudna małżeńska funkcja, o którą nie musi się martwić. Wydobyła paczkę z ziarnami kawy i podeszła do automatu. Ciągle jeszcze nie zdążyła się do niego przyzwyczaić; bardziej przypominał prom kosmiczny ze wszystkimi swoimi przełącznikami, światełkami i czytnikami. Tutaj się sypie? I co, sam ją potem zmiele? Gdyby miała utracić Austina... Nie, to niemożliwe. Może znalazłaby Tedowi jakąś inną kochankę... ? Całkiem niezły pomysł, więc gdyby... Przyglądała się automatowi, kiedy poczuła cios w plecy dostatecznie silny, aby zwaliła się na pulpit. W gładkim metalu zobaczyła odbicie znajdującego się za nią mężczyzny. Starszego mężczyzny. W pierwszej chwili pomyślała, że to odbicie Blakea, męża Tiny, ale kiedy zobaczyła krwawą plamę na swym białym swetrze, wiedziała, że to nie Blake. „Jezu Chryste”, pomyślała, „przecież jeszcze nie czas”. A potem poczuła, jak miękną pod nią kolana i osuwając się z blatu, wali się na posadzkę. *** Patrzył na leżące u swych stóp ciało. Młoda, zgrabna niczym modelka blondynka z gigantycznym biustem. Ile mogą załatwić pieniądze. Zastanowił się, czy za dwieście milionów dolarów mógłby sobie kupić taką laskę, i omal nie parsknął śmiechem. Za dwieście milionów dolarów mógłby mieć każdego dnia inną i jeszcze jedną na dodatek w sobotnią noc. Szkoda że nigdy nie zobaczy tej forsy. Z głębi mieszkania dobiegał kobiecy szczebiot. Tak blisko, a przecież na pierwszy odgłos kroków natychmiast znalazłby się w spiżarni, a stamtąd wymknąłby się na zewnątrz. Niewiarygodne, jak łatwo to poszło, rozczarowująco
łatwo na osiedlu tak pilnie strzeżonym. Wyjął z kieszeni stronę Helter Skeltera i banknot jednodolarowy. Nachylił się, aby włożyć stronicę kobiecie do kieszeni, ale zatrzymał się w pół ruchu. Czy naprawdę jeszcze potrzebna ta jego wizytówka? Nie. Federalni będą wiedzieli, że to on; sam czyn świadczył za siebie. Wyprostował się więc, zatrzymując stronicę, i tylko patrzył jak banknot powoli spływa na ciało.
TRZYDZIEŚCI JEDEN Jack zatrzymał się na zapasowym parkingu domu starców Małego Joego; główny był całkiem pusty, więc nie wiedziałam, czemu tak postąpił. Do budynku trzeba było przejść przez mały zagajnik i Jack był już na początku ścieżki, kiedy zorientował się, że nie idę za nim. Energicznie machnął na mnie ręką, jakby przypuszczał, że nie zrozumiałam jego intencji. Widząc, że nie idę, wrócił do samochodu. Opuściłam szybę. – Lubię życie, Jack. Może i mam je trochę pokręcone, ale chciałabym, żeby jeszcze trochę potrwało. Po tym, co się stało, pokazywanie się tam, obawiam się, nie bardzo temu służy. Otworzył drzwiczki, ale ja ani drgnęłam. – Ufasz mi? – spytał. – Jasne, ale... – Chodź. Wszystko załatwię. – Rozumiem, że nie chodzi o to, iż chcesz skrócić życie braciszkowi jednego z ważnych mafiosów? Wpatrywał się we mnie. Nic poza tym. Podniosłam ręce w geście poddania się. – Cóż... musiałam spytać. W konsekwencji mojego ostatniego widzenia z Małym Joem trzeba było między innymi rozwiązywać takie problemy, jak usunięcie zwłok i tak dalej. Dlatego wolałam się upewnić. Jack szedł już w kierunku budynku. Przy pulpicie stały trzy osoby: pielęgniarka, recepcjonistka i młody mężczyzna, najprawdopodobniej strażnik. Tak byli zagadani, że nie zauważyli naszego wejścia. – ... że to zrobi? – kończyła recepcjonistka. – Oczywiście. Musi, bo inaczej nikt nie będzie traktował go poważnie. – Mężczyzna spojrzał na zegar na ścianie. – Ktoś gdzieś cieszy się oto ostatnimi chwilami swego życia. – Zawsze ktoś gdzieś cieszy się ostatnimi chwilami swego życia – surowo zauważyła siostra. – W ciągu następnych dziesięciu minut umrą setki osób, a jeśli skoncentrujemy się na tej jednej, ten sukinsyn uzyska to właśnie, na czym mu zależy. Helter Skelter. O czym innym mogliby rozmawiać w chwili, gdy wskazówki zbliżały się do południa, co przypominało, że nawet jeśli bliscy jesteśmy rozwiązania zagadki, co najmniej dla jednej osoby będzie za późno. Poczułam uścisk w gardle, jakby w pomieszczeniu brakowało tlenu; Jack
musiał coś dostrzec, gdyż mocno chwycił mnie za łokieć. – Chcemy się zobaczyć z Joem Nikolaevem – oznajmił. Recepcjonistka i strażnik popatrzyli na niego z niechęcią, gdyż przerywał im interesującą rozmowę. Kiedy pielęgniarka wyłączyła radio, mężczyzna przeniósł wzrok z Jacka na mnie, a potem szybko oddalił się, najpewniej w poszukiwaniu innego odbiornika. – Przykro mi – powiedziała siostra – ale pana Nikolaeva nie ma już u nas. – Nie... – zaczęłam i urwałam. – Nic nie wiedzieliśmy. Kiedy to się stało? Recepcjonistka parsknęła śmiechem, ale szybko zakryła usta dłonią; pielęgniarka spojrzała na nią karcąco i obróciła się do nas. – Przepraszam, w takich miejscach jak to trzeba bardziej uważać na słowa. Chodziło mi dosłownie o to, że nie ma go u nas. Rodzina zabrała go do domu wczoraj. – Zniżyła glos. – Chyba nie był tym zachwycony. – Zrobił prawdziwą awanturę – mruknęła recepcjonistka. – Przenosiny w takim wieku nie są wskazane – skonstatowała pielęgniarka. – Mam nadzieję, że Joseph jakoś się przystosuje do nowej sytuacji. Facet, którego Joe na mnie nasłał, musiał powiedzieć Borisowi Nikolaevowi, że ma już dosyć plam, jakie daje jego brat, o czym zresztą słyszała też Evelyn. Kiedy na dodatek okazało się, że zamach na mnie się nie udał, to Joe mógł się już przystosować tylko do jamy o głębokości sześciu stóp. – Dzięki – powiedziałam. – Zatrzymamy się u jego brata... – Toaleta – wtrącił Jack. Spojrzałam na niego zdziwiona. – Pamiętaj, że mamy przed sobą długą jazdę. Gdzie łazienka? – zwrócił się do siostry. – Tam dalej w korytarzu. Trzecie drzwi po prawej. Położył mi rękę na ramieniu. – Chodź, ja także skorzystam. Kiedy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu tamtej dwójki, szepnęłam: – Rozumiem, że chcesz obejrzeć jego pokój. Wiesz, który numer? Wyjął z kieszeni chusteczkę, pchnął drzwi łazienki, zajrzał do środka i mruknął. – Do środka. Otwórz okno. Potem kaszlnij. – Zakaszleć? Pchnął mnie do środka. – Rękawiczki. I zostaw otwarte. Drzwi się zamknęły. Popatrzyłam na okno zasłonięte koronkową firanką. Lepiej wykonać instrukcje, a wyjaśnienia otrzymać potem... Jeśli zechce ich udzielić. Wciągnęłam lateksowe rękawiczki, odsunęłam firankę i podniosłam żaluzję na szybie, potem otworzyłam okno i zakasłałam. Po chwili drzwi cichutko się uchyliły i przez szparę wśliznął się Jack. Chwyciłam się za parapet, ale kazał mi zostać.
Sam podsunął się do parapetu, uklęknął, obejrzał dziedziniec przez podręczny peryskop, a stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, wyskoczył. Poczekałam na znak i poszłam w jego ślady. Schowaliśmy się za stojącą piętnaście stóp dalej szopą. – Strażnik. Jedno słowo, nic więcej. Po chwili zrozumiałam, ale nie był to pierwszy raz, kiedy wolałabym, żeby dał wytchnienie moim szarym komórkom i trochę bardziej wysilił język. Przypomniałam sobie spojrzenie, jakim chłopak nas ogarnął, zanim się oddalił. Jeśli Boris Nikolaev dowiedział się, że Mały Joe coś chlapnął na temat zamachu na senatora, a także, iż unieszkodliwiłyśmy nasłanego na nas faceta, to musiał uznać, iż jest duża szansa, że wrócimy. Jeśli tak, to najłatwiejszym sposobem, aby to potwierdzić, było przekupienie strażnika. Abyśmy jednak nie zdążyli się oddalić, zanim Boris wyśle kogoś za nami, najlepiej było umieścić kogoś na terenie ośrodka. Nie minęły dwie minuty, a usłyszeliśmy, jak z trzaskiem otwierają się drzwi do łazienki, a potem w oknie zobaczyliśmy sylwetkę. Mężczyzna wychylił się i rozejrzał. Zmrużyłam oczy, ale widziałam tylko usta, gdyż reszta twarzy schowała się pod daszkiem czapki baseballowej. Facet znikł. Spojrzałam na Jacka. Kazał mi poczekać. Już w następnym momencie drzwi frontowe otworzyły się z trzaskiem, na ganek wypadł bysior w kurtce Cleveland Indians, przebiegł przez trawnik i puścił się w kierunku parkingu. Jack chwycił mnie za łokieć i pobiegliśmy także my, dokładnie śladem tamtego. Moim zdaniem mielibyśmy większe szanse na sukces, gdybyśmy to zrobili przed nim, ale najwidoczniej takie rozwiązanie było dla Jacka za proste. Kiedy dobiegaliśmy już do ścieżki przez zagajnik, Jack przystanął, rozejrzał się i pociągnął mnie w gąszcz. Musieliśmy uważać. Obietnica ostatnich chłodnych dni ziściła się w postaci porannego przymrozku i tu w cieniu podściółkę pokrywała gdzieniegdzie cieniutka warstewka lodu pękająca pod nieostrożną stopą. Facet tym się nie przejmował, tak że słyszeliśmy go wyraźnie, jakby miał marakasy u kostek. Jack ruszył przed siebie, ale obejrzał się i polecił: – Skul się, żeby cię nie było widać. – I co dalej? – Nie pozwól się zobaczyć. Pewnie już mnie zobaczył, ale Jackowi wcale nie chodziło o chronienie mnie. Jako kobieca połówka zespołu byłam lepszym celem. A gdybym nie zachowała się jak „posłuszna ofiara”? Byłoby to upokorzeniem dla kolesia, jak było z Bertem w motelu i z takim samym efektem: musiałby wyśpiewać wszystko, co Jack chciał od niego uzyskać.
Tym specjalnie się nie przejęłam, w końcu Jack był szefem i nie zamierzałam mu się sprzeciwiać. Inaczej rzecz się miała z potulnym czekaniem. Jack, nienawykły może do pracy w parze, niezbyt był wyczulony na obowiązki partnera, ze mną jednak było inaczej. Zaczęłam się podkradać; mało brakowało, a wlazłabym na zamarzniętą kałużę, ukrytą w gęstym poszyciu. Jack schował się w krzakach w połowie drogi na parking. Kilka minut później nadszedł z tamtej strony nasz prześladowca, zmierzając do domu. Gdy minął Jacka, ten bezszelestnie jak duch wyśliznął się z zarośli i przystawił mu lufę do podstawy czaszki. – W lewo! – polecił. Tamten usiłował się zaśmiać. – Do lasu? Żebyś nie musiał daleko ciągnąć mojego trupa? Ja tam ci nie będę pomagać. – Zabić cię? Jakbym chciał, już byś nie żył. Jest wiadomość dla Borisa. – Mam być gońcem? – Nie? Poszukam innego. Weszli w zagajnik. Tak się zakradłam, żeby byli zwróceni do mnie plecami i wtedy przeskoczyłam na drugą stronę ścieżki. Jack zatrzymał się na polance. Znalazłam się o dziesięć stóp od nich, mając faceta na linii strzału. Jack kazał mu uklęknąć z rękami na głowie, a sam wymierzył w podstawę czaszki. Ja na cel wzięłam jego prawy bark: strzał unieruchamiający. – Co masz dla Borisa? – Houston. – Co... ? Usiłował się obrócić, ale powstrzymało go szturchnięcie lufą. – Wiadomość. Houston. – A co niby takiego? – Boris będzie wiedział. Powiedz mu, że to moja działka. – A ty, kurwa, niby kto taki? – Houston. Będzie wiedział. A jaka moja działka? Nie jego sprawa. Jego działka, nie moja sprawa. Jasne? – Co jasne? To nie jest wiadomość! To jakiś pieprzony szyfr! – Powtórz. Facet westchnął, ale dźgnięty lufą, zrobił, co mu powiedziano. – Dobrze. Boris znowu się na mnie zasadzi? Będę wiedział, że to ty spieprzyłeś. Puścił faceta, ale poszedł za nim, aby się upewnić, co zrobi. Gdy rozległ się silnik odjeżdżającego samochodu, spojrzał dokładnie w kierunku, gdzie się
skryłam. Wyszłam, oczekując na burę, ale tylko machnął w kierunku auta. – Nie będziemy już więcej słyszeć o Borisie Nikolaevie? – spytałam, wsiadając do wozu. – Oby. Cholerna przeszkoda. Pokręciłam głową i sięgnęłam do radia. – Niczego nie zmienisz, Nadio. Popatrzyłam na niego z ręką na gałce. – Dowiesz się teraz. Dowiesz się u Evelyn. To niczego nie zmieni. – Poszukał mojego spojrzenia. – Dobrze wiesz, co się stało. Kiwnęłam głową i włączyłam aparat.
TRZYDZIEŚCI DWA Zgodnie z zapowiedzią, Helter Skelter zabił następną osobę w południe. Czy dokładnie w południe czy odrobinę potem, to zostawiałam żądnym sensacji reporterom. Dla mnie ważne było to, że znaleziono ją dziesięć minut po południu, gdy przyjaciółki zajrzały do kuchni, aby sprawdzić czemu tak długo guzdrze się z kawą. Kobieta została zamordowana, gdy one kilkanaście kroków od niej oglądały CNN. Nikomu nie umknęła ironia sytuacji. Spośród osób czekających na informację o następnej ofierze, jedna stała się tą informacją. Nikomu też nie umknęła zuchwałość czynu. Morderca zaatakował w pełnym ludzi domu, nie tylko zaopatrzonym w wyrafinowany system alarmowy, ale na dodatek należącym do szczególnie starannie strzeżonego osiedla. Przekaz był oczywisty: skoro potrafiłem się tam dostać, mogę dostać się wszędzie. To zapowiadało paranoję, na której żerowały chronione osiedla. Kiedyś wykonywałam zlecenie w „pilnie strzeżonym” klubie podczas turnieju golfowego i powiem tylko tyle, że po wielokroć musiałam się bardziej napracować. Media miały oczywiście swój temat: przedstawiały całą sprawę, jak gdyby morderca niczym widmo nie tylko przemknął obok uzbrojonych strażników, ale także pokonał skomplikowany system alarmowy. System alarmowy, dobre sobie. Ile osób uaktywnia system alarmowy podczas koleżeńskiego spotkania, kiedy ludzie przychodzą i wychodzą? Jestem przekonana, że został uruchomiony dopiero po odkryciu morderstwa. Federalni na pewno wiedzieli, że system był nieczynny, ale nie był to drobiazg, którym goniący za sensacją dziennikarze by się interesowali. Ponieważ Jack chciał skontaktować się z Quinnem, więc zatrzymaliśmy w Cracker Barrel, niedaleko granicy stanu. Ja poszłam po kawę, a kiedy wracałam, moją uwagę przykuła staromodna cukiernia. Nie zastawszy w samochodzie Jacka, kawę i słodycze umieściłam w wozie i poszłam go poszukać. Stał na skraju parkingu o dwadzieścia stóp od budki telefonicznej. Gdy podeszłam, spojrzał przez ramię, ale wzrok był nie do odczytania za ciemnymi okularami. – Co się stało? Nie odpowiedział. – Dowiedziałeś się czegoś od Quinna i teraz zastanawiasz się jak, jeśli w ogóle, mi o tym powiedzieć. – Natychmiast pojawiła się oczywista myśl. – Następne morderstwo. Już? Przecież... – Jeszcze nie. Popatrzyłam na niego uważnie.
– Co nie? Jeszcze nie zabił? To znaczy zapowiedział, ale jeszcze nie zrealizował zapowiedzi? Do cholery, Jack, nie każ mi wyciągać z ciebie wszystkiego słowo po słowie. Zrobił gest, żebym usiadła razem z nim na skraju werandy restauracji, i zaczął mówić. FBI wiedziało, gdzie teraz uderzy. Oczywiście, byłoby wspaniale, gdyby doszli do tego po godzinach żmudnych analiz statystycznych i psychologicznych, ale prawda była daleko bardziej niepokojąca. Jak powiedział Quinn, Martin Dubois, nadzorujący w FBI całe śledztwo, otrzymał adresowany do siebie list od mordercy, który oznajmił, że następnej ofiary poszuka dziś wieczorem w świeżo odrestaurowanej operze w Chicago. Nie napisał wprawdzie „Spróbujcie mnie zatrzymać”, ale wyzwanie było oczywiste. – Aha, a ty się zastanawiałeś, czy powiedzieć mi wcześniej czy też nie. Nadarza się być może najlepsza szansa schwytania faceta, ale ty nie jesteś pewien, czy powinnyśmy się tam pokazywać. Poczułam w trzewiach skurcz wściekłości. Czułam na sobie wzrok Jacka, który analizował moją reakcję. Zamknęłam powieki, wzięłam głęboki oddech, jeden, drugi, potem spojrzałam na niego. – Może to podpucha – powiedział wolno, cedząc słowa, jakby naprowadzał mnie na właściwy trop. Zastanowiłam się, mógł mieć rację. – Zabawić się z FBI. Kazać im gonić w piętkę – powiedziałam. – Hm, w piętkę... Ściągnął okulary. – Piekielna zabawa. – To raczej nie zabawa. Uprzedzić FBI i mimo to zabić kogoś we wskazanym miejscu. Czy może być lepszy dowód na to, że nikt nie może czuć się pewny? – Nie. – To jak, sądzisz, że zaryzykuje. Długa pauza. – Tak, zrobi to. Wbiłam paznokcie w dłoń i postarałam się, aby słowa zabrzmiały beznamiętnie. – A my spróbujemy go powstrzymać. – Tak. *** Jack raz jeszcze zadzwonił do Quinna. On i Felix mieli być w Chicago, o
czym Jack nie zamierzał mnie informować, zanim nie podjęliśmy decyzji. Kiedy wrócił do samochodu, wpatrywałam się w okno. Jechał kilka minut, a ponieważ nie zmieniałam pozycji, spytał: – Stało się coś? – Dopiero teraz widzę, jaka byłam głupia. – W związku z czym? – Z Quinnem. – Obróciłam się do Jacka. – Gdy mi powiedziałeś, że to gliniarz, pomyślałam, że policjant taki jak ja. Patrol uliczny, może detektyw, ale w każdym razie policja lokalna, miejska, góra stanowa. Teraz dostajemy od niego ściśle tajną wiadomość. Skąd jakiś szeregowy funkcjonariusz może coś o tym wiedzieć? Quinn jest z FBI, tak? – FBI? – tylko wzruszył ramieniem z bardzo sceptycznym wyrazem twarzy. – FBI, CIA, DEA, NSA, [Federal Bureau of Investigation – Federalne Biuro Śledcze, Central Intelligence Agency – Centralna Agencja Wywiadowcza, Drug Enforcement Administration – Rządowa Agencja do Walki z Narkotykami, National Security Agency – Agencja Bezpieczeństwa Narodowego.]
mniejsza ze skrótami. Wiesz, o co mi chodzi. Szczebel
federalny. – Jakiś problem? – Tak, poważny. Mówisz mi, że to gliniarz, więc ja myślę sobie, służył gdzieś w Podunk w stanie Maine czy coś takiego. Ale agent federalny? Jasne, formalnie nie skłamałeś, federalny nie federalny, gliniarz jest gliniarzem, ale dobrze wiedziałeś, co sobie pomyślę, i pozwoliłeś mi na to. – Jest czysty. – Kto to mówi? Ty? Agent federalny podlega federalnej jurysdykcji, ma ogólnokrajowe kontakty i dostęp do ogólnokrajowej bazy danych. I nie tylko. Wcale nie czuję się komfortowo. * – Nadio, jest czysty. Żadna wtyka. Nie próbuje kiwać. Jakby spróbował, oddam mu mocniej. Przypomniałam sobie wcześniejsze słowa Quinna, że Jack ma więcej na niego niż vice versa. – Nie jest groźny – powtórzył Jack. – Gdyby był? Nie dałbym wam się poznać. Oparłam się na podgłówku. – Wierzę. Tylko że federalny... Zaraz zaczynam się denerwować. To jeszcze z policyjnych czasów. Na ulicach rzadko ich zobaczysz, ale jak jest poważniejsza sprawa, zaraz zjawia się konnica i kładzie swoje graby. – Konnica? – RCMP. – Kiedy widziałam, że nie rozumie, rozwinęłam skrót. – Kanadyjska Królewska Policja Konna. – Ciągle na koniach? – Tylko na paradach i do zdjęć.
– Takie czerwone mundury? – Dzisiaj nie tylko w samochodach, ale i w garniturach. Prawa autorskie do uniformów ma Disney. Spytałam kiedyś takiego odpalonego, czy ma na metce „Własność Walta Disneya”. Powiedział, że jeśli chcę wiedzieć, to mogę mu ściągnąć i sama sprawdzić. Jack pokręcił głową. Zjechał na wolniejszy pas, wyregulował szybkość i spojrzał na mnie. – Quinn. Denerwuje cię? Najlepiej trzymaj dystans. – Rozumiem, czysty biznes. Żadnych znajomości, pogawędek, wspólnego biegania? – Tak. Pokręciłam głową. – Powiedziałeś, że jest czysty, a ja ci wierzę. Bo powiedziałeś, tak? Zawahał się i lekko westchnął. – Tak. Z Feliksem i Quinnem umówiliśmy się na stadionie baseballowym. Byli już w środku; najpierw wypatrzyłam Quinna, tacka z hot dogami i woda sodowa, znoszone dżinsy, T-shirt opięty na ramionach. Uśmiechnął się na mój widok. Poczułam drgnięcie w żołądku, ale uznałam, że to zapach jedzenia. – Przyjmij hot doga – powiedział Quinn, wręczając mi kiełbaskę niczym bukiet róż. Usłyszałam za sobą pomruk Jacka. – Nie wściekaj się, Jack, dla ciebie też mam. Przyjęłam z podziękowaniem, Jack podejrzliwie wpatrywał się w tackę. Za Quinnem stanął Felix i uniósł w górę na pół nadjedzonego hot doga. – Całkiem dobre, mówię ci, Jack. Nie próbuje nas otruć, przynajmniej na razie. – Można się zastanawiać, czy hot dogi same w sobie nie są trujące – powiedziałam, kiedy ruszyliśmy w kierunku trybuny. – Jeśli zjeść ich odpowiednią ilość, to stają się jak arszenik. – Sza! – mruknął Quinn i podsunął tackę Jackowi. – Weź jeszcze jednego. – Ktoś ma dobry humor. – Ktoś ma zajebisty humor, bo dzisiaj nareszcie dopadniemy skurwysyna. Quinn znowu uśmiechnął się do mnie, a ja poczułam przypływ ekscytacji. Nareszcie byłam na tropie, tak blisko, że wystarczyło zmrużyć oczy, aby zobaczyć obiekt w celowniku. Kiedy odpowiedziałam uśmiechem, Quinn jeszcze bardziej się rozpromienił i zrobił krok w bok, abym pierwsza weszła między ławki. Chciał pójść za mną, ale zablokował go Jack, wtedy jednak zeskoczył rząd niżej, wyprzedził nas i usiadł po
mojej drugiej stronie, rozradowany jak uczniak, który przechytrzył nauczyciela. Nie mogłam się nie roześmiać. – Myślicie, że się pokaże? – spytałam, kiedy się usadowiliśmy. – Mam nadzieję, bo jak to zrobi, już po nim. – Oczy Quinna błyszczały. – To już jego ostatnia ofiara. Dopadniemy go i nie mogę się tego doczekać. Quinn był tak nagrzany, że nie mógł spokojnie usiedzieć na miejscu. Patrzyłam na niego z zazdrością. Nie czuł potrzeby naśladowania Jacka i silenia się na zimny profesjonalizm, podczas gdy ja mogłam tylko siedzieć koło niego i przypominać sobie, jak to było, kiedy sama byłam taka otwarta i rozluźniona. Felix z absolutną precyzją cisnął swoją tackę do odległego kosza. – Wiem, że strasznie chciałbyś własnoręcznie zapiąć mu kajdanki, Quinn, ale pamiętaj, że to może wcale nie będziemy my. – Spoko. Pewnie, że chciałbym to zrobić sam, ale równie dobrze niech to zrobi FBI czy miejscowi. – Ważne tylko, żeby go złapali – powiedziałam. Kiwnął głową, a nasze spojrzenia się spotkały. – Świetny pomysł – powiedział Jack. – Plan by nie zawadził. – Jeden już mam. – Quinn wyjął z kieszeni dwa kartoniki, przetasował i wysunął w moim kierunku. – Jeśli nie masz żadnych planów na dziś wieczór, to moglibyśmy się wybrać do opery. Podobno świetne przedstawienie: zaskakująca akcja, napięcie, tajemnica... A poza tym można nawet obejrzeć samą operę. Z uśmiechem wzięłam od niego bilety. – Co to? Podróbki? – Dzisiaj albo oryginał, albo nie wjedziesz. Wyprzedano tylko dwie trzecie miejsc, więc nie miałem trudności. Także wam mogę załatwić, jeśli chcecie – powiedział do Jacka i Feliksa. – Widzisz – zwrócił się ten ostatni do Jacka. – Okazuje się, że jednak nie jesteśmy niewidzialni. – Przecież mówię, że o was pomyślałem. Chociaż najlepiej mieć parę w środku i parę na zewnątrz. A skoro Dee ma iść do środka, to ja się najbardziej nadaję do niej. Felix uniósł brew. – Ty? – No wiesz, kwestia wieku. – Jack i ja będziemy udawać, że tego nie słyszeliśmy. – Zapominasz o czymś – odezwał się Jack. – Partnerstwo. Dee... – To twoja partnerka – wpadł mu w słowo Quinn – ale... – Nie od dzisiaj. Złożyłam serwetkę i wcisnęłam do pustego pudełka po hot dogu.
– Jack ma rację. Znam jego styl i przy czymś tak dużym potrzebuję przewidywalnego partnera. Zgadzam się, że powinniśmy się podzielić, ale w takim razie lepiej wy z Feliksem. – Nie – sprzeciwił się Jack. – Dwaj faceci? Będą ściągać uwagę. – Tak, mężczyzna i kobieta mniej rzucają się w oczy, szczególnie jeśli założymy obrączki. Co do różnicy wieku, w tej sytuacji to naturalne. Starsi faceci, drugie żony... – podchwyciłam spojrzenia Jacka. – Dobrze, dobrze, niekoniecznie drugie. – Spojrzałam na zegarek. – Musimy się ruszyć, jeśli mamy zdążyć. Przydałaby się sukienka. – Jasne – powiedział Felix. – Do opery potrzebna ci suknia wieczorowa, Jack musi mieć smoking. Quinn parsknął śmiechem, ale Felix uciszył go jednym spojrzeniem. – Niedaleko jest centrum handlowe z odpowiednimi sklepami. Jack na pewno sam sobie da radę, ale jeśli Dee potrzebuje pomocy albo przynajmniej życzliwego spojrzenia, to jestem do dyspozycji. Mam trochę doświadczenia z wieczorowymi sukniami. Quinn spojrzał na Feliksa z niedowierzaniem. – Wykwintny stój kobiecy świetnie odwraca uwagę. Quinn nadal wpatrywał się w partnera. – Mam kilku znajomych w Chicago, Quinn, z którymi bywałem w filharmonii czy na innych imprezach, na których kobiety lubią wystąpić w czymś nowym. – Aha. Felix pokręcił głową. – Kiedy biedny Quinn będzie to rozgryzał, my chodźmy na zakupy. Jak dojdzie do siebie, będzie mógł się zająć szczegółami. Skończyliśmy hot dogi i poszliśmy.
TRZYDZIEŚCI TRZY Jack zameldował nas w motelu na przedmieściu Chicago. Felix i Quinn też z pewnością sobie coś znaleźli. Widziałam, że Jackowi nie podoba się to, iż dłuższy czas jesteśmy we czwórkę, trudno jednak było na to coś poradzić, a poza tym wątpliwe, by ktokolwiek nas śledził. Teraz wszyscy mieli jeden cel i to nie my nim byliśmy. Spektakl miał się rozpocząć za półtorej godziny, widzów zaczynano wpuszczać trzy kwadranse przed uniesieniem kurtyny. Miałam już na sobie suknię, z włosami zrobiłam wszystko, co dało się uzyskać przy użyciu szpilek i ręcznego lusterka. Jack był już po prysznicu i goleniu, ale czekało go jeszcze przywdziewanie smokingu, więc wyszłam poszukać Quinna. Motel był kiepsko oświetlony, ale w zapadającym mroku szybko dostrzegłam Quinna, który stał przy barierce na skraju parkingu i wpatrywał się w śmigające po autostradzie pojazdy. Przebrał się w ciemne dżinsy i czarną bluzę z kapturem, nierzucający się w oczy strój, który zarazem pozwalał wykorzystać półmrok i cień. Przyciemnił sobie także włosy, a na twarzy pojawiły się wąsy i bródka. Najpewniej nie chciał, żeby łatwo go poznał jakiś kumpel z FBI. Tak bowiem obstawiałam: FBI albo DEA. Ciekawa byłam, jak jest umocowany, gdyż z jednej strony pracował jako agent, ale nie miał kłopotu z dostępem do ściśle tajnych wiadomości. Na odgłos obcasów po asfalcie obrócił się i zaczął się dziwnie we mnie wpatrywać. – Nie mów, że aż tak się zmieniłam. – Ja tylko... O, rany! Spłoniłam się. – Dobrze ci na rudo. To chyba bliskie naturalnej karnacji, tak? – Dzięki. Peruka była bardziej czerwona niż moje normalne włosy; sukienka miała barwę zielonych lodów miętowych. Wprawdzie sprzedawca twierdził, że to kolor morskiej piany, ale mnie się tak kojarzyło. Zastanawialiśmy się z Feliksem nad czernią, która wprawdzie pozwoliłaby mi się wtopić w resztę widowni, ale wtedy Jack mógłby mnie łatwiej stracić z oczu. Zdecydowaliśmy się więc na prostą, jasnozieloną suknię wieczorową, teraz jednak Quinn wpatrywał się we mnie, jakbym miała na sobie jakąś agresywną czerwień. Sporo czasu upłynęło od chwili, kiedy jakiś facet tak na mnie spoglądał. Jack mruknął coś na widok mojej kreacji; mogło to być „ładna”, ale równie dobrze mogło mu się odbić. – Jack faktycznie w smokingu?
– Zaraz będzie. Quinn się roześmiał. – Z chęcią to zobaczę. – Zgoda, to interesujące. Dobrze, że mamy Feliksa, bo nie wiem, czy Jack sam da sobie radę z muszką. Wątpię, czy Quinn odnotował choć jedno słowo. Kiedy się uśmiechnęłam, nasze spojrzenia się sczepiły. – Masz piękny uśmiech – powiedział. – Świetnie wtedy wyglądasz. To znaczy, także i w innych... Zanim zdążył znaleźć odpowiednie słowa, z cienia wysunęła się postać. Jeśli nawet Quinn chciał zażartować z Jacka, to musiał się powstrzymać. Myślałam, że smoking będzie Jacka uwierał, tymczasem świetnie pasował, na dodatek nadając jego rysom osobliwą subtelność, aczkolwiek stawały się przez to w jakiś nieokreślony sposób groźne. Zrezygnował z peruki, natomiast odrobinę posiwiał; niebieskie szkła kontaktowe zmieniły wyraz oczu. Wyglądał... bardziej niż świetnie. Oczywiście, nie zamierzałam mu tego mówić, skoro ja zaskarbiłam sobie ledwie mruknięcie. – Zapomniałaś tego – powiedział Jack i podał mi parę rękawiczek z zielonego jedwabiu. Następna korzyść z wieczorowego stroju: w sposób niewzbudzający żadnych podejrzeń można było ochronić palce przed zostawieniem odcisków. On sam skorzystał z płynnego lateksu, ponieważ ten jednak rzucał się w oczy, to ja dzisiaj miałam otwierać drzwi. Kiedy naciągałam rękawiczki, dołączył do nas Felix. Ledwie go poznałam. Jeszcze niedawno wyglądał tak, jak zapamiętałam go z Indiany: wysoki, chudy, rudawy, namaszczony, profesorski. Teraz stał przede mną siwawy facet z nalaną twarzą, wydatnym brzuszkiem, zgarbionymi plecami, ubrany w dres i sportowe buty. Starszy mężczyzna, usiłujący ćwiczyć, aby walczyć z wiekiem. – Wszyscy gotowi? – spytał Quinn. – Czy jeszcze jakieś ostatnie drobiazgi do załatwienia? – Nie mamy łączności? – Niestety, ale nawet Jack się zgadza. Federalni będą nasłuchiwać na wszystkich częstotliwościach. – Znalazłby się dobry sprzęt, ale żaden kurier nie zdąży go dostarczyć z Moskwy. Jeśli dzisiaj stracimy tego faceta, to może trzeba się będzie na to szarpnąć. Quinn spochmurniał. – Dzisiaj będzie koniec. Naprzeciw nas i FBI nie ma szans. Za kilka godzin będziemy sobie gratulowali, że nie braliśmy żadnego ekstra ekwipunku. – Z nagłym uśmiechem obrócił się do mnie. – Znam świetne miejsce, gdzie mają najlepsze w mieście piwo i steki, przyda na późniejsze ucztowanie.
– Nie będę przesadnie ubrana? – Raczej tak, ale ja na pewno nie będę się uskarżał. – Spojrzał mi nad głową. – A wy jak, chłopaki? Idziecie potem opić sukces? Felix zmarszczył czoło. – Nie spodziewałem się, że i my dostaniemy zaproszenie. – Jasne. Poza tym Jack za nic nie puściłby mnie nigdzie z Dee. – Znowu spojrzał na mnie. – To jak, stoi? O północy? – Jeszcze go nie złapaliśmy – zauważył Jack. – Nie wdzięcz się tak. Popatrzyłam na niego i uśmiech zgasł mi na twarzy. – Nie wdzięczy się, Jack. Po prostu... Ma nadzieję, że dzisiaj wszystko się skończy. Kiwnął głową i przez chwilę staliśmy w milczeniu. Wreszcie Jack brzęknął kluczykami. – Czas ruszać. Pół godziny później byliśmy pod operą, pod którą tłoczyli się wolno przemieszczający się ludzie. Jack odciągnął mnie na bok i wyjął papierosa. Kiedy wcześniej żachnął się, że to najgorszy nawyk zawodowcy, nie do końca się z nim zgadzałam. Papieros to znakomity pretekst, żeby znaleźć się na uboczu, nie ściągając niczyjej uwagi. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do zabójcy spod więzienia, Jacka nikt nie uznałby za niewprawnego palacza. Zaciągnął się i spytał: – W porządku? – Jasne. – Odsunęłam się, żeby ustąpić drogi nadchodzącej trójce. – Coś cię niepokoi? – Nie. Umknął ze wzrokiem, jakby szukał innych słów, żeby wyrazić to, o co mu chodziło. – Ty w porządku? – Pewnie. Jeśli ci o to chodzi, to nie chcę się wycofywać. Lekko pokręcił głową. Trzecie pociągnięcie i dostałam papierosa. Wzięłam jednego dymka, ale kiedy chciałam mu oddać, machnął odmownie ręką. – Możemy go nie złapać – powiedział półgłosem. – Trzeba spróbować, jasne, ale... może się nie udać. – Jak mówił Quinn, obojętne czy to będziemy my czy FBI, byle tylko wpadł. Jasne, że chciałabym... – Urwałam. – Chodzi ci o to przy motelu? Że już szykowaliśmy się na świętowanie? Że jestem za bardzo nagrzana i mogę wszystko spieprzyć? – Nie, jesteś pro... – Ja i Quinn próbowaliśmy tylko trochę zmniejszyć ciśnienie, w porządku?
Niektórym z nas jest to potrzebne. Pokazywanie tego nie jest może pro... – Nigdy nie po... – Dobrze wiem, że możemy wcale go dzisiaj nie dopaść. Może nikt tego nie zrobi. Jeśli ma się nam powieść, to potrzeba spokoju, konsekwencji, zimnej krwi. Żadnego szpanowania, odgrywania kowbojów... – Wcale nie... – Jestem przygotowana do akcji, jasne? Gdybyś sądził inaczej, powiedz tylko słówko, a znikam. Popatrzył w bok i przez długą minutę myślałam, że właśnie to zrobi. Jak się zachowam, jeśli każe mi spadać? Serce mi łomotało, czułam, jak drży mi papieros w palcach. – Kolejka się kurczy – powiedział, machając w kierunku budynku. – Lepiej chodźmy. Kiedy wchodziliśmy po schodach, nagle znaleźliśmy się w środku jakieś grupy uczniów – może z orkiestry szkolnej, może ze szkoły muzycznej – którą prowadziła nauczycielka, z zapałem rozprawiająca o przedstawieniu. Dobrze rozumiałam, dlaczego policja nie wystosowała żadnego ostrzeżenia, a przecież... Tylko z najwyższym trudem powstrzymałam się od tego, by nie chwycić nauczycielki za ramię i nie kazać jej natychmiast zabierać stąd te dzieciaki tak daleko, jak to tylko możliwe. Prawda, być może dość okrutna, brzmiała tak, że nie uprzedzając ludzi o zagrożeniu, policja chciała raz na zawsze zlikwidować je dla wszystkich innych. Nadarzała się wreszcie pierwsza szansa złapania Helter Skeltera. Gdyby nie przyjęli reguł i odwołali przedstawienie, każdy psycholog bez trudu przewidziałby następny ruch mordercy. Zepsuj mu grę, a on odpłaci czymś jeszcze gorszym; tutaj można się przynajmniej starać kontrolować wszystkie elementy. Wewnątrz była znowu kolejka przed przenośnym wykrywaczem metalu, przy którym stał strażnik podnoszący barierkę. – Moja torebka? – obruszyła się stojąca przede mną matrona. – Co to, to nie, młody człowieku. Nie będziesz mi grzebał w torebce. Kolejka znieruchomiała. – Daj spokój – mruknęłam. – Nie chodzi im o flaszeczkę, którą tam upchnęłaś. Jack wysunął szyję jak bocian i rozglądał się po tłumie. Strażnik odprowadził paniusię i jej towarzystwo na bok, aby nie blokować drogi innym. – Nie do wiary – wyskandowała ociekająca diamentami kobieta w moim wieku. – To przecież opera, a nie żaden koncert rockowy. – Na tej terrorystycznej bzdurze żeruje już cały przemysł – skonstatował
towarzyszący jej siwowłosy mężczyzna. – Nie wiem, czy ci opowiadałem, co się zdarzyło, kiedy leciałem w zeszłym tygodniu do Tokio? Obszukali pasażerów pierwszej klasy! Dasz wiarę? Pierwszej klasy! Jakby ktokolwiek z nas... Dalej pieklił się na oburzające potraktowanie pasażów lepszej klasy, ale ja w tym czasie sprawdzałam, czy dobrze zapamiętałam dostarczone przez Quinna plany opery. Jedno wejście dla publiczności, jedno dla artystów, jedno dostawcze i trzy wyjścia alarmowe. Łatwe do strzeżenia, a Quinn zapewniał, że wszystkie tak obstawione, iż do wnętrza można się było dostać tylko od frontu. Wedle jego źródła, także i personel został wcześniej przebadany na detektorze, a wszystkie torby i teczki starannie przeszukano. Był to jeden z możliwych tricków mordercy: udawać pracownika. Operę świeżo otwarto i nie wszyscy jeszcze dobrze się znali, więc nowe twarze nie budziły wielkiego zdziwienia. Jeśli taki miał plan, to się zawiódł. Przy drzwiach czatował dyrektor i kontrolował wchodzących; trzy zastępstwa zostały natychmiast sprawdzone przez Federalnych. Bez żadnych kłopotów przedostaliśmy się na drugą stronę bariery bezpieczeństwa. Nie mieliśmy broni, gdyż to byłoby zbyt ryzykowne, szczególnie że musieli mieć agentów z wykrywaczami także w środku. W tej sytuacji czułam się trochę niespokojna, z drugiej jednak strony wiedziałam przynajmniej, że także i morderca nie będzie miał żadnej spluwy. Zresztą nie była mu potrzebna. Prawdziwy zawodowiec poradzi sobie także bez konwencjonalnej broni. Wykręciliśmy w lewo. Quinn poinformował, że FBI założyło bazę operacyjną w magazynie zaopatrzeniowym na tyłach baru, tam więc chciałam się dostać przede wszystkim. Trzeba się dowiedzieć, jak wyglądają wewnętrzne zabezpieczenia, a potem poszukać w nich luk. Trochę się pokręciliśmy, ale wreszcie znaleźliśmy miejsce, gdzie dzięki urządzeniom dostarczonym przez Feliksa mogliśmy słyszeć, co dzieje się w sali operacyjnej. Kiedy zaczęliśmy nasłuch, właśnie dostali informację o kobiecie, niepozwalającej na przeszukanie jej wieczorowej torebki. Może chodziło o tę, którą widzieliśmy, choć przypuszczałam, że podobne incydenty mogą się jeszcze wielokrotnie powtarzać. – Gówno mnie obchodzi, czyją jest żoną – grzmiał męski głos. – Nie może wejść nikt nieprzeszukany, a jeśli nie potraficie tego załatwić, to zaraz znajdzie się tam ktoś, kto będzie potrafił. – Po chwili sapnął ciężko. – Nie do wiary, kurwa. Stare pindy, które myślą, że ktoś chce im rąbnąć dwudziestkę z portmoneteczki, dostawcy, którzy nie mają sił, żeby wnieść pudła od frontu. Ale jak coś się, kurwa, stanie, pierwsi polecą do prasy z krzykiem, że nie dopełniliśmy obowiązków. – Nic się nie stanie, Marty. Nikt tu się po cipie nawet nie podrapie bez naszej wiedzy.
– No i co z tego, że będziemy wiedzieć? Zaraz będę miał na głowie dziesięciu palantów, pytających, co mają zrobić, a ten skurwiel w tym czasie da dyla. – Szelest otwieranych drzwi. – A wy co tu, do kurwy nędzy, robicie?! – Jest kłopot z miejscami – oznajmił kobiecy głos. – Jakaś starsza para zajęła nasze... – To ich wypierdolcie stamtąd! Kobieta ciągnęła tonem spokojnym jak poprzednio. – Bileterka mówi, że będzie mniej zamieszania, jeśli zajmiemy fotele obok. – Żadnych obok!!! Jesteście tak usadzeni, żeby pokryć wszystkie, kur... – Sprawdziliśmy, wszystko będzie w porządku. – Nic mnie to nie obchodzi. Macie siedzieć tam, gdzie was usadziłem; nikt nie ma, kurwa, prawa włazić nam, kurwa, w paradę!!! Czemu sama nie mogłaś na to wpaść? – Przepraszam, ale zażądałeś, aby osobiście cię informować o wszystkich komplikacjach. – To żadna, kurwa, komplikacja, Chin. To pierdnięcie, z którym sama możesz sobie poradzić. Drzwi się zamknęły. Zerknęłam przez ramię i dostrzegłam parę w wieczorowych strojach oddalającą się w stronę foyer. – Co za kretyn – mruknęła kobieta. – Jest pod strasznym ciśnieniem – żachnął się mężczyzna. – Wie, jak było z McMillanem, a jak coś pójdzie nie tak, on jest następny. – Pod ciśnieniem, dobre sobie. Dopiero teraz Dubois jest w swoim żywiole. Chce wszystko kontrolować, żeby zgarnąć dla siebie całą pulę, jeśli się uda. Jeśli się nie uda, to mogę się założyć, że my wszyscy będziemy winni. Jack trącił mnie w ramię, żebyśmy się ruszyli. Miał rację. Wiedzieliśmy, że dowódcą jest Martin Dubois, który prowadził śledztwo teraz, gdy jego poprzednik został „przeniesiony”. Może i był kawałkiem fiuta, ale przynajmniej się starał. Gdy znaleźliśmy się w hallu, poczułam nadzieję, że tajni agenci nie będą tak widoczni dla mordercy jak dla mnie. Portier opróżniający wypełnioną tylko w jednej ćwierci popielniczkę. Dodatkowy barman, który zajmował się jedynie polerowaniem blatu i przecieraniem szklanek. Para pod ścianą, niby rozmawiająca, ale niepatrząca sobie w oczy. Z drugiej strony, może nie byłoby źle, gdyby ich namierzył, bo zrozumiałby, że nie ma szans. Zaczęliśmy z Jackiem sprawdzać ewentualne kryjówki, które sami wybralibyśmy, wykonując robotę. Zaczęliśmy od łazienek. W damskiej natychmiast w oczy rzuciła się toaletowa, która nie bardzo wiedziała, gdzie jest zapasowe mydło. Uroki pracy tajniaczki. Obejrzałam wszystko fachowym okiem płatnego mordercy. Żadnych okien, wahadłowe drzwiczki do kabin, zbyt wysoko kończące się nad ziemią, by się za
nimi ukryć. Załatwiłam się i tę kryjówkę śmiało mogłam wykreślić z listy. Suszyłam ręce, zarazem obmyślając następny krok. Był tutaj. Mój cel. W tym budynku. Byłam na tropie, a w powietrzu unosił się jego zapach. Naprawdę. Gdzieś tam czekał na mnie. Jack mógł podejrzewać, że w takich sytuacjach ekscytuję się jak szczeniak, tymczasem byłam spokojna. Tak spokojna jak nigdy poza strzelnicą. Wszystko pod kontrolą. Ruchy dłoni, skrzyp obcasów o linoleum, błysk czerwieni, gdy kobieta obok mnie poprawiała makijaż. Przyjrzałam się sobie w lustrze. Żadnych oznak stresu: żadnego potu, rozwartych ust, przyspieszonego oddechu. Młoda kobieta radująca się wieczorem i czekająca na nadchodzące przyjemne momenty. W drzwiach dałam agentce napiwek, uśmiechnęłam się i wyszłam.
GRACE W kinie wszystko jest zawsze o wiele bardziej dramatyczne. Gdyby miała to być scena w hollywoodzkim hicie, rozwiązanie byłoby szatańsko wymyślne, na przykład ukryty w siedzeniu ładunek wybuchowy, który eksploduje przy pierwszym wysokim C sopranu. W życiu najbardziej zawiłe sytuacje mają czasami rozwiązania tak proste, że aż śmiech. Jak zabić kogoś w operze, w której czynne jest tylko jedno wejście, a w środku roi się od agentów FBI strasznie napalonych na to, żeby złapać mordercę? Trzeba schować się za drzwiami. A narzędzie? Rajstopy. Nie na twarzy, jak w filmie. Maskować się przed ofiarą, to idiotyczne. Jeśli pożyje dostatecznie długo, by mówić, to zasługujesz na to, żeby cię złapali. Wystarczył rzut oka na plan opery, żeby wiedział, gdzie się schować. Za jedynymi drzwiami, za którymi nie będzie FBI: w łazience dla niepełnosprawnych. Przygotowywał się do tego wieczoru od chwili, gdy dał cynk o Morelandzie. – Kupił bilety jeszcze przed telefonem; oczywiście dwa, bo wiedział, że potem będą szukać singli. Wszedł frontowymi drzwiami w grupie emerytów, przegadując się z nimi, ot, jeszcze jeden starszy mężczyzna cieszący się na kulturalną okazję. Potem udał się wprost do toalety. Utykał, opierając się na lasce, na użytek kogoś, kto by na niego popatrywał. W środku sprawdził, czy na pewno da się tak ustawić zamek, aby zaskoczył, kiedy wyjdzie. Potem zajął miejsce, zgasił światło, nachylił się, otworzył drzwi i czekał na następnego gościa. Śmiesznie proste. Grace okrążyła wózkiem grupę pań w średnim wieku, których miny wskazywały na to, że najchętniej znalazłyby się gdzieś zupełnie indziej. Towarzyska powinność. Tak, Grace dobrze pamiętała, ile trzeba się było naszarpać z Davidem, przekonując go, że nie można zlekceważyć zaproszenia dyrektora, nawet jeśli chodzi o dwudziesty firmowy wymarsz na Dziadka do orzechów. Koła trafiły na fałdę w dywanie, wózek zboczył i potoczył się wprost na młodą kobietę w zielonej sukni. Jej towarzysz chwycił ją za łokieć i usiłował odciągnąć na bok, ale ona wyrwała się, chwyciła fotel za poręcze, zatrzymała i naprostowała kurs. – Bardzo dziękuję – powiedziała Grace. – Chyba jeszcze nie nauczyłam się posługiwać tym diabelstwem. – I niewiele masz pomocy ode mnie – usłyszała głos za sobą. Obejrzała się i zobaczyła Cliffa niezdarnie podpierającego się laską, gdyż w wolnej ręce trzymał dwie lampki szampana. Młoda kobieta wzięła od niego obydwa kieliszki; jeden wręczyła Grace, z drugim poczekała aż Cliff złapie
równowagę. Cliff podziękował i stłumił śmiech: – Piękną stanowimy parę, nieprawdaż? – Czy pomóc pani z miejscem? – spytała kobieta. – Nie dostrzegam rampy. Jej towarzysz uciekł ze spojrzeniem, niecierpliwy, by iść dalej. – Nie, bardzo dziękuję, kochanie, damy sobie radę – odrzekła Grace. – Piszą, że mają ułatwienia dla takich jak ja, więc gdzieś pewnie mają odstawioną na bok rampę. – W takim razie miłego wieczoru – powiedziała kobieta i przyjęła rękę swojego towarzysza. Cliff znalazł jakiś spokojny zakątek, gdzie sączyli szampana i skąd oglądali paradę strojów wykwintnych, marnych i niemal nieistniejących. Rzucane półgłosem komentarze Cliffa jak zwykle przyprawiały ją o chichot. Przez pięćdziesiąt lat nikt nie potrafił tak jej rozśmieszyć jak Cliff. Jej mąż, David, był cudownym człowiekiem, którego szczerze kochała, ale kiedy chodziło o zabawę, zawsze szukała Cliffa, odwiecznego przyjaciela Davida i jego partnera w interesach. Nigdy do niczego między nimi nie doszło, dopóki żyli ich małżonkowie; nigdy im nic takiego nawet nie przyszło do głowy. Kiedy jednak skończyła się żałoba, zdali sobie sprawę z tego, że może ich łączyć coś więcej niż tylko zamiłowanie do śmiechu. Ich dzieci i wnuki kibicowały tej sympatii, ciesząc się, że starzy dotrzymują sobie towarzystwa i wzajem się wspomagają. Bardziej to sympatia niż romans, bo na pewno nie wyjdą poza trzymanie się za ręce, może czasami niezdarny pocałunek, ale przecież i to wystarczy, skoro za rok czy dwa oboje osiągną osiemdziesiątkę. Gdyby dzieciaki znały prawdę... Grace uśmiechnęła się do siebie. Odkryli wraz z Cliffem namiętność, na którą już nie liczyła. Nawet przy jego niesprawnym kolanie i jej niedawno złamanym biodrze potrafili sobie dawać radę. – O czym myślisz, Gracie? – mruknął Cliff, nachylając się jej do ucha. – Masz taki figlik w oczach, że nie wiem, czy na pewno warto iść na salę. Otwierała usta, żeby odpowiedzieć, gdy doleciała ich zapowiedź, że kurtyna pójdzie w górę za kwadrans. – Czas na mnie do łazienki – powiedział Cliff. – Wino obiadowe zdążyło już przebyć swoją naturalną drogę, a ten szampan wydatnie mu pomógł. Jak z tobą? Grace się zawahała. Nienawidziła korzystać z publicznych toalet, kiedy była na wózku. No ale zejść z niego mogła dopiero w domu, a w przerwie tłok będzie na pewno niesamowity. Lepiej teraz się z tym załatwić. – To kto idzie pierwszy? – spytał Cliff, kiedy wózek Grace skierował się ku toalecie dla niepełnosprawnych. – Rzucamy monetę, czy może... – Uśmiechnął się
do niej porozumiewawczo. – Może razem. Mogłabyś to zrobić ręką. – Damy radę w dziesięć minut zdążyć na miejsca? – Raczej nie. – To trzeba odłożyć do innej okazji. – Nie myśl, że zapomnę. Odpowiedziała mu uśmiechem. – Zresztą nie musimy się spierać, są dwie toalety. To miejsce, w którym się troszczą o takie niezdary jak my. Kiwnął głową. – To prawda. Dla ciebie ta pierwsza i spotkamy się tu za kilka minut. Na pewno nie trzeba ci pomóc? – Może i trzeba, ale... nie znoszę wjeżdżać po zgaszeniu świateł. Otworzył przed nią drzwi, a ona wjechała do środka. Posłyszał, że klamka się porusza i znieruchomiał, napinając rajstopy. Drzwi się otworzyły, zasłaniając go. Przycisnął się do ściany, poczekał, aż się zamkną, a potem skoczył do przodu. Sprawdził sytuację na zewnątrz, a potem wyszedł. Drzwi z lekkim trzaskiem zamknęły się za nim. Kiedy wychodził do hallu, z sąsiedniej toalety wyjechał wózek z niepełnosprawną kobietą. Grace zniecierpliwiona poprawiła się na siedzeniu, gdy portier oznajmił, że zostało już tylko pięć minut. Zerknęła na drzwi. Jasne, kiedy ma się siedemdziesiąt osiem lat, nie wszystko idzie tak gracko jak w wieku osiemnastu, więc nie bardzo chciała go poganiać, ale naprawdę nienawidziła przeciskania się w półmroku. Zastukała do drzwi. Cliff nie odpowiedział, więc poruszyła klamką. – Cliff? – powiedziała na głos. – To ja. Dalej nic. Ze słuchem akurat nie miał kłopotów, ale na wszelki wypadek zastukała głośniej. Poczuła w żołądku kawałek lodu. Czemu nie odpowiada? Próbowała się uspokoić, szukała jakichś niedramatycznych wyjaśnień, ale ucisk z żołądka przenosił się na płuca. Coś musiało się stać! Serce, udar, zatoczył się i uderzył głową... – Proszę mi pomóc! – zawołała. W foyer jakiś mężczyzna zatrzymał się w pół kroku. – Proszę kogoś wezwać! Trzeba... Trzeba otworzyć te drzwi! Natychmiast! Ludzie ciągle jeszcze napływali na widownię; nie mogli sobie odmówić przyjemności ostatniego dymku papierosowego. Właściwie i on by z chęcią zapalił, ale wiedział, że nie może. Bileterzy poganiali wszystkich, mówiąc, że spektakl już za chwilę się zacznie. Mógł spróbować dostać się do auta, zanim Federalni znajdą
ciało, ale nie mógł być pewny, że nie zostanie zatrzymany tuż za drzwiami. Bezpieczniej zachowywać się tak jak reszta. W przelocie jakaś twarz przykuła na moment jego uwagę. „Czyja go aby nie znam?”. Ale nie. Facet pod pięćdziesiątkę, typ bankowca, z pociągłą, nawet jakby odrobinę wychudzoną twarzą. Obok niego kobieta młodsza o jakieś trzydzieści lat. Typowy układ, chociaż ta trochę różniła się od przeciętnej sekretarki, która awansowała na małżonkę. Przez chwilę zatrzymał na niej spojrzenie, co o tyle nie było podejrzane, iż wcale nie był jedynym. Nie jakaś zawrotna piękność, ale jednak rudzielec o uśmiechu wystarczająco atrakcyjnym, aby odwróciło się kilka głów. Z ożywieniem mówiła coś do towarzysza – zerknięcie na palce, tak, do męża – który uważnie się przysłuchiwał, co jakiś czas zerkając na nią, a wtedy rysy jego twarzy odrobinę łagodniały. Dumny małżonek. Bankowiec, a ona... wychowawczyni z przedszkola, może pediatra... Było w jej głosie coś, co sugerowało kontakty z dziećmi. Może zresztą jakieś zostały w domu pod opieką opiekunki. Poczuł ukłucie żalu. Gdyby to ona mogła być jego ofiarą. To dopiero byłby strzał! Oczywiście, ludzie będą oburzeni śmiercią staruszka, ale ktoś taki! Powszechny wybuch gniewu, pytania, oskarżenie, co robią władze. W telewizji twarze zapłakanych dzieci, przygnieciony bólem mąż, niemogący uwierzyć w tragedię znajomi i sąsiedzi, powtarzający, jaką wspaniałą, czułą, opiekuńczą była kobietą – i kiedy wreszcie się to wszystko skończy??? Przesunął się tak blisko, że mógłby jej dotknąć i... Mąż zaśmiał się półgłosem w odpowiedzi na jakąś jej uwagę, a on znieruchomiał w pół kroku i się obejrzał. Coś zamigotało w mózgu i natychmiast wiedział, że nazbyt pospiesznie zlekceważył iskrę rozpoznania. Znał go. Kiedyś, dawno temu, znał go nawet dobrze. Uspokajał siebie, że to pomyłka, ale trzewia nie chciały się uspokoić. To tylko zbieg okoliczności, nic innego. Tyle, że kiedy odtworzył w pamięci ostatnią minutę, uświadomił sobie, jak przy całej pozornej obojętności badawczy i penetrujący był wzrok „bankiera”. Zerknął przez ramię. Byli już na sali. Kobieta trzymała mężczyznę za ramię, ich oczy się spotkały. Lekko kiwnęła głową w lewo i nie przerywając rozmowy, zboczyli w tym kierunku. Przypomniał sobie tę gadkę na czacie, że profesjonaliści sami postanowili go przygwoździć i poczuł nagłą falę strachu. A więc to prawda. I to właśnie ten facet. – To już nie potrwa długo, Jack – mruknął. – Niedługo. Kiedy zjawił się woźny, pod drzwiami stała już mała grupka; dwóch mężczyzn spierało się, czy lepiej otworzyć drzwi kartą kredytową czy też wyważyć je barkiem. „Otwierajcie, otwierajcie!”, krzyczało coś w Grace, ale na zewnątrz nie
wydostały się żadne słowa. W głowie obrazy śmiejącego się Cliffa przeplatały się z widokiem Davida leżącego na podłodze garażu, powalonego atakiem serca kilka minut po tym, jak ucałował ją na pożegnanie. Ułamek sekundy i cały świat rozpada się na kawałki. – Szybciej, szybciej, błagam – szeptała półgłosem. Przybiegło jeszcze dwóch woźnych, dwóch strażników i dwóch cywilów, którym spod marynarek połyskiwały kabury z kolbami. Uzbrojeni? Tutaj? A gdzie lekarze? Jest jakiś doktor? Przecież muszą mieć jakiegoś dyżurnego medyka... Poczuła rękę na ramieniu. Przykucnęła przy niej rudawa kobieta, ta sama, której przedtem omal nie rozjechała. Jej mąż rozglądał się po ludziach, ale najwyraźniej to nie żony szukał. – Cliff... – stęknęła Grace. – Jest w łazience. Nie otwiera. Pukałam... Kobieta ściągnęła rękawiczkę i chwyciła ją za przegub, a Grace poczuła okropny strach. Tamta chciała coś powiedzieć, ale w tej samej chwili otworzyły się drzwi. Między ludźmi dojrzała jakąś postać na podłodze i białą plamę siwych włosów. Z ust wyrwał się jej skowyt. Pchnęła fotel, wjeżdżając na nogi stojącej przed nią osoby. Młoda kobieta poderwała się i zaczęła torować jej drogę, ale wtedy ktoś chwycił ją za bark, więc ze złością chwyciła za rękę, aby ją zrzucić. – Gracie? Znieruchomiała, a potem bardzo powoli się obejrzała. Nad nią nachylała się zaniepokojona twarz Cliffa. – Co się stało? – spytał, a potem popatrzył na ludzi stłoczonych w łazience. – Ktoś... ? Przygarnęła jego dłoń do piersi. – A ja myślałam... Gdzie byłeś? – Ta była zamknięta, więc poszedłem do normalnej, ale i tam musiałem chwilkę czekać. Jeszcze raz ścisnęła jego rękę i rozejrzała się za rudą kobietą, ale tamtej już nie było widać.
TRZYDZIEŚCI CZTERY Jack pociągnął mnie do foyer. Oddychałam z trudem, jakby w powietrzu znienacka zabrakło tlenu. Nawet jeśli miałam podłogę pod nogami, to nie czułam tego. Krew tak mi pulsowała w uszach, że nic nie słyszałam. Nic nie czułam, byłam odrętwiała. Z bardzo daleka rejestrowałam stawianie stóp, palce Jacka na łokciu, biodro ocierające się o ścianę. Zawiodłam. W tym samym budynku co morderca, raptem o sto stóp od miejsca zbrodni i nie potrafiłam jej zapobiec. – Może nie on – usłyszałam przy uchu szept podtrzymującego mnie Jacka. – Staruszek. Może się pośliznął. Może zawał. Pokręciłam głową. – Nie wiemy. Sprawdzimy. Na razie nie wiemy. – Jednodolarówka. Na posadzce. Usta Jacka rozchyliły się w przekleństwie. Mocno mnie trzymał, ale ledwie to czułam, jakbym miała na sobie grubą parkę, a nie wieczorową suknię. Usta mu się poruszały, ale w uszach miałam tylko łoskot krwi. Biegłam, biegłam przez las, serce mi waliło, jakby miało wyskoczyć z piersi, biegłam po pomoc, gdyż sama byłam bezbronna. Nie potrafiłam go powstrzymać. Nie mogłam... Wzdrygnęłam się tak gwałtownie, że na chwilę straciłam dech. Mgła ustąpiła, a jej miejsce zajęła prawie równie oślepiająca złość. Nic się nie skończyło. Zwyciężył pierwszą rundę, ale walka trwała dalej. Jeszcze się nie wymknął. Nie miałam już trzynastu lat i nie byłam już bezbronna. Spojrzałam na Jacka, ale coś we mnie krzyczało, żebym się pilnowała. Nie daj mu poznać, jak jesteś wściekła. Nie daj mu powodu do podejrzenia, że tracisz profesjonalne opanowanie. – Chcę... się czegoś napić. Pociągnął mnie do baru. Zamknięty, ale barman tylko rzucił na mnie okiem i podał Jackowi szklankę wody z lodem. Stanęliśmy na uboczu; czułam jak pod wpływem zimna wracam do siebie. – Prze... Przepraszam. Zrobiło mi się strasznie gorąco. Wychyliłam szklankę do końca razem z lodem, który zachrzęścił między zębami. Pot spod włosów osiadł na brwiach. Muszę go znaleźć. Musi za to zapłacić. Bawi się? Więc mu pokażę, na czym polega zabawa. Wytropię go, schwytam, a wtedy złapię go za szyję i wycisnę z niego życie do ostatniej kropelki. I nie odwrócę oczu. Będę patrzeć jak umiera, sycąc się każdą chwilą. Jack odchrząknął, a ja poczułam skurcz w żołądku, bo przecież stał tuż obok, widząc, jak rozleciała się moja maska. Przetarłam twarz dłonią, mrucząc coś o
upale. Nie odezwał się ani słowem, a kiedy na niego spojrzałam, miał twarz zupełnie obojętną. Zobaczyłam, że patrzy za mężczyzną w średnim wieku, który biegł w kierunku drzwi. Odprężył się, gdy tamten pospiesznymi gestami wezwał znajomych palących na zewnątrz papierosy. Tak, to nie mnie się przypatrywał, leczy węszył za mordercą. Zbyt zajęty, aby na mnie zwracać uwagę. Miał na głowie inne, ważniejsze rzeczy. Rozległ się dzwonek. – Trzeba iść – powiedziałam i rozejrzałam się za śmietniczką. – Zanim zacznie się przedstawienie. On swoje zrobił i już go nie ma. – Jest. – Ale... – Nie będzie ryzykował. Jest tutaj. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, ale zrobił szeroki gest ręką. Żadnej paniki, nikt nie wołał o morderstwie w toalecie. – Nic nie mówią, prawda. Każdy, kto był w pobliżu, myśli, że to nieszczęśliwy wypadek. Przykre, ale... – Przygryzłam wargę i kiwnęłam głową w kierunku widowni. – Musimy iść do środka. Zachowywać się jak wszyscy inni. Jack kiwnął głową, wziął ode mnie szklankę, a drugą ręką wziął mnie za ramię i lekko pociągnął. Sama nie wiem, jak dotarłam na miejsce. Ledwie przeszłam przez drzwi, serce znowu podjęło galopadę; w tej samej sali był mój obiekt, więc jak teraz usiąść bezczynnie, jakby się nic nie stało? Jack przysunął się i nachylił, opierając mi rękę na udzie. Czułam ciepło, zapach tytoniu w jego oddechu. Coś mówił, ale nie słyszałam co. Po pierwsze, z powodu gwaru, po drugie – z powodu ciśnienia krwi. Wpatrywałam się w zmysłowy zarys jego warg. I tak siedziałam, patrzyłam, aż wreszcie nic już więcej nie czułam, a jakiś pierwotny głos we mnie zaczął szeptać, że to najlepsze rozwiązanie, rozpłynie się całe napięcie, wystarczy tylko sięgnąć, dotknąć go... Znienacka uświadomiłam sobie, o czym myślę, a wtedy poczułam rumieniec na policzkach. Spojrzałam w bok. » Palce Jacka zaciskały się na moim udzie, próbując zwrócić moją uwagę. Mówił, żebym się rozejrzała, zanim zgasną światła. Dopiero po chwili dotarły do mnie jego słowa. Poszukałam mężczyzny w odpowiednim wieku, co... oznaczało mnie więcej dziewięćdziesiąt procent obecnych na sali. Usiłowałam się ograniczyć do samotnych, ale nie wychwyciłam ani jednej osoby, która nie miałaby nikogo po obu stronach. Zresztą na pewno był za sprytny, żeby tak zwracać na siebie uwagę. Nawet w takiej sytuacji, na pewno przysiadłby się do kogoś. Jak
mówił Quinn, zostało jeszcze trochę biletów; w każdym rzędzie było przynajmniej jedno wolne miejsce. Beznadziejne zadanie, ale przecież zadanie. To przynajmniej hamowało rozczarowanie, czego właśnie potrzebowałam. Dla Jacka była to tylko kwestia jak najskuteczniejszego wykorzystania czasu. W przerwie zaproponowałam, żebyśmy posłuchali, co wiedzą Federalni, ale Jack się sprzeciwił. Nie powinniśmy się kręcić za blisko nich, gdyż mogliśmy niepotrzebnie ściągnąć na siebie uwagę. – Chodźmy – powiedział Jack, klepiąc się po kieszeni z papierosami i wskazując brodą foyer. – Trzeba pogadać z Feliksem. Odeszliśmy nieco od innych palaczy, ale tak by nie budzić podejrzeń. – Jak nas zo... – Już widzą. Nie oglądaj się. Idź. Zaraz za wyjściem skręć w lewo i stań u wylotu alejki twarzą do ulicy. – Dobrze. Kiedy szłam, w alejce mignęła mi twarz Quinna, w każdym razie wzrost się zgadzał. Ciemne ubranie wtapiało się w cień. Stanęliśmy z Jackiem bokiem do siebie, a plecami do Feliksa i Quinna. Opowiedziałam im, co się stało, ale dla zewnętrznego obserwatora musiało to wyglądać tak, iż rozmawiam z palącym papierosa Jackiem. Kiedy skończyłam, Quinn zaklął. – Więc jednak mu się udało – mruknął Felix. – Wiedziałem, że coś się musiało stać, jak zaraz po rozpoczęciu przedstawienia agenci wypadli na zewnątrz. – Na zewnątrz? – prychnęłam. – Myślą, że uciekł? Jack podał mi papierosa. Z tyłu Quinn przesunął się tak, by być za Jackiem. Skrzywił się, widząc, jak podnoszę do ust papierosa. – Tak, wstrętny nawyk – mruknęłam. – Powinnam go rzucić, ale jakoś nie potrafię. Mówiłam to z uśmiechem, ale wyraz jego twarzy się nie zmienił. Patrzył, jak się zaciągam i oddaję papierosa Jackowi. – Takiś skąpy, że nie możesz dać Dee całego? – spytał. Jack tylko coś burknął, zaczerwieniłam się; nie chodziło mu o papierosa, lecz o to, że paliliśmy jednego. Dużo się nad tym nie zastanawiałam. Jack wiedział, że jako eks-palaczka całego nie przyjmę, ale kilku dymków nie odmówię, jak ktoś na diecie częstujący się odrobiną czyjegoś deseru. Dla kogoś z zewnątrz mogło to jednak mieć posmak... intymności. – To gdzie teraz są? – spytałam. – Większość wróciła do środka – powiedział Quinn. – Kilku dalej patroluje ulicę i zatrzymuje, kiedy ktoś wydaje się podejrzany. – Jak ten? – spytałam, zerkając w lewo.
Jack podążył za moim wzrokiem i zobaczył siwowłosego mężczyznę, który szybko przepychał się przez tłum. Popatrzył na zegarek, jakby chciał sprawdzić, czy zdąży jeszcze załatwić coś pilnego przed końcem przerwy. – Cholera! – zaklął Quinn. – Co chcesz... – Spokój – fuknął Jack. – Dee, spokojnie. Tylko obserwuj. – Tak. Znowu podsunął mi papierosa. Tym razem zawahałam się, . pamiętając reakcję Quinna. Wzięłam jednak, bo chciałam tego nikotynowego kopa. Facet przeszedł przez ulicę, minął nas po drugiej stronie i tam skręcił w kolejną alejkę. – Felix? – półgłosem rzucił Jack. – Tak, wiem, ale nic nie możemy zrobić. Jak z Quinnem przejdziemy ulicę, znajdziemy się na widoku. Musimy tutaj... – Jasne. – Jack odebrał mi papierosa, zgasił go o ścianę i schował do kieszeni. – Idziemy. Poszliśmy jakieś trzydzieści stóp, aż znaleźliśmy się na wysokości alejki. Ponieważ to Jack szedł od strony krawężnika, więc to on zerknął. – Jest. Idzie. – Przebiegliśmy na drugą stronę, lawirując między samochodami, potem się cofnęliśmy. Ramię Jacka zacisnęło się wokół mojej talii. – Twoja kolej. Siwowłosy przechodził właśnie przez oświetlony parking. Zdusiłam w sobie odruch, by rzucić się za nim. Jack, nie zatrzymując się, kiwnął głową. – Inna droga – mruknął. – Następna przecznica. – Jest znak parkingu, więc dobrze. Skręcamy? Jack na chwilę się zawahał, ale przytaknął. Wyjrzałam w głąb uliczki, mrużąc oczy i... – Co jest, kurwa!! – rozległ się wściekły męski głos. – Wyszczać się nie można? Spróbuj się tam dostać do kibla! Dwóch gliniarzy obmacywało faceta, który opierał się o ścianę z rozstawionymi nogami i rozłożonymi rękami. Krótko ostrzyżony grubas mniej więcej w moim wieku miał na sobie smoking najwyraźniej wzięty z wypożyczalni, gdyż bardzo źle na nim leżał. – Tylko żebyście mnie wytłumaczyli przed moją laską, bo jak pomyśli, że ją olałem, a ja wywaliłem na to pięćset dolców... Jeden z policjantów zobaczył mnie i zrobił gest: „Dalej, nie zatrzymywać się!”. – Kurwa! – warknął Jack. – Inna droga? – Nie widzę, a gliniarze na pewno nie zatrzymali Siwego, bo nie pasuje do ich rysopisu.
Jack zatrzymał się i udawał, że czeka, kiedy będzie można przebiec. – Może wróćmy i pójdźmy tak samo jak on. Niebezpieczne, ale... – Urwałam. – Ale chyba nie. Siwowłosy mężczyzna przebiegał przez ulicę z kaszmirowym swetrem w ręku. Czekająca na niego żona cmoknęła go w policzek i zawrócili do opery. Głęboko odetchnęłam, usiłując ukryć rozczarowanie. – Trudno się z tobą nie zgodzić. Czy zatem... Z budynku opery doleciał nas dzwonek. – Wracamy – zakomenderował Jack. – Potem jeszcze spróbujemy. Planowaliśmy, by po zakończeniu przedstawienia wyjść na zewnątrz przed resztą widowni i wypatrywać samotnych mężczyzn w średnim wieku. Brzmi nieźle, ale wyszło fatalnie. W pewnym momencie cała nasza czwórka rozdzieliła się, gnając za jakimś czterdziestopięciolatkiem tylko po to, by stwierdzić, że wyprowadza z parkingu samochód dla żony czy przyjaciółki. Była możliwość, że morderca nie pójdzie sam do auta, ale jak długo się da, będzie się trzymał innych osób. Kiedy więc pierwszy pomysł zawiódł, usiłowaliśmy śledzić główny parking, wychwytując tych, którzy się oddzielali od grupy. Ale i to nic nie dało. Kiedy widzowie się rozjechali i nasza obecność mogła zwrócić uwagę, musieliśmy uznać swoją porażkę i wrócić do motelu.
TRZYDZIEŚCI PIĘĆ Przed przedstawieniem rozważałam dwie możliwości. Po pierwsze, morderca zorientuje się, że nie ma szans i zrezygnuje. Po drugie, spróbuje i zostanie złapany. Nawet jeśli dopuszczałam możliwość, że kogoś zabije, to byłam pewna, że nie zdoła uciec. Wydawało się, że sukces jest gwarantowany, bez możliwości wpadki... Tak, jestem optymistką, ale jest punkt, w którym optymizm koliduje z realizmem, i właśnie do niego dotarliśmy. Musieliśmy przyznać, że sprawa nas przerosła i tylko zapłacenie dwustu milionów dolarów może powstrzymać dalsze morderstwa. Nie pamiętam, jak dotarliśmy do motelu, nie pamiętam, jak doszliśmy do pokoju. Pamiętam dopiero, jak siedzę na rogu łóżka i wpatruję się w lustro. Tyle razy przeciągałam ręką po włosach, że musiałam wyglądać jak Meduza. Przytrzasnęłam sobie suknię drzwiczkami samochodu i przez dziesięć mil jej rąbek jechał wystawiony na deszcz i błoto. Wyglądałam jak parszywy dachowiec i miałam to gdzieś. Co warta peruka i suknia, skoro całe to nasze węszenie nie miało sensu, skoro morderstwa wciąż trwały. Byłam nie dalej niż sto stóp od miejsca, gdzie zabito człowieka i nic nie potrafiłam na to poradzić. Klęska. Kompletna klęska. Szelest. Zobaczyłam paczkę papierosów i pokręciłam głową. Znikła. – Napijesz się? Też chciałam odmówić, ale wiedziałam, że troszczy się o mnie, więc przytaknęłam. Myślałam, że Jack weźmie coś z minibarku – bo chyba był? – więc kiedy usłyszałam, jak otwierają się drzwi, chciałam go powstrzymać, ale zdążyłam tylko otworzyć usta. W pokoju zapadła dojmująca cisza. Sama. Sama ze swoimi myślami, czego tak bardzo chciałam uniknąć. Ktoś zastukał do drzwi. Nawet nie spojrzałam w wizjer, pewna, że to Jack czegoś zapomniał. Poczułam ulgę, że wrócił. Tymczasem za drzwiami stał Quinn ze zmarszczonymi brwiami. – Nie wychodziłeś? – spytałam. – Miałem trochę pojeździć, ale jakoś poniosło mnie tutaj i zobaczyłem, że Jack wyjeżdża. Pomyślałem, że... że może przyda ci się ktoś do towarzystwa. – Tak. – Słowo wyfrunęło, zanim się zorientowałam. Skoro już tak się stało... – Wyjdźmy stąd, ale muszę zostawić Jackowi informację i nie możemy się oddalać. Wszedł, ale drzwi zostawił uchylone. – Felix jest w samochodzie? Pokręcił głową.
– Wysadziłem go pod motelem. Ja... Przenocuję gdzie indziej. – Bezpieczniej? – Nie, nie o to chodzi. Myślę... Myślę, że Felix woli pracować sam, ale ja, przy mojej robocie... Muszę mieć jakieś plecy, gdyby ktoś mnie sprawdzał, potrzebne mi alibi, chociażby recepcjonista, który powie, że widział mnie rano. – Przepraszam, nie chciałam być wścibska. Lekki uśmiech. – Przecież nie musiałem się tłumaczyć. Zresztą to żadna ścisła tajemnica. – Oparł się o ścianę. – Zwykle nie mam takich problemów. Pracuję na własny rachunek. A to? – Patrzył, jak kończę pisać kartkę. – Tak się jakoś złożyło. Jak Jack zadzwonił, właśnie skończyłem dużą sprawę, nie miałem w perspektywie nic nowego, zaległy urlop, więc mogłem na chwilę zrobić skok w bok. Patrzył gdzieś w bok, przebierając palcami po szafce. – Rozumiem, że urlop kiedyś się kończy? Ile ci zostało? – Niedużo. – Lekko westchnął. – Właśnie dlatego... – Miałeś nadzieję, że skończy się dzisiaj? Kiwnął głową. – Jeszcze kilka dni i muszę znikać. Wtedy nie wiem, w jakim stopniu będę mógł pomóc, nawet jeśli chodzi o informacje. Bez jego źródeł w FBI – i bez samego Quinna – będzie o wiele trudniej. Zostawiłam wiadomość na widocznym miejscu i podążyłam za nim. Obok parkingu był basen. Tabliczka na nim informowała, że jest zamknięty poza sezonem, ale porośnięte mchem rysy w ścianach sugerowały, że był nieczynny od wielu sezonów. Z pięciu lamp trzy były ślepe, dwie wydawały ostatnie mrugnięcia, ale jedna była sprawna. Poszłam pod tę ostatnią. Dostatecznie blisko dla Jacka, aby mnie znalazł, a my z kolei mieliśmy na oku parking. Usiadłam na cementowej krawędzi i zwiesiłam nogi. Quinn zajął miejsce obok. Przez minutę wpatrywaliśmy się w milczeniu w dno basenu zasłane pudełkami po pizzy, butelkami, puszkami, leżał też jakiś sportowy but. Quinn wskazał na niego. – Na taki widok zawsze się zastanawiam, jak się on tu znalazł. Para, w porządku. Ktoś zdjął przed kąpielą, a potem zapomniał i wrócił na bosaka. Ale jeden? Dużym palcem stopy ściągnęłam rzemyk z pięty i pozwoliłam, by but poleciał w ciemność. Quinn cicho zachichotał i tak samo postąpił ze swoim. Z dołu doleciał szelest. – Jedna szpilka i dwa adidasy, każdy inny. Teraz to dopiero zagadka. Zmusiłam się do uśmiechu i zerknęłam na Quinna. Nasze spojrzenia się
spotkały i poczułam gorąco na policzku. Nagle uświadomiłam sobie, jak blisko siedzi, niemal mnie dotykając, czułam ciepło jego ciała i przypomniałam sobie tę nagłą myśl w operze, że Jack byłby dobrą rekompensatą za nieudane polowanie. Przegnać na chwilę cienie, ciepłe ciało, do którego można przywrzeć i pogrążyć się w bezmyślnej fizyczności. Właściwie czemu nie? Pokusa tuż obok, bez niebezpieczeństwa, że którekolwiek z nas będzie oczekiwało czegoś więcej. Jedna noc. Żadnych zobowiązań. Patrzyłam na niego i czułam jak rośnie we mnie pragnienie. A potem odwróciłam wzrok. Zbyt ryzykowne. Mówiłam sobie, że Jack będzie się niepokoił, kiedy na kilka godzin zniknę z Quinnem, ale nie o to ryzyko mi chodziło. Nie mogłam ufać Quinnowi. Nie chciałam mu ufać. Nawet na jedną noc. Czekałam, co zrobi. Trochę mnie zdziwiło, gdy bez słowa ujął mnie za rękę. Spojrzałam na niego, ale patrzył w głąb basenu. – Powinni byli zamknąć toaletę dla niepełnosprawnych – mruknął, nie podnosząc wzroku. – Nie mogli. A w każdym razie nie obydwie, bo skończyłoby się skandalem. W jakimś innym miejscu, może... Ale tam, połowa to emeryci. – Zapatrzyłam się w noc. – Powinni byli postawić kogoś na straży. Może zamknąć jedną, a drugą obserwować. Byli agenci w hallu i w głównych łazienkach, ale to nie takie trudne wejść do niepełnosprawnych i po kilku minutach otworzyć zamek. Nikt nie zauważy, że nie wyszedł. Znowu popatrzyłam na Quinna. – Myślisz, że zależało mu na tym, żeby to był kaleka, czy tak było najprościej? – Może najprościej, ale jestem pewien, że wszystko dobrze obmyślił. Pewnie miał listę obiektów, żeby zdecydować na miejscu, w zależności od sytuacji. Była w jego głosie złość i gorycz; odruchowo uścisnęłam mu rękę. – Trafiło cię to, prawda? – powiedział miękko. – Ich nie. Jack i Felix... Jack co tylko może, zwala na ciebie. A Felix spokojny jak zawsze. Dla nich to po prostu biznes. Trzeba złapać faceta, który sprawia kłopoty; trzeba usunąć to, co psuje interesy. A ile osób zginie w tym czasie, to ich już nie interesuje. – Nie – zaprotestowałam. – Przejmują się, ale na swój sposób. Jack nie pokazuje po sobie, ale... – Przecież wiesz, co robi Jack, prawda? – Tak, ale... – Płacisz, a on kogoś usuwa. Żadnych pytań, żadnych wątpliwości. – Czy nie na tym to polega? Taki zawód: morderca do wynajęcia. – I co, mam wierzyć, że ty to robisz? Forsa i zabijasz kogokolwiek, kiedykolwiek i gdziekolwiek? Nie mam pojęcia, jak działasz, ale na pewno nie tak,
to od razu widać. Gdyby ktoś ci zaproponował pięćdziesiąt tysięcy, żeby załatwić pierwszego lepszego kalekę, który wejdzie do toalety, kazałabyś mu spadać. Cholera, gdyby mnie ktoś coś takiego zaoferował, miałbym ochotę odstrzelić mu... No, wiesz. Lekko wzruszyłam ramieniem, wiedząc, że wkracza na terytorium, na które nie chciałam za nim wchodzić. Przechylił się, aby podchwycić mój wzrok. – Wiesz, co robię? – Uśmiechnął się. – Głupie pytanie. Mogłabyś wiedzieć tylko wtedy, gdyby Jack ci powiedział, ale tego na pewno nie zrobił, gdyż tego nie pochwala. – Czego nie pochwala? – Wiesz, że jestem gliniarzem. To nie jest aż taka wielka tajemnica. I pewnie zastanawiasz się, jak mogę grać na dwie strony. Może jestem skurwielem, który zarabia na tym, iż robi to, co ma zwalczać, a może... Jak zobaczyłem, co się wyrabia w policji... Urwał. Spomiędzy dwóch minivanów wyłoniła się postać w białej koszuli. Jack, rozpięta kurtka, bez krawata, butelka w jednej ręce. – Dee? Zatrzymał się i podniósł do góry flaszkę. – Zaraz wraca – powiedział Quinn. – Daj nam tylko chwilkę... – A ty po co wróciłeś? – spytał Jack i podszedł bliżej. – Czegoś zapomniałeś? Z obojętną twarzą spojrzał na nasze ręce. Szybko wycofałam swoją. – Powiedzieć „dobranoc”? Trochę już za duża na całuski przed snem. Quinn wstał. – Może i tak, ale pomyślałem sobie, że po takim wieczorze może chcieć z kimś porozmawiać. Kto może nawet coś jej odpowie. – Znowu harcerzyk? Quinn zacisnął wargi. – Nie mów tak. – Nie zachowuj się tak. – Jack odwrócił się do mnie i znowu uniósł butelkę. – Idziemy? Quinn uporczywie się we mnie wpatrywał. – Nie musisz. – Ale chcę – mruknęłam, także wstając. – Do zobaczenia. W milczeniu kiwnął głową. Kiedy Jack ruszył w kierunku motelu, szybko złapałam Quinna za rękę, krótko ją uścisnęłam i dopiero potem pobiegłam za Jackiem. W motelu poczekałam, aż zamkną się drzwi, a wtedy odwróciłam się do Jacka z rękami podniesionymi w obronnym geście.
– Zanim powiesz cokolwiek, pozwolę sobie zauważyć, że nigdzie się nie kryłam, siedziałam pod latarnią w miejscu, skąd wszystko mogłam obserwować. Do tego zostawiłam wiadomość. Może być coś bardziej bezpiecznego? – Zostać w pokoju? Sama? – Miał kaca po dzisiejszym i chciał z kimś porozmawiać. Czy to grzech? Jedyną odpowiedzią było nalanie whisky do plastikowych kubków. – A Felix? – spytał, podając mi jeden. – Co Felix? – Mógł porozmawiać z Feliksem. – Chwila milczenia. – Nie potrzymałby go za rękę. Felix mógłby mieć coś przeciw. A może nie? Nigdy nie wiadomo. – On przecież... To nie tak. – Wyglądało jak tak. – Jack, był rozbity. W takim stanie niektórzy ludzie szukają jakiegoś kontaktu... – Rozumiem. Chodziło o kontakt. Poczułam, że się czerwienię, więc żeby to ukryć upiłam whisky. Błąd. Zrobiłam to tak gwałtownie, że zaniosłam się kaszlem. Jack pokręcił głową i podał mi chusteczkę. – Jakoś ci nie poszła. – Nie w ten kanalik. – Mhm. – Ta sukienka i tak miała być na straty. Jeśli ci to nie przeszkadza, pójdę wziąć prysznic. Byłam w połowie drogi do łazienki, gdy chwycił mnie za przegub. – Może Quinn był rozbity. Może był samotny. Może. Dawać mu szansę? Zrobi to samo jutro wieczór. I pojutrze. Interesuje się tobą. Chce, żebyś to wiedziała. Patrzy na ciebie. Komplementuje. Trzyma za rękę. Niedobrze. – Przerwał. – Potrafi być lekkomyślny. Nie w pracy. W tym jest dobry. W sprawach osobistych? Za dużo pokazuje. Opuszcza gardę. Lekkomyślny. „A ty nigdy nie chciałeś być lekkomyślny, Jack”, cisnęło mi się na usta. – To robota, Nadio. Oboje jesteście w pracy. Powinien to szanować. Przystawianie się... – ... jest lekkomyślne. Jasne. Nie martw się. Nie dostanie mojego numeru telefonu, zanim z tym nie skończymy. Z miny Jacka można by sądzić, że zastanawiałam się, czy nie zostać dziwką. – Żartowałam. Naprawdę myślisz, że jestem tutaj, żeby wydłużyć listę podbojów? Chłopak-płatny zabójca. Właśnie tego w życiu mi trzeba. Mruknął coś, być może „dobrze”, i zrobił gest w kierunku łazienki. – Prysznic twój. Odstawiłam whisky i poszłam się wykąpać.
Oboje wzięliśmy prysznic i się położyliśmy. Leżałam w ciemności z otwartymi oczyma; bałam się je zamknąć, gdyż wiedziałam, że w ciemności czyhają widma. Słyszałam równy, senny rytm oddechu Jacka po drugiej stronie pokoju. Tak przynajmniej sądziłam przez jakieś pół godziny, a potem, bez żadnej zmiany oddechu, szelest poliestrowej kołdry, chrzęst stawów, lekkie westchnienie, stłumiony odgłos stóp na dywanie. Udawałam, że śpię, i nasłuchiwałam, jak kroki okrążają jego łóżko i zatrzymują się przy moim. Leciutko uchyliłam powieki i zobaczyłam zarys jego sylwetki. Przez chwilę stał; potem poszedł do łazienki. Szczęk zamykanych drzwi. Włącznik światła, ale dopiero po zamknięciu drzwi; zawsze ta rozwaga. Leżałam na boku i wpatrywałam się w jasny prostokąt pod drzwiami. Spuszczona woda. Stopy Jacka przesunęły się w prostokącie. Bulgot wody w rurach. Potem światło zgasło i drzwi się otworzyły. Przeszedł obok mojego łóżka, zawahał się i cofnął. Leżałam z zamkniętymi oczami, o kilka stóp od siebie słyszałam jego oddech. Patrzył. Wiedziałam, że powinno mnie to zaniepokoić – mężczyzna przy moim łóżku, który sądzi, że śpię – tymczasem żadnego niepokoju. Po prostu leżałam i słuchałam, jak oddycha. Lekki szelest podchodzących kroków. Uchyliłam powieki; ciągle w bezpiecznej odległości, ale nachylał się, aby spojrzeć z bliska. – Nie śpię – odezwałam się. Mój głos nie zaskoczył go; chrząknięcie. – Tak mi się zdawało, ale chciałem się upewnić. Otworzyłam oczy; połowa twarzy oświetlona w blasku księżyca przesączającym się między zasłonami. – Także nie możesz zasnąć? – spytał. – Nie... Za dużo zdarzeń. Stał nieruchomo, nie poruszyła się nawet plama księżyca na jego twarzy. Odezwał się po chwili: – Chcesz wyjść? – A co, papieros? Zaprzeczył. – Po prostu wyjść. Uniosłam się na łokciu i ziewnęłam. – Może i niezły pomysł. Tylko z tym, dokąd, może być o tej porze problem. – Przyszło mi coś do głowy. Wziął swoje przybory toaletowe, a spod łazienki powiedział jeszcze, żebym zawołała, jak już będę ubrana. ***
Jechaliśmy w milczeniu; światła miasta szybko zaczęły blednąc za nami. Droga prowadziło do Chicago, ale nie mogliśmy wyjechać, skoro swoje rzeczy zostawiliśmy w motelu. Wykręcił przy stacji, na której wcześniej braliśmy paliwo. Jechał powoli, jakby się za czymś rozglądał, chociaż nic nie było widać. Teren zrobił się lesisty, gdzieniegdzie znaki ostrzegające, że okolica jest chroniona. Po kilku milach przegapił skręt, cofnął się na wstecznym i skręcił w jakąś ścieżkę: dwa wyjeżdżone pasy przedzielone wstęgą trawy. Zrobił to z taką pewnością siebie, że musiał być już tu wcześniej i to nie jeden raz. Auto podskakiwało na nierównościach, krzaki szorowały o boki i podwozie. Kiedy wyjechaliśmy z lasu, zatrzymał się i zgasił silnik. Wysiadł, a ja poszłam w jego ślady. Nie pytałam, po co tu jesteśmy, chłonęłam urok niespodzianki. Byłam właśnie w nastroju na to, by wyłączyć mózg, przestać planować i zdać się na nieoczekiwane. Czekając na dalsze polecenia, wsłuchiwałam się w świerszcze; gdzieś z daleka nadleciało wycie kojota, żałobne i przeciągłe, a mnie włosy zjeżyły się na karku. Zamknęłam oczy, wciągając zapach mokrej ziemi i suchej ściółki. Poczułam bolesny ucisk w dołku, który cofnął mnie o dwadzieścia pięć lat, do mojego pierwszego letniego obozu poza domem, gdy leżałam na pryczy i wąchałam końce palców pachnące igliwiem i ogniskiem, myśląc o gorącej czekoladzie i domu. I oto teraz stałam, otoczona woniami i dźwiękami lasu – także pensjonatu i domu – i gdzieś razem z powiewem wiatru uleciał ciężar tego wieczoru. Lekki trzask otwieranego bagażnika. Odwróciłam się; Jack wyjmował futerał. – Postrzelamy? – spytałam. – Tak. Zalana światłem księżycowym polana, ale pięć kroków dalej czerniała już gęstwina lasu. – Nie za ciemno? – Oto chodzi. Dużo strzelałaś po ciemku? – Nie za bardzo. W odpowiedzi tylko chrząknął i podał mi latarkę. – Masz broń? Uniosłam połę, żeby mu pokazać. – Dobrze. Wyjął jeszcze dwudziestosześciouncjową butelkę whisky z motelu i mi wręczył. – Mogę nieść, ale nie będę pić. Alkohol i strzelanie nie idą w parze.
– I o to chodzi. Zamknął bagażnik, światełko zgasło, zapaliłam latarkę i poświeciłam w las. Machnął, żebym szła, kilka kroków po ścieżce i byliśmy w gąszczu. Na samym skraju było otoczone puszkami od piwa palenisko po ognisku. Chrzęst zeschniętych liści zagłuszał cykanie świerszczy. Jeszcze kilka kroków i Jack podjął rozmowę, jakby ani na chwilę jej nie przewał. – Pić w pracy? Zdecydowanie nie. Czasami nie ma wyboru. Nie zawsze może być cola, trzeba piwo. Tak to jest. Ustąpiłam w bok, żeby on poprowadził, ale znowu kiwnął, żebym się nie zatrzymywała. – Dlatego trzeba sprawdzić, jak to wpływa na reakcje i osąd sytuacji, tak? – spytałam. – Jak skorygować wpływ? Ścieżka się rozwidliła, poczułam na barku jego palce kierujące mnie w lewo. W oddali zalśniła następna polana. – Może się nigdy nie przydać. Ale dobrze wiedzieć. Jest okazja. Zmrok? Piwo? Dużo kawy? Skorygujesz. Nie tracisz okazji. Na polanie ułożył na pniaku pudło i je otworzył. W środku składany karabin i celownik noktowizyjny, który mi podał. Obejrzałam go i aż sapnęłam. – O cholera, mam parę celowników, ale nie takie. Wyższa szkoła jazdy, jak u Bonda. Twój? – Nie. Ja i gadżety? Nie ta para. Dobre dla Feliksa. Jego. Podał mi karabin, żebym przytwierdziła celownik, ale ja nadal go oglądałam i się uśmiechałam. – Podoba się? – spytał. – Na zamówienie. Trzeba pogadać z Feliksem, będzie dla ciebie. Czułam, że uśmiecham się jeszcze szerzej, myśli o operze się rozpływały, niemal zniknęły, należąc gdzieś tam do miasta. A tutaj był las, z jego uspakajającym poczuciem przytulności, spokoju i porządku. Miałam tu czego się nauczyć, na czym się skupić, czym się zająć. Coś odwracającego uwagę. A o to właśnie chodziło. Złożyłam karabin i pod okiem Jacka zaczęłam się do niego przymierzać. Kiedy trochę nawykłam, Jack oddał kilka strzałów, po czym przeszliśmy do broni krótkiej. To było prawdziwe ćwiczenie. Już wcześniej próbowałam noktowizora, trochę dla rozrywki, ale rzadko zdarzało mi się po ciemku strzelać z krótkiej. Pomogłyby gogle na podczerwień, ale Jack powiedział, że to dobre wtedy, kiedy szuka się okazji, a teraz nam chodziło o to, że mamy obiekt, ale nie wszystko jest doskonałe, na przykład oświetlenie słabe albo alkohol we krwi. – Potrzebny cel – mruknął Jack. – Coś widocznego... – Chwilka. – Powróciłam do starego ogniska, żeby zebrać puszki po piwie, które cisnęłam obok pniaka. – W dobrym stylu byłoby, gdybyśmy wypili piwo, a
potem strzelali, ale cóż, mamy puste puszki i whisky. – Mnie odpowiada. – Zmrużył oczy. – Gdzieś tam. – O-o. Ma być przecież prawdziwa rywalizacja, nie tak? – Odchyliłam do tyłu ramię, gotowa rzucić puszkę. Powiedz, jak będziesz gotowy... – Pierdolę. Popatrzyłam na niego z uśmiechem. – Myślisz, że to za ostro? To poczekaj na strzały po whisky. Roześmiał się i był to chyba pierwszy prawdziwy śmiech, jaki u niego słyszałam. Potem wyciągnął pistolet. – Pięć dolców. – Już na poważnie, prawda? – Poważnie? Poczekaj po whisky. Parsknęłam śmiechem i cisnęłam puszkę, mrużąc jednocześnie oczy, w oczekiwaniu na metaliczny brzęk. Wstał i swoim normalnym, rozważnym krokiem podszedł do pniaka. Nachylił się, a potem znienacka odwrócił i bez ostrzeżenia cisnął puszkę. – Faul! – krzyknęłam i strzeliłam. Pocisk przestrzelił puszkę, a Jack pokręcił głową. – Cholera! – Jeśli chcesz ze mną powalczyć, to musisz się bardziej postarać. Podałam mu butelkę. Odkręcił ją, pociągnął łyk, poczekał aż alkohol rozpłynie się po żołądku i przekazał mi flaszkę. – Dziesięć – powiedział. – OK. Trafił. Jak nietrudno przewidzieć, im więcej wypiliśmy, tym mniej skuteczne stawało się strzelanie. Coraz mniej było w tym poważnego ćwiczenia, a coraz więcej brawury. Szybko wyszłam na prowadzenie, ale im więcej piłam, tym więcej traciłam; Jack dość szybko osiągnął najniższy poziom, ale potem już na nim trwał. Wcześniej powiedział, że nie robię wrażenia pijaczki, ale to samo chyba dotyczyło i jego. Wystarczyła połowa butelki, żeby nas nieźle podniszczyć, daleko poza poziom, na którym jeszcze zdecydowalibyśmy się na strzał do prawdziwego celu. Było to dziwne widzieć Jacka pijącego. Był jednym z tych facetów, których trudno sobie wyobrazić, jak bełkoczą czy się zataczają. I faktycznie, chociaż widać było, że alkohol oddziałuje na niego, ciągle panował nad nogami i językiem. Muszę przyznać, że byłam też ciekawa, czy whisky nie rozwiąże mu języka. Nie stał się bynajmniej elokwentny; miał wyraźniejszy irlandzki akcent, ale nie doszło do opowieści o trudnej młodości, które nie wydałyby mi się bynajmniej
nudne. Nie oczekiwałam natomiast tego, że na czoło coraz bardziej wysunie się ten aspekt jego osobowości, który doszedł do głosu, gdy nałożył smoking, a przedtem pojawiał się tylko na chwilę i znikał: twardy, groźny, drapieżny. Nie była to pijacka agresywność; jeśli już to częściej pojawiał się śmiech czy żart; błysk w oczach, skurcz szczęk, które sprawiały, że nie chciałoby się wejść mu w drogę. Może widok ten powinien wywołać u mnie niepokój, a przynajmniej czujność, a tymczasem najbardziej uspokoił. U kogoś takiego jak Jack, doświadczonego zawodowego mordercy, należało się spodziewać takiej ostrości, nawet drapieżności, a kiedy zobaczyłam je wolne od agresji czy gniewu, podziałało to uspokajająco. Ostatnie, co pamiętam, to głos Jacka, akcent tak silny, że zdaniom nadający niemal melodyjność, gdy opowiadał o jednym z dawnych zleceń. Wygrałam ponad sto dolarów, ale teraz ledwie już trzymałam się na nogach, więc zaproponował, żebym zamknęła oczy i odpoczęła przez chwilę. Kiedy posłuchałam, zaczął swoją historię, a ja walczyłam ze snem, chwytałam się jego słów, chcąc dotrwać do końca, aż wreszcie... spokojnie zasnęłam. Rano obudziłam się pod drzewem, przykryta kurtką Jacka. On sam siedział oparty o pień, bardziej drzemiąc, niż śpiąc; natychmiast się poderwał, kiedy zaczęłam wstawać. Pozbieraliśmy swoje rzeczy, włącznie z puszkami, i oddaliliśmy się, żeby znaleźć śniadanie i wiadomości. W gazetach była tylko wzmianka o morderstwie; kilka szczegółów, nic o wyzwaniu rzuconym przez mordercę. Przypuszczałam, że Federalni chcieli puścić wiadomość w korzystnej dla nich wersji. Jeśli chodzi o nas, to wracaliśmy do tego, co robiliśmy dotychczas, w nadziei, że uda się mordercę dopaść od tyłu, przez jego kontakty w podziemiu. Nie był to specjalnie rozbudowany plan, ale lepszy od siedzenia z założonymi rękami i czekania na następne ofiary.
HS Patrzył na pojawiające się na ekranie głosy i z każdym nowym coraz mocniej ściskał oparcie fotela. Chciał jeszcze zobaczyć, o czym gadają, zanim wyśle następny list, w którym uprzedzi FBI o planowanym uderzeniu. Miało nastąpić w nocnym pociągu do Kalifornii; podał nawet numer pociągu. To powinno być zabawniejsze i jeszcze bardziej ekscytujące niż morderstwo w operze. Po drodze zabije kogoś w dzień, a chociaż szczegółów jeszcze nie obmyślił, dobrze wiedział, kto to będzie: młody robotnik. I nadchodził czas na jakąś inną mniejszość. Jednak to, co teraz czytał, przegnało z głowy wszystkie te plany. Wielka wiadomość? Nie żyje Mały Joe Nikolaev. Wolałby wierzyć, że to przypadek, ale rozsądek zakładał powiązanie do chwili, gdy uda się jednoznacznie je wykluczyć. Krążyła plotka, że Mały Joe chlapnął coś o raz za dużo. Jeden z dzisiejszych czatowników twierdził, że zna pośrednika, do którego Mały Joe zwrócił się kilka dni wcześniej ze zleceniem. W pierwszej chwili ocenił to jak szpanerskie zmyślenia, ale zmienił zdanie, gdy przeczytał słowa: REDRUM: MJ chciał załatwić dwie cipy. Najpierw myślałem, że kurwy. W łóżku papla bez opamiętania, potem chce wyczyścić sprawę. Normalka. Tyle że jedna mogła być moją babką. Druga znacznie młodsza, ale jakoś nie pasuje mi na dziwkę. Wpatrywał się w ekran, na którym linijki zjeżdżały coraz niżej wypierane przez kolejne wpisy. Evelyn. Rozluźnił uścisk. Teraz wszystko zaczynało się układać. Plotka, że polują na niego zawodowcy. Jack w operze z młodą laską; Jack, który zawsze pracował w pojedynkę. Dwie kobiety, młoda i stara, pojawiają się u Małego Joego i stawiają pytania, które wyznaczają cenę za ich głowy. Evelyn, bogini destrukcji, zawsze szukająca uczniów, których będzie mogła poświęcić na ołtarzu swego ego. I te jej plany w planach, które cię wciągały, a potem znienacka zostawiały gdzieś na uboczu, gdy ktoś nowy i ciekawszy przywabił jej wzrok. Szarpnęła smyczą, ściągnęła ulubionego psa do nogi i poszczuła go nowym akolitą. Potem nadała tej parze jego trop. Mógł się mylić. Wiele w tym wszystkim przypuszczeń, ale rozwaga wymaga działania, zanim stanie się to naprawdę konieczne. Jeśli Jack był na jego tropie i jeśli Evelyn wiedziała o Nikolaevach, to musiał zalepić szczelinę... zanim zacznie przeciekać. Spojrzał na list. Ciągle aktualny? W każdym razie nie ten pociąg, ale potem
znajdzie inny. Nie mógł pozwolić Evelyn na popsucie mu planów.
TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ – Gallagher – powiedziała Evelyn, zanim jeszcze drzwi zdążyły się za nami zamknąć. – Maurice Gallagher zlecił zabicie Sashy Fomina, którego świadkiem był Kozlov. Ani słowa o Chicago. Morderstwo w operze nie dawało żadnych poszlak, więc je zignorowała; nic nie wnosiło do polowania. – W Vegas? – spytał Jack. – A gdzie indziej? Pająk od trzydziestu lat nie opuszcza Fortuny. Jeśli jeszcze żyje, to tam go znajdziecie. Zresztą znajdziecie także, jeśli nie żyje. – Spojrzała na mnie. – Zbudował sobie w kasynie mauzoleum. W tym biznesie jest mnóstwo odjechanych. Więcej niż w psychiatryku. – Trudno się dziwić – mruknął Jack. – Do Vegas, tak? – Powinno pójść łatwo. Gallagher jest ci coś winny po tym wszystkim, co dla niego zrobiłeś. – Trochę czasu minęło. Popatrzyła na niego uważnie. – Nie daje ci zleceń? – Dzwoni. Ja się nie odzywam. – Co takiego? Jak masz takiego klienta jak Maurice Gallagher, dziękujesz Bogu za stały dochód, Jacko. Komuś takiemu nie odpowiadasz, że jesteś zbyt zajęty. – Więc mu nie mów. – OK. – Sam powiem, że mnie nie interesuje. – Co takiego? Jack, co się z tobą dzieje? – Znowu popatrzyła na mnie. – Oto żywy przypadek psychiatryczny. – Będzie z tym jakiś problem, Jack? – spytałam. – Jeśli jest na ciebie wkurzony... – Zaraz wkurzony. Niezadowolony. Załatwimy. Evelyn otwierała usta, ale Jack wskazał kciukiem moją walizeczkę. – Musisz się przepakować. – Ciasny stanik? – To Vegas. – Cholera jasna! Naprawdę chciałam przez kilka godzin pobyć we własnej skórze, ale Jack się uparł, że musimy przyjechać i wyjechać w przebraniu. Może miał rację, ale to nie on musiał mieć dżinsy tak ciasne, że trudno było stawiać każdy krok. Jack był w golfie, drelichowych spodniach i mokasynach. Bardzo układne...
ale wystarczyło zaczesać do tyłu ciemne włosy, odpiąć trzy górne guziki koszuli i dodać pół funta złota: łańcuszek, zegarek, sygnety, kolczyki, nawet ząb. A potem już tylko zwierciadlane okulary słoneczne na nos i z bankiera masz lichwiarza. Po pięciominutowym pobycie w łazience, znowu wychodzi z niej bankier. Inaczej było ze mną. Rozczochrana peruka blond, malowane dżinsy, buty kowbojskie: najmniejszych szans na to, bym w pięć minut zyskała więcej szacowności... i wygody. Przed lotniskiem jakiś facet zbierał datki, chowając się przed policją za filarem. Kiedy zobaczyłam, że w czerwonej misce leży sporo dolarów, pomyślałam „Trochę za wcześnie na bożonarodzeniową zbiórkę Armii Zbawienia”. Potem dopiero dostrzegłam napis oparty o miskę: „Przyjmuję twojego dolara”. Zwolniłam i pociągnęłam Jacka, żeby przeczytać dalszy komunikat. „Już dzisiaj się zabezpiecz. Zapłać dolara i wpisz na listę”. – I jak? – mruknął Jack. – Prześle forsę Federalnym? – Jest jeszcze lista. Helter Skelter z pewnością wcześniej sprawdza dowód. – Naciągacz. Kurewscy padlinożercy. – Trzeba powiedzieć ochronie. – Nie ma czasu. Durnie płacą. Wzruszył ramieniem, jakby chciał powiedzieć, że ludzi niepodobna uleczyć z głupoty, po co tracić na to czas. Poczekałam więc, aż ustawi się w kolejce do odprawy, i poszłam do toalety, mijając po drodze ochronę. Jasne, nie można ludzi uleczyć z głupoty, ale można przynajmniej przeszkadzać innym, żeby się na niej nie bogacili. – Chcesz koło okna? – spytałam, kiedy byliśmy przy samolocie. Spojrzał na mnie spod oka, mruknął „Ty siadaj” i wcisnął moją torbę podróżną do górnego schowka. Kiedy zajmował miejsce koło mnie, kończyłam prostować i układać magazyny podróżne. Podniosłam spod fotela przede mną pustą torebkę po orzeszkach i rozejrzałam się, gdzie ją wyrzucić. Zapaliło się światełko, żeby zapiąć pasy. Kiedy sięgnęłam po swój, spostrzegłam, że Jackowi drżą palce. Zerknęłam mu w twarz, ale pochylał się skupiony na mocowaniu pasa. Najpierw obejrzeliśmy pantomimę bezpieczeństwa, której towarzyszył komentarz z głośników, potem samolot zaczął kołować na start. Ułożyłam się wygodnie i znowu wzrok padł na twarz Jacka. Tak białą, jak... knykcie palców zaciśniętych na poręczach, jakby się lękał, że może spaść. – Boisz się latać – bąknęłam. – Czemu wcześniej nic... – Za daleko, żeby jechać. – Czy mogę jakoś... ? – Mów do mnie.
To akurat dało się łatwo zrobić. W Vegas musieliśmy zajrzeć w kilka miejsc. Najpierw tam, gdzie Jack trzymał różne sprzęty, włącznie z bronią. Potem do sklepu metalowego, abym kupiła to, czego było trzeba do naszego planu. Do takich kasyn jak Fortuna przychodzą trzy typy graczy: starzy profesjonaliści, którzy nie lubią się pokazywać w dużych rozgrywkach, szulerzy, których wywalono z dużych rozgrywek i zagubieni turyści. Leżało poza Las Vegas Strip, pochodziło z czasów, gdy miastem rządziła mafia, i wyglądało tak, jakby nikt go od tego czasu nie remontował, a wiekowość swą uważało za powód do dumy. Jeśli komuś zależało na jaskrawych światłach, wyrafinowanych drinkach i roznegliżowanych dziewczynach, to musiał poszukać innego miejsca. W Fortunie chodziło wyłącznie o hazard. Kiedy weszliśmy na salę, uderzyło mnie, jak bardzo Vegas z reklam i filmów różniło się od rzeczywistości. Na pewno na Las Vegas Strip były kasyna z urodziwymi parami, które w uśmiechach i skowronkach przeżywały najlepszy urlop swego życia. Tutaj hazard bardziej wyglądał jak dożywocie niż wakacje. Ci, którzy siedzieli przy automatach przypominali statystów z filmu zombie: szkliste spojrzenie, poszarzałe oblicza, mechaniczne wrzucanie monet i ciągnięcie. Stoły nie wyglądały dużo lepiej: ludzie stłoczeni, zastygłe twarze, wzrok wlepiony w zielone sukno. Gdzieniegdzie ciszę zakłócał tylko stukot kostek i głos krupiera. No i teraz my... – Przecież obiecałeś – zapiszczałam do Jacka, kiedy popchnął mnie w kierunku stolika z blackjackiem. – Chcę zobaczyć Celine. Jack nachylił się do mnie i syknął tak głośno, by usłyszeli wszyscy w pobliżu: – Zamknij się, kurwa, bo będziesz oglądać tylko cztery ściany pokoju. Pociągnęłam nosem. Jack postawił sto dolarów i usiłował objąć mnie w pasie, ale mu uciekłam. – Daj spokój, słoneczko – powiedział, tym razem łapiąc mnie za pupę. – Przyniesiesz mi szczęście, mówię ci. – A mówiłeś, że to wyjazd dla mnie. – Dwie, trzy godzinki, a potem obejrzymy Celine, Newton... Ej, słoneczko, będziesz mogła sobie obejrzeć te jebane białe tygrysy. [Jedną z atrakcji Las Vegas były do 2003 występy iluzjonistów Siegfrieda i Roya, którym towarzyszyły dzikie zwierzęta, m.in. białe tygrysy. Celine – Celine Dion. Newton – Wayne Newton.]
Zaczęliśmy grać... i przegrywać, najpierw stówę, potem dwie. Od czasu do czasu wygrywał, ale większość forsy poszła do krupiera. Niedługo potrwało, a zjawił się przy nas kelner z darmowymi drinkami. Jakoś chcieli się odwdzięczyć. – O-o! – powiedziałam i poklepałam się po brzuchu. – Żadnej wódki dla tego maluszka. Jeszcze mi zostało sześć miesięcy i wytrzymam.
Jack uśmiechnął się z dumą i położył rękę na moim brzuchu. – Moja dziewczynka. – Uśmiechnął się do wszystkich przy stole. – Nasze pierwsze... a ja zarobię tu na zabawki do pokoju dziecięcego. Rozległy się głosy gratulacji, ale także i sceptycyzmu. Kelner przyniósł mi jakiś napój gazowany, Jack dostał whisky. Udał, że bierze wielki łyk, ale wypił mało co i ukradkiem odstawił szklaneczkę na bok. Ja dostałam coś, co udawało colę, a było jakimś koncentratem rozcieńczonym wodą z kranu. Po kilku rundach szczęście Jacka zmieniło się i to radykalnie. Wiedziałam, że oszukuje – taki był plan – ale nie miałam pojęcia jak, w każdym razie zaczął wygrywać szybko i dużo. Na tyle szybko i dużo, że wszystkie oczy skupiły się na nas. Nie trzeba było długo czekać, a mięsista dłoń wylądowała na ramieniu Jacka. – Można prosić na chwilę... sir? – burknął strażnik. – Jasne, jeśli chodzi o gratulacje. Natychmiast pojawił się też drugi strażnik i zaczęli wyprowadzać Jacka, trzymając go pod pachami. – Och, nie! – zawodziłam, drepcząc za nimi. – Nie zrobiłeś tego. Powiedz, że nie zrobiłeś! – Zamknij pysk, do kurwy nędzy! – syknął przez ramię. – Przecież obiecałeś! – Uderzyłam go torebką. – „Nie teraz”, mówiłeś. „Nie teraz, kochanie. Teraz będę grał uczciwie”. Ty nie potrafisz uczciwie, jesteś wstrętny... I tak opuściliśmy główne sale kasyna i skierowaliśmy się do pomieszczeń ochrony. Kiedy mijaliśmy drzwi, inny strażnik poderwał się zza biurka, najpewniej, żeby mnie zatrzymać, ale potem najwyraźniej uznał, że nie warto się mieszać, więc usiadł i zanurzył nos w jakichś notatkach. Dopiero gdy dotarliśmy pod pokój zatrzymań, jeden ze strażników zastąpił mi drogę, podczas gdy drugi wprowadził Jacka do środka i zamknął drzwi. Nie sprzeciwiałam się, tylko chlipałam i co chwila ocierałam nos przedramieniem. – Może niech pani zaczeka na powietrzu – zaproponował strażnik. – To może potrwać chwilę. – Nie, nie wierzę! Przecież obiecał! Mówił, że to wszystko dla mnie. Bo tak się męczę z tą ciążą, nic tylko rzygam i rzygam. Tak. Dla mnie, jasne. Jak mógł... – Chwyciłam się za brzuch. – Niedobrze mi. – Tam jest łazienka. – Nie, nie, jak zacznę rzygać, to nie skończę. Muszę gdzieś usiąść. Szybko zaprowadził mnie do jakiegoś pokoiku, gdzie posiedziałam kilka minut, chlipiąc i szlochając, a potem wyskoczyłam na korytarz z ręką na ustach. Strażnik tylko odskoczył i wskazał łazienkę. W środku odstawiłam wymioty, wlałam jeszcze dla efektu parę szklanek
wody do muszli, ale nie przypuszczałam, żeby strażnik nasłuchiwał. Potem, ciągłe pojękując, weszłam na pulpit przy zlewie i najpierw zluzowałam, a potem zdjęłam płytkę sufitową. Teraz naciągnęłam wyjęte zza stanika rękawiczki wspinaczkowe, z kluczyków do samochodu odpięłam latarkę i chwyciłam ją zębami, aż wreszcie podciągnęłam się i wpełzłam w otwór. – Na pewno będzie ruchoma? – spytałam wcześniej Jacka. – Jeśli od czasu, jak tam byłeś, położyli gips, to będzie kłopot. – Gallagher remontuje tylko wtedy, gdy nie da się już inaczej. Plan był mój, bo Jack na początku zaproponował tylko coś w stylu, „oszukuję, łapią mnie, biorą na bok, a wtedy żądam widzenia z Gallagherem”. A moja rola? Miałam sobie pograć w kasynie, podczas gdy on będzie ryzykował, że goryle Gallaghera połamią mu palce. Kiedy zaproponowałam poprawkę, oczekiwałam, że się obruszy, tymczasem zastanowił się chwilę i powiedział: „Zgoda, tak będzie lepiej”. Protesty zaczęły się później, gdy zaczęliśmy ustalać szczegóły i zorientował się, na jakie narażam się niebezpieczeństwo. – W twoim planie wcale nie jest lepiej – zaoponowałam. – Musisz założyć, że strażnicy przekażą wiadomość Gallagherowi, a on ją zaakceptuje i nie będzie chciał zrewanżować się za to, że nie odpowiadałeś na jego sygnały. W mojej wersji, to ja dostarczam wiadomość, a Gallagher musi ją przyjąć. Najwyżej nie uda mi się do niego dotrzeć, wtedy nam pozostaje jeszcze twój wariant. – Może cię zatrzymać. Zakładniczka. – Żeby mnie trzymać, najpierw musiałby złapać. Nie uśmiechnął się, więc dodałam: – Naprawdę sądzisz, że pójdzie mu tak łatwo? Będę ostrożna, Jack. Wystarczy jedno jego złe spojrzenie, a znikam w podłodze. Ciekawe czy będzie mógł mnie gonić. – Będzie trudno. Kiedy wcisnęłam się w przestrzeń między belkami i podłogą następnego piętra, zrozumiałam, o co chodziło Jackowi. Istotnie było ciasno, ale bywałam już w gorszych zaciskach. Tak czy owak, Jack nie był zadowolony, co chwila znienacka mnie odpytywał ze szczegółów, aby się upewnić, że naprawdę jestem gotowa. – Dam radę – westchnęłam w końcu zdesperowana. – Jeśli nie wierzysz, to po co w ogóle było się zastanawiać? Po chwili milczenia mruknął: – Uważaj na siebie. – Zawsze uważam. Coś zamigotało mu w oczach, ale spuścił wzrok, zanim zdążyłam się zorientować, co to było. Sprawdziłam kompas. Miałam azymut północ-północny wschód. Na
czworakach, z latarką w zębach popełzłam przed siebie. Przy każdym poruszeniu wzbijały się chmury kurzu. Pomimo szkieł kontaktowych oczy mi łzawiły. Kilka razy musiałam przystawać, wyciągać latarkę i chwytać się za nos, żeby stłumić kichnięcie. – Weź to – powiedział Jack, i rzucił mi mapę. – I trzymaj pod ręką. – Nie będzie mi potrzebna. – Nie rozśmieszaj mnie. Jak na razie nie musiałam z niej korzystać. Jedno lato pracowałam jako przewodniczka w Algonquin Park, a pierwszą rzeczą, jakiej się nauczyłam, nie było odganianie czarnych niedźwiedzi i meszek, lecz zapamiętywanie mapy. Nic bardziej nie podkopuje zaufania turystów – i gotowości do napiwku – niż widok przewodniczki, która co chwila musi się zatrzymywać w lesie, by sprawdzić miejsce na mapie. Z dołu dochodził szmer rozmów nakładający się na chrzęst dźwigni i dzwonki automatów. Znalazłam się nad pomieszczeniem, gdzie rozbrzmiewał stały grzechot żetonów przelatujących przez maszynę liczącą: dźwięk zrujnowanych małżeństw, przestrzelonych kolan i spaskudzonych egzystencji. Hazard nigdy mnie nie pociągał. A w każdym razie w pieniężnej postaci. Co innego ryzyko skoku na spadochronie albo spływ kajakiem przez wodospad; znasz szanse, wiesz, kiedy są na twoją korzyść. Ale w kasynie? Wystarczy spojrzeć na właścicieli, na to, jak żyją, żeby wiedzieć, dokąd idą wszystkie pieniądze. Chyba chodzi w tym wszystkim o ryzyko i możliwość wygranej; ale ryzyko finansowej ruiny nie przyspieszało mi pulsu, w przeciwieństwie do prawdziwego niebezpieczeństwa, gdy pełzło się w nieznane. Jak chociażby w jaskini, ale grotołaz zawsze ma kogoś do pomocy, a ryzyko to najczęściej co najwyżej jakaś złamana kość. Gdybym tutaj wpadła, uznano by, że jestem złodziejką albo, jeszcze gorzej, zabójczynią, a nie sądzę, by Gallagher w takich przypadkach ograniczał się do łamania kości. W speleologii to przede wszystkim podróż, dreszcz świadomości, że przy każdym ruchu możesz w czymś uwięznąć, że chociaż starasz się uwzględnić wszystkie zmienne, niepodobna do końca wyeliminować przypadku. Celem jest sama prosta radość przeżycia. Tutaj większe było nie tylko ryzyko, ale i stawka. Nazwisko, które mogło oznaczać zerwanie maski z Helter Skeltera. To pełznięcie po suficie było naprawdę sportem ekstremalnym. A w każdym razie wstępem do czegoś wielkiego. Dźwięk monet ustąpił miejsca mokrym plaśnięciom, przerywanym jękami i ścieżką dźwiękową „Och, tak, jeszcze, mocniej”. Dobrze mi znana muzyka pornosów z lat siedemdziesiątych. Tak, wiem, jak to jest z pornosami. Kiedy uprawia się zawód tak zdominowany testosteronem, do wyboru ma się dwie możliwości: robić kolegom wykłady na temat niepoprawności oglądania filmów
pornograficznych w towarzystwie koleżanki albo obśmiewać je komentarzami w rodzaju „Ciekawe, że mój dostarczyciel pizzy nigdy nie ma takiego”. Przemykałam cichutko, aby nie przeszkadzać w oglądaniu wideo, a przed sobą zobaczyłam smugę światła wpadającą przez dziurę w płycie sufitowej wielkości pięści. Niżej łysina. Po obu stronach biegły rury, tak że musiałam pełznąć przed siebie. Cholera. Usiadłam na piętach, wyjęłam latarkę z ust, zgasiłam i schowałam do kieszeni. Odrobinę się podczołgałam i spojrzałam w dół. Mężczyzna w średnim wieku rękami obejmował jasnowłosą, rytmicznie podrygującą w jego kroczu głowę. On sam odwalał ścieżkę dźwiękową z pornosa, podczas gdy ona cmokała i mlaskała o wiele głośniej niż trzeba, a przynajmniej jak dalece to pamiętam. Aż chciałam się rozejrzeć za kamerą wideo. Facet ponaglał kobietę: „Weź go, weź go całego”, co, jak się zdaje, nie było specjalnie trudne. Prześliznęłam się nad dziurą. Nie wydawało się prawdopodobne, by w najbliższym czasie któreś z nich spojrzało w górę. Kiedy oddaliłam się dostatecznie od żywego pornosa, wyjęłam latarkę, zapaliłam i wzięłam między zęby. Już tylko kilka pokojów. Dobrych kilka razy nagły uśmiech sprawiał, że mało nie wypuściłam latarki na płytki pode mną. – Speleologia – powiedziałam, gdy Jack zaczął wysuwać wątpliwości, czy na pewno warto czołgać się po więźbie. Widząc pytanie w jego wzroku, dodałam: – Wiesz, jaskinie, groty, naturalne tunele. Takie rzeczy. – Jego twarz się nie zmieniła. – Taki sport. Pokręcił głową, jakby nie wierzył, że ktokolwiek mógłby robić coś takiego dobrowolnie. – A jak zejdziesz? – spytał. – Wysoko. Spadniesz, usłyszy. Przewróciłam oczyma. – Nie planuję skakać, ani spadać. Zjadę na linie. – Już otwierałam usta, żeby mu wyjaśnić działanie Petzla, ale uniósł rękę. – Potrafisz? Dobrze. Tylko uważaj. Skontrolowałam kompas, zorientowałam się, że muszę się cofnąć kilka metrów. I oto wyraźny znak: kłąb drutów doprowadzających sygnały ze wszystkich kamer bezpieczeństwa do pokoju Gallaghera. Będzie sam. Tego Evelyn i Jack byli pewni. Wydawało się, że Gallagher nie tylko był nietowarzyski, ale także cierpiał na agorafobię. Wieczory spędzał w zamkniętym pokoju obserwacyjnym, patrząc, jak płyną do niego pieniądze. Niezależnie od zapewnień, niczego nie chciałam przyjmować na wiarę. Ułożyłam się w poprzek dwóch belek i zwiesiłam ku płytkom podłogowym. Chwilę łapałam równowagę, potem opuszki palców zacisnęłam na krawędzi płytki i odrobinę odsunęłam. W szczelinie zobaczyłam Mauricea Gallaghera. – Jest wielki – zapowiedział Jack. Miał rację. Rację miała także Evelyn, kiedy nazwała Gallaghera pająkiem.
Był bardziej niż otyły, ważył jakieś czterysta funtów. Z tułowia sterczały niczym patyki kończyny, na krótkiej szyi tkwiła malutka głowa. Po obu stronach bladej czaszki miał kępki farbowanych na rudo włosów, które od razu skojarzyły mi się z oczami pająka śledzącego ze swej dziury, jak rozbrykane ofiary zaplątują się w jego sieć. Cofnęłam się bezszelestnie na belki i popełzłam na wschód, gdzie miała być łazienka. Tutaj zdjęłam pas: trzy razy okręcona wokół bioder niebieska lina zjazdowa, zakończona grubszą pętlą plus przyrząd zjazdowy Petzla. Modne i praktyczne. Oplotłam pętlę wokół belki, przez pętlę przeciągnęłam linę i zamocowałam na niej Petzla. Znowu zwiesiłam się z belek ku sufitowi łazienki. Płytka bez oporu ustąpiła i usunęłam ją z drogi. Przez cały czas nasłuchiwałam swoich dźwięków i tych z sąsiedniego pokoju. Jedno skrzypnięcie fotela Gallaghera i się wycofuję. Kiedy otwór był gotowy, ostrożnie przez niego zjechałam, celując na kibel. Na szczęście matka nauczyła Gallaghera, żeby spuszczać klapę. Najpierw wymacałam ją czubkami palców, potem oparłam się całym ciężarem ciała. Teraz zsunęłam się na podłogę, zostawiając linę na wypadek pospiesznego odwrotu.
TRZYDZIEŚCI SIEDEM Drzwi łazienki były zamknięte. Uchyliłam je i użyłam swojego lusterka, aby obejrzeć pokój, pilnując, aby nie zdradził mnie „zajączek”. Jack powiedział, że przycisk alarmowy Gallagher będzie miał po prawej stronie. Znalazłam guzik, potem skoncentrowałam się na Gallagherze. Był do mnie zwrócony plecami, obserwując monitory od lewej strony do prawej, potem w przeciwnym kierunku. Robił to tak rytmicznie, że gdyby nie pierś unosząca się w oddechu, pomyślałabym, że mam przed sobą automatową wersję Gallaghera. Zmierzyłam czas: jedenaście sekund na rząd monitorów. Poczekałam, aż jego wzrok dotrze na prawy skraj, odczekałam pięć sekund i wśliznęłam się do środka, tak by znaleźć się między nim a przyciskiem. Czekałam. Spostrzegł mnie dopiero, gdy dotarł do lewego końca. – Cześć – powiedziałam. Nie podskoczył. Nie rzucił się do alarmu. Nawet nie mrugnął powieką. Po prostu obejrzał mnie badawczo od głów do stóp, jak gdybym była rzędem monitorów. Następnie poprawił się w fotelu. – Jeśli przyszłaś mnie obrabować, panienko, to popełniłaś wielki błąd. – Miał wysoki, niemal piskliwy głos. – Nie ma tu żadnej forsy i niczego nie dostaniesz z wyjątkiem biletu do więzienia. – Do więzienia? – Jestem uprzejmy dla dam. – Aha. Jeśli chodzi o rabunek, to jestem kiepsko wyekwipowana. – Podniosłam ręce i się okręciłam. – Żadnej torby, żadnej puszki z gazem, nie mam nawet spluwy. – Zauważyłem – mruknął. – Ale gdzieś tam pewnie masz ją ukrytą na tym ładnym ciałku. Idę o zakład. – A jaka stawka? Odchylił głowę i zmierzył mnie spojrzeniem naukowca. – Nieuzbrojona, hm, ciekawe. – Poszukał mojego spojrzenia. – Mam nadzieję, że nie zamierzałaś użyć ciała jako broni, gdyż ze mną niewiele byś wskórała. – Jeśli chodzi o sztuczki w stylu Maty Hari... – Pokręciłam głową. – Beznadziejne. Rewolwer jest bardzo w moim stylu, ale nie w tej sytuacji. Kiedy chcesz z kimś porozmawiać, nie celujesz do niego. To brak szacunku. – Słusznie. – Rozparł się w fotelu. – A więc chcesz porozmawiać, tak? Chodzi o pracę? Interesujący sposób promocji. O wiele więcej mówiący niż jakieś tam podanie. Czy nawet życiorys. – Porozmawiać chcę nie o pracy, a o pracowniku. Dawnym pracowniku. –
Machnęłam w kierunku monitorów. – Kamera numer sześć. Poznaje pan? – Patrzył kilka chwil i pokręcił głową. – To niech pan zadzwoni pod 555-2978. – I co mam powiedzieć? – Nic. Po prostu zadzwonić. Proszę. Tak zrobił. Odezwał się telefon w kieszeni Jacka, który popatrzył w obiektyw kamery i powiedział coś bezgłośnie. – Jack! W ustach Gallaghera zabrzmiało to jak przekleństwo. – Nie był pewien, czy ucieszy się pan na jego widok. To dlatego ja zjawiłam się, żeby porozmawiać. Trochę i dlatego, że jestem w tym lepsza. – Już zdążyłem się zorientować. Więc jesteś... Zawiesił głos, jakby nie mógł znaleźć określenia dostatecznie uprzejmego. – Tak. Trochę pracuję razem z Jackiem. I czegoś chcemy od pana. Zaśmiał się; miałam wrażenie, że to kreda skrzypi o tablicę. – Zgoda, Jack wie, że nie jest może w sytuacji, w której mógłby liczyć na pańską życzliwość, więc wysłał mnie z pewną propozycją. Wymiana informacji. Zdaje się, że kiedyś wynajął pan pewnego człowieka, który pana wykolegował. Oczy Gallaghera się zwęziły. – Nikt mnie nigdy nie wykolegował. – Wpatrywał się we mnie gniewnie; odpowiedziałam mu spokojnym spojrzeniem. – Jak mnie miał wykolegować? Ledwie uchylił usta, żeby wypuścić w świat te słowa. – Uprzedził obiekt, dostał za to niezłą sumkę, poczekał, aż tamten pryśnie do Europy, potem zgłosił się do pana, powiedział, że zadanie wykonane, i skasował forsę po raz drugi. – I Jack myśli, że mu zapłacę za nazwisko tego zdrajcy? – Chichot. – Kochanie, wystarczy, że każę sprawdzić wszystkie swoje zlecenia. – Jasne, ale Jack sądzi, że tak będzie szybciej. O wiele szybciej, jeśli zważyć na ilość pańskich zleceń. Kiedy Gallagher zawahał się, powiedziałam: – To może powiem panu, o co nam chodzi, a pan oceni, czy warto w to wchodzić. Znów nastąpiła chwila zastanowienia, potem dał znak, żebym ciągnęła. – Dwadzieścia lat temu kazał pan zlikwidować faceta, który był pod opieką Nikolaevów. Sashę Fomina. Chcielibyśmy wiedzieć, kto to miał zrobić. Gallagher czekał. Kiedy milczałam, wydął wargi. – I to wszystko? Jack chce wiedzieć, kogo wynająłem dwadzieścia lat temu? – Jeśli pan pamięta... – Oczywiście, że pamiętam. Niczego nie zapominam. Włącznie ze zniewagami. Bądź łaskawa powtórzyć to Jackowi. – Chodzi o to, że nie reagował na pana sygnały? W takim razie ma naprawdę
sporo nieprzyjaciół. Mówiąc między nami, odnoszę wrażenie, że ma mały problem z koncentracją. Zrobi jedną robotę, drugą, zaczyna się wiercić i się wynosi. To nie brak szacunku... ale po prostu nie może przy jednej rzeczy wytrwać zbyt długo. To chyba kwestia wieku. Za dużo w tym siedzi. Tylko patrzyć, jak i mnie zostawi w środku lasu. Gallagher nic nie odpowiedział, ale widziałam, że przetrawia moje słowa. Nie wiedziałam, jak lojalny był Jack wobec stałych zleceniodawców, ale tego nie mógł wiedzieć także Gallagher, gdyż Jack nie chwalił się swoimi klientami. Fakt, że nie tylko jego Jack zostawił na lodzie, mógł trochę zmniejszyć złość Gallaghera. Po jakiejś minucie wyraźnie się rozluźnił. – I tylko tyle chce wiedzieć? Kogo wynająłem? – Tak. – Nie wiem, co z tego może mieć. Facet od dawna już nie jest w biznesie, rok czy dwa temu poszedł na emeryturę. – Popatrzył na mnie znacząco. – I był na tyle grzeczny, by mnie poinformować i przeprosić za ewentualne niedogodności. W żołądku poczułam minitornado. Rok czy dwa temu? To by pasowało. Skoro jednak Gallagher mówi o nim z niejakim szacunkiem, to czy zechce... – Wilkes. Pamiętałam to nazwisko. Jeden z pierwszych, o których pomyślał Jack, ale... Evelyn powiedziała, że to nie on, bo to tłumok. – Wilkes? – powtórzyłam dla pewności. Gallagher machnął ręką. – Pewnie po Johnie Wilkesie Boothu. Tacy faceci nie są specjalnie pomysłowi. Ale i tak lepiej niż „Jack”. Nie ma nic gorszego od Jacka. W każdym razie, zna go. Nawet się trochę przyjaźnili, kiedy Jack... był łatwiej osiągalny. Zatem żadnych wątpliwości. Ten sam Wilkes, dawny kochanek Evelyn. Przekazałam to, co Jack powiedział o zdrajcy. Gallagher przyjął informację z nieruchomą twarzą, potem zadzwonił do ochroniarzy i kazał im zwolnić Jacka, a na koniec dał mi telefon, żebym od niego samego dowiedziała się, że wszystko jest w porządku. – Czy mogę teraz wyjść normalnie drzwiami? – spytałam. – Proszę bardzo. Jeszcze słówko... – Tak? – Wyglądasz na bystrą osóbkę i nie wątpię, że wybrałaś sobie dobre zajęcie. Fakt, że za mentora masz Jacka, dobrze świadczy o twojej inteligencji, ale jeśli dalej będziesz się go trzymać, będzie to znaczyć, że nie masz jej jednak za dużo. W tym biznesie są trzy typy ludzi. Ci, którzy grają, ci, którzy nie potrafią, i ci, którzy nie chcą. Tylko głupcy trzymają z tymi ostatnimi. Pamiętaj o tym. – Będę pamiętać. Dziękuję. – Gdybyś szukała jakiegoś zajęcia, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
*** Sukces. Nawet nie przypuszczałam, jak był mi potrzebny po wpadce w operze. Wyszłam z kasyna tak energicznym krokiem, że ściągnęło to uwagę prostytutki czekającej na zewnątrz na klientów. Obrzuciła mnie spojrzeniem sugerującym, że płeć nie powinna być przeszkodą. Uśmiechnęłam się do niej szeroko, odpowiedziała mi tym samym i wróciła na czaty. Wykręciłam w alejkę, którą wcześniej uzgodniliśmy z Jackiem jako miejsce spotkania. Palił jednego ze znienawidzonych amerykańskich papierosów, a palcami wolnej ręki bębnił po ścianie. Na mój widok zgniótł papierosa, a niedopałek schował do kieszeni. – W porządku? – Zmrużył oczy w półmroku. – Raczej to ja powinnam spytać? Straciłeś palce? – Nie te, których używam. – Spojrzał na moją rękę. – Gdzie broń? – Nie była potrzebna. – Nadio... – Co? – Masz broń, prawda? – Jasne. – Chodzi mi o to, że przy sobie, nie w hotelu. – A ty byś wziął? – Ja nie mogłem. Znajdują przy mnie spluwę i... – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Gdybyś to ty miał iść do Gallaghera, wziąłbyś broń? Uniósł palce do ust, jakby dalej trzymał w nich papierosa, mruknął coś i gwałtownie szarpnął głową. – Masz coś? – Gallagher poszedł na układ. Pamiętał sprawę Fomina, dał ją jednemu ze swoich stałych wykonawców, który niedawno poszedł na emeryturę. Występował jako Wilkes. Jack przez chwilę nic nie mówił, potem zaklął przeciągle, a szpetnie. – Jego zaraz wymieniałeś, jak zaczęłam się zastanawiać nad profilem, ale Evelyn powiedziała, że na pewno nie on. – Mhm. – Sądzisz, że to jednak może być on? Wzrok Jacka zrobił się nieobecny; po jakiejś minucie z wolna skinął głową. – Tak. Wiek się zgadza. Ostatnio mało o nim słyszałem. Może emerytura. Jest dobry. Co mówiła Evelyn? Technicznie znakomity. Gallagher dalej wściekły? – Na ciebie? Tak. Powiedziałam, że masz problem z koncentracją, i to trochę
pomogło. – Z koncentracją... – Skrzywił się. – Nie muszę wiedzieć, tak? – Nie musisz, w każdym razie jesteś teraz chyba trochę niżej na jego czarnej liście. Poszliśmy w kierunku promenady przed kasynem. – Przestrzegł mnie przed tobą. Masz zły wpływ. – A mam? – Podobno nie jesteś graczem. – A jest jakaś gra? – Jest, ale ty nie chcesz w niej uczestniczyć. – Gry to nie moja działka. Za dużo reguł. – Zdaje się, że w jednej jesteś niezły. Chyba kiedyś trochę się zajmowałeś kartami, prawda? – Lepsze kasyno niż bank. – Proszę, proszę, co ja słyszę. Zasady etyczne. – Zasady bezpieczeństwa. – E, tam. Jeśli złapią cię przy skoku na bank, to głowy ci nie odstrzelą. Takie roboty zlecał Gallagher? Przepraszam, nie mój interes. – Twój. Szczególnie gdyby cię najął. – Zerknął na mnie. – Coś proponował? – Pośrednio, ale odpowiedź i tak brzmiałaby „nie”. Mówiłam już Evelyn: z Tomassinimi wiem, co mi dadzą, a tego, co dają, mi starcza. Nie muszę się za niczym rozglądać. Jack popchnął mnie lekko w kierunku parkingu i odezwał się dopiero, gdy odeszliśmy trochę od promenady. – Z Gallagherem? Nigdy nie wiesz, co dostajesz. Dla niego ważne, że daje ci nazwisko. – Sir! – biegł w naszym kierunku chłopak w uniformie kasyna. – Sir! – Teraz odrobinę ciszej, gdyż był już blisko. – Wiadomość od pana Gallaghera. – Jack kiwnął ponaglająco głową. – Jest więcej informacji o tym, o kogo pytaliście. Ktoś z wami porozmawia. Umówił was. – Gdzie? – Przy H. G. Wells Boulevard. – Wyciągnął z kieszonki karteczkę. – Proszę adres. Jack spojrzał na papierek i zmarszczył brwi. – Gdzie to jest, u diabła. – Jedno z tych nowych przedmieść. Zwane Adventura. Na północy. – Koło Centennial Hills? – Bliżej Aliante. Jack wpatrywał się w kartkę, jakby miał trudność z jej odczytaniem. Światło
nie było najlepsze, ale nie powinien mieć kłopotów. Zerknęłam w głąb alejki przy parkingu. Nikogo. Przesunęłam się w kierunku ulicy, Jack tymczasem wypytywał chłopaka o dokładniejsze instrukcje. Ludzie szli we wszystkich kierunkach, ale nikt nie budził podejrzeń. Kiwnęłam głową Jackowi. Spytał chłopaka głosem tak ściszonym, że musiałam się nachylić, aby usłyszeć. – Pan Gallagher dał ci tę kartkę? – Osobiście to nie. Nigdy nie widziałem pana Gallaghera na oczy. Nikt nie widział. – Ktoś z personelu? – Nie wiem. Stałem przy drzwiach i podszedł facet, dał mi to i sto dolarów za wręczenie. – Hm. – Szelest papieru. – Tak to wyglądało? – Tak, sir. – Weź, będzie do pary. A teraz opisz tego faceta. – Eeee... Tak dobrze to mu się nie przyglądałem. No, facet i tyle. Nic więcej nie pamiętał: jakiś mężczyzna. Wzrost? Taki średni. Wiek? Może czterdzieści lat, może mniej. A może więcej. Cechy szczególne? Mógł być w okularach. Bez hipnozy nic więcej nie dało się z niego wyciągnąć. Bał się stracić drugą setkę, więc wysilał się jak mógł. – Przepraszam, sir. Po prostu... Nie przyjrzałem się. – Wolałeś się przypatrywać Benjaminowi Franklinowi. Chichot. – Pewnie. To co, chce pan z powrotem, sir? – Masz. Wróci? Spyta jak poszło? Dostarczyłeś. Chyba pojechałem. Żadnych pytań. – Tak, sir.
TRZYDZIEŚCI OSIEM – Dobrze to załatwiłeś – powiedziałam, kiedy wsiedliśmy do samochodu. – Stosować, co działa. Trochę forsy? Pociągnąć za język? Czasami wystarczy. – Bezpieczniejsze i łatwiejsze od rzucania ludzi na ziemię i celowania w głowę. Wzruszył ramieniem i włączył silnik. – Zależy. U Małego Joego? Koleś nie dostał forsy. Zależy też od osoby. Czasami... – Znowu ruch ramieniem. – Czasami wolałbym rzucić, ale... Nie zawsze efekty. Trzeba wracać. Jeszcze gorzej. Z tym szczeniakiem, tak lepiej. Nie chciałem być ostry... Chociaż może nauczyłby się nie brać forsy od obcych. Spojrzałam w okno. – Rozumiem, że jedziemy na spotkanie? – Niewielki wybór. Jeśli chcesz się... – Nie. Ty jedziesz, ja też jadę. Masz rację. Musimy wiedzieć, o co w tym chodzi, a jeśli tak, to musimy wejść w tę grę. – Spojrzałam na niego spod oka. – Chyba nie przypuszczasz, że będzie tam ktoś, kto da nam więcej informacji o Wilkesie. Tylko prychnął. – Z nie wiadomo kim? Pod wskazanym adresem? Równie dobrze umów się na pustyni. I weź ze sobą łopatę. *** Po drodze na osiedle Jack wyjaśnił, co, jego zdaniem, zastaniemy. Był pewien, że czekać na nas będzie drużyna ze spluwami, kijami baseballowymi, może łyżkami do opon. Natomiast nie był pewien, kto wystosował zaproszenie. Sześćdziesiąt do czterdziestu, że Gallagher. Druga możliwość: Boris Nikolaev. Zdaje się, że Jack nie był pewien, choć sprawiał przeciwne wrażenie, jak jego przesłanie zostanie przyjęte przez Nikolaevów. Jemu zależało na prostym, pełnym szacunku wyrazie zawodowej grzeczności: on nie wchodzi im w paradę, więc i oni powinni się tak zachować i wycofać. Zarazem wiedział jednak, że Boris ma gorącą głowę i chętnie dopatruje się obrazy tam, gdzie nikt o niej nie myślał. W epoce telefonów komórkowych nie było dziwne, że Nikolaevowie mogli kogoś uruchomić tak szybko. Jeśli Gallagher wiedział, że szukają Jacka, to wystarczyła jedna rozmowa w tamtą stronę i druga do Vegas, do ich przedstawiciela tutaj. Jeszcze zanim wyszłam z kasyna, ktoś mógł już tutaj dostać polecenie.
– Ciekawe, czy to tylko moje nerwy czy ty też czujesz pewną irytację. – Kurewską irytację. – A może powinniśmy się zwrócić do wszystkich gangsterów w kraju z wiadomością: „Chcemy tylko dorwać faceta, który się zerwał z uwięzi. Czy moglibyście na kilka dni przestać wyznaczać ceny za nasze głowy? Dzięki”. – Przestaną już dzisiaj. Spojrzałam na niego, ale z nieruchomą twarzą patrzył przed siebie. Kiwnęłam tylko głową, rozparłam się na fotelu. Odezwał się po chwili. – Praca dla Gallaghera. Jaki typ. Powinnaś wiedzieć. – Nie zamierzam pracować dla niego. – Wiedzieć powinnaś. Chce kogoś zabić? Nie pytaj czemu. Czasami karciarz. Czasami dłużnik. Czasami... – Skrzywił się. – Czasami sama nie chcesz wiedzieć. Przez jakiś czas to było OK. Czym się przejmować? Ktoś inny weźmie zlecenie. Czemu nie ja. – Wykręcił w lewo w kierunku autostrady. – Potem? Uznałem, że to wcale nie muszę być ja. Dam sobie radę bez tej forsy. Piętnaście, dziesięć lat temu? Nie przejmowałem się cierpieniem. Teraz? – Ruch barkiem. – Moja robota dziś? Czasami nie chciałabyś tego wziąć. Nie jestem taki jak ty czy Quinn. Przychodzę z innej strony. Widzę rzeczy inaczej. Jak je widział? Bardzo chciałam spytać, nawet otworzyłam usta, ale nie przychodziły mi do głowy słowa, które nie były wścibskie. Popatrzył na mnie spod oka. – Spytasz? Czy nie chcesz wiedzieć? – Pewnie, że bym chciała, ale bałam się... Jakoś nie wydawało mi się dobre takie pytanie wprost, ale jeśli chcesz powiedzieć, to z chęcią posłucham. Lekkie skrzywienie warg. Zmarszczył się? Czyż przed chwilą nie proponował... – Lepiej nie – mruknął po chwili. – Nie ja. Spytaj jego. Chce, żebyś wiedziała. Usiłował powiedzieć. Niepotrzebnie przeszkodziłem. O czym on, u diabła, mówił? Zastanowiłam się nad słowami, że nie jest taki jak Quinn czy ja. O to mu chodziło, że powinnam wiedzieć więcej o Quinnie, w czym jesteśmy podobni. Pewnie dlatego, że oboje byliśmy gliniarzami. Myślał, że chodziło mi o historię Quinna, którą przerwał w motelu. Jak tu wyjaśnić nieporozumienie. Powiedzieć: „Ach, myślałam, że mówisz o sobie”? Spytać wprost o niego. A jeśli nie to proponował... Zanim wymyśliłam cokolwiek, podał mi mapę, abym na niej znalazła nasz adres. Osiedle było tak nowe, że ciągle jeszcze niewykończone. Na jego końcu stał
zaparkowany van ochrony; widać było spuszczoną głowę mężczyzny, który coś czytał lub drzemał. Jack zgasił światła i wmanewrował się między dźwigi a buldożer. Po przeciwnej stronie ulicy wielki afisz reklamował: „Przygoda twego życia! Zamieszkaj w samym środku gry!!!”. Uchyliłam szybę; w powietrzu zastygły kurz; ramy okienne puste jak oczodoły. W niektórych dykta przesłonięta plastikiem, którego łopot był jedynym dźwiękiem. Zamknęłam okno. – Nie tego się spodziewałam. Zbyt otwarte. Zbyt... puste. Kiwnął głową, rozglądając się po terenie. – Masz jakiś plan? – Pracuję nad tym. – Mogę coś zasugerować? – Zawsze. Zaproponowałam, żebyśmy zachowywali się jak dwoje tajniaków, patrolujących puste budynki. Ponieważ nikt tu na razie nie mieszkał, więc śmiało można było oczekiwać, że oczekujący nas komitet powitalny wcale nie ulokował się pod H. G. Wells Boulevard nr 510, lecz w którymś z sąsiednich budynków, czy nawet po przeciwnej stronie drogi, a teraz ma nas na celownikach. Zabudowa była szeregowa, jedyna różnica między budynkami polegała na umieszczeniu garażu: po lewej albo po prawej stronie. Znaczyło to, że jeśli obejrzymy sąsiedni dom, to będziemy znać rozkład 510. Jack pozbył się złota, ja peruki i biżuterii; nie chcieliśmy mieć na sobie niczego, co odbijałoby światło. Potem wzięłam trochę pyłu z drogi dojazdowej, dodałam wody z butelki i mazią posmarowaliśmy sobie twarze. Bardzo chciałabym mieć kamizelkę kevlarową, ale cóż, tylko druty w moim ofensywnym staniku można było liczyć jako zabezpieczenia ciała. Złudne. Naciągnęłam rękawiczki i otworzyłam drzwi. – Nie zapomniałaś czegoś? – Spojrzałam na niego pytająco. – Broń. – Sięgnął pod kurtkę. – Masz. Zapasowa. – Nie trzeba... – Bierz. Kiedy rzucił w moim kierunku rewolwer, uniosłam połę, ukazując mu Glocka. – Widzisz? Nie zostawiłam w hotelu. – Dopiero w samochodzie. Wysiedliśmy. Opustoszałe. Niektóre słowa uruchamiają obrazy; inne: emocje. Opustoszałe rodzi ciarki na plecach: samotność i bezbronność. To właśnie słowo kołatało mi w głowie, gdy podchodziliśmy do 510.
Puste domy na ciemnym tle wydawały się nie w połowie zbudowane, lecz w połowie zrujnowane. Dachy, z których spływały płachty papy, wydawały się przytroczonymi do budynków widmami, które szarpały się, aby zyskać wolność. A za nami piaszczysta pustynia. Otrząsnęłam się. – Zimno? – szepnął Jack. – Trochę. – Wiatr. W środku lepiej. Współczesne domy majaczyły przede mną bardziej złowieszcze od zapuszczonych siedzib wiktoriańskich. Nie chodziło mi o duchy; takie rzeczy w ogóle mnie nie biorą. Trzeba wierzyć w nadzmysłowość, żeby jej się bać. Natomiast pustka wydawała mi się jakąś materialną siłą, która mogła sięgnąć po mnie i mnie połknąć. Od lewego skraju rzędu zaczęliśmy się podkradać do 510. Zatrzymaliśmy się przy przedostatnim budynku; pod papą przemknęliśmy do pustej ramy największego okna. Jack splótł dłonie, by mi pomóc.
TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ Wewnątrz znieruchomiałam, by przyzwyczaić wzrok i uspokoić łomocące serce. Mieliśmy zadanie do wykonania, solidny trop, nawet nazwisko, a tymczasem uwięźliśmy tutaj w poszukiwaniu kolejnego możliwego napastnika. Gdzieś tam Wilkes szykował się do kolejnego zabójstwa, a ja nie mogłam temu zapobiec. Nie mogłam uchronić następnej ofiary nie z racji mej nieporadności, ale z racji jakiegoś marnego rzezimieszka. Cóż, sam sobie nie pójdzie. Kiedy oczy się przyzwyczaiły, rozejrzałam się w poszukiwaniu wejść, przez które ktoś mógł się wśliznąć i mnie zobaczyć. Na razie stała tylko zewnętrzna skorupa: niewypełnione wewnętrznymi ścianami pionowe belki, drzwi wejściowe, wyjściowe, jedne do piwnicy, okna bez szyb, schody na piętro. Podsunęłam się do ściany działowej, za którą było 510. Na razie zamiast muru była dykta. Palcami w rękawiczkach badałam płyty i usiłowałam coś dojrzeć przez szczeliny. Ciasno zamontowane; Jack pewnie potrafiłby którąś oderwać, ale nie obyłoby się bez hałasu. Za mną szelest ostrożnie stawianej stopy. Okręciłam się i poderwałam broń. Jack uniósł wolną rękę. Wszedł także przez okno, uznawszy, że potrzebne mi wsparcie. Kiwnęłam głową, żeby mnie osłaniał; przesunęliśmy się do przyszłej kuchni. Był blat, ale także otwór w ściance działowej, dwie na trzy stopy, w którym coś miano dopiero umieścić. Jack krył tyły, a ja zbadałam otwór. Wyłożony dyktą, ale szeroki na tyle, bym mogła się przecisnąć. Wyprostowałam się i pokazałam Jackowi, żeby sam sprawdził. Wtedy usłyszeliśmy głuchy odgłos nad głowami. Zamarłam wpatrzona w sufit. Przez chwilę cisza, a potem znowu tuż nad nami stłumiony odgłos stopy na gołej podłodze. Wzrok Jacka pomknął w lewo. Wskazałam na schody, jedyną oczywistą drogę na piętro. Natychmiast zwizualizowałam układ pomieszczenia, nachyliłam się do Jacka i na ucho szepnęłam, jaki mam pomysł. – Gdzie? – spytał bezgłośnie. Po chwili namysłu pokazałam palcem. Teraz on przez ułamek sekundy rozważał kwestie logistyczne, a potem kiwnął głową i dał mi gest ręką, bym ruszała. Przez chwilę jeszcze patrzyłam i nasłuchiwałam, gdyż z faktu, że ktoś był nad nami w 508, nie wynikało, że nie ma nikogo w 510. Przecisnęłam się przez otwór i znowu znieruchomiałam. Także i tutaj gotowe były tylko najogólniejsze zarysy miejsca, co znaczyło, że od potencjalnego agresora odgraniczała mnie jedynie ciemność, ale to działało w dwie strony. Kiedy uznałam, że jednak jestem sama, z gotową do strzału bronią prześliznęłam się do
schodów. Na piętrze zrobiono znacznie więcej, co z jednej strony ułatwiało sytuację, z drugiej – utrudniało. Nie mając ochrony ze strony Jacka, musiałam być uważna i powolna. Plecami przylegając do ściany, przesunęłam się korytarzem, zajrzałam do głównej sypialni, potem przeniosłam się pod balkon. Tu były zainstalowane duże rozsuwane drzwi, ale bez zamka czy klamki. Rozwarłam je odrobinę, wypełzłam na balkon i przemknęłam na jego lewy skraj. Kilka stóp przed sobą miałam balkon 508, gdzie kogoś usłyszeliśmy na górze. Łatwiej i bezpieczniej byłoby z pasem bezpieczeństwa, ale i bez niego dałam sobie radę. Zerknięcie w okno sypialni: była pusta. W kilka sekund przemknęłam przez pokój i przywarłam do ściany obok wyjścia na korytarz. Kroki rozległy się z północno-wschodniego rogu domu, dokładnie naprzeciw sypialni. Wytężałam słuch, czy czegoś z tamtej strony nie usłyszę. Nic. Postukałam paznokciem w ściankę działową. Taka sama odpowiedź. Wszyscy na stanowiskach. Policzyłam do trzech i wyskoczyłam. Korytarz był pusty. Moment później Jack wychylił się zza rogu i kiwnął głową. Podniosłam trzy palce i opuściłam je jeden po drugim. Po trzecim każde z nas zajrzało w najbliższy otwór drzwiowy. U mnie była to łazienka. Nikogo. Spojrzałam na Jacka; pokręcił głową. Raz jeszcze odliczanie i zajrzał do pokoju, skąd doleciał odgłos kroków, podczas gdy ja kryłam korytarz. Lekkie mruknięcie było informacją, że nie ma tam nikogo. Jemu teraz zostawiając krycie, wemknęłam się do pokoju. Wyjrzałam przez okno i pokręciłam głową: nikogo. Jack trzymał broń w pogotowiu, a ja wyjęłam latarkę i osłaniając ją dłonią, oświeciłam podłogę. Rozmazane ślady wielu stóp, dwie pary wyraźne. Jedna była moja; druga prowadziła do okna. Kiedy wychyliłam się w tym kierunku, poczułam rękę Jacka na ramieniu. Obróciłam się; pokręcił głową. Zmarszczyłam brwi. Wskazał na jeden ze śladów, rozmazany, jakby od poślizgnięcia. – Wrócił po swoich śladach – szepnął Jack i dał znak, żebym otworzyła okno. – Rób hałas. Niech wiedzą. Przytaknęłam. Jack bezszelestnie znalazł się przy drzwiach, a ja przy oknie. Postarałam się, żeby nie było to zbyt teatralne, ale otworzyłam dość głośno. Jack pokiwał z aprobatą głową i znikł za rogiem. Z otwartego okna rzuciłam sceniczny szept: „Daj, ja pierwsza”, a potem stęknęłam, udając Jacka, który mnie podsadza. „Cholera”, sapnęłam. „Straszny skok, daj rękę i spuść mnie na dół”. Znowu stęknięcie. I odgłos strzału. Odtoczyłam się od okna, ale już jak to robiłam, wiedziałam, że to w korytarzu, a nie na zewnątrz. Drugi strzał, odpowiedź.
Rzuciłam się przez pokój, w tym czasie słysząc dwa szybkie wystrzały tej drugiej, dalszej broni. Zobaczyłam Jacka po przekątnej korytarza, przy łazience; broń w pogotowiu. Na mój widok pokazał brodą, że nasz przeciwnik jest po drugiej stronie korytarza. Spytałam na migi, czy na tyle daleko, bym mogła jeszcze bardziej przysunąć się do drzwi. Przytaknął. Czekaliśmy. Pierwsza usłyszałam krok zbyt szybki na pojedynczy. Dałam znak Jackowi i pokazałam, co chcę zrobić. Ułamek sekundy wahania, potem przytaknięcie. Policzyłam na palcach do pięciu, wychyliłam na korytarz i zaraz cofnęłam. Strzelił tamten, strzelił Jack. Syk bólu. Kilka strzałów jeden po drugim, osłona odwrotu. Dopiero kiedy usłyszałam staccato kroków na schodach, spojrzałam w kierunku Jacka. Już biegł. Pobiegłam za nim.
WILKES Wilkes skulił się pod papą, schowany za stosem drewna, gotów strzelać do wszystkiego, co będzie zmierzać w jego kierunku. Przycupnięty niczym królik. Boże, czy Evelyn nie byłaby zachwycona, widząc go teraz? Nie. Nie byłaby. Zresztą, co za różnica. Prychnęłaby tylko: „A czego się spodziewałeś?”. Ręce mu się trzęsły, ale powtarzał sobie, że to ze złości, a nie strachu. Złości rannego lwa, który musi się kryć przed parszywym szakalem. Zastawił pułapkę pod oknem, zakładając, że wysnują jedyny nasuwający się wniosek i wyjdą. Jack, zawsze dżentelmen, puści ją przodem, żeby pomóc przy schodzeniu. A wtedy on wyskoczy zza rogu i ustrzeli tego irytującego padlinożercę. Padlinożerca, to najwłaściwsze określenie dla Jacka. Szakal. Podjadał resztki u Evelyn, tak pieszczony i hołubiony, że w końcu uznał, iż jest na tyle dobry, by rywalizować z lwami. Jeden ruch łapy Wilkesa, a Jack byłby załatwiony na amen dwadzieścia pięć lat temu. Powinien był tak zrobić. Poruszył się, syknąwszy, gdy przeszyła go igła bólu. Dwa strzały. Jak Jackowi udało się trafić go dwa razy? Dobrze znał odpowiedź. To on spieprzył sprawę. Przez ostatnie dwa tygodnie dumny był ze swojej ostrożności i panowania nad wszystkim. Wszystko było proste, kiedy na celowniku był ktoś obcy. Kiedy jednak pojawiła się szansa ustrzelenia Jacka, gdzieś zniknęły chłód i opanowanie, a ich miejsce zajęły nienawiść i adrenalina. Za szybko, nieostrożnie. Niewybaczalne. Dwa razy nie popełni tego samego błędu. Starczyło mu rozsądku na to, by po ranieniu się wycofać. Żaden postrzał nie był poważny i tylko to się liczyło... Nawet jeśli klęczał teraz, krwawiąc jak niedorżnięte prosię, zamiast gonić Jacka. Znowu fala wściekłości, głęboki oddech, żeby się uspokoić, potem wyjrzał. Może nie miał racji. Może go nie szukali. On sam musiał trafić Jacka co najmniej raz. Z pewnością. Więc może teraz Jack leży w kałuży krwi, dziewczyna kuca przy nim i rozpaczliwie usiłuje zatamować krwotok. Tak go ucieszyła ta myśl, że się wyprostował. Uchylił nieco papę, aby mieć lepszy widok. – Krew – rozległ się w ciszy daleki szept Jacka. – Mamy trop. Nie brzmiało to tak, jakby się miał wykrwawić na śmierć. Wilkes zacisnął mocno szczęki, zrobił krok do przodu i znowu płomień bólu trysnął z ramienia i dolnych żeber. Poczekał, aż się uspokoi. Nie czas teraz na słabość. Trzeba się stąd wydostać i... Kolejne szarpnięcie bólu tak mocne, że musiał się chwycić papy, aby nie
upaść. Kobiecy szept: – Słyszałeś? Wilkes wyprostował się, broń trzymał oburącz i czekał, aż któreś się pojawi. Nic. Kiedy zamarł powiew wiatru, ucichły też arkusze papy. Na terenie budowy było mnóstwo kryjówek: stosy drewna, arkusze dykty, cegły. Czy podejdą tutaj, wystawiając się na łatwy strzał? Czy Jack mógłby być tak głupi? Boże, jakże tego chciał, ale pragnienie to rzecz jedna, a rozum – druga. Spojrzał na zegarek: 23:48. Nie miał czasu do stracenia. Chciał zostać tu i załatwić sprawę do końca, ale spieszył się na pociąg. Nie dotarł do samochodu. Przebył ledwie ćwierć drogi, gdy posłyszał odgłos pościgu. Nie mógł być szybszy od nich, więc wybrał najbliższą kryjówkę: samochód ochroniarski. Już przedtem zostawił drzwi otwarte, wpierw zastrzeliwszy strażnika. Znakomite schronienie. Tak ułożył ciało, by z daleka wydawało się, że ochroniarz drzemie. Jack nie podejdzie, żeby sprawdzić, uznawszy, że tak samo postąpi jego ofiara. Teraz więc Wilkes przycupnął z tyłu vana i zakładał opatrunek na rany. Trzeba tylko przeczekać Jacka. Sprawdził czas. Czy zdąży jeszcze na pociąg? Do stacji miał jakąś godzinę jazdy. Zapanował nad pierwszą falą paniki. Miał jeszcze chwilę. Jack długo nie będzie się tu kręcił, mając pod opieką tę laskę. Wynieśli się. Wreszcie się wynieśli. Po raz setny w ciągu tej godziny popatrzył na zegarek; był tak rozgrzany wściekłością, że pot spływał mu po twarzy. Nie, nie jest jeszcze za późno. Ewentualnie może pojechać do następnej stacji. Może... Nie może. Wszystko wielokrotnie przeliczył i nawet przy najkorzystniejszych założeniach nie zdąży. W takim razie inny pociąg. I inna ofiara. A kiedy tak zrobi, Federalni uznają, że na tyle się wystraszył, iż nie mógł spełnić obietnicy. Porażka. Nie, nie porażka, zmiana planów. Bawił się przecież z nimi. Nawet nie wsiadł do pociągu, a nie mógł wsiąść, gdyż był w Vegas, gdzie zabił ochroniarza. Z uśmiechem wyciągnął z portfela banknot jednodolarowy i potarł go między palcami w rękawiczce, aby się upewnić, że jest tylko jeden. Potem nachylił się, położył na kolanach strażnika i... Popatrzył na zakrwawioną koszulę, którą porwał na paski. Uścisk w dołku.
Znowu zdusił w sobie panikę. Był przecież ostrożny. Nawet koszulę złożył tak, aby na wierzchu była niezakrwawiona strona. Ale jeśli zrobi z tego morderstwo HS, to Federalni rozłożą samochód na cząstki. Wystarczy kropla krwi. Jeden włos. Rzęsa. Przeczeszą też całą budowę, a przecież krwawił. Przełknął ślinę. Powróciła wściekłość. W jednym błysku przypomniało mu się wnętrze tamtego domu, korytarz, twarz Jacka w świetle księżyca. Zacięta, beznamiętna, chłodna, jakby był pewien, że trafi. Nie bał się strzelaniny w pustym domu, gdyż wiedział, że instynktownie zabezpieczył się na wszystkie okoliczności, że nawet jeśli nie ugodzi obiektu, to nie zostawi także żadnych śladów. Ta jego pieprzona perfekcja. On nie wpadłby w panikę i nie schowałby się krwawiący w tym vanie. Wilkes odegnał od siebie wspomnienie. To morderstwo musi pozostać anonimowe, a wtedy będzie bezpieczny. To zaś znaczyło, że Helter Skelter nie może tej nocy uderzyć w Las Vegas czy w pobliżu. Nie wolno ryzykować, że ktoś powiąże oba morderstwa. Trudno. Jeszcze sobie to odbije. Zrobi coś większego. Lepszego. Bardziej efektownego. Niech FBI myśli, że zapowiadając pociąg, zabawił się z nimi jak z marionetkami. Ciągnie za sznurki, a oni tańczą. Zrobi, co trzeba następnym razem. A potem zaopiekuje się Jackiem.
CZTERDZIEŚCI Szukaliśmy dłużej, niż powinniśmy. Jeśli potrzebny był mi jeszcze jakiś dowód na to, jak przygnębiła Jacka ta „przeszkoda”, to go otrzymałam. Rozejrzeliśmy się, w porządku, ale trzeba było zaraz potem się zmywać, żeby strażnik się nie obudził. Jeszcze groźniejszy był sam napastnik, który z pewnością gdzieś przycupnął, gotów strzelać do wszystkiego, co się zbliży do jego kryjówki. Dopiero wtedy się zorientowałam. Kiedy wściekłość z wypuszczenia obiektu osłabła na tyle, bym mogła ocenić sytuację, zorientowałam się, jak wściekły musiał być Jack, a wtedy poczułam też lekki strach, że kiedy zaproponuję, byśmy się wycofali, jego złość zwróci się przeciw mnie. A przecież wystarczyło, że szepnęłam: „Jack, zdaje mi się. kiedy kiwnął głową i wskazał kryjówkę, gdzie powiedział właśnie to, co ja chciałam zasugerować. Też uznał, że powinniśmy się wycofać, i najwyraźniej ociągał się z tym przyznaniem do porażki. I ja czułam to jako porażkę. Jack powiedział wprawdzie, że tamten już się najpewniej wyniósł, a chociaż przytaknęłam, żadne z nas w to nie wierzyło. Wiedzieliśmy o tym. Powinniśmy byli przeszukać każdy cal kwadratowy budowy, szukać do chwili, gdy wygnałby nas brzask. Milczeliśmy w drodze do hotelu. Nie chciałam się jednak pogrążać w czarnych myślach. Jack był tak rozczarowany jak ja, więc powinnam wyciągnąć go z tego, a nie wzmagać jeszcze nastrój. Pomóc mu tak, jak on pomógł mi po fiasku w operze. Zdaje się jednak, że wczoraj nie bardzo wiedział, jak to zrobić, więc w końcu wyskoczył po butelkę, a dopiero potem wpadł na pomysł ze strzelaniem... Teraz na mnie była kolej – miałam wymyślić, co może go wyrwać z obecnego stanu. W hotelu powiedziałam jedyne, co mi przychodziło do głowy. – Dostałeś go. To znaczy, trafiłeś. Pewnie już gdzieś tam leży martwy. Jack pokręcił głową i z grzechotem rzucił kluczyki na szafkę. – Spieprzyłem. – Ty? Ja nie strzeliłam ani razu. Zdjął kurtkę i cisnął ją na krzesło, a potem zerknąwszy w moim kierunku, porządnie rozwiesił ją na oparciu. Przyglądałam się zarysowi jego szczęk, temu, jakim krokiem przemierza pokój. Westchnął, potarł kark, a potem ściągnął buty jeden o drugi. – Spieprzyłem – powtórzył, jakbym się w ogóle nie odezwała. – U Małego Joego. Ten koleś. Sama wiadomość to za mało. – Nie wiemy. To raczej facet Gallaghera... – Nieważne. – Położył się na łóżku, stęknęły sprężyny. – Dziesięć lat temu?
Dostałby kulkę. Bez wahania. Takie gnojki? Nie mogą myśleć, że są od ciebie lepsze. – Znowu potarł kark. – Mówiłem dziś. Dziesięć lat temu. Nie lubię tamtego siebie. Tego, co robiłem. Dzisiaj? Szukam innych sposobów. Czasami za dużo. – Przecież nawet gdybyś zabił tamtego, Nikolaevowie nasłaliby tego dzisiejszego. Jeśli to oni. Otworzył usta, jakby chciał się sprzeciwić, ale powiedział: – Trzeba się przespać. – Dasz radę? Ja raczej nie, więc jeśli mogłabym coś... Zawahał się, widziałam, że chce skłamać i powiedzieć: „Nie, wszystko w porządku”, ale po kilku sekundach rzucił: – Mów do mnie. Zmusiłam się do uśmiechu. – Proszę bardzo, ale boję się, że jak już zacznę, będziesz się zastanawiał, gdzie jest guzik, żeby mnie wyłączyć. Spojrzał mi oczy. – Nigdy. Poczułam gorąco na policzkach; nie wiem, czemu się zaczerwieniłam. – Jeśli liczysz na jakieś emocjonujące opowieści, to w tym ci nie dorównam. U mnie to proste: „Znalazłam mafioso, załatwiłam mafioso”. Z drugiej strony taka monotonia może dobrze usypiać. – Nie, nic z tych rzeczy. Raczej opowiedz mi... – Wzruszył ramieniem. – O pensjonacie. Jakie masz plany. Jak to będzie za pięć lat. – Ciągle otwarta na zlecenia. Ćwierćuśmiech. – To wiem. Ale przecież masz jakieś plany. – Całe ich tony. – Opowiedz. Tak zrobiłam. Rozgadałam się o pensjonacie, co chcę z nim zrobić, a Jack słuchał, dorzucając uwagi i pytania. Zupełnie nieistotna pogawędka, w którą zanurzyliśmy się z całą tą powagą, z jaką traktowaliśmy nasze śledztwo. Po dziesięciu minutach oboje leżeliśmy na swoich łóżkach z głowami na poduszkach. Jack był już bez koszuli, ale dżinsy ciągle miał na sobie. Jeszcze dwadzieścia minut i jego pytania padały coraz wolniej; wczorajszy brak snu dawał znać o sobie. Po następnych dziesięciu minutach lekko już pochrapywał. Zeszłam z łóżka na palcach, wiedząc, jak łatwo go obudzić. Wzięłam z szafki koc i narzuciłam na niego, tak jak on wczoraj okrył mnie swoją kurtką. Potem przebrałam się w nocny podkoszulek, zgasiłam światło i wpełzłam do łóżka. ***
– Nadio... Biegnę. Płuca płoną. Serce łomocze. Boli. Tak strasznie boli. Boli w całym ciele. Nie mogę o tym myśleć. Nie mogę myśleć o sobie. Liczy się tylko Amy. Do domu. Muszę powiedzieć ojcu... – Nadio... Ramiona wokół mnie, mocny uścisk. Nie mogę się ruszyć. Nie! Nie może mnie znowu dotknąć. Nie może!!! – Nadio! Wyrwałam się ze snu. Gwałtownie podrywając głowę i spazmatycznie łapiąc oddech. Przez chwilę wisiałam między snem i jawą, niepewna, gdzie się znajduję. Gorąca skóra dotyka mojej. Zamrugałam powiekami. Twarz, ciemne oczy, sfalowane czarne włosy, ślad ciemnego zarostu... Jack. Podskoczyłam i tak machnęłam rękami, że jedna trafiła Jacka w szczękę; echo rozeszło się po całym pokoju. – O, Boże! – zawołałam, opierając się na łokciach. – Przepraszam! – Zasłużyłem – mruknął i potarł szczękę. – Nie powinienem straszyć. Siedział na rogu mojego łóżka, ciągle w dżinsach. – Miałaś zły sen – powiedział. Powróciły jakieś strzępy. – Tak. Przepraszam. Nie... Obudziłam cię? – Tak. Właśnie dlatego. Potrzebuję snu. – Spojrzał mi w oczy. – Bardzo zły. Krzyczałaś. Przetarłam oczy. – Przepraszam. – Daj spokój. – Pokręcił głową, zwiesił ją na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, potem znowu poszukał mojego wzroku. – Wołałaś kuzynkę. – Ku... – Słowo ugrzęzło mi w gardle. – Wiesz? – Tak. Evelyn. Jasne. I tak podejrzewałam, że to wygrzebała. Zresztą nie było trudno, każdy artykuł o Franco nie omieszkał wspomnieć o mojej przeszłości. Potarłam gardło, podążył wzrokiem za moją ręką. Opuściłam ją. – To tu dostałaś, tak? Musnął opuszkami palców bladą bliznę na mojej szyi. – N-nie. – Odruchowo pochyliłam głowę, ukrywając ślad. – To z dzieciństwa. Wiesz, szwendasz się, robisz rzeczy, na które rodzice ci nie pozwalają. Taka lekcja. Przepraszam, że cię zbudziłam... – W gazetach nic nie ma o tobie. – W jakich? – O śmierci kuzynki. Tylko że bezpiecznie uciekłaś. – Amy... – Przełknęłam ślinę. – Była ładniejsza, bardziej dojrzała. Zabrał się
za nią i... – A ciebie zostawił? Spojrzałam mu w oczy. – Tak. Zapadła cisza, w której siedziałam z lekko rozchylonymi ustami i starałam się uspokoić oddech. Jack spoglądał gdzieś w kąt i pocierał dolną wargę. Dwa razy Zerknął w moim kierunku, a ja zamierałam w strachu, że zada następne pytanie. Za trzecim razem popatrzył na szyję, a ja uniosłam podbródek. – Jak to było? – Co? – Blizna. Wygląda jak od noża. Zaśmiałam się głosem odrobinę zbyt piskliwym, ale on jakby nie zauważył, twarz się nie zmieniła. – Jak ktoś pyta, tak odpowiadam – odrzekłam, zmuszając się do uśmiechu, który jednak bardziej wyglądał jak wyszczerzenie zębów. – Wychodzę na ulicznicę. Prawda taka, że rozdarłam szyję na drucie kolczastym. – Aha. – Głupie dziecięce zabawy. Usiadłam i spojrzałam na gołe nogi, za duży T-shirt podciągnięty na brzuch, wyeksponowane majtki. Obciągnęłam podkoszulek. – Chyba muszę się postarać o jakiś mniej niepokojący współlokatorów strój nocny. Nie odpowiedział, tylko wpatrywał się we mnie, potem uciekł ze wzrokiem i wzruszył ramionami, wskazując na swą nagą pierś. – Nie jestem lepszy. – W sumie jesteśmy w pełni ubrani. – Tak. Dalej siedział zagapiony na coś w kącie pokoju. Usiłowałam nie patrzyć na niego, ale... kiedy tak siedział naprzeciw mnie, nie mogłam patrzyć na nic innego: głowa lekko odchylona, twarz w cieniu, twarda szczęka, zarost czyniący twarz bardziej zdecydowaną, seksowniejszą. Tak, seksowniejszą, chociaż nawet sama przed sobą nie chciałam się do tego przyznać. Świetnie się prezentował półnagi: muskularna pierś i ramiona kogoś, kto musi być w formie, a nie tylko chce. Nic na pokaz, po prostu szczupłość i siła seksowne jak jasna cholera. A tutaj ja, jeszcze przed chwilą bardziej niż półnaga, a on tylko odwrócił wzrok. Jeśli w ogóle zauważył. To bolało. Kiedy okryłam nogi, gwałtownie spojrzał w moim kierunku jakby zaskoczony. – Zmęczona?
– Nie, ale to i tak bez znaczenia, gdy zaczynają się zmory. Łatwo nie odejdą. Kiwnął głową. Poprawiłam pościel, ale się nie ruszył. Oparł się na ręce, poruszył się biceps. Skóra była tu szorstka, jakaś dziwna, kiedy lepiej się przyjrzałam, dojrzałam ślad chirurgicznie usuniętego tatuażu, trudnego do rozpoznania z odległości kilku cali. Wzrok z ramienia ześliznął się na pokancerowaną skórę na piersi. Gwiazda blizny po oparzeniu. Widziałam już takie: przypalanie papierosem tak przytkniętym do ciała, by pomimo bólu ogień nie zgasł. Bezlitosna tortura. Stare blizny, nie bardzo się już różniące od koloru skóry. Pochwycił mój wzrok, zanim zdążyłam go odwrócić. – Wojenne. – Przez chwilę jakby się zastanawiał, ile jeszcze powiedzieć. – Stare – dorzucił tylko. – Widzę. I znowu wahanie, walka z chęcią powiedzenia czegoś więcej. Jednak znowu się wycofał. Zmienił temat. – Głodna? – Co? – Jesteś głodna? Możemy zjeść śniadanie i polecieć wcześniej. Pewnie. Ja tu czekam na wielkie wyznanie, a on po prostu się zastanawia, czy nie za wcześnie na propozycję śniadania. – Co do mnie, proszę bardzo, ale to ja ciebie wyrwałam ze snu, więc może jeszcze się zdrzemniesz... – Nie muszę. – Więc dobrze. Możemy wyruszyć wcześniej. A co do śniadania... – Spojrzałam na zegarek. – Czwarta dziesięć. Małe szanse, żeby znaleźć coś, gdzie o tej porze dają jedzenie. – To Vegas. – Jasne. Więc na śniadanie. Przesunęłam się na łóżku; Jack się nie ruszył, więc klepnęłam go w nogę. Gdy się obrócił, zobaczyłam świeże zadrapania na plecach. Dotknęłam ich końcami palców. – Czy to ja? – Od tego się nie umiera. – Strasznie... – Cicho. Trzymaliśmy się swoich charakteryzacji, ale nie wykończyliśmy ich w szczegółach; była czwarta trzydzieści i na razie nie chcieliśmy się do końca utożsamiać z odgrywanymi postaciami. Za piętnaście piąta siedzieliśmy w kącie knajpy, możliwie jak najdalej od
innych klientów, którzy najczęściej tkwili pochyleni nad kawą, wymęczeni nocnym piciem lub rozczarowaniem. Przegrupowałam pojemniki z przyprawami na stole, podczas gdy Jack kartkował menu. W ostrym świetle jarzeniówek nie był seksowny, tylko zmęczony. Bardzo zmęczony: zmarszczki nad nosem niczym bruzdy, cienie pod oczyma, bladość skóry podkreślona przez zarost, czerń przetykana siwizną. – Przynajmniej wiemy, kogo szukamy – powiedziałam cicho. Lekko kiwnął głową. – Tyle że to niewielka pomoc, prawda? – Odłożyłam kartę i przesunęłam palcem po wytłoczonej na okładce świńskiej figurze. – Nazwisko, które na dodatek jest ksywą. – Evelyn zna. – Prawdziwe? – Tak. Evelyn zna wszystkich. – Chwila przerwy. – No, może prawie wszystkich. – Nie twoje. – Nie dlatego, że nie próbowała. Oczywiste byłoby teraz podjęcie wątku Evelyn i jej związków z Wilkesem. Kiedy układaliśmy listę, jego jako pierwszego wymienił Jack, ale Evelyn natychmiast go skreśliła. Nie tylko jego; wszystkie te postacie dalej uważaliśmy za możliwe, gdyż już po reakcji na Barona widać było, że jej stanowcze opinie nie były bez reszty bezosobowe. Więc ta... Przypomniałam sobie, jak ruszyliśmy śladem faceta nasłanego przez Małego Joego – Berta – a ona starała się mnie powstrzymać. Był to tylko test czy coś więcej? Obawiała się, że może to być ktoś, kogo zna? Nie chciała, bym się na niego zasadziła? Czyżby Evelyn była w to wszystko wplątana? Czy dlatego tak stanowczo chciała się włączyć w nasze śledztwo, oceniać na bieżąco nasze postępy? Nie znałam jej na tyle, by odpowiedzieć na te pytania. Był przy stoliku ktoś, kto znał ją znacznie lepiej, i jego powinnam spytać, ale nie bardzo wiedziałam, jak się do tego zabrać. Niezależnie od ich sporów dotyczących mnie, był między nimi głęboki związek, mający w sobie coś niemal z relacji między matką i dzieckiem. A jeśli Jack nie był w stanie dopuścić do siebie takiej możliwości? – Za dwieście milionów dolarów? Albo spory udział? Zrobiłaby to. Zamrugałam oczyma. – Co takiego? – Evelyn. Spory problem. Może być w tym. – Myślałam na głos? Leciutki uśmiech i zaprzeczenie. – Rozmawialiśmy o Evelyn. I Wilkesie. Zamilkłaś. Coś cię zaniepokoiło.
Nie trzeba telepatii. – A jak sądzisz? Jest? Pociągnął łyk kawy. – Trzewia? Mówią nie. To za mało. Odpowiedź musi być z głowy, a nie z żołądka. Czy mogłaby? – Zapatrzył się w okno. – Niewykluczone. – Myślisz, że gdyby ktoś zaproponował jej znaczną działkę z dwustu milionów... – Urwałam, gdyż zdałam sobie sprawę z tego, o co pytam. Ilu ludzi nie pomogłoby mordercy za takie pieniądze? – Przecież jest na tyle inteligentna, by wiedzieć, że rząd nie... – Jest. Tylko o to chodzi? Może o coś więcej? Jakiś sposób na wyszarpanie... Może części? – Dalej wpatrywał się w ruch za oknem. – Ważniejsze, czy pracowałaby z Wilkesem? Nie wiem. – Więc powinniśmy... – Zrezygnować? Nie ma mowy. Pytanie to tylko pytanie. Potrzebna odpowiedź. Jak ją dostać? – Postukał w menu. – Najpierw zjedzmy. Podeszła kelnerka, dolała nam kawy i natychmiast chciała odejść, tak że musieliśmy zawołać, żeby złożyć zamówienie. Miałam wrażenie, że się obruszyła, iż o tej porze wymaga się od niej czegoś więcej niż tylko roznoszenia kawy. Kiedy odeszła, powiedziałam: – Evelyn zna prawdziwe nazwisko Wilkesa. Co to nam daje? – Zależy. – Od tego, czy sam jeszcze z niego korzysta? – Tak. Napiłam się. – Może nie znasz Wilkesa tak jak Evelyn, ale przecież musisz coś sądzić, czy to wygląda na jego strategię zejścia ze sceny. Czy w pierwotnym planie chodziło o rozmycie zabójstwa Kozlova? Którego musiał usunąć jako jedynego świadka? Może z tego powodu, że Kozlov zaczął myśleć o szantażu? Czy to był jego plan na emeryturę? Zarobić odpowiednią sumę, a przy okazji pozbyć się Kozlova? – Nie potrzebował. Przez wszystkie te lata w branży? Na tym poziomie? Bez złych nawyków, masz forsę. Ja mam. Evelyn ma. To wszystko, co masz, ale masz. – Kiedy znałeś Wilkesa, nie miał złych nawyków? Alkohol, hazard, narkotyki? – Masz? Wypadasz z gry. Nerwy, fiasko. Małe sprawki? Popijawa w piątek wieczór? Koniki w sobotnie popołudnie? Jasne. Nie drenuje konta. – Myślisz więc, że po prostu polubił zabijanie? Łyk kawy i kiwnięcie głową. – Tak. Pasuje do niego. Także do sytuacji. Emerytura i tak dalej. – Ostatni dobry strzał zanim zejdziesz z boiska? Odchylił się w fotelu; palce postukiwały o kubek.
– Raczej, nie masz dokąd pójść. Cała ta robota. Na co? Wycofać się? Rybki na spinning? Domek na Florydzie? Podróż? Tacy jak Wilkes. Jak ja. Jak Evelyn. Zachodzisz tak daleko, bo nie masz nic więcej. Niektórzy mają. Dzieci. Dziewczynę. Żonę. Raczej kilka. Ale ci są za pięć patoli. „Załatw tę kłamliwą dziwkę” i tak dalej. Prawdziwa forsa jest z prawdziwego ryzyka. A tego nie robisz, gdy są dzieci czy żony. Chciałam coś wtrącić, ale nachylił się i ciągnął: – Dlatego ci powtarzam: tak trzymaj. Miej jeszcze coś. Pensjonat. Twoje życie tam. Pojawi się coś? Musisz wybierać? – Wiem, co mam, Jack. Byłoby bez sensu trzymać się roboty i stracić pensjonat, skoro zaczęłam ją, żeby go nie stracić. – Tak trzymaj. Nadeszło jedzenie. Wbiłam łyżeczkę w jajko, które miało być na miękko, ale było na twardo. Objechałam żółtko i wyjęłam kawałek białka. – Zdaje się, że trochę nad tym myślałeś – powiedziałam ze wzrokiem wbitym w talerzyk. – Nad emeryturą. Kiedy nie odpowiadał, spojrzałam mu twarz, czy aby go nie obraziłam, ale kończył właśnie przeżuwać. – Myślałem. Czas przeszły. Kilka lat temu. Myślałem, że jestem gotowy. Nie jestem. – Odkroił kawałek szynki. – Jak z inną robotą. Ciągle zerkasz w kierunku wyjścia. Kiedy dość? Forsę miałem. Dość młody, żeby się nią cieszyć. – To ważne. – Tak. Ale jak? Lać pod wiatr na jakiejś tropikalnej wyspie? Smażyć się cały dzień na plaży? Dbać o opaleniznę? Uśmiechnęłam się. – Zawsze możesz spróbować jak Brando. Zerwać ze światem, kupić sobie wyspę i tam założyć własne tropikalne królestwo. Mieć harem, pokładać się, gdzie chcesz i tyć na potęgę. Obdarzył mnie spojrzeniem znaczącym mniej więcej tyle, że prędzej wbije sobie rozżarzoną szpilkę pod paznokieć. – No dobrze, ale przecież musiałeś sobie jakoś wyobrażać, co będziesz robić na emeryturze. – Podróże. – Ekstra. – Lubisz? – Raczej jestem domatorką, ale nie byłoby źle zobaczyć trochę świata. Wszystkie te miejsca, o których się czytało. Odłożył widelec. – Paryż na wiosnę. Wielki Mur. Piramidy w księżycu. Bomba, nie? W rzeczywistości? Kupa kamieni. Piasek w butach. Pot na dupie. Ciągłe łapanie się za
portfel. Obcy ludzie. – Wzruszył ramieniem. – Cholerna strata czasu. Czytać książki. Oglądać zdjęcia. Lepiej. – Mnie to nie przeszkadza. Piasek, gorąco, kieszonkowcy. Wszystko tworzy atmosferę. Chciałabym móc powiedzieć, że widziałam piramidy. Popatrzył na mnie badawczo, palce pukały o kubek, pewnie myślał, czy warto spytać, czy chcę jeszcze kawy. – Może... – zaczął. – Kiedyś? Chcesz pojechać? To i ja. Piramidy... Przerwał mu nagły hałas.
CZTERDZIEŚCI JEDEN Obejrzałam się i zobaczyłam czerwonego na twarzy mężczyznę w kowbojskim kapeluszu, przy jego nogach przewróconą cukiernicę, przy stoliku dwoje gliniarzy, którzy wpadli na kawę. – Proszę się uspokoić, proszę pana – powiedział ściszonym głosem policjant. – Uspokoję się, jak, kurwa, usłyszę odpowiedź! A pytam, czemu, kurwa, nie mogę tego zapłacić?! Pomachał zielonym papierkiem. Nie widziałam dobrze z tej odległości, ale dobrze wiedziałam, co to jest. Jednodolarówka. – Cholera! – przymknęłam oczy. – To jest jeden, kurwa, dolar – ciągnął mężczyzna. – Na tyle to mnie stać. Myślicie, że jest tu ktoś, kto nie chciałby wykupić takiego ubezpieczenia? – Ja bym na przykład nie chciała – odezwała się policjantka. – A wie pan dlaczego? Bo gdybym zapłaciła, co by powstrzymało innych świrów przed zrobieniem tego samego? Raz zapłacisz, nigdy już nie przestaniesz. – W duchu całkowicie się zgadzałam, ale wystarczyło się rozejrzeć, żeby stwierdzić, iż bynajmniej nie należę do większości. – Więc najlepiej, żeby teraz schował pan te pieniądze do kieszeni, wrócił do domu, zajął się swoją rodziną, a nam pozwolił troszczyć się o was. FBI lada chwila go dopadnie. – Dopadnie? – zawołała szyderczo z drugiego końca jakaś kobieta. – Jedyne co potrafią, to przesłuchiwać zaślinionych wariatów. Nie potrafią nic mu zrobić, nawet jak im powie, gdzie i kiedy. – Jasne! – poparł ją inny mężczyzna. – Strasznie bezpieczny był ten stary dziadyga w Chicago. Idziesz się wysrać, a tu bęc! i już po tobie. A ten Indianin wczoraj? Czy federasy także dostały cynk, gdzie to będzie? – Tego nie wiem – odparł policjant. – FBI prowadzi niezależne śledztwo, a my... – Siedzimy na dupach i wpieprzamy pączusie! Cała sala gruchnęła śmiechem. Czułam, jak palce zaciskają mi się na kubku, ale wtedy Jack trącił mnie w nogę; kiwnął głową w kierunku drzwi, dwudziestka już leżała na stole. Zawahałam się, ale poszukał mojego spojrzenia i pokręcił głową, więc wstałam z ociąganiem. Wszyscy dokoła wykrzykiwali w kierunku policjantów pytania i obelgi. Parę osób zerwało się już na równe nogi. Poczułam palce Jacka zaciskające się na moim ramieniu. Nachylił mi się do ucha. – Nic nie poradzisz. Na razie. Zawahałam się, ale pozwoliłam się wyprowadzić. Tak dowiedzieliśmy się, że po Chicago było jeszcze jedno morderstwo i że
ludzie wiedzieli wszystko o operze. Przez cały wczorajszy dzień unikałam gazet, radia i telewizji, żeby się skupić na zadaniu. Nawet teraz robiłam wszystko, by się odseparować. Przeszłam obok kiosku z gazetami na lotnisku, nie wsłuchiwałam się w rozmowy, odwróciłam się od nastawionego na CNN monitora, gdy błysnęło „Helter Skelter”. Jak często powtarzał Jack, wiedza w niczym nie pomagała, w niczym mnie nie zbliżała do schwytania mordercy. W samolocie podjęliśmy decyzję co do Evelyn. Byliśmy w połowie drogi do jej domu, gdy Jack wykręcił do centrum handlowego. – Kawy? Pokręciłam głową. – Muszę się odlać – powiedział, otwierając drzwiczki. – Jest kiosk. Można gazetę. Siedziałam chyba z minutę i się zastanawiałam, ale wreszcie wysiadłam i poszłam kupić gazetę, a właściwie trzy: dwie ogólnokrajowe i jedną lokalną. Płacąc, zobaczyłam kilka rzędów papierosów, z których znałam znacznie mniej niż połowę. – Macie tu dużo zagranicznych marek – powiedziałam, ruchem brody wskazując półki. – A jakiej pani szuka? – spytał starszy sprzedawca. – Na pewno będę miał. – Nie jestem pewna... Irlandzkie? Może angielskie. Stara marka, powinna być na rynku od jakiegoś czas. Pamiętam logo. – To znajdziemy. Jack czekał już na mnie w samochodzie. Położyłam większą torbę z gazetami i wyjęłam z niej mniejszą. – Czekoladki? – spytał Jack z leciutkim uśmiechem. – Nie. Triumfalnym gestem wyciągnęłam papierosy. Uniósł brwi w zaskoczeniu. – Skąd wiedziałaś? – Mała robótka detektywistyczna. Wydawałeś się trochę spięty w samolocie, więc pomyślałam, że może nie zaszkodzą. Akurat w tej chwili mamy wolne, więc... – Doceniam. Ale tu lepiej nie palić. Co w gazetach? *** Obok parkingu znaleźliśmy jakiś stolik; Jack wytrząsnął z paczki papierosa i zapalił, zanim usiedliśmy, a zanim mieliśmy za sobą czytanie, wykończył drugiego. Ostatnia ze znanych ofiar zginęła w południe poprzedniego dnia. William (Billy) Curtis, dwudziestoośmioletni pracownik budowlany z Nebraski, został zepchnięty z rusztowania, na którym pracował. Policja z początku myślała, że to
nieszczęśliwy wypadek... ale koroner znalazł w jego kieszeni samotny banknot dolarowy. Gazety o wiele bardziej niż ofiarą, interesowały się pytaniem, czy FBI było uprzedzone o morderstwie. Zniecierpliwiona trzepnęłam w gazetę. – Z tego, że uprzedził o operze, nie wynika, że będzie ciągle to robił. Nie może. To byłoby idiotyczne. Jack wyciągnął trzeciego papierosa i przypalił. – Moim zdaniem w operze było trudniej, niż przypuszczał, dlatego już więcej niczego takiego nie będzie próbował. Jack kiwnął głową, trzymając papierosa tuż przy wargach. – Coś nie tak? Chwilę zabrało mu strząśnięcie popiołu na stół. – Nie uprzedził o Nebrasce. Nie mógł. Użytkowany budynek. Jasne. Ale tutaj? Tylko załoga. Złapaliby go. – Właśnie o tym mówię. Nie było ostrzeżenia. Wpatrując się w zaśmieconą trawę, Jack wypalił papierosa do połowy, a potem wstał. – Dzwonię do Quinna. *** Jack wrócił, usiadł przy stole, wymacał zostawione papierosy i wsunął do kieszeni. – Było, tak? – Pociąg. Wczoraj w nocy. Miał zabić pasażera. – Ale nie zabił? – Wszyscy na to czekali. – Więc albo fałszywka... – Quinn mówi, że nie. – Czyli dał plamę. Jasne. Trudno zabić kogoś w wagonie. Zorientował się, że nie da rady i spasował. – Może. Może się, kurwa, spóźnił. Wilkes zawsze się spóźniał. – Zapatrzył się w dal, potem potrząsnął głową, jakby odganiał jakąś myśl. – Mniejsza z tym. Spieprzył. To dobrze. – Federalni chcą to ogłosić? Żeby wyszło na to, że udaremnili mu atak? To by poprawiło ich obraz. – Quinn nie wie. Chyba się jeszcze nie zdecydowali. Mają inny problem. Większy. Nowa zapowiedź. – Inna? O do diaska! Ustawił ich w narożniku. Jeśli chciał uderzyć w pociągu i coś mu nie wyszło, to muszą zrobić wszystko, żeby mu nie pozwolić
także tym razem. Czy też te zapowiedzi to czyste podpuchy, żeby mieli czym się zająć, zamiast go namierzać? – Patrzyłam Jackowi w oczy. – Może ani myślał zabijać w pociągu? Chciał, żeby dostali kręćka i zaczęli dzielić siły. – Może. Tak teraz jest. Główna drużyna olewa uprzedzenie. Koncentrują się na śledztwie. Zapleczu i miejscowym zostawiają bezpieczeństwo. – Gdzie teraz? – Parada podczas Homecoming. [Coroczny zjazd absolwentów zorganizowany wokół parady, bankietu, meczu.] Dzisiaj po południu. Zachodnia Wirginia. Bezskutecznie starałam się uspokoić psy, aż na tylnym ganku wreszcie pojawiła się Evelyn. – Panienki! – krzyknęła. Tak odskoczyły, że wpadły na siebie. Otworzyłam furtkę, weszłam i zamknęłam za sobą. – Gdzie Jack? – spytała. – Gdzieś poleciał. Powiedział, że musi jeszcze coś sprawdzić. Zobaczymy się później. Zaprosiła mnie gestem do środka. – Czy to może rozwód? – Chyba nie. – Postawiłam torbę i ściągnęłam buty. – Czemu pytasz? Dzwonił i coś powiedział? – Nie, ale czemu się rozdzielać? Nie macie teraz żadnej zleconej roboty. Jeśli chciał coś sprawdzić, czemu nie wziął ciebie? – Dziwi cię to, tak? – Przeszłam do saloniku i usiadłam. – Pomyślałam, że przynajmniej spróbuje mnie nakłonić, żebym mu towarzyszyła, ale... Zachowywał się dziwacznie. Uniosła brwi. – Dziwacznie? Jack? Ze wszystkich możliwych określeń to jako ostatnie przyszłoby mi do głowy w związku z nim. – Wiem. Zwykle jest bardzo zorganizowany. Ale wczoraj był jakiś... nieobecny, czyja wiem... rozdrażniony. I tak jest od czasu jego rozmowy z Mauriceem Gallagherem. Evelyn zesztywniała, potem przez jakiś czas poprawiała się w fotelu, aby ukryć swą pierwszą reakcję. Kiedy się wreszcie odezwała, głos miała spokojny. – Przecież go ostrzegałam, prawda? Niebezpiecznie drażnić pająka. Chyba mu czymś zagroził... – Urwała i zmarszczyła brwi, jakby coś sobie kalkulowała. – Byłaś przy tym? – Jak rozmawiał z Gallagherem? Nie. Nie zabrał mnie. – A w kasynie? Mógł zobaczyć cię razem z Jackiem? Nie byłam pewna, dokąd zmierza, tak czy owak kierunek mi się nie podobał.
– Raczej nie. Przypuszczam, że Jacka wytrąciło z równowagi nazwisko, które podał mu Gallagher. – Tego faceta, którego wynajął, a którego widział Kozlov? Przytaknęłam. – Nie powiedział mi kto to, ale... Nie wiem, może to któryś z jego przyjaciół. – On nie ma przyjaciół. Mógł go znać, ale to jeszcze nie powód, żeby był rozdrażniony. – Tak czy siak jest nie w sosie. – Wstałam. – Idę się rozpakować. Poszłam na górę. Odstawiłam torbę i wyciągnęłam broń z kryjówki, do której ją schowałam przed wyjazdem do Vegas. Potem wyśliznęłam się z pokoju, zamykając drzwi na tyle głośno, aby Evelyn to usłyszała. Stanąwszy na skraju schodów, zaczęłam nasłuchiwać. Jeśli Evelyn była zamieszana, to oczywista dla niej będzie przyczyna dziwnego zachowania Jacka w związku z ujawnionym nazwiskiem. Jack twierdził, że korzystając z mojej chwilowej nieobecności, Evelyn zrobi jedną z trzech rzeczy. Pierwsze dwie są banalne, ciągnął: zadzwoni albo wyśle e-mail. Trzecia... Lekkie stąpnięcia po parkiecie, cisza. Podwójny stukot, gdy ustawiała zdjęte pantofle. Skrzyp drzwi szafki w hallu. Szurgot pudełka ściąganego z półki. Znowu cisza, a potem nieomylny dźwięk. „Szafka w hallu”. Niemal usłyszałam głos Jacka, gdy w samolocie omawialiśmy plan. „Górna półka. Porysowane pudełko. W nim trzyma spluwę”. Jedną z kilku rozmieszczonych po całym domu, wyjaśnił, wyliczając wszystkie skrytki. „Jesteś na górze? Hall najprawdopodobniejszy. Wyciąga? Spadaj”. Na dole przesunął się cień. – Evelyn? – zawołałam. Cień się cofnął. – Tak? – odkrzyknęła. – Wezmę prysznic, żeby zmyć z siebie brud podróży. – Jasne. Weszłam do łazienki, trochę pohałasowałam, potem odkręciłam prysznic. Teraz wycofałam się do swojej kryjówki, pilnując, aby nie zdradziły mnie cień czy lustro. Jack zaplanował to inaczej, ale nie sądziłam, by to do niego należała decyzja. Podejrzewał wprawdzie Evelyn, ale chciał załatwić to sam, mnie wyłączyć z równania. Kiedy to się okazało niemożliwe, kazał mi iść do łazienki i... uciekać przez okno, które wychodziło na daszek nad gankiem. Pod żadnym pozorem nie wolno mi stawać do konfrontacji z Evelyn. Bał się o mnie? Czy o nią? Czy mogłam jej zaszkodzić? Jeśli zasłuży sobie na to... Jednak nawet jeśli
była winna, to niech Jack prowadzi całą sprawę, to mu się należało. Kiedy kazał mi wyjść przez okno, nic nie powiedziałam, ale samo milczenie powinno było wystarczyć za odpowiedź. Nie zamierzałam uciekać przed nią, ale byłam też pewna, że zapanuję nad sobą i w odpowiedniej chwili zrobię miejsce dla Jacka. Po chwili szczęk otwieranej zasuwy. Dźwięk przekręcanej klamki. Poprawiłam palce na uchwycie broni. Szelest otwieranych drzwi. Smuga ruchu. Evelyn wskoczyła do łazienki, celując nie pod prysznic, lecz za drzwi. Wyszłam z wnęki z toaletą. Okręciła się, podrywając broń; na wargach suchy uśmiech, który nie sięgnął oczu. – Sprytna dziewczynka – powiedziała. – Ale nie do końca. – Zdążyłam się wycofać. To całkiem nieźle. Mogłam ją unieszkodliwić, kiedy się obracała, ale nie powiedziałam tego. – Gdzie Jack? – spytała. Patrzyła mi na ręce, czekając na ruch; ja patrzyłam jej w oczy, tam chcąc dojrzeć decyzję, zanim dotrze do palca na spuście. – Myślisz, że ci powiem? To raczej mnie zastrzel. – Jeśli w ciągu pięciu sekund nie powiesz mi, gdzie jest Jack, to postrzelę cię, a ból będzie taki, że powiesz mi wszystko, czego będę chciała. A i tak nie da się go porównać z tym, co cię czeka, jeśli się dowiem, że coś mu zrobiłaś. Gdzie jest? W drzwiach za nią zaczerniał cień. – Tutaj – powiedział Jack. – Nie odwracaj się. Patrz w lustro. Spojrzała. Kiedy zobaczyła za sobą Jacka, celującego jej w tył głowy, coś trudnego do odczytania mignęło w jej oczach. – Et tu, Brute? – spytała, a potem zerknęła na mnie. – Skoro Jack żyje i celuje do mnie, moje podejrzenie się nie sprawdziło. – Jakie podejrzenie? – spytałam. – Zaraz – wtrącił się Jack. – Evelyn? Broń na podłogę. Uśmiechnęła się do niego w lustrze. – Denerwujesz się, Jacko? Celowała we mnie, ale nie spuszczała wzroku z Jacka. Ze swojego miejsca nie mogłam pochwycić spojrzenia, które wymienili. Potem opuściła broń, uklękła i położyła ją na posadzce.
CZTERDZIEŚCI DWA Na dole, Jack usiadł, gwoli delikatnego przypomnienia trzymając rewolwer na kolanach. – Powiedziałaś, że przypuszczenie się nie sprawdziło – odezwałam się. – A jakie było? – Miałam kilka. – Czekałam na dalsze wyjaśnienia, ona tymczasem tylko poprawiła się w fotelu i popatrzyła na Jacka, który chrząknął, jak gdyby wszystko było jasne. – Dobrze, czy mogę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Czym sobie zasłużyłam na to, że obydwoje do mnie celujecie? – Gallagher rozmawiał – powiedział Jack. – Podał Dee nazwisko. – Dee? Ona przecież... W porządku, a więc wszystko w związku z nazwiskiem. Jakie... – Urwała. – Przecież nie ja, co? Wtedy wasza reakcja byłaby jasna, ale to przecież niemożliwe. Byłam z Dee przy jednym morderstwie, przy reszcie nie zdążyłabym wrócić przed waszym powrotem. – Wilkes. – Kto taki? Wilkes? Gówno prawda, Gallagher was... – Wpatrzyła się w nas badawczo. – Jak będę dalej tak mówić, tylko was upewnię, że w tym siedzę. Naprawdę wierzysz, że kryję tego palanta, Jack? Że razem z nim wzięłam się do czegoś tak dużego? – Wiara nie ma nic do rzeczy. – Jedyną osobą, której bym zaufała przy czymś takim, jesteś ty. Wilkes jest na samym dole listy moich dawnych partnerów i protegowanych. Ma za mało pomyślunku, żeby... – Daj spokój pomyślunkowi. Technicznie? – Dałby radę, ale... – Mógł po cichu sprzątnąć Kozlova. Może nie najłatwiejsze, ale całkiem możliwe. Nie potrzebował całej tej... oprawy. Jednak chciał czegoś więcej. Chciał się pokazać. – W porządku. Teoretycznie to mógłby być Wilkes... – Chce władzy. Kontroli. Uderza mu do głowy. Rzuca wyzwanie FBI. Stawia niemożliwe żądania. Rozgrywa swoją grę. I wygrywa. Jest kimś. Nareszcie. Evelyn westchnęła i pokręciła głową. – Skurwysyn. Musimy go znaleźć, co nie będzie łatwe. – Jack mówi, że znasz jego nazwisko. Prawdziwe. W czymś to pomoże? – Uczyłam go różnych rzeczy. Jeśli używa nazwiska, to nie swojego, a jeśli swojego, będzie to ślepy trop. Nawet przy najlepszej dla nas możliwości – że zapomniał wszystkie moje nauki i mieszka pod swoim prawdziwym nazwiskiem – nie możemy się tam po prostu pokazać. Poszukam i powiem wam, co mi się uda
znaleźć, ale w tej chwili... – machnęła ręką w kierunku okna – ... jest gdzieś tam i przymierza się do następnego uderzenia. Musimy się domyślić, co to będzie. – Może już wiemy – opowiedziałam jej o pociągu i zapowiedzi morderstwa w Zachodniej Wirginii. – Spieprzył pociąg – stanowczo oznajmiła Evelyn. – Mnie bardzo się podoba twój pomysł, Dee. Zapowiadasz coś, robisz, ale następnej obietnicy już nie spełniasz. FBI lata w kółko jak kura z obciętym łbem. Świetny chwyt – i ja tak właśnie bym zrobiła. Ja, Jack, ty, moglibyśmy wyciąć taki numer, nie przejmując się, że ktoś uzna, że coś nam nie wyszło. Ale Wilkes? Mowy nie ma. – Podniosła trzy palce. – Po pierwsze, myśli jednokierunkowo. Po drugie, brak mu pomysłowości. Po trzecie, ma ego jak balon. – Jak balon? – spytałam. Jack chrząknął. – Nakłujesz i po nim. – Coś mu nie poszło w pociągu – powtórzyła Evelyn. – Mniejsza z tym, co, bo liczy się tylko to, że w tej chwili jest wkurwiony jak jasna cholera. Będzie na tej paradzie i uderzy, a jeśli FBI to potwierdza, to uważam, że powinniśmy tam być. – Po co? – żachnął się Jack. – Igła w stogu siana. – Zgoda – powiedziałam. – Wiesz jak najlepiej ją znaleźć? Magnes. – Chyba nie chcesz powiedzieć... – Że sami ją wyciągniemy? To właśnie chcę powiedzieć. – Powiedzmy sobie wyraźnie, że ty się nie nadajesz na następną ofiarę. Już chciałam jakoś skomentować długość i złożoność tego zdania, ale wyraz oczu Jacka powiedział mi, że to nie jest dobra chwila. – Jack ma rację – odezwała się Evelyn. – Wilkes ma swój plan i wszystkie role, w jakich mogłabyś wystąpić, zostały już obsadzone. Musimy założyć przynętę, której jeszcze nie ma, a której nie będzie mógł się oprzeć. Spojrzała pytająco na Jacka. – Bo zna Jacka? I nie odmówi sobie przyjemności załatwienia kumpla-zawodowca? – Minęło już dwadzieścia lat. Trochę wysiłku, a mowy nie ma by rozpoznał Jacka. Natomiast natychmiast zobaczy, kogo mu brakuje do kolekcji. Twardziela. Jack prychnął. – Przecież wiesz, o co mi chodzi. Motor, hełm, mięśnie na wierzchu, ile razy to już odgrywałeś? W tej chwili miliony takich facetów odgrażają się w barach, jak to załatwią tego całego Helter Skeltera, jak im tylko stanie na drodze. Podstaw mu takiego, niech sytuacja sugeruje, że będzie łatwo, a skorzysta z okazji. Żeby pokazać, że nikt nie jest bezpieczny. I żeby znowu nadmuchać swoje ego po wtopię z pociągiem.
CZTERDZIEŚCI TRZY Czekała nas pięciogodzinna jazda, nie mieliśmy czasu zatrzymywać się na lunch, więc wzięliśmy na drogę kanapki. Mieliśmy już bardzo niedaleko do Zachodniej Wirginii, gdy trzeba było zajechać na stację, aby zatankować, a Jack mógł skorzystać z toalety. Zerknęłam tęsknie na sklepik, gdzie były słodycze, ale miałam ważniejszą sprawę do załatwienia, gdy zostanę sam na sam z Evelyn. Poczekałam, aż Jack pójdzie zapłacić za benzynę, potem przesunęłam się na środek i nachyliłam do przedniego fotela pasażerskiego. – Przypuszczam, że po tym, co się dzisiaj stało, twoja oferta już nie obowiązuje. – Bo miałaś mnie na muszce? Uważam to za konieczny i ważny szczebel w rozwoju relacji z dobrym uczniem. Jestem pewna, że dam ci powód, byś zrobiła to raz jeszcze, a jeśli nie dam, będzie to znaczyło, że nie bardzo mi już na tobie zależy. – Aha. Wróciłam do dawnej pozycji, a wtedy spojrzała na mnie nad zagłówkiem. – Czyżbym słyszała rozczarowanie w głosie? Tylko mi nie mów, że masz nadzieję, iż wycofam swoją propozycję, bo wtedy decyzja nie będzie twoja. Oczekuję od ciebie czegoś więcej, Dee. – Chwilę wpatrywała się we mnie badawczo, a potem się uśmiechnęła. – A może był to tylko dobry pretekst, żeby poruszyć sprawę, skoro ja tego nie robiłam? – Chciałam sprawdzić i tyle. Czy dalej ważna. – Ważna, a skoro nie powiedziałaś zdecydowanie „nie”, zakładam, że ciągle się zastanawiasz, co z mojego punktu widzenia jest dobre. Jeśli ta propozycja nie odpowiada twoim gustom, to mam jeszcze inne. Kogoś z twoimi talentami szkoda na likwidowanie mafijnych śmieci. Gdy nie odpowiadałam, nachyliła się jeszcze odrobinę i powiedziała z naciskiem: – Nadio, daję ci okazję, byś naprawdę zaspokoiła swoje pragnienie. Pragnienie, by usuwać łudzi, co do których nawet ja bym się zgodziła, że nie zasługują na to, by stąpać po ziemi. Zauważyłam to przejście z „Dee” na „Nadia”. Delikatne przypomnienie, jak wiele o mnie wiedziała. Gdybym jej coś o tym wspomniała, powiedziałaby, że to tylko przejęzyczenie. Spokojnie jak tylko potrafiłam, rzekłam: – Nie wykonuję samosądów. – Wiem, mówiłaś. Popatrzyłam przez okno, jak Jack zaczyna napełniać bak, a potem odwróciłam się do Evelyn:
– Ile będziesz z tego miała? – Swoją działkę, pieniądze nigdy nie zawadzą. – Siedziała teraz do mnie plecami i patrzyła w szybę. – Gdy wzięłam się za ten interes, myślałam tylko o trzech rzeczach: pieniądzach, władzy i szacunku. Dziewczyny takie jak ty, klasa średnia, urodzone już po tak zwanej rewolucji seksualnej, z dobrym wykształceniem i pracą dawniej zarezerwowaną dla mężczyzn, nie wiedzą jak to jest, chcieć tych wszystkich rzeczy i wiedzieć, że szansę masz jak śnieżka w piekle. Musiałam walczyć tak, że nawet nie jesteś w stanie sobie tego wyobrazić. Wygrałam, ale było mi mało. – Długa pauza, podczas której także i ona wpatrywała się w Jacka. – Powiada się, że człowiek zyskuje nieśmiertelność w dzieciach. Ja nie mam żadnych. Nigdy zresztą nie chciałam. Natomiast mam uczniów. Dostaję surowy materiał, a robię z niego coś naprawdę godnego uwagi. – I tego chcesz ze mną. Uczynić mnie lepszą. Śmiech tak ostry, że mnie zaskoczył. – I co, dla ciebie to obrzydliwy pomysł, tak? Możesz sobie grać zimną profesjonalistkę, którą gówno obchodzi, co inni o niej myślą, ale przecież i ty masz ego, jakieś ambicje, pragnienia. Tyle że bardzo dobrze to kryjesz, co przypomina mi pewną osobę. – Jack szedł właśnie do ubikacji. – Nie, Nadio, nie zrobię cię lepszą. Natomiast dam ci sławę, zrobię cię legendą. Znajdziesz się w takim punkcie, że będziesz mogła robić tylko to, co naprawdę będziesz chciała, i nic więcej. Patrzyłam, jak Jack do nas wraca. – Widzisz, ciągle jest ze mną – powiedziała Evelyn. – Nie zniszczyłam go. Nie zrobiłam go nikim, kim nie chciał być. Nie trzyma się mnie tylko dlatego, że czuje się zobligowany. Dobrze wiesz, że tak by nie robił. Skoro jestem dostatecznie dobra dla niego... Jack wsadził głowę do samochodu i popatrzył na nas, jakby słyszał, o czym mówiłyśmy. Kiedy obchodził wóz, Evelyn mruknęła: – Zastanów się, Dee. I nikt cię nie pogania. Przez dobrą godzinę stałam przed oknem na czwartym piętrze i przyglądałam się paradzie. Aby zabić czas, przebiegałam w myśli tabele balistyczne, przeliczając odległość, prędkość, trajektorię, poprawkę na wiatr, żeby być pewną, że niczego nie zaniedbałam. Wolałabym być w którymś z wyższych budynków, ale jeśli SWAT [Special Weapons and Tactics, amerykańska policyjna brygada antyterrorystyczna.] rozstawiła snajperów, to na pewno tam się znajdowali. A nawet gdyby nie, to i tak zbada wszystkie miejsca, z których skorzystałby Wilkes, gdyby sam chciał wystąpić w roli snajpera. Musiałam się zatem zadowolić pośledniejszym rozwiązaniem.
Sytuacji nie polepszało to, że strzelać trzeba było z pozycji stojącej; im wyżej trzymasz broń, tym mniejsza stabilność. Idealnie byłoby leżeć na brzuchu, ale to nie wchodziło w rachubę, gdyż okno było cztery stopy nad ziemią. Każdy podręcznik Strzelca wyborowego poradziłby, żeby z dostępnych materiałów wznieść wysoką na cztery stopy platformę. Świetna sugestia, ale wtedy gdy należysz do grupy SWAT, nie zaś kiedy jesteś zawodową morderczynią, która nie może po sobie zostawiać śladów i w każdej chwili musi być gotowa do ucieczki. Będę więc strzelała na stojąco. Pozycja nie tylko niestabilna, ale też trudna do utrzymania przez dłuższy czas. Ponieważ jednak nie raz już tak bywało, więc większość treningów prowadziłam w takiej postawie. Żeby poprawić stabilność, korzystałam z temblaka. Aby zmniejszyć ryzyko zauważenia mnie przez uczestników parady przy tak niedużej odległości, na głowie miałam pozbawiony kształtu kapelusz z obwisłym rondem. Zwisająca z niego woalka ocieniała mi twarz, dobrze pasując do ciemnego stroju. Stałam za zasłoną z ciemnej siatki przeciw komarom, żeby jeszcze bardziej zamaskować sylwetkę. Szybę wycięłam. Otwarte okno zawsze budzi podejrzenia, nie mówiąc o hałasie tłuczonej szyby; kiedy okno jest zamknięte, odruchowo się przyjmuje, że wszystkie szyby są na miejscu. Widziałam w tłumie kapelusz Evelyn; różowy i staromodny. Byłam pewna, że jest to dla niej podobna tortura jak dla mnie usztywniony push up, a spojrzenie, jakim mnie obdarzyła, gdy go dla niej znalazłam, dało mi poczucie małej zemsty. W ten sposób łatwo ją było zobaczyć, a tylko to się liczyło. Musiałam móc ją odnaleźć w ułamku sekundy, gdyż uwagę miałam skupioną przede wszystkim na naszej przynęcie, Jacku. Nie mógł mieć na sobie czegoś tak widocznego jak różowy kapelusz. Na szczęście nie trzeba było się specjalnie rozglądać, gdyż siedział w kawiarnianym ogródku przy stoliku, popijając piwo i czytając magazyn motocyklowy. Gdyby przyciągnął uwagę kogoś, kto mógłby być Wilkesem, miał złożyć gazetę, wstać od stolika i wejść w uliczkę, znajdującą się dokładnie na linii mojego strzału. Gdyby Evelyn pierwsza dostrzegła Wilkesa, to ona miała dać znak Jackowi, który miał się do niego zbliżyć, zarazem pamiętając, aby nie zniknąć mi z oczu. Wilkes mógł sam wystąpić w roli snajpera, ale Evelyn stanowczo stwierdziła, że jest beznadziejny w strzelaniu na dystans. Poza tym, jeśli chciał odzyskać twarz w oczach FBI, to strzelanie z daleka byłoby mało honorowe. Na wszelki jednak wypadek wybrałam miejsce znajdujące się dostatecznie daleko od wysokich budynków. Coś nagłe załomotało mi nad głową. Pierwszą reakcją był skurcz w dołku i wizja Wilkesa stojącego w oknie nade mną i mierzącego w Jacka. Drugą reakcją był stłumiony śmiech. Nie było wyższego piętra, tylko stromy dach i wysoki gzyms, nienadający się do strzelania.
Z góry dobiegł chrzęst żwiru pod stopą. Skarciłam samą siebie. Nerwy są największym wrogiem snajpera. Wystarczy lekkie drżenie, a może schować karabin do futerału. Sprawdziłam puls, normalny; dobrze. Koncentracja. Skrzyp klapy prowadzącej na dach. Może się przesłyszałam, ale musiałam sprawdzić, żeby nie ryzykować bezpieczeństwa mojego stanowiska. Ostatni raz spojrzałam na Jacka, potem na zegarek. Sześć minut do rozpoczęcia parady. Odłożyłam karabin, zdjęłam temblak i przykryłam swój sprzęt brezentem. Wyciągając pistolet, przypomniałam sobie, jak Evelyn opisywała Wilkesa: pod sześćdziesiątkę, sześć stóp jeden cal, grubokościsty. Reszta się nie liczyła: bez trudu mógł zmienić kolor włosów i oczu, mógł się postarzyć i zrobić tęższym, ale już nie młodszym czy chudszym. Właściwie dopiero teraz uświadomiłam sobie doniosłość sytuacji. Do budynku wślizgiwał się może Wilkes, Helter Skelter. Mój obiekt. Pamięć przerzuciła mnie znowu do opery, gdy tak byłam pewna, że go dopadniemy, i znowu poczułam to osobliwe podniecenie – antycypacja, ale pełna spokoju. Wyczulone zmysły, napięte mięśnie, puls rytmiczny; wszystko jak być powinno. Wiedziałam, kogo chciałabym na muszce za oknem, ale nie byłoby w tym nic emocjonalnego. Cel zbyt daleki, działania zdominowane przez anonimowość procedur. W strzelaniu z daleka lubiłam tę całkowitą kontrolę nad sytuacją, ale brak było owego poczucia, że za chwilę zobaczę twarz ofiary, posłyszę westchnienie zaskoczenia, poczuję zapach trwogi. Skrzypnął rozluźniony szczebel drabinki i wyobraziłam go sobie, zastygniętego w pół ruchu, gdyż w ciszy było to jak wystrzał. Nasłuchuje teraz jakiejś reakcji z dołu, a potem znowu zacznie schodzić, wolniej, gdyż teraz będzie wcześniej próbował każdy stopień. Na samym dole będzie miał kawałeczek do moich drzwi, ruch klamki... Szczęknięcie skobla. Dobrze. Rozejrzyj się po korytarzu. Upewnij się, że nikogo nie ma, a potem... lepiej zamknij za sobą drzwi. Stuknięcie. Cisza. Jest w korytarzu. Nasłuchuje. Ani śladu Federalnych; nawet gdyby wystawili tu czujkę albo snajpera, nie mieliby powodu, żeby zachowywać się cicho. Nic nie słysząc, Wilkes dalej ruszy w poszukiwaniu dobrego okna, a to było tutaj, w moim pokoju. Poprawiłam palce na rękojeści i się uśmiechnęłam. Trzy minuty ciszy. Ciągle nastawia uszu? Nie był chyba nerwowy, ale kto wie, czy napięcie nie zaczynało na niego działać. Kolejne dwie minuty i
skrzypnięcie podłogi. Ciągle obawia się jakiejś niespodzianki? Znowu skrzypnięcie. Za kilka sekund będzie przy moich drzwiach... Cisza. Ze swego miejsca nie mogłam przegapić nikogo, kto mijał drzwi. Więc gdzie się podział? Ostrożność ostrożnością, ale taka powolność? A może to ktoś z ochrony budynku? Jeśli w korytarzu nie było Wilkesa, wówczas w niebezpieczeństwie był Jack, gdyż miałam go kryć. Wzrok przenosiłam z drzwi na okno i z powrotem. Tylko kilka sekund. Niech ten ktoś minie drzwi i idzie dalej. Boże, ależ pragnęłam, by tak zrobił. Wpatrywałam się w drzwi, czekając, aż mignie cień. Opuściłam lufę na wysokość nóg. Nie, zbyt ryzykowne, mogę trafić w tętnicę udową. W ramię? Tak bym zrobiła z Wilkesem, ale z policjantem? Czy w ogóle mogę strzelać do gliniarza? Cisza za drzwiami? Czeka na wsparcie? Jeśli tak, to mogę się podsunąć do drzwi i... I co? Wyskoczyć przez okno? Schowam się. Mogłabym za drzwiami... Przez otwór drzwi przesunął się cień. Zobaczyłam brudny but i rękę w znoszonej skórzanej kurtce. Jakiś tajniak? Stałam pod ścianą i czekałam, aż wejdzie. Wtedy zwalę go na ziemię i wyduszę z niego... Cień przesunął się dalej. W szczelinie zobaczyłam młodego, może dwudziestoletniego mężczyznę w kiepsko leżącym ubraniu, sugerującym wyprzedaż. Nerwowo zerknął w kierunku drzwi, ale poszedł dalej korytarzem. To zasadniczo mógłby być tajniak, ale wtedy powinien był dokładnie zbadać pokój. Patrzyłam, jak sunie korytarzem, zaglądając do jednych pokojów, ignorując inne, wszystko raczej na łapu-capu. Nie gliniarz, lecz ćpun, który, wystraszony wszechobecnością policji, szukał jakiegoś spokojnego miejsca, żeby dać sobie w żyłę. I to wszystko z powodu jakiegoś gnoja, który pewnie nawet nie zwróciłby uwagi na mnie stojącą z karabinem przy oknie? Przełknęłam wściekłość, upominając siebie, że mam ważniejsze rzeczy do zrobienia. Kiedy postać znikła na końcu korytarza, skoczyłam do okna i zobaczyłam... pusty stolik. Rzuciłam się po karabin, podskoczyłam z nim do okna, natychmiast mierząc w uliczkę. Pusta. Ze swego miejsca widziałam ją całą. Przeciągnęłam lufą od jej wylotu do stolika, ale Jacka nigdzie nie było. Kelnerka trzymała w ręku niedopitą szklankę piwa i wycierała blat. Z łomoczącym sercem poszukałam w tłumie kapelusza Evelyn. Szybko ją znalazłam, więc z mniejszym pośpiechem zaczęłam szukać brązowej peruki Jacka, brodatej twarzy i skórzanej kurtki. Była ogólna przepychanka, gdyż ludzie uciekali na chodnik, słysząc odgłosy nadciągającej muzyki.
Kątem oka dojrzałam, że Evelyn spogląda w górę, więc pomachałam do niej. Przesłoniła oczy dłonią, wzięłam szmatę do czyszczenia broni, najjaśniejszą tkaninę, jaką miałam pod ręką, pomachałam nią i wskazałam w kierunku stolika Jacka. Zobaczyła puste krzesło i natychmiast zrozumiała. Zrobiła ruch kciukiem do ziemi, potem wskazała mnie i powtórzyła ten sam gest. „Zejdź”. Zawahałam się. Stąd lepiej widziałam, ale potem zrozumiałam: skoro ona na mnie spogląda, to samo na pewno robił Jack. Upewni się, że stoję w oknie, zanim zrobi ruch w kierunku Wilkesa. Skoro nie byłam gotowa, lepiej, żeby mnie nie zobaczył i zorientował się, że coś jest nie tak. Z jednym okiem i rewolwerem skierowanym na drzwi, natężając słuch, zdjęłam brezent i zapakowałam swoje rzeczy do plecaka, karabin tylko rozładowałam i przewiesiłam przez ramię, gdyż rozkładanie byłoby za głośne i zbyt czasochłonne. Teraz podskoczyłam do drzwi i ostrożnie wyjrzałam. Pusto. Pauza, głęboki oddech, jeszcze jedno spojrzenie i byłam na korytarzu. Czujna, skupiona zeszłam na parter i do tylnego wyjścia. *** Nigdy nie powinnam była odejść od tego okna. Przenigdy. W głowie łomotało mi to zdanie, a ja wiedziałam, że gdybym nie odeszła, byłabym widoczna. Gdy się zorientowałam, że to tylko ćpun, było już za późno. Powinnam była mieć plan zapasowy, z góry powiedzieć im, że jeśli będę musiała odejść, to nakleję na zewnętrzną framugę taśmę, aby Jack wiedział, że nie jest chroniony. Wyjrzałam na uliczkę na tyłach. Jeszcze w biegu zdjęłam plecak; teraz pospiesznie starłam makijaż z twarzy, a karabin i plecak wepchnęłam za kubeł na śmiecie. Zatrzymałam się na rogu promenady, którą przetaczał się tłum. Przede mną właśnie maszerowała pośród okrzyków uczniów i absolwentów ekipa pływaków w obcisłych strojach i z gęsią skórką od chłodu. Na mojej twarzy musiały zostać resztki kredki, ale żadne spojrzenie nie zatrzymywało się na mnie na dłużej. Skoro na ulicy pełno było półnagich mężczyzn, kobieta ze śladami farby na twarzy nie wydawała się ekscentryczna. Usiłowałam wypatrzyć w tłumie różowy kapelusz i chyba po raz pierwszy w życiu żałowałam, że nie jestem w szpilkach czy chociażby na koturnach. Kiedy Jack sprzeciwił się komórkom, trzeba było ustalić sposób na alarmową komunikację. – Nienawidzę planów zapasowych – żachnęła się Evelyn. – Wtedy mniej się
przykładasz do wykonania planu podstawowego. Może i miała rację, ale w obecnej sytuacji plan awaryjny nie byłby zapasowym wyjściem, lecz siatką bezpieczeństwa. Parada powinna się chyba już niedługo skończyć. Czy było już po wszystkim? Tak, jeśli gdzieś leżała niezauważona przez innych ofiara. Może FBI miało rację i jednak na paradzie do niczego nie dojdzie. Może Wilkes nie spostrzegł Jacka. Albo dostrzegł, ale postanowił uderzyć gdzie indziej. Na szczęście Jack był uzbrojony i wiedział, co się dzieje. Musiałam więc tylko... Tam! Po drugiej stronie ulicy brodata twarz, skórzana kurtka, przed Jackiem jakaś podpita grupka. Jak mam się teraz tam przedostać, kiedy środkiem przetacza się parada. Puścić się biegiem: to było jedyne rozwiązanie, chociaż instynktownie wzdragałam się przed czymkolwiek, co przyciągałoby uwagę. Mocno pracując łokciami, zaczęłam się przebijać przez tłum, mrucząc, że ktoś tam na mnie czeka i gęsto przepraszając. Może ułatwiły to ślady na twarzy, ale udało mi się przedrzeć. Stanąwszy na krawężniku, kołysałam się na piętach i czekałam na odpowiednią chwilę. Zanurkowałam między klubem fotograficznym a zespołem drewnianych instrumentów dętych. Kiedy przebiegałam, dojrzałam starszego mężczyznę, mniej więcej sześćdziesiąt lat, sześć stóp, grubokościsty. Natychmiast wiedziałam, że zyskałam to, czego nie udało się Jackowi: ściągnęłam na siebie uwagę mordercy. Serce załomotało mi o żebra. Wilkes. Tuż obok. Muszę go pociągnąć za sobą. Ledwie błysnęła ta myśl, serce załomotało jeszcze szybciej. Zwabić go. Upewnić się, że to na pewno on. Niech będzie przekonany, że to on jest panem sytuacji; supermyśliwy na tropie bezbronnej ofiary. A potem... Uśmiechnęłam się do siebie. Wskoczyłam na przeciwległy krawężnik i zaczęłam się przepychać między ludźmi. Pójdzie za mną? Jak zauważyła Evelyn, miał już na rozkładzie kobietę w moim wieku. Ale gdyby nastręczyła się łatwa okazja? Niemal gwarantująca łatwy sukces? Musiałam to uczynić tak kuszącym, aby trudno się było oprzeć. Wprawdzie bardzo chciałam spojrzeć na jego twarz, aby sprawdzić reakcję, ale się nie ośmieliłam. Zamiast tego, z podniesioną głową, stanowczym krokiem zmierzałam na wyobrażoną randkę. Gdy znalazłam się na jego wysokości, chęć była tak silna, że wręcz zmusiłam się, by spojrzeć w przeciwnym kierunku. I dobrze. W witrynie zobaczyłam swoje odbicie, które zmierzyłam krytycznym wzrokiem, jednocześnie za sobą szukając tej jedynej interesującej mniej w tej chwili twarzy. Wpatrywał się, oceniał, kalkulował... Zdusiłam dreszcz podniecenia, ręka pomknęła do kieszeni i zamknęła się na
kolbie. Skręciłam w lewo w malutką przecznicę.
CZTERDZIEŚCI CZTERY Kiedy przyjechaliśmy wczesnym popołudniem, Jack i Evelyn zrobili rekonesans, oceniając wszystkie ulice, uliczki i zaułki. Zajęta urządzaniem stanowiska, zdążyłam tylko ustalić dwie drogi odwrotu, na wypadek gdybym musiała się wycofywać w pośpiechu. To miało wystarczyć. Obie drogi znajdowały się po przeciwnej stronie ulicy i szansa wciągnięcia tam Wilkesa była równa zeru. Nie pozostawało mi więc nic innego niż zrobić to, czego nienawidziłam: skręcić w pierwszą uliczkę, która się nadarzy, nie wiedząc, co mnie w niej czeka. Skręciłam i jedyne o czym myślałam, to dotrzeć do następnej przecznicy... tak szybko, jak tylko potrafię. W ciągu tych trzydziestu sekund Wilkes wynurzy się zza rogu i bez najmniejszego trudu będzie mógł mnie zastrzelić od tyłu. Nic na to nie dało się poradzić, co najwyżej mogłam się przekonywać, że takie rozwiązanie nie miało sensu. Z tyłu strzelają tchórze i to na pewno nie mogło zrobić wrażenia na FBI. A poza tym, skoro uprzedził policję, ryzykowne byłoby szwendanie się z rewolwerem przy sobie. Za mną rozległ się chrzęst stóp. Nie zmieniałam kroku; przyspieszę i natychmiast będzie wiedział, że go usłyszałam. Jeszcze tylko kilka jardów. Na rogu szybko rzuciłam wzrokiem w obie strony; trzeba było odciągnąć Wilkesa jak najdalej od tłumu. Skręciłam w prawo, gdzie raptem o kilkanaście stóp miałam kolejną przecznicę. Kilka kroków i byłam już w połowie drogi. Osoba idąca za mną poruszała się wolniej niż przypuszczałam. Ostrożność? Czy to może wcale nie Wilkes? Byłam przekonana, że to on, ale przecież nie mogłam zastrzelić jakiegoś niewinnego, przypadkowego przechodnia. Może to jeden z tych, którzy lubią dopaść kobietę na uboczu. Może Jack albo Evelyn, albo jakiś policjant, w którym wzbudziłam podejrzenie. Może jakiś podpity student, który poczuł parcie na pęcherz. Jeśli ten ostatni, to z góry go przepraszałam za to, co zamierzałam zrobić, i miałam nadzieje, że jego zwieracze to wytrzymają. Na rogu wykręcę i przywrę do ściany z wyciągniętą bronią. Pojawi się Wilkes i... Nie miałam w co wykręcić. To, co uznałam za przecznicę, było w istocie wnęką drzwiową, na tyle płytką, że niepodobna było się w niej schować. Wzrok natychmiast pomknął dalej, raptem kilkanaście stóp i prawdziwa przecznica; jak dalece mogłam ocenić, nie był to ślepy zaułek. Jednak Wilkes był za blisko, nie da mi tam dojść. Pozostawała tylko ucieczka. Zacznę biec i będzie wiedział, że się zorientowałam. Wycofa się jak każdy
dobry zawodowiec. Ucieknę i go stracę. Patrzyłam przed siebie i wiedziałam, że tak powinnam postąpić. Uciec i spróbować raz jeszcze. Wszystko we mnie buntowało się przeciw temu. Umykać jak tchórz? Jak bezbronna trzynastolatka? Uciec i sprawić, że zamiast mnie zginie jakaś inna osoba? Nigdy więcej. Nigdy. Wiedziałam, jakie mam szanse; były średnie, może nawet niewielkie, ale miałam tylko jeden wybór. Zwolniłam. Chrzęst żwiru za mną. Zaraz za mną. Obróciłam się. Wilkes był bliżej, niż się spodziewałam. Nad głową zobaczyłam wzniesiony drut. Nasze oczy spotkały się; w jego wzroku zamigotało zdziwienie i rozczarowanie. Wskoczył za mnie i drut opadł. Na błysk metalu przez króciutką chwilę poczułam dźgnięcie dzikiej trwogi, gdyż zobaczyłam nóż, nie garotę. Ręka zacisnęła się na glocku i wtedy poczułam szarpnięcie. Zaczęłam wydobywać pistolet, ale w mózgu krzyczało „Za późno!”, więc zostawiłam go w kieszeni. Obie ręce wzleciały do góry wierzchem dłoni na zewnątrz i ochroniły krtań, zanim drut zaczął się zaciskać. Wbił się w skórę i lekko jęknęłam. Instynktownie odpychałam ręce, ale drut wrzynał się tym głębiej. Przez ułamek sekundy zastygliśmy w niezdecydowaniu, obie pary rąk zajęte. W pierwszym odruchu chciałam wierzgnąć do tyłu, ale stopa tylko drgnęła i nie oderwała się od ziemi. Kopnę i stracę równowagę, a wtedy mogę wypuścić drut, a ten natychmiast przetnie mi tchawicę i tętnicę szyjną. Otworzyłam prawą rękę; strumyk krwi spłynął mi na przegub, dłoń się uwolniła. Drut się rozluźnił. Wilkes liczył, że w ten sposób stracę równowagę. Zamachnęłam się do przodu zgiętą ręką i zdzieliłam go łokciem w brzuch. W tym samym momencie pchnął mnie kolanem i poleciałam do przodu. Dobrze, szarpnę drut, podczas gdy on zatoczy się do tylu. Sądząc po stęknięciu, uderzyłam go mocniej, niż myślałam. Wypuścił garotę, a ja upadłam na twarz. – Ej!!! Okrzyk, któremu towarzyszył tupot biegnących stóp. Młodzieńcze głosy. Wiele stóp. Nie zważając na nie, przetoczyłam się na plecy, wyciągając glocka. Nachylający się nade mną Wilkes zastygł w pół ruchu, słysząc głosy i kroki. I znowu nasze oczy się spotkały, ale w jego wzroku były tym razem rozczarowanie i wściekłość. Odwrócił się w chwili, gdy lufa wyskoczyła z kieszeni i skierowała się w jego plecy. Usiłował biec, ale zatoczył się, jakby ciągle odczuwał skutek ciosu. Jakiż łatwiutki cel. Poczułam leciutki dreszczyk ekscytacji. Palec na spuście... W polu widzenia pojawiła się para nóg. – Hola!
Mój wybawca odskoczył do tyłu, ale ciągle pozostawał na linii strzału, a Wilkes... znikł za rogiem. Chciałam się poderwać, ale chwyciły mnie jakieś ręce. – Już go nie ma. Spoko. Uciekł. Szarpnęłam się, gotowa odepchnąć chłopaka i skoczyć za Wilkesem, ale wtedy zobaczyłam oczy pełne przerażenia i jego niewinny wzrok podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Straciłam okazję. Teraz leżałam na ziemi, z pistoletem w ręku, ręce miałam zakrwawione, a dokoła szczeniaki przekonane, że uratowały mnie przed morderstwem. Musiałam to dobrze rozegrać, bezpiecznie się wydostać i dopiero potem znowu wziąć się do Wilkesa. Znajdę go jeszcze raz i nie pozwolę zabić kolejnej osoby zamiast mnie. Popatrzyłam na broń rozszerzonymi oczyma, jakbym była zdumiona tym widokiem. Potem cofnęłam się pod ścianę i objęłam kolana, pilnując, aby cała krew znalazła się na spodniach, a nie na ziemi, gdzie mogłaby ją znaleźć ekipa śledcza. Jeden z chłopaków przyklęknął przy mnie i położył mi rękę na ramieniu. – Teraz jest już pani bezpieczna – powiedział. – Wezwaliśmy policję. Zaraz tu będzie. Poderwałam głowę i wcale nie musiałam udawać reakcji. Rozpaczliwie szukałam jakiejś wymówki i jedna natychmiast się nasunęła. – Nie – krzyknęłam i zaczęłam wstawać. – Tylko nie policja. To... to mój dealer. Umówiłam się tu z nim. Mam przy sobie... Nie, nie mogę. – W porządku. Tym się nie będą interesować. – Nie, mój Boże, ja... Nie, nie mogę. Gdyby mój mąż... Usiłowali mnie uspokajać, z głębi uliczki ktoś zawołał, czy potrzebna karetka, a w zamieszaniu, które nastąpiło, wepchnęłam do kieszeni drut garoty, ostatnim spojrzeniem obrzuciłam miejsce, czy coś nie zostało, przepchnęłam się i rzuciłam do ucieczki. Pobiegłam tą samą drogą, co Wilkes, modląc się, by ugrzązł w jakimś ślepym zaułku czy tłumie i szukał teraz innej drogi odwrotu. Ledwie minęłam narożnik, usłyszałam chrzęst żwiru pod stopą. Przede mną? Za mną? Niepewna rozglądałam się we wszystkie strony, gdy w czubek głowy uderzył mnie kamyk. Na dachu piętrowego budynku stał Jack. Pokazał najbliższe zejście przeciwpożarowe. Potrząsnęłam głową i dalej ścigałam Wilkesa, tak zaprzątnięta zadaniem, że widząc Jacka zbiegającego błyskawicznie zejściem pożarowym, nie pojęłam, o co chodzi, dopóty nie chwycił mnie za ramię, gdy przebiegałam obok drabinki. Złapał mnie tak mocno, że palce zostawiły siniaki na ramieniu, i gwałtownie pociągnął w górę. Zbyt zaskoczona, by się opierać, zaczęłam się wspinać, nogą szukając następnego szczebla, zanim dobrze stanęłam na niższym, a gdy znalazłam się na górze, przetoczyłam się przez krawędź dachu i upadłam na wznak.
– Wilkes – wykrztusiłam. – Pró... – Widziałem. – Trzeba... – Uciekł. – Muszę go znaleźć – dyszałam, a serce galopowało jak szalone. – Zanim zabije kogoś innego. Zanim ucieknie. Zaczęłam się podnosić. Jack postawił mi stopę na brzuchu i się nachylił. – Uciekł. Goniłem, ale go zgubiłem. Myślisz, że inaczej byłbym tutaj? – Nie rozumiesz, muszę... – Rozumiem, kurwa, aż za dobrze. Nic nie musisz. Wściekłość w jego oczach sprawiła, że włosy zjeżyły mi się na karku, i niemal się poddałam, ale kiedy wyobraziłam sobie, jak Wilkes ucieka, wymyka się nam... Jack nie miał racji. Nie rozumiał, a ja nie zamierzałam spokojnie tutaj siedzieć, nawet jeśli to on tak kazał. Udałam, że się uspokajam, zdjęłam z siebie nogę Jacka, ale kiedy szykowałam się do nagłego skoku, zobaczyłam metaliczny błysk i wymierzony we mnie pistolet. Gdybym miała coś w pęcherzu, pewnie bym teraz popuściła, nie dlatego, że patrzyłam w wylot lufty, lecz dlatego, że po drugiej stronie był Jack. I celował mi prosto w twarz. Przez jedną straszliwą chwilę myślałam, że zostałam wciągnięta w pułapkę. Że Jack w tym siedzi i pomaga Wilkesowi. – Już za późno, Nadio. Posłuchaj. – Dość już się ciebie nasłuchałam... – Nie mnie. Słuchaj. Na dach docierał jakiś gwar, ale nie mogłam odróżnić dźwięków ani słów. Dopiero po chwili wyłuskałam rozkazujące okrzyki policjantów. – Zostajesz? – spytał. Kiwnęłam głową, a on opuścił broń. Przełknęłam ślinę i zapanowałam nad myślami. – Przepraszam, że zeszłam ze stanowiska. Uwierz mi, to nie tak, że chciałam biec za nim, a ciebie zostawić bez ochrony. – Wiem od Evelyn. – Usłyszałam, jak ktoś schodzi z dachu, więc musiałam odejść od okna, a jak wróciłam, ciebie już nie było i Evelyn pokazała... – Mniejsza z tym. Zmiana planu. Wiadomo. Ale to... – Ruchem głowy wskazał fatalną uliczkę. – Zwabiać go? Beż żadnej ochrony? – Nie było na to czasu. Szukałam ciebie, ale ściągnęłam jego uwagę. Wcale nie chciałam. Zobaczyłam ciebie, a wtedy on zobaczył mnie i... – Gdzie karabin?
Powiedziałam mu. – Zostań tu. – Zrobił ruch w kierunku drabinki, ale zatrzymał się i wpatrzył we mnie. – Masz zostać! Czy znowu będą kretyńskie gonitwy? W jego oczach jeszcze raz zamigotała wściekłość. – Zostanę. Przyrzekam. Kiwnął głową i znikł na drabince. *** Wrócił z przebraniem pasującym do campusu. Bluza z kapturem, spodnie khaki, czapka baseballowa, plecaczek. Gdy się przebrałam, upchnął w nim ubranie i perukę. Trzeba wyrzucić je gdzieś za miastem. Trochę poszorowałam czapką o żwir, żeby nie wyglądała jak nowa, potem usunęłam z twarzy resztki farby i wyczyściłam ręce najlepiej, jak mogłam. Przez cały ten czas Jack nie odezwał się ani słowem. Czułam, że wszystko się w nim gotuje, i wystarczy najmniejszy pretekst z mojej strony, a wybuchnie, więc i ja milczałam. Dopiero, kiedy zaczęłam czyścić dłonie, uznał moje istnienie, podszedł, niezbyt delikatnie chwycił za przedramię, by się dobrze przyjrzeć. – Dokładnie wyczyść. Trzeba zdezynfekować. To trochę potrwa. – Nie ma sprawy – odparłam i postanowiłam zaryzykować. Dobrze, zrobiłam źle, bardzo źle, ale musiałam wiedzieć, co właściwie. – Raczej nie zostawiłam żadnych śladów. Może jakąś kroplę krwi, ale musieliby bardzo dokładnie szukać. – Nieważne. Chodzi im o niego, nie o ciebie. – Był jakiś świadek? Nie mogli dobrze mi się przyjrzeć, głowę trzymałam pochyloną i... – Byłaś w przebraniu. – Nikt się nie zorientował, że jestem zawodowcem, jeśli o to ci chodzi. Ani Wilkes, ani te chłopaki. Wilkes tylko trafił na ofiarę, która się broniła. Nie zdążył zobaczyć pistoletu. Te uczniaki widziały, ale byłam ofiarą, broniłam się... – Mam oczy. Nieźle wyglądało. – Więc o co... – Evelyn wzięła twój karabin. Idziemy do samochodu. Wmieszamy się w tłum. Trzymaj się mnie. Zobaczysz gliniarza... – Zachowuj się normalnie – wpadłam mu w słowo. – Nie uciekaj ze wzrokiem, patrz prosto, może trochę zdziwiona, jak każdy, kiedy dookoła jest dużo policji. Wziął mój plecak i tak szybko ruszył do drabinki, że musiałam podbiec, żeby go dogonić.
CZTERDZIEŚCI PIĘĆ Dowiedziawszy się, że Wilkes jednak spróbował – chociaż niedoszła ofiara znikła – policja mogła zablokować drogi, ale niczego takiego nie widzieliśmy. W tłumie rozchodzącym się po paradzie myszkowali mundurowi, ponieważ jednak wycofaliśmy się tylnymi uliczkami, więc nie nadzialiśmy się na żadnych. Evelyn była już w samochodzie, mój karabin i resztę sprzętu schowawszy w bagażniku. Na nasz widok wysiadła od strony kierowcy, spojrzała na mnie i na Jacka, a potem wskazała mi miejsce obok niego, a sama przesunęła się do tylnych drzwiczek. Pokręciłam głową i wśliznęłam się na tylny fotel. Jack usiadł za kierownicą, nachylił się nad Evelyn i otworzył schowek na rękawiczki, z którego wyjął paczkę nawilżonych chusteczek i rzucił mi na kolana. – Wytrzyj ręce – polecił. – Przecież już... – Jeszcze raz. Włączył silnik, a Evelyn nachyliła się ku moim rękom. – Chryste, co się stało? Zerknęłam na Jacka. – Nic mi nie powiedział. Zjawił się w miejscu, gdzie na was czekałam, dał mi kluczyki, powiedział, gdzie schowałaś karabin i tyle go było. – Wilkes. Spiorunowała Jacka wzrokiem. – Jasne, to nic takiego, o czym warto mnie poinformować. – Znowu patrzyła na mnie. – Jak to było? Tylko od początku, proszę. Opowiedziałam jej. Pokiwała głową. – Teraz ma dwa zapowiedziane uderzenia nieudane. I na dodatek ofiara, która się wybroniła i dobrze go widziała. Pewnie na twój widok pomyślał, że nie będzie się tak bardzo troszczył, żeby ofiary odpowiadały różnym kategoriom demograficznym, skoro łatwy kąsek sam się nasuwa. – Zachichotała. – Ale teraz musi być wściekły. Jak jasna cholera. – I stracił inicjatywę. Trzeba go przytrzymać. Jeśli wykorzystamy to i sami uderzymy, skończymy z nim. Palce Jacka zacisnęły się na kierownicy. – Skończymy. Po staremu. Żadnych wyskoków. Metodycznie i starannie. – To nie był żaden wyskok, Jack. W lusterku pochwyciłam jego lodowate spojrzenie. – A co? Pościg. Wciąganie w zaułek. Mało cię nie zabił. – Miałam go. Jakbyś tam był, wiedziałbyś.
– Z miejsca, gdzie byłem, szanse pół na pół. – Trzy czwarte do jednej czwartej na moją korzyść. – OK. Dwadzieścia pięć procent, że zginiesz. Jasne, czemu nie. Nie wyjdzie? Kogo to obchodzi? Ciebie nie. – O co ci do diabła chodzi? W milczeniu wpatrywał się w szosę. – Pewnie, gęba na kłódkę. – Odpięłam pas i przesunęłam się na skraj siedzenia. – Jak masz coś do mnie, to niech ci starczy jaj, żeby to powiedzieć. Cisza. Wbiłam paznokcie w fotel. Większość facetów, jak im powiesz coś takiego, zareaguje. Nie Jack. Nigdy. – Zatrzymaj się – włączyła się Evelyn. – Ty i Dee musicie porozmawiać. Jechał dalej. – Jack! – Kiedy nadal nie odpowiadał, ze złością rzuciła się na podgłówek. – Dobrze, rób po swojemu. Dee? Kiedy następnym razem trafi się taka okazja, idź na całość. Ty bardziej chcesz go dopaść niż my, więc decyduj, jakie ryzyko gotowa jesteś podjąć, a my ci pomożemy... Jack tak gwałtownie szarpnął kierownicą, że poleciałam na drzwiczki. Samochód zjechał na pobocze. Jack wysiadł bez słowa i piaszczystą dróżką poszedł między rżyska. Evelyn obróciła się do mnie. – Idź. Więcej taka szansa się nie zdarzy. *** Zbrązowiałe, wyschnięte źdźbła kukurydzy szeleściły na wietrze, czekając na skoszenie przed przyszłorocznym zasiewem. Widziałam przez nie tył kurtki Jacka. – Jestem – powiedziałam. Nawet nie drgnął. Podeszłam i stanęłam przed nim. – Jestem – powtórzyłam. – Mów. Wpatrywał się w zachodzące słońce. – W porządku, nie chcesz gadać, chcesz tylko, żeby Evelyn się zamknęła. I wiesz co, Jack, mnie to odpowiada. Możemy sobie postać tutaj, udawać, że załatwiamy sprawę, a potem wrócić i powiedzieć jej, że już po wszystkim. Ale jak następnym razem będziesz chciał zrobić jedną ze swoich aluzji, to najpierw się zastanów, czy zamierzasz ją rozwinąć czy nie. Bo jak nie, to lepiej się zamknij i w ogóle nie odzywaj. Ledwie mrugnął powieką. Zerknął tylko na mnie. Zrozumiałam, że mamy sobie pomilczeć, co mi nie przeszkadzało. Byle się tylko nie kłócić. Po pięciu
minutach powiedziałam: – Wystarczy. Wracajmy. Zrobiłam dwa kroki i wtedy się odezwał: – Gdy tam nie poszło, co zrobiłaś? – Jak to? – Mogłaś uciekać. Dlaczego nie? Obróciłam się i spojrzałam na niego. – Uciekać? Żeby mi strzelił w plecy? – Nie miał broni. Dobrze wiesz. Za dużo glin dookoła. Nawet gdyby. Mogłaś. – Jak? Rzucić się w któreś okno? Podszedł bliżej. – Druga uliczka. O dziesięć stóp. Widziałaś. – Mnie się wydawało, że dalej. Dobrze, może to moja wina, ale w każdym razie nie było tak, że widziałam drogę odwrotu i ją zignorowałam. Jeśli o to ci chodzi. – Tak. O to. Wpatrywał się we mnie, a w jego wzroku widziałam, że przejrzał moje kłamstwo: widziałam i zignorowałam. Uciekłam ze spojrzeniem i ciągnęłam: – Zgoda, źle oceniłam sytuację i dałam się złapać. Spieprzyłam. Myślałam, że odwrócę się i mu przywalę, a tymczasem on był za blisko. Jack kiwnął głową, wpatrując się w kretowisko. Nie patrząc na mnie, powiedział spokojnie: – Przypuśćmy... Takie rozważania... Widzisz uliczkę. Wiesz, że dasz radę. Zrobiłabyś to? Chciałam skłamać, ale i tak wiedziałam, że zna odpowiedź. Lekko się zgarbiłam i odpowiedziałam: – Nie, gdybym widziała rozsądną szansę, że go złapię. – Rozsądną, to znaczy jaką? Większą od zera? Chciałam coś odwarknąć, ale opanowałam się i odrzekłam: – Rozsądne jest to, co za takie uznaję. Jak powiedziała Evelyn, to moje ryzyko. Tobie może się to nie podobać, ale jeśli nie narażam w ten sposób ciebie ani nikogo innego, to nie widzę powodu, by o to się kłócić. – Jasne że nie. Zginiesz? Co z tego? Kto się przejmie? – Kto się... – „Nie daj się sprowokować. Wyluzuj”. – Masz rację. Żadnego męża w domu. Żadnych dzieci. – Nikogo. Trochę przyjaciół, ale wszyscy cię olali po Franco. Na dobre. Mocno wbiłam paznokcie w dłonie. – Dzięki, Jack, że mi o tym wszystkim przypomniałeś.
– Nie o to... Chciałem tylko... – Podkreślić, że nikt by po mnie nie płakał, gdybym dziś zginęła. – Nie, tylko... Co się z tobą stało. Straciłaś wszystko. Rodzinę. Przyjaciół. Karierę. Przyszłość. Tak sobie chciałaś ułożyć życie? Wszystko poszło. I nie wróci. – To może powinieneś powiedzieć wprost, że nie należało się bronić przed Wilkesem. Niechby się ze mną policzył i... – Strasznie tego chcesz. Wiedziałem. Przegapiłem. Nie zorientowałem się, jak bardzo. Jak daleko się posuniesz. – Jak daleko... – Ledwie mogłam wykrztusić słowa. Serce mi łomotało. – Czego niby tak strasznie chcę? Zabić się? Nie jestem... – Samobójczynią? Nie. Ale jak jest sytuacja? Ryzykowna? Pójdziesz na to. Nie pozwolisz, żeby stanęła na drodze. – Na drodze? Nie czekając na odpowiedź, odwróciłam się i poszłam do samochodu. – Dee... Nie odezwałam się. – Nadio... Przyspieszyłam kroku. Kiedy usadowiłam się na tylnym fotelu, Evelyn odwróciła się do mnie z westchnieniem. – Nie chciał rozmawiać, tak? – Wprost przeciwnie. Kolejne uważne spojrzenie i kolejne westchnięcie. – Jeden z nielicznych razów, kiedy chce mówić, ale ty byś wolała, żeby się w ogóle nie odzywał. – Nachyliła się do mnie jeszcze bardziej. – Jack ma trudności z wyrażeniem tego, o co mu chodzi. – A ja mam wrażenie, że wyraził się bardzo dokładnie. Popatrzyłam w boczną szybę. Ani śladu Jacka. Spojrzałam na zegarek. – Musi to przechodzić – powiedziała Evelyn. – Nienawidzi konfrontacji. Pamiętam jak lata temu jeden z dyspozytorów obmawiał Jacka za jego plecami, a on... – Zobaczyła mój wzrok i urwała. – Nie jesteś w nastroju, żeby wysłuchiwać opowieści o Jacku, tak? Dobrze, w takim razie porozmawiajmy o czymś, gdzie możemy mieć z nim kłopot. Nasz następny ruch. – Muszę w tym być. Bliski, osobisty kontakt z Wilkesem. Jestem jedynym żywym świadkiem. Pokiwała głową. – A wszystko, jak się zdaje, zaczęło się od tego, że chciał usunąć innego jedynego żywego świadka. Nie trzeba się już bawić w żadne przynęty. Jeśli tylko cię zobaczy, to zrobi wszystko, żeby cię dopaść.
– Podstawowe pytanie: jak być pewnym, że mnie znajdzie. – Mam pewien pomysł, ale Jackowi się to bardzo nie spodoba. – W tej chwili mało mnie to obchodzi. Otworzyła usta, jakby chciała coś odpowiedzieć, ale potem potrząsnęła głową. – W końcu to duży chłopiec – mruknęła. – Dobrze, więc ja bym to zrobiła tak... Zanim Jack zjawił się po piętnastu minutach, miałyśmy już zarys planu. Przedstawienie go Jackowi pozostawiłam Evelyn. Widziałam, jak w trakcie słuchania twarz mu pochmurnieje. W pewnej chwili nie wytrzymał i przerwał. – Wciąganie Federalnych to głupota. – Spojrzał na mnie. – To twój pomysł? Uśmiechnęłam się. – Jakże inaczej. Jest głupi, więc musi być mój. – Wcale nie... – Nie możemy pozwolić na to, by Wilkes po prostu się rozpłynął. Pamiętasz scenę w tej spelunie w Vegas? Ludzie tylko wtedy będą pewni, że już po wszystkim, gdy zobaczą ciało. Potrzebują jasnego rozwiązania. My go potrzebujemy, bo inaczej każde z nas będzie na liście pilnie poszukiwanych przez FBI. – A poza tym to nie był pomysł Dee – odezwała się Evelyn – ale mój. Jeśli ten koleś odpowiedzialny w firmie za całą sprawę jest tak ambitny, jak twierdzi Quinn, to pójdzie na to. Spłynie na niego sława tego, kto aresztował Helter Skeltera, a potem ułoży się odpowiednią opowieść o Wilkesie, zawodowym mordercy, który ześwirował. Wszystko znowu będzie po dawnemu. Jasne, że gliniarze dalej będą chcieli się nas pozbyć, ale nie będą już o nas myśleli jak o potencjalnych seryjnych mordercach. Bo przecież o to właśnie chodzi nam od samego początku, prawda? Żeby wszystko było po staremu? – Wciąganie w to FBI... – Jednego agenta. Może dwóch, jeśli będzie chciał mieć kogoś do wsparcia. A jak załatwi, żeby trzymać z daleka partnerów i szefów, to już jego sprawa. – Tobie odpowiada? – spytał Jack, spoglądając na mnie beznamiętnie. – Ściągnąć Wilkesa na siebie? – Jasne, Jack. Czemu nie? Złapać faceta i w ten sposób odkupić moje pieskie życie, a jeśli mi się nie uda, to przecież i tak nikt nie uroni po mnie łezki, kiedy mnie znajdą w jakimś kuble na śmieci. Evelyn ostro na niego spojrzała. – Coś ty jej u diabła powiedział? Kiedy żadne z nas nic nie odrzekło, opadła na swój fotel. – Niezła będzie jazda, nie ma co.
Mieliśmy kilka rzeczy do załatwienia. Jack zadzwonił do Quinna, żeby się spotkać z nim i Feliksem. Potem wyjechaliśmy z miasta, żeby pozbyć się moich rzeczy i kupić nowe. Do hotelu dotarliśmy dopiero wieczorem i nastrój odrobinę mi się poprawił. Mieliśmy plan, odgrywałam w nim główną rolę, więc nie było o co się boczyć. Jack nadal milczał; może ciągle się w nim gotowało, może powrócił do swego normalnego stylu. Mówiąc szczerze, mało mnie obchodziło, czy chodzi o jedno czy o drugie. Stanęłam w drzwiach łączących dwa pokoje, które wynajęła dla nas Evelyn. – Założę się, że lepsze od tych, do których on cię pakuje – powiedziała, zerkając spod oka na Jacka. – W Ohio było pięknie – powiedziałam. – Świeże kwiaty, jacuzzi... – I wibrujące łóżko w kształcie serca? – rzuciła ironicznie Evelyn. – Klasyka, Jacko. Zajrzałam do sypialni; miała jedno łóżko. – Jeśli w tamtym są dwa łóżka – powiedziałam – mogłybyśmy go wziąć... – Nie, ten jest dla ciebie – odrzekła Evelyn. – Dopadłaś Wilkesa, zasłużyłaś sobie. Mój sposób na powiedzenie „dobra robota”. – Popatrzyła na Jacka. – A dla ciebie może być sofa. Pokręciłam głową. – Wszyscy musimy odpocząć. Evelyn ciężko westchnęła. – W porządku, będziemy spały razem. Mam nadzieję, że nie chrapiesz? Przypomniały mi się zmory, ale Jack powiedział: – Jest w porządku. – Zmrużył oczy. – W każdym razie będzie, jak opatrzymy ręce. Wskazałam na torbę z apteki. – Zaraz to zrobię. – Sama sobie dłoni nie obandażujesz. – Wziął torbę. – Siadaj. – Rozpakuję się – rzuciła Evelyn i wyszła. Jack ciągle jeszcze dezynfekował mi dłonie, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Jack otworzył. Weszli Felix i Quinn, który stanął jak wryty na widok moich rąk. – Cholera jasna! Wszystko w porządku? Kiwnęłam głową. – Jak to się... – Garota. Felix podszedł i przyjrzał się moim ranom.
– Trzeba umieć się tym posługiwać. Odruchowo oplatasz wokół swoich rąk, ale jak drut jest dostatecznie ostry, można sobie samemu narobić niezłych szkód. – To nie ja użyłam, ale na mnie użyto. – I udało ci się podłożyć dłonie? Świetny refleks. Tylko że natychmiast nasuwa się pytanie... – Kto cię zaatakował garotą? – spytał Quinn, kucając koło mnie. Jack zrobił gest, żeby się odsunął, zajął jego miejsce i odwinął bandaż. – Wilkes – mruknął, kiedy się nie odezwałam. – Wilkes cię zaatakował? – powtórzył Felix i usiadł w fotelu. – Więc wie, że go tropimy? To trochę komplikuje... – Nie wie – zaprzeczył Jack. – Dee miała być ofiarą. – Spojrzał na mnie, marszcząc brwi. – Zwabiła go. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, z sąsiedniego pokoju weszła Evelyn. Felix i Quinn zaczęli się z nią witać, a Jack raz jeszcze uważnie obejrzał moje rany. – Więc postanowiłaś się przyłączyć – Quinn uśmiechnął się do Evelyn. – Trochę zbyt ekscytujące, żeby się trzymać na uboczu. Idę o... Chociaż nie, zaraz. Tajemnicza strona zainteresowana, która nam płaci. Chyba tobie trzeba podziękować, tak? Evelyn nic nie odparła, ale z jej miny zgadłam, że nie ma pojęcia, o co chodzi Quinnowi. Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że Evelyn miałaby płacić za robotę, ani też nie zorganizowałaby grupy fachowców do roboty za darmo. Jednak jeśli nie ona... – Przestań się ruszać – ofuknął mnie Jack. – Żeby ci się potem nie zsuwało. Quinn przysiadł na sofie. – Więc Dee wyciągnęła Wilkesa z ukrycia? – Uśmiechnął się do mnie. – Niezły numer. – Jack rzucił mu krzywe spojrzenie, ale Quinn ciągnął: – Mano a mano ze słynnym Helter Skelterem, no, no, no. Pierwsza ofiara, która mu się nie dała. Powiedział coś? Raczej nie, pewnie mało się nie udławił z wrażenia. Jack pozbierał zakrwawione rzeczy, włożył jej do torby na brudy i przeniósł do swojego pokoju. Ja zaczęłam sprzątać resztki opatrunków, gaziki, resztki plastra, Quinn ukląkł, żeby mi pomóc. Nachylając się po nożyczki, szepnął: „Jestem zazdrosny”. Roześmiałam się. Oboje sięgnęliśmy po nieużyty plaster. Ja byłam pierwsza, ale udał, że tego nie zauważył, i ostatecznie chwycił mnie za przegub. Szybki uśmiech, krótki uścisk i puścił mnie. – Potem musisz mi opowiedzieć, jak to było. – Zobaczymy – uśmiechnęłam się. Kiedy wstawałam, zobaczyłam, że Evelyn nam się przygląda. – Kiedy Jack zadzwonił, powiedział, że macie plan. Powiecie, jaki? Feliksowi plan się podobał, Quinn nie był zdecydowany. Rozumiałam jego
wątpliwości. My dwoje wiedzieliśmy, że oczekujemy od agenta federalnego czegoś, o czym agent nie powinien nawet pomyśleć. Chociaż w filmach często zdarzają się gliniarze, którzy działają jako samotni strzelcy, w rzeczywistości tak nie jest. Szkolą cię do tego, żeby działać w grupie, i jest wiele zabezpieczeń, które mają zapewnić, że nie będziesz chodził swoimi drogami (Quinn na wakacjach musiał podawać namiary na miejsce, w którym się zatrzymuje). Quinn oznajmił, że jeśli ktokolwiek pójdzie na coś takiego, to tylko Martin Dubois. Wprowadził kilka poprawek do planu, żeby Dubois poczuł się odrobinę bezpieczniej. Ostrzegał, że Dubois może nas wystawić do wiatru w ostatniej chwili, ale o tym sami wiedzieliśmy. Trzeba się było przed tym zabezpieczyć. Quinn wyszedł, żeby wykonać swoją część. Kiedy go nie było, Evelyn, Jack i Felix porównali swoje wiadomości na temat Wilkesa. Niewiele tu mogłam wnieść, więc po dwudziestu minutach odeszłam w drugi kąt i obejrzałam menu hotelowe. Ostatnio zjadłam kanapkę w drodze na paradę. – Głodna? – usłyszałam tuż za sobą głos Quinna. – Na pewno. Stawiłaś czoło człowiekowi, którego szuka cały kraj, a nikt nawet nie pomyśli o jedzeniu dla ciebie. – Jak ci poszło? – Zrobiłem początek, teraz musimy czekać na odpowiedź. Jeśli to, co słyszałem o Dubois się sprawdzi, to przynajmniej nas posłucha. – Oby. Quinn zerknął przez ramię na Evelyn, Jacka i Feliksa. – Rozmawiają o Wilkesie. Ja go nie znałam, więc w niczym nie pomogę. – Ani ja. – Wziął ode mnie menu. – Możemy zamówić, ale zaraz za rogiem widziałem niezłą knajpkę. Mogę cię zaprosić na kolację? – Jasne. Wzięłam portmonetkę, buty i kurtkę. Gdy byłam gotowa, popatrzyłam na Jacka, żeby dać mu znać, że wychodzę, ale był pogrążony w rozmowie. Quinn zawołał, że idziemy cos przekąsić, Evelyn coś odkrzyknęła, ale nie dosłyszałam co, bo drzwi się już zamykały. Gdyby chcieli nas zatrzymać, zdążyliby, zanim podjechała winda. Skoro nikt nie stanął w progu, uznałam, że mamy wolne.
CZTERDZIEŚCI SZEŚĆ – Wiesz, że będziesz musiała go zabić – powiedział Quinn, nadziewając na widelec kawałek kurczaka. Byliśmy w pokoju Feliksa; hotelik był po tej samej stronie ulicy co nasz, kilka numerów dalej. Jack mógł nie mieć nic przeciw temu, że wyszliśmy z Quinnem coś zjeść, ale przypuszczałam, że nie spodoba mu się miejsce, gdzie ostatecznie postanowiliśmy to zrobić. Okazało się, że knajpę zamykali o jedenastej, a było już wpół do dwunastej. Do wyboru zostawał McDonalds albo Chińczyk na wynos. Zdecydowałam się na chińszczyznę, więc trzeba było znaleźć jakieś miejsce. Quinn zaproponował pokój Feliksa – „Tylko żeby zjeść, żadnych podtekstów”, zastrzegł się natychmiast – a ja się zgodziłam. Jeśli Jack miał rację, to ze strony Quinna groziło mi tylko to, że zmieni zdanie w sprawie podtekstów. Zawsze mogłam wtedy się sprzeciwić... gdybym chciała. Jak na razie, dotrzymywał słowa: leżeliśmy po przeciwnych stronach łóżka, pudełka z jedzeniem spoczęły między nami. – Musisz go zabić – powtórzył Quinn, gdy nie zareagowałam. – Jeśli nie ty, to ja lub Jack, ale ktoś musi to zrobić. To nie ma nic wspólnego z „Nie zasłużył na to, aby żyć”. Gdyby to ode mnie zależało, wolałbym, żeby gnił w pierdlu, niż żeby dostał szybki bilet na tamtą stronę. Ale nie ma gwarancji, że pójdzie do więzienia i w tym cały problem. My wiemy o tym najlepiej. Poszukał mojego spojrzenia; czekał na jakąś reakcję, która potwierdziłaby jego podejrzenia. Nawinęłam na widelec makaron. – Wymiar sprawiedliwości nie jest doskonały. Wszyscy o tym wiedzą. Pochłaniałam zawzięcie makaron i wytrzymałam wzrok Quinna co najmniej przez dziesięć sekund. W końcu on wypuścił powietrze przez zęby. – Dobrze, w każdym razie wiesz, że wszystko może pójść nie tak. Gliniarze coś spieprzą, spieprzy laboratorium, prokurator, sędzia, ławnicy... Wszyscy są ludźmi, a chociaż starają się jak mogą, pomyłki się zdarzają. Wilkes wynajmie adwokata, który załatwiłby zwolnienie samemu Mansonowi, gdyby miał za to nowiutki samochód. Wzruszyłam ramieniem. – Każdy ma prawo do uczciwego procesu i o to trzeba dbać. – Jeśli w ogóle dojdzie do procesu. Ze względu na to, jak chcemy to załatwić, ktoś może uznać, że pro bono domo sua lepiej go zwolnić. – Jasne, ale... – Nie żebym miał coś przeciwko planowi. Nic lepszego nie przychodzi mi do
głowy. Ale problem jest właśnie taki i jestem ciekaw, jak chcesz to zrobić. Odłożyłam widelec. – Chodzi ci o to, czy będę miała jakiś problem z zabiciem Wilkesa. Odpowiedź jest prosta: nie. Dla mnie jeszcze ważniejsze jest, żeby wszyscy wiedzieli, że z nim koniec. Jeśli po prostu zniknie z powierzchni ziemi, to rzecz nigdy się nie skończy. Federalni dalej będą wywalać forsę i angażować swoich ludzi, żeby go znaleźć, a media ciągle będą przypominać, że sprawa nie jest rozwiązana, a raczej, że FBI dało dupy. Z czasem wszystko przygaśnie, to jasne, ale jeszcze przez dziesięć lat w rocznicę tego czy innego morderstwa któraś z gazet przypomni sprawę i strach będzie odżywać. A jeszcze na dodatek masz tych wszystkich samozwańców: koleś zrobi jeden skok, ale będzie chciał zyskać sławę za wszystkie wcześniejsze. – Nie mówię o tym, że go załatwiamy i grzebiemy ciało, ale gdybyśmy dostarczyli Duboisowi martwego podejrzanego, a nie żywego? Nie odzywałam się, więc dodał: – Wiem, że to wcale nie będzie takie łatwe, ale trzeba się nad tym zastanowić. Zobacz, co powiedzą Evelyn i Jack. – Tak zrobię. Zresztą nawet gdyby nam się nie udało zabić go, zanim go oddamy, można to zaaranżować później. – Spojrzałam Quinnowi prosto w oczy. – Jestem pewna, że ktoś będzie potrafił zadbać, aby Wilkes nie zobaczył sali sądowej... Ktoś, kto wie, jak to się robi. Quinn wyraźnie zesztywniał. – Więc Jack powiedział ci, co robię? – Nie mi nie powiedział. Domyśliłam się. – To takie oczywiste? Tym razem miałam na widelcu ryż. – Słyszałam o takich sprawach. Jeśli jesteś gliniarzem, to z bliska widzisz, jak wiele rzeczy idzie koślawo. Ktoś może ci nawet zapłacić, żeby coś wyprostować. – Skrzywiłam się. – Czasami to niezły pomysł. Poprawił się na łóżku. – Jeśli tak się dzieje, to zwykle myślisz, że to musiała być jakaś wielka rzecz, żeby tak skończyć z gościem raz na zawsze, prawda? Jak w tych paskudnych przypadkach, kiedy uczciwy gliniarz ryzykuje całą karierę i zostaje z niczym. Pomyślałam o Waynie Franco i jego ofierze, Dawn Collins, ale skupiłam się na zjedzeniu ostatnich ziarenek ryżu. – To było coś innego – ciągnął. – Jedna z tych sytuacji, które widzisz tak często, że zapominasz, jaki to w końcu dramat i przestajesz go oceniać w kategoriach sprawiedliwości, niesprawiedliwości. Kobieta odchodzi od mężczyzny, on jej grozi, dostaje zakaz zbliżania się, ona kilka razy dzwoni na policję... W połowie przypadków, kiedy przyjeżdżają, zastają ich w łóżku.
– Nie tym razem? Zabił ją? Quinn kiwnął głową. – To nie była moja sprawa, zajmuję się... innymi rzeczami, tyle że znałem jej ojca, przyjaźnił się z moim. I właśnie mój tata poprosił, żebym tam był, jakoś wyjaśnił to jej rodzicom. No więc jestem. Skurwiel wychodzi z sądu uśmiechnięty od ucha do ucha, pozdrawia kumpli, a tymczasem jej rodzice płaczą, najstarsze dziecko gapi się gdzieś w przestrzeń, a ja myślę, jakie to wszystko, cholera, niesprawiedliwe, ale niewiele więcej, bo w końcu dobrych kilka razy widziałem już coś podobnego. Dopiero później, na parkingu, jej ojciec poprosił mnie o przysługę. – Żebyś pomógł sprawiedliwości. Potaknięcie. – I zrobiłeś to? – Nie. Powiedziałem mu, że jedno zło dodane do drugiego nie daje wcale dobra. Rozumiem jego ból, ale to nie jest dobra droga. Dwa dni później skurwysyn nie żyje, przyjaciel mojego ojca siedzi, jego żona usiłuje popełnić samobójstwo, dzieci... Idę o zakład, że życie mają już na zawsze spieprzone. A wszystkiego można było uniknąć, jakbym nie walił jakichś tam gadek o nadstawieniu drugiego policzka, co, jak dobrze wiedziałem, gówno znaczy, tylko po prostu zrobił to, co należy. – I teraz tym się zajmujesz. Sprawiedliwość do wynajęcia. Popatrzył na mnie. Miał niebieskie oczy. Zawsze miał niebieskie, kiedy się spotykaliśmy, ale podejrzewałam, że to tylko szkła kontaktowe, zawsze te same, podobnie jak kolor włosów i inne szczegóły wyglądu, jak gdyby wobec mnie chciał eksponować coś stałego, trwałego. Jackowi mogłam patrzeć prosto w oczy i nie mieć najmniejszego pojęcia, co się dzieje w jego głowie; drzwi były zamknięte. U Quinna nie było żadnych drzwi. Nie było teraz i pewnie nie było nigdy, więc najpewniej ojcu ofiary wystarczyło się tylko rozejrzeć, żeby ocenić, do kogo najlepiej zwrócić się z prośbą. Kiedy teraz wpatrywał się we mnie, uczucia miał wypisane na twarzy niczym rysikiem: zmarszczki wokół ust, ściągnięte brwi, niepewność w oczach, gdy odtwarzał sobie w głowie słowa o sprawiedliwości do wynajęcia i usiłował zinterpretować mój ton. Zamknęłam pudełka od Chińczyka i odłożyłam je na stolik. – Więc... – potarł policzek – więc sądzisz, że... – Czego od mnie oczekujesz, Quinn? Że zrobiłeś na mnie wrażenie? Że jesteś lepszy od takiego Jacka? Albo ode mnie? Odłożył ostatnie pudełko. – Nie, absolutnie nie. Nie oszukuję sam siebie, jaki to niby jestem szlachetny i tak dalej... Biorę za to forsę... nawet jeśli nie zawsze, co to zmienia? Tak, masz rację, na zamówienie wyrównuję rachunki. Może to jakiś kompletnie popieprzony
sposób patrzenia na świat, kiedy wyobrażam sobie, że jestem lepszy od kolesiów, których eliminuję, nie wiem. Chciałem tylko... To robię i chciałem, żebyś wiedziała, bo... Zawiesił głos. – Bo... ? Wpatrzył się w trzymane w ręku widelce. – Może chciałem, żebyś wiedziała, bo chciałem. Patrzyłam, jak się odwraca, żeby wyrzucić widelce i zostaje z ręką zawisłą nad koszem, jakby odwlekał moment zwrócenia się do mnie i zastanawiał, co dalej powiedzieć. Szczęki mu się poruszyły, jakby przepowiadał jakąś kwestię. Wpatrywałam się w jego ramię, w bicepsy rozpychające rękaw koszuli, i musiałam z sobą walczyć, by nie nachylić się i nie przeciągnąć palcami po kręgosłupie między łopatkami, aby się trochę odprężył. Jeśli tego nie zrobiłam, to nie dlatego, że nie wiedziałam, do czego to doprowadzi. Wprost przeciwnie, wiedziałam bardzo dobrze, a w obecnym nastroju z pewnością bym się nie sprzeciwiała. Powstrzymałam się, gdyż nie mogłam mu powiedzieć, że wszystko jest OK, jeśli tak nie myślałam. Jedną rzecz mogłam powiedzieć szczerze i tak zrobiłam. – Dzięki. Że mi powiedziałeś. Odwrócił się z półuśmiechem i lekkim skinięciem głowy i znowu ułożył się na łóżku. Jego ręka dotknęła mojej stopy, zatrzymała się i zaczęła ją masować. – Nie wiem, czy warto – powiedziałam. – Cały dzień byłam w butach. Parsknął śmiechem, nie dlatego – jestem pewna – że bardzo go to rozbawiło, ale dlatego, że chciał się z czegoś zaśmiać. Poprawił się na łóżku i dalej masował mi stopę. Kiedy zmarszczyłam brwi, znowu się zaśmiał. – Nie bój się, to nie jest gra wstępna. Powiedziałem, że nie będę napierał. – Nie, powiedziałeś, że bez żadnych podtekstów. – Bo mam wrażenie, że niczego nie ukrywałem, jeśli chodzi o moje motywy. – Nie o to chodzi. Podteksty w tym wypadku znaczyłyby, że nie chodziło ci tylko o jedzenie. – A niech to. Uśmiechnęłam się i pokręciłam głową, co zrobiłam raz jeszcze, gdy jego ręka przeniosła się na moją łydkę. – Nie żebym ogólnie miała coś przeciw... – Ale ani miejsce nie jest dobre, ani chwila. Wiem, niezależnie od tego, co może o tym myśleć Jack. – Coś ci powiedział? – Przy Jacku nie chodzi o to, co mówi. Język jego ciała wręcz krzyczy: „Nawet o tym nie myśl”. – Poprawił się. – To może głupie pytanie, bo samo jego
postawienie... Ale muszę je postawić, bo w sytuacji, kiedy wiesz, jak układają się sprawy między mną i Jackiem, nie zdziwiłbym się, gdybyś pomyślała, że to wszystko to tylko część... rywalizacji między nami. – Nawet gdyby była, to traciłbyś czas, bo nie ma niczego między mną i Jackiem. Powiedziałam, jestem partnerką, może nawet uczennicą, ale to wszystko. – Tak, wiedziałem, że... to znaczy, może nie tyle wiedziałem, co się domyślałem, że gdyby coś było, to nie ograniczyłby się do rzucania mi złych spojrzeń. A poza tym... Nie wydajesz mi się osobą, która by tu była, gdyby... – Chwilę, myślałam, że jestem tutaj, bo trzeba było gdzieś zjeść. – I porozmawiać. – Odrobinę się przysunął. – Rozmowa to dobra rzecz. – Jedzenie też było dobre. – Niezłe. Może nie jakieś popisowe, ale... – Lepsze niż w McDonaldzie. – Zgoda. Nachylił się i mnie pocałował. Pierwsze dotknięcie było delikatne, ledwie muśnięcie warg, jakby czekał tylko, by się wycofać na pierwszy znak protestu. Zawahałam się i przez chwilę tak zastygł, nasze usta ledwie się dotykające, oczy wpatrzone w siebie. Potem zamknęłam powieki, a on objął mnie w pasie i wzmocnił pocałunek. Nie przyciskał mnie, nie szarpał, po prostu... całował. Piękny, słodki pocałunek, żadnej natarczywości. Zupełnie jak żar w ognisku, widzisz blask, czujesz ciepło, ale wiesz, że nie ma żadnego zagrożenia, chyba... chyba że go chcesz. Pierwsza iskra: język Quinna wciskający mi się między wargi, penetrujący, ręce przesuwające się pod pośladki, a w jego gardle powoli nabrzmiewający głęboki pomruk. Wiedziałam, że jeśli mam powiedzieć „Stop”, ta chwila jest najlepsza. Nie chciałam. Chciałam leżeć z zamkniętymi oczyma, poddać się, ale i tego nie potrafiłam. Nie przerwałam pocałunku, ale moja reakcja musiała być inna niż oczekiwał, gdyż odchylił głowę i popatrzył na mnie spod półprzymkniętych powiek. – Dalej nie? – Przepraszam – powiedziałam i wysunęłam się z jego uścisku. – Nie masz za co. – Skupił się na poprawianiu koszuli. – Jeśli nie czujesz, że tak, to nic tego nie zmieni. Zaśmiałam się chrapliwie. – Czuję. Zerknął na mnie, usta lekko wydęte. – Naprawdę? Leciutko go ucałowałam. – Nie o to chodzi, możesz mi wierzyć. Po prostu bardzo zły timing.
Ze śmiechem posadził mnie sobie na kolanach. – Reszta miałaby pretensje, gdybyśmy rano się zjawili tak zmęczeni, że nie byłoby z nas pożytku. – Skubnął koniuszek mego ucha. – A coś mi mówi, że jeślibyśmy zaczęli, to noc upłynęłaby bardzo szybko. – Daj spokój – prychnęłam. – Usiłuję być odpowiedzialna. – Ktoś musi. Wsunął mi ręce pod kurtkę, lekko szczypiąc boki; uśmiech groził, że dłonie zaraz przesuną się dalej. Cofnęłam się, chwycił mnie za biodra i tak pchnął, że opadłam na plecy. Na czworakach zastygł nade mną. – Żadnych ułatwień, prawda? – Zależy. Jestem bliski usłyszenia „tak”? – Zależy, czy będę za pół godziny u siebie w pokoju, zanim Jack zacznie mnie szukać. – Obróciłam głowę i wskazałam brodą walizkę na podłodze. – I zanim Felix wróci do pokoju. – Cholera, zupełnie zapomniałem. – Musnął palcami mój brzuch, który wyjechał spod bluzki. – Hm. Jedna moja cząstka mówi, żeby brać to, co mogę wziąć, ale druga ostrzega, że będzie to już wszystko, co dostanę. Trzydzieści minut to za mało, żeby zrobić silne wrażenie... – Popatrzył na mnie przeciągle. – A ja chcę zrobić wrażenie silne i trwałe. Coś we mnie drgnęło i z całą pewnością się zaczerwieniłam. Nachylił mi się do ucha. – A gdyby tak odrobinkę dalej? Tylko przez ubranka? Nie zdołałam powstrzymać parsknięcia. – Nie słyszałam tego od czasów szkolnych. – W razie czego, mam świadectwo dojrzałości. Zatem zgoda? – Tylko przez ubranka. – Liczy się, jak zdejmę swoje? Chwyciłam go za kark i pociągnęłam na siebie. Quinn ściągnął koszulę, ale się nie sprzeciwiałam. Poza tym trzymał się reguł: tylko pocałunki, wyluzowana intymność, której w jakiś sposób bardziej potrzebowałam niż seksu. Po dziesięciu minutach Felix otworzył drzwi, ale zatrzymał go łańcuch. Musiał się zorientować, co się dzieje, bo zawołał tylko, że schodzi do baru, a Quinn niech do niego dołączy, gdy już będzie „wolny”. Leżeliśmy jeszcze jakąś minutę, on z ręką na moim biodrze. – Jak będzie już po tym wszystkim... – odezwał się i zawahał. – Wiesz, nie mogę cię zaprosić na kolację i do kina, ale pozostańmy w kontakcie. Jakimkolwiek. Komórka, e-mail, co jest dla ciebie wygodniejsze. Chcę... Pozostać w kontakcie, cokolwiek miałoby z tego wyniknąć. Chociażby tyle, żeby czasami sobie porozmawiać.
– To byłoby fajnie. Porozmawiać. – W porządku. Leciutki pocałunek i zaczął wstawać. – Tak, tak, już czas – powiedziałam. – Jack już pewnie chodzi z kąta w kąt, przekonany, że znowu zrobiłam jakieś głupstwo i leżę ranna w rowie. – Raczej że to ja dopadłem cię w jakimś rowie. Idź, idź. I dobrych snów.
CZTERDZIEŚCI SIEDEM Pod drzwiami znalazłam się trochę po pierwszej. Otworzyłam drzwi; w saloniku było ciemno. Dopiero teraz się zorientowałam, że to pokój Jacka, a ja przecież miałam być z Evelyn. Zaczęłam się wycofywać, ale w progu przypomniałam sobie, że nie mam służącej jako klucz karty do drugiego pokoju. Na palcach podeszłam więc do drzwi łączących oba saloniki. Z drugiej strony dobiegały głosy. Typowy hotel: możesz sobie wykupić piękny numer z dwoma pokojami, świetny widok z okien, ale dźwiękoszczelność wsadź między bajki. Mówiła Evelyn, ale mogłam rozpoznać tylko strzępki. – ... z tym zrobić? ... usiąść i żałować... Jakiś pomruk. Zdecydowanie męski, Jacka (bo kogo innego?), ale zbyt niski, by zrozumieć. Pomyślałam, żeby zastukać, ale nie chciałam przeszkadzać. Można nastawić głośno telewizor, żeby się zorientowali, że już jestem, na wypadek gdyby na mnie czekali. Czy ryk telewizora będzie mniej nachalny niż pukanie? Znowu Evelyn: – W porządku, nie naburmuszony, ale niespokojny. Kolejna odpowiedź Jacka, również niezrozumiała. Kiedy podniosłam rękę, żeby zastukać, głos Evelyn stał się wyraźniejszy. Nie przerwała, pomimo pukania. – ... wziąć, co ci się należy. Pomruk. Evelyn z westchnieniem: – ... nie należy, jasne. Więc zmień to. Zrób coś! Powoli przekręciłam klamkę, sprawdzając, czy otwarte. Nie stawiała oporu. Jeszcze raz zapukałam. Evelyn ciągnęła: – Skoro sądzisz, że będzie chciał to spieprzyć, a potem się po prostu zmyje, to rzeczywiście... Uchyliłam drzwi, jednocześnie mocno w nie pukając; urwała, a ja wstawiłam przez otwór głowę. – Przepraszam – powiedziałam. – Pukałam, ale chyba nie słyszeliście. Chciałam tylko powiedzieć, że już jestem. Poczekam sobie tam, aż... Evelyn tak szarpnęła drzwi, że mało nie poleciałam na podłogę. Jack stał w drugim końcu pokoju z rękami zaplecionymi na piersiach. – Wszystko... w porządku? – spytałam. Jack opuścił ręce, ale Evelyn uprzedziła go z odpowiedzią. – Nie, nie w porządku – warknęła, spoglądając na niego. – Ale nie wydaje się, by cokolwiek mogło się poprawić w najbliższym czasie. Co zresztą jest bez znaczenia. Spieprzcie tę szansę, a następna nadarzy się, czy ja wiem... Za
dwadzieścia, trzydzieści lat. – Chodzi ci o plan? – spytałam i zamknęłam za sobą drzwi. – Coś się stało? Quinn nie miał jeszcze odpowiedzi od Dubois, więc... – Plan jest w porządku, a w każdym razie w tym momencie nie stać nas na nic lepszego. – Nie wiadomo. Rozmawialiśmy z Quinnem o pewnej korekcie. Opowiedziałam im o naszym pomyśle na sfinalizowanie całej sprawy. – Mhm – mruknął Jack. – Myślałem o tym. Jest problem. Nie że go wypuszczą. Aresztują? Będzie gadał. – O tobie i Evelyn. Cholera, zupełnie o tym nie pomyślałam. – Nieważne. Gliny wiedzą o nas. O tobie? Nie. I tak niech zostanie. – W porządku, ale ciągle mi się wydaje, że to wy jesteście w większym niebezpieczeństwie. Nie zawaha się ani chwili, aby to, co wie o was, wykorzystać na swoją korzyść, a jeśli mu się to nie uda, to przynajmniej postara się utrudnić wam życie. I to załatwia całą sprawę. Nie możemy oddać go Dubois w stanie, w którym będzie mógł mówić. – Nie ma sprawy – zgodziła się Evelyn. – Skorygujemy plan tak, że oddamy zwłoki, a nie żywego Wilkesa. Zabijesz go, a Dubois zezna, że zrobił to w obronie własnej. Ot tak, po prostu: „Zabijesz go, Nadio”. Nawet nie musiałam tego sama proponować. – Dubois może trochę kręcić nosem na trupa, ale da się zagrać na jego ambicji. „Agent federalny kładzie kres seryjnym morderstwom, staczając walkę na śmierć i życie ze zbrodniarzem” brzmi znacznie lepiej na czołówkach gazet niż suche: „Agent federalny aresztuje podejrzanego”. – Z decyzją możemy poczekać do rana, więc prześpijmy się z tym. Zatem... Evelyn spojrzała znacząco na Jacka. Ten zawahał się i popatrzył na mnie. – Zmęczona? Mam jeszcze jednego papierosa albo dwa. – Wyjął paczkę. – Trzeba je zniszczyć. Poczułam ucisk w dołku. Wiedziałam, o co mu naprawdę chodzi. Chciał skończyć rozmowę, którą przerwałam, odchodząc. – A ty kiedyś zaczął znowu palić? – spytała z pretensją w głosie Evelyn. – Nigdy nie przestawałem. – Od lat nie widziałam cię z papierosem. – Nie robiłem tego przy tobie. – Ale robisz przy Dee, tak? Fakt, ty to wiesz, jak postępować z damą. Wyciągać ją na dwór w środku nocy tylko po to, żeby jej trochę podmuchać dymem w twarz. Poszukajcie przynajmniej jakiegoś ciepłego miejsca. Na dole jest bar. Weźcie sobie po drinku, odprężcie, a ty już sobie zapal, jeśli musisz... Pokręciłam głową.
– Przed robotą nie piję, taką mam zasadę. A poza tym jestem wykończona. Idę do łóżka, zgoda? Nie zamierzałam czekać na odpowiedź; chwyciłam swoją torbę i skierowałam się do łazienki. Kiedy wyszłam, Jacka już nie było. Teraz Evelyn chciała iść do łazienki, ale ją powstrzymałam. – Wiesz czym się zajmuje Quinn? – spytałam. – Znasz jego sytuację? – Harcerzyka? – rzuciła z uśmiechem. – To jego inna ksywa? Wróciła do pokoju i usiadła na swoim łóżku. – Tak, ale radzę jej nie używać, chyba że chcesz go zdenerwować. Zdaje się, że tacy samotni Stróże sprawiedliwości nie lubią, kiedy im to wypominać. Nie zamierzałam ustąpić. – Skoro jest, jak to ujęłaś, samotnym stróżem prawa, i to o wiele bardziej niż ja, czemu go nie wciągnąć? – Gdybym była trzydzieści lat młodsza, Dee, nie zastanawiałabym się sekundy, ale decyzję podyktowałoby libido. Jako uczeń? W miarę obiecujący; niewiele więcej. – Jemu naprawdę chodzi o sprawiedliwość. To nie jest koleś, który szuka rekompensaty za to, że go nie doceniają w pracy. – Ciągle usiłujesz wykręcić się, Nadio, ale tak, żeby to nie wyglądało na twoją decyzję? – Oczywiście, że nie – prychnęłam odrobinę zbyt gwałtownie, gdyż zirytowało mnie to przejście z Dee na Nadię. Usiłowałam to ukryć, bez chwili przerwy, ciągnąc: – Powiedziałaś, że chcesz mnie wciągnąć, bo interesuje cię moje podejście. Ponieważ Quinn ma takie samo, więc chyba mam prawo do kilku pytań. – Aby się upewnić, że cię nie oszukuję? Że nie usiłuję cię w coś wrobić? – Lubię ostrożność. – I słusznie. Zatem dlaczego ty, a nie on? Dobre pytanie. Jeśli chodzi o Quinna, to wszystko polega na tym. – Poklepała się po czole. – Umysł. Widzi niesprawiedliwość, więc jako gliniarz i człowiek moralny wpada we wściekłość. Ale tu nie ma żadnego ognia. Tym razem poklepała się po brzuchu. – Jest dobry. Nawet Jack to przyznaje. – Zgoda, Quinn ma to wszystko, czego potrzebuje dobry płatny: dobrą technikę, pamięć do szczegółów, pomysłowość, wiedzę. Jednak żeby być w czymś bardziej niż dobrym, żeby stać się legendą, do tego musisz mieć jeszcze to coś. Ja mam trochę tego, ale nie tyle co ty. Tyle ognia widziałam tylko raz, zresztą był inny, gorszy, wściekłość typu „pierdolę cały świat”, jeśli to nie obrazi twoich uszu. U ciebie trzeba nad tym popracować, bo inaczej zginiesz. Podejmujesz różne ryzykowne akcje, żeby przytłumić te płomienie. Spalasz się od środka. – Poszukała
mojego wzroku. – Nie widzisz ostatnio żadnych tego oznak, Nadio? Milczałam. Podniosła się i mrucząc coś o swoich kolanach, poszła do łazienki. Nie mogłam zasnąć. Zawsze tak było. Kiedy następnego dnia oczekujesz na coś ważnego i wiesz, że musisz odpocząć; nie ma mowy, bo im bardziej się denerwujesz, tym dalej jest sen. Poza tym nie dawała mi zasnąć ta rozmowa z Jackiem. Cenię szczerość. Zawsze ceniłam. Niemniej brutalna szczerość pozostaje brutalna. Rozrywa blizny, o których wolałabyś już zapomnieć. Nie powiedział niczego, o czym bym nie wiedziała. Niezależnie od tego, jak bardzo usiłowałam po Waynie Franco wepchnąć swoje życie na powrót w koleiny, to się nie mogło udać. Nigdy więcej nie będę już w policji. Na liście moich celów życiowych małżeństwo, dzieci, domek na przedmieściach nie znajdowały się wysoko, ale jest zasadnicza różnica między tym, że czegoś nie chcesz, a tym, że nie możesz tego mieć. Jasne, mogłam znaleźć faceta, którego nie interesowałaby moja przeszłość, ba, wielu się z tym oferowało, ale nie chciałam, nie po Ericu. Poza tym nie mogłam wydać na świat dziecka, które wzrastałoby w rzucanym przeze mnie cieniu. Gdybym miała takie plany, najlepiej byłoby przenieść się do innego kraju i pod innym nazwiskiem zacząć wszystko od nowa. Taka możliwość kilka razy ledwie tylko przemknęła mi przez myśl. Było kilka osób, które by się zmartwiły, gdybym nie wróciła z tej wyprawy. Emma, Owen, trochę przyjaciół jak Mitch czy Lucy. Bardzo mała grupka, więzi nie tak silne jak te, które kiedyś miałam. Nie dopuszczałam nikogo nazbyt blisko, przede wszystkim po tym, gdy ci, którzy powinni mnie wesprzeć, nie bardzo się do tego palili. Matka, brat, kochanek, bliscy znajomi, dalsi krewni – niektórzy nawet próbowali robić jakieś gesty po „wypadku”, bardziej z musu niż z przekonania. Kiedy ostatecznie spakowałam się i wyniosłam, usłyszałam zbiorowe westchnienie ulgi. Nie mogłam opędzić się od myśli, czy gdybym zginęła w trakcie tej akcji, miałabym pogrzeb inny niż Kozlov: więcej reporterów niż żałobników. Myśl nieprzyjemna, a jeszcze gorzej, kiedy przychodzi też do głowy komuś innemu. Cholerny Jack! Po dwóch godzinach przewracania się z boku na bok i nasłuchiwania spowodowanych przeze mnie zmian rytmu w oddechu Evelyn, wzięłam poduszkę i koc, wymknęłam się z sypialni i ułożyłam na sofie. Zdrzemnęłam się po jakichś trzydziestu minutach. Gdy tylko osunęłam się w sen, natychmiast otoczyły mnie koszmary.
Wybiegłam z wielkiego boru i rzuciłam się przez pole. Przed sobą widziałam dom Millerów. Jak tylko tam dotrę, zadzwonię do taty... Coś błysnęło mi nad głową. Zobaczyłam drut. Wyrzuciłam ręce, aby go zablokować, ale on przeciął dłonie i oplótł się wokół mojej szyi. Brakło mi tchu; kopałam i szarpałam się, ale drut wrzynał się coraz głębiej. Potem wszystko się zmieniło: nie było drutu Wilkesa, lecz dźgające mnie w krtań ostrze noża. Śmiech Aldricha. Nie! Przecież nie mógł biec za mną. Mnie zostawił i zajął się Amy. Potrzebna mi pomoc, trzeba ją ratować... „Ratować ją”, usłyszałam szept w uchu. „Wcale jej nie ratujesz, Nadiu! Uciekasz! Zostawiasz ją!” – Nie! Kiedy to słowo wyrwało mi się z gardła, wszystko poczerniało. Czyjś głos przy moim policzku. Ręka odgarniająca spocone włosy. Zimna skóra, lekki zapach mydła. – Nadia... ? Otworzyłam oczy. Jack siedział na rogu sofy i głaskał mnie po włosach. – Zdaje się, że wchodzi mi to w zwyczaj – burknęłam. – Jak często musisz budzić partnera z nocnych zmór? – Nie pracuję z partnerami. – Właśnie dlatego, tak? Leciutki uśmiech. Opuszki jego palców przemknęły po moim policzku, a on spojrzał na swoją dłoń, jakby zdziwiony jej obecnością w tym miejscu. Odchylił się i podciągnął mi koc pod brodę. – Przepraszam – bąknęłam. – Noc w noc... Dotychczas mi się to nie zdarzało. Na chwilę przykucnął przy sofie ze wzrokiem wbitym w podłogę, jakby się nad czymś namyślał. Potem spojrzał na moją szyję, ślad po bliźnie. Jeszcze wyżej podciągnęłam koc. Odwrócił wzrok i się wyprostował. – Musisz wziąć coś na sen. Podszedł do minibarku. – Nie, nie – zaprotestowałam. – Alkohol... – Widziałem tu coś. Wyjął butelkę z czymś brązowym i podniósł do góry. – A to co? – spytałam, mrużąc oczy, żeby przeczytać etykietkę. – Wygląda jak mleko czekoladowe, ale... – Tak pomyślałem. Teraz nie jestem pewien. – Zmarszczył brwi. – Zaraz, sprawdźmy składniki... – Wydął wargi; bruzda na czole się pogłębiła. – No nie wiem... – Odstawił flaszkę na miejsce. – Zejdę na dół i znajdę coś odpowiedniego i
ciepłego. – Gorąca czekolada! – Dopiero teraz załapałam. Usiadłam. – Nie, nie, skorzystajmy z tego. Trochę tylko odejdę od mikrofali, na wypadek gdyby wybuchło. Machnął ręką. – Zostań. Nalał z butelki do filiżanki i wstawił ją do kuchenki. Kiedy podał mi podgrzany płyn, wskazałam gestem paczkę papierosów, która leżała tam, gdzie ją zostawił. – Nie wykończyłeś. Jeśli chcesz... – Nie wolno palić w pokojach. – Wiem, ale chyba nie takie zasady łamałeś. – Tak, ale tej wolałbym nie łamać. Usiadł obok mnie na sofie. – Więc rozmawiałaś z Quinnem – pokiwał głową. – Powiedział ci? O sobie? – Że pomaga sprawiedliwości? Sama się domyśliłam. Przypatrzył mi się badawczo, chrząknął i zabębnił palcami po papierosach. Chwilę się zastanawiał, potem wstał, podszedł do ściennej półki i rzucił na nią paczkę. – A co sobie wyobrażałeś, Jack? Że usłyszę, co robi Quinn i zawołam: „Ja też się na to piszę”. – Nie, tylko... Nie dokończył zdania. – Nie musiałam dowiadywać się od Quinna, żeby wiedzieć, że jest taka możliwość, że musi być rynek na takie usługi. – Wiem. – Znowu usiadł przy mnie. Upiłam swój napój, próbując się nie skrzywić. – Wstrętnie smakuje, tak? Uśmiechnęłam się lekko. – Może i tak, ale działa. – Pociągnęłam następny łyk. – Jutro. Naprawdę chciałabym... Dobrze, wiem, że masz wątpliwości wobec całego planu, ale Evelyn, Quinn... – Spojrzałam mu prosto w oczy. – Cokolwiek się dzisiaj zdarzyło, jakkolwiek możemy się nie zgadzać, ufam ci i chcę, żebyś w tym był. Chcę to wreszcie załatwić i wcale nie zamierzam dać się zabić. – Wiem. – Ułożył się obok mnie na poduszce. – Mów do mnie. Więc mówiłam.
CZTERDZIEŚCI OSIEM Obudziłam się w sypialni, którą dzieliłam z Evelyn. Ostatnie wspomnienie, to jak kończymy z Jackiem omawiać plan i zaczynamy rozmawiać o... O czym, tego już nie pamiętałam. Zdaje się, że jak tylko uporządkowałam plan w głowie, natychmiast zasnęłam. Potem Jack pewnie mnie przeniósł. Przekręciłam się w kierunku drugiego łóżka. Puste. Na zegarku 8:12. Zerwałam się z przekleństwem na ustach. Właśnie takiego dnia... W saloniku Evelyn mówiła coś o Dubois i telefonie. Jakiś problem. Szybko się pozbierałam i otworzyłam drzwi. – Oddzwo... Urwałam. Evelyn siedziała na sofie i rozmawiała, ale nie z Jackiem, tylko z Quinnem. A ja stałam w drzwiach półnaga. Bez peruki, bez szkieł kontaktowych, bez makijażu. Quinn jednak nie na twarz spojrzał najpierw, lecz na mój tors, odziany w koszulkę z logo Ontario Police College. Dopiero potem popatrzył mi w oczy, zmarszczył się, zrozumiał, że jestem bez żadnego maskowania i odwrócił wzrok. Skoczyłam do tyłu i zatrzasnęłam za sobą drzwi, słysząc za sobą jakiś okrzyk Evelyn. Otworzyła drzwi bez pukania. – Głupia sprawa – powiedziała. Zerknęłam przez ramię. – Fakt, ostatnie robię mnóstwo głupstw, ale dzięki, że mi na to zwróciłaś uwagę. – Mój błąd, nie twój, Dee. Powinnam cię była uprzedzić, że jest Quinn. Naciągnęłam dżinsy. – Powinnam była rozbudzić się na tyle, żeby wcześniej sprawdzić. – Raczej nie widział cię dobrze. Zrobił to, co powinien: odwrócił wzrok. – Nie chodzi mi o twarz. Chodzi o to. – Wyjęłam z torby koszulkę szkoły policyjnej, pokazałam i schowałam z powrotem. – To zobaczył. – Cholera jasna! Leciutkie pukanie do drzwi. – Dee? Quinn. Powiedziałam, żeby poczekał, a sama rozejrzałam się za peruką i kontaktami. Kiedy je nałożyłam, powiedziałam, żeby wszedł. Wsunął się bezszelestnie. Evelyn na chwilę się zawahała, a potem wyszła. Quinn patrzył, jak naciągam pończochy. – Przepraszam – powiedział.
– Za co? Nic złego nie zrobiłeś. Drzwi się otworzyły, popatrzyłeś... i tyle. I dzięki, że spojrzałeś w bok, kiedy się zorientowałeś, że.... Nie kończąc zdania, wyciągnęłam tubkę z pastą do zębów. Ruszyłam w kierunku łazienki, ale złapał mnie za przegub. – Dee? Cokolwiek zobaczyłem, jest kilka możliwych wyjaśnień, a ja nie zamierzam zgłębiać, które jest słuszne. – Dzięki. – Może coś w zamian? – Uśmiechnął się. – Jedno pytanie. O cokolwiek. Kiedy pokręciłam głową, uśmiech zgasł. – Jasne. Nic cię specjalnie nie... – Oczy – przerwałam mu. – Jaki masz kolor oczu? Uśmiech powrócił. – Jasne. To akurat nic trudnego. – Podniósł dłonie do oczu i wyjął szkła. – Taki. Spojrzał mi w oczy. Jasnozielone. Jak świeża trawa. Przysunął się bliżej, głowa odrobinę przekrzywiona, usta rozchylone, nachylające się ku moim... Drzwi otworzyły się i odskoczyliśmy od siebie. – Evelyn mi powiedziała – oznajmił Jack na powitanie, ale znieruchomiał w pół kroku, zobaczywszy oczy Quinna, a potem wzrok padł na jego dłonie z soczewkami. – Chryste Panie – mruknął. – Co to jest, przedszkole? Żadnych tajemnic? – On tylko chciał... – zaczęłam, ale Jack wpadł mi w słowo. – Wyjść. Muszę porozmawiać z Dee. – To nie jego... – Wina. Jasne. Słyszałem. – Wskazał kciukiem drzwi. – Sprawdź swoje kontakty. Nic od Dubois do południa? Rezygnujemy. Quinn nałożył soczewki, uścisnął mi rękę i wyszedł. – Nie powinieneś był tak się do niego zwracać – powiedziałam. – Nie zrobił nic złego. – Poza zdjęciem kontaktów? – Czuł się nie w porządku i chciał jakoś zrekompensować... – Zrekompensować. Mamy, kurwa, robotę do wykonania, a wy się bawicie w „A teraz pokażę ci swoje”! – Dla ścisłości, to ja mu pierwsza pokazałam swoją prawdziwą twarz. – Ale nie rozmyślnie. – Zrobił krok w moim kierunku i głos mu odrobinę złagodniał. – Evelyn powiedziała mi, że zobaczył twój podkoszulek. – Którego w ogóle nie powinnam była ze sobą zabierać. Głupi odruch, ale... lepiej w tym śpię, a to niekiedy ważniejsze od ostrożności.
– Ja go widziałem. Jakiś problem? Powiedziałbym. Jak z tobą? – Trochę mną to wstrząsnęło, ale zarazem dostałam dobrą nauczkę, żeby przez cały czas mieć się na baczności, a nie odprężać się, jak jestem z tobą i Evelyn. – Tak. Na Evelyn trzeba uważać. – A na ciebie? – uśmiechnęłam się. – Dopóki nie otworzę ust. Wtedy robię się niebezpieczny. – Zawiesił głos. – Wczoraj... Otworzyły się drzwi. Evelyn. – Jack? Dee? Jest znak od Dubois. Wchodzi. – Zabawa się zaczyna – mruknęłam. Przez nasz kontakt umówiliśmy się z Dubois na wpół do dwunastej. To że zgodził się z nami rozmawiać, wcale jeszcze nie znaczyło, że przystanie na nasz plan, ale nie mieliśmy czasu na sprawdzanie. Wiele rzeczy trzeba było przygotować. – Zamówiłem wczoraj radio – poinformował Felix podczas spóźnionego śniadania w hotelu. – Dzisiaj rano zmieniałem miejsce dostawy na centrum za miastem. Quinn? Dasz radę potem to odebrać? – Tak. – Potrzebne spokojne miejsce – powiedział Jack. – Może być motel, ale wolałbym dom. – Nie ma sprawy – zapewnił Felix. – Weźmie się kilka zgłoszonych do wynajmu od zaraz, wybierzemy najlepiej położony. – Brzmi nieźle – odezwałam się – ale jeśli agent będzie chciał pokazać jeszcze komuś innemu? – Zapłacimy za miesiąc z góry. – Czy to... ? – Bezpieczne? – wskoczył mi w słowo Felix i przerzucił się na angielski brytyjskiej klasy wyższej. – Halo, to doktor Patterson, chodzi o taką małą sprawę... Mam gościnne wykłady na waszym uniwersytecie i, pozwolę sobie wyznać, nienawidzę hoteli. Na pewno macie do wynajęcia jakieś przytulne miejsce przy Main Street, prawda? Chciałem wynająć raptem na tydzień, ale żeby oszczędzić wszelkich kłopotów, zapłacę z góry za miesiąc. – Moim zdaniem świetne – pochwaliłam. – Podziałało więcej razy, niż potrafiłbym zliczyć. – To bierzmy się do roboty – powiedział Jack. – Uda się z Dubois? Godzinę później chcę mieć w ręku klucze. Trzeba wszystko dokładnie sprawdzić. Nie może być żadnych zaskoczeń.
DUBOIS Martin Dubois zamieszał kawę, spróbował, dodał jeszcze słodzika. Podnosząc filiżankę do ust, popatrzył na wysuwający się spod mankietu zegarek. Jedenasta dwadzieścia dziewięć. Będzie czekał do trzydzieści pięć, ani chwili dłużej. No dobrze, ewentualnie do za dwadzieścia dwunasta, jeśli nie wypije do tego czasu kawy. Nie spieszył się z piciem. Wiadomość nadeszła wczoraj wieczorem. E-mail na jego prywatny adres. Szukasz świadka? Mamy ją, ale pewnie bardziej chodzi ci o kolesia, który usiłował ją zabić. Jeśli tak, to go dostarczymy. Prywatny układ. Będziesz miał jego i całą sławę, a my w zamian chcemy bardzo niewiele. Jeśli chcesz pogadać o szczegółach, to odpowiedz, podaj miejsce i czas. Do e-maila dołączone było zdjęcie zakrwawionego druta garoty. Nikt nie wiedział, że morderca tego właśnie chciał użyć. Dzieciaki sądziły, że chciał ją udusić sznurem, ale to nie tłumaczyło zakrwawionych rąk. Drut przypominał morderstwo na Lee. Sprawa wyglądała sensownie. Próbował zlokalizować nadawcę wiadomości, korzystając z tych środków, które nie wzbudzały podejrzeń, ale trop szybko się urywał. Dlatego zrobił jedyne, co mógł zrobić: podał miejsce i czas. Tutaj, o wpół do dwunastej. Oczekiwali, że przyjdzie sam, ale tego, rzecz jasna, nie zrobił. Był ambitny, ale nie głupi. Młodemu agentowi powiedział, że chodzi o spotkanie ze świadkiem w publicznym miejscu i że potrzebuje obstawy. Umieścił go w drugim końcu sali, tak że miał na wszystko oko, ale niczego nie mógł podsłuchać. Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną sprawę, byłby z nim cały oddział agentów, gotowych aresztować każdego, kto się pojawi. Jednak to była sprawa z rzędu tych, które trafiają się raz w życiu i o których marzy każdy agent. Marzenie, które szybko zamienia się w udrękę. Za morderstwo w Chicago szefowie nie mieli do niego pretensji. Wpadka, która każdemu może się przydarzyć. Potem miał całą ekipę w pociągu do Kalifornii, a tymczasem facet zabił w Nebrasce. Pierwsze ostrzeżenie. Wszystkich rzucił na szukanie tropów, obsadził paradę w Zachodniej Wirginii, a morderca nie tylko się tam pojawił, ale jeszcze na dodatek zostawił naocznego świadka, kobietę, która się po prostu rozpłynęła. Drugie ostrzeżenie. Dostał dwadzieścia cztery godziny, żeby ją odnaleźć. Teraz nie będzie już ostrzeżenia, tylko dymisja. Pojawiała się szansa, że dostanie tę kobietę, więc wyrok na razie będzie odroczony. A jeśli istotnie będzie można iść na całość i dostać Helter Skeltera? Piłka za boiskiem, pełny obieg, wszystkie bazy obsadzone: bezpieczny do końca
życia. Ta fala poniesie go jeszcze kilka lat, przejdzie na emeryturę z całą pensją, może potem podorabia sobie także wykładami. Brzęknął dzwonek nad drzwiami. Podniósł wzrok: starsza kobieta. Siwe włosy elegancko zaczesane, gustowne ubranie, paniusia z country clubu. Już miał odwrócić oczy, gdy ich spojrzenia spotkały się, a ona ruszyła wprost ku niemu. Jasna cholera. Musiała widzieć go na zdjęciach albo w telewizji, a teraz zaraz mu wywali, jak zawala cała sprawę, a ktoś przecież musi w końcu łapać tych obrzydliwych morderców, bo w czasach jej młodości siedziałby w pudle już po pierwszym... Kobieta położyła coś na blacie. Drut garoty. Popatrzył na nią z rozdziawionymi ustami, ale nic się z nich nie wydobyło. Usiadła naprzeciw niego, a potem uwolniła się z palta. Patrzył na drut. – Czysty – powiedział, gdyż nic innego nie przyszło mu do głowy. – Tak, chłopaki chciały zostawić krew dla pana, ale krew nie schodzi z jedwabiu, a mam jedwabne kieszenie. – Popatrzyła na niego przeciągle. – Chyba nie oczekiwał pan, że zostawimy na nim DNA naszej dziewczyny? – Waszej dziewczyny? – Waszego świadka. Patrzyła na niego jak na idiotę. Cholera, dwadzieścia lat jest w branży, a siedzi przed nią jak jakiś szczeniak. Wyrżnął kubkiem w stół, wystarczająco mocno, żeby chlapnąć kawą. – Jeśli to jest jakiś kretyński dowcip... – To jest pomysł, Dubois, żeby chronić twoją dupę. Jest pan znaną osobą, w publicznym miejscu przysiada się do pana miła starsza pani... Pewnie chce, żeby pan ją uspokoił, że nic jej nie grozi ze strony tego wrednego mordercy. Nawet pana chłoptaś tam w rogu ciągle spogląda na drzwi, bo pewnie usłyszał, że na kogoś innego ma zwrócić uwagę. Poprawił się na krześle. Musi przejąć inicjatywę, a przynajmniej spróbować. – W czyim imieniu pani występuje? Muszę wiedzieć, z kim... – Grupy obywateli, którzy tropią dla pana tego szaleńca. Dla pana i żeby... bronić swojego biznesu. – Jakiego biznesu? – A w jakim biznesie pracuje HS? – A skąd mam wiedzieć? Eksperci twierdzą, że to... – Dubois zmarszczył brwi. – Zawodowy morderca? – Znają się na rzeczy. A jeśli pracuje w tym biznesie, to na pewno są też inni ludzie z branży, którym trochę przeszkadza zgiełk wokół całej sprawy. – Lekko uśmiechnęła się do niego. – A kto może lepiej sobie z nim poradzić? – Kim pani jest do diabła?
– Ich poczciwą babcią... Mogę też być pana babunią. Tylko zamówię sobie kawę i przejdziemy do szczegółów. – Tak to wygląda – powiedziała na zakończenie. – A ja mam wszystko tak załatwić, żeby nic nie wiedział żaden z moich podwładnych ani przełożonych? To FBI, paniusiu, ja nawet dupy nie mogę podetrzeć, jeśli nie wypiszę w trzech egzemplarzach zamówienia na papier toaletowy. Wzruszyła ramionami. – Nie to nie. Znajdziemy inny sposób. Zwabimy go, załatwimy i damy cynk gazetom, gdzie znajdą ciało. – Muszę się zastanowić. – Jestem pewna, że uda się panu coś wymyślić. Nikt nie mówi, że to proste, ale jaka nagroda w zamian... – Znowu ruch ramion. – Moim zdaniem, gra warta świeczki. Czy wciągnie pan kogoś ze swoich ludzi, nam jest to obojętne. Sam musi pan decydować: jak się dzieli ryzyko, trzeba też dzielić się chwałą. – Jakoś nic pani nie wspomina o cenie. Sam zgadnę. Więźniowie. Mam wypuścić z pierdla jakiegoś waszego kumpla, którego żeśmy przyskrzynili, jakeśmy szukali tamtego. Nawet jakbym chciał, wyżej dupy nie podskoczę. To nie moja działka. – Trzymajcie ich sobie. Jeśli byli na tyle durni, że dali się złapać, to niech siedzą. Odchylił się na krześle i mierzył ją badawczym wzrokiem. – W takim razie amnestia. Karta pod tytułem: „Wychodzisz z pierdla”. Zamknąć jakieś stare sprawki, tak? – Moim chłopcom nie potrzeba żadnych glejtów. Wszystkie ich sprawy zamknięto z powodu braku dowodów albo przedawnienia. Dobrze, nie traćmy czasu. Chcemy tylko jednego: żeby go nie zaliczać do nas. My go wam damy, ale wtedy nigdy nie miał z nami do czynienia. Zastanawiał się chwilę. – Ani mru-mru o tym, co wcześniej robił, tak? – Mała prośba, której spełnienie trochę ułatwi nam sytuację. Czekał. Sięgnęła po kawę. – To wszystko? Uniosła brwi. – Mogłabym poprosić o dwieście milionów, ale ponieważ przypuszczam, że odpowiedź będzie „Nie”, więc niech na tym stanie. Uczciwa oferta, złożona w dobrej wierze. To jak, zgoda? Zawahał się na moment, a potem kiwnął głową.
CZTERDZIEŚCI DZIEWIĘĆ Konferencję prasową zapowiedziano na szesnastą, o czternastej informacja była we wszystkich lokalnych stacjach radiowych i telewizyjnych, a pewnie co najmniej w połowie ogólnokrajowych. Wilkes na pewno będzie chciał wiedzieć, czy FBI mnie znalazła. Do tego wystarczyłoby tylko otworzyć aparat. Jednak powinien być na konferencji, na wypadek, gdyby mnie pokazali. Byłabym przynajmniej czymś, czym mogliby się pochwalić. Evelyn, Felix i Quinn zadbali o to, żeby wszystko toczyło się gładko. Jack, Felix i ja skupiliśmy się na domu. Szeregowa zabudowa, w okolicy akademiki i domy do wynajęcia dla studentów. Taka zabudowa miała tę korzyść, że pokryć trzeba było tylko front i tył; robota dla Jacka i Quinna. Studencka okolica znaczyła, że, w zależności od pory, albo niemal wszyscy będą na Homecoming, albo dookoła słychać będzie imprezy, które zagłuszą hałasy. Przejrzeliśmy dom od dachu po piwnicę, robiąc listę wszystkich możliwych punktów dostępu, którą potem okroiliśmy do tych najbardziej prawdopodobnych. Okna na piętrze będą zbyt trudne, szczególnie dla faceta koło sześćdziesiątki. Okna do piwnicy były za małe. Najbardziej narzucały się drzwi na patio. Podwórko z tyłu było otoczone parkanem, więc wystarczyło go tylko pokonać, żeby nie być widocznym z zewnątrz. Opuściliśmy wszystkie żaluzje, żeby myślał, iż przez patio może się przemknąć niezauważony, a zarazem żeby nie mógł oddać strzału z zewnątrz. Poza tym będę miała kamizelkę. Niby powinnam być bezpieczniejsza, ale ktoś taki jak Wilkes będzie zakładał, że chroniony świadek ma kamizelkę, i dlatego strzeli w głowę. Jeśli jednak nie będzie miał okazji wycelować, to kamizelka nie zaszkodzi. Zamknęliśmy wszystkie niepotrzebne nam pokoje, a Jack nałożył coś na zawiasy, żeby przy otwieraniu musiały skrzypnąć. Przy zasłoniętych wszystkich otworach dom był w środku ciemny nawet za dnia. Porozstawialiśmy meble – stoły, stoliki, krzesła, stołki – tak, żeby nie wyglądało to nienaturalnie, i żeby Wilkes miał na co wpaść czy o co się potknąć. Denerwowały mnie te wszystkie sfałdowane dywany i porozrzucane sprzęty, ale dobrze było mieć jakieś dodatkowe sygnały uprzedzające. Mogliśmy założyć też jakiś system alarmowy, ale na tym się znał i gdyby go wykrył, natychmiast by się zorientował, że to pułapka. Kiedy wszystko już dobrze zapamiętałam i mogłam po ciemku poruszać się po domu, raz jeszcze szczegół po szczególe powtórzyliśmy plan, rozważając wszystkie możliwe przeszkody. Dopiero kiedy Jack był pewien, że nic nie zostało przegapione, oznajmił, że czas na wprowadzenie innych i... na obiad. Po obiedzie znowu przenicowaliśmy plan, tym razem z Evelyn, Feliksem i
Quinnem, ponownie szukając jakichś dziur. Znalazło się kilka, ale raczej dziureczek, które niczego nie zmieniały; ot, poprawki kosmetyczne. Było już wpół do czwartej. Jack chciał, żeby wszyscy zajęli stanowiska jeszcze przed konferencją. Felix dał mi radio i pokazał, jak je obsługiwać. Quinn się ociągał, widziałam, że chciałby się pożegnać na osobności, ale Evelyn wzięła go, żeby jej w czymś pomógł. Czekali w pokoju od ulicy, aż Jack udzieli mi ostatnich instrukcji. Upewnił się, że go nie słyszą, i spytał: – W porządku z tobą? Uśmiechnęłam się słabo. – O ile to możliwe. – Będzie dobrze. Wszystko pod kontrolą. – Spojrzał na mnie badawczo. – Na pewno wszystko? – Tak, Jack. Będzie dobrze. – Coś nie tak? Uciekaj. Nie próbuj drugi raz. Wyciągnij go na zewnątrz. Evelyn i Felix. Dobrzy na dystans. Ucieknie? Ja i Quinn. Dobrzy w nogach. Lepsi od niego przynajmniej. Kiwnęłam głową. – Chcesz mnie tutaj? Moglibyśmy... – Nie. Wszystko tak, jak ustaliliśmy. Zawisła między nami ciężka cisza. – Wiem, że nie chcesz, żebym to robiła, Jack. Chwila ciszy. – Nie, nie, wcale nie. – To wczoraj, wiesz... Ja tylko... Urwałam, rozumiejąc, że nie czas teraz na tłumaczenia. Dobrze wiedział, co się tam wydarzyło. Zaskoczyło go to, jak daleko się posunęłam, ale nie sama chęć. Wczoraj powiedział, że bardzo tego chciałam, ale sam nawet nie wiedział, jak bardzo. Teraz rozumiałam, co to znaczyło. Przez cały czas bałam się, że maska spadnie i odsłoni moją furię, a skoro Jack nie reagował, powtarzałam sobie, że maskarada się udała. Tymczasem nie reagował tylko dlatego, że dobrze widział, co mnie napędza, widział i akceptował... do chwili, gdy stanęłam oko w oko ze śmiercią. Przypomniałam sobie wczorajsze słowa Evelyn o tym gorszym rodzaju wściekłości. Jak to nazwała? „Pierdolę cały świat”. Poszukałam wzroku Jacka. – Tym razem nie spieprzę. Jeśli wszystko uwzględnić, to na pewno nie jestem najlepszą do tego osobą, ale cię nie zawiodę. – O to się nie martwię. – Cokolwiek myślisz, nie jestem samobójczynią.
Potarł dłonią usta. – Wiem jak to jest, Nadio. Stracić wszystko. Wszystkich. Nic już nie jest takie samo. Nie żebyś zaraz wystawiła się na kulę. Ale jak coś idzie nie tak? O czym ludzie myślą? Kogo zostawili. Rodziców, żonę, dzieci. Nie chcą ich opuścić. A jak nie ma nikogo? – Łatwiej podejmować ryzyko – rzuciłam półgłosem. – Więcej tak nie zrobię, Jack. Kiwnął głową ze wzrokiem wbitym w podłogę, ale gdyby podniósł oczy, wiem, że zobaczyłabym w nich wątpliwość. – Wczoraj zawaliłam na wielu poziomach, wiem o tym. Teraz wszystko jest pod kontrolą, przysięgam. Znowu kiwnął głową. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zajrzała Evelyn. Bąknęła jakieś przeprosiny i zaczęła się wycofywać, ale wtedy zajrzał także Quinn. – Jack? Już tylko dziesięć minut. – Jasne. Czas zaczynać. – Jak chcecie jeszcze chwilkę... – zaczęła Evelyn, ale nie dał jej dokończyć. – Wszyscy muszą być na stanowiskach, zanim Dubois tutaj dotrze. – Znowu spojrzał na mnie. – Wszystko będzie gotowe. Jak coś nie tak... – Na zewnątrz. Ty mnie kryjesz. Wiem. – Dotknęłam jego ramienia. – Uwierz mi. Raz jeszcze kiwnął głową i wszyscy wyszli. Zostałam sama. Była już prawie czwarta, czyli czas konferencji. Włączyłam telewizor. Konferencja była otwarta dla mediów i widzów. Wilkes musiał tam być, nawet jeśli nie na sali, to dostatecznie blisko, aby z pierwszej ręki uzyskać wiadomości o tej, która go widziała. Dubois świetnie odegrał swoją rolę. Na początku oznajmił, że nie ma żadnych nowin do przekazania. Znienacka dostał telefoniczną informację o świadku. Powiadomił o tym zebranych, szepnął coś do stojącego obok agenta – pewnie kazał mu przejąć prowadzenie konferencji – przeprosił i wyszedł. Wyłączyłam aparat. Zaczynał się czas czekania. Evelyn kazała Dubois wsiąść do samochodu i jechać. Na tylnym fotelu leżał Felix, który podawał mu instrukcje. Zdradzenie adresu wcześniej oznaczałoby dopraszanie się o kłopoty. Wybraliśmy drogę możliwie jak najprostszą, żeby Wilkes ich nie zgubił. Dubois dostał polecenie, żeby „jechać normalnie”: nie za szybko, ale też nie podejrzanie wolno. Miało to wyglądać, że jedzie tam, gdzie znajduje się kluczowy świadek; w tej sytuacji na pewno nie będzie zwlekał. Na ogonie miała mu siąść Evelyn i pilnować, czy czasem nie podąża za nim któryś z agentów czy dziennikarzy. Gdyby tak się stało, należało zacząć kluczyć, a może nawet w ogóle
zrezygnować z planu. Jeśli jednak wszystko pójdzie dobrze, to moja część zacznie się z chwilą, kiedy obróci się klamka frontowych drzwi, sygnalizując, że Dubois jest już na miejscu. Następnie miał pospiesznie wrócić do samochodu, jakby czegoś zapomniał, i zaczynała się moja wielka chwila. Nie było co zastanawiać się nad tym, ile czasu zajmie Dubois dojazd; trzeba było przez cały czas mieć się na baczności. Podkręciłam policyjny skaner. Nie był nastawiony na częstotliwość FBI; nie było sensu. Był nieco odstrojony, chodziło tylko o to, żeby Wilkes usłyszał coś podobnego do policyjnej łączności. O szesnastej czterdzieści siedem poruszyła się klamka w drzwiach. Ściszyłam skaner i czekałam na następne sygnały, które podał Dubois Felix. Najpierw przekręcenie klamki. Potem uchylenie drzwi, ale tylko odrobinę. Mocne zamknięcie. Następnie miał przejść przed przednim oknem, abym się upewniła, że wszystkie te trzy znaki nie pochodzą na przykład od dostawcy pizzy. Drzwi się otwierają i... Odgłos stóp, stanowcze dwa kroki. Drzwi się zamykają. Jest w środku. Palce zacisnęły mi się na kolbie. Czy Wilkes domyślił się, o jaki dom chodzi, zanim Dubois tu dotarł? Jack uwzględnił to na liście możliwości: mogły nas zdradzić spuszczone zasłony; ale żeby miał wchodzić frontowymi drzwiami? To byłaby brawura. Skrzypnięcie butów. W kierunku skanera, z którego dochodził dźwięk policyjnych syren. Za późno na wycofanie się na stanowisko w hallu. Nie ma sprawy. Plan zapasowy? Jack zawsze ma ich na pęczki. Przemknęłam do saloniku i schowałam się za regał telewizyjny, który ustawiliśmy na wprost drzwi. Celować mogłam nad odbiornikiem wyłączonym, aby nie przyciągać uwagi Wilkesa. Stanąwszy w drzwiach, powinien spojrzeć w kierunku fotela za skanerem. Kroki w hallu. Powolne i spokojne. Sylwetka w drzwiach. Palec delikatnie zaczął naciskać spust... – Cholera jasna! – syknęłam, wychodząc zza regału. Po twarzy Dubois przemknął cień zdziwienia, jakby spodziewał się kogoś zupełnie innego, ale natychmiast się opanował. – Zmiana planów – warknął. – Teraz ja. Spocznij. – Niech mnie... Połknęłam resztę zdania. W każdej chwili od strony patia mógł się wśliznąć Wilkes. Zerknęłam na fotel; może zaproponować mu, żeby tam usiadł, a wtedy uwaga Wilkesa na nim się skupi. Sama pespektywa tak mnie rozbawiła, że nieco
zmalało poczucie rozczarowania. – Wyluzuj. Ja tu dowodzę. Chciałam się odciąć, ale nie było teraz czasu na kłótnie. Ani na to, aby wywabić go na zewnątrz. Trzeba było iść na kompromis. I to natychmiast. – Przypuszczamy, że wejdzie od kuchni – szepnęłam. – Dźwięk radia powinien go tu zwabić. Trzeba tylko spokojnie poczekać i... – Nie będzie mi gadać, co mam robić. – W porządku. Niech ci będzie. Musiałam teraz zająć stanowisko w łazience; wszystko we mnie wrzało. Co za kretynizm! Wszystko obmyśliliśmy, żeby chronić tego durnia. Cała chwała dla niego bez żadnego ryzyka. I co mamy w zamian? Tyle jest w kraju mądrych, błyskotliwych agentów, a my musieliśmy zadawać się z idiotą. Tej możliwości Jack nie przewidział. Zastanawialiśmy się, co zrobić, kiedy wycofa się przed konferencją, w drodze tutaj lub przed wyjściem z samochodu. Albo kiedy z nadmiaru zapału wtargnie po wszystkim, nim zdążymy się wynieść. Czy też kiedy podczas odwrotu natkniemy się na policyjną blokadę. Nigdy nam jednak nawet przez myśl nie przemknęło, że może sobie po prostu wejść, oświadczając, że to on sam przygwoździ Wilkesa. Czemu? Bo to było niewiarygodnie głupie. Kiedy go mijałam, zrobił taki ruch, jakby chciał mnie zatrzymać. Spojrzałam na niego ostro. – Chcesz go mieć? To daj spokój, zanim się wśliźnie i zastanie nas szarpiących się. Odpowiedział wrogim spojrzeniem, ale mnie puścił. Z progu łazienki zerknęłam za siebie; przyczaił się w saloniku, zakładał więc, że Wilkes przez drzwi na patio wejdzie do kuchni. A jeśli nie? To już problem Dubois. Nie zamierzałam wprawdzie dać go zastrzelić, jeśli będę mogła temu przeszkodzić, ale nie zamierzałam też stracić Wilkesa, chroniąc dupę agenta. Rozejrzałam się po łazience. Też dobra kryjówka, jedne drzwi, okno za małe dla Wilkesa. Zajęłam pozycję i włączyłam radio, którego słuchawkę miałam w uchu. – Wiemy – natychmiast odezwał się Jack. – Trudno. Na stanowisku? – Tak – odpowiedziałam. – Quinn? – Jestem. – Podłączony? Leciutkie westchnięcie. Zastanawiał się nad tym samym: czy Dubois jest w stałym kontakcie czy to z kryjącym go agentem, czy może z całym ich batalionem, gotowym w każdej chwili wkroczyć do akcji. – Szanse pół na pół.
– Cholera jasna! Znowu Jack. – Trudno. Nic nie poradzimy. Ktoś idzie? Uprzedzimy cię. Ty spadasz, my cię kryjemy. Na razie? Oko na wszystko. Godzinę później ciągle czekałam. Wreszcie kroki w hallu. Ciężkie. Stłumiłam westchnienie, z bronią odbezpieczoną czekałam w kącie za drzwiami, wpatrzona w lustro nad zlewem. W następnej sekundzie pojawił się Dubois. Zastanawiałam się, czy go nie postrzelić. Nic groźnego, w prawy bark. Oj, rączka niesprawna? Cholera, trzeba cię stąd zabrać. Jak następnym razem zaczaisz się z uzbrojoną osobą na seryjnego mordercę, nie zakradaj się. – Wracaj na miejsce – syknęłam przez zęby. – Już godzina, a on się, kurwa, nie pokazał. – Nie? Może dlatego, że tu wszedłeś, więc musi się zastanowić. Jakbyś wrócił, wskoczyłby, żeby zdążyć przed tobą. – Że niby jak, moja wina? Wolałam przemilczeć odpowiedź. – Wracaj na miejsce – poleciłam – a ja dowiem się od swoich, czy coś się zmieniło od ich końca.
PIĘĆDZIESIĄT – Musisz go wyciągnąć – szepnął Jack. – Myślisz, że nie próbowałam? Jak chcesz, oddam mu radio, spróbuj go przekonać. Nie mogę się z nim szarpać, bo wtedy Wilkes uderzy. – Albo ucieknie – mruknął Jack. – Słyszy kłótnię? Wie, że pułapka. Kurwa mać! – Więc co? – Trzymaj się planu. Ściszyłam radio i spojrzałam na Dubois. – U nich bez zmian. Jego ani śladu, więc mamy dalej czekać. Oczy Dubois zwęziły się, ale kiedy wyciągnął rękę po radio, udałam, że tego nie widzę, gotowa do akcji. Ręka opadła, wrócił do pokoju. – Wszystko w normie – poinformowałam Jacka. – Na razie, bo nie wiem, jak długo będzie mnie słuchał. – Dee? Tu Quinn. – Aha. – Tylko tyle, że dobra robota. Dubois nie podoba się to, że ty wszystkim kierujesz, ale pamiętaj, że to on ostatecznie ma być główną postacią. Na dodatek jest na krawędzi, jak to nam nie wyjdzie, ma wszystko przechlapane. Dlatego poszedł na znaczne ryzyko, łamiąc mnóstwo zasad. On musi mieć głowę Wilkesa nadzianą na włócznię. Jak długo będzie myślał, że ty też tego chcesz, a ty nie będziesz go za bardzo drażnić, nie stanie okoniem. – Jasne. Dzięki. Rozłączyłam się. Trzeba czekać. *** Następna godzina. Zamigotała lampka na radioodbiorniku. Włączyłam i się zgłosiłam. – Ja – usłyszałam w odpowiedzi. Odbiór w łazience był kiepski, ale rozpoznałam po chrapliwości. – Czeka, aż się ściemni – ciągnął Jack. – Też tak zaczynałam myśleć. – Dubois wróciłby do auta? Spróbowałby szansy. Teraz? Za późno. Już się nie odkręci. – Przypuszcza, że Dubois mnie przesłuchuje, więc trochę bez sensu wdzierać się do domu, który powinien być pełen agentów. Aha, Federalni muszą szukać Dubois, a jego samochód...
– Evelyn się tym zajęła. Już go tam nie ma. – Mam nadzieję, że nie każecie mi siedzieć w tej łazience przez całą noc. Jeśli trzeba, to mogę... – Poczeka na noc. Ty śpisz. Ochrona przysypia. – Mam się przenieść na górę? – Tak. Ja i Quinn pilnujemy. Wilkes musi gdzieś tu być. – Urwał. – Zjedz coś. Miał rację. W ogóle nie czułam głodu, ale musiałam zatroszczyć się o poziom cukru we krwi. Miałam ze sobą wysokoenergetyczną mieszankę podróżną, batoniki proteinowe i wodę. Powiedziałam, że zaraz coś przygotuję. – Także coś na słodko. Uśmiechnęłam się. – Tak. Dzięki, Jack. – Zagadaj coś do Dubois, żeby się nie zdrzemnął. Ale żarcie schowaj. Do dupy z nim. *** Ściemniło się. Przypuszczaliśmy, że Wilkes poczeka do północy, kiedy każdy podatny na senność powinien się już zdrzemnąć. Ja i Dubois mieliśmy zatem czas, żeby się przygotować, ale robiliśmy to... oddzielnie. Może zapomniał już, jak to jest działać w parze, może mierziła go współpraca z przestępczynią, tak czy siak dał mi wyraźnie do zrozumienia, że nie tworzymy pary. Dokonaliśmy więc podziału terytoriów: ja na piętrze, on na parterze. Mój plan był prosty. Jeśli Wilkes chciał mnie dopaść we śnie, to będzie miał za swoje. Stary trick z poduszką pod kocem, który nie był najłatwiejszy pod nieobecność poduszki i koca. Meble, owszem były, ale o pościel nikt się już nie zatroszczył. Musiałam coś wykombinować z ręcznikami i prześcieradłem, które znalazłam w koszu w piwnicy. Do tego poduszki z saloniku. Nikt z bliska nie mógł się na to nabrać, ale w ciemności, od progu drzwi... Zaczaiłam się w szafie. Nie wiedziałam, co planuje Dubois, a gdybym spytała, nie powiedziałby mi. Kiedy więc wszystko miałam już gotowe, a była dopiero ósma, usiadłam na łóżku, zjadłam trochę energetycznych rzeczy, popiłam wodą i pozostawałam w kontakcie radiowym z Evelyn i Feliksem. Quinn i Jack węszyli dookoła, najwidoczniej bez żadnych efektów. Ponieważ jednak swoje radia zostawili Evelyn, więc nie można było wykluczyć, że któryś nadział się na Wilkesa i leży gdzieś pod krzakiem. Starałam się tę myśl odegnać, upominając siebie, że wszyscy jesteśmy doświadczonymi tropicielami, ale poczułam się o wiele lepiej, gdy za kwadrans dziewiąta radio zamigotało i odezwał
się Jack, informując, że on i Quinn wrócili. Przebadali cały najbliższy teren wokół domu; nigdzie ani śladu Wilkesa. Quinn był zdania, że zrezygnował, Felix sądził, że zgubił Dubois. Jack twierdził, że zwęszył pułapkę. Evelyn kazała wszystkim się zamknąć i cierpliwie czekać. Więc czekaliśmy. Quinn i Jack przejęli wartę, a Evelyn i Felix ruszyli na partol w nadziei, że dwie świeże pary oczu mogą dostrzec coś, co tamci przeoczyli. Wrócili po godzinie bez żadnych efektów. Nawet Evelyn skłonna była uznać, że nasza zasadzka się nie powiodła, powiedziała jednak, że poczekamy do rana, a potem się zastanowimy, co dalej. – Musisz się przespać – zasugerował Jack, kiedy po raz nie wiadomo który ziewnęłam do mikrofonu. Zaśmiałam się. – Mówię poważnie. – Po pierwsze, czekam na zawodowego mordercę, który chce mnie ukatrupić. Zasnąć teraz, to najgłupsza rzecz, jaką mogłabym zrobić. Po drugie, nie ma nawet dziesiątej. – Jesteś zmęczona. Trzy noce prawie bezsenne. Czekał tak długo? Uderzy przed świtem. – Jack ma rację – włączył się Quinn. – Poczeka aż jak najwięcej ludzi w środku zaśnie. Ja bym obstawiał drugą. A jeśli teraz jesteś już zmęczona, to o drugiej będziesz jak warzywko. Zdrzemnij się. – Niby tak, ale... – Pół godziny. Zostaw radio włączone, zbudzimy cię o wpół do jedenastej. – Zawahałam się. – Zrób tak, Dee. Wszystko pod kontrolą. Jack pilnuje frontu, ja zaplecza. – Na chwilę umilkł, a potem zanucił: For a fee, Vm happy to be your backdoor man. Prychnęłam śmiechem. – Sfałszowałem. – W innych rzeczach jesteś lepszy. – Może jakąś bajkę do poduszki – zasugerował Jack. – Jasne – zgodził się Quinn. – Na pewno ci się spodoba. Historyjka z Martinem Dubois. To nie jest jego pierwsza ustawka, ale ostatnim razem miał szczęście, że się w ostatniej chwili wycofał, bo…
DUBOIS Patrzył przez pokój na dziewczynę. Nie do wiary. Nie było jeszcze nawet wpół do jedenastej, a ta śpi, jakby wróciła do spokojnego domu po dniu ciężkiej pracy. I to ona zwabiła mordercę w zaułek? Chciała go załatwić sama jedna? Dwie godziny spędziła w łazience jak wyżlica wystawiająca kaczki. Ale zaraz, już późny wieczór, a tego sukinsyna ani widu, ani słychu. Kurwa, sam jestem śpiący, a to łóżko takie wygodne. Ciekawe że nie zamówiła sobie pizzy i filmu wideo. Zawodowcy, pies im dupę lizał. To mu przypomniało pasierba, który miał ADD czy jak to oni teraz nazywają. Każ mu coś zrobić, przez godzinę wszystko jest spoko, ale potem... swobodny mo-kurwa-tylek. Niech się walą specjaliści; dzieciakom potrzebna jest dyscyplina i tyle. Tym się różni prawdziwy gliniarz od tych pieprzonych detek-kurwa-tywów. Ręce na poduszce, obok spluwa i radio. Na łapach ciągle rękawiczki. Cholera, miał nadzieję na odciski. A gdyby tak odgiąć perukę i wyrwać włos... Przy jego szczęściu nie da się z niego odczytać DNA. A zresztą, co by to dało? Ma Barker w kawiarni wyraźnie mu oznajmiła, że nic nie będzie mógł zrobić „jej chłopcom”. Całą rozmowę miała nagraną. Na razie nie było co się tym przejmować. Bez zastanowienia wszedł w ten numer. Nie miał wyjścia; nie dali mu czasu na namysł, mógł tylko zareagować. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że wróci bez głowy Helter Skeltera, a bez niej jak wytłumaczy, że skłamał na konferencji i nie ma żadnych wyników w śledztwie? Zgrzytnął zębami. Coś trzeba zrobić. Spojrzał na radio; kontakt z kolesiami, którzy to rozgrywali. Jak długo ona ma to pod kontrolą, ona steruje wszystkim, co się dzieje w tych ścianach. Parę godzin temu powinien był jej to zabrać, gdyby było trzeba – siłą. Ale nawet jeśli odczuwał złość, że nie panuje nad wszystkim, to jakaś spanikowana jego cząstka w trakcie rozwoju sytuacji radowała się z tego, bo ciągle żywił nadzieję, że jakoś to sami załatwią. Jeśli wszystko się spierdzieli, to będzie mógł mówić, że został porwany. Czyli lepiej, że nie miał od początku radia. Jednak teraz, kiedy wszystko chyba się już rypło, przyszedł mu do głowy inny pomysł. OK, zwabili go i wzięli na zakładnika, ale chociaż nie ujawni Helter Skeltera, to przynajmniej przyskrzyni bandę groźnych bandytów. Najwyższy czas, żeby sięgnąć po to, co mu się od początku należało: kontrolę nad sytuacją. Kilka ostrożnych kroków, nic nie skrzypnęło pod nogami, spała chyba głęboko. Jeszcze jeden... Otworzyła oczy.
W ułamku sekundy Dubois ocenił sytuację, swoje szanse, by rzucić się i ją obezwładnić zanim do reszty się rozbudzi... Patrzył na niego otwór lufy; oczy dziewczyny czujne i uważne. – Tak, agencie Dubois? – Ja... Są jakieś nowiny? Ruchem brody wskazał radio. – Nie. – Daj mi znać, jakby coś. – Jasne. Wycofał się, zamykając za sobą, ale nie na tyle mocno, żeby szczęknął zamek.
WILKES Wilkes przyglądał się, jak Dubois opuszcza pokój. Dziewczyna posłuchała, aż ucichną kroki na schodach, potem zeskoczyła z łóżka, z niemal pustej półki wzięła książkę w twardej okładce, oparła ją o drzwi i znowu się położyła. Gdyby Dubois wrócił i zastał drzwi zamknięte na zasuwę, wiedziałby, że go podejrzewa, i spróbowałby czegoś innego. A kiedy drzwi ustąpią, popchnie mocniej, książka upadnie i ją uprzedzi. Zgoda, to sprytne, ale ten agent to kawał idioty. Opuścił lunetę i kilka razy pokręcił głową, żeby rozluźnić szyję. Wyprostował się i przeciągnął, jak dalece było to możliwe na niskim stryszku. Był już za stary na takie rzeczy... ale tym razem już niedługo. Igła bólu w boku. Rana po strzale Jacka. Jedna to była tylko obcierka, ale druga przebiła mięsień. Nic poważnego. Dał je opatrzyć odpowiednio szybko, ale trochę go spowolniały, a to akurat nie było mu potrzebne. Gdyby nie te rany, w ogóle by go tutaj nie było; załatwiłby wczoraj tę laskę. Zawinił Jack, ale zapłata przyjdzie szybko. Po raz chyba setny w ciągu ostatnich kilku godzin zapragnął, żeby na miejscu dziewczyny był Jack. Nie tylko zapłaciłby mu za to cholerne fiasko w Vegas, ale zarazem ugodziłby Evelyn w jedyne czułe miejsce u tej dziwki. No ale skoro nie Jack, to i to nie było złe w charakterze zemsty. Widział spojrzenie, jakim Jack obdarzył dziewczynę w operze. Wtedy pomyślał, że to fragment gry, ale teraz zmienił zdanie. Jack pracował bez partnerów. Nie chciał pracować nawet z nim, kiedy Evelyn to zasugerowała. Teraz wszystko się zmieniło. Nie tylko coś z nią uzgadniał, ale wszędzie ją zabierał, trzymał się blisko niej, pozwalał, by go osłaniała. Na dodatek młoda i atrakcyjna. To ważne. Bardzo. Dla Jacka jej śmierć będzie gorsza, niż gdyby sam dostał kulę. Zabić dziewczynę. Ugodzić Jacka. Może nawet drapnąć odrobinę Evelyn, odbierając jej pupilkę w wieku, gdy nie mogła już liczyć na wielu więcej prymusów. Ach, jakby chciał być tutaj, gdy się dowiedzą, że ją stracili. A nawet gorzej: poświęcili. Usiłował przekonać sam siebie, że i tak nie wpadłby w ich sidła, że nawet gdyby nie poznał dziewczyny, uniknąłby pułapki. Jednak wcale nie był tego taki pewien. Chytry pomysł. Evelyn zawsze była cholernie sprytna, wszystko tak szybko urządziła. No, ale teraz się przekona, że nie jest najsprytniejsza. Kiedy znalazł się tutaj, doprowadzony przez Dubois, był zły, że tak mało ma sprzętu. Nie był na to przygotowany, musiał się obyć tym, co załadował do wynajętego samochodu, a przecież szykował się tylko do zabicia jednej osoby. Nie miał pojęcia, ilu ludzi może być w środku. Czy to możliwe, żeby była tylko ona i
jeden agent FBI? Czy może Evelyn umówiła się z Federalnymi, że będzie ich w domu pełno? A może Evelyn i Jack czekali tam na niego? Nie był na tyle głupi, żeby zakradać się i sprawdzać, nawet gdyby mógł to zrobić zupełnie bezpiecznie. Idealna byłaby bomba. Wywalić w powietrze całą tę ruderę. Wtedy nie miałoby znaczenia, ilu agentów chroni dziewczynę. Tymczasem to, co miał zadziała dopiero wtedy, gdy podłoży jej dokładnie pod łóżko. Eksplozja sprawi, że Federalni natychmiast ogrodzą całą okolicę. Czekając potem na mrok, wśliznął się do pustego domu obok, wdrapał się na strych, z niewielkim wysiłkiem pokonał zbutwiałe deski oddzielające sąsiedni strych, a tam czekała odpowiedź na jego modły: drzwiczki w podłodze prowadzące do przechodniej szafy, która z drugiej strony wychodziła na gabinet. Gabinet z kominkiem gazowym. Popatrzył na zegarek. Jeszcze dwadzieścia minut. Musi wyszukać dobre miejsce do obserwacji pożaru.
PIĘĆDZIESIĄT JEDEN Przez pięć minut po wyjściu Dubois leżałam na łóżku, sprawdzając, czy nie wróci. Wiedziałam, że powinnam odczekać dłużej, gdyż będzie czekał, aż znowu zasnę, ale coś nie pozwalało mi leżeć. Sprawdziłam zegarek. Jack albo Quinn zbudzą mnie dopiero za siedem minut. Może to właśnie ten wewnętrzny budzik, który każe się ocknąć na kilka minut, zanim zadzwoni nastawiony zegarek. Sięgnęłam po radio, żeby im powiedzieć, że już nie śpię, ale kiedy spuściłam nogi, poczułam smród. Lekki, ale znajomy. Przebłysk pamięci. Miałam osiem lat. Brad i mama wyszli, a ja czekałam, żeby dać tacie kolację. Był to jedyny raz, kiedy słyszałam, jak tato krzyczy na mamę. A krzyczał, gdyż znalazł mnie na podłodze; bulgoczący na małym gazie gulasz zalał palnik. Poderwałam się tak gwałtownie, że rewolwer poleciał na podłogę. Znalazłam go i skoczyłam do drzwi. A więc na tym polegał plan Wilkesa: uśpić wszystkich i potem spokojnie zabić. Na korytarzu usłyszałam syk gazu, ale nie z dołu, tylko z sypialni. Kominek w gabinecie. Zrobiłam dwa kroki i się zatrzymałam. Może to pułapka. Wyjęłam rewolwer, spojrzałam na niego i zamarłam. Strzał w pomieszczeniu pełnym gazu? Schowałam broń do kabury, aby mieć obie dłonie wolne, a także bym odruchowo nie wypaliła na widok Wilkesa. Pomyślałam o radiu, które zostawiłam w pokoju, instynktownie chwytając tylko za broń. W pierwszej chwili chciałam wrócić, ale powstrzymał mnie syk gazu. Najpierw trzeba go zamknąć, potem będę się martwić o radio. Zatrzymałam się przed drzwiami i nasłuchiwałam. Syk gazu tłumił inne dźwięki, ale to musiało działać w obie strony Sprawdziłam w kieszeni, czy na pewno mam latarkę ołówkową. Potem zajrzałam do środka. Pokój był pusty. Gdzie mógł się schować Wilkes? Kredens – za niski. Łóżko – nikogo pod nim. Szafa. To musi być szafa. Zaczęłam przesuwać się wzdłuż ściany, a jednocześnie wyjęłam i zapaliłam latarkę. Zabrzęczały puste wieszaki, kiedy otworzyłam drzwi. Przechodnia szafa. Tylko wieszaki i kilka plastikowych pojemników. Parę następnych pośrodku schowka za szafą. Spojrzałam w górę. Klapa wyjścia na strych. Tędy się dostał? Cholera jasna! Wyskoczyłam z szafy, wzrok pomknął ku syczącemu kominkowi. Trzeba zamknąć gaz, a potem... Zamarłam w pół kroku. U podstawy kominka małe pudełko. Na nim najprostszy zapalnik czasowy, nakręcany. I zbliżał się do zera.
Dubois! Musiałam dostać się... Nie ma czasu! – Dubois! – wrzasnęłam. – Uciekaj!!! Złapałam mosiężny wazon ze sztucznym drzewkiem. Chwyciłam za pień obiema rękami i ze wszystkich sił się zamachnęłam. Drzewko zostało mi w dłoniach, wazon wybił szybę i wyleciał na zewnątrz. Szybkie zmiecenie odłamków szkła z parapetu, cisnęłam atrapę na bok. – Dubois! – krzyknęłam raz jeszcze. Cofnęłam się trzy kroki i wystartowałam do okna. Ręka na parapecie... odbicie... za mną łoskot... ból w plecach... pchnięcie... impet eksplozji wyrzuca mnie przez okno... ziemia leci na mnie... ciemność. Wstrząs uderzenia, kończyny rozrzucone, jakbym dalej leciała. Usiłowałam się pozbierać, ale fala bólu znowu cisnęła mnie na trawnik. Muszę wstać. Wilkes widział, jak wylatuję przez to okno... Quinn! Quinn i Felix! Czatowali gdzieś na zewnątrz, więc i oni powinni widzieć. Huk, noc pojaśniała. Obejrzałam się przez ramię. Dom stał w płomieniach, wszystkie okna bez szyb. Quinn i Felix będą pewni, że zostałam w środku. Że eksplozja zaskoczyła mnie we śnie. Czy Dubois się udało? Teraz nie miałam czasu o tym myśleć. Muszę wstać. Znaleźć... Wilkes. Sięgnęłam po broń. Kabura pusta. Rozpaczliwie rozglądając się dokoła, usiłowałam się podźwignąć na czworakach. Szarpnięcie bólu w prawym przegubie. I jak niby mam strzelać? „Do diabła z tym! Znajdź tę przeklętą spluwę, a potem będziesz się martwić!!!” Jakiś ruch na trawniku. Wysoka, barczysta postać. Quinn! Chciałam zawołać, ale rozbłysk światła od domu oświetlił twarz pod siwymi włosami. Wilkes. Patrzył wprost na mnie i szedł w moim kierunku. Smukły pistolet w ręce obijającej się o udo. Nawet na pół ogłuszona zarejestrowałam, że to Ruger Mark II z tłumikiem. Zalała mnie fala wściekłości, wielka, niepowstrzymana, porywająca każdą klarowną myśl. Mogłam tylko patrzeć, jak się zbliża, niczym zwierzę w potrzasku. Zobaczyłam lufę jadącą w górę i wtedy znowu myśli pojaśniały. Nie walcz z gniewem. Wykorzystaj go. Ma broń do strzału z bliska. Niecelną z tłumikiem, głośną z dużej odległości. Chce podejść do mnie i przyłożyć mi lufę do głowy. W tym jest szansa... Przykucnęłam wpatrzona w Wilkesa. Uśmiechnął się; był na tyle blisko, że
mogłam dostrzec błysk zębów. Wycelował. Potoczyłam się w bok dokładnie w momencie, gdy wystrzelił, kula wyrwała kępkę trawy tuż obok mojego ramienia. Drugi strzał, gdy przeturlałam się w przeciwną stronę. Poderwałam się na nogi. Szarpnięcie bólu w kostce. Skręcenie, pomyślałam, nawet jeśli ból mówił inaczej. Bez znaczenia. Ból to utrudnienie, ale nie przeszkoda. Rzuciłam się w kierunku rzędu krzaków pod płotem. Strzał w środek pleców. Uratowała mnie kamizelka, ale uderzenie było takie, jakby mi ktoś przywalił z całej siły. Potknęłam się, straciłam rytm. Nie!!! Upadniesz i nie żyjesz!!! W krzaki!!! Podparłam się lewą ręką, pocisk otarł się o przedramię. Trzy kroki i byłam za zasłoną. Kula trafiła w parkan. Wilkes zaklął pod nosem. „Co, nie ćwiczyłeś strzelania z tego do ruchomego celu?”, pomyślałam. Nie był też przyzwyczajony do strzelania więcej niż jeden raz. A czas upływał. Dom wyleciał w powietrze, gliny, straż pożarna, pogotowie... Jeśli wcześniej nie dopadną go Jack i reszta. Wilkes trwonił czas, strzelał za szybko, marnował amunicję, mierzył do ruchomego celu w blasku płomieni palącego się domu, których ruchome cienie lepiej mnie maskowały niż zupełna ciemność. Mogłam wykorzystać na swoją korzyść jego niecierpliwość, migotliwe światło, cień krzaków, bo... Bo co? Nie miałam broni. Musielibyśmy się znaleźć tak blisko, żebym mogła się na niego rzucić. Wizja moich rąk zaciskających się na jego gardle napełniła mnie rozkosznym dreszczem, ale wiedziałam, że szanse mam znikome. Znikome szanse... Coś we mnie krzyczało: „Szansa zawsze jest szansą! Spróbuj!”, ale przecież... Przyrzekłam Jackowi, obiecałam, że już nigdy więcej. Cichutko przesuwałam się od krzaka do krzaka, a jednocześnie uspokajałam oddech i przypominałam sobie o obietnicy. Jeśli zaryzykuję i przegram, może wcale nie będzie to nic wielkiego, może przekonam siebie, że stawka była odpowiednio duża, może sobie wytłumaczę, że Jack nawet się nie zorientuje, iż złamałam słowo. Jednego byłam pewna. Jeśli mi się nie uda, to Wilkes da nogę. Z jego punktu widzenia bezsensowne byłoby pozostawanie tutaj w sytuacji, gdy lada chwila mogli go dopaść: Jack, Quinn, Felix, Evelyn, policja. Może więc znowu być wolny i nieuchwytny, a wszystko dlatego, że nie potrafiłam sprzeciwić się impulsowi, który kazał mi zawrócić i uderzyć. Najlepsze, co mogłam zrobić, to go unieruchomić. Poczekać na pomoc. Tyle że to nie było duże podwórko. Byłam ranna, a on powinien mieć jeszcze pod dostatkiem pocisków. W końcu, nawet jeśli nie trafi mnie w głowę, to zrani na tyle poważnie, aby mógł podejść i dokończyć robotę.
Do diabła, gdybym miała tę swoją spluwę! Czemu jej nie zobaczyłam? Czemu się o nią nie potknęłam, uciekając? Wtedy to ja miałabym więcej atutów, mogłabym przedziurawić tego skurwiela tak, że... Nie miałam jej jednak i żadne fantazje ani złorzeczenia nie mogły tego zmienić. Te same płomienie, które nie pozwalały Wilkesowi mnie zobaczyć, nie dadzą mi zobaczyć czarnego przedmiotu na ziemi. A nawet gdybym znalazła, czy będzie funkcjonować po upadku? Na dodatek jeszcze ten mój przegub. Mogłam podtrzymać nadgarstek, mogłam strzelać z lewej, ale i w jednym, i w drugim przypadku refleks był słabszy i celność mniejsza. Za dużo zmiennych. Nie było co się zastanawiać nad pistoletem. Jednego byłam pewna: jeśli się z tego wykaraskam, to zawsze będę miała przy sobie zapasową broń. Jeszcze pięć strzałów. Trzy niecelne, dwa w kamizelkę. Teraz solidnie już kulałam. Lada chwila kostka odmówi mi posłuszeństwa. Ile razy strzelał. Odtworzyłam w pamięci: dziewięć razy. W magazynku miał dziesięć pocisków. Jedenaście, jeśli jeden miał w lufie. Ale mógł szybko przeładować, a poza tym miał na pewno jakąś broń w zapasie. Na filmie łatwo sprawić, żeby amunicja się skończyła, ale tutaj to nie podziała. I co teraz? Usłyszałam w głowie głos Jacka tak wyraźny, jakby mi szepnął do ucha: „Uciekaj!”. Byłam ranna, bezbronna, nikt mnie nie krył, więc chociaż nienawidziłam uciekać – mój Boże, jak ja tego nienawidziłam – jeśli tego nie zrobię, to Wilkes zabije mnie i się rozpłynie. Z kolei jak wystartuję, pociągnę go za sobą. Rzuci się za uciekającą ofiarą. Dlaczego? Bo ja bym tak postąpiła. Ucieczka to kapitulacja, a on musiał walczyć, zwyciężać. Jeśli miałam go wciągnąć w pościg, to musiałam się jakoś wydostać z tego podwórka. Jedyna droga prowadziła przez parkan. Jack uznał, że to dodatkowa dla mnie ochrona. Nikt nie przypuszczał, że może stać się przeszkodą. Wilkes znowu strzelił; kula przeszła tak blisko głowy, że przysięgłabym, iż poczułam ruch powietrza. Zatem przez płot. Nie miałam czasu na rozmyślania, czy kostka mnie nie zawiedzie; musiałam to zrobić. Rzut oka, najwyższy krzak był zaraz za mną. Zebrałam się w sobie, gwałtownie zawróciłam i ignorując ból zrobiłam dwa szybkie kroki. Ledwie znalazłam się w cieniu krzaka, chwyciłam za szczyt parkanu i podciągnęłam się, zagryzając zęby, gdyż przeguby zawyły. Przez tę krótką chwilę byłam odsłonięta; jedyne, co mogłam robić, to chować głowę w ramionach. Wypalił, trafił w bark, kulę zatrzymała kamizelka, ale cios był tak silny, że omal nie puściłam chwytu. Kiedy przerzucałam się przez parkan, poczułam, że chwyta mnie za stopę. Wierzgnęłam, nowa iskra bólu, gdy zraniona noga w coś
ugodziła. Stęknięcie, Wilkes mnie puścił, a ja poleciałam na twarz. Poderwałam się na klęczki. Słyszałam, jak Wilkes wspinał się na parkan. Szybki rzut oka. Kolejne ogrodzone podwórko. I tak aż do końca ciągu domów. Nie dam rady. Tutaj nie było żadnego „jeśli”, żadnego „ale”. Musiałam się schować. Nie było długiego rzędu krzaków. To znaczy był kiedyś, ale teraz zostały tylko marne resztki. Dom ciemny, jeśli drzwi na patio nie będą przypadkiem otwarte, to jestem w pułapce. Jęk syreny. Powinnam się poddać, przerwać walkę, odejść na bok i pozwolić, żeby policja zdybała Wilkesa. Powinnam krzyczeć na cały głos, żeby ściągnąć pomoc. A jeśli wołanie ściągnie jakąś przypadkową osobę? Wystawi na strzał niewinnego człowieka, spieszącego z pomocą? Nie mogłam nikogo narażać. Trzeba to było skończyć tutaj. Teraz. Skoczyłam za największą kępę krzaków, dokładnie naprzeciw domu. Musiałam coś wymyślić, Wilkes za chwilę będzie po tej stronie. Widziałam, jak zeskakuje, rozgląda się i natychmiast rusza w moim kierunku. Zobaczył mnie? „Ty kretynko, jedyne miejsce nadające się na kryjówkę; gdzie jeszcze mogłabyś być?!”. Kamień. Jakiś kamień... Pomacałam wokół siebie, pod palcami coś zimnego i gładkiego. Butelka. Pusta butelka. Jeśli po jakimś pijaństwie, to oby nie mieli ciężkiego kaca!!! Wpatrzona ciągle w Wilkesa, lewą, zdrową ręką chwyciłam za szyjkę i walnęłam dnem o beton patia. Na brzęk szkła Wilkes zaskoczony drgnął. Wyskoczyłam zza krzaków i zaatakowałam. Po trzech krokach kostka ugięła się pode mną, ale byłam już tak blisko, że całym ciężarem zwaliłam się na Wilkesa. Strzelił. Poczułam ból, nie wiem dokładnie, gdzie, ale teraz nie było czasu nad tym się zastanawiać. Oboje upadliśmy. Widziałam pod sobą jego twarz, blady pas szyi, uniosłam rękę zbrojną w butelkę i z całej siły uderzyłam. Trysnęła krew, głowa poleciała mu do tyłu. Obróciłam się i chwyciłam za jego pistolet. Palce miał zaciśnięte na spuście, ale wyrwałam broń bez trudu. Przystawiłam mu lufę do skroni. Patrzył na mnie. Pociągnęłam za cyngiel.
PIĘĆDZIESIĄT DWA Skoro strategia odejścia na emeryturę zakończyła się dla Wilkesa klęską, musieliśmy się zająć sobą. Dubois nie żył. Jack potknął się o jego ciało, kiedy wraz z Quinnem wbiegł do domu, żeby zobaczyć, co ze mną. Szkoda mi go było. Zgoda, usiłowałam go ostrzec. Zgoda, wchodząc do domu, zaakceptował ryzyko. Wszystko jedno, szkoda. Nie ukryliśmy ciała Wilkesa. Evelyn wysłała nawet list do FBI, aby czasem nie uznali go za przypadkową ofiarę strzelaniny. Pewnie i tak w końcu by się domyślili, ale w ten sposób było łatwiej i pewniej. Jak zaczną grzebać w jego historii, dojdą do tego, czym się zajmował, więc wszystkie nasze wysiłki, żeby ukryć jego profesję, poszły na marne. W każdym razie Wilkes był martwy, a my żyliśmy. Niezły wynik. Felix i Evelyn zostali na miejscu, żeby uprzątnąć wszystkie możliwe dekonspirujące znaki. Ja i Quinn chcieliśmy im pomóc, ale Jack się sprzeciwił. Byliśmy najmłodsi, najmniej doświadczeni, poza tym mieliśmy „normalne” życie i „normalne” zawody, a on chciał, żebyśmy jak najszybciej do nich wrócili. Zanim się oddaliłam, Evelyn wzięła mnie na bok. Chciała ustalić sposób kontaktu. Niedobrze się czułam, podając dane, ale odmowa była w tym przypadku jeszcze groźniejsza. Zaoferowała się ze szkoleniem, ale pozostało przy ogólnikach. Przynajmniej na razie. Następnego ranka Jack zawiózł mnie i Quinna do Pensylwanii. Pierwszy postój był pod szpitalem. Kilka godzin później wyszłam – wykuśtykałam – z usztywnioną kostką i przegubem. Oba stawy złamałam. Miałam też na sobie ładną kolekcję siniaków i obtarć po postrzałach. Tymi Jack zajął się od razu; oczyścił i zabandażował. Przygotowaliśmy też odpowiednią legendę na wypadek, gdyby się ktoś w szpitalu zainteresował. Nie była potrzebna. Poza szpitalem szynę na przegubie najlepiej, jak potrafiłam, chowałam pod rękawem; wystarczyła stopa, wolałam nie ściągać na siebie przesadnej uwagi. Na lotnisku Jack poszedł kupić bilety. Quinn znalazł dla mnie zaciszny kącik i przyniósł kawę z babeczką. Zanim podał mi kubek, najpierw zdjął z niego pokrywkę, ale kiedy zabrał się do zrywania celofanu z ciastka, roześmiałam się i wzięłam je od niego. – Ej... – zaprotestował. – Daj spokój, to przegub, nie dłoń. – Jednak... – Nie martw się. Przysiadł na skraju krzesła, jakby oczekiwał, że kawa w każdej chwili może mi wylecieć z rąk.
– Powtarzam ci: wszystko w porządku. – Wiem, tylko okropnie... – Tak, mówiłeś, okropnie się czujesz. Wszyscy dookoła to powtarzają: ty, Felix, Jack, nawet coś w tym stylu usłyszałam od Evelyn. Przecież wiedziałam, w co wchodzę. Nieoczekiwane okoliczności, kogo za to winić? Poza Wilkesem i Dubois, ale żaden z nich już się tym nie przejmuje. – Jasne, ale... – Czujesz się okropnie. Uśmiechnął się bez przekonania. – Dobrze, skończę już z tym. Odruchowo sięgnął po kubek, gdy chciałam go odstawić na blat, ale cofnął rękę pod moim kpiącym spojrzeniem i wygodniej rozsiadł się na krześle. – To, co mówiłem... Ciągle aktualne? Żeby pozostać w kontakcie. Jack na pewno nie da mi namiarów, więc to ostatnia okazja. Uśmiechnęłam się. – Pytasz mnie o numer telefonu? – Byłoby fajnie, ale mi nie dasz. Może e-mail? Po chwili rozmowy postanowiliśmy, że każde założy nowe konto. Zaproponowałam pseudonimy, żeby sprawa była wyraźnie oddzielona od całej reszty. Podałam mu mój, on chwilę się zastanawiał i westchnął: – Nigdy w takiej sytuacji nic nie przychodzi mi do głowy... – Backdoor Man? – Świetnie. Nie pomylisz mnie z nikim innym. Zerknął w lewo, a kiedy podążyłam za jego wzrokiem, zobaczyłam idącego w naszym kierunku Jacka. – Zatem ustalone: zostajemy w kontakcie. – Uśmiechnął się i zanucił półgłosem: – Pick up the phone. I’m always home. Call me anytime. Uśmiech za uśmiech; teraz moja kolej: – Just ring 362-4368? – I lead a life of crime. Jack, który usłyszał koniec wymiany zdań, patrzył na nas, nic nie rozumiejąc. – AC/DC – podrzuciłam. Ciągle nie kojarzył. – Dirty Deeds Done Dirt Cheap – dodał Quinn. – Nasz hymn. Pasuje, prawda? – Może tobie – odciął się Jack. – Ja nie jestem tani. Machnął biletami i zrobił gest ponaglający Quinna. Powiedzieliśmy sobie „do widzenia”, a Quinn zapewnił, że się odezwie. Jack zerknął na mnie, ale bez słowa tylko kiwnął na Quinna, żeby szedł za
nim. Poszli w kierunku lotów krajowych. Jack mówił coś, a Quinn kiwał głową. Kiedy dostał od Jacka bilet, przesłał mi ostatni uśmiech, pokazał uniesiony kciuk i znikł w tłumie pasażerów. Jack wrócił do mnie. – Już czas – oznajmił. – Chciałem odczekać jak najdłużej, żeby się nie grzebali przy odprawie. Kiwnęłam głową; pomógł mi wstać. Kiedy poprawiałam uchwyt kuli, sprawdził, że Quinn już nie patrzy i poprowadził mnie do strefy międzynarodowej. – Jack? – Mhm? – Zanim się rozstaniemy. Jest jedna rzecz... – Sprawdziłam, czy nikt nie może podsłuchać. – Evelyn zaproponowała mi zadanie na pedofila. Wymknął się sprawiedliwości. Twarz mu się nie zmieniła ani trochę, lekko tylko przytaknął, bez odrobiny zdziwienia. – Wiedziałeś? – Przypuszczałem. – Patrzył na mnie z lekko przekrzywioną głową. – Nie wzięłaś. Nie powiedziałaś też nie. – Nie mogłam. Ani w jedną, ani w drugą stronę. Na razie przynajmniej. Powiedziała, że to bez znaczenia. Jak nie ta, to znajdzie mi inną robotę. Znowu kiwnięcie głową, znowu bez zdziwienia. Po chwili spytał: – Moje zdanie? – Jeśli mogę. Zapatrzył się na sznur pasażerów i dopiero po jakichś pięciu sekundach spojrzał na mnie. – Mogę być za. Mogę być przeciw. Tego nie oczekuj. – Postawił moją torbę. – Cokolwiek wybierzesz. Jestem tutaj. Nie powiem ci, którędy. Nie dam ci też spaść. Zastanawiałam się moment nad sensem, a potem zaryzykowałam: – Znasz ją. To uczciwa propozycja? Nie usiłuje mnie w nic wkręcić? – Dość uczciwa. Sprawdzić trzeba. Powiesz „tak”? Najpierw obwącham. Nie oszuka cię, ale... – Może sprawę trochę podkoloryzować, żeby mnie zachęcić? – Tak. Spojrzał na zegarek. Uznałam to za aluzję i zaczęłam iść, ale chwycił mnie za łokieć i pociągnął w bok. – Przywieźć forsę następnym razem? – spytał półgłosem. – Forsę? – Twoją działkę. Forsa ci potrzebna. Lepiej, żebym ja przewiózł przez
granicę. Chyba że musisz teraz. – Nie chcę twoich pieniędzy, Jack. Oczekiwałam protestów, że to ktoś inny zapłacił, ale puścił moje słowa mimo uszu. f – Zasłużyłaś. – Ja przecież... – Zasłużyłaś na nie. Bardziej niż ktokolwiek inny. I potrzebujesz ich. Bardziej niż ktokolwiek. – Nie, Jack. Dobrze wiesz, dlaczego to zrobiłam. I że to nie ma nic wspólnego z zapłatą. – Wiem, ale... – Nie chcę twoich pieniędzy. Zawahał się. Na twarzy błysk konsternacji, gdyż teraz dopiero sobie uświadomił, co powiedziałam, i że powiedziałam to już przed chwilą, a on nie zaprotestował. Otworzył usta, chciał się jeszcze spierać, ale teraz było już za późno. Potarł usta wierzchem dłoni. Moment ciszy. – Ja ich też nie potrzebuję. A ty solidnie na nie zapracowałaś. Chcę, żebyś... – Chcesz mi je dać? To ci powiem, jak to zrobić: zabierz mnie na luksusową wycieczkę do Egiptu. – Patrzył na mnie uważnie. – Przecież kiedyś tak powiedziałeś. W Vegas. Ja i ty, i piramidy. Przerwali nam, zanim zdążyłam odpowiedzieć. Więc tak. Jeśli mówiłeś poważnie, to tak. Jeśli nie, to trudno, wykupisz dla jednej osoby. – Poważnie? – Poskrobał się po policzku. – Tak. A twój hotelik, altanka, jacuzzi... – Może poczekać. – Nie. Przywiozę forsę. Zrobisz to. Egipt? – Wzruszył ramieniem. – Premia. Należy ci się. Nie zaraz. Mam coś do zrobienia. – Nie ma pośpiechu. Byłoby ekstra, jak byśmy to zrobili poza sezonem. – Jasne. Urządzę i dam ci znać. – Spojrzał na czubki butów. – Tak będzie dobrze. – Spojrzał w kierunku stanowiska odpraw. – Naprawdę już czas. Pomógł mi nałożyć torbę na ramię; musiałam odpowiednio wyważyć środek ciężkości, aby posuwać się o kulach, ale szybko się udało. Ciągle się jednak wahałam. Chciałam go spytać, dlaczego to zrobił. Czemu zapłacił za robotę. Jednak wiedziałam, jak się wtedy zachowa. Wzruszy ramionami i w ten czy inny sposób powtórzy to, co powiedział w pensjonacie: co szkodzi biznesowi, szkodzi wszystkim, którzy w nim siedzą. Nie wątpiłam, że istotnie o to mu chodzi, ale czy było coś więcej? Przypomniałam sobie, jak Jack zapłacił Cooperowi, kiedy jeszcze nie było
mowy o zapłacie za nasz „układ”. Temu chłopakowi z kasyna za informację, której nie potrafił udzielić. Czemu? Jego zdaniem tak należało. Jako najemny zabójca chciał powstrzymać Wilkesa i mógł do tego wynająć innych, więc tak zrobił. Dlaczego? Może tak należało. – Jeszcze chwila i nie polecisz – powiedział. „Do diabła z lotem”, chciałam powiedzieć. Chciałam wyjść z lotniska i pójść z nim gdzieś, gdzie będzie można porozmawiać. Naprawdę porozmawiać. Kiedy jednak patrzyłam mu w oczy tak nieprzeniknione, że równie dobrze mógł mieć na nosie ciemne okulary, wiedziałam, że nie byłoby tak łatwo, jak twierdziła Evelyn. „Spytaj go, a odpowie”. To mogło działać w błahych kwestiach, ale nie przy ważnym pytaniu, nie tylko tym, ale każdym innym, które tak bardzo chciałam mu zadać. Na pewno nie teraz. Może nigdy. Ostatecznie powiedziałam tylko: – To jak, do zobaczenia? Kiwnął głową. – Jasne. Cóż, to chyba wszystko, na co mogłam liczyć. Poprawiłam więc ramię pod paskiem torby, kiwnęłam mu głową na pożegnanie i poszłam do odprawy.